Show publication content!

Transkrypt

Show publication content!
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH
WYCHODZI CO TYDZIEŃ
w objętości jednego tomu.
WARUNKI PRENUMERATY
w W A R S Z A W IE :
Z p r z e s y ł k ą pocztową:
Rocznie . (52 tomy) rs. 10
; Rocznie. . .
Pdłrocznia (26 tomów)
i
twartainie (13 tomow) „ 2 kop. 50
Za odnoszenie do domu 16 kop. kw. ) Kwartalnie .
(52 tomy)
„
(12 tomów)
rs 12
,
„
Cena każdeg o tomu 25 kop., w oprawie 4 0 kop.
DOPŁATA ZA OPRAWĘ:
Rocznie . . (za
Półrocznie. (za
Kwartalnie, (za
52 tomy) . .
.rs.6 kop.—
26 tomów) . . . , , 3
,, —
13 tomów) . . . „ I „ 6 0
Za zmianę adresu na prowincyi dopłaca się 20 kop
REDAKTOR I WYDAWCA
Frano: Jul, 6ranowsHt
-------Redakcya i Administracya: Warszawa, Nowy-Swiat 47.—Telefonu 1670
we Lwowie Plac Maryacki 1. l.
Drukarnia A. T. Jezierskiego, Nowy-Swiat 47
3
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
BIBLIOTEKA DZIEŁ W Y B O R O W Y C H
M 305 .
CZTERY DNI.
POWIEŚĆ
prże£
ANTONIEGO MIECZNIKA.
U
______ MŁ
9*
C z ^ ś ć I.
«-----------------
a
Cena 40 kop.
W pren. 3 0 ł kop.
W ARSZAW A
K e d a k c y a i A d m ir iis t ra c y a
47 . Nowy-Śwlat 47.
1003.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
'ï.'.r
i''X;
'
•
f
4
* Ź
'V-:-
T- rf2 %
,r. - .
■;
;■
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
CZTERY DNI.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
ANTONI MIECZNIK.
^
v'Bc5i*
£>*'•
:tery dr
P O W IE Ś Ć .
W
S Z A W A
DRUKARNIA
T. J E Z I E R S K I E G K )
47
Nowy-Świat
47
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
JI,03B0JieH0 IJ^eH3ypoio.
174032
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
I.
Dzień hrabiego Edwarda Sławoborskiego.
H rabia Edward Sławoborski należał pod wie­
lu względami do wyjątków w gromadzie rozmaicie
utytułowanych i dostojnych panów. W stawał dość
wcześnie, wcześniej niż inni hrabiowie; cały dzień
był zajęty, musiał być zajęty, bo, kiedy nawet nie
miał co robić, to sobie sam dobrowolnie pracę wy­
myślał. Powtarzał też często innym— oczywiście po
angielsku — źe czas, to pieniądz, chociaż ci in­
ni wyrażali się o pracy hrabiego po polsku w spo­
sób mniej więcej taki, w jaki się zwykło mówić o za­
jęciu stworzenia boskiego, zabiegającego o to, by
pochwycić zębami koniec własnego ogona.
Dziś hrabia Edward wstał jeszcze wcześniej,
niż zwykle, bo przed ósmą, kiedy tymczasem zwy­
kła jego godzina była ósma, ani mniej, ani więcej,
tylko ósma.
Punktualności tej, zwłaszcza przy wstawńniu,
nauczył się był w wojsku hiszpańskiem, do którego
6
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
obecnie jeszcze jako pozasłużbowy kapitan należał.
O tej też punktualności i wogóle o życiu pułkowem
czule opowiadał dzieciom własnym, które się zawsze
zapytywały: czy papa mówi seryo, czy też tak oto
sobie żartuje z ich naiwności młodzieńczej, to jest
z tego, co już dawno były utraciły.
Hrabia był zły: całą noc spał kiepsko, ciągle
się budził; jakieś mu się majaczyły sny nieprawdo­
podobne. To też z prawdziwą radością powitał
szary poranek zimowy, albowiem zaczynał się dzień,
to jest życie na jawie, życie rzeczywiste, nie zaś to
jakieś nocne bredzenie.
P o schodach, łączących górne apartamenty do­
mu z dolnemi, hrabia zbiegł rzeźko prosto do ogro­
mnego przedpokoju, w którym się już uwijał lokajczyk, będący w służbowej hierarchii na wysokiem
stanowisku młodszego pomocnika kamerdynera.
Dygnitarz ten strzepywał kurze z rogów je le ­
nich, ze skór łosiowych, któremi zawieszone były
ściany sieni; czynił to z takiem przejęciem, jak­
by pełnił najpoważniejszą funkcyę w świecie. Zwy­
kle hrabia doń nie przemawiał, nie zważał nawet na
jego obecność, szedł prosto do swego gabinetu i tam
wypijał dwie filiżanki herbaty, zjadał trzy jajka a la
coąue i czytał rannego Kuryera, dziś atoli zatrzymał
się w przedpokoju i zmierzywszy gniewnie chłopa­
ka, zawołał, wskazując na zwieszającą się od sufi­
tu latarnię pałacową:
— A
o latarni,
to nikt
nie pomyśli;
wam
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
wszystko jedno, czy się w niej myszy,
rze gnieżdżą— wam wszystko jedno!
czy nietope­
Chłopak, zamiast odpowiedzi, ją ł jeszcze pil­
niej operować szczotką około olbrzymiego gałęzistego
rogu, na którym wisiały palta.
— Czy ty nie słyszysz, nicponiu, co ja mó­
wię?— krzyknął hrabia i zapłonął strasznym gnie­
wem; zdarzało mu się to zazwyczaj w razie powta­
rzanego zapytania.
— Jaśnie pan...— jęknął chłopak— wytrzeszcza­
ją c zaspane oczy na dostojną osobę umitrowanego
pana.
— Co, ty mnie śmiesz odpowiadać?!
— Ja?...
— Ty!
— Nie, ja tylko...
— Co to tylko!...— krzyknął hrabia.— N ie r o ­
zumiem i nie chcę rozumieć: ty masz słuchać, gdy
mówię, a nie odpowiadać! Kiedy ja was nauczę te­
go porządku? Czy jeszcze nie wiesz, źe żądam bez­
względnego posłuszeństwa, ślepego posłuszeństwa
i niczego więcej!
Chłopak zgłupiał, szeroko rozwarł oczy i głos
mu zamarł na ustach.
Tymczasem na krzyk hrabiego wyskoczyło
z korytarza dwóch innych służących. Nastąpiła
chwila milczenia. Sławoborski targał swój siwieją­
cy wąsik, gwałtem próbując podkręcić go do góry,
kiedy, niestety, wąsik gwałtem zrywał się ku doło­
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
wi. Lokaje stali, nie wiedząc, co się stało, a wie­
dząc tylko, że jaśnie pan jest w złym humorze.
— O latarnię mi chodzi — zwrócił się hrabia
do starszego lokaja— o latarnię, która się aź prosi
czyszczenia. A le wam się nie chce przynieść drabin­
ki, wleźć po niej i oczyścić szkła, nie chce się wam,
ja was znam!
— Proszę jaśnie pana, właśnie mieliśmy się
zabrać— bąknął stary lokaj, Franciszek.
— Aha, mieliśmy, znam
na tem... Nie,
nie zwiedziesz mnie, mój ptaszku!
Służący, którego hrabia nazwał ptaszkiem,
a który wyglądał jak tur, uśmiechnął się nieznacznie
do swojego młodszego kolegi, porywającego z jakąś
pasyą stół, gdzie obok bobrowej czapki, tulącej się
do cylindra, leżała duża srebrna taca, pełna biletów
wizytowych.
Obaj wiedzieli, źe trzeba przeczekać burzę
i z niczego się nie tłomaczyć, bo hrabia, jako po­
zasłużbowy kapitan królewskich wojsk hiszpańskich,
tłomaczeń nie znosił.
Jakoż burza minęła. Sławoborśki przeszedł
się raz i drugi po przedpokoju, dotknął kaloryfe­
rów, by się dowodnie przekonać; czy idzie od nich
ciepło, zajrzał do biblioteki i buduarów poczem
wyprostowawszy palec wskazujący lewej ręki, spytał:
-— Nikt jeszcze nie był?
— Nikt.
— Kury er jest?
— Jest.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
9*
— Śniadanie także jest?
— Jest.
— Przynieść!
— Zaraz?
— W tej chwili!
— Słucham jaśnie pana.
Hrabia się uśmiechnął; jeden Franciszek umiał
wprawiać go w lepszy humor swem dostrajaniem
się do tonu militarnego, który był jedną z jego pasyj najszczerszych.
Z a chwilę hrabia już siedział w swoim gabi­
necie, na bardzo wygodnym fotelu i, wyciągnąwszy
nogi na barwny dywan perski, zajadał zwykłe, jak
mawiał, swe dary boże: jajka d la coąue i bułki
z masłem.
Jadł prędko, jak ten, który jest albo bardzo
głodny, albo któremu się niesłychanie spieszy do
zajęć obowiązkowych.
Z fotelu hrabia widział, źe za oknami, na uli­
cy była zima, ta szara, brudna zima wielkomiejska,
która ma w treści swej wszystko, co człowiekowi
życie czyni cięźkiem i nudnem. D o uszu jego do­
chodził turkot dorożek i budził w nim wrażenie
niesmaku na myśl, iż w turkocie nie było melodyi,
a była natomiast kontrapunktowa robota stangretów.
Hrabia jajka zjadł, bułki także pochłonął
i wziął się do herbaty, której tęgość sam, sobie
z nadzwyczajną dokładnością miarkował. B ył zwy­
kle kontent, kiedy utrafił w sam raz, co mu się
10
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
zresztą rzadko zdarzało z przyczyny gwałtownych
ruchów i wrodzonej popędliwości.
Tym razem nie utrafił, herbata była za mo­
cna, więc się krzywił od czasu do czasu i spluwał—
ale pił. P o pierwszej filiżance wstał z fotelu, prze­
ciągnął się — hrabia przeciągał się tylko wówczas,
gdy go nikt nie widział — ponieważ mawiał, oficer
nie powinien mieć czasu na „effeminacyę,” poczem
poprawił sobie krawat, który mu się był nieco prze­
kręcił, szarpnął marynarkę, strzepnął smugę pyłków
ze spodni i, rzuciwszy się znowu na miękki fotel,
zabrał się do Kuryera, raz po raz przecierając d ło­
nią swoje łyse a nizkie czoło kształtu prawidłowe­
go czworokąta.
Naraz poruszył się gwałtownie i twarz mu
poczerwieniała, rzucił dziennik i począł biegać po
pokoju, wymachując rękami, przytem powtarzał
przez zęby:
— Nowa historya, nowa awantura!... Niech
piorun trzaśnie — będę miał, o będę miał... A nie
mówiłem, nie mówiłem... Biedna Stefka, biedna...
Niech piorun trzaśnie.
Hrabia mówił to do siebie półgłosem, nie, półszeptem jakimś i znać było po nim, źe go jakaś
wiadomość brukowa ukąsiła, bo spoglądał nienawi­
stnie na dziennik, który się znalazł pod stołem, na
dywanie.
— Ha, trudno! — bąknął znowu, a zbliżywszy
się do okna, ją ł wodzić oczami po snujących się na
trotuarze przechodniach, przytem bębnił palcami po
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
11
szybie i powtarzał: „ba, trudno!” na nutę marsza
ślubnego z „Lohengrina.”
Wybębniwszy w ten oto telegraficzny sposób
kilkanaście razy „to trudno,” hrabia odstąpił od
okna i zbliżył się do biurka, nad którem wisiał
wielki portret jego własnego antenata, wojewody
w pancerzu. Tu przystanął chwilę i załamał ręce
na widok całej kupy papierów, zarzuconej kartona­
mi planów architektonicznych.
— Nowy kłopot!—jęknął i wziął się nerwowo
do segregowania papierów, tak je atoli porządko­
wał, iż uczynił z nich bezładny jakiś stos, jak gdy­
by przeznaczony do spłonięcia w piecu.
— 'Niem a co...— mruknął i rzucił surowe spoj­
rzenie na szyderczo uśmiechniętego przodka swego,
wyzierającego z portretu.
Im jednak sam zdobywał się na groźniejszą
minę, tern ów przodek - wojewoda czynił się więcej
szyderczy, zdawał się poprostu kpić z utrapień swe­
go prawdziwego, czy też fałszywego praprawnuka.
— Niema co — tłukło się hrabiemu po duszy,
niby odgłos jakiegoś bezlitosnego fatum, śpiewające­
go mizerye ludzkiego żywota.
Hrabia nienawistnie raz jeszcze spojrzał na
biurko i na wiszącego nad niem swego antenata
w pancerzu, poczem szybko zbliżył się do stolika,
na którym stała niedopita filiżanka herbaty. H er­
batę wychylił duszkiem i nacisnął guzik od dzwon­
ka, łączącego gabinet z kredensem.
P o upływie minuty w progu już stał Fran­
12
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
ciszek i czekał na rozkazy, wyprostowany jak
struna.
— Jaśnie pan każe...
— Zawołać Michała!
— Słucham.
— Marsz!
,
— Słucham.
Zjawił się kucharz Michał.
— Jaśnie pan życzył sobie?...— pytał, zdejmu­
ją c białą czapkę z głowy.
— Żebyś przyszedł.
— Jestem.
— W idzę.
Hrabia pomyślał chwilę, poczem, patrząc ku­
charzowi prosto w oczy rzekł:
— Na śniadaniu będą dziś państwo Edelbergowie, zapewne wszyscy.
— Już w iem — wtrącił szef nieśmiało— spusz­
czając oczy na dół, jakby się wstydził tego, co po­
wiedział.
— M ichał nic nie wie— odsapnął hrabia i cią­
gnął dalej.— N ic nie mówić, lecz słuchać!... W ięc na
śniadaniu dziś państwo Edelbergowie, czy sami, nie
jestem pewny, może się przywlecze także pan Leon,
jeżeli nic lepszego nie będzie miał do roboty. Trzech
par kotletów, jak było ułożone wczoraj, okazuje się
za mało, trzeba dorobić jeszcze ze dwie. M ichał
rozumie?
— Rozumiem, jaśnie panie!
— To jeszcze nic, chodzi o jarzynę i deser
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
N a jarzynę niech, będzie kalafior, a na deser, no —
dajmy na to — jaki porządny torcik, to jest taki,
któryby miał odpowiednią do objętości treść...— czyli
jeszcze wyraźniej, żeby wystarczył dla wszystkich.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— To jeszcze nic.
Tu hrabia znowu się zatrzymał, drwiąco spoj­
rzał fia swego szefa, któremu i tak już długa twarz
jeszcze bardziej wydłużyła się z przestrachu, bo wie­
dział, że zacznie się nieprzyjemna dlań historya
z sosami, a ną te właśnie jaśnie pan szczególną
zwracał uwagę.
Jakoż tak się stało. Hrabia, nie spuszczając
wzroku z szefa, ją ł drwiąco pytać:
— Michał wie, źe mamy z sobą do pomówie­
nia... o, o... o sosach. Tak, rozumie się, ty tego,
mój Michale słuchać nie lubisz, oczywiście nie lu­
bisz, a ja o tern mówić będę, będę...— to drugie „b ę­
dę” hrabia w mowie podkreślił.— Czy Michał myśli
nas ciągle truć świństwem bez smaku, w dodatku,
bo świństwo ze smakiem ęa passe encore, ale bez
smaku?! Nie, dosyć tego, my się, mój drogi roz­
staniemy, jeżeli te sosowe secesye potrwają dłużej.
