NUMER SPECJALNY Nr 7 (10/II) listopad 2008
Transkrypt
NUMER SPECJALNY Nr 7 (10/II) listopad 2008
1 Nr 7 (10/II) l istopad 2 0 0 8 N UMER S P EC JA LN Y Jak powstało nasze Hospicjum? W listopadzie 2003 r. zebrało się kilkadziesiąt osób w kościółku parafialnym ks. Pallotynów przy ul. Wiejskiej 2, aby powołać do życia Hospicjum Królowej Apostołów i rozpocząć posługę hospicyjną w naszym mieście. Twórcą i inicjatorem powstania tego „Dzieła” jest ks. Marek Kujawski. 19 października 2003 r. głosząc Słowo Boże na niedzielnej Mszy św. zaprosił wszystkich, którzy chcieliby zostać wolontariuszami hospicyjnymi i nieść pomoc nieuleczalnie chorym, na listopadowe spotkanie założycielskie. Trzeba zanieść pomoc tym najbiedniejszym z biednych, których wyleczyć się nie da, a którzy do końca powinni żyć godnie, nie cierpiąc w gronie rodziny i przyjaciół. Tak powstało Hospicjum Królowej Apostołów, wspólnota ludzi świeckich reprezentująca różne zawody, w różnym wieku, od uczniów, studentów, po lekarzy, pielęgniarki i emerytów, z przesłaniem, że każdy może pomóc i to skutecznie ofiarując swój czas, serce, ciepło rąk i uśmiech. Aby ukoić ból i cierpienie 1 lipca 2004 r. powstał Gościniec Królowej Apostołów. Jedynym lekarzem, który przybył do nas z daleka i pozostał w Radomiu była dr Maria Cygan. To ona, tworząc Zespoły Hospicyjne, posługujące przy chorych pokazała nam wolontariuszom jak powinniśmy zajmować się ludźmi cierpiącymi Jest dla nas wszystkich wzorem ogromnego oddania i bezinteresownej miłości w tej trudnej służbie. Szkoleniem i przygotowaniem nas do hospicyjnej posługi zajęli się wolontariusze i pracownicy Hospicjum Cordis z Mysłowic, którym przewodziła dr Jolanta Markowska, szefowa Hospicjum Domowego i Stacjonarnego. Ich ogromne doświadczenie i świadectwa, którymi się z nami podzielili, uświadomiły nam jak ważna jest obecność i trwanie przy łóżku umierającego człowieka. Każdy z członków Zespołu Hospicyjnego, w skład którego wchodzi lekarz, pielęgniarka, wolontariusz niemedyczny i kapelan ma do spełnienia misję w rodzinie, która nas zaprasza. Najważniejszą osobą jest umierający, chory człowiek, któremu pomagamy przejść do wieczności bez bólu, cierpienia i lęku. Praca takiego zespołu nie kończy się z chwilą odejścia do Pana człowieka chorego. W okresie żałoby i osamotnienia potrzebni jesteśmy rodzinie, a szczególnie dzieciom, które bez mamy czy taty nie potrafią się odnaleźć i zaakceptować tej trudnej dla nich rzeczywistości. Dla nich od 5 lat organizujemy kolonie, obozy, wycieczki, spotkania mikołajkowe, również pomoc materialną. Wolontariusze za swoją służbę nie otrzymują wynagrodzenia, pracują na etacie Pana Boga. Spod naszej opieki odeszło do lepszego życia już ponad 400 osób, czyli nasza Hospicyjna Rodzina powiększyła się o 400 osieroconych rodzin. Z nimi spotykamy się i modlimy w każdą pierwszą niedzielę miesiąca oraz na Mszach św. rocznicowych we Wrzosowie. Spotkania po Mszach św. pozwalają nam na rozmowy i bliższe poznania ich potrzeb i oczekiwań. Takie przyjaźnie trwają bardzo długo. Wolontariusze nasi to ludzie modlitwy. Na modlitwie Bóg daje światło, siłę i łaskę, których potrzebujemy by dokonać tego, czego On od nas oczekuje. Spotykamy się więc na rekolekcjach. Uczestniczymy w spotkaniach Kręgu Hospicjantów Polskich. Jeździmy na szkolenia i zjazdy, aby wymienić doświadczenia z tymi, którzy od lat służą bliźniemu, czerpiąc z tej posługi radość i sens życia. Zaczynając naszą posługę otrzymaliśmy teren plebanii i salek katechetycznych księży Pallotynów przy ul. Wiejskiej 2. Mieliśmy też możliwość uczestnictwa we Mszy św. w starym kościółku. Są to stare budynki wymagające remontu od podstaw. Przez okres 5 lat w nie ogrzewanych budynkach trwaliśmy na posterunku, gdyż zawsze postacią pierwszoplanową był chory i jego udręczona, bezradna rodzina czekająca na pomoc Hospicjum. Gromadziliśmy w różny sposób lekarstwa, środki higieniczne, sprzęt medyczny, aby w sposób profesjonalny zająć się chorymi nowotworowo dziećmi i dorosłymi. Natomiast remont rozpoczęliśmy w tym roku. W trzecim roku naszej posługi dołączyła do nas dr Iza Bober, która przybyła do nas z Hospicjum z Mysłowic. Konsultantem, jeśli chodzi o choroby urologiczne jest dr Jerzy Molga, a w ostatnim czasie dołączyła do naszej Hospicyjnej Rodziny dr Urszula Żyłko. Przez 5 lat przewinęło się przez nasze Hospicjum bardzo dużo różnych osób (ok. 300), którzy pragnęli zostać wolontariuszami. Jedni dłużej inni krócej posługiwali. Z 85 osób, które zgłosiły się na pierwsze spotkanie do chwili obecnej pozostało 7 osób: ks. Marek Kujawski, Basia Falińska, Basia Jelonek, Zosia Brodowska, Todzia Kaleta, Ewa Wróbel, Alina Dutkowska. Dołączyli inni i obecnie posługuje 40 wolontariuszy, w tym 10 osób to wolontariusze medyczni. Część z nich to osoby z naszych osieroconych rodzin, którzy doświadczyli opieki hospicyjnej. Przychodząc na wolontariat pragną w ten sposób podziękować Hospicjum za służbę przy najbliższych i oddać miłość, którą się zarazili. Tajemnica śmierci i cierpienia człowieka wymaga od otaczających go osób zatrzymania się i pochylenia. Wolontariusz to osoba, która z własnej woli, bezinteresownie zgłasza gotowość podjęcia służby na rzecz potrzebujących, nieuleczalnie chorych na raka. Wszystkim, którzy wytrwali i trwają w tej służbie pragnę z całego serca podziękować, a w sposób szczególny dziękuję ks. Markowi Kujawskiemu, że stworzył w Radomiu „PRZYSTAŃ” dla umierających i sprawił, że nasi podopieczni w momencie odchodzenia do Pana znajdują dłoń bliźniego, która pomoże im żyć godnie do ostatniej chwili. Bóg Ci zapłać Duszpasterzu za Hospicjum Królowej Apostołów w Radomiu. wolontariusz Alina Dutkowska 2 3 „Czy zdołasz nas nauczyć, że są krzywdy inne prócz naszej?” Matka Teresa z Kalkuty Wspomnienia najstarszych wolontariuszy „Kto ma siłę woli i chęć służby ludziom, temu życie pięknym snem” Janusz Korczak 19. października 2003 r. będąc na Mszy św. dowiedziałam się, że wieczorem będzie spotkanie, które organizuje ks. Marek Kujawski dla wszystkich chętnych, którzy pragną oddać się na służbę bliźniemu. Niebawem zbliżał się czas mojego przejścia na emeryturę, a pracując 40 lat, nie wyobrażałam sobie dalszego życia bez kontaktu z ludźmi, zamknięta w czterech ścianach swojego domu. Plany, które snułam w przyszłości nie miały już żadnego znaczenia, wobec planów Boga, bo to przecież On wskazał mi drogę. Przyszłam do Hospicjum, bo wołał cierpiący człowiek. Bardzo potrzebny jest w dzisiejszym zwariowanym świecie człowiekowi człowiek, a szczególnie u progu wieczności. Zrozumiałam to wiele lat temu, kiedy kolejne osoby z mojej rodziny i rodziny mojego męża odchodziły z tego świata na nowotwór. Nigdy nie zapomnę rozmowy z lekarzem, który wypisując moją chorą na raka mamę powiedział: „Jak będzie bolało proszę podać gardan”. Pierwszą morfinę moja mama dostała w dniu śmierci, a chorowała 2 lata i 4 miesiące. To było w naszym mieście Radomiu. W Hospicjum zobaczyłam jak możemy pomóc ludziom nieuleczalnie chorym, aby zminimalizować ból i cierpienie, a człowiek mógł godnie umierać. Zrozumiałam również, że nie trzeba posiadać umiejętności medycznych, aby pomóc i służyć umierającemu. Bardzo ważne jest uśmierzenie bólu i cierpienia, ale nie mniej ważna jest obecność drugiego człowieka. Zaczęłam uczestniczyć w szkoleniach i warsztatach, które prowadziła cudowna i bezgranicznie oddana swoim chorym dzieciom dr Jola Markowska ze swoim zespołem z Hospicjum Cordis w Mysłowicach. Przychodząc do Hospicjum, nie miałam pojęcia, na czym będzie polegała moja posługa, choć w głębi serca zawsze czułam potrzebę służenia człowiekowi opuszczonemu, smutnemu, o którego nikt się nie troszczy. Wyniosłam to z mojego rodzinnego domu, bo chociaż był on bardzo ubogi, moi rodzice zawsze mieli coś do ofiarowania naszym sąsiadom oraz rodzinie. Nikt z naszego domu nie wychodził z pustymi rękoma. Są już u Pana, a ja ciągle się do nich zwracam, jak potrzebuję pomocy. Boże daj im niebo za dobro, którego doświadczyłam. Zaczęłam od prozaicznych rzeczy. Na początku wraz z innymi zorganizowaliśmy „Spotkanie Mikołajkowe” dla dzieci, a potem wigilię dla chorych i samotnych. Pierwszymi moimi chorymi, do których chodziłam z Marynią i ks. Markiem, były moje koleżanki Basia i Bożenka. Obie wiedziały, że chorują na nowotwór i zaprosiły Hospicjum, aby towarzyszyło im w tej ostatniej drodze. W ich domach podczas odwiedzin uczyłam się miłości i oddania