pobierz

Transkrypt

pobierz
PIERWSZE DNI
Do Caracas przyjechałem z żoną w grudniu czterdziestego
siódmego roku. Na lotnisku Maiquetia panował upał nie do
zniesienia. Czekaliśmy na załatwienie formalności wjazdowych i
na odprawę celną.
Przyjezdni, którzy mieli wizy imigracyjne, pojechali do Instytutu migracyjnego. Nasze wizy wystawione były dla rezydentów. Mogliśmy jechać bezpośrednio do Caracas. Wzięliśmy
taksówkę.
- Czy tutaj zawsze jest tak gorąco? - zapytałem kierowcę po
hiszpańsku.
- W Caracas jest chłodniej - odpowiedział otyły Murzyn,
ocierając pot z czoła. - Różnica poziomu między lotniskiem a
miastem wynosi prawie tysiąc metrów.
- Jak długo się jedzie?
- Mniej więcej godzinę. Od lotniska do miasta jest czterdzieści
kilometrów.
- Kawał drogi. Dlaczego nie ma lotniska w samej stolicy?
- Brak miejsca. Miasto rozbudowuje się. Góry dookoła.
Lądowanie jest niebezpieczne. Istnieje małe lotnisko, ale duże
samoloty nie mogą tam lądować.
- Co za fantastyczne urwiska - zauważyłem, zwracając się do
żony.
Zbocza góry koloru miedzi były pokryte kaktusami. Na szosie,
co kilkaset metrów, widać było olbrzymie plakaty reklamowe.
Na jednym z zakrętów zobaczyliśmy coś w rodzaju pomnika.
Na betonowym bloku leżały pogruchotane szczątki jakiegoś
samochodu. Szofer wyjaśnił nam, że ten samochód wpadł w
trzystumetrową przepaść. Po wyciągnięciu samochodu z
przepaści postawiono go na widocznym miejscu dla
przypomnienia kierowcom o konieczności zwolnienia tempa
jazdy.
Droga była wąska, wykuta w skale, wyjątkowo niebezpieczna.
Nasz kierowca odwracał się do tyłu, rozmawiał, grzebał w radiu,
a mimo to prowadził świetnie.
Wjechaliśmy do Caracas. Na ulicach tłok. Jacyś ludzie wykrzykiwali długie liczby, które padły na kupony popularnej
loterii. Na rogach ulic stały gromady mężczyzn. Młode kobiety,
ubrane lekko i barwnie, przechadzały się kołysząc biodrami.
Ulice zaśmiecone. Bałagan nie do opisania. Tłok w autobusach,
tłok wszędzie.
Taksówka zatrzymała się przed hotelem Majestic, najlepszym
hotelem w mieście. Ceny wysokie. Osiemdziesiąt pięć bolivarów
dziennie. Po przeliczeniu wynosiło to dwadzieścia pięć dolarów.
Taki sam apartament w hotelu Bristol w Nowym Jorku
kosztował tylko pięć i pół dolara.
Schodząc na obiad do restauracji hotelowej dowiedziałem się,
że nie zostanę obsłużony, jeżeli nie będę miał założonego
1
krawata. Nie wypadało także wchodzić do restauracji bez
marynarki. W tym upale było to absurdalne i śmieszne.
Przypomniała mi się anegdota usłyszana w Norwegii. Do
parku w Rio de Janeiro nie wolno było także wchodzić bez
krawata. Murzyn bez koszuli, ale z krawatem założonym na gołą
szyję, mógł wejść bez przeszkód.
Nie było rady. Poszedłem do naszego pokoju na górę i
wróciłem w krawacie. Kelner, zadowolony ze swojej znajomości
„savoir vivre", zaczął nam usługiwać. Po obiedzie poszliśmy na
spacer. Koniecznym było natychmiastowe odnalezienie naszych
przyjaciół, państwa Żubrów. Weszliśmy na Plaza Bolivar miejsce spotkań i wszelkich transakcji. Spacerując pod
wspaniałymi palmami rozmawialiśmy z niepokojem o naszych
skromnych możliwościach finansowych. Zaczepił nas jakiś pan.
- To państwo z Polski? - zapytał.
Ucieszliśmy się. Był to polski Żyd. Można ich spotkać na
całym świecie. Handlują, pośredniczą, są zawsze dobrze poinformowani.
- Może wie pan, gdzie mieszkają państwo Żubrowie?
Przyjechali niedawno ze Szwecji.
- Co mam nie wiedzieć? Jeszcze nas Polaków nie ma tutaj
tak wielu, żebyśmy się nie znali.