D ość mam dekadentyzmu w kuchni! Ja nie znoszę
M ichała sosów, mnie sosy M ichała o utratę zdro­
wia i humoru przyprawiają, my się stanowczo mu­
simy na tym punkcie porozumieć.
— Robię, co mogę — zdobył się na nieśmiałe
zdanie kucharz i zaczął kręcić czapkę w ręku.
— Nic nie mówić, lecz słuchać!— zawołał hrabia,
14
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
wpadając w pasyę.— Powiem odrazu, co mi leży nasercu: sosy Michała są lurami najpodleglejszego ga­
tunku, za które nie Michał cierpi, ale ja cierpię.
B o ja mam o to piekło w domu, zwłaszczą, kiedy
się zechce panu Arturowi dla różnych powodów uni­
kać familijnych śniadań i szukać ich po restauracyach, a pannie Julii narzekać na hól głowy.
Hrabia zapalił cieniutkiego papierosa i, zacią­
gnąwszy się parę razy, mówił dalej, ale coraz to
prędzej:
— Niech Michał o tern wszystkiem pamięta,
ho będzie musiał ze stanowiska swego ustąpić, ja
przecież sam, osobiście gotować nie będę, już i tak
robię dużo, studyując książki kulinarne specyalnie
dla Michała, czego ostatecznie czynić nie jestem obo­
wiązany. Michał powinien mi być wdzięczny.
Kucharz się skrzywił i przymrużając oczy,
rzekł półgłosem:
— Bobię, co mogę — staram się, ale kiedy
jaśnie pan hrabia uważa, że jestem niedobry, tó...
Sławoborski mu przerwał.
— To co? To ja znowu będę się starał o no­
wego szefa, o nowego dla siebie ucznia sztuki ku­
charskiej? Nie, nic z tego, Michał zostanie, bo ja
sobie tego życzę... Tylko z temi sosami, z temi
sosami... trzeba się poprawić. Pieczyste ujdzie, naprzykład, wczorajszy rozbef był doskonały, dawno
takiego nie jadłem; deser zupełnie dobry, chociaż
w niedzielę ten torcik hiszpański był pod psem;
i podanie niczego sobie, wcale niczego... Hrabia
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
15
W ilski chwalił, książę Zbaraski zachwycał się...
Tylko sosy.— Myślę jednak, źe Michał się poprawi,
mam nadzieję, na Nowy Rok nie zapomnę o M icha­
le. O rzeczach, należących do specyalności kuchar­
skiej, nie zwykłem zresztą zapominać. W ię c już
wszystko w porządku. Dziś do kotletów zrobimy
taki mocny sos, taki wedle skombinowanego przezemnie przepisu. Michał ma przepis?
— Mam.
— Michał się postara?
— Zrobię jaknajlepiej.
— To już wszystko. Michał może odejść!
Kucharz już wyszedł, kiedy hrabia, przypo­
mniawszy sobie widocznie jeszcze jakąś dyspozycyę,
skoczył do przedpokoju i zaczął wołać przera­
źliwie:
— Michał! Michał!
Kucharz wrócił.
— Jeszcze jedno: zamiast kalafiorów będą
karczochy z białym sosem. Pan prezes wprawdzie
tego sam nie znosi, ale ja lubię, pan A rtur także
lubi i panna Julia lubi.
— Słucham jaśnie pana!
Sławoborski z miną złośliwego zadowolenie
cofnął się do gabinetu: na jego twarzy czerwonej
znać było podniecenie chwilowe. Te konferencye
z kuchaizem były w jego życiu kartą poważną zwy­
kłej działalności. Jeść dobrze lubił i znał się na
jedzeniu więcej, niż na czemkolwiek innem, ztąd też
sąd jego w tej materyi kulinarnej odznaczał się
16
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
przedziwną ścisłością i stanowczością. Hrabia by­
wał zawsze powoływany na stanowiska sędziowskie
wystaw kucharskich. W szyscy szli ślepo za jego
zdaniem, nikt nawet nie śmiał przeczyć, gdy coś
powiedział.
Powtarzał też często, że cywilizacya zaczyna
się w kuchni i kończy się na kuchni. AVszyscy z to­
warzystwa o tern wiedzieli i dlatego niektórzy po­
wtarzali sobie, jako — według hrabiego Edwarda
Sławoborskiego— cywilizacya cała wyszła z kuchni.
Pogląd ten złośliwsi nazywali poprostu kuchennym.
Hrabia znowu zaczął spacerować po gabinecie,
od czasu do czasu zbliżał się do biura i 1 dotykał
machinalnie papierów różnych, opatrzonych firmowemi nagłówkami. N iektóre odczytywał, uśmiecha­
ją c się przytem lub marszcząc surowo brwi. P la­
nów budowlanych nie ruszył, pomijał je z widocz­
nym wstrętem.
Właśnie miał zabrać się do pisania, kiedy do
drzwi ktoś zapukał, więc odsunął od siebie czysty
arkusz listowego papieru z wydrukowanym nagłów­
kiem firmy fabrycznej „Oporowskie zakłady meta­
lurgiczne” i wykrztusił:
— Proszę!
D o gabinetu wszedł jakiś pan przytyły, w wy­
tartym, lecz czystym żakiecie. Na twarzy jego p o ­
sępnej i nieruchomej prawie znać było przebiegłość
i pewność siebie.
— Dzień dobry panu hrabiemu!
— A ch, to pan, panie Kranz! Co nowego?...
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Proszę siadać.
puszczam?
Wiadomości
są
17
pomyślne,
przy­
Kranz złożył ostrożnie swoją teczkę z papie­
rami na marmurowym blacie okna i, przysunąwszy
sobie krzesło, usiadł.
Hrabia tymczasem pytał dalej:
— Co było we wczorajszej korespondencyi
wieczorowej?
Nie przeglądałem jej, nie mogłem
wpaść do biura, ogromnie byłem zajęty... Pan wie,
te moje zajęcia...
— Pochłaniają masę czasu — bąknął niedbale
pan Kranz.
— Oczywiście. Depesza była?
— Była.
— I co?
— Sobecki telegrafuje, że potrzebuje gwałtem
w ciągu tego tygodnia dwóchkroć co najmniej, bo
interes stanie.
— Dwóchkroć?! Cóż u dyabła— mruknął hra­
b ia — przecież dwa tygodnie temu otrzymał 150.000
gotówki...
Zresztą Opory mają otwarty kredyt
w banku.
— W łaśnie depesza mówi, że kredyt zamknię­
ty. Interes trzeszczy, bank nie chce zdyskontować
ani jednego wekslu, poufnie dał nam znać o tern,
i to dobrze, że poufnie, bo jakby się ta fatalna
wiadomość rozeszła, byłoby gorzej.
Hrabia kręcił głową i targał swój wąsik, któBiblioteka. — T. 305.
“
18
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
ry mu ciągle spadał ku dołowi, gładził łyse czoło
i powtarzał:
— To źle, to źle!... Trzeba na to coś pora­
dzić, trzeba...
— Właśnie w tym celu wstąpiłem do pana
hrabiego przed pójściem do biura.
— Dobrześ pan zrobił...
powiedz pan?
A le co ja wymyślę,
— W ątpię, czy pan hrabia co w^ymyśli— mru­
knął ponuro pan Kranz — ale pan prezes?
— Prezes, prezes... zapewnie. W każdym ra­
zie trzeba posłać Sobeckiemu depeszę, źe pieniądze
będą.
— Już posłałem.
— Kiedy?
— Zaraz po otrzymaniu tej fatalnej dla nas
wiadomości. A le nie wiem, jak to będzie, bo to
jeszcze nie wszystko. Firma Koniecpolskich upomi­
na się o swoją sumę.
— I te źydy?
— Tak, panie.
— Niech ich dyabli porwą! — ryknął
i energicznie zaczął zwijać plany.
hrabia
— Ich dyabli nie tak prędko porwą.
— A le ja im tego życzę!
— Chyba, źe tak...
— Otóż, kochany panie Kranz, ja o tern po­
wiem prezesowi; niech się stary pokręci i pieniądze
znajdzie.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Kranz uśmiechnął się sceptycznie,
ją c na hrabiego z ukosa, poczem rzekł:
19
spogląda­
— Pan prezes Edelberg i tak pomimo O po­
rów, musi się kręcić, bo tam go pewnie w krótkim
czasie spotka gruba nieprzyjemność.
— Nowego co? — spytał znów Sławoborski
i, wcisnąwszy się głęboko w fotel, słuchał.
Kranz zaś mówił:
— Na mieście opowiadają sobie, ze dziś albo
jutro pan Leon ogłosi bankructwo.
— No, i cóż nas to może obchodzić? — prze­
rwał śpiesznie hrabia.— Cóż nas to może obchodzić,
mój kochany panie? — powtórzył, prostując się do­
stojnie.
Kranz pogładził swoją rudą bródkę, zakoń­
czoną ostrym klinem, i wycedził przez zęby:
— Ja myślę, źe nic.
Interes pana Leona
stoi w dość luźnym związku z interesem Oporowskicli zakładów metalurgicznych.
— Zatem?
— Zatem jedynie pan prezes na tej wzglę­
dnej katastrowe ucierpi. Na razie miałem tylko na
myśli prezesa i jego siłę płatniczą, która prawdopo­
dobne zwróci się na ratunek firmy pana Leona.
Na twarzy hrabiego, w miarę jak Kranz cedził
przez zęby zdanie za zdaniem, występowały czerwo­
ne plamy, pochodzące z tajonego wzruszenia we­
wnętrznego.
— Niech pan w to nie wierzy, panie Kranz—
20
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
syknął Sław oborski— prezes ma obowiązek przedewszystkiem ratować sprawę Oporów.
— Obowiązek, obowdązek — powtarzał z naci­
skiem szef biura zakładów Oporowskich — tak, za­
pewnie, a jednak mnie się wszystko zdaje, źe...
— Ź e prezes plunie na Opory i będzie kre­
dytem Oporów, Malińca i Sitek regulował po raz
nie wiem już który karciane i inne długi siwego
synalka?... Nie, panie, pan jesteś w błędzie!
A Kranz kiwał głową i kręcił dużym, o wy­
bitnie semickim kształcie, nosem. Potem, wolno
przysuwając do siebie złożoną na oknie tekę z p a ­
pierami, ją ł mówić:
— W łaśnie to naiwne przypuszczenie, że pre­
zes użyje pieniędzy, tyle potrzebnych naszej fabryce,
na uregulowanie interesów syna, przyszło mi na
myśl, zwłasźcza, źe na giełdzie w tern oświetleniu
podają bankructwo pana Leona.
Tu Kranz zatrzymał się i zatopił swój ostry
wzrok w hrabiego, który mimowiednie oczy spuścił
na dół, i zdawał się sondować duszę utytułowanego
pana. Następnie ujął pod pachę teczkę i rzekł:
— Ja wiedziałem, źe panu hrabiemu cała ta
sprawa jest wiadomą, jako też i to, że pan hrabia
odpowiednią konferencyę odbędzie z prezesem.
-— Możesz pan być pewien, iż firma nasza
szwanku nie poniesie skutkiem marnotrawstwa mego
szwagra — zakończył hrabia i podał na pożegnanie
rękę Kranzowi.
Kranz wyszedł, Sławoborski znowu został sam
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
21
z zasianym niepokojem w duszy. Chciał panować
nad sobą, a nie mógł pokonać wrażliwości tempera­
mentu: wzburzenie brało górę. O złym, krytycz­
nym stanie Oporów, które były źródłem dochodów
rodziny, hrabia wiedział już dawno, o katastrofie,
wiszącej nad młodym Edelbergiem, szwagrem swym,
donieśli mu dobrzy znajomi, a o przypuszczalnej
możliwości ratowania go przez ojca przed chwilą
usłyszał z powściągliwych ust Kranża. Myślał więc
obecnie o tern, jak do owej akeyi ratunkowej nie
dopuścić. Spodziewał się, źe na żonę wpłynie od­
powiednio, przedstawiając jej grozę położenia, a był
pewien, źe żona w lot pojmie sytuacyę i w niej się
zoryentuje. Liczył na dobry skutek, bo znał swą
żonę, w której podziwiał zawsze energję i bezwzglę­
dny egoizm, podobny zresztą gatunkowo do jego
własnego egoizmu.
Małżonkowie Sławoborscy, powtarzano sobie
nieraz w towarzystwie, nienawidzą się wzajemnie,
ale się wzajemnie znają.
W pół godziny po odejściu Krauza lokaj dał
znać, że przyszedł architekt, któremu hrabia dnia
poprzedniego wyznaczył na konferencyę godzinę
ranną.
Sławoborski był zadowolony z tej wizyty, bo
potrzebował dla wewnętrznego uspokojenia się wy­
wrzeć swój gniew na kimkolwiek, do kogo mógłby
się przyczepić.
Nadarzała się sposobność.
22
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Dzień dobry panu — rzekł, podając rękę
budowniczemu.
— Dzień dobry panu hrabiemu— odparł podźyły, chudy człowieczek.
— D rogi panie— zaczął hrabia, rozwijając plikę dopiero co zwiniętych planów — przejrzałem
wszystko i znalazłem wszystko dyabła warte.
— Pan hrabia pewnie niedokładnie...
— Przepraszam pana, bardzo dokładnie prze­
glądałem i zauważyłem, źe miejsce, przeznaczone
na łazienkę, nie jest właściwem miejscem, bo, za­
nim wróciłbym z kąpieli do swego pokoju, djabliby
mnie wzięli w przeciągach bocznego korytarza. Na­
stępnie, komunikacya sypialnych pokojów z budua­
rami jest tak prymitywnie obmyślona, źe, dalibóg,
wstyd mi za pana.
Architekt przybladł, poruszył się nerwowo na
krześle i rzekł:
A
•
— Przecież na wyraźne żądanie pani hrabiny
aż cztery razy przerabiałem plan wewnętrznego roz­
kładu pokojów. Ostatni projekt został zaaprobowa­
ny, na co mam dowód, podpis, słowo i t. d., więc
nie rozumiem.
— A le ja rozumiem to, czego pan nie pojmu­
je — przerwał Sławoborski zaperzony.— D o budowni­
czego należy rzeczowo wniknąć w potrzeby rodziny,
dla której się stawia dom.
— Co?! Pan hrabia żartuje chyba!— zawołał, t
powstając ze swego miejsca budowniczy.— Ja mam
wnikać w temperament rodzinny?... T o rzecz jakie­
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
23
goś psychologa, ale nie budowniczego, który ma
ogólny pogląd...
— N iech się pan nie unosi, proszę pana —
przerwał hrabia— mówmy spokojnie.
— Proszę pana hrabiego, ja nie mogę mówić
spokojnie o tern, co mi leży na wątrobie. Stawiam
państwu dom, któremu równego nie będzie w W a r­
szawie: czysty gotyk staro-niemiecki.
— Tak, dobry mi gotyk, wtłoczony w kwa­
drat!
— Bo plac był za mały.
— Z a mały na jednę rodzinę taką, jak nasza,
drogi panie?
— Z a mały na uwypuklenie całości we wszyst­
kich właściwościach stylu... Co ja miałem robić,
kiedy pan hrabia nie cały plac kupił, tylko połowę?
Co ja miałem robić, kiedy mi pani hrabina skre­
ślała jeden efekt za drugim?
