Fragment - FantasyBook

Transkrypt

Fragment - FantasyBook
O książce
Trzecia część trylogii fantasy o Thomasie Cale. Sprzedany
przez rodziców do Sanktuarium Odkupicieli, przeszedł tam
szkolenie mające go zamienić w maszynę do zabijania, Anioła
Śmierci, którego celem jest naprawienie boskiej pomyłki –
zniszczenie ludzkości.
Thomas Cale długo przymykał oczy na prawdę o sobie.
W końcu dociera do niego, że nie jest tylko pozbawionym
ludzkich uczuć, dobrze wyszkolonym narzędziem do zadawania śmierci. Czuje się coraz słabszy, jego dusza umiera,
a ekscentryczna lekarka na wyspie Cypr próbuje mu pomóc.
Tymczasem w pościg za nim ruszają fanatyczni wyznawcy
Jedynej Prawdziwej Wiary, przeciwko którym się zbuntował.
Chwila wyrównania rachunków zbliża się nieubłaganie. Nie
chcąc jej odsuwać, wciąż nieuzdrowiony Cale wyrusza do
Memphis, by zmierzyć się ze znienawidzonym papieżem
Bosco. Los ludzkości leży teraz wyłącznie w rękach Thomasa
Cale.
Wydanie elektroniczne
PAUL HOFFMAN
Brytyjski pisarz. Po ukończeniu anglistyki na Oksfordzie imał
się różnych zajęć; był m.in. gońcem, nauczycielem i cenzorem
filmowym. Jest autorem trzech scenariuszy i pięciu powieści,
w tym trylogii Ręka Boga.
www.lefthandofgodtrilogy.com
Trylogia LEWA RĘKA BOGA
LEWA RĘKA BOGA
ANIOŁ ŚMIERCI
TRZEPOTANIE JEGO SKRZYDEŁ
Tytuł oryginału:
THE LEFT HAND OF GOD VOL. 3: THE BEATING OF HIS WINGS
Copyright © Paul Hoffman 2013
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014
Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2014
Redakcja: Piotr Chojnacki
Ilustracja na okładce: Peter Bergting/Bergiting Arts AB
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7885-945-1
Książka dostępna także jako audiobook
(czyta Wiktor Zborowski)
Dystrybutor
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp. j.
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. (22) 721 30 00, faks (22) 721 30 01
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa – księgarnie internetowe
www.merlin.pl
www.fabryka.pl
www.empik.com
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego, wyłącznie
do użytku prywatnego. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie
osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób
upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych
lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Memu redaktorowi Alexowi Clarke’owi,
który był tam pierwszy
Trzy są podstawowe ludzkie emocje: strach, gniew
i miłość.
J.B. Watson, „Journal of Experimental Psychology”
Dajcie mi tuzin zdrowych, normalnych dzieci i pełną
kontrolę nad środowiskiem, w którym będą wzrastać,
a każde z nich uczynię, kim zechcę — doktorem,
prawnikiem, artystą, kupcem, a także żebrakiem lub
złodziejem, niezależnie od jego talentu, skłonności,
predyspozycji, umiejętności, powołania czy rasy jego
przodków.
J.B. Watson, What the nursery has to say about instincts,
„Psychologies of 1925”
Kiedy człowiek kończy czternaście lat, najgorsza rzecz,
jaka ma go spotkać w życiu, prawdopodobnie już się
wydarzyła.
Louis Bris, Mądrość krokodyli
Decyzją Międzynarodowego Sądu ds. Znalezisk Archeologicznych
wydawcy Trzepotania jego skrzydeł są zobowiązani zamieszczać
niniejszy dokument w każdym egzemplarzu książki.
Moderator Breffni Waltz
38 messidora AD 143 830
Podsumowanie Wstępnego Orzeczenia Międzynarodowego Sądu ds. Znalezisk Archeologicznych z roku
143 710 ery republikańskiej w sprawie trylogii Lewa
Ręka Boga oraz tak zwanego Wysypiska Raju.
Aby uniknąć wątpliwości: „wysypisko” to zajmuje
powierzchnię szesnastu staj kwadratowych, rozciągającą
się wokół miejsca, gdzie Paul Fahrenheit po raz pierwszy odkrył ogromne ilości druków pochodzących z zamierzchłej przeszłości. Orzeczenie moje jest wstępne
i podlega rewizji Sądu Apelacyjnego. Niezbędne jest
jednak podjęcie natychmiastowej decyzji ze względu na
alarmujące informacje RANZ, że znaczna część owych
bezcennych dokumentów i przedmiotów ulega ciągłemu
i nieodwracalnemu niszczeniu, by wymienić choćby
używanie zawartości Wysypiska Raju jako papieru toa-
letowego przez plemiona koczownicze, przechodzące
przez to miejsce podczas sezonowych wędrówek.
Fakty w tej kwestii nie budzą wątpliwości i są następujące:
Spór sądowy sięga swymi początkami pierwszego
lądowania na Księżycu kapitan Victorii Ung Khanan,
które miało miejsce trzydzieści lat temu. Kapitan Khanan odkryła wówczas, że została uprzedzona o jakieś
sto sześćdziesiąt tysięcy lat. Był to największy wstrząs,
jaki kiedykolwiek spotkał gatunek ludzki. Kruche szczątki stanowiące pozostałość czegoś, co musiało być niegdyś
jeszcze bardziej kruchym pojazdem kosmicznym, wskazywały na pochodzenie od ziemskiej cywilizacji, o której
niczego nie wiemy, a którą wkrótce nazwano Ludem
Flagi, od emblematu z paskami i gwiazdami zatkniętego
w ziemię obok statku. Wkrótce potem założono Radę
Archeologiczną Narodów Zunifikowanych, której celem
jest poszukiwanie śladów obecności Ludzi Flagi na
Ziemi.
Jak dotąd poszukiwania nie przyniosły spodziewanych rezultatów z jednego prostego powodu: tym powodem jest lód. RANZ odkrył, że sto sześćdziesiąt
cztery tysiące lat temu okres wielkiego zlodowacenia,
znany obecnie jako Śnieżna Kula, pokrył niemal całą
planetę warstwą lodu, dochodzącą w niektórych miejscach do kilku staj grubości. Lód, który potrafi zetrzeć
rozległe łańcuchy górskie, bez trudu unicestwi świetność
nawet najbardziej wyrafinowanej cywilizacji. Wszystko
wskazuje na to, że okres ten przetrwała jedynie garstka
ludzi. Dalsze badania ujawniły, że późniejszy, znaczący
okres ocieplenia w epoce Śnieżnej Kuli w ciągu piętnastu
tysięcy lat spowodował cofnięcie lodowca na tyle daleko
i na odpowiednio długi okres, by mogła się rozwinąć
nowa cywilizacja, zanim ją również pochłonęło powracające zlodowacenie.
