Wywiady
Transkrypt
Wywiady
www.gazetagazeta.com Strona 16 piątek - niedziela, 24 - 26 lutego 2012 ROZMOWY POLSKIEJ AGENCJI PRASOWEJ Prawo autorskie dotyczy dziś każdego obywatela Prawo autorskie przestało być tylko branżową regulacją pomiędzy wydawcą a autorem. Zapowiadana reforma prawa autorskiego powinna uwzględnić fakt, że za sprawą internetu prawo to dotyczy dziś każdego obywatela - powiedział PAP prezes fundacji Nowoczesna Polska Jarosław Lipszyc. Polska Agencja Prasowa: Zamieszanie wokół ACTA sprawiło, że rząd zaczął deklarować dostosowanie prawa do nowej, internetowej rzeczywistości. Szczególnie wyraźnie mówi się o potrzebie zmian w prawie autorskim. Na czym miałyby one polegać? Jarosław Lipszyc: Przede wszystkim na zrozumieniu, że prawo autorskie jest pewnego rodzaju umową społeczną pomiędzy obywatelami a autorami. Umawiamy się, że autorzy mają monopol na swoją twórczość, który nie jest jednak totalny. Ogranicza go prawo cytatu, dozwolonego użytku, długość trwania ochrony utworów, prawo wykorzystania edukacyjnego. Pytanie, jak bardzo ten monopol jest ograniczony, gdzie leży granica. Zanim będziemy w stanie sensownie rozmawiać o zmianach w prawie autorskim, musimy zmienić język, jakim o nim mówimy. Za sprawą propagandy przemysłu rozrywkowego używamy języka własności, mówimy o wykorzystywaniu utworów używając słów piractwo, kradzież czy przestępstwo. W ten sposób na poziomie języka manipulujemy rzeczywistością, bo uczestnictwo w kulturze nie jest niczym złym. Polaryzacja języka zaś prowadzi do polaryzacji stanowisk i uniemożliwia budowanie konsensusu. PAP: Co takiego się stało, że obowiązujące prawo autorskie w pewnym momencie zaczęło rozmijać się z rzeczywistością? J.L.: To prawo, wymyślone w XIX w., miało służyć uregulowaniu relacji pomiędzy wydawcą a autorem. Reguluje do tej pory, ale od pewnego momentu, w którym za sprawą nowych mediów wszyscy staliśmy się wydawcami i autorami, zaczęło też regulować całość obiegu informacyjnego w społeczeństwie. Obecnie każdy obywatel tego kraju, my wszyscy, mamy narzędzia do produkowania informacji za pomocą internetu. Są szacunki, że w 2012 r. zostanie wykonanych więcej zdjęć niż od czasu wynalezienia fotografii ok. 150 lat temu. Prawo autorskie przestało być tylko branżową regulacją pomiędzy wydawcą a autorem. To jest punkt widzenia, który decydentom, politykom, prawnikom, umyka. PAP: Potrzeby zmian nie widzą również sami zainteresowani. Z najnowszego badania przeprowadzonego wśród internautów przez Polsko-Japońską Wyższą Szkołę Technik Komputerowych wynika, że co trzecia osoba spośród tych, które są przeciwko podpisaniu przez rząd ACTA, nie widzi potrzeby zmian w prawie autorskim. J.L.: Obywatele również często nie mają świadomości, że to, co robią komunikując się z innymi, jest regulowane przez prawo autorskie. Prawda jest taka, że nikt nie przestrzega tego prawa, ale też w niewielkim stopniu się te naruszenia ściga. W efekcie mamy sytuację, w której wszyscy mają poczucie krzywdy: i biznes, i obywatele. System prawa autorskiego od czasu jego powstania stawał się coraz bardziej opresywny. Stale ograniczano zakres wolnego użytku, zwiększano restrykcje, wydłużano czas ochrony utworów. Ten czas w przypadku pierwszych publikacji w USA w XIX w. wynosił 14 lat od ukazania się, teraz wynosi 70 lat od śmierci twórcy. Może, więc minąć ponad 100 lat od publikacji zanim prawo autorskie wygaśnie. Z jednej strony, mamy więc objęcie prawem autorskim całego społeczeństwa, a z drugiej zwiększanie restrykcji. Sprzężenie tych dwóch czynników doprowadziło do katastrofy w postaci protestów przeciwko ACTA. Zdaliśmy sobie sprawę, że dopisanie do śmiesznego zdjęcia hasła "Paczałem w ACTA" i opublikowanie go jest nie tylko zabawne i kreatywne, ale też kompletnie nielegalne. Ludzie zaczynają mieć świadomość, że komunikując się codziennie z innymi przy pomocy mediów, łamią prawo. PAP: Ale ludzie właśnie nie zdają sobie sprawy z tego, że je łamią. J.L.: Bo prawo nie jest przestrzegane. Wizja ACTA, wizja, że to prawo może