pogardliwych stwierdzeń – „z takim sercem to tylko leżeć, i
Transkrypt
pogardliwych stwierdzeń – „z takim sercem to tylko leżeć, i
26 Część I pogardliwych stwierdzeń – „z takim sercem to tylko leżeć, i to bez ruchu”, okrutnych zachwytów – „a szmery jakie wyraźne!”. Doktor Wiśniewski był wyjątkiem. Na początku listopada w mieście zaczyna się epidemia grypy. Nawet szkoły przerywają zajęcia. Halina budzi się w nocy i widzi nad sobą niespokojną twarz matki. – Jak się czujesz? Oddychasz za szybko – mówi Stanisława, wkładając jej pod pachę termometr. Wyjmuje go po chwili i szybko chowa, nie dając jej na niego spojrzeć. Od następnego dnia Halina dostaje zastrzyki z panodiny wywołujące silne pocenie. Ze wstrętem patrzy na swoją mokrą piżamę, co pół godziny prosi, żeby natrzeć ją spirytusem i przebrać. Kiedy matka zapewnia, że to grypa wychodzi razem z potem, wzdryga się: – Niech sobie wychodzi, ale to obrzydliwe! Nowy lekarz wypisuje jej zwolnienie ze szkoły na półtora miesiąca. Jest wściekła. Chwilę martwi się o zaległości, a potem zaczyna myśleć o śmierci. Czy nie lepiej, żeby przyszła szybko, zamiast czekać na nią w strachu latami? s 1950 Po Nowym Roku, wzmocniona witaminami i zastrzykami z glukozy i żelaza, wraca do szkoły. Kiedy koleżanki już przy wejściu zabierają od niej teczkę, nie czuje wdzięczności. Czuje wstyd. Czy naprawdę widać, że jest kaleką? Po powrocie do domu na zwykłe pytanie matki o to, jak minął dzień, odpowiada: – Po co ja żyję? Mam już tego dosyć. Nie powinnaś mnie ratować. Już śmierć jest lepsza! – Mówi coraz głośniej: – Ty chcesz, żeby ci dziecko żyło, a nie masz zielonego pojęcia, jak mi takie życie obrzydło. I co z tego masz? Czemu się nie cieszysz? Milknie, gdy matka zaczyna płakać. – Widzisz, teraz męczę jeszcze i ciebie – dodaje po chwili. – To jest bez sensu. Blazejowska.indd 26 2014-04-11 08:17:40 1950 27 – To nie ja ci każę żyć – mówi Stanisława, przytulając ją mocno. – Ja ci tylko pomagam w chorobie. Kto inny decyduje o śmierci. Czy moja rozpacz coś pomogła, kiedy Elzia chorowała? Po prostu nie chcę stracić jeszcze jednego dziecka, nie mogłabym przeżyć ciebie. To siebie ratuję, siedząc przy twoim łóżku. – I nie gniewasz się na mnie? – Masz mnie za idiotkę? Nie wiesz nawet, jak mnie twój krzyk cieszy. Boję się tylko twojej rezygnacji. – Nie rozumiem. – Cieszę się, bo chcesz o siebie walczyć – wyjaśnia matka. – Bo twoje życie nie jest ci obojętne, nie zgadzasz się na leżenie bez sensu. – A myśli o śmierci? To nie szaleństwo? – dopytuje Halina. – Nie, dziecko. To normalne, takie myśli przychodzą, kiedy jesteśmy wyczerpani. Ale ty chcesz żyć, i to bardzo. Nie ma się nad czym zastanawiać9. Najgorsze są szkolne schody. Wspina się po nich, trzymając się za serce, na każdym półpiętrze przysiada na parapecie. Do klasy przychodzi spóźniona i ciężko opada na krzesło. Zamiast notować, skupia się na własnym oddechu i przykłada dłoń do spoconej skroni; słowa nauczycielki słyszy stłumione szumem krwi. – Niech diabli wezmą wszystkie piętra! – wykrzykuje do matki po powrocie do domu. – Rzygać mi się chce, jak tylko popatrzę w górę! – Nie mów w ten sposób. – Co, nie podoba ci się to słowo? Mnie się nie podobają te cholerne schody. I zanim Stanisława zdąży coś powiedzieć, dodaje: – Nie zmienię szkoły, nie ma mowy. Od pierwszych cieplejszych dni koleżanki w szkole mówią tylko o chłopcach. Proszą, żeby pomagała im w pisaniu listów miłosnych, najlepiej wierszem. Jednej z nich złośliwie przepisuje sonet do Laury. – Co byś zrobiła, gdybym pisała do chłopaków? – pyta któregoś dnia matkę na spacerze. – Cieszyłabym się, Haśko! – Naprawdę? I pozwoliłabyś mi chodzić z jakimś? Blazejowska.indd 27 2014-04-11 08:17:40 28 Część I – Pozwoliłabym! – śmieje się