W tym miejscu owej deprymującej historii na scenę
wkroczył Paul Fahrenheit, który, mówiąc najoględniej,
skrytykował swych kolegów po fachu za ich obsesję na
punkcie technicznych sposobów rozwiązania tego doniosłego zagadnienia. Zauważył on, że próby znalezienia tak subtelnych śladów przeszłości przypominają
„szukanie igły w stogu siana”, jeśli nie zastosuje się
„pewnych procedur”, które posłużą technologii za przewodnika. „Procedurami”, które według niego mogą się
okazać najskuteczniejsze w zmniejszaniu stogu siana,
są badania legend i podań ludowych. Uważa on, że
echa prawdziwych wydarzeń historycznych z odległej
przeszłości mogą tkwić w pozornie całkiem fantastycznych opowieściach o bogach i potworach, a także w bajkach. Jego koncepcje zostały bezceremonialnie odrzucone, a stosunki pomiędzy Fahrenheitem i jego kolegami
oraz zwierzchnikami z RANZ weszły w etap, którego
nie sposób określić inaczej, jak zjadliwy.
W rezultacie w miesiącu ventose 139 ery republikańskiej Paul Fahrenheit opuścił RANZ, aby oddać się
czemuś, co jego koledzy uważali za szukanie wiatru
w polu, mianowicie eksploracji miejsca nazywanego
przez żyjące w izolacji ludy Habiru Wysypiskiem Raju.
To tutaj pan Fahrenheit miał nadzieję znaleźć pierwszy
ziemski dowód istnienia Ludu Flagi lub przynajmniej
cywilizacji, która rozwinęła się niedługo później.
Cztery lata po zniknięciu Paula Fahrenheita na rynku
księgarskim ukazał się pierwszy tom trylogii z gatunku
nazywanego fantastyką, zatytułowany Lewa Ręka Boga.
Został przełożony na dwadzieścia sześć języków i spotkał się, zarówno wśród czytelników, jak i krytyków
literackich, ze skrajnie zróżnicowanym przyjęciem —
z jednej strony entuzjastycznym, z drugiej niechętnym,
głównie z powodu osobliwego stylu oraz niestereotypowego podejścia do sztuki pisarskiej. Co łączy te dwa,
z pozoru niepowiązane ze sobą, wydarzenia? Okazuje
się, że za wydaniem Lewej Ręki Boga oraz drugiego tomu
trylogii, Anioła Śmierci, stoi Paul Fahrenheit. Książki te
różnią się radykalnie od współczesnych dzieł literatury
eskapistycznej, które nam dotąd prezentowano. Jak się
okazuje, nadzieje, jakie Fahrenheit wiązał z Wysypiskiem Raju, spełniły się z nawiązką. Aby nieco skrócić
tę długą i gorzką historię: Fahrenheit postanowił, że nie
powiadomi swego dawnego pracodawcy o znalezisku,
jak to był zgodnie z prawem zobowiązany uczynić.
Stwierdził, że RANZ, cytuję: „zdławi niekwestionowany
geniusz tego, co nazwałem Lewą Ręką Boga, w nudnym
i jałowym przekładzie akademickim, sporządzonym
przez armię pyszałkowatych pedantów, którzy pogrzebią
jej żywotne piękno pod warstwą górnolotnej nudy,
przypisów i niezrozumiałych, obskuranckich analiz”.
Fahrenheita bez reszty opanowało obsesyjne przekonanie, że te trzy księgi powinny zostać przedstawione
współczesnemu światu mniej więcej w takim samym
kształcie, w jakim poznawali je ich pierwotni odbiorcy.
W rezultacie postanowił je przetłumaczyć (co jest wybitnym osiągnięciem intelektualnym, docenianym powszechnie nawet przez jego krytyków), a następnie
opublikował je pod nazwiskiem rodowym swojej matki
jako dzieła współczesnej fantastyki. Kto wie, jak długo
przetrwałby ten kamuflaż pana Fahrenheita, gdyby nie
jego intymna i niedyskretna rozmowa łóżkowa z pewną
młodą kobietą, która okazała się nie tak godna zaufania,
jak sądził, i która szybko sprzedała zasłyszaną historię
brukowej gazecie. Wkrótce potem RANZ zwróciła się
do sądu o roztoczenie prawnej kontroli nad Wysypiskiem Raju.
Radzie Archeologicznej Narodów Zunifikowanych
udziela się zgodnie z jej żądaniem wyłącznego, lecz
tymczasowego prawa do zarządzania powyższym stanowiskiem archeologicznym.
Jednakże pozew, by zakazać publikacji ostatniej „powieści” z trylogii Lewa Ręka Boga, zatytułowanej Trzepotanie jego skrzydeł w tłumaczeniu Paula Fahrenheita,
zostaje odrzucony. Proces wydawniczy może być kontynuowany pod warunkiem zamieszczenia niniejszej
noty we wstępie do Trzepotania jego skrzydeł. Zarówno
RANZ, jak i Paul Fahrenheit otrzymują zgodę na dołączenie na końcu książki aneksów z uzasadnieniem
swoich stanowisk.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Przyszedłem sam i kroczę jako obcy. Nie wiem,
kim jestem ani co robiłem.
Aurangzeb
1
Krótkie sprawozdanie na temat obłąkanego Thomasa
Cale’a. Trzy rozmowy w klasztorze na wyspie Cypr.
(Notabene: Opinia ta została wystawiona po tym, jak matka
przełożona Allbright doznała udaru. Notatki, które sporządziła
w dokumentacji, zaginęły wraz ze szczegółowymi informacjami
dotyczącymi przyjęcia Thomasa Cale’a do szpitala. Raport ten
należy czytać ze świadomością braku powyższej dokumentacji, tak
więc jej autorka nie ponosi odpowiedzialności za żaden z poniższych
wniosków).
CECHY FIZYCZNE
Średniej postury, niezwykle blady. Brak środkowego palca lewej dłoni. W czaszce widoczne wgłębienie
po pęknięciu. Duży keloid w tkance łącznej blizny
na lewym ramieniu. Pacjent twierdzi, że cierpi na
sporadyczne bóle z powodu wszystkich doznanych
obrażeń.
OBJAWY
Gwałtowne odruchy wymiotne, następujące zwykle
wczesnym popołudniem. Wyczerpanie. Cierpi na bez-
senność, a kiedy udaje mu się zasnąć, męczą go koszmary senne. Duża utrata wagi.