— Bo pan chciałeś zamek budować.
— N o ..
— Zamek, proszę łaskawego pana,, a my na
zamki pieniędzy nie mamy, albowiem czasy, raczy
pan wiedzieć, są ciężkie, a będą jeszcze cięższe.
— Co mnie to wszystko obchodzi? — wtrącił
gniewnie architekt.
Hrabia spojrzał na niego ze złością i syknął:
— A le mnie, ale nas obchodzi: ja wiem, co
mówię!
— A ja wiem, co mam robić!— dorzucił gwał­
townie budowniczy.— Domu już rozwalać nie można,
24
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
bo stoi; ja zmienić nic nie jestem w stanie, bo nie
jestem, gdyż całość tak, jakby skończona.
Na to hrabia, prostując się, jak struna, krzy­
knął:
— A niechże dyabli porwą cały ten nieszczę­
sny pałac! Tle on mnie, Boże, zdrowia kosztuje,
zdrowia i pieniędzy, bo pieniądze dają zdrowie...
Dwakroć sto tysięcy już utonęło w tej budzie!
Budowniczy łypnął nienawistnie oczami na
hrabiego, który, rozwiódłszy ręce, zatopił wzrok swój
w namalowanego antenata-wojewodę, jakby szukając
u niego opieki, pomocy, czy też zmiłowania na swo­
je klęski, i piskliwym głosem wykrzyknął:
— Pan hrabia zapomina, że dom jego w ka­
żdym razie przedstawia dużą wartość, jako dzieło
sztuki.
— Ha, ha, ha!... W yborny pan jest, dziełu
sztuki?! Piękne dzieło sztuki, za któreby mi dano,
gdybym sprzedąwał tyle, ile wynosi wartość placu!
Tu hrabia się zatrzymał i, chwytając za ra­
mię chudego architekta, szepnął mu, nie wiadomo
dlaczego, tajemniczo:
— Panie drogi, wierz mi pan, że jabym takie­
go domu za nic na świecie nie kupił; bo, zgodzi się
pan, że to nie będzie ani pałac, gdyż kto słyszał o pa­
łacu bez stajni, bez podwórza, ani dom docho­
dowy...
— Przecież mówiłem — odparł także szepterti
architekt— że plac za mały.
— Pan mówił, ja rozumiałem, co pan mówił,
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
25
podzielałem zdanie pańskie, ale... — hrabia opadł
ciężko na fotel— ale uważa pan, zdanie moje, wstyd
powiedzieć, lekceważono. Tak, sponiewierano zdro­
wym moim sądem, ot— i są skutki, bo są!
Mały budowniczy już snać wracał do równo­
wagi, z której go był wytrącił impet hrabiego, gdyż
zaczął bębnić palcami po stole, powtarzając:
— Zapewne, zapewne, lecz cóż ja na to ¡Do­
radzę?
— Nic pan nie poradzi — wtrącił utytułowany
pan— ja także nic nie poradzę.
— Zatem?
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Proszę!—jęknął hrabia
D o gabinetu wszedł Franciszek i z pełną g o ­
dności miną na wygolonej tłustej twarzy podał pa­
nu na tacy srebrnej list.
— Służąca jakaś przyniosła — rzekł i wy- *
niósł się
— Przepraszam pana— zwrócił się Sławoborski do budowniczego, który ją ł wodzić palcem po
planie, leżącym na biurku.
W miarę, jak hrabia czytał list, na twarz mu
występowały czerwone plamy, co zwykle miało miej­
sce, kiedy był silniej wzburzony. Doczytawszy do
końca, list razem z różową kopertą złożył we czwo­
ro i wcisnął sobie do bocznej kieszeni marynarki.
— To także przyjemność— mruknął do siebie,
zaczem rzekł do uspokojonego już prawie zupełnie
architekta:
26
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Kochany panie, przepraszam, ja muszę wyjść
na miasto; konferencyę naszą uważam za skoń­
czoną.
— To jest?
— To jest, źe więcej dziś nie będziemy, mó­
wili w kwestyi łazienki, korytarzy, schodów* wewnętrznych.
— W ięc, jakże będzie?
— A lbo ja wiem?
— K o, ale?...
— Nic ale: będzie, jak hrabina postanowi. Ja
domu nie stawiam, to jej pomysł; ja mam daleko
ważniejsze sprawcy na głowie.
— Wszystko to dobrze — przerwał budowni­
czy— jednak, co trzeba robić?
— Rób pan, co się panu podoba. O niczem
nie chcę wiedzieć; mam daleko ważniejsze rzeczy
na głowie— powtórzył raz jeszcze Sławoborski i na
pożegnanie podał rękę budowniczemu.
Budowniczy wyszedł; za chwilę wysunął się
. sam hrabia; był jakiś pomieszany i zły okrutnie.
W przedpokoju zauważył wszystkich trzech
służących, ustawiali razem drabinkę składaną pod
latarnią. Widocznie w kredensie zapadła uchwała,
ażeby latarnię oczyścić, bo jaśnie pan był zły, a kie­
dy jaśnie pan był zły, to jaśnie pani' wpadała we
wściekłość. Przy lokajach stał młody Sławoborski;
hrabia A rtu r, przystojny, okazały blondyn. Stał
i wydawał jakieś dyspozycye dotyczące drabinki,
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
27
z lokajami młody pan był w doskonałej komitywie;
służba go lubiła i chwaliła za hojność.
— Co ty tu robisz? — zwrócił się doń hrabia
z przekąsem po francusku.
— Dyryguję.
— Aha, masz racyę, to akurat zajęcie dla
ciebie!
— O, papa zaraz .. Co to papie szkodzi?
— Mnie? N ic. R ób sobie, co chcesz.
— Ja tez robię, co chcę.
— Tak...
— Papie się wszystko nie podoba.
Hrabia poczerwieniał; zmarszczył brwi i ener­
gicznym ruchem ręki wskazał na bibliotekę.
— Chodź, mam z tobą parę słów do zamie­
nienia!
— Może odłożymy to na później, mój papo; pe­
wnie znów jakie kazanie?
— Chodź!— powtórzył ojciec.
A rtur ruszył ramionami, a włożywszy ręce
w kieszenie, powlókł się za ojcem.
— Słuchaj, mówiono mi, żeś się wczoraj roz­
bijał po jakichś gabinetach z jakiemiś paniami.
— Ot, jest o czerń wspominać— roześmiał się
;syn~a nie mówiłem, źe papa zacznie...
— Zacznę i skończę, bo mam obowiązek p o­
wiedzieć ci....
— Żem głupi— dokończył wesoło syn — wielu
mi to samo powtarza, co mi, nawiasem mówiąc,
wszystko jedno; ja sobie gwiżdżę na opinię ludzką.
28
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Hrabia przygryzł wązkie swe wargi i podniósł
głos:
— Tyle razy ci mówiiem, ażebyś przy ojcu
nie używał tego aroganckiego tonu! Co to znaczy?
— Jest o co się k łócić— mruknął syn nie zbi­
ty z tropu.
— Ja się z tobą kłócić nie myślę, bo to na
dyabła się zda; ja rozkazuję.
— N o, a co? — wtrącił z mdłym uśmiechem
syn.
— Chcę, żądam, żebyś z Baczyńskim i Głazowiczem zerwał; to dla ciebie nie towarzystwo.
— Oni mnie bawią.
— A ja za zabawę płacę.
— Et, dałby papa pokój; ja papy o pieniądze
nie proszę.
— A le matkę męczysz.
Syn dziwnie spojrzał na ojca i bąknął pół­
gębkiem:
— To już moja rzecz.
— A le i moja! Ja nie mogę pozwolić, żebyś
wyrósł na takiego bufona, jak twój wujaszek Leon,
za którego dziadek ciągle musi płacić, który tegoż
dziadka doprowadzi w końcu do ruiny.
— Każdy pokutuje za swoje grzechy— zauwa­
żył z filozoficznym spokojem Artur — więc i wu­
jaszek...
— Dosyć tego! —- przerwał ojciec cały w ponsach.— Mój drogi, ty, proszę c ię , raczysz wrócić do
Lipska i kontynuować swoje studya. Nie zn io sę,1
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
29
żeby mój syn wyszedł na pośmiewisko publiczne; ty
musisz wrócić i uzyskać dyplom!
— P o jakiego licha, mój papo?
-— Bo ja chcę.
— A mnie się papa nie pyta, czy ja chcę; ja
także mam swoje prawa. Okres niewoli synowskiej
należy, zdaniem mych mistrzów, do przeszłości.
Zdaje się, iż mogę już mieć swoje zdanie... Z r e ­
sztą, ja się niby bawię, lecz głowę mam zajętą, nie
samą zabawą,
Domawiając tych słów, Artur chciał wyjść z po­
koju, ale hrabia, wściekły z gniewu, pochwycił go
za rękę i krzyknął z całej mocy:
— Ty, smarkaczu! Jak ty do ojca przema­
wiasz?! Ja zgniotę w tobie tę arogancyę żydowską,
ja ją złamię!...
Ostatnie słowa hrabia wyrzucił z siebie zdła­
wionym głosem. Artur zbladł; próbował wyzwolić
rękę swą z dłoni ojcowskiej, przyczem mówił:
— D osyć mam tych historyj ciągłych: psuby
życie takie zmierzło.
Sławoborski ze wzrastającą namiętnością krzy­
czał:
— Ty wrócisz do Lipska, bo ja tak chcę; ja
cię wyrzucę z domu, bo ja tu jestem panem, ja!...
— Niech mi papa rękę puści! — syczał Artur
boleśnie, bo istotnie ojciec gniótł mu niemiłosiernie
palce.
— Ja cię muszę dowodnie przekonać — wrze­
szczał ojciec— źe ja tu jestem panem, ja, a nie kto
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Ul i
inny, rozumiesz?! Ty niewdzięczny wyrodku wiel­
kiego nazwiska, któregoś nie godzien jest nosić.
Naraz dał się słyszeć szelest sukni. D o bi­
blioteki wpadła pani Sławoborska. Rzuciła niena­
wistne spojrzenie na męża., nie przestającego ści­
skać ręki Arturowi, i rozdrażnionym głosem pytała:
— A to co takiego?
— Mama widzi!—jęknął syn.
— W idzisz, widzisz! — powtórzył zdławionym
głosem hrabia.
— W idzę, źe Arturowi ordynarnie rękę gnie­
ciesz — syknęła Sławoborska.— Puśćźe go, bo mu
l^alce połamiesz!
Hrabia puścił rękę syna i, cały zaperzony, ją ł
wołać:
— Ja ciebie, smarkaczu, nauczę; ja ciebie
nauczę! Dowiesz się, kto tu w tym domu jest pa­
nem!...
Hrabina ironicznie spojrzała na męża i wy­
krztusiła:
— W tym domu panią i panem wjednej oso­
bie jestem ja, nikt więcej...
— To tak?— ryknął mąż.
— Tak.
— W ięc ty tego g agatka—wołał Sławoborski,
wskazując na osłupiałego syna— buntujesz ¡^zeciw
mnie, ojcu?
Zona znów spojrzała na męża w dziwnie złox|$W y sposób; w oczach jej drgnął jakiś nienawistny
^ b ły s .k /ł mienił się.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Powiedziałam ci
moich dzieci nie wtrącał!
tyle
31
razy, ażebyś się do
— W ięc czemże ja tu jestem?
— Powiedziałam ci, ażebyś się do dzieci nie
wtrącał— powtórzyła raz jeszcze żona — gdyż jesteś
brutal i głupiec.
— K to?
— Ty!
— Zwaryowałaś?!
■
— Jestem przy zdrowych zmysłach, ale ty po­
stępujesz, jak obłąkany!
— Dlatego, źe chcę, żeby Artur jechał z po­
wrotem do Lipska, żeby skończył uniwersytet, żeby
porzucił to towarzystwo; które już młodego E delberga, twojego idyotę brata, doprowadziło na sam
brzeg przepaści?
— Z której ty go nie wyciągniesz, gdyby przypadkiem wpadł— przerwała żona.— Powtarzam ci, ze
mną nie zaczynaj — i pogroziła mu palcem — a do
dzieci moich się nie wtrącaj, pilnuj lepiej...
męża.
Tu zatrzymała się i znacząco spojrzała na.
Hrabia zbladł, przygryzł wargi i zawołał:
— N iech -że was wszystkich licho porwie, zo­
stawiam was własnemu losowi, gińcie, kiedy chce­
cie!... A ty— dodał, zwracając się do syna— poża­
łujesz, pożałujesz, lecz będzie za późno!— i trzasną­
wszy drzwiami, wybiegł.
W przedpokoju odszukał swoje palto, czapkę
i ubrał się, trzęsąc się z gniewu, poczem wyszedł na
*
32
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
ulicę. Zoczywszy nieopodal domu dorożkę jedno­
konną, wsiadł do niej.
— Senatorska 14!
— Gdzie pan każe? — spytał dorożkarz, nie
posłyszawszy snać dokładnie adresu.
— Nie słyszysz? Głucliyś?— Senatorska 14.
— A h a— odsapnął dorożkarz i świsnąwszy na
konia, ruszył z miejsca.
Na świecie było pochmurno. Śnieg dużemi
płatkami padał ciągle. Hrabia, wtulony w głąb do­
rożki, niewidzialny dla wszystkich, patrzał na snu­
jący się szary tłum i zdawał się nic nie dostrzegać,
nic nie słyszeć. Myślał przez chwilę o awanturze
z żoną i Arturem, ale ponieważ podobne sceny p o­
wtarzały się dość często w jego domowem zaciszu,
więć do nich przywykł. N a razie czyniły one na
nim wrażenie pewne, które atoli mijało szybko pod
wpływem innych nowych trosk i udręczeń. O tern,
że był jeno oficyalnym panem w swym domu, hra­
bia bywał od czasu do czasu w przeróżny mniej
lub więcej dotkliwy a upokarzający zarazem sposob
informowany przez żonę.
Przywykł już do tego
i wiedział, źe dzieci, syn i córka, szły za matką,
źe zawsze brały jej stronę. W ybuchał więc niekie­
dy, gdy był wogóle zły i bez humoru, narażając się
na podobną porażkę, jak tego właśnie rana. P o ­
wtarzał sobie przeto po sto razy, „Dam pokój, po
co się mam napróżno denerwować” i sto razy roz­
poczynał walkę.
Dzisiejsza przeprawa z żoną była mu specyal-
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
33
nie nie na rękę, więcej nie na rękę, niż kiedykol­
wiek. Potrzebował jej, więc chciał ją sobie zjednać,
uczynić powolną, wyrozumiałą— nie udało się. D la­
tego hrabia był zły i w duszy układał plan zemsty.
Życie krabiowstwa Sławoborskich polegało na
ciągłej walce, na ciągłem nękaniu się, na ciągłej
chęci wzajemnego dokuczania sobie.
„
K iedy dorożka, skręcała na Trębacką, hrabia
Edward już był zajęty inną kwestyą, o której wie­
dział tylko tyle, że jej nie załatwi prawdopodobnie
wedle swego życzenia.
Dorożka stanęła. Sławoborski wyskoczył, za­
płacił i wszedł do bramy.
Na schodach nie spotkał nikogo. Im wyżej
szedł, tern postępował wolniej; zdawał się liczyć
schody— jakoś nie spieszno mu było. Nareszcie sta­
nął przed drzwiami, które dobrze znał, ale nie za­
dzwonił. Spojrzał przez okno: na podwórku łado- .
wano jakiś wehikuł, około którego uwijało się kil­
ku zabłoconych ludzi.