drugiemu człowiekowi. Ksiądz Marek i dr Maria Cygan pokazali mi na początku mojej hospicyjnej drogi, co można ofiarować choremu, będąc wolontariuszem Hospicjum Królowej Apostołów. Przede wszystkim swoją obecność, współczucie i towarzyszenie na tym etapie życia, aż do śmierci. Rodziny moich przyjaciółek w tym okresie bardzo mnie potrzebowały. Przeżywały one okres niedowierzania, co do nieuchronności bliskiej śmierci, okres buntu, a potem już pogodzenie, pragnąc w tym ostatnim czasie zrobić dla siebie wszystko, co możliwe. Natomiast Basia i Bożenka przede wszystkim potrzebowały Bożej pomocy, bo przecież chodziło o najważniejsze, zbawienie człowieka. Wielkie Bóg zapłać ks. Markowi, który od początku mojej hospicyjnej służby przeprowadza na „drugi brzeg” do domu Ojca naszych podopiecznych, jednoczy rodziny przy łożach boleści i prostuje ścieżki życia wielu z nas. Po tych pięciu latach doświadczeń jestem dumna i szczęśliwa, że zostałam wolontariuszem naszego Hospicjum. Chorzy uczą mnie wrażliwści na swoje doznania, bezradności, ale przede wszystkim cierpliwości i pokory. Zawsze, choć w różny sposób próbują chwycić za rękę, aby pójść z nami naprzód, jak daleko się da. To bardzo zobowiązuje, dlatego trwam. „Nie obiecam Ci, że świat będzie kolorowy. Jednak mogę Ci obiecać, że kiedy będziesz mnie potrzebować BĘDĘ”. Wszystkim osobom, które wskazały mi drogę chciałabym dziś podziękować za dobro, które od nich otrzymałam: ks. Markowi Kujawskiemu, dr Marii Cygan, ks. Ryszardowi Mikołajczakowi, ks. Jackowi Wierzbie, dr Joli Markowskiej, Marysi Bucie, Grażynce Wesołowskiej ,siostrze Teresie z Mariówki, dr Basi Łyżwie, dr Izie Bober i Basi Falińskiej. Niech Bóg Wam błogosławi i prowadzi w tej trudnej Hospicyjnej Drodze. Wolontariusz: Alina Dutkowska 4 Pan powołał mnie do Swojej Szkoły Pewnej listopadowej pogodnej niedzieli poszłam na Mszę świętą do kościoła Matki Bożej Królowej Apostołów, choć moja parafia jest pod wezwaniem św. Brata Alberta. Ksiądz Marek głosił kazanie i mówił, że chce założyć hospicjum. Ja, wsłuchana w jego słowa, otrzymałam zaproszenie w swoim sercu - Przyjdź! - więc jestem i trwam. Na pierwsze spotkanie w tę niedzielę po południu szłam nie dotykając nogami ziemi, serce mi bardzo bilo, a myśli moje powtarzały modlitwę Jezu ufam Tobie. Zrozumiałam, że Pan powołuje mnie do służby bliźniemu i słyszałam słowa Maryi „ zróbcie wszystko, cokolwiek Wam powie mój Syn” zmiecie swoja wiarę w czyn i słyszę to codziennie. W szkole Chrystusa nauczyłam się bardzo dużo: patrzeć, bo przedtem nie widziałam, słuchać, bo nie słuchałam, rozumieć, bo mało rozumiałam, kochać, bo mało kochałam. Otrzymałam łaskę miłości w posłudze bliźniemu, który też jest moją rodziną. Siostra Faustyna wymalowała w moim sercu obraz: Pana Jezusa Miłosiernego. Czytajanie jej dzienniczka sprawia, że mam wielkie nabożeństwo do dzieła Miłosierdzia Bożego i modlitwy. Trwając przy chorym wraz z jego rodziną, mówie o Bożym miłosierdziu, wspólnie wszyscy modlimy się, co daje nam wielki pokój w sercach i zawierzenie Panu Bogu Miłosiernemu – Ojcu wielkiej miłości. Dziękuję Panu Jezusowi za te chwilę gdy jestem tak blisko Niego i ogromne przeżycie duchowe, które sprawia, że pragnę dalej trwać, choć to dopiero pięć lat. Urodziłam się 5. X. do życia na ziemi. Św. siostra Faustyna 5.X. odeszła do Pana by żyć z nim wiecznie. Wierzę, że oręduje. Wolontariuszka Ewa Cierpienie jest jedyną drogą do jakości, do mądrości, do zdrowia, do szczęścia. Ta droga może być krótka i może być długa. Krótka, dla tych, którzy nie udają, czyli dla ludzi prawych, długa dla tych, którzy udają, czyli dla obłudników. Stachura 5 Moja przygoda z Hospicjum Królowej Apostołów Kiedy 5 lat temu ogłoszono w mojej parafii, że organizuje się Hospicjum doszłam do wniosku, że jest to coś dla mnie. Jestem na emeryturze, wnuczkiem opiekuję się tylko 2 razy w tygodniu, więc mogę oddać trochę swojego czasu i wysiłku ludziom potrzebującym pomocy. Oczywiście w grę wchodziła tylko opieka nad osieroconymi, ponieważ jestem z wykształcenia pedagogiem, bardzo kocham dzieci, więc uważałam, że mogę się przydać. Opieka nad ciężko chorymi nie wchodziła wtedy w rachubę. Wiedziałam bowiem, a także moi bliscy, że nie nadaję się do takiej pracy z powodu mojej zbytniej wrażliwości na ból i cierpienie. Najlepszym tego dowodem były słowa mojej umierającej na raka najmłodszej siostry (kiedy zaproponowałam jej pomoc) skierowane do naszej starszej siostry: „Przyjdź ty, bo Barbara się zapłacze”. Stało się jednak coś, co było nieprawdopodobne. Pewnego dnia pani dr Maria Cygan zabrała mnie do pani Izabeli chorej na raka kręgosłupa. Była to osoba w moim wieku, wykształcona, osoba, z którą miałyśmy dużo wspólnych zainteresowań. Kiedy pielęgniarka zaczęła opatrywać jej odleżyny (ogromne, głębokie rany na obydwu pośladkach) byłam w szoku. Jednak z uwagą przyglądałam się jak ona to robi. Nie przyszło mi wtedy nawet do głowy, że ja mogłabym to robić. W czasie następnej wizyty dr Maria swoim ciepłym, delikatnym, pełnym miłości głosem powiedziała „no to spróbuj teraz Basiu sama”. Nie wiem jak to się stało, ale nie protestowałam i pod dyktando pani doktor opatrzyłam odleżyny. Nie czułam niemiłych zapachów, ani obrzydzenia. Dopiero w domu uświadomiłam sobie, że to wielka łaska, jaką obdarzył mnie pan Bóg, bo na pewno nie była to moja zasługa. Posługa u Izabeli trwała prawie 2 lata i była bardzo trudna, ponieważ była ona sparaliżowana od pasa w dół i trzeba ją było przenosić 3 razy dziennie z łóżka na fotel i z fotela na łóżko. W czasie tej posługi były trudne sytuacje, a nawet kryzys, że nie miałam już siły, ale w trudnych chwilach zawsze modliłam się, a Pan Bóg rozwiązywał wszystkie problemy i kryzysy. Spędzałam dużo czasu u chorej, zaprzyjaźniłam się zarówno z chorą jak i jej rodziną. Do dzisiaj, choć minął już rok od jej śmierci odwiedzam jej siostrę z mężem, czym sprawiam im dużą radość i sobie także. Na koniec chcę zaapelować do tych wszystkich, którzy chcieliby posługiwać w Hospicjum a uważają, że nie potrafią: Kochani powiedzcie Panu Bogu, a on da wam wszystko, czego potrzeba, aby być dobrym wolontariuszem. Wolontariusz Barbara Jelonek Ludzi można podzielić na dwa rodzaje; tych, którzy są wytworem świata, w którym żyją, i tych którzy są wytworem samych siebie, którzy choć świata nie zmienili, nie dali się zmienić światu. Oni chodzą po świecie a nie świat po nich. Stachura 6 Człowiek jest wielki nie przez to, co ma, nie przez to, kim jest, lecz przez to, czym dzieli się z innymi. Jan Paweł II 5 lat Hospicjum W mojej młodości Opatrzność Boża wciąż stawiała mi przed oczy chorych, którym pomagałam jak umiałam. Ukończyłam kurs medyczny pierwszej pomocy w PCK. Wiele się na nim nauczyłam. W pracy często wyjeżdżałam ze służbą medyczno-sanitarną na zawody (zajmowałam się obroną cywilną). Pisze o tym, dlatego, że zawsze interesowałam się medycyną i wielokrotnie udzielałam pierwszej pomocy chorym. Wierzę, że we wszystkich tych trudnych chwilach był ze mną Jezus. On też pomagał mi kroczyć przez życie uzdrawiając moje ciało: w 1997r. z choroby żołądka, w 1999r. z choroby ginekologicznej, w 2006 r. przywrócił mi życie, gdy miałam zatrzymanie tętnicze, jak napisała lekarz z pogotowia. Jestem wdzięczna Jezusowi za każde uzdrowienie moje i drugiego człowieka, za Jego Miłosierdzie. Jezus stwarzając nas z miłości jednocześnie dopuszcza grzech i cierpienia zarówno fizyczne jak i duchowe. Gdy usłyszałam w mojej parafii zaproszenie wszystkich chętnych do pomocy chorym i cierpiącym, natychmiast się zgłosiłam. Początki tworzenia Hospicjum Królowej Apostołów były bardzo trudne. Ludzie przychodzili i odchodzili, ponieważ szukali pracy za pieniądze. W Hospicjum trzeba było dać cząstkę siebie, swoje serce dzielić z chorym. W pierwszym roku istnienia Hospicjum odbywało się dużo szkoleń. We wszystkich brałam udział. Początkowo moja posługa polegała głównie na rozdawaniu ulotek, udziale w kwestach i propagowaniu idei hospicyjnych wszędzie gdzie to było możliwe: w rodzinie, wśród znajomych, przyjaciół, sąsiadów. Radość ogromną sprawiła mi znajoma, która ofiarowała dla naszego Hospicjum nowy wózek inwalidzki. Ludzie zaczęli coraz częściej pytać, co jeszcze można podarować naszym chorym. I tak zaczęło przybywać leków i sprzętu. Każdy dar był radością i umocnieniem, że są dobrzy ludzie, którzy chcą dzielić swoje cierpienie z drugim i coś ofiarować. Jedną z pierwszych posług