być jednak w praktyce egzekwowane, okazała się impulsem zapalnym. Cały urok tej sytuacji polega na tym, że system działa, bo nie jest przestrzegany. PAP: ACTA miało to zmienić? J.L.: Tak, a ludzie się tego przestraszyli i bardzo słusznie. PAP: Czy prawo autorskie nie ma jednak przede wszystkim bronić interesów tych, którzy tworzeniem zajmują się "zawodowo" i chcą otrzymywać za to rekompensatę? J.L.: Ci twórcy otrzymują rekompensatę, rynki kreatywne przecież cały czas rosną. Słyszymy, że piraci okradają wszystkich, a twórcy umierają z głodu pod mostami, ale to nie znajduje potwierdzenia w faktach. Przemysł filmowy czy muzyczny jako całość z roku na rok zarabia coraz więcej. Niekomercyjne wykorzystanie w internecie nie podkopuje pozycji przemysłów kulturalnych. PAP: Jakie są pomysły na rozwiązanie konfliktu pomiędzy ludźmi, którzy chcą dostawać pieniądze za to, co robią, a tymi, którzy chcą mieć dostęp i korzystać z twórczości w nieograniczony sposób? J.L.: To konflikt wewnętrzny każdego z nas. Nie ma osobnej grupy twórców i osobnej grupy klientów. Każdy z nas jest aktywnym użytkownikiem, nadawcą i odbiorcą zarazem. Wszyscy robimy zdjęcia, kręcimy filmy, piszemy teksty, komentujemy. Pomysłem, który mógłby rozwiązać większość problemów, jest radykalne skrócenie czasu obowiązywania praw autorskich do kilku lat po publikacji. Ludzie związani z przemysłami kultury mówią, że średni czas, w którym dzieło przynosi dochody, to jest maksymalnie kilka lat. Książka, film czy album dobrze się sprzedają tylko przez jakiś czas po ukazaniu się. Film jest w kinach, potem na DVD, a potem zostają już tylko jakieś powtórki w telewizji o piątej nad ranem, które nie mają znaczenia dla analizy ekonomicznej inwestycji. Wygasanie praw autorskich po kilku latach od wydania nie przeszkodziłoby rynkom pracować dalej tak, jak teraz pracują, a znacząco zwiększyłoby swobodę korzystania z dzieł. Obecnie taka zmiana jest niemożliwa na poziomie krajowym, ponieważ Polskę wiążą umowy z UE, która chroni prawa przez 70 lat po śmierci autora. UE z kolei wiążą m.in. traktat TRIPS i konwencja berneńska. Zmiana wymagałaby likwidacji tych umów albo ich renegocjacji na poziomie globalnym. Nie jest to rozwiązanie, które da się wprowadzić szybko, ale najdłuższą podróż najtrudniej zacząć od pierwszego kroku. Dobrze, że zaczęliśmy o tym mówić. Trzeba jednak pamiętać, że na poziomie międzynarodowym mamy do czynienia z grą dużych interesów. Na poziomie krajowym do takich grup interesów jak organizacje zbiorowego zarządzania, przemysł rozrywkowy i telekomunikacyjny, dołączyli ostatnio obywatele. Ich wejście na scenę spowodowało, że stan pewnej chwiejnej równowagi został naruszony. Wyznaczenie nowego punktu, w którym oczekiwania wszystkich się spotkają, będzie trudne, choć nie jest niemożliwe. Drugie rozwiązanie to rozszerzenie dozwolonego użytku do tego stopnia, aby zgodne z naszym systemem prawnym legalne stało się niekomercyjne wykorzystanie utworów, czyli takie wykorzystanie, na którym nikt nie zarabia. To prawdopodobnie można załatwić na poziomie prawa krajowego, a w najgorszym wypadku na poziomie UE. PAP: Co z organizacjami zbiorowego zarządzania? J.L.: Trzeba doprowadzić do tego, aby one chroniły prawa wszystkich twórców, a nie tylko wybranych. Znacząca mniejszość korzysta z pośrednictwa organizacji zbiorowego zarządzania. ZAIKS reprezentuje tylko niewielką liczbę artystów, którzy publikują swoje utwory. To właśnie zmienił postęp technologiczny. Ale też ZAIKS ma świadomość zmieniających się uwarunkowań, a skupienie na interesie twórców pomaga tej instytucji w szukaniu rozwiązań, które nie będą pogłębiać rozdźwięku pomiędzy ZAIKS-em a społeczeństwem. PAP: Jako o możliwym rozwiązaniu mówi się o metodzie "szwedzkiego stołu". Na czym ona polega? J.L.: W 2008 r. pojawił się taki pomysł, aby objąć dozwolonym użytkiem wszelkie niekomercyjne wykorzystanie utworów, a jednocześnie wprowadzić niewiel- ką opłatę dopisywaną do rachunku za internet na rzecz organizacji zbiorowego zarządzania. Podobny