Czekał, aż wóz ruszy,
a miał minę taką, jaką mógł mieć tylko właściciel
towaru, przeznaczonego do transportu. Jakoż do­
czekał się, wehikuł ruszył, ciężko tocząc się po
asfaltowym dziedzińcu. Kiedy już znikł w bramie,
hrabia odetchnął, a zwracając się ku drzwiom, na­
cisnął guzik od dzwonka.
Niebawem drzwi się otwarły. W przedpoko­
ju stała młoda, przystojna służąca.
— Pani w domu?
Biblioteka — T. 305.
34
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Tak, proszę jaśnie pana!Sławoborski zatrzymał się przed lustrem, po­
tarł sobie prawą, ręką, łysinę, targnął raz i drugi
swój siwy wąsik i przywoławszy na pomarszczoną
siną twarz blady uśmiecb, pośpieszył do salonu, skąd
dochodziła go jakaś deklamacya.
— A to ty? — zaraz na wstępie rzuciła mu
śpiewnym głosikiem panna Stefanja Patyczek, artyst­
ka baletu i zarazem właścicielka mieszkania.
— Dosyć późno...— dodała, krzywiąc się.
Panna Patyczek tańczyła nieszczególnie, ale
źe posiadała inne zalety, jako to: młodość, wdzięk
i przedziwną płeć przy dość zresztą pospolitych
rysach, więc miała tylu wielbicieli, ilu chciała. W o ­
dziła ich też kolejno za nos, dopóki nie dostała
w swe paluszki różowe hrabiego Sławoborskiego,
który zajął się na seryo jej losem, otaczając ją
komfortem i zbytkiem nawet. O afekcie hrabiego
do panny Stefanii wiedzieli wszyscy z towarzystwa;
była to miłość znana i uznana. Opowiadano sobie
0 niej cuda; podziwiano wytrwałość i niezwykłą sta­
łość uczuć Sławoborskiego, gdy tymczasem o sta­
łości i wierności pięknej baletnicy mówiono dwu­
znacznie.
— Tak późno? — powtórzyła panna Patyczek
1 zrobiła niezadowoloną minkę, z którą jej było
bardzo do twarzy.
— Nie mogłem— szepnął hrabia— próbując swój
ideał pochwycić za rączki i pociągnąć ku sobie.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
35
Panna Patyczek uderzyła go po palcach kaje­
tem, mówiąc:
— Tylko bez głupstw, tylko bez głupstw, to
na potem, w nagrodę, jeżeli będziesz grzeczny, ty
stary gawronie-—i dała mu do pocałowania koniec
wskazującego palca.
— List, rozuini się, otrzymałeś i przeczytałeś;
zrobisz tak, rozumi się, jak ja chcę?
Hrabia spojrzał na baletnicę z czułością i cmo­
knął ustami, ale zaraz potem zmarszczył się nieco—
i rzekł:
— M oja duszo, mój aniele, przecież ty sobie
nie zdajesz sprawy z tego, czego żądasz.
— Ja?... A to dobre, ja nie wiem, czego
żądam?... Pytam ci się poprostu — zrobisz, czy nie
zrobisz?
Sławoborski ruszył ramionami i przyciszonym
głosem, który mu się łamał, ją ł mówić:
— Czytałem w dzisiejszym Kuryerze...
— A , ten łajdak?!...
— Łajdak, czy nie łajdak, to wszystko jedno...
Istotnie nie wie, a pisze.
— Ja sobie też tak myślałam— wtrąciła kwa­
śno panna Stefka.
— A ja odczułem to ukłucie może więcej od
ciebie, bo cię kocham, bo ty jesteś osłodą mojego
życia, bo mi jesteś życiem samem— i próbował ją
znowu pociągnąć ku sobie, ale panna Patyczek
znowu mu się wymknęła.
— D o rzeczy!— rzekła. —W ięc?
36
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— W ięc pomyśl, zaledwie się rozeszła, dyabeł
wie jakim sposobem, pogłoska, źe ty cbcesz się prze­
rzucić do dramatu, a tu zaraz się pojawiły napaści,
no i na tein nie koniec— nowe prawdopodobnie się
ukażą. Prasa to wielka pani!
— Kpię sobie z prasy, mój stary! Trenczyński postara się... jeżeli poczuje, źe na tern coś za­
robi. On ma swoją cenę na wszystko.
— Ja przecież nie usuwam się od poniesienia
pewnych kosztów — wtrącił Sławoborski, zapalając
papierosa - tylko czy na tein będzie koniec?
Tu spojrzał znacząco na pannę Stefkę.
— O co do tego — spiesznie odparła baletnica— ty wiesz...
— W iem, źe pokusy...
— Głupiś! ,
— Mówisz, jak dziecko— pobłażliwie wykrztu­
sił hrabia i dodał.— Przypuśćmy, źe z Trenczyńskim
się załatwię, źe mu przyobiecam.
— Et, obiecanka — cacanka, on na obietnice
nie poleci.
— A zatem dam.
— To co innego.
— Dam; ty do dramatu wstąpisz, no i co
dalej?
— Będę grać tak, jak inne grają — bąknęła
panna Stefka.
— Ale, pozwól sobie powiedzieć, źe ty talentu
nie masz.
Na te słowa panna Stefka podniosła się z ka­
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
37
napy i stając nasroźona przed swym kochankiem,
zawołała:
— Ja nie mam talentu? Czyś ty zwaryował?
W ięc mi pewność siebie chcesz odebrać, więc mnie
ty krytykujesz, ty, ty... zamiast zachęcająco na mnie
wpływać?!
— No, nie gniewaj się— błagał Sławoborski—
przecież muszę być z tobą szczery... Zapewne
masz zdolności niejakie, ale.
— Co ale, co ale?... Czem ja jestem gorsza
od innych?— i jakby na dowód tego, co powiedziała,
uniosła nieco sukni, by pokazać pięknie utoczoną
łydkę, za którą przepadali miłośnicy baletu.
Hrabiego przeszedł luby dreszcz, szepnął więc
znowu:
— Jakaś ty piękna?... Daj pokój dramatowi,
po co się masz narażać na przeróżne zmartwienia,*
krytyki.
— Ja w balecie dłużej nie będę, mam wyższe
aspiracye, zbrzydło mi bezcelowe fikanie.
— W ięc porzuć scenę zupełnie?
— Co ja mam scenę porzucić, stracić miano
artystki, pozbyć się czekającej mnie sławy? Nie,
nigdy, nigdy... Posłuchaj, ja do dramatu należeć
muszę, muszę! Zrobiłam już krok, bez ciebie roz­
mówiłam się z Tienczyńskim, zaprosiłam go na kolacyę wraz z tobą po teatrze — kolacya będzie dziś
wieczorem w Europie. Ty na osobności całą spra­
wę ułożysz, załatwisz, w Europie ją zapijemy. To
ieden punkt, a drugi ja chcę na wencie mieć swój
38
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
namiot w salach redutowych obok namiotu twej żo­
ny, której nie cierpię.
— Jak ja — wtrącił hrabia— ale zaraz dodał:—
Z twojego debiutu może co będzie, w każdym razie
postaram się, żeby było, ale tę waryacką myśl o są­
siadowaniu na wencie z moją żoną porzuć, dla cie­
bie to fantazya, a dla mnie klęska. Ja nie mogę,
nie mogę... Pomyśl o mojej sytuacyi: już i tak
mam. w domu ciągłe piekło, ciągłe i takie, o jakiem
ty pojęcia nie jesteś sobie w stanie wyrobić. Nie,
nie, nie!...— powtarzał jak desperat broniący się roz
paczliwie— nie mogę, mam dzieci, córkę dorastają­
cą. Ludzie, opinia, sceny w domu dla marnej,
czczej fantazyi twojej... Ty mnie nie kochasz, żą­
dając podobnej ofiary, ty się znęcasz nademną, któ­
ry dla ciebie poświęca wszystko, wszystko, 'wszystko...
Panna Patyczek pogardliwie wydęła usta i wy­
cedziła przez błyszczące ostre ząbki:
— Stare kości.
— Ha!
— Ja ciebie, staruszku, oszczędzę — dodała
złośliwie— nie pokażę tej żydówce, że sobie z niej
kpię, ale z nami skończone, raz na zawsze skończo­
ne. Obejdę się bez twojej pomocy, mój drogi! Ho
widzenia...
— Zlituj się! — wyrwało się z pobladłych ust
hrabiego.
— H o widzenia— powtórzyła panna Patyczek.—
Ja dain sobie sama radę...— zakończyła, spojrzawszy
pogardliwie na Sławoborskiego.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
39
W ybiegła. Zanim się hrabia opamiętał, już
jej nie było w domu.
— Co ja zrobię?— rzekł do siebie i rozpaczli­
wie ją ł myśleć nad sposobami wybrnięcia z tego
położenia, w jakiem się znalazł.
Tarł sobie czoło, targał siwe swe wąsiki, bie­
gał po pokoju, raz po raz zaczepiając nogą o dy­
wan, na którym stało kilka fotelików czerwonym
pluszem krytych i okrągły stół. Przejrzał się w lu­
strze: był czerwony jak rak, oczy mu dziko błyszcza­
ły, czoło zasnuło się zmarszczkami.
Hrabia wiedział, źe panna Patyczek gra komedyę, źe tylko chwilowo wpadła w pasyę, która
atoli pozostanie bez konsekwencyi; tyle razy prze­
cież powtarzała się ta scena nagłego gniewu i jak
burza mijała. W iedział także i o tern, źe on jeden
był dla niej wymarzonym adoratorem: delikatnym
w obejściu, dającym środki nawet na luksus, dają­
cym stale i ciągle. A jednak bał się: Stefka gro­
ziła tym razem seryo, że znajdzie sposób stworze­
nia sobie egzystencyi bez niego. Hrabia na tę
myśl zadrżał i zbladł nagle, czuł, jak się przywią­
zał do baletnicy, jak mu ona wprost niezbędną była
do życia. Zazdrość się w nim budziła. A nuż
Stefka ma już kogo na widoku, co było bardzo
możliwe przy jej temperamencie i skomplikowanym
arsenale wabików.
K to wie, czy jeszcze dzisiaj
w tym samym salonie, który on osobiście dla swej
nimfy urządzał, nie zacznie królować jaki inny, mło­
dy, przystojny wielbiciel. Przesunęła mu się w roz-
40
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Łudzonej wyobraźni scena dawanych i odbieranych
czułości, która, wt razie zerwania, powtórzy się nie
z nim, lecz z kim innym...Ta myśl była mu piekłem,
stawała się jego zmorą.
Pow oli w głowie hrabiego układał się taki ka­
tegoryczny dylemat: albo zgoda i powrót do dawne­
go pożycia z ideałem, który ubóstwiał, albo nara­
żenie się na skandal i awanturę straszną z żona
własną, której nie znosił? Nie było innego wyboru.
— Ha, trudno! — mruknął i machnął ręką. —
Zemszczę się! Tak, zemszczę się na Edelbergach!
I chwycił się tej myśli, jak tonący w morzu
chwyta się grzbietu fal, nabiegających na niego.
W yją ł z kieszeni notatnik, wyrwał kartkę czystego
papieru i skreślił na niej dwa zdania:
„Zwyciężyłaś, aniołku. Stanie się według twej
woli!”
Poczem włożył kartkę do koperty i oddał słu­
żącej, mówiąc:
— Doręczysz ten list pani, jak wróci do do­
mu! Pamiętaj, nie zgub!
— Słucham jaśnie pana— rzekła służąca.
Z a chwilę hrabia szedł przez plac Teatralny
z miną desperata.
Śnieg przestał prószyć. Nastrzępione chmury
zaczęły się przewalać ku północy, wyłaniając prze­
czysty, słodki lazur nieba. Strzeliło słońce pro­
mienne, choć blade i wypełniło zimną jasnością
przestrzeń.
Hrabia się spieszył, więc niemal biegł, potrą­
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
41
cając od czasu do czasu przechodniów, których zby­
wał krótkiem „przepraszam” . Spojrzał na zegar
ratuszowy; dochodziła dwunasta.
Z teatru wysuwali się artyści, artystki i roz­
mawiali wesoło. Niektórzy zdejmowali kapelusze na
widok utytułowanego pana, a znali go, jako wiel­
kiego miłośnika i mecenasa sztuki scenicznej. Z a ­
zwyczaj hrabia przy spotkaniu się z artystami przy­
stawał i prowadził z nimi urywaną ¡pogawędkę. Tym
razem zdawał się nikogo nie widzieć, szedł prosto
pod filary do cukierni, gdyż spodziewał się tam
znaleźć reżysera dramatu, Trenczyńskiego, z którym
chciał ubić „interes” . W myśli też obliczał, co go
ta awantura będzie kosztować, i marszczył się.
W padł do cukierni z wielkim impetem. R o ­
zejrzał się wokoło. Przy jednym stoliku, na ubo­
czu, siedziało kilku młodych eleganckich ludzi i to­
czyło półszeptem jakąś rozmowę, raz po raz prze­
rywając ją głośnemi wybuchami śmiechu. Hrabia
spojrzał na nich podejrzliwie i kiwnięciem ręki przy­
wołał starszego garsona.
— Czy nie był tu jeszcze pan Trenczyński? —
spytał.
— Jeszcze nie — odrzekł garson — przychodzi
o wpół do pierwszej.
— A , dobrze, dziękuję — mruknął hrabia. —
Przyniesiesz mi herbaty z temi mojemi kruchemi
ciastkami.
Pośpieszył do przyległej sali. Tu pod lustrem
siedział sobie jakiś pan i, popijając herbatę, czytał
42
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Gil BIasa. Zoczywszy hrabiego, położył na stół
dziennik i wyciągnął dań rękę.
— Jak się pan ma?— zawołał wesoło.
— Jak to ja, ani dobrze, ani źle — odrzekł
Sławoborski i spytał: — A czy można się przysiąść?
Nie przeszkadzam?
— Ależ proszę, będzie mi bardzo przyjemnie...
— Cóż się to stało, źe pana dziś tu o tej
godzinie spotykam? — zagadnął hrabia, zjadając cia­
steczka, które przed nim postawił garson.
— Nic, panie!
Ot, fantazya...
Wyszedłem
wcześniej z domu, żeby się przyjrzeć, jak W arsza­
wa w zimie o tej właśnie porze wygląda.
— Głupio wygląda— odpowiedział hrabia i spoj­
rzał niespokojnie na drzwi wchodowe, ponieważ ktoś
właśnie wszedł do cukierni.
— Na świecie wszystko jest albo mądre, alba
g łu p ie— odparł z uśmiechem elegancki p a n — zale­
żnie od stanowiska, jakie zajmujemy.
Celowość
w egzystencyi ludzkiej jest taką samą złudą, jak
bezcelowość. Człowiekowi się wydaje, że losy swoje
trzyma w swej własnej garści, a tymczasem to losy
jego trzymają za głowę, ręce i nogi... Niewolnika­
mi, panie, jesteśmy fatum, które znów bez udziału
nas samych jest niczem...
Zdania te ów elegancki pan wypowiadał swo­
bodnie, podkreślając je właściwym sobie drwiącym
uśmiechem.
-— Panie Jaskrow ski— wtrącił hrabia — pan
sobie ciągle żartuje i kpi ze świata
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
43
— A świat ze mnie.
— Niezupełnie...