HISTORIA
Thomas Cale nie wykazuje urojeń histerycznych ani
niekontrolowanych zachowań poza tymi, które wynikają z jego odstręczającego charakteru. Popołudniowe
ataki torsji powodują silne wyczerpanie i niezdolność
do rozmowy, zwykle po nich zasypia. Wieczorem odzyskuje zdolność mówienia, lecz jego sarkastyczny
i cierpki sposób bycia się nie zmienia. Twierdzi, że
został kupiony za sześć pensów przez kapłana Zakonu
Powieszonego Odkupiciela od rodziców, których nie
pamięta. Jest komiczny, irytująco pretensjonalny i lubi
wprawiać swych rozmówców w zakłopotanie, ponieważ trudno odgadnąć, czy sobie z nich kpi, czy nie;
w innych sytuacjach zaś wręcz przeciwnie, czyni aż
nadto oczywistym, że naprawdę z nich szydzi. Opowiada o swoim wychowaniu w Sanktuarium historie,
które zdają się być jawnym wyzwaniem, bym nie dała
wiary okrucieństwom, jakie tam znosił. Utrzymuje —
a również i w tym przypadku trudno odgadnąć, na ile
mówi poważnie — że podczas rekonwalescencji po
urazie, który spowodował wgłębienie w czaszce, jego
wyjątkowa sprawność w walce (kiedy patrzę wstecz,
wydaje mi się, że się tym chełpił, lecz w czasie rozmowy nie sprawiał takiego wrażenia) wzrosła jeszcze
bardziej i od tamtej pory podobno zawsze potrafi
przewidzieć zamiary każdego przeciwnika. Brzmi to
nieprawdopodobnie, lecz odrzuciłam propozycję, by
mi to zademonstrował. Cała reszta jego opowieści
dorównuje pod względem nieprawdopodobieństwa
najbardziej szalonym dziecięcym fantazjom o brawu-
rowych wyczynach i awanturach. To największy łgarz,
jakiego w życiu widziałam.
Oto w skrócie jego historia. Jego żywot w Sanktuarium, wypełniony bólem i morderczym szkoleniem
wojskowym, zakończył się dramatycznie pewnej nocy,
kiedy przypadkiem Cale stał się świadkiem wiwisekcji
dokonywanej przez wysokiego rangą zakonnika odkupicieli na dwóch młodych dziewczętach, rzekomo
w ramach eksperymentu mającego pomóc w odkryciu
sposobów niwelowania władzy kobiet nad mężczyznami. Cale zabił odkupiciela i uciekł z Sanktuarium
z jedną z dziewcząt oraz dwoma przyjaciółmi, a w ślad
za nimi w pogoń rzuciły się dziesiątki mściwych zakonników. Wymknąwszy się pościgowi, czwórka uciekinierów trafiła do Memphis, gdzie Thomas Cale przysporzył
sobie wielu wrogów, co uznaję za nader prawdopodobne,
oraz (co znacznie mniej prawdopodobne) zyskał potężnych sojuszników, w tym cieszącego się złą sławą IdrysPukkego oraz jego przyrodniego brata Viponda, pełniącego podówczas funkcję kanclerza. Mimo tych wszystkich atutów jego porywcza natura oraz skłonność do
przemocy wzięły górę w brutalnej i zdumiewająco bezkrwawej (tak przynajmniej twierdzi) zwadzie z kilkoma
młodzikami z Memphis, z której to (oczywiście) wyszedł
zwycięsko. Czekałoby go nieuniknione więzienie, gdyby
lord Vipond w tajemniczy sposób nie interweniował
w jego obronie. Cale’a wysłano na prowincję pod opieką
IdrysPukkego. Spokój myśliwskiej rezydencji Materazzich zakłóciło przybycie kobiety, która próbowała go
z niewyjaśnionych powodów zabić. Morderstwo zostało
udaremnione bynajmniej nie przez jego cudowne zdolności, ponieważ pływał wówczas nago w rzece, lecz
przez tajemniczego i bezczelnie wyniosłego nieznajomego, który zabił niedoszłą zabójczynię strzałą w plecy.
Następnie jego wybawca zniknął bez śladu i wyjaśnień.
Do tego czasu zakonnicy w Sanktuarium odkryli już
miejsce pobytu Cale’a i postanowili wypłoszyć go (jak
twierdzi) z kryjówki. W tym celu porwali Arbell Materazzi, córkę doży Memphis. Kiedy go spytałam, czemu
odkupiciele mieliby dla niego ryzykować krwawą wojnę
z największą świecką potęgą militarną na świecie, roześmiał mi się w twarz i powiedział, że w stosownym
momencie wyjawi mi, skąd się bierze jego wyjątkowość,
ale nie teraz. Z mojego doświadczenia wynika, że wielu
szaleńców traktuje siebie z największą powagą, ale
osobliwością Thomasa Cale’a jest to, że człowiek uprzytamnia sobie jego szaleństwo kilka godzin po rozmowie.
W jego obecności, słuchając nawet najbardziej niewiarygodnych historii, które opowiada, niedowierzanie
gdzieś pierzcha i dopiero dużo później ogarnia człowieka
niesamowite, irytujące odczucie, jakby został podstępnie
nakłoniony przez bazarowego szarlatana do kupienia
buteleczki rzekomo cudownego środka za wszystkie
pieniądze, jakie miał przy sobie. Spotykałam się wcześniej z taką właściwością u niektórych szaleńców, lecz
niezmiernie rzadko. Czasami ich urojenia są tak osobliwe i silne, że potrafią zwieść nawet najostrożniejszego
anomistę.
Oczywiście Thomas Cale uratował piękną księżniczkę
z rąk niegodziwych odkupicieli, jednak należy zaznaczyć
okoliczność godną odnotowania, że nie uczynił tego
w szlachetnej i honorowej walce z przeważającą liczbą
wrogów, lecz zadźgawszy większość z nich sztyletem,
kiedy spali. To kolejna osobliwa cecha jego urojeń —
żadne z długiej listy jego wielkich zwycięstw nie zostało
osiągnięte za pomocą bohaterskich czynów ani szlachetnej dzielności, lecz dzięki niemoralnym podstępom
i zimnej, bezlitosnej kalkulacji. Zwykle podobni jemu
szaleńcy przedstawiają siebie jako mężnych i rycerskich,
tymczasem Thomas Cale przyznaje się otwarcie, że
zatruł wodę pitną swoich wrogów gnijącymi truchłami
zwierząt oraz że zabijał przeciwników, kiedy spali.
W tym miejscu warto przytoczyć w skrócie jedną z naszych rozmów.
JA
Czy zawsze zabija pan bezbronnych jeńców?