Dał nam adres. Spotkanie z Żubrami było bardzo serdeczne.
Pytaniom nie było końca.
- Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo jesteśmy szczęśliwi, że
was widzimy - wykrzyknęła moja żona na powitanie.
Państwo Żubrowie prowadzili mały pensjonat. Poza tym
Janusz był przedstawicielem fabryki czekoladek i dużego sklepu
garmażeryjnego.
W pensjonacie mieszkało kilku Polaków. Jakiś organista z
Warszawy, inżynier Kijewicz z żoną i córką oraz młody
człowiek o bliżej nieokreślonym zawodzie.
Żubrowie byli wspaniali. Gościnni, pełni humoru i subtelnej
ironii w stosunku do otaczających ich zjawisk.
- Jak przyjechaliście tutaj? - zapytałem. - Wasz wyjazd bez
pieniędzy był prawdziwą sensacją wśród Polonii w Goteborgu.
- Ma się te znajomości - odpowiedział Janusz. - Przywiózł nas
szwedzki okręt wojenny.
- Okręt wojenny? - zdziwiłem się. - Przecież takie okręty nie
zabierają pasażerów!
- Czasami zabierają - mówił Żubr tonem nieco protekcjonalnym, przybierając odpowiednie pozy. - Zabrali nas na rozkaz
admirała Webstera. Z jego żoną znaliśmy się od dawna. Okręt
jechał na morze Karaibskie, do Curacao. Z Curacao mieliśmy już
blisko. Kapitan był zdumiony dowiadując się, że nie mamy
pieniędzy na samolot. Pożyczył nam potrzebną sumę.
- My przyjechaliśmy za nasze pieniądze, ale teraz mieszkamy
w hotelu, gdzie płaci się dwadzieścia pięć dolarów dziennie.
Ratujcie. Co robić? Tylko wy możecie dać nam jakąś mądrą
radę.
2
- Nie przejmujcie się. Wszyscy lekarze dostają dobrze płatną
pracę. Co najmniej pięćset dolarów miesięcznie.
- Do kogo należy się zgłosić?
- Najlepiej jak pójdziesz do biskupa Hernandeza. Dobrze by
było, żeby cię zaprowadził do Ministerstwa. Są różne placówki
do objęcia. Gorsze i lepsze. Oczywiście wszystkie w interiorze.
- Musimy się wyprowadzić z hotelu. Ale dokąd?
- Do nas. Jakby to wszystko trwało dłużej, to możecie
skorzystać z pomieszczeń dla imigrantów. Tam się nic nie płaci.
Tylko musicie zmienić wasz status. Rezydentów tam nie
przyjmują. Ale to nietrudno załatwić. Wystarczy zgłosić się do
Instytutu Imigracyjnego. Tymczasem wprowadzajcie się do nas.
Jak zarobicie, to zapłacicie.
- Ilu jest tutaj lekarzy polskich?
- Około dwudziestu.
- A Polaków w ogóle?
- Dwa tysiące. Z tego połowa Żydów.
- Czy wszyscy przyjechali po ostatniej wojnie?
- Nie. Sześćdziesiąt rodzin żydowskich przyjechało po pierwszej wojnie światowej.
- Czym się zajmują?
- Handlem. Zaczęli z walizeczkami w ręku jako domokrążcy,
a teraz trzęsą całym tutejszym handlem. Jak pójdziecie na
Silencio, to zobaczycie na szyldach takie nazwiska jak: Abraham
Ślimak, David Koniecpolski, Srul Tennenbaum itp.
- Nieźle sobie radzą - zauważyłem.
- Teraz niektórzy mają już własne fabryczki. Tak jak w Nowym Jorku specjalizują się głównie w produkcji gotowych ubrań
i bielizny. Przemysł odzieżowy mają całkowicie w swoich
rękach. Właściwie to dopiero oni rozwinęli handel w tym kraju.
Przedtem nierzadkie były nawet transakcje zamienne. Chłop
przywoził na rynek kukurydzę i zamieniał na przykład na
maczetę.
- Ilu jest lekarzy cudzoziemców w całym kraju?
- Około czterystu.
- Jakie narodowości?
- Portugalczycy, Włosi, Estończycy, Francuzi, Rosjanie, Bułgarzy, Jugosłowianie, Haitańczycy, Kubańczycy, Hiszpanie,
Niemcy. Najwięcej jest Włochów. Z Włoch emigruje co roku pół
miliona ludzi. Wszędzie ich pełno. Opanowują te dziedziny, w
których są bezkonkurencyjni: handel artykułami żywnościowymi, stacje benzynowe, budownictwo, warsztaty mechaniczne, restauracje. Najczęściej pracują w budownictwie. Budują
tanio i ładnie.