wśród chorych była całodobowa opieka nad osobą samotną, u której dyżur pełniło 14 wolontariuszy. Przebywając z chorymi doświadczyłam jak ogromnie ważne jest zaspokojenie nie tylko potrzeb fizycznych, ale i duchowych. Chorzy potrzebują ciepła, miłości, modlitwy i wsparcia duchowego, aby odchodząc z tego ziemskiego życia być spokojnym i pogodzonym. Jedna z chorych wyznała mi przed śmiercią, że różaniec nosiła przy sobie, ale nie umiała się modlić i była szczęśliwa, gdy wspólnie odmawiałyśmy różaniec. Bywają chwile trudne i bolesne, gdy chory jest nie pogodzony ze śmiercią, z bliskimi, tęskni za rodziną, która zostawiła go ze swoim cierpieniem w samotności. Moje szczęście polega na tym, że odnalazłam to, czego szukałam: Jezusa w cierpiącym człowieku, tu jest moje miejsce, tu odnajduję sens mojego życia, trwania przy chorym, tu przezwyciężyłam samą siebie. Ulga cierpiącemu i uśmiech jego to zadowolenie, sercu mojemu. Największą moja radością jest to, że na 5-lecie działalności mamy nieco stabilizacji w naszym domowym hospicjum. Bogu Najwyższemu niech będą dzięki za ks. Marka Kujawskiego, dr Marię Cygan i za wszystkich, którzy tworzyli i posługują w Hospicjum Królowej Apostołów, za dobrodziejów, chorych i osieroconych. Szczęść Boże! Wolontariuszka: Teodora Kaleta 7 Rozmowy i świadectwa chorych Świadectwo chorej Asi Już dłuższy czas cierpiałam na bóle w miednicy. Nie mogłam siedzieć ani leżeć, najlepiej było mi chodzić. W zeszłym roku poszłam na kilka wizyt do różnych lekarzy. Dopiero po tomografii komputerowej okazało się, że w okolicy kości biodrowej mam guzy. Skierowano mnie do Warszawy. Tam po biopsji wycinkowej okazało się, że cierpię na nowotwór złośliwy. Ta wiadomość była dla mnie szokiem. Całe to leczenie, chemioterapia, wypadanie włosów. Na szczęście miałam przy sobie rodzinę i przyjaciół, którzy mnie wspierali. Niestety nie miałam w Radomiu lekarza na stałe, który mógłby się mną zaopiekować i mieć mnie pod kontrolą. Po zatruciu, którego się nabawiłam mama stwierdziła, że muszę mieć jakiegoś stałego lekarza. Dostałyśmy kontakt do Hospicjum Królowej Apostołów i tam też znalazłam swojego aktualnego, stałego lekarza dr Marię Cygan, ale nie tylko, bo poznałam również wielu wolontariuszy, wiele pielęgniarek no i oczywiście ks. Marka. Dzięki temu, że jestem podopieczną Hospicjum czuje się bezpiecznie i pewnie. Wiem, że kiedy zabraknie mi lekarstw zawsze dostanę receptę, kiedy źle się czuje wystarczy telefon do pani doktor i już jestem uratowana. Wolontariusze odwiedzają mnie, spędzają ze mną czas. Dzięki Hospicjum spełniło się jedno z moich marzeń – odwiedził mnie Mariusz Pudzianowski, co było dla mnie ogromnym przeżyciem. Otrzymałam od Hospicjum wiele pomocy i wsparcia nie tylko medycznego. Jesteśmy z rodzicami bardzo wdzięczni. Tak jak na początku mojej choroby wspierali mnie przyjaciele i rodzina, tak teraz mam dodatkowo ludzi z Hospicjum. To wsparcie i pomoc mają dla mnie ogromne znaczenie, dlatego chciałabym, aby to Hospicjum prosperowało jak najdłużej, a ludziom przy nim działającym niech Bóg da zdrowie, siłę i wytrwałość, aby dalej pomagali potrzebującym. Składam serdeczne życzenia z okazji 5-lecia istnienia. Asia 8 Jedna z niecodziennych wizyt u pani Joasi To był już wieczór godz. 18.00 stawiłyśmy się pod blokiem u p. Joasi, dwie Moniki i Ania S. Pani Joasia jest pod naszą opieką od kilku miesięcy, jest to osoba sparaliżowana spędzająca większość dnia na łóżku, dzieje się tak od roku, po wykryciu u niej guzka w piersi i po wzięciu pierwszej chemioterapii wracała z Warszawy do domu, i wtedy to się stało, wraz z mężem który prowadził auto ulegli groźnemu wypadkowi, po którym p. Joasia została sparaliżowana. Na początku nawet nie mówiła to był ciężki rok, dziś już może trochę siedzieć na wózku, podnosi ręce do twarzy ale jeszcze nic w nich nie utrzyma, za to pięknie się uśmiecha i z mową nie ma już problemów. Oprócz wizyt lekarskich staramy się raz w tygodniu spędzić z nią trochę czasu, czasem tylko rozmawiamy a czasem szalejemy tak jak dziś. :) Założyłyśmy sobie że będzie to wizyta w stylu :SPA: Na moim ramieniu wisiała torba pełna kosmetyków i małych świeczuszek. Pani Joasia nie była do końca pewna czy przyjdziemy akurat dziś, więc była lekko zaskoczona. Zastałyśmy ją siedzącą na wózku inwalidzkim w kuchni, była z nią opiekunka. Na początek uśmiech u niej wywołała Monika W. ofiarowując jej szklane naczynie, na którym sama wymalowała prześliczne kwiaty, mówię wam cudo... To że nasza podopieczna siedziała na wózku ułatwiło nam wykonanie zadania z jakim przyszłyśmy. Tak więc rozebrałyśmy p. Joasię z górnej garderoby owinęłyśmy ręcznikiem jak na spa przystało, pozapalałyśmy świeczuszki, porozstawiałyśmy je na meblach, no i się zaczęło. Pierwszy krok to wymoczenie stóp w soli z alg morskich, tym zajęła się Monika W., ja zaczęłam peeling twarzy i dekoltu, a Ania uwieczniała nasze dzieło robiąc zdjęcia i rozmawiając z panią Joasią o naszej posłudze. Wtedy tez dowiedziałyśmy się że pani Joasia, kiedy już zdecydowała się na wejście Hospicjum do jej domu to bardzo się bała, bo wyobrażała sobie że hospicjum to dom pełen staruszków, śmierci i bólu, bała się ze będą chcieli ja tam zabrać. Nie zdawała sobie sprawy że będą to wizyty domowe. Zaskoczyła nas że tak można myśleć. Ale wracajmy do tego co się działo. Otóż po zmyciu peelingu (był też peeling stóp, i specjalna nawilżająca maseczka na stopy) zaczęło się nakładanie maseczki na twarz i dekolt, odprężenie i uśmiech pani Joasi mówił nam wszystko to był strzał w dziesiątkę. Nasza podopieczna mówiła, że czuje się cudownie, że aż brak jej słów, że jest bosko. Maseczka musiała na ciele poleżeć około 10 minut więc w tym czasie rozmawiałyśmy nadal o hospicjum, pani Joasia mówiła że dajemy jej wiele radości, że odkąd jest pod nasza opieką czuje się bardzo bezpiecznie, a każda wizyta pani dr. Marysi jest czymś szczególnym dla niej, sama pani doktor kojarzy jej się z zakonnicą, taką pełną pokory i oddania całej siebie drugiemu człowiekowi, sam głos można powiedzieć że jest głosem anioła, tak uspokaja i koi, dotyk czuły i oddany bez zbędnego pośpiechu. My tak gadu gadu a tu maseczkę trzeba zmywać, i wyobrażacie sobie że kawałek po kawałku z pod niebieskiego smerfa (bo tak w maseczce pani Joasia wyglądała) wygląda na nas piękna, delikatna skóra młodsza o jakieś pięć lat. Mąż pani Joasi jak ją zobaczył to.... oczka się świeciły oj świeciły. Zapomniałam dodać że kilka minut wcześniej sprowadził syna by zdjęcia robił mamie bo w jej pokoju szaleństwa się wyprawia, pozytywne oczywiście, obydwaj panowie byli oczarowani widokiem szczęśliwej twarzy żony i matki. Po zakończeniu pielęgnacji twarzy przy pomocy pana Krzysia przenieśliśmy p. Joasię na łóżko, wszyscy myśleli że to już koniec a my z szelmowskim uśmiechem mówimy o nie, to nie koniec. Tego dnia nie stawił się rehabilitant który codziennie rehabilituje naszą chorą, więc nasz pomysł się przydał podwójnie. Otóż zaczęłyśmy masaż relaksacyjny całego ciała ja z jednej strony Monika W. z drugiej strony łóżka a Ania jak to ona skakała po meblach żeby dobre ujęcia złapać. Olejek do masażu tak pięknie pachniał że już po całym zabiegu syn nachylał się nad mamą i wąchał jej błyszczącą skórę. Nigdy wcześniej nie widziałam tak rozmarzonej i uśmiechniętej naszej podopiecznej. To były cudowne dwie godziny, tylko dwie a jak wiele zdziałały. Tak niewiele trzeba by komuś dać odrobinę radości. Każda z nas wie to najlepiej. Nie ma nic cudowniejszego jak uśmiech u chorego człowieka, który uda nam się wywołać. Ta bijąca radość chorego napełnia nas wolontariuszy całym dobrem i daje nam taki napęd do kolejnych działań. Pani Joasia tego wieczoru promieniała szczęściem, błysk w oku i ten uśmiech mówiły wszystko, warto było. Podziękowań nie było końca aż się czerwieniłyśmy, okazało się że pani Joasi marzył się taki dzień spa i nigdy nieprzypuszczała że da się to zrobić w domu. Tak więc wizyta się udała bardzo, mamy pomysł na kolejną niespodziankę ale to innym razem... Relację z wizyty napisała Monika Szczepanik 9 Wspomnienia i refleksie rodzin osieroconych Wielkie dzięki dla całej Rodziny Hospicyjnej!!! W styczniu 2007 r. dowiedzieliśmy się o nieuleczalnej chorobie, naszej kochanej pięciomiesięcznej Weroniki. Na początku myślałyśmy to niemożliwe, zaszła jakaś straszna pomyłka, lekarze postawili złą diagnozę. Po licznych badaniach i częstych hospitalizacjach, diagnoza potwierdziła