PACJENT
To łatwiejsze niż zabijanie uzbrojonych.
JA
Więc uważa pan, że ludzkie życie jest tak mało warte,
że można z niego kpić?
PACJENT
(brak odpowiedzi)
JA
Nigdy nie okazuje pan litości?
PACJENT
Nigdy.
JA
Dlaczego?
PACJENT
Ponieważ oni by mi jej również nie okazali. Poza
tym, gdybym ich uwolnił, wkrótce znów musiałbym
z nimi walczyć. Wtedy sam mógłbym zostać jeńcem...
i zginąć.
JA
A co z kobietami i dziećmi?
PACJENT
Nigdy nie zabijałem ich rozmyślnie.
JA
Ale zabijał pan?
PACJENT
Tak. Zabijałem.
Pacjent twierdzi, że kazał zbudować obóz, aby oddzielić żony i dzieci podczas zbrojnego powstania Ludu,
lecz ponieważ oddelegowano go do innych zadań, pięć
tysięcy zamkniętych tam osób umarło z głodu oraz
wskutek chorób. Kiedy go spytałam, co czuł, kiedy się
o tym dowiedział, odparł: „A co powinienem czuć?”.
Wracając do jego historii. Po brutalnym ocaleniu
pięknej Arbell Materazzi (czy w świecie urojeń nie ma
księżniczek o przeciętnej urodzie?) awansowano go
razem z jego dwoma przyjaciółmi na stanowisko strażników owej młodej niewiasty, wobec której przejawiał
w ciągu naszych trzech długich rozmów głęboką niechęć
za jej niewdzięczność oraz pogardę, z jaką go traktowała.
Gorycz ta wydaje się mieć na niego ogromny wpływ,
głównie z powodu przekonania, że odkupiciele zdobyli
Memphis wyłącznie dlatego, że Materazzi nie zrealizowali jego planu strategicznego. (Notabene: Utrzymuje
on, że jego zdolności militarno-przywódcze są jeszcze
większe niż sprawność w bezpośredniej walce).
Choć zwykle sarkastyczny i nad wyraz rzeczowy,
kiedy chełpi się wyczynami, jakich dokonał w drodze
do władzy — jeszcze raz podkreślam, że jego osobliwie
ironiczny ton nie nadaje tym opowieściom charakteru
przechwałek, dopóki słuchacz nie zaczyna ich spokojnie
analizować po zakończonej rozmowie — ogarnia go
nagłe i głębokie oburzenie, gdy opowiada o swoim
pojmaniu przez odkupicieli po bitwie na Wzgórzu
Silbury (bez wątpienia naszej wspólnej klęsce, bez
względu na to, czy Thomas Cale miał w niej swój udział,
czy nie). Niewykluczone, że dostał się gdzieś w wir
bitwy i w jakiś mniej znaczący sposób stał się jej uczestnikiem, jego opis wydarzeń nosi bowiem cechy autentycznych przeżyć. Jak każdy dobry gawędziarz potrafi
wplatać w opowiadanie prawdziwe wydarzenia ze swego
życia, dzięki czemu wymyślona historia zyskuje na
wiarygodności. Wyraża na przykład często skruchę
z powodu wszystkich szlachetnych i wspaniałomyślnych
czynów, jakich dokonał. Mówi, że narażał życie, aby
uratować młodego Materazziego, który go wcześniej
prześladował i wyśmiewał, teraz zaś gorzko żałuje tego
chwalebnego uczynku. Kiedy spytałam, czy jego zdaniem wielkoduszne czyny wobec innych ludzi są zawsze
złe, odparł, że może nie są złe, ale zgodnie z jego
doświadczeniami zawsze kończą się „cholerną katastrofą”. Ludzie chcą szerzyć dobro tak usilnie, że w końcu postanawiają je wcielać w życie ostrzem miecza.
Odkupiciele są tak opętani na punkcie dobra, że postanowili zabić wszystkich, łącznie z samymi sobą, aby
rozpocząć wszystko na nowo. Okazało się, że to właśnie
z tego powodu jego dawny opiekun, odkupiciel Bosco,
wywołał wojnę z Materazzimi, aby go odzyskać za
wszelką cenę. Thomas Cale nie jest (rzecz jasna) zwykłym chłopcem, lecz ucieleśnieniem boskiego gniewu,
który ma zetrzeć z powierzchni ziemi największą boską
pomyłkę (czyli mnie i was, aby nie było wątpliwości).
Leczyłam sklepikarzy przekonanych, że są wielkimi
generałami, a także ludzi, którzy ledwo umieli czytać,
a uważali się za poetów o niezrównanym geniuszu, lecz
nigdy przedtem nie spotkałam się z tak niewiarygodnie
rozdętym egocentryzmem, i to w dodatku u dziecka.
Kiedy go spytałam, od jak dawna żywi to przekonanie
o swojej wielkości, zaczął wracać pamięcią wstecz i z wielką złością w głosie oświadczył, że to nie on, Thomas
Cale, żywi to przekonanie, tylko odkupiciel Bosco.
Zapytałam go następnie nieco ostrożniej, czy uważa
odkupiciela Bosco za szaleńca, na co on odrzekł, że nie
spotkał w życiu odkupiciela, który by nim nie był, i że
według niego bardzo wielu ludzi, którzy wydają się
zdrowi na umyśle, kiedy znajdą się w opałach, okazują
się kompletnie „pozbawieni piątej klepki”. Nie spotkałam się dotąd z tym określeniem, lecz jego znaczenie
wydaje się oczywiste.
Tak więc Cale odznacza się sporą inteligencją w unikaniu rozmowy o implikacjach jego urojeń o własnej
wielkości, twierdzi bowiem, że jest zdolny zniszczyć
cały świat, lecz nie jest to jego urojenie, tylko opinia
potężnych ludzi. Kiedy go spytałam, czy uczyniłby taką
rzecz, odpowiedział mi niezwykle ordynarnym języ-
kiem, lecz sens jej był taki, że w żadnym wypadku. Na
pytanie zaś, czy ma wystarczające umiejętności, aby to
uczynić, uśmiechnął się — niezbyt miło — i odparł, że
spowodował śmierć tysięcy ludzi w ciągu jednego dnia,
pozostaje więc tylko pytanie, ile tysięcy i w ile dni.
Po ponownym schwytaniu Cale’a odkupiciel Bosco
wyjawił mu ze szczegółami rolę, jaką ma odegrać pod
postacią Anioła Śmierci, po czym zaprzągł go do dzieła.