Stanisława. – Przyprowadziłabyś mi takiego i chodzilibyśmy razem. Halina chwilę się zastanawia, potem mówi z oburzeniem: – Nie potrzebuję żadnych chłopców. Daj mi z nimi spokój. – Przecież to zupełnie naturalne – tłumaczy matka. – Możesz się śmiać, ale nie gorszyć. Pruderia to nic dobrego. Tymczasem nowy lekarz Haliny umiera na zawał; nie zdążyła się nawet do niego przyzwyczaić. Następny zaczyna wizytę od godzinnej rozmowy o literaturze i teatrze. Dopiero potem przystępuje do badania. – Arytmia i obrzęk serca, trzeba parę dni spędzić na leżaku w ogrodzie. Powiększona wątroba... to normalne przy tej chorobie, zlikwidujemy to w tydzień. No i nerwica, ale na to są krople albo neospasmina. Halina uśmiecha się, ucieszona jego lekceważącym stosunkiem do choroby. – Musi pan uważać – uprzedza go – bo jestem feralna. Już czterech doktorów wykończyłam. Dwóch jeszcze jak byłam mała, jeden umarł na serce, a drugi na raka żołądka. A teraz dwóch też na serce. – O, do czorta! – śmieje się doktor. – Ale mnie pani nie da rady. Jestem zdrowy jak koń! Kiedy wychodzi, matka mówi: – Ten wygląda jak kawał razowego chleba. Nawet diabli go nie wezmą. Zapisane leki jednak nie skutkują, Halina czuje się coraz gorzej. Znowu leży w łóżku, wpatrując się we wzór na dywanie i słuchając ludowych pieśni trzeszczących w radiu. Poproszeni na konsylium lekarze każą zrobić serię prześwietleń, żeby wykryć stan zapalny. Znajduje się szybko, pod zębem. Halina nie chce się zgodzić na wyrwanie go: równe białe zęby lubi w sobie najbardziej. Matka uspokaja ją: – Nie masz się czym martwić. Po zabiegu dentysta włoży ci ten ząb z powrotem. Halina daje się zaprowadzić do gabinetu, siada na fotelu, zaciskając dłonie, i nieufnie patrzy na każdy ruch lekarza. Po chwili woła matkę. – Wziął go i wyrzucił! – bełkocze. – Mojego zęba wyrzucił do kosza! Dentysta patrzy na nią zdziwiony, Stanisława pociesza: – Nie będzie widać, a poza tym można wstawić nowy. – Nie chcę nowego, chcę ten sam! Blazejowska.indd 28 2014-04-11 08:17:40 1950 29 – Haśka! Masz piętnaście lat, a zachowujesz się jak dziecko. Nie rób nam teraz wstydu. Wieczorem dostaje krwotoku, wypluwa z ust czarne skrzepy. Całą noc zagryza tampon nasączony alkoholem. Po wyleczeniu zęba jej serce uspokaja się, ale musi zostać w domu jeszcze do końca roku szkolnego. Odpoczywa w altanie w ogrodzie, kiedy matka odbiera za nią świadectwo – znowu z wyróżnieniem. W lipcu do domu wraca ojciec. Twarz ma wychudzoną i pociemniałą od słońca. Zaczynają szykować się na wakacje nad morzem. Halina każe wysłać do Polesia depeszę z rezerwacją. Na miejscu są wieczorem po dwóch dniach drogi. Gdy tylko wysiadają z samochodu, Halina oddycha głęboko, z przyjemnością. Ma wrażenie, że jej płuca są lżejsze, że w powietrzu jest więcej tlenu. Z dnia na dzień czuje się lepiej. Musi tylko wciąż szukać wzrokiem cienia i schodzić z nagrzanych miejsc, zanim skwar zmęczy jej serce. Czas spędza głównie z matką. Przed południem chodzą na lody do kawiarni Fala, a później do obiadu leżą na polanie i czytają na głos. Bardziej niż tekst ciekawi ją szybkość, z jaką chmury przesuwają się po niebie. Kiedy zamyka oczy, ich kształty zostają jej pod powiekami, zmienione w dziwne, odblaskowe plamy. Czasem prosi matkę, żeby zamiast książki posłuchały ziemi. Najpierw słychać świerszcze, dopiero potem można odróżnić ciche pękanie owoców janowca i szelest traw. W tle jest stłumiony jednostajny szum fal i świergot ptaków, powtarzających w kółko swoje urywane melodie. Między obiadem a kolacją spacerują po lesie albo siedzą na plaży. Po kolacji słuchają fałszywego śpiewu córeczki gospodarzy, która występuje przed gośćmi. Halina patrzy na nią z niesmakiem; nie znosi, kiedy rodzice popisują się dziećmi. Irytuje się