się. Weronisia choruje na nieuleczalną chorobę: nadciśnienie płucne. Dla całej rodziny był to ogromny szok. Wszyscy bardzo przywiązaliśmy się do naszego ślicznego Aniołka, bardzo kochaliśmy Ją. Weronisi nie zostało dużo czasu do spędzenia z nami tu na ziemi. Nikt nie spodziewał się, że nastąpi to tak szybko, aż za szybko. Do leczenia w domu potrzebny był bardzo koncentrator tlenu i nebulizator. Nie wiedziałyśmy, gdzie mamy się udać, aby jak najszybciej zdobyć sprzęt medyczny potrzebny dla naszej Weronisi. Któregoś dnia przyszła mi na myśl pewna osoba, Ania B., o której przypadkiem dowiedziałam się, że pracuje jako wolontariusz w Hospicjum Królowej Apostołów. Pracowałyśmy razem w jednym zakładzie od roku, ale choroba Weroniki dopiero nas do siebie bardziej zbliżyła. Ania jest superprzyjaciółką, z którą można porozmawiać o wszystkich sprawach. Aniu dzięki! Ania podała nam numer telefonu do Hospicjum. Telefon odebrała przemiła i sympatyczna pani dr Maria Cygan. Następnego dnia sprzęt medyczny potrzebny dla Weronisi był już naszykowany do odebrania w Hospicjum Królowej Apostołów w Radomiu na ul. Wiejskiej 2. Przyjął nas bardzo miły pan w średnim wieku, jak się okazało później był to ks. Marek Kujawski. Już podczas pierwszego spotkania w Hospicjum ks. Marek zaczął nas wspierać na duchu, mówiąc, że będzie wszystko dobrze. Światu (...) potrzeba Bożych szaleńców, którzy będą szli przez ziemię, jak Chrystus, jak Chrystus, jak Wojciech, Stanisław czy Maksymilian Maria Kolbe (...), którzy będą mieli odwagę miłować i nie cofną się przed żadną ofiarą. Jan Paweł II 10 Człowiek szuka miłości, bo w głębi serca wie, że tylko miłość może uczynić go szczęśliwym. Jan Paweł II W tym samym tygodniu odwiedził naszą Weronisię ks. Marek, pani dr Maria Cygan, pielęgniarka, wolontariuszki Monika i Ania. Wizyta przebiegała w bardzo miłej atmosferze. Pani dr Maria Cygan bardzo dokładnie obejrzała i zbadała nasze dzieciątko, zapoznała się dokładnie z kartą choroby. Ks. Marek bardzo szybko nawiązał kontakt z moimi synami. Z niecierpliwością czekali na następne spotkanie z ks. Markiem. Wszyscy byli zachwyceni urokiem naszej Weronisi, była Aniołkiem już na ziemi. Była bardzo pogodnym dzieckiem, nigdy nie płakała; a może nie miała siły nawet zapłakać? Tego niestety nie wie nikt z nas. Tylko Ty Panie wiesz jak było naprawdę. Podczas spotkań pani dr Maria Cygan zawsze z wielką cierpliwością i zainteresowaniem słuchała o naszych problemach i zmartwieniach. Służyła dobrym słowem. Jest nie tylko dobrym lekarzem, ale i prawdziwym przyjacielem, który nawet przez milczenie może podnieść na duchu, podbudować wiarę. W dniu 3 maja 2007 r. Weronisia była bardzo niespokojna; czyżby coś przeczuwała? Tego niestety nie wiemy. Pojawiły się duszności. Wezwałyśmy pogotowie. W szpitalu zrobili badania, wyszły dobrze. Jednak Ty Panie miałeś swój plan. O godz. 19.20 w dniu 3.V. 2007 r. nasza kochana Weronisia odeszła od nas do nieba. Nie spodziewaliśmy się, że 3 maja w święto Królowej Polski, Panie Boże zabierzesz nam Weronikę tak szybko. Dlaczego właśnie 3 maja wezwałeś ją do siebie? Za mało czasu dałeś nam Panie na pobycie ze sobą tu na ziemi, nie pozwoliłeś nacieszyć nam się naszym Aniołkiem. Zadzwoniłam do pani dr Cygan, aby podzielić się bardzo smutną wiadomością o śmierci Weroniki. Właśnie z grupą wolontariuszy była w drodze powrotnej z rekolekcji. Doktor powiedziała, że właśnie przed chwilą wspominali Weronikę. Nie spodziewali się, że sobotnie spotkanie było ostatnim ziemskim spotkaniem z Weroniką. Pani doktor po niedługim czasie przyjechała do szpitala. Mimo długiej i męczącej podróży nie szczędziła czasu i sił. Przyjechała, aby nas wesprzeć, ukoić ból po naszym Aniołku, aby pobyć jeszcze przez chwilę z naszym kwiatuszkiem. Cała rodzina jest bardzo wdzięczna za okazaną pomoc rzeczową, dobre słowo i pomoc duchową. Jesteśmy bardzo wdzięczni ks. Markowi. pani dr Marii Cygan, pielęgniarkom i wolontariuszom, którzy byli przy nas w trudnych chwilach. Dziękujemy za dobre słowa, za miłe i długie rozmowy, uśmiech, który nie znikał z Waszych twarzy mimo zmęczenia, a może nie raz i wycieńczenia. Jesteśmy waszymi dłużnikami. Serdeczne Bóg zapłać!!! Rodzina Wusów i Pucków 11 Wspomnienie i refleksja o Alicji i Stanisławie Małeckich Po ciężkich i dramatycznych chwilach życia nadszedł czas refleksji, wspomnień o tych, którzy byli mi bardzo bliscy. W ciągu kilku dni tracę ojca i żonę. Zadaję sobie pytanie, dlaczego? Nie mogę się z tym pogodzić, choć wiem, że taka jest wola Boga. Bóg realizuje swoje plany wobec nas. Żona mimo wyroku wydanego przez lekarzy znajduje tak istotne chwile w swoim życiu, za które dziękuje Bogu. Dziękuje za darowane jej lata życia po pierwszej operacji, dziękuje za darowane kolejne 5 lat po wykryciu raka piersi i pomyślnej operacji. 1.X.2007 – to data kolejnej operacji, to tylko woreczek żółciowy nie może się nic złego stać, parę dni i wyjdzie do domu. Rzeczywistość jest okrutna to rak i wyrok śmierci. Trwa walka o przedłużenie życia. Pełna świadomość wszystkiego tego, co nas czeka. Rozpacz i bezradność, kłębiące myśli, co robić, jak pomóc. Nie pomagają wysiłki lekarzy, stan żony jest, co raz cięższy, brak sił, trudności w poruszaniu. Przy takim stanie zdrowia coraz trudniej o kontakt z lekarzem. Do tego dochodzi choroba ojca, stan ciężki, kogo ratować? Ojcem zajęła się dalsza rodzina. Szukam pomocy i wsparcia. Hospicjum Królowej Apostołów to jest to, czego pragnę dla mojej żony. Pozytywna rozmowa z ks. Markiem Kujawskim, po paru dniach pierwsza wizyta. Zaskakująca wizyta jak i zaskakujące wrażenie. Skąd się biorą tacy ludzie, niosący do domu chorego wielką miłość, serdeczność, pomoc medyczną i duchową dającą wiarę w bezinteresowną pomoc drugiego człowieka. W tym momencie zrozumiałem, że mieliśmy wielkie szczęście, że oni do nas trafili i przynieśli z sobą tak dużo miłości i ciepła. Zrozumiałem, że rodzina się powiększyła, że zyskałem przyjaciół, na których w trudnych chwilach mogę zawsze liczyć. Nie zapomnę nigdy wspaniałej młodej kobiety o złotym sercu dr Izabeli Bober, jej oddania i poświęcenia choremu i jego rodzinie, na którą zawsze mogłem liczyć. To ona przy pomocy pielęgniarek Ani i Basi oraz innych wolontariuszek niosła ulgę w cierpieniu, a w ostateczności godne odejście do Pana. Wiem, że na swej drodze spotkałem ludzi aniołów, wysłanników Boga niosących miłość i nadzieję na lepsze jutro. 28 kwietnia umiera ojciec, 17 maja umiera żona. Odeszły do Pana najdroższe mi osoby, a ja pozyskałem nowych przyjaciół oraz wiarę w drugiego człowieka. Panie Boże możesz być dumny z tych, co niosą pomoc, wiarę, błogosław im i wspieraj w potrzebie. Serdeczne Bóg zapłać!!! Janusz Małecki Zapomnij o sobie. Człowiek nieraz kocha i myśli tylko o sobie, że jest samotny, że jest niedoceniony, że jest niezrozumiany - a kochać, to znaczy nie mysleć o sobie. Myśleć o tym kogo się kocha. ks. J. Twardowski 12 PAMIĘCI ALICJI MAŁECKIEJ – WSPOMNIENIE Po długich i ciężkich Cierpieniach odeszłaś Do Ojca Niebieskiego To Aniołowie Pańscy Zabrali Twoją duszę Do nieba. Pozostały smutne Nasze serca. Smutne są nasze dusze. Żałoba ogarnęła cały dom. Pustki w domu. Oczy nasze płaczą. Nie ma Cię nigdzie I nie będzie na zawsze. Byłaś dla nas Przewodnikiem życia. Wspomagałaś nas wszystkich. Była radość i nadzieja. Kto nam poda bratnią dłoń? Przytuli nasze zmęczone oczy. Wpatrzone na Ciebie całymi dniami. Byłaś wzorem dobrej Żony, matki i babci. Znikła Twoja postać. Pozostał głęboki żal. Ból, nieopisane przeżycia Tych, co pozostali do dalszego życia. Pozostaniesz w naszych sercach na zawsze. Pokój, Ci Alicjo! Niech płynie Twoja radość Niebiańska w niebie Niech płynie na wieki. Pozostaliśmy wszyscy W nieutulonym smutku Żal, tęsknoty za Tą, która Odeszła od nas na wieki. Memento Mori – było życie Nie ma go – odeszło do Pana! Radom, smutny maj Anno Domini 2008 Ku pamięci – sąsiad Stefan 13 Najtrudniej kochać tych, którzy tego potrzebują Tak, oczywiście jest to bardzo trudne, lecz możliwe tylko w tym przypadku, gdy Pan Bóg jest w naszym życiu, na co dzień i w każdej sytuacji, choćby tej najcięższej. Przez 9 lat opiekowałam się coraz bardziej ciężko chorą mamą w podeszłym wieku a przez ostatnie 3,5 roku przy bardzo wielkim udziale wspólnoty hospicyjnej Hospicjum Królowej Apostołów w Radomiu. Serdeczne Bóg zapłać wszystkim, którzy byli ze mną w tym ciężkim dla mnie i mamy czasie. Ciężka choroba często