Cale nienawidzi owego „Bosca” (nowy papież nazywa
się Bosco, jak widać Thomas Cale lubi kłamać z rozmachem), choć najwyraźniej kupując chłopca za sześć
pensów, szkoląc go, a następnie wynosząc do potęgi bez
mała boskiej, jest on paradoksalnie źródłem i sprawcą
doskonałości swego podopiecznego. Kiedy zwróciłam
na to uwagę Cale’owi, odrzekł, że o tym wie, chociaż
wyraźnie trafiłam w czuły punkt jego próżności (która
jest doprawdy ogromna).
Wymienił następnie całą litanię bitew, z których
wszystkie zdawały mi się takie same i w których naturalnie niezmiennie odnosił zwycięstwo. Spytany, czy w całym tym ciągu sukcesów ani razu nie poniósł porażki,
spojrzał na mnie, jakby miał chęć poderżnąć mi gardło,
po czym wybuchnął śmiechem, niezwykle osobliwym,
przypominającym raczej szczeknięcia, jak gdyby nie
mógł powstrzymać czegoś bardzo dalekiego od wesołości
czy choćby kpiny.
Te liczne zwycięstwa sprawiły, że Bosco przestał go
zbyt pilnie strzec, i po kolejnej wielkiej bitwie, w której
Cale pokonał największego i najgroźniejszego przeciwnika, chłopiec wymknął się w powstałym zamieszaniu
i po jakimś czasie trafił do Hiszpańskiego Leeds. Tutaj
po raz pierwszy dopadły go dolegliwości, które przywiodły go do nas. Byłam świadkiem jednego z ataków
i muszę przyznać, że wyglądają zatrważająco i bez
wątpienia są bardzo uciążliwe dla cierpiącego. Całym
jego ciałem wstrząsają okropne konwulsje, jakby chciał
coś zwymiotować, lecz nie mógł. Twierdzi, że przysłali
go tu jacyś potężni i wpływowi przyjaciele z Hiszpańskiego Leeds. Nie muszę dodawać, że po tych wpływowych dobroczyńcach nie pozostał żaden ślad. Kiedy
spytałam, czemu go nie odwiedzają, wyjaśnił — jakbym
była idiotką — że dopiero co przyjechał na Cypr i że to
zbyt daleko, aby mogli go regularnie odwiedzać. Celowo
wybrano tak dalekie miejsce, aby zapewnić mu bezpieczeństwo. „Przed czym?”, spytałam. „Przed tymi
wszystkimi, którzy chcą mnie zabić”, odparł.
Powiedział, że przybył tu wraz z towarzyszącym mu
lekarzem oraz listem do matki przełożonej Allbright.
Przyciśnięty do muru, wyznał, iż lekarz wrócił nazajutrz
do Hiszpańskiego Leeds, lecz przed wyjazdem odbył
wielogodzinną rozmowę z matką przełożoną. Naturalnie Thomas Cale musiał skądś przyjechać i niewykluczone, że w istocie towarzyszył mu ktoś, kto przywiózł
list i rozmawiał z matką przełożoną, zanim dostała
udaru. Jej choroba oraz zaginięcie dokumentacji sprawiają, że przypadek Thomasa Cale’a zawisł niejako
w przedsionku piekła, gdzie na wieczność trafiają dusze
dzieci nieochrzczonych. Zważywszy na jego urojenia,
które cechuje skrajna przemoc (chociaż, aby być szczerym, należy zauważyć, że nie przejawia się ona w jego
zachowaniu), za najlepsze rozwiązanie uważam umieszczenie go na oddziale zamkniętym do czasu, gdy odnaj-
dzie się list w jego sprawie lub matka przełożona powróci do zdrowia na tyle, by móc nam powiedzieć coś
więcej. W obecnym stanie rzeczy nie ma nikogo, do
kogo mogłabym choćby napisać w jego sprawie. Jest to
sytuacja wysoce niezadowalająca i nie pierwszy wypadek
zaginięcia dokumentacji. Porozmawiam z zielarzem,
który ma się zjawić pojutrze, o możliwości złagodzenia
jego objawów. Co zaś do urojeń i manii wielkości, które
przejawia Thomas Cale, to wyleczenie ich zajmie zapewne wiele lat.
Anomistka, Anna Calkins
Przez kilka tygodni Cale leżał w łóżku, spał i wymiotował
na przemian. Dopiero po kilku dniach zauważył, że drzwi
na końcu wielkiej sali z dwudziestoma łóżkami są zawsze
zamknięte, lecz była to rzecz, do której przywykł, a ponadto
w obecnej sytuacji zupełnie bez znaczenia — i tak nie miałby
sił, aby dokądkolwiek iść. Jedzenie podawano tu znośne,
opieka była całkiem życzliwa. Nie podobało mu się wprawdzie,
że znów musi spać w jednej sali z innymi mężczyznami, lecz
dziewiętnastu to niewiele, a ponadto wszyscy wydawali się
pogrążeni we własnych koszmarach i nie zwracali na niego
uwagi. Mógł więc żyć sobie w spokoju i jakoś to przetrwać.
2
Dwaj Trevorzy, Lugavoy i Kovtun, spędzili niezwykle frustrujący tydzień w Hiszpańskim Leeds, szukając sposobu, by
dotrzeć do Thomasa Cale’a. Poszukiwania utrudniał fakt, że
musieli wykazać dużą ostrożność w mieście Kici Zająca (którym Hiszpańskie Leeds teraz się stało). Kici nie wypadało
złościć, nie chcieli też, aby odkrył ich zamiary. Lubił bowiem
łapówki, a oni nie mieli najmniejszej ochoty płacić bajońskich
sum, jakich Kicia zażądałby za zgodę na działanie na jego
terenie. To miało być ich ostatnie zlecenie i nie zamierzali się
z nim dzielić nagrodą. Musieli przeprowadzić wyjątkowo
dyskretny wywiad, co nie jest łatwe w sytuacji, gdy sposobem
perswazji, jaki się zwykle stosuje, jest groźba, a strach najczęstszym środkiem płatniczym. Zaczęli już rozważać posłużenie
się jednak radykalniejszą metodą, kiedy dyskrecja się wreszcie
opłaciła. Dowiedzieli się o pewnej młodej szwaczce mieszkającej w mieście, która zachwalała swe usługi zamożniejszym
klientom, chełpiąc się, zgodnie z prawdą, że to ona uszyła
elegancki strój, który miał na sobie Thomas Cale podczas
sławnej wizyty na królewskim bankiecie wydanym na cześć
Arbell Materazzi oraz jej męża Conna.