też, gdy sama jest chwalona przy obcych – patrzy wtedy dzikim wzrokiem na rodziców i żeby zagłuszyć wstyd, mówi przez zaciśnięte zęby: – Udało ci się dziecko, prawda? Nikt nie widział lepszego! Któregoś dnia wpada na pomysł, żeby nauczyć dziewczynkę sprośnej powstańczej piosenki, którą śpiewała jej kuzynka po ucieczce z Warszawy. Następnego wieczoru bawi się świetnie, oglądając zmieszanie na twarzach gości i gospodarzy. Stanisława wyprowadza ją z jadalni. Blazejowska.indd 29 2014-04-11 08:17:40 30 Część I – Czemu ją tego nauczyłaś? Co powie jej mama? – pyta zdenerwowana. – Powinna się cieszyć, że ma tak pojętne dziecię – odpowiada Halina spokojnie. – Nie musiała jej kazać tak się wygłupiać! Jest pewna, że matka nie będzie się długo gniewać – poznaje to po błysku podziwu w jej oczach. Ten błysk spotyka zresztą coraz częściej. Wie, że matkę zachwyca nie tylko jej bystrość, ale i uroda. I wie, że w stołówce i na plaży przyglądają się jej chłopcy. Ale ich spojrzeń unika. Odmawia, gdy pewien student architektury grzecznie proponuje jej wspólne spacery. – Nie potrzeba mi żadnych studentów – mówi twardo do matki. – Ty mi wystarczysz. W pochmurne dni jeżdżą całą rodziną na samochodowe wycieczki. Halina prawie zawsze prowadzi. Kiedy w drodze do Władysławowa wymija idących poboczem marynarzy, ci odwracają się, łapią się za głowę i przytykają ręce do ust w udawanym przerażeniu. Nie chcąc spotkać ich prześmiewczych spojrzeń, patrzy na swoje dłonie na kierownicy. Po kilku sekundach słyszy pisk i bezwładnie leci do przodu. Podnosi głowę i widzi przed szybą korę drzewa: ojciec nacisnął hamulec w samą porę. Wysiada z samochodu, opiera się o pień i zaczyna płakać. – Omal was nie zabiłam! Już nigdy, nigdy nie będę prowadziła! – powtarza. – Nic się nie stało – zapewnia Feliks, który jak zwykle nie może znieść jej łez. – Jechałaś tak wolno, że zawsze bym zdążył wyhamować. No, wytrzyj się i siadaj, powieziesz nas dalej. Ale Halina nie zgadza się wrócić za kierownicę. Nie kieruje też w drodze do Częstochowy ani nigdy więcej. Siły, których nabrała nad morzem, szybko się kończą. Coraz trudniej jest jej wspinać się po szkolnych schodach. Kiedy na początku zimy mdleje na lekcji, szkolny lekarz wzywa Stanisławę. – Proszę zabrać córkę do domu – mówi. – Do łóżka. W takim stanie nie powinna w ogóle przychodzić do szkoły. Halina czuje łzy pod powiekami. Przecież tak się starała, żeby jej słabość nie wyszła na jaw: nie brała zwolnień, nie skarżyła się, nie odpowiadała na pytania o bladą cerę i podkrążone oczy. Blazejowska.indd 30 2014-04-11 08:17:40 1951 31 Po paru tygodniach w domu przestaje zaglądać do podręczników i martwić się zaległościami. Staje się dla niej jasne, że do liceum już nie wróci. s 1951 Pod koniec lutego, po pół roku oczekiwania, Mygowie dostają przydział na mieszkanie w domu na Jasnogórskiej i przeprowadzają się tam razem z owdowiałą babcią Teofilą. Teraz dopiero Halina miałaby blisko na lekcje – ale i tak wolałaby chodzić, a nie tylko przechodzić z domu do szkoły, wolałaby oddalić się od zatroskanych oczu matki na więcej niż kilkaset metrów. Ich posiadłość to podniszczona przybudówka do kamienicy, kiedyś stajnia i wozownia, później mieszkanie: parterowy podłużny biały domek o wychodzących na północ wysokich oknach z zielonymi framugami. Przed gankiem po lewej rozciąga się duży ogród. Stanisława z Haliną zaczynają wiosnę od rozrysowania jego planu. Pochylają się nad kartką i podpisują: maliny, agrest, porzeczki, pomidory, fasola, bez, konwalie, maciejka, fiołki, narcyzy. Później oczyszczają grządki ze zgniłych liści i traw, sadzą brakujące krzewy i nasiona, wieszają hamak między czereśniami. Halina często kładzie się na ziemi, żeby wdychać jej wilgotny zapach; pokazuje