- Co to za jedni, ci wasi lokatorzy?
- Ten stary to organista, nazywa się Kukin. Uchodzi za
profesora Konserwatorium Muzycznego. Tutaj wszyscy blefują.
To się opłaca. Dzięki temu ma więcej lekcji u bogatych
tubylców. Uczy gry na fortepianie. Gra zresztą zupełnie dobrze.
Tylko z językiem tu mu zupełnie nie idzie. Nie umie sklecić
3
jednego zdania po hiszpańsku.
- A ci młodzi z dzieckiem?
- Inżynierostwo Kijewiczowie. Jego żona to córka naszego
ambasadora z czasów przedwojennych.
Zostaliśmy na kolacji. W międzyczasie przyszli dwaj panowie.
Janusz przedstawił jednego jako komisarza policji, a drugiego
jako dziennikarza.
- Komisarz kocha się we mnie - powiedziała pani Żubrowa. Chce się żenić. Pokazywał mi nawet swoją książeczkę bankową
mówiąc, że te wszystkie pieniądze będą moje. Jestem w ich
typie. Oni lubią takie zaokrąglone blondynki. Dla nich to szczyt
urody.
- A co na to Janusz?
- Śmieje się. Mówi, że nie chce stwarzać przeszkód na drodze
mojego szczęścia.
- Wzorowy mąż.
- Dlatego tak trudno mi się zdecydować - zaśmiała się
Żubrowa. - Całe szczęście, że nie umiem jeszcze dobrze mówić
po hiszpańsku. Mam pewne trudności w nawiązaniu
interesujących kontaktów towarzyskich.
Traktowali tę sprawę z humorem i pokpiwali sobie z adoratora. Spojrzałem uważnie na policjanta i zauważyłem, że ma
twarz, która wcale nie zachęcała do żartów. Nie wróżyła także
nic dobrego.
Następnego dnia przeprowadziliśmy się. Poszedłem pod
wskazany adres do biskupa Hernandeza. Był on zastępcą głowy
kościoła wenezuelskiego, arcybiskupa Castillo. Mówił płynnie
po francusku i był bardzo uprzejmy. Osobiście zaprowadził mnie
do Ministerstwa Zdrowia, gdzie polecił mnie jakiemuś
dyrektorowi departamentu. Ten z kolei zaprowadził mnie do dra
Alegria.
Miły, młody człowiek o zabójczym wąsiku. Pokazał mi kilka
punktów na mapie. Mogłem wybierać. Pierwsza propozycja, to
objęcie stanowiska dyrektora leprozorium na wyspie Providencia. Następnie, to praca w ośrodkach zdrowia w stanach Lara,
Sucre i Anzoategui. Alegria radził mi objąć ośrodek zdrowia w
stanie Lara.
Dla zachęty poinformował mnie, że w stanie Lara wyrabiają
cudowny napój alkoholowy o nazwie cocuy. Pędzony z wielkich
tropikalnych agaw. Łagodny w piciu, a wywołujący dobry
nastrój i przyjemne omamy.
Zaskoczył mnie ten argument mający zachęcić do wyboru
miejsca pracy. Pomyślałem, że co kraj to obyczaj i że dobrze
wychowany człowiek nie powinien niczemu się dziwić.
Sądząc o cywilizacji środowiska z gęstości zaludnienia,
zdecydowałem się na miejscowość Guariquen, leżącą niedaleko
delty rzeki Orinoko. Jak się potem okazało, przeciętna gęstość
zaludnienia w stanie Sucre była zupełnie inna, niż w tym rejonie.
Pobory w leprozorium były dwa razy wyższe. Wiedziałem
jednak, że wyspa Providencia była przeznaczona dla trędowatych
4
w ostatnim stadium choroby, nie mających już żadnej nadziei
wyleczenia. Byłem za młody na zagrzebanie się na tej wyspie.
Nawet zarobki dziesięciokrotnie wyższe nie skusiłyby mnie do
objęcia tego stanowiska.
Dr Alegria zaangażował mnie do pracy od pierwszego
stycznia. Dostałem także bilet na samolot dla siebie i dla żony.
Mieliśmy dwa tygodnie czasu na przygotowanie się do
podróży. Najważniejsze były szczepienia ochronne. Poszliśmy
do Instytutu Imigracyjnego. Tłok przy wszystkich okienkach.
