Jacek Żakowski
Transkrypt
Jacek Żakowski
Jacek Żakowski: Po co komu książki i gazety? http://wiadomosci.wp.pl/kat,141202,title,Jacek-Zakowski-Po-co-komu-ksiazki-igazety,wid,17699190,wiadomosc.html - Szok! Leszek Balcerowicz chce nowych podatków i likwidacji śmieciówek! Jeżeli ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, że nasz świat się rozpadł i rozpaczliwie próbuje zbudować się na nowo, to straci je po lekturze najnowszego raportu Forum Obywatelskiego Rozwoju – pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski. Publicysta wyjaśnia, co takiego się stało, że nawet liberałowie po latach „doktrynalnego uporu” zaczęli nagle „wracać na łono zdrowego ekonomicznego i politycznego rozsądku”. Żakowski opowiada również dowcip o wariacie, który myślał, że jest kotem, by z pointy wyciągnąć lekcję odnośnie zmian, z którymi mamy właśnie do czynienia. Prof. Leszek Balcerowicz ( WP.PL / Łukasz Szełemej ) FOR to fundacja Leszka Balcerowicza promująca tzw. libertarianizm, czyli ideologię skrajnie rynkową i antyetatystyczną. Reguła podstawowa libertarian: "im więcej państwa, tym gorzej; im więcej rynku, tym lepiej". Czyli: podatki są złe, regulacje są złe, każdy ma walczyć o swoje, a jak nie daje rady, to trudno (ewentualnie charytatywna litość, żeby nie zdechł). Nigdzie na świecie libertarianizm w czystej formie nie doszedł do władzy. Ale poprzednie ćwierćwiecze na całym szeroko rozumianym Zachodzie upłynęło pod jego dużym wpływem. Libertarianom, którzy zwykle przedstawiają się jako liberałowie albo konserwatyści, nie udało się wprawdzie zdobyć władzy politycznej, ale dysponując gigantycznymi pieniędzmi wielkiego biznesu, kontrolując dużą część wielkich mediów, think-tanków czy grantów na badania, zdobyli globalną władzę symboliczną. To oni narzucili nieznany wcześniej język opisujący płacone we własnym kraju podatki i obowiązkowe składki jako zło, haracz, dowód zniewolenia jednostki przez państwową opresję, a zwłaszcza marnotrawstwo. Mantra libertarian brzmi: co państwo zabierze, to biurokraci zmarnują, a politycy rozkradną. Kiedy libertarianie proponują dodatkowe podatki, to jest mniej więcej tak, jakby pies oddawał swoją kość kotu. Coś musi być nie w porządku. I z ich punktu widzenia tak jest. Po latach doktrynalnego uporu w sprawie obniżania podatków i obowiązkowych składek, libertarianie odkryli bowiem prostą i oczywistą prawdę, że ciągłe obniżanie podatków może oznaczać nie tylko zadłużanie państw, ale też kreowanie ukrytego długu, który wymusi podwyżkę podatków w przyszłości. I niemal jednocześnie zorientowali się, że ograniczanie zabezpieczeń socjalnych prowadzi z czasem do groźnych dla demokracji i rynku populistycznych buntów. Przez wiele lat zachęcani przez libertarian politycy rozmaitych opcji (od SLD po PiS) "wyzwalali" kolejne grupy obywateli z konieczności płacenia różnych podatków i składek. Od progresywnego PIT przez ZUS po NFZ. Aż "wyzwoleni" poczuli się prekariuszami i zaczęli głosować na PiS oraz Kukiza, a Bank Światowy policzył, że do ich emerytur, na które nie płacą składek, lub płacą bardzo mało, możemy dopłacać nawet 1,5 proc. PKB, czyli na dzień dzisiejszy blisko 25 mld zł rocznie. W rzeczywistości być może jeszcze więcej, bo BŚ liczył koszt minimalnych emerytur, z których trudno wyżyć, więc trzeba doliczyć istotne wsparcie pomocy społecznej w postaci zasiłków mieszkaniowych, na leki itp. Razem może to kosztować blisko dziesięć procent obecnego budżetu. Z grubsza o tyle trzeba by podnieść podatki. Uffff! Libertarianie - podobnie jak większość polityków - zdaje się zrozumieli, że dzisiejsze wyzwolenie niektórych oznacza większe zniewolenie ogółu w przyszłości. Dlatego w analizie FOR bliscy współpracownicy Leszka Balcerowicza, Aleksander Łaszek i Wiktor Wojciechowski, nieoczekiwanie zaczęli się domagać faktycznego zrównania podatków i składek od samozatrudnienia, umów o dzieło i zleceń z płaconymi przez zatrudnionych na etat. Jeszcze zaledwie rok temu takie pomysły miały łatę lewackich, socjalistycznych lub wręcz komunistycznych. Po piętnastu latach budowania i umacniania szarej strefy na polskim rynku pracy, środowisko, które najbardziej te zmiany forsowało, wraca na łono zdrowego ekonomicznego i politycznego rozsądku. Może to oznaczać, że wysycha źródło wielkiego ideologicznego libertariańskiego eksperymentu i górę definitywnie bierze neopragmatyzm. To dobra wiadomość, bo politycy przestaną się bać, że cywilizując rynek pracy narażą się na mordercze ataki Leszka Balcerowicza, jakich doświadczyli np. cywilizując system emerytalny. Na małe hurrrra! można więc sobie pozwolić w imieniu społecznego, politycznego i ekonomicznego rozsądku. Idzie ku lepszemu. Ale tylko częściowo... Znacie Państwo dowcip o wariacie, który myślał, że jest kotem? Po latach leczenia wariat opuszcza szpital. Odprowadza go lekarz. Idąc przez park upewnia się, że wszystko jest dobrze. "Na pewno pan wie, że pan nie jest kotem?". Wariat się niecierpliwi. "Ależ, panie doktorze..." - odpowiada z wyrzutem. Wtedy zza krzaków wybiega pies. Wariat hop na drzewo. Lekarz się załamał. "Przecież pan wie, że pan nie jest kotem!" - krzyczy do pacjenta. I słyszy: "Ja to wiem, ale czy on wie?". Z polskimi libertarianami mamy dziś podobny problem niepełnej internalizacji (czyli przyswojenia) nowego poglądu. Libertariańska niechęć do podatków nie spadła przecież z nieba. Wyrosła z przekonania, że źródłem dobra jest odpowiedzialna za siebie jednostka (ew. rodzina), a wspólnoty - zwłaszcza obligatoryjne, jak państwo i społeczeństwo - stają się źródłem zła. Z takiego przekonania trudno wyprowadzić entuzjazm płatników do uiszczania podatków i składek. A brak entuzjazmu sprzyja unikaniu podatków, generuje koszty egzekucji, wymusza tworzenie parapolicyjnego państwa wszechobecnej kontroli. W ten sposób szerzący się libertarianizm staje się rodzajem samospełniającej się pesymistycznej wizji funkcjonowania wspólnot. Bo między innymi przeciwstawia się wydawaniu pieniędzy na ich umacnianie. Póki libertarianie się i z tym nie uporają, ich zachęty do zwiększania obecnych ciężarów w imię ograniczenia wielkości obciążeń w przyszłości będą mało skuteczne. Nawet jeżeli politycy by ich znów posłuchali, zmowa unikania podatków zniweluje efekt. A stosunek libertarian do relacji jednostka-społeczeństwo (państwo, inne wspólnoty) się nie zmienia. W tym samym raporcie, uzasadniając propozycję rezygnacji z obniżonych stawek vatu na różne towary, Łaszek i Wojciechowski piszą: "(...) C. Książki - nie jest to dobro pierwszej potrzeby (...) F. gazety i czasopisma - nie jest to dobro pierwszej potrzeby. G. imprezy sportowe (...) siedzenie na stadionie też jest niezdrowe". Z punktu widzenia samotnej, odpowiedzialnej tylko za siebie, jednostki, jest to może słuszne. Ale jak takiej jednostce wytłumaczyć, dlaczego ma płacić na emeryturę, której może nie dożyć lub nie potrzebować, jeśli stanie się miliarderem? Być może z jej punktu widzenia czytanie, kibicowanie i w ogóle jakiekolwiek wspólnotowe przeżycie nie jest dobrem pierwszej potrzeby i może