Kto wie, jaka cenna informacja mogła się wymknąć Cale’owi, kiedy dziewczyna mierzyła wewnętrzną długość no-
gawki? Krawcy są niemal równie dobrymi informatorami jak
duchowni, a w dodatku łatwiej nimi manipulować, ich nieśmiertelnym duszom nie groziło bowiem wieczne potępienie
za przekazanie jakiejś plotki; nie ma wszak czegoś takiego
jak tajemnica przymierzalni. Okazało się jednak, że młodą
szwaczkę nie tak łatwo zastraszyć, jak sądzili.
— Nic nie wiem o Thomasie Cale’u, a nawet gdybym
wiedziała, to i tak bym wam nie powiedziała. Idźcie precz.
Odpowiedź ta znaczyła, że nastąpi jedna z dwóch rzeczy.
Trevor Kovtun pogodził się z tym, że za chwilę popełni
brutalny czyn, nie bacząc na ograniczenia w mieście Kici
Zająca. Zamknął drzwi warsztatu i opuścił żaluzję w otwartym
oknie. Szwaczka nie traciła sił na prośby, by tego nie robił.
Przystępując do pracy, ściszyli głosy.
— Mam już dosyć tego, co musimy jej zrobić — powiedział
Trevor Lugavoy. Była to zarówno prawda, jak i sposób na
zastraszenie dziewczyny. — Naprawdę chcę, żeby to była
nasza ostatnia robota.
— Przestań tak gadać. Jeśli będziesz ciągle powtarzał,
że to nasza ostatnia robota, to w końcu zapeszysz i coś
się nie uda.
— Chcesz powiedzieć, że słucha nas jakaś siła nadprzyrodzona i pokrzyżuje nam plany?
— Nie zaszkodzi czasem zrobić coś tak, jakby istniał jakiś
Bóg. Lepiej nie kuś losu.
Trevor Kovtun podszedł do szwaczki, która nagle zrozumiała, że czeka ją coś bardzo złego.
— Wyglądasz na bystrą dzierlatkę: masz własny sklep
i niewyparzony język.
— Zawołam badiela!
— Za późno, moja droga. Nie ma na świecie takiego
badiela, który mógłby ci teraz pomóc, żadnego obrońcy ani
wybawiciela, nikt cię nie uratuje. Myślałaś, że jesteś w tym
mieście bezpieczna? Przecież niegłupia z ciebie dziewczynka,
musisz wiedzieć, że tam, za oknem, czyhają straszne rzeczy.
— Na przykład my.
— Tak, tak. Jesteśmy jak złe wieści.
— Bardzo złe.
— Skrzywdzicie go? — spytała, szukając drogi ucieczki.
— Zabijemy — powiedział Trevor Kovtun. — Ale obiecaliśmy zrobić to najszybciej, jak się da, bez znęcania się; to będzie
bardzo sprawna śmierć — zapewnił. — A ty musisz zdecydować za siebie: chcesz żyć czy umrzeć?
Co tu było do decydowania?
Kiedy wychodzili ze sklepu, Kovtun zauważył, że jeszcze
rok temu zabiliby dziewczynę w tak niewypowiedzianie okrutny sposób, że wszelka myśl o oporze wyparowałaby jej
z głowy w mgnieniu oka niczym letnia mżawka na wielkich
słonych równinach Utah.
— To było rok temu — odrzekł Trevor Lugavoy. — Poza
tym mam wrażenie, że kończą nam się śmierci. Lepiej bądźmy
oszczędni. Cale powinien być naszym ostatnim zleceniem.
— Powtarzasz to od dwudziestu lat, niemal od chwili,
kiedy zaczęliśmy.
— Tym razem mówię poważnie.
— Nie powinieneś mi mówić o skończeniu, dopóki nie
skończymy, wtedy moglibyśmy skończyć. A teraz, kiedy ciągle
trąbisz o tym, że to nasza ostatnia robota, zrobiłeś z tego fakt.
Jeśli chcesz ściągnąć na siebie uwagę Boga, zdradź mu swoje
plany.
— Nie sądzisz, że gdyby istniał jakiś Bóg zainteresowany
wtykaniem nosa w cudze sprawy, to już dawno by nas powstrzymał? Albo Bóg wtrąca się w życie ludzi, albo nie, nie
ma nic pośrodku.
— Skąd wiesz? Jego zamiary mogą być przed nami ukryte.
Byli doświadczonymi ludźmi, nawykłymi do borykania się
z trudnościami, więc niespecjalnie zaskoczyła ich wiadomość,
że Cale wyjechał w niewiadomym kierunku z przyczyn,
których dziewczyna nie potrafiła wyjaśnić. Udało im się za to
zdobyć imię Mętnego Henriego, dość dokładny opis chłopaka
z blizną na twarzy oraz przekonujące zapewnienie, że on
będzie wiedział, dokąd wyjechał Cale.
Przez następne trzy dni Trevorzy kręcili się po mieście,
zadając niewinne pytania i starając się nie rzucać w oczy.
Teraz potrzebowali już tylko odrobiny cierpliwości.
Mętny Henri lubił ludzi, ale nie tych, którzy mieszkali
w pałacach. Co nie znaczy, że się nie starał. Któregoś dnia,
kiedy towarzyszył IdrysPukkemu na bankiecie, spytano go
z uprzejmym brakiem zainteresowania, skąd się tu znalazł.
Sądząc, że kogoś ciekawią jego niezwykłe losy, Henri zaczął
opowiadać dzieje swego życia, poczynając od wychowania
w Sanktuarium. Lecz szczegóły niedoli młodych wychowanków klasztoru odkupicieli nie wzbudziły poruszenia, tylko
powszechny niesmak. IdrysPukke dosłyszał uwagę jakiegoś
dworskiego wymoczka, który jęknął: „Boże, kogo to ostatnimi
czasy wpuszczają na salony”. Następny komentarz nie uszedł
również uwagi Mętnego Henriego. Wspominał właśnie swoją
pracę w kuchniach pałacowych w Memphis i jakiś piękniś
mruknął na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli: „Cóż za
banał!”. Henri uchwycił pogardliwy ton wypowiedzi, lecz nie
był pewien, co autor uwagi miał na myśli; może chciał wyrazić
swoje współczucie, a on go źle zrozumiał. IdrysPukke uznał,
że to odpowiednia pora, aby wyjść. Udał, że źle się czuje.
— Czemu ten człowiek powiedział, że to banan? — spytał
chłopak w drodze do domu.
IdrysPukke nie chciał ranić jego uczuć, lecz Henri musiał
się dowiedzieć, na czym polegają stosunki w tym środowisku.
— Powiedział „banał”. To słowo oznaczające coś pospolitego, niegodnego zainteresowania kulturalnego człowieka.
— To znaczy, że ten człowiek nie był miły?