Rząd Wenezueli uzależniał wykonanie planów gospodarczych od
ilości emigrantów z Europy. Podniesienie poziomu rolnictwa,
projektowana przebudowa stolicy, zmniejszenie śmiertelności
mieszkańców, budowanie nowych portów, stworzenie własnego
przemysłu, to wszystko było uzależnione od dopływu dobrych
fachowców z Europy.
Śmiertelność mieszkańców równała się niemal ilości narodzin.
Śmiertelność niemowląt osiągała najwyższe liczby na świecie.
Malaria, bilarzia, trąd, choroba Chagasa, czerwonka, choroby
pasożytnicze jelit i inne niszczyły ludność. Zdarzały się nawet
przypadki żółtej febry.
Brak było specjalistów ze wszystkich dziedzin. Szukano ich w
Europie. Oni mieli wszystko zmienić. Nieoficjalnie dążono także
do poprawy rasy. Zazdroszczono Argentynie czy Urugwajowi,
gdzie imigracja Europejczyków ożywiała wszystkie dziedziny
życia. Wszelki postęp bez importu nowych ludzi był nie do
pomyślenia.
W gmachu Instytutu można było zobaczyć najróżniejsze typy
ludzkie. Można było usłyszeć niemal wszystkie języki świata. W
zasadzie wstęp do kraju był wolny. Prawo imigracyjne nie
zezwalało na osiedlanie się ludzi rasy żółtej i Żydów.
Ci ostatni śmieli się z tego zakazu. Przecież nikt z nich nie
przyjeżdżał jako obywatel żydowski. Któż mógł wiedzieć, że pan
Samuel Poznański nie jest rdzennym Polakiem? Dla Wenezuelczyków było to zbyt skomplikowane. Zakaz imigracyjny dla
Żydów istniał tylko na papierze. Spowodowany był tym, że
uważano ich za spekulantów i wyzyskiwaczy. Potrzebowano
ludzi do pracy, a nie takich, którzy szybko bogaciliby się na
handlu.
U Żubrów było nam bardzo dobrze. Chcieliśmy jednak poznać
także innych Polaków i dlatego przenieśliśmy się do kolonii
imigracyjnej, znajdującej się pod zarządem Instytutu.
Poznaliśmy tam pułkownika Wyrwińskiego, byłego dowódcę
polskiej broni pancernej, a także jego piękną towarzyszkę panią
Kazimierę Ciołek.
Pani Ciołek mieszkała od lat we Francji. Miała męża Francuza, zajmującego się fabrykowaniem obuwia ortopedycznego.
Po śmierci męża schodzili się do niej różni polscy oficerowie.
Wybrała sobie Wyrwinskiego i przyjechała z nim do Wenezueli.
Pani Kazimiera przywiozła także swoją dziesięcioletnią córeczkę
Monikę.
5
Pułkownik cierpiał na manię wielkości. Traktował wszystkich
z góry. W tym czasie starał się przypomnieć sobie wiadomości
zdobyte podczas studiów. Miał zamiar pracować jako geodeta.
Nic z tego nie wyszło, ale o tym potem.
Zaciekawił nas także pewien typ mówiący po polsku, a podający się za obywatela szwajcarskiego. Wrócił z interioru, z El
Dorado. Mówił, że przysłała go tutaj szwajcarska firma jubilerska. W okolicach El Dorado poszukiwał złota i diamentów. Znał
także język niemiecki. Wspaniale zbudowany, zwierzęcy, brutalny. Kiedy opowiadał o miesiącach spędzonych w dżungli,
trzęsły mu się ręce. Wyjechał do interioru z dwoma rodakami.
Pewnego dnia zgubili mapę i pochłonęła ich sawanna. Głodowali
przez kilka tygodni. Potem pokłócili się i każdy poszedł w swoją
stronę. Szwajcar chciał natychmiast wracać do Europy.
- Piekło, zielone piekło - powtarzał. - Wracajcie do domu, to
nie jest klimat dla was.
- Czy znalazł pan jakieś diamenty?
- Niewiele - odpowiedział i poszedł grzebać w swojej walizce.
Po kilku minutach wrócił pokazując na dłoni kilka drobnych
kamieni.
- Są mało warte - stwierdził patrząc bez entuzjazmu na
diamenty. Ale przynajmniej wiecie, jak wyglądają.
- Złota pan nie znalazł?
- Wypłukałem z mułu rzecznego około piętnastu kilogramów.
Musiałem to wszystko zostawić. Złoto jest ciężkie, gdy żołądek
jest pusty, a komary chcą zakłuć człowieka na śmierć. Ledwie się
stamtąd wydostałem.