jest niezdrowe. Każde siedzenie (przy czytaniu czy przy kibicowaniu) jest w nadmiarze niezdrowe dla siedzącego. Ale z punktu widzenia wspólnoty, która za poduszczeniem FOR ma się domagać płacenia dodatkowych składek, są to akty konstytuujące, bez których ona nie istnieje. Dla społeczeństwa są to dobra pierwszej potrzeby. W ostatnich latach wiele znaczących osób i środowisk z konieczności znacząco zmieniło poglądy lub postawy. Zazwyczaj w dobrym kierunku. Problem w tym, że często podstawą tej zmiany jest wyłącznie bezrefleksyjnie aprobowana konieczność. Bez zrozumienia sensu zmiany i jej głębszych przyczyn. A taka zmiana, która bardziej przypomina ustępstwo wobec szantażysty, niż świadomie podjęta decyzję, na dłuższą metę nie będzie skuteczna. Nie wystarczy uwierzyć, że nie jest się kotem. Trzeba wiedzieć, co to realnie oznacza. Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski Jacek Żakowski (ur. 1957) - publicysta "Polityki", kierownik Katedry Dziennikarstwa Collegium Civitas, autor piątkowych "Poranków TOK FM", kilkunastu książek i programów TV. "Dziennikarz Roku 1997", laureat m.in. Superwiktora, dwóch Wiktorów i nagrody PEN Clubu, nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Członek Towarzystwa Dziennikarskiego i Rady Funduszu Mediów. Jacek Żakowski akt. 03.07.2015, 16:48 Jacek Żakowski: Grecja? Płacę! - W Polsce bardzo modne jest pastwienie się nad Grekami. Wypominanie im niepłaconych podatków, fałszowanych statystyk, dziwnych przywilejów i zadłużania kraju bez opamiętania. Ale warto sobie uświadomić, że możemy być następni – pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski. Publicysta wyjaśnia, że zła sytuacja Grecji od lat nie była tajemnicą, tylko wszystkim było na rękę nie mówić o tym głośno. Zdaniem dziennikarza los Grecji w małym stopniu wynika z wad samych Greków, którzy „pracują najdłużej w Europie”. Co więcej – wbrew pozorom Polakom blisko do ich losu, więc zamiast pałać żądzą zemsty, warto się z nimi solidaryzować. To wygląda na żart. Ale sprawa jest śmiertelnie poważna. Tom Feeney, sprzedawca w londyńskim sklepie z butami, zaapelował do 500 milionów Europejczyków, by wpłacili po 3 euro na pomoc dla Grecji. Należę do blisko stu tysięcy osób, które już to zrobiły. Wiem oczywiście, że moja kontrybucja nie zbawi wszystkich Greków, euro, Unii Europejskiej i świata. Ale może trochę pomoże, a na pewno zaszkodzi dużo mniej niż obwarowana absurdalnymi warunkami pomoc MFW, EBC i UE, która spowodowała, że grecki PKB spadł o jedną czwartą, dług publiczny wzrósł ze 100 do 160 proc. PKB, a miliony ludzi znalazły się w nędzy. W Polsce bardzo modne jest pastwienie się nad Grekami. Wypominanie im niepłaconych podatków, fałszowanych statystyk, dziwnych przywilejów i zadłużania kraju bez opamiętania. Ale może warto się zastanowić, czy rzeczywiście winni są ci, którzy teraz płacą swoim życiem za katastrofę greckiego budżetu. Na trop odpowiedzi może nas naprowadzić szczegół negocjacji między greckim rządem a Unią Europejską. Rząd zaproponował między innymi podatek solidarnościowy, który miałyby zapłacić średnie i duże firmy działające w Grecji. Komisja odrzuciła to jako działania antywzrostowe. Podatek solidarnościowy by Grecji nie uratował, podobnie jak moja skromna kontrybucja, ale mógł choć trochę pomóc zrównoważyć budżet. Wbrew twierdzeniu Komisji, wzrostowi by nie zaszkodził. Mogłoby się tak stać tylko w sytuacji, gdyby spowodował zmniejszenie inwestycji, a dziś nikt zdrowy na głowę w Grecji nie inwestuje. Każdy kto coś zarobi, albo