— Nie.
Chłopak nie odzywał się przez minutę.
— Wolę banany — powiedział w końcu.
Bolało. Przez większą część czasu IdrysPukke jeździł gdzieś
w interesach swego brata i Mętny Henri zostawał sam. Zdał
sobie w końcu sprawę, że eleganckie towarzystwo Hiszpańskiego Leeds wcale go nie akceptuje, nawet jego najniższe
szczeble (jeszcze bardziej snobistyczne niż wyższa arystokracja), chodził więc w tygodniu do jednej z okolicznych piwiarni,
siadał w kącie, czasem wdawał się z kimś w rozmowę, lecz
najczęściej jadł, pił i słuchał ludzi, którzy spędzali tu czas
w towarzystwie. Za bardzo przywykł do noszenia sutanny, by
czuć się swobodnie w innym ubraniu, tak więc poszedł za
przykładem Cale’a i kazał krawcowej uszyć sobie kilka szat
z niebieskiego sukna: dwunastouncjowych, z klapami w szpic,
pilśniowymi kieszeniami, prostych, bez ozdób i lamówek.
Wyglądał jak prawdziwy elegant, lecz w Hiszpańskim Leeds
piętnastolatek w sutannie, ze świeżą blizną na policzku zwracał
powszechną uwagę. Na drugim końcu sali dwaj Trevorzy
obserwowali, jak Mętny Henri popija kwartę Wściekłego Psa,
które to piwo wolał od Przyściennego czy Zataczanego.
Ku niezmiernej irytacji dwóch Trevorów przez następne
dwie godziny Henri gawędził z różnymi klientami, a przez
kolejne pół dawał się zagadywać wyjątkowo wylewnemu
pijakowi.
— Jubisz seropiony?
— Słucham?
— Pyam, czy lubisz see ropiony.
— Ach — powiedział Mętny Henri po dłuższej chwili. —
Czy lubię ser topiony?
— No, przesie mówie, nie?
Nie złościł się. Było dla niego coś prawdziwie cudownego
w tych rozmowach, gwarze i śmiechu, zwyczajnie i miło
spędzanym czasie, jeśli nie liczyć sporadycznych klientów,
którzy upili się na smutno lub po pijaku zapalili się do bitki.
Kiedy zamykano lokal, wyszedł razem ze wszystkimi, trzeźwymi i podchmielonymi. Dwaj Trevorzy ruszyli za nim
w bezpiecznej odległości.
Byli to doświadczeni mężczyźni, którzy nigdy nie pozwalali
sobie na nieostrożność, a niespodziewane zdarzenia traktowali
jak chleb powszedni, lecz kiedy podchodzili do Mętnego
Henriego, groziło im większe niebezpieczeństwo, niż mogli
przypuszczać nawet tak niezwykle ostrożni zawodowi zabójcy.
Waleczne wyczyny, które okryły sławą Cale’a, nie tyle
przyćmiły osobę Mętnego Henriego, ile całkiem ją przesłoniły.
Dwaj Trevorzy wiedzieli, że jest niebezpieczny, bez dwóch
zdań, w końcu znali jego akolicką przeszłość w klasztorze
odkupicieli, wiedzieli, że trzeba być człowiekiem z żelaza,
aby dożyć tam piętnastu lat, mimo to nie spodziewali się aż
tak niemiłej niespodzianki, choć do niemiłych niespodzianek
przywykli od lat.
Bądźmy szczerzy — dwóch przeciw jednemu jest nieuczciwą
przewagą, zwłaszcza w środku nocy oraz kiedy osobami, które
chcą zamienić z tobą słowo, są dwaj Trevorzy. Mętny Henri
jednak już wiedział, że go śledzą, i zdążył zwiększyć swoje
szanse. Wkrótce napastnicy uprzytomnili sobie swój błąd,
cofnęli się w cień i zawołali:
— Czy to ty jesteś Mętny Henri? — spytał Lugavoy.
Chłopak odwrócił się tak, aby mogli widzieć sztylet w jego
prawej dłoni oraz groźnie wyglądający kastet, który nakładał
właśnie na lewą.
— Nie znam nikogo o tym imieniu. Zjeżdżajcie stąd.
— Chcemy tylko porozmawiać.
Mętny Henri otworzył usta, jakby ucieszył się z radosnej
niespodzianki.
— Och, chwała Bogu — powiedział. — Pewnie przynosicie
mi wieści o moim bracie, Jonathanie.
Zrobił krok do przodu. Gdyby Lugavoy, który stał dziesięć
kroków przed Kovtunem, nie był płatnym zabójcą najwyższej
klasy, leżałby już ze sztyletem Mętnego Henriego w brzuchu.
Niestety, cofnął się błyskawicznie, zaalarmowany dziwnym
zachowaniem chłopaka, kiedy ten ruszył do przodu, a jednocześnie wyciągnął rękę i zaatakował. Sztuczka, która zyskała
Henriemu jego przydomek, polegająca na stosowaniu niespodziewanych, niezrozumiałych pytań lub odpowiedzi w celu
rozproszenia uwagi przeciwnika, tym razem zawiodła, choć
tylko o włos. Teraz mężczyźni stali się czujni, a szala przewagi
znów przechyliła się na ich stronę.
— Chcemy porozmawiać z Thomasem Cale’em.
— O nim też nigdy nie słyszałem.
Dwaj Trevorzy rozeszli się na boki, po czym ruszyli w jego
stronę. Lugavoy miał zadać pierwszy cios, Kovtun drugi.
Wystarczyłyby cztery.
— Gdzie jest twój przyjaciel?
Mętny Henri się cofnął.
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz, koleś.
— Powiedz nam, to sobie pójdziemy.
— Podejdź bliżej, to powiem ci na ucho.
Oczywiście nie zabiliby go od razu. Sztylet wbity na trzy
cale tuż nad ostatnim żebrem odebrałby chłopakowi chęć do
walki na dość długo, by mogli wydobyć od niego odpowiedzi.
Nigdy przedtem i tylko raz później Mętny Henri został przez
kogoś uratowany. Tego wieczoru tak się właśnie stało. W kompletnej ciszy, kiedy cała trójka wykonywała swe czujne manewry, za plecami Trevorów rozległo się głośne kliknięcie. Wszyscy
trzej znali ten dźwięk napinanej kuszy.
— Cześć, Trevorzy — odezwał się z ciemności wesoły głos.
Na moment zapadła cisza.
— To ty, Cadbury?
— Nie strzeliłbyś człowiekowi w plecy.
— Ależ jak najbardziej, mój drogi.