matce każdą nową jasnozieloną łodygę i każdy nowy pączek. Przygarniają zwierzęta: grubego żółtego kundelka Baryłkę i czarnego kota Mateusza. Halina lubi czuć przy ciele jego ciepły, mruczący ciężar, lubi wpatrywać się w połyskujące futro i zmieniające się od światła ciemnożółte oczy. Podziwia bezruch, w jakim kot potrafi leżeć godzinami, i zwinność, z jaką pokonuje każdą przeszkodę. Jedno tylko ją niepokoi: jego zacięcie w polowaniu na ptaki. Często przygląda się, jak Mateusz płasko przywiera ciałem do ziemi, uderza w nią niecierpliwym ogonem i rzuca się przed siebie z wyciągniętymi pazurami. Jeśli uda mu się złapać wróbla, Halina krzyczy, dopóki matka nie przybiegnie i nie Blazejowska.indd 31 2014-04-11 08:17:40 32 Część I wyciągnie ptaka siłą z zaciśniętego pyska. Czasem jest za późno: mogą tylko patrzeć ze zgrozą i obrzydzeniem, jak Mateusz różowym językiem zlizuje resztki krwi z wąsów. Ale kiedy Stanisława chce go ukarać, Halina protestuje. – Nie będzie wiedział za co – tłumaczy. – On nie rozumie, że to coś złego. – Akurat – kpi matka. – To jest cwana bestia. Gadałby po łacinie, gdyby zechciał. Kiedy w maju zakwitają bzy, Halina może oglądać je tylko przez okno. Nie wolno jej wstawać. W łóżku obchodzi swoje szesnaste urodziny, w łóżku spędza wakacje, z łóżka ogląda jesienią swojego nowo narodzonego brata Zbyszka. Oprócz pabialginy i kardiamidu zażywa koraminę i digitalis; jednak żadne leki nie są na tyle skuteczne, żeby zmniejszyć obrzęk ciężkich nóg i usunąć fioletowe plamy ze skóry. s 1952 Znowu boi się spać. Zasypia tylko wówczas, gdy matka trzyma ją za rękę; budzi się po chwili bez oddechu, z plecami mokrymi od potu, rozbieganym tętnem, trzepoczącym sercem. Z czasem oducza się spać w nocy. Czyta, dopóki nie usłyszy pierwszych ptaków, dopóki nie zobaczy, jak niebo oddziela się od czubków drzew. Dopiero wtedy, już bez lęku, zamyka oczy. Marzec 1952 roku spędza w sanatorium w Polanicy-Zdroju, na skraju Gór Stołowych, przy nowej zachodniej granicy. Popija kwaśną gazowaną wodę, spacerując po pustej przed sezonem secesyjnej hali pijalni, wdycha czyste powietrze, siedząc na ławce w cienistym parku, grzeje się w pierwszym wiosennym słońcu, stojąc na mostku i przeglądając się w rzeczce płynącej kanałem. Do Częstochowy wraca z sercem trochę spokojniejszym. Prawie codziennie widuje się z jednym z kuzynów, Jerzym Romanem. Słucha, jak opowiada o studiach, na które chciałby się dostać, Blazejowska.indd 32 2014-04-11 08:17:40 34 Część I i o dziewczynach, z którymi chciałby chodzić. Sama nie ma planów na przyszłość ani problemów miłosnych, mówi więc o poezji. Najwięcej o romantykach, polskich i niemieckich; potrafi długo spierać się o Słowackiego, uparcie broniąc zdania, że jest lepszy niż Mickiewicz. Kiedy czuje się lepiej, jeździ z Jurkiem do lasu i nad rzekę, chodzi z nim do teatru i do kina. Kino uwielbia: lubi ciemność i napiętą ciszę na chwilę przed seansem, podoba jej się łatwość, z jaką można zapomnieć o własnym życiu i wejść w udawany świat migający na ekranie. Komedie nie zawsze ją bawią, za to na melodramatach często płacze ze śmiechu. Nie przejmuje się, kiedy ludzie na widowni odwracają głowę w jej stronę, a Jurek próbuje ją uciszać. Bawią ją też wyświetlane przed filmami kroniki, z entuzjastycznym komentarzem pokazujące prezydenta wręczającego ordery i junaków układających cegły w rekordowym tempie. W październiku na polecenie kolejnego konsylium jedzie do szpitala warszawskiej Akademii Medycznej. Z okien samochodu ojca przygląda się stolicy: jeszcze nie widziała tak dziwnego miasta. Nowe wielkie budynki sąsiadują z ruinami spalonych kamienic. Niedaleko dworca rozciąga się ogromny plac budowy z przepaścią pośrodku, nad którą wisi wielki czerwony