trzyma pieniądze w banku (najchętniej za granicą), albo tanio kupuje już istniejące biznesy (najczęściej nieruchomości), co wzrost niespecjalnie kreuje. Komisja się nie zgodziła, bo spora część firm, które musiałyby zapłacić, ma zagranicznych właścicieli transferujących swoje zyski (po opodatkowaniu) do kraju. Grecki podatek zmniejszyłby dochody innych gospodarek i płacone w innych krajach podatki. Unia Europejska broniła więc nie tyle wzrostu gospodarczego w Grecji, co w innych krajach, których interesy reprezentuje od początku kryzysu. Działała wedle zasady, która leżała u podłoża kryzysu światowego, mówiącej, że zyski są globalne i prywatne, a straty lokalne i publiczne. Nieczęsto bywa, by ta zasada, która jest jedną z głównych przyczyn greckiej katastrofy i dramatycznych problemów innych gospodarek, była użyta w sposób tak oczywiście jawny. Ale w sprawie Grecji jawność patologii systemu współczesnych międzynarodowych relacji od dawna jest wyjątkowa. Szokujący był już "program pomocowy" oferowany przez Trojkę. Skonstruowano go wedle tej samej zasady, co programy oferowane w latach 90. krajom azjatyckim i Rosji. Żaden z nich nie przyniósł poprawy, a wszystkie spowodowały krachy. W Rosji podobny program zdławił rodzące się demokratyczne społeczeństwo i doprowadził do putinizacji państwa. Żaden silny politycznie kraj nie był nigdy poddany podobnej terapii, choćby miał zadłużenie podobne jak Grecja. Poprzednie greckie rządy twierdziły jednak, że Grecja nie ma wyjścia. Tak też twierdzili przysyłani z zagranicy eksperci. Islandczykom zagraniczni eksperci też próbowali takie rozwiązania wmówić. Ale Islandczycy im na szczęście nie uwierzyli. Islandia już kwitnie, w odróżnieniu od wszystkich państw, które przyjęły programy naprawcze w stylu Trojki. Ale program Trojki nie był pierwszym wielkim programem zagranicznej pomocy dla Grecji. Poprzedni uruchomiono po wojnie, by powstrzymać marsz lewicy po władzę. Miał on głównie militarno-policyjny charakter i uczynił z Grecji kraj przypominający dzisiejszą Białoruś. Tyle, że najważniejsze decyzje zapadały nie w KGB, ale w CIA. Formalnie była demokracja, ale praktycznie rządzili ci, którzy mieli amerykańskie poparcie. A inni chętni siedzieli w więzieniach lub tajemniczo ginęli. Gdy w latach 60. reżim zmiękł i młodzież zaczęła się masowo buntować, władzę przejęła intensywnie wspierana przez Zachód postfaszystowska junta. Opornych zamknięto w obozach koncentracyjnych a ich liderów wypchnięto na emigrację. Kolejny program pomocy okazał się konieczny, gdy junta doprowadziła Grecję do ruiny i w połowie lat 70. upadła. Kilka lat później Grecja przystąpiła do EWG, a potem stała się członkiem Unii Europejskiej. Nigdy jednak nie podniosła się z upadku, jaki między 1945 a 1975 r. zafundowały jej niedemokratyczne lub półdemokratyczne, wspierane przez Zachód i faktycznie tylko częściowo suwerenne, kierowane z Londynu lub Waszyngtonu, rządy. Trudno jest obciążać Greków winami ich półkolonialnej władzy. Ponieważ jednak nigdy nie byli wygrani, nie mieli okazji upomnieć się o swoje. Pomoc Unii miała istotne znaczenie, ale - podobnie jak w wielu polskich miastach - okazała się budżetową pułapką, na którą Greków nie było stać. Zaciągali więc kredyty na potęgę. A to powodowało, że znajdowali się pod rosnącą presją instytucji finansowych, które (podobnie jak dziś w Polsce) skutecznie zniechęcały do obciążania podatkami zamożnych. To zaś (też podobnie jak u nas) sprzyjało ekstensywnemu modelowi rozwoju. A jednocześnie otwarcie