Nie było to jednak cudowne wybawienie w ostatniej chwili,
tak lubiane przez bajarzy, gawędziarzy i ich naiwnych słuchaczy. Prawdę mówiąc, Cadbury nie miał pojęcia, kim był
dziwacznie ubrany młodzieniec, mógł równie dobrze zasługiwać na los, który właśnie zamierzali mu zgotować dwaj
Trevorzy. Ludzie, za których zamordowanie im płacono,
zwykle na to zasługiwali. Nie śledził Henriego, tylko Trevorów.
Po spotkaniu ze szwaczką Trevorzy zmienili zdanie w sprawie Kici, ponieważ trudno było sobie wyobrazić, aby mógł do
tej pory nie wiedzieć o ich obecności w mieście. Tak więc,
żeby uczynić zadość obyczajom panującym powszechnie w ich
profesji, złożyli mu wizytę, lecz odmówili zdradzenia powodów swej obecności w Hiszpańskim Leeds. Zapewnili jedynie,
że nie kolidują one w żaden sposób z jego interesami. Jak
później zauważył Kicia w rozmowie z Cadburym — za kogo
się uważają ci jednoimienni mordercy, by rościć sobie prawo
do osądzania, co może kolidować, a co nie z licznymi i zawiłymi interesami Kici Zająca? Kicia zaprosił ich, by zostali
w mieście, jak długo sobie życzą. Trevorzy odparli, że prawie
na pewno opuszczą miasto przed poniedziałkiem. Skutek był
taki, że Cadbury nie bez trudności i sporych nakładów finansowych śledził ich każdy ruch, co nie należało do najłatwiejszych zadań. Zjawił się tu osobiście, ponieważ jego wywiadowcy stracili Trevorów z oczu i zaczął się niepokoić.
— I co teraz? — spytał Trevor Lugavoy.
— Teraz? Teraz stąd zjeżdżajcie, jak się wyraził ten młodzieniec. Mam na myśli Hiszpańskie Leeds. Idźcie na pielgrzymkę prosić o odpuszczenie tej kloaki grzechów, które
macie na sumieniu. Słyszałem, że w Lourdes o tej porze roku
jest wyjątkowo paskudnie.
I na tym się skończyło. Dwaj Trevorzy wycofali się pod mur
po drugiej stronie ulicy, lecz zanim wtopili się w ciemność,
Lugavoy skinął głową Mętnemu Henriemu.
— Jeszcze się zobaczymy.
— Masz szczęście, staruszku, że ten jegomość zjawił się
w odpowiednim momencie — odparł chłopak.
— Tędy — powiedział Cadbury.
Kiedy Mętny Henri stanął za jego plecami, Cadbury zwolnił
cięciwę kuszy i strzała z głośnym brzdękiem pomknęła w ciemność i odbiła się zygzakiem od murów wąskiego zaułka. Kiedy
Mętny Henri i jego prawie wybawiciel ruszyli szybkim krokiem
ku wylotowi uliczki, z mroku doleciał ich lekko urażony głos.
— Powinieneś uważać, Cadbury, mogłeś komuś wybić oko.
Był to bardzo niefortunny obrót spraw, że Cadbury i Mętny
Henri spotkali się w takich okolicznościach. Ten drugi nie był
głupcem, a z biegiem czasu stawał się nim coraz mniej, lecz
jeśli ktoś komuś ratuje życie, to tylko nieludzko zdyscyplinowany człowiek potrafiłby nie okazać wdzięczności. A Mętny Henri mimo wszystko był jeszcze chłopcem.
Chętnie przyjął propozycję Cadbury’ego, że dotrzyma mu
tego wieczoru towarzystwa, naprawdę potrzebował jeszcze
kilku drinków poza tymi, które wypił wcześniej. Nic dziwnego,
że opowiedział swemu wybawcy więcej, niż powinien. Kiedy
nie zabijał lub nie wykonywał podejrzanych zleceń Kici
Zająca, Cadbury był wyjątkowo życzliwym i wesołym osobnikiem, pragnął zyskiwać ludzką sympatię i przyjaźń jak
każdy inny człowiek i umiał je również okazywać. Krótko
mówiąc, szybko polubił Mętnego Henriego i łatwo go można
zrozumieć w przeciwieństwie do IdrysPukkego, którego szczególnym uczuciom wobec Cale’a wolno się dziwić. Można
nawet powiedzieć, że się zaprzyjaźnili, jeśli przez przyjaciela
rozumie się kogoś, kto skłonny jest odłożyć na bok własne
interesy przez wzgląd na drugą osobę. Cadbury uznał, że
lepiej nie ściągać na Mętnego Henriego uwagi Kici Zająca
(jako mało znaczącego znajomego Thomasa Cale’a). Nikt tak
jak Kicia nie potrafił ukrywać tego, co wie o ludziach.
— Dwaj Trevorzy są hoi oligoi świata zabójców — odpowiedział Cadbury na pytanie Mętnego Henriego. — Zabili
Williama Milczącego w biały dzień, w obstawie jego stu
ochroniarzy. Zatruli minogi Kleopatry, chociaż trzech ludzi
próbowało jej posiłków. Kiedy Wielki Nochal dowiedział się,
co jej zrobili, tak się przestraszył, że zaczął jadać tylko rzeczy,
które własnoręcznie zebrał. Wtedy Trevorzy pewnej nocy
posmarowali w sadzie wszystkie jabłka trucizną, posługując
się jakimś dziwnym urządzeniem, które sami skonstruowali.
Nie zostawiają niedobitków. Kimkolwiek jest człowiek, którego rozzłościł Cale, musi mieć mnóstwo pieniędzy.
— Lepiej będzie, jak zniknę.
— No cóż, jeśli potrafisz się rozpłynąć w powietrzu, to
właśnie tak powinieneś uczynić. Lecz jeśli nie umiesz wyparować, to lepiej tu zostań. Nawet dwaj Trevorzy nie ośmielą
się zlekceważyć polecenia Kici Zająca, jeśli kazał się im
trzymać z dala od Hiszpańskiego Leeds.
— Myślałem, że potrafią dopaść każdego i wszędzie?
— Owszem, ale Kicia Zając nie jest każdym. Poza tym nikt
im nie zapłacił za podejmowanie takiego ryzyka. Poszukają
innego rozwiązania. Wystarczy, że nie wyściubisz nosa z domu
przez następny tydzień, dopóki się nie upewnię, że wyjechali.
Fragment książki TRZEPOTANIE JEGO SKRZYDEŁ
Autor:
PAUL HOFFMAN
Tłumaczenie: Izabela Matuszewska
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego, wyłącznie
do użytku prywatnego. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie
osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób
upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych
lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Podobne dokumenty