Nie wiadomo, ile w tym było prawdy. Szwajcar wyglądał
raczej na Niemca spod znaku swastyki. W barakach było bardzo
mało reemigrantów. Olbrzymią większość stanowili ludzie,
którzy przyjechali niedawno z Europy.
Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy z Żubrami. Bardzo
przyjemnie i niemal rodzinnie. Rozczuliły nas drobne prezenty,
którymi gospodarze obdarowali swoich gości. Tradycyjnej
choinki nie było. Musiało nam wystarczyć drzewko z papieru.
Ludność miejscowa nie ma zwyczaju ubierania drzewka w
okresie świąt Bożego Narodzenia. Wszędzie w domach i na
wystawach sklepów widzieliśmy szopki wyobrażające narodziny
Chrystusa. Nieraz bardzo kosztowne i efektowne.
Na trzy dni przed Nowym Rokiem wyjechaliśmy z Caracas.
Samolotem do La Guiria. Stamtąd samochodem do Irapa. Z Irapa
motorową łodzią, przez zatokę Paria do Guariquen.
Na plaży w Irapa zobaczyliśmy po raz pierwszy sępy.
Przechadzały się powoli po plaży. Nie bały się zupełnie ludzi.
Wielkie, brzydkie, czarne ptaki o gołych szyjach. W Wenezueli
sępy znajdują się pod ochroną. Do nich należy usuwanie padliny.
Ludzie się tym nie zajmują. Zdechła krowa czy osioł mogą leżeć
tygodniami, zatruwać powietrze, a nikt się tym nie zainteresuje i
nie usunie padliny. To jest robota dla sępów.
Do łodzi wnieśli nas marynarze na rękach. Wyporność łodzi
6
siedem ton. Na pokładzie ustawiony był daszek z płótna,
osłaniający podróżnych przed zabójczymi promieniami słonecznymi. Marynarzy było trzech. Nadzy do pasa, ciemnoskórzy, o
dzikim wyglądzie. Bardzo grzeczni, chętnie odpowiadali na
zadawane pytania.
Prefekt z Guariquen został zawiadomiony telefonicznie o naszym przyjeździe i przysłał łódź. Krucha łupinka bujała się
gwałtownie na falach. Usiedliśmy na odkrytej części pokładu, w
słońcu.
Po pół godzinie widzieliśmy już tylko niebo bez chmur,
morskie fale i pokład łodzi.
- Mamy to, czego pragnęliśmy - wyszeptałem. - Tu jest
zupełnie inny świat. Dziki, pełen niespodziewanych sytuacji
i przygód. W Europie wszystko jest unormowane, zmierzone,
znane. Wszędzie jest dobra komunikacja, hotele wygodne
i ludzie znający swój zawód. Tutaj dopiero wszystko tworzy
się, organizuje, we wszystkim widzi się dużo improwizacji. To
mi się podoba, to daje większe możliwości. Tak lubię słońce,
a tutaj słońca jest aż za dużo.
Czuję się trochę jak zdobywca nowego świata, jak Cortez czy
Pizarro. Wydaje mi się, że będę naprawdę potrzebny. Najbliższy
kolega mieszka w lrapa. Dwanaście godzin łodzią. Ci ludzie o
ciemnej skórze mają dziki wygląd, ale nie wiem, czy
zauważyłaś, że we wszystkim zgadzają się z nami, potakują nam
i są chętni do usług.
- Są bardzo grzeczni - powiedziała żona. - Nigdy nie mówią,
że czegoś nie mogą, że nie zrobią, jeżeli nie są w stanie czegoś
zrobić, to przynajmniej obiecują, że zrobią to jutro. Nigdy nie
spieszą się, nie przemęczają, a ta ich niedbałość stroju także
ma swój wdzięk.
Daleko przed nami, w drgającym od upału powietrzu,
zobaczyliśmy chmurę przyklejoną jakby do morskich fal.
- Co to może być? - pomyślałem.
Nie zauważyłem, żeby ten widok zrobił na marynarzach
jakiekolwiek wrażenie. Podpłynęliśmy bliżej. To były motyle.
Miliony żółtych motyli.
- To jakaś wędrówka. Słyszałam o tym, ale pierwszy raz to
widzę - powiedziała żona. - Tak jak wędrują ptaki, tak samo
wędrują motyle.
- Pierwsze motyle usiadły na łodzi. Kapitan uprzedził nas, że
dotyk ich wywołuje u wielu osób pokrzywkę. Motyle leciały na
północ. Niektóre wpadały do wody, ale olbrzymia chmura leciała
dalej, do jakiegoś nieznanego nam celu, posłuszna odwiecznym
prawom przyrody.