transparent: „Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina – dowód wieczystej przyjaźni i dar Narodu Radzieckiego dla Narodu Polskiego”. W zajmującej kamienicę przy Nowogrodzkiej Klinice Chorób Wewnętrznych wszystkie sale są zapełnione; lekarze najpierw odmawiają jej przyjęcia, potem zgadzają się postawić dla niej łóżko na korytarzu. Przez pierwsze dni Halina próbuje się schować: przed umarłymi wywożonymi do kostnicy i przed studentami oglądającymi ją jak fantom. Wzrokiem przywiera do malowanej olejno ściany, głowę zakrywa przywiezioną z domu jedwabną kołdrą. W końcu, pocieszana przez odwiedzającą ją matkę, zaczyna się przyzwyczajać. Spaceruje po korytarzu, pisze listy do Jurka, nakręca włosy na zrobione z gazety papiloty. Każdy jej ruch obserwuje w milczeniu leżąca obok dziewczyna. Ma wychudłą twarz, wyschnięte usta, fioletowe koniuszki palców. W końcu odzywa się po raz pierwszy, w przestrzeń: – Nie umrę, nie mogę umrzeć, mam za dużo do zrobienia. Blazejowska.indd 34 2014-04-11 08:17:40 1953 35 Wbija rozgrzany wzrok w Halinę i dodaje: – To ty umrzesz! Ty! Popatrz, jaką masz siną twarz, popatrz na swoją twarz! Próbuje wstać i upada. Uspokojona podanym na siłę płynem nie mówi już nic i umiera o świcie. Po ponad miesiącu przyjmowania antybiotyków i dużych dawek digitalisu Halina może wrócić do domu. Wypisujący ją lekarz jeszcze raz powtarza, że musi na siebie uważać. – Nie jest już pani dzieckiem. Sama pani ma pamiętać, że nie wolno pani wchodzić pod górę, dźwigać, tańczyć, jeździć na rowerze, biegać… – Będę pamiętać – zapewnia Halina. Wychodzi za drzwi i zbiega po schodach. s 1953 Na początku lutego 1953 roku ojciec zawozi ją do sanatorium w Kudowie, niedaleko Polanicy. W budynku bez windy i ciepłej wody, położonym przy cichej ulicy, dostaje duży pokój na pierwszym piętrze. Patrząc na jego jasne i puste ściany, zaczyna płakać. Nie chce zostawać tu sama: co będzie, jeśli teraz właśnie umrze? Z trzaskiem zamyka dopiero co otwarte walizki. – Chcę wracać! Nie możesz mnie tu zostawić! – krzyczy do bezradnego ojca. Z trudem daje się zaprowadzić na badanie. Po osłuchaniu jej serca stary lekarz zapewnia: – Nie jest źle. – To znaczy, że mogę schodzić do jadalni? Mój pokój jest na piętrze. – Oczywiście. Może pani nawet spacerować po okolicy. Uspokojona pozwala ojcu odjechać. Następnego ranka idzie na spacer. Z zachwytem ogląda kamienice z wieżyczkami i drewnianymi balkonami, park z fontanną i okrągłym domem zdrojowym o szklanym dachu; wszystko przykrywane Blazejowska.indd 35 2014-04-11 08:17:40 1953 35 Wbija rozgrzany wzrok w Halinę i dodaje: – To ty umrzesz! Ty! Popatrz, jaką masz siną twarz, popatrz na swoją twarz! Próbuje wstać i upada. Uspokojona podanym na siłę płynem nie mówi już nic i umiera o świcie. Po ponad miesiącu przyjmowania antybiotyków i dużych dawek digitalisu Halina może wrócić do domu. Wypisujący ją lekarz jeszcze raz powtarza, że musi na siebie uważać. – Nie jest już pani dzieckiem. Sama pani ma pamiętać, że nie wolno pani wchodzić pod górę, dźwigać, tańczyć, jeździć na rowerze, biegać… – Będę pamiętać – zapewnia Halina. Wychodzi za drzwi i zbiega po schodach. s 1953 Na początku lutego 1953 roku ojciec zawozi ją do sanatorium w Kudowie, niedaleko Polanicy. W budynku bez windy i ciepłej wody, położonym przy cichej ulicy, dostaje duży pokój na pierwszym piętrze. Patrząc na jego jasne i puste ściany, zaczyna płakać. Nie chce zostawać tu sama: co będzie, jeśli teraz właśnie umrze? Z trzaskiem zamyka dopiero co otwarte walizki. – Chcę wracać! Nie możesz mnie tu zostawić! – krzyczy do bezradnego ojca. Z trudem daje się zaprowadzić na badanie. Po osłuchaniu jej serca stary lekarz zapewnia: – Nie jest źle. – To znaczy, że mogę schodzić do jadalni? Mój