— A le tak, drogi panie, bo kiedy ja obser­
wuję i wysnuwam wnioski, inni natomiast snują ży­
cie, które jest po nad wszelkiem rozumowaniem::
jest prawdą jedną jedyną, dostępną dla śmiertel­
ników.
— A ch, panie, panie... to życie niech dyabli
porwą; wszak to same utrapienia!— odparł hrabia.—
Pan tego nie zna— ciągnął dalej, trąc zawzięcie czo­
ło pan tego nie zna, bo pan jesteś wolnym pta­
kiem, masz pan swobodę ruchów.
— Oczywiście — roześmiał się Jaskrowski —
mogę włożyć rękę do kieszeni własnej i wyjąć ją
z tejże kieszeni... Mam wolność czuć się niewolnym. I to także coś warte
A le niniejsza z tern
i z całą filozofią; przerzućmy się lepiej na inny
przedmiot. Nie widziałem pana wczoraj w klubie.
•
— Rzadko tam zaglądam.
— A szkoda. Tak, pan nie grasz, zato pań­
skiszwagierek, Leoś, królował
tam przez parę wie­
czorów. W czoraj był zdaje się koniec, zgrał się
do nitki.
— W idzi pan — przerwał hrabia — ten czło­
wiek to waryat!
— E, niekoniecznie. Ten człowiek tylko ży­
je prędko i szuka wrażeń.
— Niech piorun spali takie wrażenia, które
się kończą utratą...
— Czego?
44
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Czego? W szystkiego, proszę pana...
— Stary prezes to ureguluje, wszyscy są tego
pewni.
,
— Ciekawy jestem, na. czem tę pewność opie­
rają?...
— No, na czem — rzekł Jaskrowski — choćby
na tern, źe prezes ma dosyć pieniędzy, żeby...
— Z eby Leona dyabli nie wzięli?
— Nie, ale żeby za Leona płacić, zwłaszcza
teraz przed jego maryaźem.
— I to potrzebne...
— Przypuszczam, źe potrzebne. Maryaź ten
wprowadzi Leona w sferę towarzyską naszej spo­
łecznej śmietanki.
— Żartujesz pan?
— Bynajmniej. Il faut que les races se mêlent!
— Znam to— mruknął hrabia.
W tej chwili ukazał się na progu wysoki, chu­
dy człowiek z dużą teką w ręku.
— Kawy białej! — krzyknął donośnym głosem.
Sławoborski podbiegł kuniemu, przeprowadzo­
ny ironicznym uśmiechem Jaskrowskiego.
— Dzień dobry panu hrabiemu! — zaśpiewał
przybyły.
— Czekałem na pana.
— Czem mogę służyć? '
— Może przejdziemy do pokoiku?
— I owszem— odparł chudy jegomość z teczką.
B ył to Trenczyński, reżyser dramatu, człowiek
w świecie teatralnym potężny, znany i uznany dla
^
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
45
swoich zdolności dyrektorskich i osobistych aktor­
skich.
— Chłopak — rzekł, zwracając się do małego
piccola, uwijającego się po cukierni— kawa biała pojedzie...— i wskazał na pokój w głębi zakładu.
— Słucham!
Jaskrowski tymczasem przerzucił machinal­
nie ilustracyę angielską, wypalił parę papierosów
i ziewnąwszy wyszedł z cukierni. W pół godziny
później wysunął się także hrabia, odprowadzony przez
Trenczyńskiego aż do samych drzwi wchodowych.
W oczach mu migotała jakaś niespokojna wesołość,,
jakieś zdenerwowanie, płynące z wewnętrznego za­
dowolenia. Biegł szybko przez trotuar, potrącając
co chwila przechodniów, którzy mu się z drogi napróźno usiłowali usunąć.
Na W ierzbowej wsiadł
do dorożki i kazał się wieźć do domu.
Już wszyscy siedzieli przy stole, kiedy wpadł
do jadalni. Przywitał się z teściem, teściową i szwa­
grem, żonie kiwnął głową i usiadł na swojem zwy­
kłem miejscu pomiędzy córką a jej nauczycielką.
— Prawda, papo, idziemy dziś do teatru? —
zwróciła się do niego córka.
— A naturalnie, naturalnie, bilet mamy
— To ten Camera będzie śpiewał?
— Ten sam, tylko on nazywa się cokolwiek
inaczej, nazywa się Camara.
— Ach, to wszystko jedno, mój papo— odparła Jula, pochłaniając kawałek kotleta.
— Zapewne, zapewne, moje dziecko— odparł
46
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
ojciec i rzucił badawcze spojrzenie na resztę towa­
rzystwa.
W szyscy mieli miny zasępione. Stary E delberg zaledwie dotknął jedzenia, siedział i kiwał łysą
głową, wpatrując się w deseń talerza. Pan Leon
starał się usilnie o zachowanie pozorów spokoju, od­
powiadał półsłówkami matce, która go o coś pytała,
i bawił się zapamiętale dewizką od zegarka. H ra­
bina, siedząc naprzeciwko syna, raz po rąz zata­
piała swój wzrok podrażnionej jaszczurki w córkę,
która pod stołem trącała nogą swą nauczycielkę,
wyniosłą jakąś i pyszną damę.
— Spotkałem się z Jaskrowskim— zaczął hra­
bia, chcąc przerwać ogólne milczenie.
— W ! —wyrwało się panu Leonowi.
— To także dziwadło— syknęła hrabina i gro­
źnie spojrzała na męża.
— Ładne dziwadło— zaśmiała się Jula.— D zi­
wadło? Taki piękny mężczyzna...
— To nie twoja rzecz —zauważyła matka.
— Panienki w twoim wieku — wykrztusiła po
francusku stara Edelbergowa — nie wydają opinii
o panach.
— O. przepraszam babcię—próbowała się bro­
nić wnuczka —przepraszam babcię, przecież ja mam
oczy, proszę babci... Wujaszku — dodała, zwraca­
ją c się do młodego Edelberga — nieprawda, że pan
Jaskrowski to piękny mężczyzna?
Pan Leon spojrzał na siostrzenicę sennym
wzrokiem i odparł.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
47
— Tak, Jaskrowski jest istotnie przystojnym,
eleganckim i bogatym człowiekiem.
— On jest przedewszystkiem mądry — wtrącił
bezdźwięcznie stary Edelberg i zaczął machinalnie
kiwać głową. - On mądry i ojciec jego mądry i brat
także nie głupi; to są ludzie, z któryckby należało
brać przykład.
— Na to ja powiem — podchwycił Artur, do­
bierając sobie karczochów, które ogromnie lu b ił,—
że nie wszystko jest mądre, co nam się wydaje ja ­
ko takie. Człowiekowi jest lepiej, gdy jest głupi,
albowiem mu lżej na świecie. M ąd rość— to balast
niepotrzebny, to źródło zatrute, z którego tryska
nędza żywota,..
I chciał jeszcze dalej mówić na ten temat, gdy
hrabia, obtarłszy sobie serwetką usta, stuknął wi­
delcem o talerz i rzekł:
— Daj pokój, nie pleć; masz umysł nawskroś
talmudyczny.
Artur sponsowiał. Hrabina spojrzała pytają­
cym wzrokiem na ojca, który kiwnąwszy parę razy
swą łysą głową, wycedził przez zęby:
— Głupiec...
Hrabia tego, czy nie usłyszał, czy też udał,
źe nie słyszał, dość, źe zwracając się do żony- ją ł
mówić:
— Wiesz, z tym naszym budowniczym nie mo­
gę trafić do ładu; powiada, że nie może już po raz
czwarty przerabiać wewnętrznego rozkładu pokojów.
— Co to jest, nie może?
48
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Powiada, źe nie...
— Tak, powiada— mruknęła ze złością, £>ławoborska— a kto tego osła zgodził? K to go sprowa­
dzał, kto się nim zachwycał? Ja, czy ty?!
— A le uważasz.-.
— Nic nie uważam — przerwała — lecz ci p o­
wiem, że ja w tej budzie, jaką, budujesz, mieszkać
nie myślę, niech się ta tandeta w gruzy rozpadnie!
— Ty przecież chciałaś gotyku?
— Chciałam i chcę, ale nie takiego, jak twój.
Obaj wykombinowaliście to świństwo, ten kur­
nik-—znawcy, esteci— i śmiała się szyderczo.
Na twarz hrabiego wystąpiły ognie. Łypnął
na żonę wzgardliwie i zawołał:
Ty mnie widocznie uważasz za ostatniego
idyotę! A le za pozwoleniem, dosyć mam tego je ż ­
dżenia po sobie. Ty masz racyę: nasz hotel jest
pretensyonalną budą i pragnąłbym, mówię szczerze,
żeby go jakiś orkan zmiótł z powierzchni ziemi.
— Tak, teraz — syknęła ze złością hrabina—
kiedy tyle pieniędzy kosztuje, kiedy ludzie wiedzą,
kiedy świat...
— Świat jest mądry — przerwał Sławoborski
zaperzony— tylko myśmy głupi. Co, u dyabła, było
nam po pałacu? Z a 15,000 wynająłbym dom ministeryalny, z ogrodem, ze stajniami... tymczasem to
paskudztwo...
— Mój drogi, zostaw ten temat!... Mówisz
same nonsensy!— krzyknęła w uniesieniu hrabina.—
Powiedziałam ci, że w cudzym domu mieszkać nie
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
49
będę, że muszę mieć własny dom, jak inni mają, źe
ostatecznie wiem, co robię...
— Ty wiesz, co robisz?
— Ja!
— A ba, cbcesz udawać milionerkę.
Hrabina poruszyła się gwałtownie na krześle
i już miała rzucić mężowi jakiś komplement szy­
derczy, kiedy młody Edelberg, który dotychczas mil­
czał, bojąc się, aby nie doszło do awantury pomię­
dzy szwagrem a siostrą, rzekł, krzywiąc się:
— Nie kłóćcie się! C'est embetant. . Ja wam
powiem— dodał pojednawczo:— dom będzie imitował
pałac gotycki, ale swoim porządkiem będziecie w po­
siadaniu domu skądinąd bardzo, jak na Warszawę,
oryginalnego. Mówił mi o tern książę Mirski, na­
wet ten wybredny Michaś — tak pan Leon nazywał
hrabiego Żegotę— aż piszczy z zazdrości, kiedy mó­
wi o waszym domu.
Stary Edelberg drwiąco spojrzał na syna i ki­
wnąwszy parę razy głową, machnął ręką. N ato­
miast twarz hrabiny rozpogodziło się nieco. Zapa­
nowało chwilowe milczenie, które przerwała Jula,
mówiąc donośnym głosem:
— No, kiedy takie powagi, jak książę Mirski
i hrabia Michaś zazdroszczą nam naszego pałacu,
to już niema co...— i energicznie zmarszczyła brwi.
— Et, jest o czem mówić — wyrzucił z siebie
A rtur— nie dom zdobi człowieka, lecz człowiek dom.
— Ty czasem powiesz tęgą rzecz — wtrącił
z ironią pan Leon.
ą ib lio t e k a —T. 305.
4
50
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Artur uśmiechnął sic, dumny z siebie, bo isto­
tnie sądził, źe mu się a propos udało. Natomiast
hrabia się zźymnął i nie chcąc nowego niezadowo­
lenia wywierać na synu, wywarł je na służbie w ten
sposób, iż przywoławszy Franciszka, stojącego przy
kredensie, rzekł doń porywczo:
— Powiedz kucharzowi, źe jego sos biały do­
bry jest dla indyków, lecz nie dla nas.
— Słucham jaśnie pana!— odrzekł lokaj i po­
szedł wypełnić zlecenie, gdyż wiedział, źe pan na
punkcie sosów był nieubłagany.
Przy deserze zapanowała lżejsza atmosfera.
Pan Leon, dotychczas słaby biorący udział w roz­
mowie, ożywił się i zaczął w języku francusko - pol­
skim opowiadać krążące po mieście plotki ze świarta eleganckiego. Kiedy mu się jaki dowcip udał,
śmiał się zawzięcie, a za nim wybuchali wesołym
chichotem Artur i Jula, zapatrzona w wujaszka i za
mieniona, zdało się, w sam słuch. Panna Jula
niezmiernie lubiła anegdoty wujaszka, które później
na swój sposób powtarzała utytułowanym przyjaciół­
kom. Sławoborski raz po raz spoglądał na żonę,
marszczącą brwi i zajętą jakiemiś myślami niespokojnemi.
Stary Edelberg siedział nieruchomy, jak p o­
sąg, czasami zadrgały mu wargi, a w przygasłych
oczach odbił się uśmiech sceptyczny.
Lokaje obnosili owoce, kawę czarną, likiery
i cygara, czynili to z prawdziwą dystynkcyą, wła­
ściwą domom wielkopańskim, W teip specyalnie
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
51
ćwiczyła ich hrabina, niesłychanie dbająca o to. żehy w jej domu znać było szyk arystokratyczny —
nie ten taki improwizowany, ale ten, co polegał
na pewnem przyzwyczajeniu, na długotrwałej prak­
tyce.
— Czyś ty rozmawiał dziś z Kranzem?— zwró­
cił się stary Edelberg do zięcia, zajętego obcina­
niem cygara.
— Tak, rano.
— W iesz więc o tern, jak stoją interesy O po­
rów?
— Wiem, źe kiepsko— bąknął hrabia, zaciąga­
ją c się wonnym dymem hawańskim — ale to da się
naprawić— dokończył z udaną obojętnością w głosie.
Stary Edelberg potrząsnął głową i wolno ją ł
cedzić po francusku:
— Da się naprawić... ba, ba.,, ale jakim spo­
sobem?
— Mamy przecież Kredyt krajowy, mamy K o ­
niecpolskich, no i swoje własne pieniądze— wtrąciła
Sławoborska.
— Właśnie tego wszystkiego nie mamy — od­
parł bezdźwięcznie Edelberg— natomiast mamy wasz
pałac i interesy Leona. .
Tu rzucił pogardliwe spojrzenie na syna, któ­
remu twarz nerwowo zadrgała.
— Cóż pałac?!— zawołała córka.
— A pałac!— powtórzył ze złością hrabia.
— Znów ten pałac wyjeżdża— półgłosem wyjęknął zwrócony ku nauczycielce Artur,
52
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— W czasie takiego kryzysu stawiać ten dom
kosztowny, to szaleństwo— ciągnął dalej Edelberg—
szaleństwo— powtórzył z naciskiem i dodał:— A lb o ja
wiem, czy mi się uda ocalić Opory?... A le gdyby
się nawet potrzebna suma na razie znalazła, to co
dalej? Żelazo ciągle nie idzie, ciągle ząstój, ciągle
robi się na magazyn. Koniecpolski zaś wątpię, czy
nam pomoże, a Kredyt krajowy, toć przecież tenże
sam Koniecpolski.
— Dlaczego on ma nie pomódz? — zdobył się
na uwagę przybladły nieco h rabia.— W szak to dla
niego doskonały interes?
— Naprzód, teraz niema doskonałych intere­
sów— przerwał surowo teść — a powtóre, my z K o ­
niecpolskimi mamy prywatne rachunki; tych zaś nie
da się zwyczajnie i poprostu załatwić, nie da się...
Oni idą w górę — mówił, jakby do siebie, błądząc
oczami po białych boazeryach pokoju stołowego -—
a my spadamy na dół; zwykła kolej rzeczy ludz­
kich. Oni, ci K oniecpolscy, parweniusze izraelscy.—
Edelberg nie lubił wymamiać słowa żyd i żydow­
sk i— idą w górę, aby podobnie, jak my, opadać na
dół; no, i spadną na dół; ten proces niebawem się
zacznie...