Gdy przepłynęliśmy dalszych kilka kilometrów, chmura znikła
i ukazało się ujście szerokiej rzeki. Wjeżdżaliśmy z morza w
rzekę. Nieprzenikniona dżungla. Drzewa mangrowe tworzyły
zwartą ścianę na obu brzegach. Nigdzie kawałka plaży ani
jakiegoś miejsca do lądowania. Splątane korzenie sięgały
wysokości kilku metrów.
7
W razie wypadku i zatonięcia łodzi rozbitek mógłby w najlepszym razie uczepić się tych korzeni i czekać na przejeżdżającą
łódź czy statek. O przebrnięciu kilku metrów w głąb dżungli nie
mogło być nawet mowy.
Jechaliśmy w czasie przypływu oceanu. W tym samym
kierunku płynęły stada delfinów. Są to duże nieagresywne w
stosunku do człowieka ssaki. Płyną fantazyjnie, ukazując się co
chwila nad poziomem wody. Ludzie obdarzają delfiny jakąś
specjalną sympatią. Ruchy tych rybokształtnych ssaków są
powolne, harmonijne i pełne uroku. Podobno są najbardziej
inteligentnymi zwierzętami wodnymi.
Gdzieniegdzie na drzewach siedziały stada kormoranów,
czapli i czerwonych ibisów. Na niebie szybowały krzykliwe
mewy, czasami przelatywało stado kaczek.
Z obu stron widzieliśmy liczne ujścia dopływów, często
bardziej rozległych niż rzeka, którą płynęliśmy. W tej
gmatwaninie dopływów i rozlewisk wprawni marynarze nie
mieli trudności w wyborze właściwej drogi. Nigdzie
najmniejszych śladów życia ludzkiego.
Po dwunastu godzinach jazdy, wkrótce po zapadnięciu
zmroku, zobaczyliśmy niewyraźne światełka. Był to port wioski
Guariquen. Zatrzymaliśmy się przy drewnianym molo. Tymczasem w dżungli budziło się nocne życie. Tajemnicze gwizdy,
piski, krzyki mordowanych zwierząt; cała orkiestra odgłosów,
wywołująca u nieprzyzwyczajonych uczucie grozy.
Marynarze wzięli nasze walizki i poszliśmy piechotą do
odległej o kilometr wsi.
W jednej z pierwszych chat śpiewał jakiś człowiek. Przez
otwarte drzwi zobaczyliśmy wysokiego Murzyna, stojącego przy
zapalonej świecy i wydzierającego się głosem obłąkańca.
- Kto to jest? - zapytałem jednego z marynarzy.
- Kajdaniarz - odpowiedział. - Generał Gomez trzymał go
dwadzieścia lat w kajdanach. Z ciężką żelazną kulą u nogi.
Budował drogi. A teraz śpiewa o generale i o swojej niedoli. Jest
trochę ... tego.
- Gdzie będziemy nocować?
- U Oscara Mistaje.
- Kto to jest?
- On tu rządzi.
Doszliśmy do okazałego domu zbudowanego w stylu andaluzyjskim. Zapukaliśmy. Otworzył nam młody, przystojny
brunet o jasnej skórze. Zadowolony, uśmiechnięty, gościnny.
Czekał na nas. Zaprosił do środka. Podano kolację, którą zjadł
razem z nami. Zapytał, czy mamy hamaki. Nie mieliśmy. Po
chwili jego syn przyniósł nam dwa nowe hamaki i lekkie
bawełniane koce.
- Jutro będziecie mieszkać u siebie, w sąsiednim domu.
Dzisiaj proszę przenocować u mnie - powiedział Oscar.
Zaprowadził nas do pustego pokoju i widząc naszą nieporadność w obchodzeniu się z hamakami, sam przywiązał sznury do
8
specjalnych haków przybitych do ścian i umocował hamaki.
Byliśmy zmęczeni. Po raz pierwszy w życiu spaliśmy w hamakach. Okazało się, że są bardzo wygodne i nie gorsze od
łóżek. Po ścianach naszego pokoju łaziły jaszczurki.
Następnego dnia Oscar wydawał polecenia. Kazał posprzątać
w domu przeznaczonym dla nas. Polecił wydawać nam na kredyt
wszystkie potrzebne rzeczy. Nie pytał, kiedy zapłacimy. Przysłał
także dziewczynę do pracy w kuchni.
Dom był nawet niezły. Dwa pokoje z kuchnią, olbrzymim
tarasem i ogrodem. Od rana mieliśmy dużo pracy, ja poszedłem
do ośrodka zdrowia, gdzie czekali już chorzy, a żona zajęła się
urządzaniem domu.