pokój jest na piętrze. – Oczywiście. Może pani nawet spacerować po okolicy. Uspokojona pozwala ojcu odjechać. Następnego ranka idzie na spacer. Z zachwytem ogląda kamienice z wieżyczkami i drewnianymi balkonami, park z fontanną i okrągłym domem zdrojowym o szklanym dachu; wszystko przykrywane Blazejowska.indd 35 2014-04-11 08:17:40 1953 37 Chodzi na spacery w butach na obcasie i w rozkloszowanych sukienkach, z umalowanymi ustami. Pamięta, żeby trzymać się prosto, ze ściągniętymi łopatkami i podniesionym podbródkiem. Stara się stawiać kroki w jednej linii, z naciskiem na palce, żeby jej chód wyglądał jak najlżej – żeby jej nie zdradził. Znowu łowi spojrzenia mężczyzn przylegające do jej osiemnastoletniego ciała. Rozsyła uśmiechy, daje się zagadywać, prowadzić pod rękę i prosić do walca na wieczorach tanecznych. „Strasznie żałuję, że nie mogę chodzić z wszystkimi naraz – napisze do Jurka – bo wyobraź sobie, że jak z jednym przejdę przez uliczkę w parku, to się wszyscy inni wysztywniają, właśnie tak, to jest świetne określenie, bo po prostu udają, że mię nie widzą, i przechodzą obok dumni i bladzi”11. Lubi ich rozczarowywać: na prośbę o spotkanie przecząco kręci głową albo zgadza się i nie przychodzi. Jest zmierzch 7 lipca, kiedy siedząc na ławce w Parku Zdrojowym, słyszy nad sobą pytanie: – Czy mogę usiąść obok pani? Stojący nad nią chłopak wygląda męsko i zdrowo: jest bardzo wysoki, ma szerokie brwi, miłe szare oczy i pełne usta. Zaczyna podobnie jak inni, od komplementów. Większe wrażenie robi na niej jego opowieść o sobie. Podoba jej się ciemny ton jego głosu, pobrzmiewająca w nim gorycz i pretensja. Nazywa się Adolf Poświatowski, ale częściej używa drugiego imienia, Ryszard. Ma dwadzieścia trzy lata, urodził się w Koninie, dzieciństwo spędził w Warszawie. W 1943 roku Niemcy aresztowali matkę za kolportowanie ulotek. Do tej pory nie wróciła. Ojciec walczył w armii Andersa, jego i siostrę wychowywali krewni. Kiedy miał siedemnaście lat, zaczął pracować w łódzkiej fabryce jako pomocnik mechanika samochodowego. Po roku wyjechał do PGR-u pod Jaworem i tam chodził do liceum humanistycznego12. Zaczął malować i fotografować, zdał do filmówki. Jest po trzecim roku, właśnie będzie kręcić swój pierwszy krótki film: o pracy przy żniwach13. – Szykuję się już do filmu dyplomowego. I chciałbym panią do niego zaangażować – mówi poważnie. – To nonsens – odpowiada Halina od razu. – Może chociaż zrobi mi pani przyjemność i zgodzi się na zdjęcia próbne? Blazejowska.indd 37 2014-04-11 08:17:40 Adolf Poświatowski, 1954. Blazejowska.indd 38 2014-04-11 08:17:40 1953 39 – Może zrobię. Umawiają się na następny dzień. Halina przychodzi w najładniejszej sukience, ze świeżo zakręconymi włosami. Posłusznie ustawia się tam, gdzie wskazuje jego wyciągnięta dłoń, pozwala jego palcom przesuwać swoją twarz, na jego polecenie uśmiecha się, mruży oczy i odwraca wzrok. Chociaż pozy wydają się jej głupie, podoba jej się bycie w kadrze, bycie oglądaną tak uważnie. Adolf robi dwanaście zdjęć – w słońcu, w cieniu, z daleka i z bliska – zupełnie nie zważając na zakaz fotografowania w związku z surowymi przepisami o terenach przygranicznych. Kiedy siada zmęczony na ławce i rozpina koszulę, Halina dostrzega żyłę pulsującą na jego szyi. – Czy pan też jest chory? – pyta. – Tak – Adolf macha dłonią. – Wada serca po chorobie reumatycznej 14. Na razie Halina nie chce się tym przejmować. Po południu pisze do Jurka: „niech się chłopak cieszy, bardzo ciekawie gada, a mnie to wystarczy, a poza tym zaciekawia mnie, czy naprawdę łazi za mną (na razie tylko dwa razy, bo znam go dopiero od wczoraj wieczór) tylko ze względu na ten zaplanowany film. Jak to wybadam, to Ci powiem” 15. Rzecz wyjaśnia się już