— Niech ojciec da pokój z filozofią
rzekła,
krzywiąc się Słowoborska.
— To nie filozofia, moja córko, lecz życie samo,
które ja znam — odparł Edelberg, a pocałowawszy
żonę w rękę, siedzącym zaś kiwnąwszy głową, wstał
od stołu.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
53
Chwilę zatrzymał się przed oknem , potem
zbliżył się do syna, który z miną zasępioną cmo­
kał machinalnie cygaro i kładąc mu dłoń na ramię,
rzekł półgłosem:
— Dziś przyjdziesz do mnie; będę czekał na
ciebie pomiędzy 7 a 8. Rozumiesz?
— Dobrze, papo — jęknął pan Leon i jakby
bojąc się, aby z zaproszenia ojca nie wywiązała się
dlań jaka przykra sytuacya, wstał, pożegnał się ze
wszystkimi i nie zatrzymywany przez nikogo, wy­
szedł.
W przedpokoju do szwagra, który go przepro­
wadzał, szepnął rozpaczliwie:
— Broń mojej sprawy, człowieku, broń, bo
zginę... Ty jeden możesz coś... bo na Klementynę
nie mam co liczyć...
— Bądź pewien! — mruknął Sławoborski po­
śpiesznie takim tonem, jakim się mówi, gdy się chce
kogo pozbyć.
Jakoż hrabia chciał się pozbyć szwagra, bo
wślad za nim posyłał stłumiony wykrzyknik:
— Idź na złamanie karku!...
Kiedy wrócił do pokoju stołowego, już tam ni­
kogo nie zastał. A rtur był u siebie i przebierał się
do składania wizyt, teściowa, zabrawszy Julę i nau­
czycielkę, poszła z niemi do apartamentów prywa­
tnych; tak w domu hrabstwa Sławoborskich nazy­
wało się pierwsze piętro mieszkania. Z buduaru
dochodziły go urywane głosy teścia i żony. Hra­
bia wiedział, o czem tam mówiono, wiedział z góry,
54
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
iż w tym eleganckim zakątku cichym rozważane są
losy Oporów i interesy szwagra.
Nie omylił się, gdy wszedł. Hrabina siedziała
na małej kanapce w stylu Ludwika X V i trzymając
ojca za ręce, coś mu gorąco przekładała. Na twa­
rzy jej znać było podniecenie, występujące w formie
nieestetycznej rasowych wypieków. Stary Edelberg
nic nie odpowiadał, tylko od czasu do czasu kiwał,
jak nastawiony automat, głową.
— Papa nie może ciągle płacić długów Leo­
na, to człowiek niepoprawny, nie'dawno przecież...
— Niedawno przecież — podchwycił hrabia—
ojciec zapłacił sumy za niego...
— My nie możemy przez tego nicponia być
skazywani na „wiwotowanie” , my mamy obowiązki
względem ludzi, względem towarzystwa, no i wzglę­
dem dzieci.
— Tak i dzieci naturalnie — powtórzył Sławoborski i stanął w postawie wyczekującej przed te­
ściem, który go z ukosa mierzył przygasłym wzro­
kiem.
Stary Edelberg nic nie odrzekł, jeno słuchał,
nawet mu żaden muskuł nie drgnął na suchej twa­
rzy. W yją ł ze srebrnego kieliszka stojącego na
małym, bogato inkrustowanym stoliczku, papierosa,
zapalił go i jął przebierać palcami po złoconej po­
ręczy kanapki.
— My ma ny obowiązki! — syczała hrabina.—*
Ach, coby to było, gdyby Opory zbankrutowały! —
i chwyciła się za głowę.— Coby to było?! Ten śmiech
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
55
znajomych, ta złość ludzka i... nie, jabym tego
wszystkiego nie przeżyła!...
— Niech ojciec pomyśli —- przekładał Sławoborski i przysiadł się do teścia — nasza Jula dora­
sta, trzeba ją już wyprowadzić w świat, A rtur tak­
że, no, ten... — Tu hrabia poczuł na sobie spojrze­
nie bazyliszkowe żony i dał pokój refleksyi, nasu­
wającej mu się na wspomnienie syna.
— A zatem, juźeście zdecydowali o losie L eo­
na?— odezwał się nareszcie Edelberg i spojrzał su­
rowo na zięcia i córkę.
— To trudno, niech każdy ś p i, jak sobie po­
ściele— rzekł hrabia i przeszedł się po pokoju z oba­
wy, żeby więcej, niż potrzeba, nie powiedzieć.
— Co tu decydować: Leon już przeciągnął
miarę cierpliwości— wykrztusiła hrabina — niech po­
kutuje; my musimy się ratować, mamy obowiązki...
— W y macie swoje obowiązki, a ja mam swo­
je— wyrzucił z siebie Edelberg, a twarz pomarszczo­
na, sucha, spłonęła mu nagłym rumieńcem. — W y
macie dzieci, ja je kocham, bo to moje wnuki,
wnuki umitrowane— ciągnął dalej, podkreślając iro­
nicznie słowo „umitrowane” — ale ja mam syna j e ­
dynaka, syna, jedynego spadkobiercę starego żydow­
skiego rodu.
— A ch — syknęła Sławoborska i zatkała sobie
rękami uszy.
Hrabia zbladł, wszystka krew zeszła mu z twa­
rzy, cofnął się nieco w tył i wybełkotał:
— Żydowskiego rodu...
56
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Edelberg spojrzał nań drwiąco i potrząsnął
machinalnie głową, poczem rzekł znów:
— Tak, mój hrabio, sławny jest nasz ród ży­
dowski. Doczytałem się gdzieś, źe był na czele kahału jeszcze za Kazimierza W ielkiego... A potem?
W szak Jakób Edelberg pierwszy petycyę podpisał
do Stanisława Augusta, w której była wyrażona
myśl emancypacyi żydowskiej; Dawid Edelberg, syn
jego, był pierwszym założycielem szkoły postępo­
wych rabinów. Jakób otrzymał szlachectwo, a D a­
wid był gwiazdą ówczesnej gminy izraelskiej. Syn
jego Natan wstąpił na inną drogę — policzony też
został między twórców przemysłu polskiego. Ów
Natan był także tym, co ugruntował fortunę Edelbergów, pierwszą na owe czasy w świecie żydow­
skim. Ów Natan — to mój ojciec, którego udeko­
rowany przez cesarza portret wisi w mojej kancelaryi... Ja poszedłem dalej, no i — tu stary Edel­
berg kiwnął desperacko głową — i doczekałem się
córki utytułowanej, wnuków umitrowanych, syna zna­
nego w klubie i między arystokracyą...
— Dosyć, papo, dosyć—jęknęła hrabina.
Sławoborski stał osłupiały i milczał, a w gło­
wie mu się wił chaos myśli.
— Na co o tem wszystkiem wspominać? —
mruknął.
— Na co? — odrzekł stary Edelberg. — Bo ja
wiem, na co?... W szak czasy Jakóba, Dawida i Na­
tana Edelbergów nie wrócą, bo nie mogą wrócić,
natomiast nadchodzą czasy Lilientalów i K oniec­
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
57
polskich... N o i ci pójdą naszą koleją —- dodał
szeptem, zaczem, rzuciwszy niedopalonego papierosa
w ogień, płonący na kominku, dźwignął się ciężko
z kanapki.
Hrabina, nawpół zmartwiała, z zamknięte mi
oczami, siedziała, przechyliwszy się całem ciałem na
złoconą poręcz krzesła; Sławoborski stał przy kon­
soli i patrzył, wytrącony z tonu, na teścia.
— No, trzeba i ś ć — zwrócił się do obojga na
pożegnanie stary Edelberg — mam na głowie jeszcze
sporo interesów...
Nie bójcie się, postaram się
wejść w układy z Koniecpolskim, a przez niego
z bankiem, może Opory uratujemy... Z Leonem się
rozmówię, wyperswaduję mu hrabiankę Lacką i mo­
że go przekonam do zwrócenia się ze swemi afekta­
mi w stronę panny Róży Koniecpolskiej. Tak bę­
dzie najlepiej, o ile się da zrobić.
W ejdziemy
znów do właściwej sobie sfery, nie przestając bły­
szczeć na wielkim świecie, do czego zresztą mamy
prawo...
Tu zatrzymał się na moment, poczem znów
rzekł z dźwięczącym nieznacznie odcieniem ironii
głosem:
— A jeżeli Leon Edelberg nie da się namó­
wić do konkurów o milionową pannę Koniecpolską,
to może Artur?... C o— pomyślcie?
Hrabina drgnęła nagle i z zaciśniętych ust jej
wyrwało się krótkie:
— Nie, nigdy, przenigdy!...
W yrwało się i zastygło na wargach.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Ha, nie, to nie! Wszakże pomyślcie!— po­
wtórzył stary E delberg.— W ówczas i pałac gotycki
stanąłby w całej okazałości przed światem, a świat
kłaniałby mu się nizko, bardzo nizko.
— Nigdy! — jęknęła Sławoborska.
Edelberg wyszedł.
— Słyszałeś?— zaczęła brabina.
— A , słyszałem.
— No, i co będzie?
— Kuina!
— Jakto?
— Ojciec opiera ratunek fabryki na małżeń­
stwie Leona z córką Koniecpolskich, ale ani Leon,
ja go znam, w tę stronę nie uderzy, ani K oniecpol­
ski, wydaje mi się, nie będzie chciał szukać koligacyi
ze zbankrutowanym rodem sławnych Edelbergów...
Przysypią nas gruzy naszego gotyku... skończone...
chyba...
— Chyba co?
— Chyba gdyby Artur, albo Jula zrobiła
partyę...
— H a !— jęknęła rozpaczliwie Sławoborska.—
W ięc ty, hrabia, arystokrata, chciałbyś sprzedać
własne dzieci żydom na pośmiewisko?
Sławoborski ruszył niedbale ramionami i od­
rzekł:
— M oja droga, nie bierz tych rzeczy tak tra­
gicznie.
— Jakto tragicznie,
mezalians.
przecież to
wstyd
taki
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
59
— Jaki mezalians?
Zrozum życie!
W iesz
przecież, iż moja matka była księżniczką i w dodat­
ku nie z byłejakich książąt, a z historycznych, i wy­
szła za zwykłego szlachcica, któremu się później
postarano o mitrę. Zresztą, co tu długo mówić,
a ja, cóż straciłem, łącząc się z Edelbergami?
— Jakiś ty podły!
Jakiś ty nieskończenie
podły!...
Hrabia machnął ręką i rzekł półgłosem:
— A tyś głupia, bo nadęta przesądami, nie
mającemi nic wspólnego z twojem źydowskiem szla­
chectwem.
— Potworze, przestań, bo ci oczy wydrapię—
syknęła Sławoborska i z pięściami rzuciła się na męża.
— Histeryczna żydówka — wybełkotał hrabia,
wściekły z gniewu.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
-— Proszę! — rzekł hrabia.
W progu stanął wyfraczony Franciszek z miną
uroczystą i podając na srebrnej tacy bilet wizyto­
wy, spytał:
— Jaśnie pani każe prosić?
Sławoborska spojrzała na bilet.
— Proś do biblioteki, zaraz tam przyjdę.
Zaledwie Franciszek zniknął za drzwiami, gdy
hrabia roześmiał się na całe gardło:
— Ha, komedya! — i dodał patrząc, jak żona
stara się przywołać zwykły, swobodny wyraz na
twarz — OpelskiL. Mój kuzyn! No, idźźe prędzej
do swego amanta, śpiesz się, bo ucieknie, ty stara...
60
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Sławoborska już się zdążyła opanować, wska­
zała mężowi ręką na drzwi i szeptem wyszło jej
z przybladłych ust:
— A ty, stary, podły idyoto, leć do swej ko­
koty!...
I wymknęła się.
W prawdzie sceny gwałtowne, połączone z obel­
gami wszelkiego rodzaju, dość często spotykały hra­
biego, miały one jednak jakiś odmienny ton, odmien­
ne tło, nie takie, jak przed chwilą. Działały one
na niego raczej podniecająco, niż przygnębiająco.
Ta dopiero awantura poruszyła w nim pewne, do­
tychczas w spokoju spoczywające, struny duszy i od­
biła się w sercu jego jako rozdźwięk zgrzytliwy.
Hrabiemu wydawało się, źe już wszystkie
sprzeczności i dysonanse, z życia rodzinnego płyną­
ce, zatopił w swym egoizmie cynicznym, tymcza­
sem nie.
Edelbergowie, na których patrzył jako
na źródło swych dostatków, naraz przedstawili mu
się w innem oświetleniu, i uczuł się wśród nich obcym,
samotnym, bezwolnym; ujął myślą w tych ludziach
jedno — ów pierwiastek wrogi, odpychający, co to
zmusza z żywiołową siłą do obrony lub zemsty.
W yniósł się cicho z buduaru; nie zwrócił na­
wet uwagi na odgłosy wesołej rozmowy, prowadzo­
nej w salonie. B ył blady i jakby wytrącony nagle
z życia.
O czwartej przyszedł nauczyciel języka rosyj­
skiego, którego się hrabia uczył od lat kilku, o pią­
tej wpadł metr muzyki, ale tego Sławoborski zbył
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
61
krótko, oświadczając,
źe jest cierpiący.
Metr
się zdziwił, bo utytułowany uczeń jego odznaczał
się zawsze niesłychaną systematycznością i, chociaż­
by pioruny biły, musiał odbębnić na fortepianie ja ­
kiś ustęp z partycyi operowej. Studya hrabiego
nad muzyką polegały na odczytywaniu łatwiejszych
stronic arcydzieł symfonicznych, a trudniejszych—
arcydzieł operowych.
Kiedy metr muzyki opuścił gabinet, Sławoborski zadzwonił na Franciszka, by mu dać pole­
cenie niewpuszczania nikogo, nawet z najpilniejszym
interesem. Nigdy tego nie czynił, ponieważ lubił,
żeby mu przerywano „syesty” pod pozorem pilnych,
nie znoszących zwłoki spraw. W ten sposób oszu­
kiwał samego siebie, bo owe najpilniejsze sprawy
nie były najpilniejszemi, zyskiwał zaś u nieświado­
mych tanim kosztem opinię człowieka czynu, pracu­
jącego od rana do nocy. Ci, co go lepiej znali,
byli innego zdania i poprostu mówili, źe hrabia jest
blagierem i maniakiem.
W tej chwili jednak człowiek ten był napra­
wdę zmęczony. Nieskończona apatya rozsiadła się
na jego pomarszczonej twarzy.
Próbował czytać
książkę, nowy jakiś romans, lecz nie mógł. W ięc sie­
dział wtulony w swój miękki fotel i starał się o niczem nie myśleć, popadł w taki stan, w jakim się
nigdy przedtem nie znajdował. Byłby też Bóg wie,
jak długo wygniatał poduszki fotelu, gdyby nie Fram
ciszek, który mu przyniósł do zmiany wiepzorowe
pbranje,
62
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Hrabia dźwignął się z miejsca; do służącego
nic nie rzekł, przeszedł się parę razy po pokoju
zaczął się ubierać. W dział na siebie koszulę, za­
wiązał krawat biały, wciągnął frak nr. 1 , chociaż
zwykle do teatru kładł nr. 2 , t. j. starszy, i tak
ubrany odświętnie poszedł na obiad. Zastał tam
już wszystkich w komplecie.