projekt był zresztą w tym samym czasie rozważany we Francji, zanim wygrała tam niesłychanie restryktywna propozycja ustawy HADOPI. Ostatecznie w Polsce propozycja nie zyskała poparcia, bo ani politycy, ani obywatele nie byli świadomi wagi tego problemu. Przedstawiony projekt miał zresztą wady prawne: była w nim opłata, ale nie było jednoznacznej legalizacji. Dlatego proponuję pewne ćwiczenie intelektualne, nazywane "Testem Zosi": Zosia znajduje w sieci zdjęcie kotka i chce go pokazać koleżankom. Jak wszyscy, korzysta z publicznych kanałów komunikacji, czyli wkleja zdjęcie na swojego bloga. Czasami coś w nim zmienia, na przykład dopisując "Paczałem w ACTA". Moja teza jest następująca - jeśli działanie Zosi będzie poza zakresem dozwolonego użytku, czyli Zosia będzie naruszać prawo, to wszelkie próby zwiększania restrykcyjności, ścigania i karania będą odbierane, jako naruszenie swobód. Reforma, która nie przejdzie testu Zosi, będzie nieskuteczna. Sądzę, że "szwedzki stół" w połączeniu z testem Zosi to na dziś chyba jedyna droga, aby ten problem rozwiązać. Rozmawiała: Magdalena Cedro (PAP) Na blogach widać Polskę, której nie ma w mediach Widać Polskę, której nie ma na co dzień w mediach centralnych. Jest weselej, śmieszniej, smutniej powiedziała o blogach politycznych Janina Paradowska. W rozmowie z PAP dziennikarka, która sama prowadzi bloga, zdradza, czego uczą ją internauci. PA P: Jak wygląda polska polityka oczami internautów? J.P.: Dość podobnie do tego, jak przedstawiają ją media, a momentami te analizy nawet są głębsze. Zdecydowanie więcej poruszanych jest spraw lokalnych. Widać Polskę, której nie ma na co dzień w mediach centralnych. Polityka na blogach jest bardziej różnorodna i osobowościowo zróżnicowana; jest weselej, śmieszniej, smutniej - bardzo ciekawie. PAP: A jakie były początki pani bloga? J.P.: Muszę przyznać, że zaczęłam go pisać trochę bez przekonania. Pierwotnie dlatego, że redakcja chciała. Ale potem zaczął on mi przynosić sporą radość, gdy okazało się, że tyle ludzi reaguje na moje wpisy. Przede wszystkim bardzo wiele się nauczyłam. Pojawiały sie komentarze dotyczące spraw bardzo fachowych, np. interpretacje prawne. Dla mnie to było szalenie ciekawe. Ciągle mam wyrzuty sumienia, że nie mam wystarczająco dużo czasu, żeby pisać częściej. Ale przyjęłam konwencję, że jednak czytam wszystkie komentarze. A bywa ich kilkaset. To wiele godzin pracy. Staram się więc utrzymywać tygodniowy rytm pisania na blogu, ale i to nie zawsze mi się udaje. To prawie drugi etat. PAP Life: Komentarze są emocjonalne? J.P.: Tak, na blogach odbija się temperatura polityczna. Po liczbie komentarzy od razu widać, jakie emocje wzbudza konkretne zagadnienie. Od razu widać, że zaczyna buzować. Poziom emocji, który wybuchł w związku z umową ACTA, był dla mnie samej zaskoczeniem. Nie spodziewałam się aż takich reakcji. Sama staram się mieć dość chłodny ogląd i nie dać się zwariować. A nagle spotkałam się z ogromnym wybuchem emocji. Było to bardzo ciekawe doświadczenie. Naprawdę wiele się uczę, dzięki internautom. Gdy człowiek ogląda politykę na co dzień, to się przyzwyczaja i wiele spraw mu umyka. Okazuje się, że ci, którzy piszą komentarze, są niesłychanie uważni. Często są o wiele uważniejsi w obserwowaniu życia politycznego niż ja. To, co dla mnie jest czymś normalnym, dostrzeżone i opisane przez kogoś innego nabiera zupełnie nowego wymiaru. Blogi są więc dla mnie też inspiracją. Papierkiem lakmusowym nastrojów politycznych. PAP Life: Czy jest coś, czego pani nie lubi w internecie? J.P.: Jeśli czegoś nie lubię, to niepotrzebnego chamstwa i agresji. Uważam, że tego mamy za dużo. A ponieważ także nauczam dziennikarstwa, to odnoszę wrażenie, że internet - w tym blogi - zubażają język. Człowiek wychowany na literaturze ma większy zasób słów i łatwiej się porozumiewa. Natomiast wszystkie skrótowe formy powodują, że obracamy się w ograniczonej liczbie słów. Dlatego bardzo mnie cieszy, gdy ludzie wpisują mi swoje własne wiersze. Rozmawiała: Jagoda Mytych(PAP)