wieczorem, gdy idą razem na zabawę. Adolf nie pozwala jej tańczyć z nikim innym, później odprowadza ją pod drzwi sanatorium i całuje w usta. Halina przytula się do niego na chwilę i szybkim krokiem wraca do pokoju. Zasypia, przypominając sobie ten pocałunek: to ciepło i słodką niepewność. Do końca lipca spędzają ze sobą całe dnie: spacerują, pływają kajakiem po stawie, tańczą walca i fokstrota. Wiedzą, że to wszystko przeciąża ich serca, ale niczego nie chcą sobie odmówić. – Będziemy do siebie pisać – mówi Halina przy pożegnaniu. – A potem przyjedziesz do mnie. – Pamiętaj – szepcze Adolf, przyciągając ją do siebie, i wsiada do ruszającego autobusu. Natychmiast robi się smutna: nagle jest jeszcze bardziej sama, niż kiedy tu przyjechała. Próbuje o tym zapomnieć wieczorem na dansingu, tańcząc najszybciej jak potrafi. Kiedy nie może już złapać oddechu, wraca do sanatorium. Siada na schodach do budynku, nie mogąc wydobyć krzyku ze zsiniałych ust. Rzężąc, przyciska dłonie do piersi i szuka Blazejowska.indd 39 2014-04-11 08:17:40 40 Część I pomocy rozszerzonymi z przerażenia oczami. Przechodnie zanoszą ją do pokoju pielęgniarek i wołają doktora, który po krótkim namyśle wbija w jej ramię grubą igłę. – Mamo! Nie chcę umrzeć! Mamo! – krzyczy Halina, patrząc na strugę ciemnej krwi spływającą do szklanki. Oddech wraca dopiero wówczas, gdy naczynie jest pełne. Lekarz chwyta ją za przegub i marszcząc brwi, patrzy jej w oczy. – Nie wolno ci w ten sposób postępować, dziecko – mówi łagodnie. – Gdybyś przyszła chwilę później, nie mógłbym… Przecież chcesz żyć, prawda? Następnego dnia przyjeżdża wezwany depeszą ojciec. W kącikach oczu ma łzy. Bez słowa pakuje jej rzeczy i zabiera ją do Rabki, gdzie cała rodzina spędza wakacje. Stamtąd w sierpniu zawozi ją do krakowskiej kliniki. Szpital zmienił się od jej ostatniego pobytu. Na korytarzu stoi wielkie akwarium z kolorowymi rybkami, ściany pomalowane na jasne kolory są ozdobione reprodukcjami, w oknach wiszą zasłony i firanki, w doniczkach na parapetach rosną kwiaty. W ogrodzie na dziedzińcu posadzono nowe drzewa, wyznaczono oczko wodne i rabatki. Pacjenci opowiadają o nowym przełożonym, który robi wszystko, żeby klinika była mniej ponura: Julianie Aleksandrowiczu, nazywanym Doktorem Twardym. Był dyrektorem szpitala w krakowskim getcie, uciekł kanałami w czasie likwidacji i został dowódcą partyzanckiego plutonu 16. W Krakowie jest już sławą, najlepszym specjalistą od chorób krwi, lekarzem i przyjacielem naukowców, artystów i pisarzy. Podobno potrafi wyleczyć człowieka samą dietą i dobrym słowem. Halina przypatruje mu się, kiedy szybkim krokiem przechodzi przez korytarz, zawsze w otoczeniu asystentów lub pacjentów. Szpakowaty, wyprostowany, silny, uśmiecha się szeroko pod wąsem. To on, po konsultacjach z zespołem kardiologów, ustala rozpoznanie jej choroby: niedomykalność zastawki dwudzielnej połączona ze stenozą mitralną, i przepisuje nowatorski sposób leczenia: kurację penicyliną i streptomycyną17. Po pierwszych tygodniach Halina oswaja się z brakiem prywatności i z narzuconym rytmem dnia. Nie może się tylko przyzwyczaić do widoku umierających. Wciąż, kiedy słyszy szybkie kroki na korytarzu Blazejowska.indd 40 2014-04-11 08:17:40 1953 41 i widzi, jak lekarz, ksiądz i siostra zakonna pojawiają się na sali, przenosi niespokojny wzrok na gładką powierzchnię podłogi albo na równomierny wzór książkowego druku. Jej matka mieszka teraz u zaprzyjaźnionej pielęgniarki Anny Panczenko, w kamienicy kilkaset metrów od kliniki, przy ślepej uliczce Bujwida18. Stamtąd przychodzi do niej codziennie, przynosząc świeżo wypraną bieliznę i jedzenie w słoikach – na obiad najchudszy rosół i najlepsze kawałki kurczaka, na deser kisiel żurawinowy. Swoją