śmiertelna jest dla człowieka chorego a także dla opiekuna bardzo ważną sytuacją. Dużo mnie nauczyła: przede wszystkim pokory, następnie zrozumieć słabość i potrzebę drugiego człowieka, docenić więź rodzinną i wartość wspólnoty a nade wszystko wszechmoc Boga. Pisząc to świadectwo nasuwa mi się tyle refleksji i tak wspominam sobie jak na początku mojej znajomości z księdzem Markiem usłyszałam: „Niech żyje śmierć”. Nie ukrywam, iż zrobiło mi się przykro, bo stan zdrowia mamy był jeszcze wtedy zadawalający. Teraz wiem, że śmierć sama w sobie nie jest smutna, to my ludzie jesteśmy smutni, bo jej nie rozumiemy. Przecież nikt nas tego nie uczy, a najlepszym nauczycielem jest jak zwykle samo życie. U mojej mamy Florentyny do rozlicznych poważnych chorób z cukrzycą i depresją na czele i tych związanych z przypadłościami wieku starczego doszła jeszcze jedna ta najgorsza – rak. Diagnoza okazała się jednoznaczną, ze strony lekarza padła propozycja, by pierś usunąć i......... zaczęło się!!! Urósł w nas: we mnie córce i chorej mamie straszny niepokój, bo przecież my jako ludzie boimy się cierpienia oraz wszystkiego, co zagraża naszemu zdrowiu, a to motto, że cierpienie jest świątynią, w której Pan Bóg chce być z człowiekiem sam na sam było przeze mnie nie tak do końca rozumiane. Mama na operację się nie zgodziła, ale przeżyła to bardzo: była złośliwa, rozgrymaszona, zrozpaczona i na pewno bardzo nieszczęśliwa z wiecznym smutkiem na twarzy, a ja nie umiałam sobie z tym poradzić i nie potrafiłam jej pomóc. Nie mówiąc już o lekarzach, którzy odwiedzali mamę aplikując, co rusz to nowe leki, które i tak nie przynosiły oczekiwanego efektu. Czyż w takiej sytuacji nie może dojść do aktu zwątpienia? Byłam bliska załamania patrząc jak mama przechodzi różne etapy emocjonalne poprzez bunt, agresję i depresję. Można by pomyśleć, gdzie jest w tym wszystkim miejsce na miłość, a jednak jest, tyle tylko, że tego wszystkiego trzeba się nauczyć i mieć świadomość, że Bóg jest obecny we wszystkim. Miałam szczęście otrzymując łaskę od Boga, że dał mi dosyć długi czas bym mogła wraz z mamą zaakceptować niezmiernie trudną dla nas sytuację, przystosować się do niej i wzajemnie pogłębić miłość (a miłość to pamięć.... nic nie zastąpi serca matki w domu). Ostatnie trzy tygodnie życia mamy były, są i będą dla mnie najważniejszymi w moim życiu. To, że cierpienie jest świątynią zrozumiałam na tydzień przed odejściem mamusi, kiedy przyszła z wizytą jedna z wolontariuszek. Mama jeszcze przytomna aczkolwiek bardzo słabiutka bardziej niż zwykle uradowała się z jej widoku. Niewiele już mówiła, raczej słuchała bez zainteresowania, o czym cichutko rozmawiałyśmy, po krótkim czasie tylko machnęła ręką. Zorientowałyśmy się, o co chodzi, tak, mama chciała być sam na sam z Bogiem, odmówiłyśmy Koronkę do Bożego Miłosierdzia – modlitwa ukoiła chorą. O tym jak ważny był Bóg dla odchodzącej mamusi świadczy fakt, iż po kilkudniowym niepokoju, na skutek odwiedzin księdza, stosownych modlitw i ostatniego sakramentu (to był pierwszy piątek miesiąca), po prostu spokojnie zasnęła. A na drugi dzień odeszła do Domu Ojca i.. ............ teraz bardzo mi Jej brakuje. Wieczny odpoczynek racz Jej dać Panie. Córka Jolanta 14 Wywiad z Iwoną Piwowarczyk, osieroconą – Rok temu Twoja mama dostała potwierdzoną diagnozę o chorobie nowotworowej. Jakie były pierwsze symptomy choroby? – Mama odczuwała bóle w plecach, już od zimy, ale tłumaczyła to zwyrodnieniem kręgosłupa. Bóle bardzo nasiliły się w maju 2007 roku, wtedy zaczęłyśmy robić badania, ponieważ mocne środki bólowe już nie pomagały. Bardzo często przyjeżdżało do nas pogotowie. – Jak przekazano wam diagnozę? – Czekałyśmy obie pod gabinetem i wyszła pani doktor poprosiła mnie samą, ze łzami w oczach podała mi kliszę i kazała natychmiast zgłosić się na oddział szpitalny. Powiedziała, że niestety, ale jest to nowotwór nieoperacyjny. W jednej chwili świat się zawalił, myśli kłębiły się w głowie jak ja mam to powiedzieć mojej mamie?. Wzięłam ten plik klisz i wyszłam na korytarz. Mama zapytała „No i co?” – a nic, trzeba robić dalej badania, odpowiedziałam. – Nie powiedziałaś mamie o diagnozie? – Nie. Bałam się jak ona to przyjmie, jeszcze sama nie wierzyłam w to, co usłyszałam, nie chciałam by się załamała. Postanowiłam jeszcze tego dnia zgłosić ją do szpitala. – Tego samego dnia trafiłaś do lekarza na oddział ze skierowaniem. Czy mama od razu została przyjęta? – Tak, wzięłam te klisze i skierowanie, i pojechałam prosić o pomoc dla mamy. Po wejściu do izby przyjęć, przywitał mnie pan, którego nie mogę nazwać lekarzem, w ciągu kilku sekund z kliszy zdiagnozował chorobę. Po chwili dostałam kartę informacyjną, na której po polsku widziałam opis choroby, dowiedziałam się, że moja mama zaczyna umierać. Nie padło nawet jedno pytanie, kim jestem dla chorej. Usłyszałam tylko pytanie „Czy chora pali papierosy?’’, odpowiedziałam, że tak, i usłyszałam „KAŻDY JEST KOWALEM SWOJEGO LOSU, przyjęcie pacjentki za miesiąc, resztę formalności załatwi pielęgniarka.’’. – Czy to znaczy, że Twoja mama nawet nie trafiła do szpitala??? – Niestety nie. – Czy przepisano wam jakieś leki ze względu na te bóle? – Nie, zostawiono nas samym sobie, z diagnozą, bólem bez odpowiedzi na pytania, które kłębiły się w mojej głowie. Chciałam pocieszenia i wsparcia, porady specjalisty „lekarza”, więc ją dostałam. Nie wiem jak wyszłam z tego gabinetu i jakim cudem dojechałam do domu. – Cały miesiąc mama była w domu? – Tak, to był koszmarny miesiąc oczekiwania na miejsce w szpitalu, bez środków przeciwbólowych, bez żadnej porady bez wsparcia. Pogotowie przyjeżdżało coraz częściej i w nocy, i w dzień, bóle puszczały na parę godzin i znów to samo. Mama cierpiała coraz bardziej, a ja nie mogłam nic zrobić, modliłam się, aby Bóg zabrał ten ból, lecz on ciągle narastał. Zaczęło mnie ogarniać zwątpienie. Ona wiedziała, że będzie gorzej, dlatego zaczęła mnie przygotowywać do przejęcia domu w swoje ręce. Wiedziała, że dam sobie radę ze wszystkim, że umiem gotować i zadbam o dom, ale przeczuwała, że ból, jaki mnie ogarniał może być nie do zniesienia, ciężar myśli, że Ją tracę może okazać się mocniejszy od wiary, która została wystawiona na bardzo ciężką próbę. To mama zadbała o moją wiarę, nie o byt materialny, a byt duchowy. Choć obolała, czasami bez sił, prosiła mnie abym pomodliła się z nią, chciała umocnić mnie w Bogu, wiedziała, że musi pozostawić solidny fundament. – Po miesiącu ponownie zgłosiłaś mamę w szpitalu? – Niestety miesiąc minął, a obolała kobieta w coraz gorszym stanie nadal była w domu. Załatwiałam gdzie mogłam silne leki przeciwbólowe. Nie przyjęli jej do szpitala, mimo wyznaczonego terminu i zagrożenia życia. Pielęgniarka, która siedziała w gabinecie wrzasnęła – Jest strajk lekarzy… i nie ma przyjęć. Nawet nie spytała jakie jest rozpoznanie, bez wahania patrząc prosto w oczy cierpiącej mamy podała następny termin przyjęcia na odział, za miesiąc.. Bez sił i protestu obie z mamą, skierowałyśmy się w stronę wyjścia. Jak można 15 w takim stanie zostawić człowieka, nazywanego potocznie pacjentem, na pastwę losu bez żadnej opieki??. Dlaczego nikt z tak zwanych lekarzy nie poinformował nas, że w takich rozpoznaniach nowotworowych - gdzie ból jest nie do opanowania – można podjąć inne leczenie, aby choć trochę ulżyć cierpiącej osobie? Czy taka informacja wymagała zbyt wielkiego wysiłku? Czy aby się o tym dowiedzieć, musiałam z mamą znaleźć się w szpitalu w innym mieście? – Trafiłyście do innego miasta? – Tak do Warszawy. – Jak wam się to udało? – Przypadkiem zupełnie, jestem studentką Edukacji Artystycznej kierunek malarstwo i malowałam obraz jednej pani, okazało się, że ona jest kierowniczką dwóch szpitali w Warszawie. Opowiedziałam jej sytuację mojej mamy, i postanowiła nam pomóc. Tak mama trafiła do Warszawy. – Jak zostałyście tam przyjęte? – Zupełnie inaczej niż w Radomiu, może dlatego, że byłyśmy protegowane a może nie, tego nie wiem. Lekarz, przyjął mnie bardzo życzliwie, nie odbierając na wejściu nadziei. Nie obiecywał mi wyzdrowienia mamy, ale starał się podnieść mnie na duchu. Tam dowiedziałam się, że nie można na podstawie zdjęcia rentgenowskiego wydać ostatecznej diagnozy, wyroku śmierci. Lekarz powiedział, że po zrobieniu badań może powiedzieć coś więcej i kazał mamę przywieść za trzy dni. Po trzech dniach zadzwoniła do mnie pani z onkolog z Warszawy i zaskoczyła mnie pytaniem „jak