Cały personel ośrodka zdrowia składał się z lekarza, felczera,
pielęgniarki i sprzątaczki. Lokal mały. Urządzenia prymitywne.
Przy ladzie felczer wydawał lekarstwa. Pod ścianami stały półki
z lekami. Za parawanem, na wyrku pokrytym plecionką z włókna
palmowego, badałem chorych. Na leki, których nie mieliśmy,
zapisywałem recepty. Chorzy czekali w kolejce na badanie,
siedząc na ławce albo stojąc na ulicy.
W pierwszych dniach praca nie szła mi sprawnie. Nie
rozumiałem dobrze Indian i Metysów. Nie byłem także otrzaskany z chorobami tropikalnymi. Powoli pokonywałem te trudności. Zależało mi na tym, żeby ludzie byli ze mnie zadowoleni.
O dodatkowe dochody z praktyki prywatnej zupełnie nie dbałem.
Po pracy przychodził do mnie Oscar. Zapraszał także do
siebie. Czuł się w obowiązku dostarczać nam rozrywek. Opowiadał o ludziach i wydarzeniach, jeździł z nami na wycieczki.
Mówił dużo o sobie i swojej rodzinie.
Dowiedzieliśmy się, że jest deputowanym z tego okręgu,
masonem trzeciego stopnia, właścicielem plantacji trzciny
cukrowej i gorzelni. Łódź, którą przypłynęliśmy, należała do
niego. Miał także mały stateczek, który utrzymywał regularną
komunikację z Irapa. Oscar pochodził z rodziny Libańczyków
osiadłych w Guariquen przed czterdziestu laty. Jego dziadek był
pierwszym osadnikiem w tych okolicach. Został zabity strzałem
w plecy, nie wiadomo za co i przez kogo. Ojciec Oscara miał
sklep w porcie. Wuj założył pierwszą plantację trzciny cukrowej.
Pierwsi osadnicy bogacili się na pracy Indian. Dawali im
paciorki, tytoń, kawałki perkalu i inne drobiazgi, a oni zakładali
plantacje. W ten sposób jeden z osadników, stary Figueroa,
założył plantację liczącą pół miliona drzew kakaowych.
Życie w Guariquen płynęło nam spokojnie. Podobał mi się
stosunek ludności do osoby lekarza. Zawsze powtarzali, że liczą
na mnie. Tutaj ludzie często chorują i dla nich, jak mnie
zapewniali, najważniejszym po Bogu jest lekarz.
Jedną z moich ulubionych rozrywek stanowiło polowanie.
Zwierzyny było znacznie więcej niż w Europie. Zazwyczaj
Oscar dawał mi kilku ludzi i pożyczał łódź albo muła. Polowałem na szlakach wodnych albo w głębi dżungli.
Fascynowały mnie czerwone ibisy, ptaki podobne nieco do
9
czapli. Kiedy siadały na drzewach, podobne były do olbrzymich
pięknych kwiatów.
Strzelałem dobrze. Zawsze coś przywoziłem do domu.
Najczęściej kormorany. Są to ptaki jadalne, ale w garnku,
podczas gotowania, wydają odpychający zapach.
Kormorany w czasie żeru nurkują w wodzie. Po zaspokojeniu
głodu siadają nieruchomo na gałęziach przybrzeżnych drzew i
wygrzewają się godzinami na słońcu.
Polowałem także często na cucharones. Są to duże ptaki
koloru różowego. Charakteryzują się szerokim, dużym dziobem
podobnym do łyżki. Stąd ich nazwa. Bardzo smaczne.
Na lądzie strzelałem do lapas, węży, dzikich gołębi i pewnych
ptaków przypominających bażanty. Lapas to brunatne zwierzęta
o krótkiej sierści, podobne do wydr. Czują się równie dobrze w
wodzie jak na lądzie. Ich mięso przypomina w smaku
wieprzowinę.
Chcąc poznać dobrze wszystkie gatunki węży, kolekcjonowałem ich skóry. Napotkanych Indian i Metysów prosiłem o
przynoszenie mi żywych okazów lub ich skór, które potem
rozwieszałem na ścianach w moim mieszkaniu. Starałem się
zidentyfikować węże przy pomocy podręcznika.
Miejscowa ludność, mimo stałego stykania się z wężami,
miała bardzo ubogie o nich pojęcie. Chociaż jedynym pewnym
lekarstwem przeciw jadowi żmij jest odpowiednia surowica,
często zdarzały się przypadki leczenia ukąszeń przy pomocy
czarów i zaklęć.