energią przywraca jej wiarę w życie pozaszpitalne. Przy łóżku Haliny pojawia się też nowy znajomy, przyjaciel leżącej obok kobiety. Nazywa się Jan Niwiński, jest znanym w Krakowie aktorem i pisarzem o bogatym życiorysie: młodość spędził w Moskwie, gdzie szkolił się u Stanisławskiego i grał w filmie z Majakowskim, później w kraju skończył szkołę teatralną i filozofię, w czasie wojny został wysłany do obozu. Teraz gra w Teatrze Młodego Widza i przygotowuje młodzież do egzaminów do szkoły teatralnej19. Nosi czarną pelerynę lub ponczo uszyte z kraciastego koca, ma długie siwe włosy zaczesane do tyłu i bardzo niebieskie oczy. Jest nieobliczalny: nigdy nie wiadomo, kiedy wybuchnie gniewem, a kiedy wpadnie w zachwyt. Przynosi Halinie dzieła Freuda i wykłada tajniki psychoanalizy, obiecując jej, że jeśli tylko uzyska psychiczną równowagę, wyleczy się też z fizycznych dolegliwości. Tymczasem chce nauczyć ją recytacji: zostawia tomiki z zakreślonymi wierszami i odpytuje ją z nich następnego dnia, słuchając w skupieniu jej wysokiego, słodkiego głosu. Poprawia wymowę, przypomina o oddychaniu przeponą, chwali za nadzwyczajne opanowanie tekstu i akcentowanie uczuć we właściwych miejscach strof. Wieczorami przyprowadza do niej swoich studentów, każe im stać przy łóżku i słuchać. – Patrzcie, jak dobrze robi trochę gorączki – chwali. – Tak się mówi sercem. Halina zaczyna marzyć: może zostanie aktorką? Może, kiedyś, jeśli. Swoje jednakowe dni opisuje w listach do Adolfa, którego nazywa teraz czule Adasiem. Pielęgniarki przynoszą jej prawie codziennie koperty zaadresowane jego pięknym, zamaszystym pismem. Wreszcie, gdy liście na drzewach za szpitalnym oknem są już całkiem żółte, zjawia się on sam. Bez zapowiedzi, jak niespodzianka, którą niezręcznie przyjąć. Zamiast krzyczeć z radości, Halina w popłochu zastanawia się, Blazejowska.indd 41 2014-04-11 08:17:40 42 Część I jak wygląda. Czy nie wystraszy go swoją chorobą? Nie jest zaniedbana, ale jej twarz wyblakła w czasie tygodni spędzanych bez ruchu i świeżego powietrza, jej skóra straciła miękkość i ciepło. Adolf siada na łóżku i bierze ją za rękę. – Będziesz zdrowa – powtarza. Wyraz jego oczu i drżenie dłoni uspokajają ją: dalej ma go na własność. s 1954 Ze szpitala wychodzi zimą, pewna oświadczyn. Rozmawia o swoich przeczuciach z matką. Stanisława wcale nie jest z niej dumna; jest przerażona. – A co po ślubie? – dopytuje. – Wyprowadzisz się z domu? Jak to sobie wyobrażasz? Przecież muszę się tobą opiekować. Małżeństwo to wysiłek i emocje, na które nie możesz sobie pozwolić. – Jeśli się nie zgodzisz i tak będę z nim sypiać – odpowiada Halina twardo. A jednak kiedy Adolf przyjeżdża, każe mu najpierw porozmawiać z matką20. Sama zwleka z odpowiedzią dwa dni, udając, że się zastanawia – obiecała sobie, że nie będzie zbyt łatwa do zdobycia. Już jako narzeczeni jadą na kurację do Polanicy. W pokoju sanatoryjnym są sami, mogą się całować, jak i ile chcą. Halina cieszy się z odkrycia, że w jej ciele jest miejsce na coś więcej niż ból, że do jej nagich piersi oprócz zimnego stetoskopu można przyłożyć gorące, ciężkie dłonie. Robi się niecierpliwa, kiedy wdycha zapach i czuje ciepło skóry Adolfa – napiętej na brzuchu, szorstkiej na policzkach, miękkiej na wargach. Zawsze jednak w końcu odsuwa się, próbując ostudzić swoje ciało. Chce czekać do ślubu. Przygotowuje się do niego w zawziętym pośpiechu, na przekór lekarzom21. Cieszy się na swoje nowe nazwisko, tak rzadkie i piękne, patrzy na swoją dłoń i wyobraża sobie, jak będzie wyglądała z obrączką. Przymierza szytą specjalnie suknię, szuka w sklepach pantofli, sprawdza różne upięcia włosów. Matka patrzy na nią bezradnie, ojciec milczy z zakłopotaniem. Blazejowska.indd 42 2014-04-11 08:17:40