granic na eksport z lepiej rozwiniętych krajów hamowało rozwój lokalnej produkcji. Łatwe kredyty w euro umożliwiały zaś udawanie, że wszystko jest w porządku. Od lat wszyscy wiedzieli, że w Grecji nic nie jest dobrze. Ale wszystkim było to na rękę, więc nikt nie protestował. Zarabiały rynki obracające greckimi obligacjami. Zarabiały firmy, które zdobyły grecki rynek kosztem greckich firm. Zarabiały inne rządy, którym podatki płaciły firmy eksportujące do Grecji. A dług rósł. Wielkie międzynarodowe banki pomagały greckim rządom ten dług ukrywać w księgach. Inne rządy udawały, że o tym nie wiedzą. Wszystkim żal było mordować kurę znoszącą złote jaja. Ciekawe pytanie brzmi: dlaczego to się skończyło? Ale z Grekami i Grecją nie ma to wiele wspólnego. Kolejny raz padli ofiarą globalnych zawirowań, na które nie mieli wpływu. Tak jak nie mieli wpływu na słynny układ Churchilla ze Stalinem, w myśl którego o losie Grecji miał decydować Zachód, a o losie Polski Rosja. Los Grecji w małym stopniu wynika z wad Greków, którzy pracują najdłużej w Europie. Jest głównie skutkiem geopolitycznego przekleństwa, które nad Grecją ciąży podobnie, jak nad Polską. Gdybyśmy trochę wcześniej wybili się na niepodległość i razem z Grekami przystąpili do euro, dziś bylibyśmy z grubsza tam, gdzie oni. Dlatego w odróżnieniu od dużej części podpuszczanych przez media Polaków nie pałam żądzą zemsty na Grekach. Raczej czuję się z nimi solidarny. Także dlatego, że wiem, iż wbrew pozorom blisko nam do ich losu. Frankowicze już coś o tym wiedzą. A następni czekają w kolejce. I domyślam się, że kiedy Grecy zostaną już zajechani na amen, walec jadący po nich poszuka następnych. Kandydatów jest wielu. I my do nich, niestety, należymy. Dlatego płacę na Grecję nie tylko z życzliwości (jak Tom Feeney z Londynu), ale też z roztropności. Jak to kiedyś śpiewano w kabarecie: "Lepiej teraz trochę wydać / by w przyszłości / uniknąć przykrości". Jeśli Was przekonałem, możecie się przyłączyć. Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski Jacek Żakowski (ur. 1957) - publicysta "Polityki", kierownik Katedry Dziennikarstwa Collegium Civitas, autor piątkowych "Poranków TOK FM", kilkunastu książek i programów TV. "Dziennikarz Roku 1997", laureat m.in. Superwiktora, dwóch Wiktorów i nagrody PEN Clubu, nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Członek Towarzystwa Dziennikarskiego i Rady Funduszu Mediów. Jacek Żakowski akt. 10.07.2015, 11:39 Jacek Żakowski: Po co komu książki i gazety? - Szok! Leszek Balcerowicz chce nowych podatków i likwidacji śmieciówek! Jeżeli ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, że nasz świat się rozpadł i rozpaczliwie próbuje zbudować się na nowo, to straci je po lekturze najnowszego raportu Forum Obywatelskiego Rozwoju – pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski. Publicysta wyjaśnia, co takiego się stało, że nawet liberałowie po latach „doktrynalnego uporu” zaczęli nagle „wracać na łono zdrowego ekonomicznego i politycznego rozsądku”. Żakowski opowiada również dowcip o wariacie, który myślał, że jest kotem, by z pointy wyciągnąć lekcję odnośnie zmian, z którymi mamy właśnie do czynienia. FOR to fundacja Leszka Balcerowicza promująca tzw. libertarianizm, czyli ideologię skrajnie rynkową i antyetatystyczną. Reguła podstawowa libertarian: "im więcej państwa, tym gorzej; im więcej rynku, tym lepiej". Czyli: podatki są złe, regulacje są złe, każdy ma walczyć o swoje, a jak nie daje rady, to trudno (ewentualnie charytatywna litość, żeby