się mama czuje?” Odpowiedziałam, że względnie, że nawet obiera ziemniaki. Kazała mamę przywieść. Najgorsza była droga, dwie godziny koszmaru, mama nie mogła siedzieć. W takiej pozycji bolało bardzo, na dodatek było gorąco, bo był czerwiec. Największą traumą było zostawienie tam mamy samej...., ale musiałam wracać, w domu zostawiłam chorego brata, wujka głuchoniemego, z którym też musiałam biegać po lekarzach i 90-letnią ciocię z miażdżycą starczą, której musiałam codziennie zawozić jedzenie. Jeszcze do tego wszystkiego miałam zaliczenia na studiach, dzięki wielkiemu zrozumieniu i życzliwości profesorów zaliczyłam plener i spokojnie mogłam zając się mamą. – Jak długo mama była w Warszawie? – Badania trwały około półtora tygodnia, opieka była super. Ludzie są tam lokowani na salach według swojego stanu choroby, ci, co jeszcze chodzą nie leżą z kimś, kto jest 16 już w agonii, nie odbiera się im od razu nadziei. Pani ordynator bardzo mądrze wytłumaczyła mi chorobę, powiedziała, że to jest taka choroba gdzie ból jest tak wielki, że lekarze rozkładają ręce, nie do opanowania. Powiedziała, że leczenie może być tylko zapobiegawcze, radioterapia, czyli naświetlanie. – Od razu poddano mamę radioterapii? Nie, pojechałyśmy do domu, za kilka dni miałam mamę zawieść do Warszawy, ale już do innego szpitala, musiano tam ustalić, jakie dawki, w jakich odstępach mama ma mieć zaaplikowane, ustalono, że będzie 20 tych naświetleń. – Czyli Ty tak jeździłaś Radom - Warszawa? – Tak dwa dni tu, dzień tam i tak w kółko. – Czy po tych naświetlaniach stan Twojej mamy się poprawił? – Nie, nie pomogły, moim zdaniem to pogorszyły. Zaczęła chudnąc w oczach. Wydaje mi się, że mama tam dowiedziała się, co jej dolega i to ją dobiło. Domyślała się, że ja wiem, ale nie rozmawiałyśmy o tym, ona chciała chronić mnie a ja ją. – Później mama wróciła do domu? – Tak, dostałyśmy wypis i skierowanie do poradni paliatywnej lub hospicjum. Z tym, że nikt mi nie powiedział, jaka jest różnica między tymi placówkami. Jak wróciłyśmy do Radomia to mama się bardzo źle czuła miała popalony przełyk od tych naświetleń, nie mogła nic jeść, pić tylko w maleńkich dawkach. Musiałam od razu zgłosić ją gdzieś, bo w szpitalu dali mi leki przeciwbólowe tylko na jedną dobę, to była już morfina w małych dawkach. – Gdzie się udałaś? Do hospicjum czy do poradni paliatywnej? – Kolega z pogotowia mi podpowiedział adres poradni i tam pojechałam zgłosić mamę. Bardzo mi pomagał przez cały okres choroby mamy. – Jak wyglądało zgłoszenie w tej poradni? – Pojechałam z kartą, spisali sobie wszystko i ustalił ze mną wizytę, po kilku dniach przyjechał lekarz, popukał mamę zapytał jak się czuje wypisał recepty i tyle go widziałam. Nie zmienił w ogóle leków, które miała wypisane ze szpitala w Warszawie. Po tygodniu leki już nie działały, mama zwijała się z bólu. Zadzwoniłam przyjechał jakiś inny lekarz i zmienił leki. Za każdym razem jak tam dzwoniłam, bo z mamą gorzej, to rozmawiałam z pielęgniarką, do lekarza nie dano mi żadnego numeru telefonu. Jak potrzebowałam recepty to dzwoniłam, pielęgniarka zapisywała, a ja potem po nie jechałam. Niejednokrotnie czekałam na nie godzinę, dwie, bo lekarz w rozjazdach i trzeba było na niego czekać. – Jak często miałaś wizyty lekarza z poradni paliatywnej? – Na początku bardzo rzadko nawet raz na miesiąc, jak mamę bardzo bolało to ja jeździłam tam i mówiłam, co się dzieje, że leki nie pomagają. Przepisano mi plastry przeciwbólowe z morfiną, ale nikt nie uświadomił mnie, że te plastry działają po 12 godzinach. Nakleiłam mamie ten plaster i czekam, a tu nic nie działa bałam się podać coś dodatkowego, żeby nie przedawkować, to była straszna noc, plaster zaczął działać rano. Następna sprawa, nikt nie powiedział mi, że plaster, który się odkleił nie pełni swojej funkcji, ja myślałam, że się odkleja, bo wchłonęło się wszystko. Nie byłam świadoma, że to oznacza ból u mojej mamy. Tak, więc kupowałam te plastry przyklejałam, a one nie przynosiły ulgi mojej mamie, a lekarze będąc na wizycie nawet nie zwracali na to uwagi, nieraz w ich obecności był odklejony. Najgorsze było to, że za każdym razem przyjeżdżał inny lekarz, i zmieniał leki, jeden dopisywał, drugi odejmował i tak w kółko. Po kilku miesiącach mama miała już takie bóle, że brała kilka ampułek morfiny dziennie, a ja musiałam walczyć o każdą receptę, nie spałam nie jadłam, ale kogo to obchodziło. Doszło do tego, że mama zaczynała tracić kontakt z rzeczywistością, a ja byłam już na skraju wyczerpania psychicznego i fizycznego. – W jaki sposób trafiłaś do Hospicjum Królowej Apostołów? – Po około pięciu miesiącach od zapisania mamy do poradni paliatywnej bóle mamy osiągnęły chyba wyżyny, mama miała już dosyć lekarzy, zaczęła dostawać błędnika, czuła się jak pijana, stawała się rośliną. Morfina dawała ukojenie na chwilę. Stan się pogarszał z każdym dniem dzwoniłam i prosiłam o pomoc, ale pielęgniarka tylko mówiła, że jej przykro. Na swoich folderach mieli opisane, że mają lekarzy pielęgniarki, wolontariuszy, psychologa. A ja jak prosiłam o wolontariusza, bo nawet na wykłady nie mogłam iść to mówiono, że jutro będzie, nie było, po kilku razach dałam spokój. Psychologa też na oczy nie widziałam. Stan mamy był juz na tyle poważny ze przyjmowała juz dwie ampułki dwa razy dziennie naraz. W piątek przepisali mi pudełko morfiny, w sobotę podałam 6 ampułek i dalej bolało. Zostało mi trzy ampułki, zaczęłam więc dzwonić do paliatywnej, okazuje się, że lekarz już jest nie osiągalny i musi mi to wystarczyć do poniedziałku. Mama mi chodziła po ścianach a oni każą mi czekać do poniedziałku. To było tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Przerażona w chwili desperacji usiadłam do Internetu i zaczęłam szukać jakiejś innej instytucji gdzie mogliby przepisać mi morfinę, i tak wykonałam pierwszy telefon do hospicjum. Odebrał mężczyzna, nie wiedziałam, że to ksiądz opowiedziałam mu całą sytuację i prosiłam o pomoc. Pan podniósł głos, że „Jak to jest pani w paliatywnej oni mają podpisaną umowę z funduszem zdrowia i mają być do pani dyspozycji 24 na dobę a z takim przypadkiem zostawili samą?”. Powiedział żebym zadzwoniła tam jeszcze raz i postraszyła, że zadzwonię do lekarza dyżurnego kraju ze skargą i poprosił żebym oddzwoniła i powiedziała, co załatwiłam. – Zadzwoniłaś do nich z taką informacją? – Tak i jakie moje zdziwienie, pani mi mówi żebym nigdzie nie dzwoniła, że ona zadzwoni do szpitala i spróbuje załatwić mi tę morfinę. Zadzwoniła do mnie za pół godziny i powiedziała ze jej mąż mi przywiezie, przywiózł sześć ampułek. Tego dnia szala przeważyła postanowiłam zrezygnować z tej poradni i pojechać do tego hospicjum. Bałam się czy nie wpadnę z deszczu pod rynnę, ale byłam już tak wyczerpana, że gorzej być nie mogło. Na stronie tego hospicjum przeczytałam dużo dobrego o działalności tej wspólnoty, dowiedziałam się, że pani doktor, która tam jest wolontariuszem została lekarzem roku, postanowiłam zaryzykować. – Jak wyglądała pierwsza wizyta Hospicjum w Waszym domu? – Trochę była dla mnie szokiem, że w ten sposób to się odbywa. Weszło kilku ludzi, ksiądz pielęgniarka lekarz i wolontariusz. Ksiądz Marek wyspowiadał wszystkich domowników, potem odprawił mszę św. w pokoju mamy, było to wielkie zaskoczenie dla nas, udzielił mamie namaszczenia chorych. Potem pani doktor mamę badała bardzo długo. Byłam w szoku, bo ci wszyscy ludzie byli na jednym szczeblu, nikt nie był górą, lekarz, ksiądz, wolontariusz wszyscy modlili się razem, trzymali za ręce byli dla siebie partnerami, nie było władzy i poddanych jak to zazwyczaj bywa. Podejście lekarza do chorego było pełne ciepła i miłości. Wizyta trwała jakieś trzy godziny. – Potem były kolejne wizyty? – Tak na początku co dwa dni, co było dla mnie dużym zaskoczeniem oczywiście pozytywnym. Został założony zeszyt, w którym lekarz opisywał stan chorej i wszystkie zalecenia, miałam rozpisane jak podawać leki, w jakich odstępach, co mogę podać gdyby ból stał się nie do wytrzymania. Oczywiście leki z paliatywnej zostały odstawione okazało się że mama jest strasznie rozregulowana morfinowo. Pani doktor Maria Cygan wytłumaczyła mi, że trzeba doprowadzić mamę do stanu pełnej świadomości, czyli starać się ograniczyć morfinę by była z nami, po drugie mama miała czarny język od leków miała popalone kubki smakowe, dlatego nie chciała jeść, dostała jeden syrop i po trzech dniach język był normalny. Boże