Nic nie mówił, nie
zwracał nawet uwagi na to, że Artur plótł głup­
stwa, a Jula śmiała się jak idyotka bez przyczyny.
Na żonę ani spojrzał, chociaż czuł na sobie jej złe
i nienawistne spojrzenie.
Jad ł machinalnie, bez
smaku, nie krytykował sosów, był jak dziecko lub
automat.
P o obiedzie Sławoborska z Julą i guwernantką
wsiadły do karety i odjechały do teatru. W ślad
za niemi ruszył ojciec z synem w parokonnej do­
rożce.
Śpiewano „Tannhausera” . Hrabia był wielbi­
cielem Wagnera, tę zaś operę mistrza szczególnie
lubił, zmarszczył też nieco brwi, gdy weszli do lo­
ży, albowiem już się zaczął akt pierwszy. Kiedyindziej hrabia byłby narobił gwałtu za to, że go
ominęła uwertura, dziś, nic nie rzekł, tylko się skrzy­
wił, poczem zajął miejsce z tyłu za córką.
Sala była pełna; znakomity baryton ściągnął
na swój występ śmietankę warszawskiego towarzy­
stwa, gdyż i loże pierwszego piętra nie świeciły, jak
zwykle, pustką.
Cisza zapanowała, kiedy słynny śpiewak ją ł
wydobywać z piersi nieskończoną melodyę, niosącą
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
63
słuchaczów w zaczarowane sfery poetyckiego ma­
rzenia.
Raz po raz grzmiały oklaski i odzywały się
brawa przeciągłe.
K iedy kurtyna, spadła w teatrze uczynił się
naprzód szmer, potem nastąpiło wstawanie z krze­
seł; dały się słyszeć rozmowy urywane — zapanował
ogólny ruch. Znajomi kłaniali się sobie zdaleka.
Piękne panie i eleganccy panowie z lóż pierwszego
piętra raczyli się słodyczami i tłumionym flirtem.
Sławoborska wychyliła się przez rampę i zda­
wała się kogoś szukać błyszczącemi oczyma. W świe­
tle kinkietów odbijała się długa jej postać interesu­
jąco. Miała na sobie fularową suknię barwy doj­
rzałego granatu, oszytą przepysznemi koronkami,
których wysoką wartość można było ocenić nawet
zdaleka. Rudawe jej włosy o odcieniu płomiennem,
spięte w obfity pukiel jedną szczerozłotą szpilką,
w której błyszczał cenny rubin, doskonale zdobiły
głowę ruchliwą o wybitnym semickim charakterze.
Dawniej, kiedy była młodą, robiła furorę zblizka,
w zwykłem nawet oświetleniu, teraz jeno z odle­
głości wyglądała zajmująco.
Eleganccy panowie z pierwszych rzędów kła­
niali jej się i odbierali za to uśmiechy wabiące.
— Mamo, mamo! O, pan Opelski...— zwróci­
ła się Jula do matki.
— Gdzie?
— Tam...
— A c h , widzę — szepnęła Sławoborska,
64
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
i w oczach jej zaskrzył się płomień — nudzi go ten
Mizerski.
— Tak, tak... pan Mizerski...
Hrabina dla ukrycia wzruszenia swego przed
córką ziewnęła, nie przestała atoli magnetyzować
wzrokiem Opelskiego. A le Opelski, czy nie chciał,
czy też nie mógł odczepić się od swojego sąsiada,
dość, ze ani spojrzał na lożę Sławoborskich.
— Mamo, mamo— szepnęła znów panna Jula.
— Co? — spytała nerwowo matka, bo zauwa­
żyła, że Opelski zniknął za portyerą.
— Pan Jaskrowski!
— Daj mi pokój.
— Daj mamusi pokój — powtórzył Artur, za­
pychając sobie usta cukierkami, zaktórem i przepadał.
— Papo, czy to nie ładny mężczyzna? Co to
ładny, on poprostu jest piękny — zwróciła się znów
panna Jula do ojca.
A le ojciec zdawał się nic nie słyszeć, nic nie
widzieć; siedział i machinalnie obracał afisz w ręce.
— Papo, nie prawda?
— A le tak, prawda - mruknął hrabia, nie wie­
dząc, o co chodzi.
Rozległ się dzwonek.
Eleganccy wyfraczeni panowie z towarzystwa
opuszczali loże, przeprowadzani spojrzeniami pięk­
nych dam. Niektórzy zostawali, zapewne, by koń­
czyć naprędce rozpoczęte rozmowy. W rzawa ci­
chła na dole, tylko na galeryach słychać było peyme głośniejsze ożywienie,
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
65
Nareszcie kurtyna znów się podniosła w górę;
znakomity śpiewak włoski ją ł znów czarować swym
głosem, a pomagała mu faworyzowana przez publi­
czność artystka miejscowa.
W połowie aktu hrabia wysunął się cicho z lo ­
ży. Spojrzał na zegarek, coś szepnął lożmajstrowi
i ruszył bocznemi drzwiami w drugą stronę gmachu,
do teatru Rozmaitości. Tam trafił na antrakt. Z a j­
rzał w głąb, lecz wnet się cofnął, zawrócił więc do
sal redutowych. Tu stanął i zaczął się rozglądać.
W drugim końcu pod filarem zauważył pannę P a ­
tyczek. Twarz mu się wyjaśniła; podszedł ku niej,
ponieważ była sama, i podał jej rękę, mówiąc:
— Otrzymała pani?
— Otrzymałam, dziękuję, bardzo dziękuję —
odrzekła baletnica i dodała z uśmiechem pocichu:—
W iedziałam, że tak będzie... Jestem dziś zgodna—
szczebiotała dalej; z wenty sama kwituję... Co, czy
nie anioł ze mnie?
Hrabia ścisnął mocno drobną jej rączkę, a na
twarzy, z której zniknęła apatya, rozlała się błogość
wielka. Promieniał z wdzięczności; czuł, jakby mu
ciężar nieznośny spadł nagle z piersi, i rzekł:
— Zejdziemy się u Semadeniego po przedsta­
wieniu.
*
-— D obrze.
-— Trenczyński będzie?
— A jakże, ale nie sam.
— W ięc kto?...
Biblioteka. — T. 305.
5
66
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Geniusz...
— K to?—jęknął hrabia.
— Geniusz!... M iłobędzki...
H rabia skrzywił się i bąknął pod nosem:
— Tego brakowało.
— Ja chcę!— szepnęła panna Stefka.
— A — ziewnął Sławoborski.
-— Trenczyński nie ruszyłby się bez Miłobędzkiego.
— Et, on juź swoje otrzymał, ten komedyant.
— Proszę się w ten sposób o moich dobro­
dziejach nie wyrażać.
—- Dobrodzieje, do których bez rubla nie
przystępuj— zakończył Sławoborski i dodał: D o wi­
dzenia, Semadeni... Kwadrans po 1 1 -ej. Potem
Europa, gabinet nr. 3, o ile nie został zajęty.
— Ja się juź postarałam, żeby był wolny —
zaśmiała się panna Patyczek, do której zbliżał się
w tej chwili jakiś chudy o ponurej fizyonomii fatalisty młody człowiek.
Był to właśnie Miłobędzki, poeta dramatycz­
ny, piszący sztuki dekadenckie, z których ani jedna
nie została dotąd wystawiona w teatrze dla niemo­
ralnej tendencyi.
Hrabia się cofnął, niedbale odkłoniwszy się
trzem jakimś panom, toczącym głośną rozmowę o ci­
chych sprawach swoich, poczem wrócił znów do lo­
ży i usiadł za córką, zawzięcie lornetującą europej­
skiego śpiewaka, który istotnie wyglądał imponują­
co wśród gromady artystów drugorzędnych.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
67
!|
Niebawem kurtyna znów spadła, ponieważ
skończył się był akt drugi opery. Salę zalały p o­
toki ostrego światła, płynące z żyrandola i kinkie­
tów. Powstał nanowo hałas, zaczynający się od
oklasków. Sławny śpiewak w towarzystwie ulubionej prymadonny miejscowej wyszedł na przód sceny;
kłaniał się, uśmiechał zwycięzko i znikał parę razy
za zasłoną. Publiczność, zwłaszcza ta ze sfer gór­
nych, szalała klaszcząc w dłonie i krzycząc dziko.
Trwało to przez długą chwilę. Poczem wszystko
wróciło do zwykłego stanu; panowie z krzeseł lor­
netowali damy siedzące w lożach, wychodzili z sali;
jedni udawali się do palarni, inni z wizytami.
D o loży Sławoborskich przyszedł hrabia Opelski, niegdyś piękny mężczyzna, obecnie z powodu
swej tuszy już tylko zaledwie przystojny. Hrabinę
pocałował w rękę, na której błyszczała moc dro­
gich pierścionków, za co otrzymał wdzięczny uśmiech,
hrabiemu podał rękę, Juli szepnął komplement do­
wcipny, a Arturowi wskazał na Baczyńskiego, do
którego też Artur natychmiast pośpieszył, bez wzglę­
du na skrzywienie się ojca. Rozmowa toczyła się
po francusku. Opelski opowiadał cuda o Camarze,
wtrącając od czasu do czasu jakąś anekdotę o dwu­
znacznym sensie, którą sobie notowała w pamięci
Jula, aby ją podać w domu przy okazyi w powtór­
nej zmienionej nieco edycyi. W ten sposób sze­
snastoletnia panna dopełniała swoje wykształcenie
powierzchowne, czerpane przez lata całe od bar­
dzo drogich i bardzo modnych pedagogów.
68
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Sławoborski nie brał udziału w rozmowie, słu­
chał szczebiotu córki i przyglądał się loży z prze­
ciwka, w której dostrzegł Jaskrowskiego.
— W ujek Leon pogryzłby się z wściekłości,
gdyby zauważył’, co ten Jaskrowski wyrabia — sze­
pnęła Jula, zwracając się do ojca.
— A cóż on wyrabia? — spytał niedbale papa
i skierował lornetkę w tę stronę, gdzie siedział ban­
kier Koniecpolski z żoną i córkami.
— C o ? Flirtuje i to jeszcze jak... W idzi
papa, nachylają się ku sobie: on jej włosów głową
dotyka; o, doskonale widzę, doskonale.
— Zdaje ci się— bąknął ojciec.
— Mnie się nic nie zdaje..
O, widzi papa:
ona mu podoje cukierki, ale jak podaje... jak?! Tym­
czasem...
— Tymczasem co?
— Przecież ta L acka, to prawie narzeczona
wujaszka.
— Et, pleciesz! — odrzekł ojciec pośpiesznie
i uśmiechnął się z zadowoleniem, albowiem zauwa­
żył, że A rtu r, który przed chwilą rozmawia! z B a­
czyńskim, zjawił się w loży Koniecpolskich, gdzie
mu natychmiast zrobiono miejsce.
— Mamo, Artur!...
— A jęknęła hrabina i zblądła.
— Mama widzi?
Opelski wyszedł, pożegnawszy się ze wszyst­
kimi.
— W idzę, idyota!
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
69
— Mądry cliło pak rzucił ironicznie hrabia.
Sławoborska przygryzała usta, ciskając m ężo­
wi spojrzenie przyczajonej do skoku pantery.
— Mądry: budzi się w nim instynkt samoza­
chowawczy.
— Obrzydliwy Artur, z takiemi żydówkami —
mruczała panna Jula, kręcąc noskiem - z takiemi
jakiemiś Koniecpolskimi się wdaje. Prawda, mamo,
źe trzeba mu tego zabronię?
A le hrabina już się zdążyła pohamować; przy­
brała znów na twarz wabiący uśmiech słodki, ażeby
tern lepiej ukryć gniew, który jej się w duszy
zbierał.
— Tak, Julu, Artur głupi — wykrztusiła pół­
głosem.
— Przy ludziach, przy pełnym teatrze, przy
takiem świetle, bez względu na towarzystwo... — sy­
czała oburzona Jula, patrząc na ojca, który nie prze­
stawał się ironicznie uśmiechać.
P o skończonem przedstawieniu państwo Sławoborscy byli jedni z pierwszych, którzy opuścili
operę. Hrabia żonę i córkę wsadził do karety, a sam
ruszył do cukierni pod filarami, gdzie już zastał
oczekującą nań pannę Stefkę, raczącą się na ubo­
czu herbatą i ciastkami. Niebawem zjawił się Trenczyński, mając obok siebie ponurego Miłobędzkiego.
— Idziemy — rzekł Sławoborski, witając się
z reżyserem. Miłobędzkiego zbył lekkiem uściśnieniem dłoni.
— Jedziemy!— huknął wesoło Trenczyński.
70
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Panowie sobie jedźcie, a ja z panną Paty­
czek pójdę na piechotę; kawałeczek drogi, można
się przejść, nieprawda?— spytał wesoło baletnicy.
— Mnie wszystko jedno — wydzwoniła panna
Stefka i wstała od stolika.
— A zatem Europa... gabinet trzeci.
— Doskonale — zakończył Trenczyński i po­
ciągnął za sobą ponurego poetę, który się kurczył
w swem jesiennem palcie lichem.
— Dobrze, że nas ta hołota na chwilę opu­
ściła— szepnął hrabia po wyjściu reżysera z poetą.
— To nie hołota— bąknęła pod nosem panna
Patyczek, która zawsze umiała hamować zapędy ary­
stokratyczne swego wielbiciela.
— No, tak, zapewne, ale uważasz — ją ł prze­
kładać Sławoborski, nie wiedząc właściwie, co ma
powiedzieć — ale uważasz... ja mam także swoje
zdanie.
Panna Stefka pochyliła się ku niemu i rzekła:
— Dziś daruję ci, stary gawronie, bo dziś cię
kocham za to, coś dla mnie uczynił: jestem u wrot
szczęścia, sławy... N o, chodźmy ztąd, bo czas.
Wyszli.
N oc była mroźna, ale piękna. Miliony gwiazd
iskrzyły się na ciemnym fiolecie niebios i zdały się
zdwajać siłę swego światła pod wpływem zimna. Na
placu teatralnym było widno, jak w dzień. Dorożki
snuły się w różnych kierunkach, rozwożąc eleganc­
kich panów do restauracyj. Od czasu do czasu
przemknął się przechodzeń wtulony w palto z k o ł­
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
71
nierzem podniesionym. R uch na trotuarach usta­
wał zupełnie.
Hrabia szedł spiesznie: był znany ze swej
militarnej postawy i szybkiego chodu. Obok niego,
owinięta w bogatą rotundę, elastycznym i zręcznym
krokiem poruszała się panna Patyczek.
W hotelu Sławoborski spytał się szwajcara:
czy gabinet Nr. 3 jest wolny, i dowiedział się, źe
został zajęty, ale źe jacyś panowie kazali jaśnie
pana poprosić do Nr 2 , w którym juz byli.
Jakoż w Nr 2 hrabia zastał Trenczyńskiego,
rozwalonego na kanapie i chmurnego Miłobędzkiego, który biegał po pokoju, jak szalony, prawdopo­
dobnie w celu rozgrzania się.
— K olacyę obstalowaliśmy! — huknął Trenczyński— nie chcieliśmy hrabiemu przysparzać kłopo­
tu; zresztą my, tj. ja, na menu doskonale się znam.
— A mnie wszystko jedno— bąknął Miłobędz*
ki.— Co mi kolacya wobec wściekłego napływu my­
śli, które huraganem wyją w mej głowie.
To mówięc, poprawił sobie zwichrzoną nieco
czuprynę jasnych włosów.