nie zdechł). Nigdzie na świecie libertarianizm w czystej formie nie doszedł do władzy. Ale poprzednie ćwierćwiecze na całym szeroko rozumianym Zachodzie upłynęło pod jego dużym wpływem. Libertarianom, którzy zwykle przedstawiają się jako liberałowie albo konserwatyści, nie udało się wprawdzie zdobyć władzy politycznej, ale dysponując gigantycznymi pieniędzmi wielkiego biznesu, kontrolując dużą część wielkich mediów, think-tanków czy grantów na badania, zdobyli globalną władzę symboliczną. To oni narzucili nieznany wcześniej język opisujący płacone we własnym kraju podatki i obowiązkowe składki jako zło, haracz, dowód zniewolenia jednostki przez państwową opresję, a zwłaszcza marnotrawstwo. Mantra libertarian brzmi: co państwo zabierze, to biurokraci zmarnują, a politycy rozkradną. Kiedy libertarianie proponują dodatkowe podatki, to jest mniej więcej tak, jakby pies oddawał swoją kość kotu. Coś musi być nie w porządku. I z ich punktu widzenia tak jest. Po latach doktrynalnego uporu w sprawie obniżania podatków i obowiązkowych składek, libertarianie odkryli bowiem prostą i oczywistą prawdę, że ciągłe obniżanie podatków może oznaczać nie tylko zadłużanie państw, ale też kreowanie ukrytego długu, który wymusi podwyżkę podatków w przyszłości. I niemal jednocześnie zorientowali się, że ograniczanie zabezpieczeń socjalnych prowadzi z czasem do groźnych dla demokracji i rynku populistycznych buntów. Przez wiele lat zachęcani przez libertarian politycy rozmaitych opcji (od SLD po PiS) "wyzwalali" kolejne grupy obywateli z konieczności płacenia różnych podatków i składek. Od progresywnego PIT przez ZUS po NFZ. Aż "wyzwoleni" poczuli się prekariuszami i zaczęli głosować na PiS oraz Kukiza, a Bank Światowy policzył, że do ich emerytur, na które nie płacą składek, lub płacą bardzo mało, możemy dopłacać nawet 1,5 proc. PKB, czyli na dzień dzisiejszy blisko 25 mld zł rocznie. W rzeczywistości być może jeszcze więcej, bo BŚ liczył koszt minimalnych emerytur, z których trudno wyżyć, więc trzeba doliczyć istotne wsparcie pomocy społecznej w postaci zasiłków mieszkaniowych, na leki itp. Razem może to kosztować blisko dziesięć procent obecnego budżetu. Z grubsza o tyle trzeba by podnieść podatki. Uffff! Libertarianie - podobnie jak większość polityków - zdaje się zrozumieli, że dzisiejsze wyzwolenie niektórych oznacza większe zniewolenie ogółu w przyszłości. Dlatego w analizie FOR bliscy współpracownicy Leszka Balcerowicza, Aleksander Łaszek i Wiktor Wojciechowski, nieoczekiwanie zaczęli się domagać faktycznego zrównania podatków i składek od samozatrudnienia, umów o dzieło i zleceń z płaconymi przez zatrudnionych na etat. Jeszcze zaledwie rok temu takie pomysły miały łatę lewackich, socjalistycznych lub wręcz komunistycznych. Po piętnastu latach budowania i umacniania szarej strefy na polskim rynku pracy, środowisko, które najbardziej te zmiany forsowało, wraca na łono zdrowego ekonomicznego i politycznego rozsądku. Może to oznaczać, że wysycha źródło wielkiego ideologicznego libertariańskiego eksperymentu i górę definitywnie bierze neopragmatyzm. To dobra wiadomość, bo politycy przestaną się bać, że cywilizując rynek pracy narażą się na mordercze ataki Leszka Balcerowicza, jakich doświadczyli np. cywilizując system emerytalny. Na małe hurrrra! można więc sobie pozwolić w imieniu społecznego, politycznego i ekonomicznego rozsądku. Idzie ku lepszemu. Ale tylko częściowo... Znacie Państwo dowcip o wariacie, który myślał, że jest kotem? Po latach leczenia wariat opuszcza