wystarczył jeden syrop. Doktor także przekonała mamę do założenia wenflonu, do podawania leków, czego nikt nie zrobił do tej pory, było to duże ułatwienie, nie trzeba było tyle kłuć. Po dwóch tygodniach stan mamy się zmieniał nie budziła się już z takim strasznym krzykiem, bolało mniej. Odzyskała świadomość, rozmawiała ze mną, jednego dnia powiedziała mi tak „wiesz co nie spotkałam jeszcze takiego lekarza jak dr Maria, gdy ja płakałam ona płakała ze mną’’ i to był fakt na wszystkich wizytach była widoczna miłość do drugiego człowieka w każdym geście jaki wykonywała. Mogłam na nią liczyć w każdej chwili, zdarzało się, że musiałam dzwonić w nocy, bo stan się pogarszał nagle, wstawała i jechała 17 do nas i nie było ważne czy to poniedziałek czy sobota. Hospicjum bardzo nam pomogło naprawdę byli w miarę swoich możliwości na każde zawołanie, dostałam też wiele leków, jak mama miała problemy z oddychaniem przywieźli koncentrator tlenu, naprawdę ciężko nawet opisać jak dużo zrobili. Ostatnie tygodnie były bardzo ciężkie lekarz był praktycznie codziennie. – Byłaś przy mamie jak umierała? – Tak spałam razem z nią. Nie pamiętam wiele z tamtych chwil, zapamiętałam tylko, że mój chłopak chciał dzwonić po pogotowie, że siostra zakonna, która zawsze rano robiła mamie zastrzyk z morfiny zamiast się ze mną pomodlić zaczęła wyciągać jej poduszkę, bo ciało źle zastygnie. Koszmar... wyrzuciłam ich z pokoju, zadzwoniłam do hospicjum. Przyjechała pani doktor z wolontariuszką, zapytała czy jestem w stanie się z nią pomodlić, nie byłam w stanie. Zapaliła świecę i pomodliła się z wolontariuszką. Pamiętam jak przez mgłę, że lekarz myła moją mamę, ubierała. Wszystko było dla mnie szokiem, traumą było dla mnie pojechanie i kupienie ubrania dla mamy. Niewiele pamiętam z tamtych dni. Moja mama umarła w walentynki. – Czy Hospicjum zakończyło swoją posługę w Twoim domu z chwilą śmierci Twojej mamy? – Nie, nie zostałam sama. Byłam na rekolekcjach Hospicyjnych w Częstochowie zaraz po śmierci mamy i teraz w kwietniu, w Gietrzwałdzie, to był czas spędzony z Bogiem. Co miesiąc jestem na Mszy św. dla osieroconych, która odbywa się w każdą pierwszą niedzielę miesiąca, po Mszy jest spotkanie z osieroconymi, każdy może opowiedzieć swoją historię, może się wygadać, spotkać wolontariuszy, którzy wcześniej przyjeżdżali do domów. Takie spotkania dużo dają. Zostałam sama w domu, musiałam czymś wypełnić 18 swój czas, dlatego spędzam go pomagając w hospicjum, tyle ile mogę. – Jakich rad udzieliłabyś osobom, które znajdują się w podobnej sytuacji, jaka miała miejsce w Twoim życiu? – Nie mogę udzielać rad, mogę jedynie mieć prośbę, apel do ludzi, którzy opiekują się ciężko chorymi, że to jest ostatnia droga a do rodziny nie chce to docierać, do lekarzy jest apel żeby nie traktowali swojej pracy rutynowo, żeby okazali choć trochę serca. Żeby pozwolili godnie umierać. By nie odbierali człowieczeństwa choremu. – Spędzasz dużo czasu wśród wolontariuszy, wspierasz ich działania, pomagasz w różnych imprezach hospicyjnych, często można Cię spotkać na Wiejskiej 2. Powiedz czy mogę powiedzieć – dziękuję za wywiad Iwonko wolontariuszko Hospicjum Królowej Apostołów? – Nie jest istotne czy będę wolontariuszką czy nie, najważniejsze jest to, że jeśli jest potrzeba niesienia pomocy drugiemu człowiekowi, to trzeba to zrobić. Wiem, że to daje radość i jestem za. Do hospicjum nie trafia się moim zdaniem tak po prostu, Prawdziwe powołanie daje Bóg. Nie wiem czy ja będę wolontariuszem może to, co przeszłam to wprowadzenie mnie do posługi chorym, nie wiem. Jedno jest pewne przed chorobą mamy jak nie raz oglądałam programy o młodych wolontariuszach w hospicjum, zastanawiałam się jak można tam być, jak można patrzeć na śmierć, dziwiłam się im, że z własnej woli to robią i w dodatku bezinteresownie. Nigdy bym nie przypuszczała, że mnie spotka coś podobnego, teraz mam inne podejście do takich sytuacji, wiele spraw we mnie dojrzało i dużo widzę inaczej.” Dziękuję za rozmowę. Wywiad przeprowadziła Monika Szczepanik. Rocznicowe spotkania we Wrzosowie Pierwsze soboty miesiąca to szczególne dni dla rodzin osieroconych i wolontariuszy Hospicjum Królowej Apostołów. Od dwóch lat, właśnie w te dni, w Domu Rekolekcyjnym O.O. Pallotynów we Wrzosowie odbywają się spotkania rocznicowe. Co to takiego? To spotkania rodzin, które przybywają na zaproszenie wolontariuszy do Wrzosowa, by w rocznicę śmierci swoich bliskich wspólnie pomodlić się, powspominać, spędzić razem kilka chwil i podzielić się z innymi przeżyciami z okresu choroby i odchodzenia oraz przeżywania żałoby po stracie bliskiej osoby. W spotkaniach bierze udział 20 – 80 osób. Nie wszyscy, z różnych powodów, odpowiadają na nasze zaproszenie. A szkoda. Podczas wizyt w domu chorego, przy jego łóżku zawiązują się silne więzi między rodziną a wolontariuszami. Podtrzymywanie tych więzi jest ważne, nadal możemy sobie wzajemnie pomagać. Na spotkania wiele osób przychodzi w czarnych strojach. To ci, którzy przeżywają pierwszą rocznicę śmierci swoich bliskich. Lecz są wśród nas też tacy, którzy wierni spotkaniom rocznicowym, przybywają do Wrzosowa po raz czwarty. Nikt tu nie czuje się obco. Wyczuwa się niemal namacalnie atmosferę wzajemnego zrozumienia pomiędzy zebranymi. Wszystkich nas łączą, bowiem, te same przeżycia: przerażenie na wiadomość o nieuleczalnej chorobie kochanej osoby, bunt i brak akceptacji zaistniałej sytuacji, rozpacz i ostatnie chwile spędzone z chorymi. Mimo upływu czasu nie wszyscy potrafią mówić o tych trudnych chwilach, zwłaszcza, gdy wspomnienia dotyczą dzieci lub są jeszcze bardzo żywe. Wielu z nas ma łzy w oczach, gdy osoby osierocone dzielą się wspomnieniami i przeżyciami z czasu choroby i odchodzenia swoich bliskich. Trudno zebrać wszystkie myśli i uczucia, jakie ogarniają nas podczas tych wypowiedzi. Cierpienie prawdopodobnie jeszcze długo gościć będzie w naszych sercach, ale świadomość, że nie jesteśmy sami pomaga pogodzić się ze stratą i łagodzi ból. Nasze serca i umysły pobudzone wspomnieniami koi łagodny głos dr Marii. Ona zawsze ma dla nas dobre słowa, zarówno w tych najtrudniejszych chwilach, jak i teraz, gdy tak trudno pogodzić się z faktem utraty kochanej osoby. Ksiądz Marek, – co prawda mniej łagodnym głosem – przypomina nam, że nie wszystko się skończyło, że nasi bliscy nadal oczekują od nas pomocy i właśnie Msza św. i modlitwa jest spełnieniem tego oczekiwania. Idziemy więc do kaplicy, by uczestniczyć we Mszy św. za tych, którzy już żyją w innym świecie, bez cierpień, bólu i śmierci. Zapalamy im znicze na ołtarzu i ogarniamy wspólną modlitwą. Po Mszy św. jeszcze wspólna agapa. I to już koniec spotkania. „Do zobaczenia za rok” – usłyszymy pożegnanie księdza Marka. Dziękujemy wszystkim, którzy nie odrzucają naszych zaproszeń i są z nami podczas przeżywania kolejnych rocznic, dziękujemy za każde świadectwo, za każde wypowiedziane słowo, za przybycie i wspólną modlitwę. Słowa podziękowania należą się również wolontariuszom, a w szczególności księdzu Markowi za ofiarowany nam czas i trud włożony w organizację tych spotkań. Bóg zapłać. Tym osieroconym, którzy nie byli jeszcze we Wrzosowie chcemy powiedzieć: czekamy na Was. Przygotowała: Helena Żółtkiewicz 19 Wspomnienia z wakacji Kolonia Wakacje zaczęły się i przyszedł czas na wymarzony odpoczynek. Wiele rodzin nie stać na wyjazd dziecka na kolonię lub na inne uatrakcyjnienie mu czasu wolnego. Najczęściej dzieci spędzają wakacje w domu przed telewizorem lub komputerem, w sposób bierny. Hospicjum Królowej Apostołów w Radomiu co roku organizuje wypoczynek dzieciom z rodzin osieroconych. Organizatorem jest ksiądz Marek Kujawski, który wkłada bardzo dużo sił i serca, by dzieci godnie odpoczywały. W tym roku kolonia odbyła się w Ustrzykach Dolnych. Przygotowania do wyjazdu były bardzo pracowite. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, bo przecież bezpieczeństwo dzieci jest najważniejsze. Opiekunami na kolonii byli wolontariusze Hospicjum tj.: Iwona Piwowarczyk, Aneta Żak i Anna Bińkowska. Wyjazd do Ustrzyk Dolnych odbył się w pierwszą niedzielę miesiąca 06.VII. 2008 r. Wyprawa została poprzedzona Mszą świętą odprawioną przez księdza Marka Kujawskiego. W czasie Eucharystii modliliśmy się za wszystkich naszych bliskich, którzy odeszli do Pana, a także o szczęśliwy pobyt dzieci na kolonii. Przed wyjazdem wszyscy zgromadziliśmy się na ul. Wiejskiej przed siedzibą Hospicjum, aby zapoznać dzieci i rodziców z regulaminami dotyczącymi kolonii, a także by wzajemnie się poznać. Podróż do Ustrzyk odbywała się pociągiem, co dla nas wychowawców było ogromnym wyzwaniem. Dla dzieci jazda pociągiem była czymś nowym i interesującym. Niektóre z nich po raz pierwszy jechały takim środkiem transportu. Do naszego miejsca zamieszkania dotarliśmy szczęśliwie, bez większych niespodzianek. Podczas naszego pobytu każdego dnia odwiedzaliśmy Pana w Świątyni, gdzie każdy z nas przedstawiał Mu swoje radości i prośby. Dziękowaliśmy za kolejny dzień spędzony razem. Każdy dzionek krył w sobie coś innego, ciekawego. Mieliśmy okazję być w Straży Pożarnej, gdzie na podnośniku wznosiliśmy się ku niebu; wspinaliśmy się w pocie czoła na Kamienną Lawortę, a następnie troszkę z dreszczykiem emocji zjeżdżaliśmy wyciągiem krzesełkowym na dół; płynęliśmy statkiem po Solinie, gdzie widoki były cudowne; jeździliśmy na koniach z duszą na ramieniu, chodziliśmy na basen, do pizzerii. Byliśmy w Zoo oraz u źródeł Strwiąża. Niezapomnianym dniem była wycieczka do Kalwarii Pacławskiej. Tam mieliśmy zaszczyt spotkać się w Sanktuarium Kalwaryjskim z Matką Bożą. Ze względu na obecność w Sanktuarium cudownego obrazu Matki Bożej i umiłowanie przez wiernych miejsce to nazywane jest Jasną Górą Podkarpacia. Ksiądz Marek robił wszystko, aby było coś dla duszy i dla ciała. Atrakcji było bardzo dużo. Miłości się uczę jak pierwszych kroków/ bo ona jest wieczna i niesie nam spokój. Z miłością się budzę zawsze w stronę światła/ a ona wciąż cierpliwa, choc nigdy nie jest łatwa. A. Ziemianin 20 Twoje cierpienie nie jest przypadkiem. Cierpieć należy do porządku życia, do żywej, pozaczasowej, pozaprzypadkowej kolejności. Bo to oczywiście przez prawe cierpienie wychodzi się z cierpienia. Bo jakże by inaczej? To przez cierpienie dochodzi się do poznania siebie, a przez poznanie siebie do zdrowia, do szczęścia, do życia, do wiecznej cudownej dziewiczości. Widzisz, dla człowieka prawdziwie żywego, nie ma takiego nieszczęścia, co nań zwalając się, nie przemieniło by się w niewyobrażalne szczęście. E. Stachura Czas szybko płynął, zawiązały się przyjaźnie, polubiliśmy się. Ostatni wieczór połączony z ogniskiem był bardzo radosny. Gościliśmy naszych Przyjaciół z Ustrzyk, darczyńców, którzy pomagali nam podczas kolonii. Były z nami również siostry zakonne z grupą młodzieży. Zabawa wspólna była przednia. Żal nam było wyjeżdżać z tak pięknej okolicy. Jednak co piękne i dobre szybko się kończy. Podróż powrotna minęła bardzo szybko i rankiem byliśmy na miejscu – w Radomiu. Na dworcu czekali już na nas nasi Bliscy. Pod eskortą karetek kierowaliśmy się do Hospicjum Królowej Apostołów. Tam czekali już bardzo stęsknieni rodzice. Było wzruszenie, łzy i gorące uściski. Mamy nadzieję, że czas wspólnie spędzony był przyjemny i radosny, że pozwolił zapomnieć choć na trochę o trudnych i bolesnych przeżyciach. Drogie Dzieci jesteście kochane, mądre i bardzo dzielne. Pamiętajcie o tym. My wychowawcy będziemy Was miło wspominać i pozostaniecie w naszej pamięci. Jeśli chcecie z nami się spotkać i porozmawiać to jesteśmy w Hospicjum Królowej Apostołów. Do zobaczenia. Wolontariusz: Anna Bińkowska 21 Półkolonie Jak to się stało, że półkolonie hospicyjne się odbyły? Po prostu nie zamknięto mnie w ciemnej piwnicy w momencie, kiedy wpadłam na ten pomysł! A tak poważnie to myślę, że to Duch Św. mnie natchnął przez jednego z naszych małych podopiecznych, który ostatnie tygodnie spędził w szpitalu lub w domu. A jak się coś już robi dla jednego dziecka, to czemu nie można dla 5 czy 10? I tak się zaczęło. Niektórzy z nas nie wierzyli, że się uda. A jednak! W sumie uczestniczyło na spotkaniach od 20-26 dzieci, w wieku od 4-15 lat. A gdzie wiodły nasze drogi? Oglądaliśmy wyrób ozdób choinkowych, tzn. wydmuchiwanie i ozdabianie bombek. Sami też próbowaliśmy otrzymane sztuki ozdobić. Pod czujnym okiem strażaków zobaczyliśmy jak wyglądają samochody i sprzęt. Zjazd strażaków po rurze wywołał ogólny aplauz. Muszę powiedzieć, że z całego sprzętu naszym wolontariuszkom najbardziej podobali się... strażacy! Wizyta w „Fantazji” – ganianie w wąskich przejściach tuneli i zjeżdżanie na ślizgawkach, przypadło do gustu nawet starszej części grupy (tylko strasznie bolały kolana). Na wielkim ekranie straszyły nas smoki, były mecze piłki nożnej, nauka przeróżnych piosenek oraz „Tańca żaby”. Nasz zaprzyjaźniony weterynarz oprowadził nas po swojej przychodni i zaproponował darmową opiekę nad naszymi pupilami. Z moich informacji wynika, że niektóre dzieci po obejrzeniu szkolenia psów, zaczęły od razu po przyjściu do domu od szkolenia... rodziców! Kozienice przywitały nas słońcem, więc zwiedzanie Królewskich Źródeł było „czystą przyjemnością”, tym bardziej, że wcześniej wypluskaliśmy się na basenie. Jedno z tych źródełek (po bliższym z nim kontakcie) podobno przywracało urodę. Rezultaty myślę są już widoczne! Dzieciaki miały też możliwość własnoręcznie wykonać szmacianą lalkę w Muzeum Wsi Radomskiej oraz zajrzeć między innymi do dworku szlacheckiego. Ogólny strach wywołał wjazd samochodu policyjnego na sygnale na teren naszego hospicjum. Dopiero po chwili dzieci dały się namówić do podejścia bliżej. Każdy mógł zasiąść za kierownicą tego samochodu, przymierzyć czapkę policyjną. Animowany film pokazał jak bezpiecznie zachowywać się nie tylko podczas wakacji. Żyj tak, jakby każdy dzień był twoim ostatnim. Bardzo prędko ludzie umierają, czasem tak prędko, że nie zdążą sobie przebaczyć. Ks. J. Twardowski 22 Jeśli chcesz znaleźć źródło, musisz iść do góry pod prąd. Jan Paweł II (Tryptyk Rzymski) Ból jest ojcem mądrości, miłość matką. L. Börne Dzięki naszej zaprzyjaźnionej Rodzinie, w Szydłowskim muzeum oglądaliśmy instrumenty muzyczne. Narodziły się też zapewne nowe talenty, kiedy zanurzając palce w glinie, formowaliśmy przeróżne dzbanuszki w ponad 100-letniej pracowni garncarskiej. Przenieśliśmy się też w inny świat, oglądając dinozaury w Parku Jurajskim w Bałtowie. Podczas małego safari z okien autokaru mogliśmy z bliska przyjrzeć się strusiom, wielbłądom i innym zwierzakom. Jednak najwięcej uciechy mieli wszyscy patrząc na zabawę małpek. Jeden z naszych najmłodszych podopiecznych, Kamil, dojrzał w naszym młodym przewodniku po Żydowskim Jarze swojego tatę! Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, na widok Kamila przytulającego się do obcego mężczyzny i mówiącego: „Tatuś”! Każde spotkanie rozpoczynaliśmy i kończyliśmy modlitwą i „iskierką”. Nikt nie odszedł głodny, bo zawsze był obiad, a na wyjazdy tyle prowiantu, że pan kierowca myślał, iż jedziemy na kilka dni. To wszystko nie odbyłoby się gdyby nie pomoc Pana Boga i naszych Dobroczyńców, którym dziękowaliśmy jak umieliśmy najlepiej tzn. śpiewem i tańcem. Panowie ze Straży Pożarnej i Policji, stali jak wryci, kiedy niezręcznie salutując (czasem leworęcznie), śpiewaliśmy, że jesteśmy Armią Pana. Nasz weterynarz Michał zgłosił nawet chęć nauki. Już na samo wspomnienie skaczącej Ewy i roześmianego Piotrusia gęba mi się cieszy! Z moich tajnych źródeł wynika, że dzieci już pytają, czy będą mogły przyjść tu za rok? Oczywiście! Jeśli Pan Bóg pozwoli, a dobrzy ludzie pomogą! Och, i to tyle z tego cośmy przeżyli i zobaczyli. Była to pierwsza taka półkolonia w dziejach naszego hospicjum. Mam nadzieję, że doświadczenia zdobyte pomogą nam w przyszłym roku zrobić to jeszcze lepiej. Ja dziękuję wszystkim naszym Darczyńcom, jesteście KOCHANI! Dziękuję też wszystkim wolontariuszom, którzy, nie zamknęli mnie w piwnicy, a pomogli zrealizować ten pomysł! Chwała Panu! Wasz czasem trochę strudzony Wolontariusz hospicyjny Monika Wężyk 23 Człowiek Projekt i druk: Radom, ul. Żeromskiego 75, tel +48 48 381 53 49 Nocą klękasz i znaleźć chcesz Boga potem w oczach strach nosisz i łzy– na dalekich, rozstajnych gdzieś drogach ktoś się zbłąkał i płacze jak ty. Pachnie ze wsi kwitnącym jaśminem złote zboże wśród pola się śni – kto cię zbudził, kim jesteś, gdzie płyniesz w nieskończoność wieczorów i dni. Nikt nie szuka cię dłońmi dobrymi, nikt nie mówi, czy dobrze, czy źle, tylko ziemia z grobami starymi o twej ciszy słyszała i wie. Hospicjum Królowej Apostołów Radom, ul. Wiejska 2, tel. (+48 48) 366 81 44, [email protected] PEKAO S.A. II o/Radom 07 1240 3259 1111 0000 3003 1539 KRS 0000185346 24 Opracowanie merytoryczne: Anna Sałacińska, Maria Cygan, Elżbieta Kwiatkowska, ks. Marek Kujawski SAC