Kiedy przynoszono mi jadowite węże, pokazywałem Oscarowi
i sąsiadom gruczoły, zawierające jad, oraz mechanizm
wstrzykiwania jadu. Kły jadowitych węży mają w środku kanalik
podobny do kanalika igieł lekarskich używanych do zastrzyków.
Przy zaciśnięciu szczęk gada na jakimś przedmiocie, gruczoły
zostają uciśnięte i jad wydostaje się na zewnątrz poprzez kanaliki
w kłach. Ilość jadu wprowadzonego ofierze zależy od siły ucisku
szczęk i od ilości jadu znajdującego się w danej chwili w
gruczołach. Skutki ukąszenia zależą od gatunku węża oraz ilości
jadu.
W Ameryce Południowej najgroźniejsze są węże jararaca oraz
grzechotniki. Śmiertelność wśród ludzi nieleczonych nie jest tak
wielka, jakby się mogło zdawać. Nie przekracza dwudziestu
pięciu procent. Ludzie wcześnie leczeni surowicą zawsze zostają
uratowani. Tylko na jad pewnej małej żmii, zwanej koralem, nie
wynaleziono jeszcze lekarstwa. Jest to żmijka mało agresywna i
łatwa do zobaczenia z powodu koloru skóry. Po pierścieniu
czerwonym, szerokości od centymetra do dwóch, następuje
pierścień niebieski, potem żółty, czarny i pomarańczowy. Te
bajeczne kolory skóry korala są najczęstszą przyczyną
wypadków. Ktoś, kto nie wie, jak bardzo te żmije są
niebezpieczne, najczęściej są to dzieci, bierze żmijkę do ręki i
bawi się nią. Skutki zabawy są tragiczne.
10
Najważniejszym producentem surowic jest Brazylia. Instytuty
Butanan i Phineiros eksportują surowice na cały świat.
Produkcja surowic jest w zasadzie bardzo prosta. Wstrzykuje
się stopniowo coraz większe dawki jadu koniom, a po jakimś
czasie, kiedy już w surowicy krwi znajduje się dostateczna ilość
przeciwciał, upuszcza się koniowi kilka litrów krwi. Po odwirowaniu surowicy umieszcza się ją w ampułkach dziesięcio i
dwudziestocentymetrowych. Dawka lecznicza wynosi od
dwudziestu do dwustu centymetrów surowicy. Ilość surowicy
wstrzykiwanej choremu zależy od ilości jadu i od czasu, jaki
upłynął od ukąszenia. Nie wolno czekać i namyślać się. Chory
musi być dostarczony natychmiast do lekarza.
Poza polowaniem moim drugim hobby było łapanie motyli.
W okolicach Guariquen było bardzo dużo motyli Morpho. Są to
wielkie niebieskie motyle, których mieniące się skrzydła używane były niegdyś do wyrobu mozaiki i różnych ozdób. Motyle
Morpho są chyba najładniejszymi motylami na świecie.
Żona moja nie brała udziału w tych wyprawach. Wszystkiego
się bała i wolała siedzieć w domu. Zaprzyjaźniła się w
międzyczasie z sąsiadami, z rodziną Bauza. Stary Bauza
pochodził z Margarity, wyspy zamieszkałej głównie przez
żeglarzy albo kupców, często szukających chleba poza wyspą.
Przyjechał do Guariquen i założył plantację drzew kakaowych.
Przyjechał jednak za późno. Indianie nie chcieli już pracować za
darmo. Koszty własne były duże i o zrobieniu fortuny nie można
już było marzyć. Stary klął i stale mówił o likwidacji swoich
interesów. Chciał przenieść się do Caracas. W tym wieku nie jest
jednak łatwo zmieniać miejsce zamieszkania.
Crispin Bauza miał bardzo miłą i kulturalną żonę. Pracowała
jako nauczycielka w miejscowej szkole. Ich starsza córka wyszła
za mąż za doktora Volcan i zamieszkała w Borlovento, młodszy
syn studiował w Caracas, najstarszy, za działalność polityczną
został zakuty w kajdany, a potem, w czasie próby ucieczki,
zabity przez siepaczy dyktatora Juana Yincente Gomeza.
Najmłodsza córka, piękna Elvira, miała piętnaście łat i mieszkała
razem z rodzicami.
Bauzowie nie czuli się dobrze w Guariquen. Od lat żyli w
nieprzyjaźni z rodziną Oscara. A Oscar był miejscowym
kacykiem i decydował o wszystkim. Od niego zależał wybór
prefekta, sędziego, członków rady miejskiej.
11

Podobne dokumenty