szpital. Odprowadza go lekarz. Idąc przez park upewnia się, że wszystko jest dobrze. "Na pewno pan wie, że pan nie jest kotem?". Wariat się niecierpliwi. "Ależ, panie doktorze..." - odpowiada z wyrzutem. Wtedy zza krzaków wybiega pies. Wariat hop na drzewo. Lekarz się załamał. "Przecież pan wie, że pan nie jest kotem!" - krzyczy do pacjenta. I słyszy: "Ja to wiem, ale czy on wie?". Z polskimi libertarianami mamy dziś podobny problem niepełnej internalizacji (czyli przyswojenia) nowego poglądu. Libertariańska niechęć do podatków nie spadła przecież z nieba. Wyrosła z przekonania, że źródłem dobra jest odpowiedzialna za siebie jednostka (ew. rodzina), a wspólnoty - zwłaszcza obligatoryjne, jak państwo i społeczeństwo - stają się źródłem zła. Z takiego przekonania trudno wyprowadzić entuzjazm płatników do uiszczania podatków i składek. A brak entuzjazmu sprzyja unikaniu podatków, generuje koszty egzekucji, wymusza tworzenie parapolicyjnego państwa wszechobecnej kontroli. W ten sposób szerzący się libertarianizm staje się rodzajem samospełniającej się pesymistycznej wizji funkcjonowania wspólnot. Bo między innymi przeciwstawia się wydawaniu pieniędzy na ich umacnianie. Póki libertarianie się i z tym nie uporają, ich zachęty do zwiększania obecnych ciężarów w imię ograniczenia wielkości obciążeń w przyszłości będą mało skuteczne. Nawet jeżeli politycy by ich znów posłuchali, zmowa unikania podatków zniweluje efekt. A stosunek libertarian do relacji jednostka-społeczeństwo (państwo, inne wspólnoty) się nie zmienia. W tym samym raporcie, uzasadniając propozycję rezygnacji z obniżonych stawek vatu na różne towary, Łaszek i Wojciechowski piszą: "(...) C. Książki - nie jest to dobro pierwszej potrzeby (...) F. gazety i czasopisma - nie jest to dobro pierwszej potrzeby. G. imprezy sportowe (...) siedzenie na stadionie też jest niezdrowe". Z punktu widzenia samotnej, odpowiedzialnej tylko za siebie, jednostki, jest to może słuszne. Ale jak takiej jednostce wytłumaczyć, dlaczego ma płacić na emeryturę, której może nie dożyć lub nie potrzebować, jeśli stanie się miliarderem? Być może z jej punktu widzenia czytanie, kibicowanie i w ogóle jakiekolwiek wspólnotowe przeżycie nie jest dobrem pierwszej potrzeby i może jest niezdrowe. Każde siedzenie (przy czytaniu czy przy kibicowaniu) jest w nadmiarze niezdrowe dla siedzącego. Ale z punktu widzenia wspólnoty, która za poduszczeniem FOR ma się domagać płacenia dodatkowych składek, są to akty konstytuujące, bez których ona nie istnieje. Dla społeczeństwa są to dobra pierwszej potrzeby. W ostatnich latach wiele znaczących osób i środowisk z konieczności znacząco zmieniło poglądy lub postawy. Zazwyczaj w dobrym kierunku. Problem w tym, że często podstawą tej zmiany jest wyłącznie bezrefleksyjnie aprobowana konieczność. Bez zrozumienia sensu zmiany i jej głębszych przyczyn. A taka zmiana, która bardziej przypomina ustępstwo wobec szantażysty, niż świadomie podjęta decyzję, na dłuższą metę nie będzie skuteczna. Nie wystarczy uwierzyć, że nie jest się kotem. Trzeba wiedzieć, co to realnie oznacza. Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski Jacek Żakowski (ur. 1957) - publicysta "Polityki", kierownik Katedry Dziennikarstwa Collegium Civitas, autor piątkowych "Poranków TOK FM", kilkunastu książek i programów TV. "Dziennikarz Roku 1997", laureat m.in. Superwiktora, dwóch Wiktorów i nagrody PEN Clubu, nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Członek Towarzystwa Dziennikarskiego i Rady Funduszu Mediów.