— Ha, ha!.. Adaś, podobasz mi się, coraz
bardziej mi się podobasz! — zaśmiał się Trenczyński i oczy mu zaszły łzami.
— Rozumiem ten chaos— wtrąciła panna Paty­
czek— ja to już znam.
— A poznasz pani jeszcze lepiej, gdy błyśniesz
na scenie w sztuce. .
— K tórą ja dla pani specyalnie napisałem —
wydzwonił Miłobędzki, przysiadając się do niej.
72
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Hrabia niedbale spojrzał na niego i zrobi!
taką minę, jakby mu chciał nawyinyślać.
— Panie drogi, zobaczy pan, co ja mogę!—
z uśmiechem wyrzuciła z siebie panna Patyczek.
— Ja już wiem najlepiej, co pani może— zau­
ważył podstępnie Trenczyński i spojrzał zukosa
na hrabiego, w którego duszy zbierała się za­
zdrość.
Nic nie mówił, palił papierosy, puszczając
kłęby dymu, który się unosił w górę kółkami: hra­
bia był mistrzem w puszczaniu kółeczek i różnych
efektów z dymu.
— A kiedyż, do djabła, przyniosą tę
kolacyę! rzekł w końcu.
— Nie prędko, bo kolacya będzie mojego po­
mysłu, suta —i suto ją też oblejemy, oczywiście tak,
by to poszło na zdrowie naszej nowej gwiazdy.
— E t — bąknęła panna Patyczek
i z uśmie­
chem wdzięczności klapnęła po ręce Trenczyńskiego.
W niesiono wódki, koniaki obok całej zastawy
różnych smakołyków. Trenczyński na
ten widok
spoważniał i mlasnął językiem.
— Prawdziwy poemat... — mruknął do siebie
i zabrał się natychmiast do kawioru, który nadewszystko lubił.
Miłobędzki nawet nie zaprzeczył trywialnemu
użyciu słowa „poem at” , oczy mu się zaiskrzyły na
widok ogromnej sigi, która mieniła się na tacy
wszystkiemi odcieniami rozpalonej miedzi.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
—- Jaśnie
zwrócił się do
butelkę.
73
pan, koniak czy wódkę pije? —
hrabiego garson, trzymając w ręku
— Daj wódki— mruknął Sławoborski.
— A nam koniaku— rzekł Trenczyński, oglą­
dając się na pannę Patyczek.
— Kolacya prędko będzie? — spytał hrabia,
trącając się kieliszkiem z reżyserem.
— Z a moment, proszę jaśnie pana.
— No, to idź i popędź kucharza; szampan,
wiesz, ten nowy — Cristal, nie Pommery, rozu­
miesz?
— Pommery sec lepszy?— zauważył Trenczyń­
ski, zgarniając sobie na bułkę wysokie grudy ka­
wioru.
— Roederer!— wykrztusił Miłobędzki. Tren­
czyński spojrzał na niego z pewnym rodzajem pogardy,
jako na nieświadomego marek szampana.
— Oj, poeto, pojęcia nie masz o tem, co d o­
bre; dla pana byłby najlepszy oryginalny krym.
— No, przepraszam, każdy ma swój gust -—
odciął się niezdetonowany poeta, obierając niezgra­
bnie sam środek sigi.
— Zatem Cristal i Pommery! — zakończył
hrabia, ruszając ramionami, i dał znak kelnerowi
do odejścia.
Kelner cicho wyniósł się z gabinetu.
Panna Patyczek jadła mało, hrabia prawie
nic, tylko Trenczyński z Miłobędzkim czynili stra­
szne spustoszenie. Znikł kawior, znikła siga, znikł
74
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
jesiotra ogromny kawał, a po paru kieliszkach k o­
niaku znikła także ponurość z twarzy Miłobędzkiego. Trenczyński nabierał coraz lepszego humoru;
policzki jego raz po raz trzęsły się od śmiechu
i wesołości.
— B o uwa^a pani, panno Stefanio,— mówił,
przysuwając się z krzesłem do baletnicy. — Sztuka
to nie żart, to coś niesłychanie seryo, to, proszę
pani, nie fikanie...
— Ja wiem— cedziła panna Stefka.
— Nie, pani nic nie wie, wiedząc dużo— tłomaczył dalej Trenczyński. — Ja np. widzę w pani
talent liryczny, tj. coś takiego sielanko wo-rozlewnorzewnego, a tymczasem mogę się mylić.
Hrabia, który wreszcie po długiem milczeniu
doszedł do tego praktycznego wniosku, źe Trenczyńskiego trzeba na początek jak można najlepiej
usposobić względem swej protegowanej, uśmiechnął
się dobrotliwie i, trącając w ramię reżysera, ją ł
mówić, modulując głos swój na pewien ton życzli­
wej poufałości:
— Panie Stanisławie, panie Stanisławie, pan
przecież wie, jak ja cenię talent pański, pański
zmysł obserwacyjny, wprawę.
— W iem.
— Otóż, rozumie pan, udało się panu okre­
ślić zdolność panny Patyczek. Tak, istotnie, jej
najbardziej udadzą się role takie niby z pozoru
łatwe, a właściwie trudne. Bo, proszę pana, zna­
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
75
leźć ton do ról sielankowych, traktowanych m oder­
nistycznie, to jest bardzo dużo.
— Właśnie, właśnie— przerwał Trenczyński —
mam juź taką rolę w fantazyi dramatycznej M iłobędzkiego „W odnik” . Będzie pani rusałką, ach,
jaką rusałką, i chwycił się za łysiejącą mocno g ło­
wę. Juź panią widzę w trykocie z rozpuszczonemi
włosami, spowitą w lilie i kaczeniec. Mowy mało,
prawie nic, ale za to symfonia ruchów, no, poprostu bajeczna. Oczaruje pani!.. Jutro przyślę rolę
gotową; urządzimy sobie małą próbkę — i będzie
dobrze.
Panna Patyczek skrzywiła się nieco, bo ta ro ­
la była właściwie taneczną, nie zaś dramatyczną,
ale w miarę, jak Trenczyński mówił, wyjaśniała jej
się twarz. Myślała sobie: niech będzie na począ­
tek, najlepiej się można zaprezentować w takiej ze­
wnętrznej ekspozycyi wdzięków na tle prawdziwego
dramatu. .
— To nie dla pani... — mruknął Miłobędzki.
— Co? — wyksztusił zirytowany Trenczyński,
który sobie uplanował, że panna Patyczek, skoro
zostanie przyjętą do dramatu, to nie po to, żeby mu
psuła sytuacyę renomowanego reżysera.
I chciał coś dalej mówić, gdy w tej chwili
dało się słyszeć pukanie. D o pokoju weszli kelne­
rzy, niosąc zastawę do kolacyi, wina, likiery i owo­
ce, wśród których królował ogromny ananas.
Towarzystwo zasiadło do nakrytego stołu. J e ­
dzono z apetytem. Trenczyński wszystko chwalił
76
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
bezgranicznie i pochłaniał masami; Miłobędzki milczał, ale na wypogodzonej jego twarzy czytać było
można,
źe pesymizm nie stał się dlań jeszcze
tym ciężkim głazem, który przygniata piersi moder­
nistycznych poetów.
— A jednak, przyznaj pan, panie Adamie —
rzekł Trenczyński, nachylając się ku M iłobędzkiemu— źe życie jest cokolwiek lepsze od nadźycia.
— Dobre sobie!..— zaśmiał się hrabia.
— Pani droga, panno Stefanio— ryknął Tren­
czyński—ja to wiem najlepiej... Idealizm, uważa pa­
ni najdroższa, to scena. Mamy takie sztuki pędzą­
ce człowieka dyabłi wiedzą jak wysoko — ba, tak
wysoko — tu wyprostował się i podniósł rękę do
góry — tak wysoko, źe z tych wyżyn wszystko się
rozpływa w jakiejś mgle błazeńskiej. N o, bo co
tu długo gadać: toć to błazeństwo i kpiny te tak
zwane wzloty i hypertęsknoty naszych Maeterlinków.
Człowiek, to ten, co je, mówi mniej więcej logicz­
nie i śpi, tak— śpi. W tern miejscu przymrużył
znacząco oczy— a nadczłowiek, to taki bzik, co nie
je, bo przeważnie nie ma za co, nie mówi, bo nie
ma co, nie śpi porządnie, bo się wpieszcza w swe
orgijne wizye...
— Pan tak mówi — przerwał Miłobędzki —
chmurnie—jak filister, zwyczajny filister, nie zaś ...
— Et, pleciesz pan!.. — wybuchnął Trenczyń­
ski i trząsł się ze śmiechu.— Pleciesz pan, panie
Adamie... A le to wszystko jedno, pan jesteś poetą,
z tych wierszy pan żyjesz, ja pana lubię, bo pan
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
77
we mnie czasami budzisz uśpioną wesołość, no i ja
panu, tak oto przez sympatyę „Rozbite ja jk o ” wy­
stawi ę.
— „Rozproszone gniazdo” — syknął M iło­
będzki.
— Wszystko jedno, jeden dyabeł...
— A , czytałem to — wtrącił hrabia, chcąc
skierować rozmowę na inne tory.
— I ja czytałam — zaśpiewała panna Paty­
czek— piękna rzecz, dzieło prawdziwego talentu.
Miłobędzki poczerwieniał z zadowolenia, chrzą­
knął raz i drugi, a biorąc do ręki szklankę szam­
pana, rzekł:
— Pozwólcie, państwo, źe powiem słów parę.
- - Prosimy!— rozległy się głosy. ^
M iłobędzki znow chrząknął, a zmarszczywszy
brwi, ją ł mówić:
— Sztuka to królowa, która rzadko zstępuje
na ziemię, a jeżeli zstąpi, to nie szuka ołtarzy
u wielkich tego świata — tu spojrzał z ukosa na
hrabiego— ani też pospolituje się z gawiedzią, z sza­
rym tłumem, lecz szuka wybrańców, znaczonych
lazurowo ognistym stygmatem...
I zaciął się. Trenczyński chichotał, hrabia
próbował zdobyć się na dostojny wyraz twarzy?
a panna Patyczek złożyła ręce jąk do modlitwy.
— N o i cóż dalej? — mruknął pod nosem
Trenczyński. — Powiedz pan odrazu!
— Zaraz!.. Jestem już... W ię c wznoszę zdro­
wie nowej męczenniczki, bo sztuka niesie z sobą
78
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
męczeństwo słodkie, ale niekiedy krwawe... W ięc
wznoszę zdrowie nowdj kapłanki sztuki czystej, bez­
granicznej, sięgającej tam, do niebosiężnego absolu­
tu: niech żyje!..
W tern miejscu Miłobędzki zrobił niesłychanie
słodkie oczy do panny Patyczek i trącił się z nią
szklanką.
— Brawo! — huknął Trenczyński.— Ty, Adaś,
wyrośniesz z czasem na bardzo przyzwoitego bla­
gi era.
Miłobędzki skrzywił się i ruszył ramionami.
Wszyscy trącili się szklankami.
Nastąpiły nowe toasty, potem już pito bez
toastów, p it o , aby pić, bez względu na markę
wina.
W tem przy czarnej kawie i likierach ktoś za­
pukał do drzwi.
— Proszę!
W szedł garson i rzekł szeptem do hrabiego:
— Jakiś pan czeka na jaśnie pana.
— Niema mnie— mruknął hrabia.
— K iedy on już wie, źe jaśnie pau tu jest,
prosi tylko o chwilę rozmowy, czeka na korytarzu.
— Niema mnie, powiedz!
— K iedy ten pan powiedział, że sam wejdzie.
— A niechże cię dyabli... i jego...— idę!
Hrabia wyszedł zły, źe mu przerwano zabawę.
Na korytarzu spotkał się twarzą w twarz ze swym
szwagrem, Leonem. Na razie chciał mu coś przykre­
go powiedzieć, ale się pohamował.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— To ty? spytał.
— Ja! Przepraszam cię—jąkał się młody Edelberg; na twarzy jego znać było niepokój wielki.
— A co?
— Przepraszam cię powtórzył Leon - szuka­
łem cię wszędzie, no i znalazłem; cliwała Bogu, ze
znalazłem... Uważasz, powiem ci krótko, i węzłowato: u ojca dziś nie byłem, bo dyabli wiedzą, co jabym mu .powiedział; nie wiem, czy jutro pójdę, a mu­
szę, gdyż jeżeli Linówskiemu nie zapłacę 5,000 ru­
bli, będzie skandal... A le co to Linowski! — Biler,
Bozyn, Słowik, Pszczółka położą mi w tych dniach
areszty na rzeczy, uważasz, na rzeczy!... A towa­
rzystwo? — Deficyt... W szystko naraz: ojciec musi
zapłacić ten raz ostatni, musi, bo się chyba za­
strzelę...
5 — Ty tego nie uczynisz—bąknął hrabia, kła­
dąc szwagrowi rękę na ramieniu.
Ja wiem, że nie uczynię, ale coś zrobię...
coś...
— N ic nie zrobisz...
— Zrobię!
— No, to zrób. .
Edelberg wlepił w szwagra swe czarne p od­
nieceniem rozpalone oczy i syknął:
— Bądźźeź ty chociaż człowiekiem, bo K le­
mentyna, to
i machnął ręką.
— W iem o tem lepiej od ciebie... A le cze­
go ty chcesz właściwie odemnie?
— Zapłać Linowskiego.
80
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Czem? Wiesz, że Opory...
— Nie masz gotówki?
— Ani grosza.
— To daj weksel.
— Zw aryowałeś!—rzucił się hrabia.
— Bój się Boga...
— Jeżeli ci o to chodzi? — szyderczo wtrącił
hrabia.
— W takim razie - rzekł młody Edelberg ner­
wowo — proszę cię o jedno, a tego mi nie możesz
odmówić; wstaw się za mną u ojca; nastrasz go,
przedstaw mu grozę mojego położenia; jednem sło­
wem wpłyń rozumiesz?
— Rozumiem, rozumiem—powtarzał machinal­
nie Sławoborski. - Owszem, staremu powiem, żeś...
— Mój drogi!... A le tak, ażebym, gdy się
u niego zjawię, zastał grunt przygotowany.
— A jakże, powiem mu, żeś...
— W ięc, mój drogi, do widzenia; przepraszam,
baw się... — zakończył pan Leon i podawszy szwa­
growi rękę, zniknął na zakręcie korytarza.
Hrabia postał chwilkę, otrząsnął popiół z cy­
gara i mruknąwszy szyderczo:
— Powiem mu, żeś głupiec — wszedł do ga­
binetu.
Tu uderzył oczy jego szczególny widok. P o ­
środku pokoju stali naprzeciw siebie z kieliszkami
w ręce: panna Patyczek z miną wyzywającą bachantki i Miłobędzki, w którego oczach przymglonych
palił się płomień żądzy lubieżnej.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
81
— Kiech żyje sztuka naga! — krzyczał M iłobędzki i w lansadach posuwał się ku baletnicy.
A ona cofała się ku ścianie, wybuchając dźwię­
cznym śmiechem i zdała się przed nim uciekać.
— Kocham sztukę nagą w tobie, o pani mej
duszy! Pluję na świat, nurzający się w błocie filisterskiem: jam wolny, jak ptak.
Panna Patyczek podniosła nieco "szeleszczącą
suknię błękitną i nęciła Miłobędzkiegó przedziwnym
kształtem swej zgrabnej nóżki.
— A to c o ? — jęknął hrabia, bo mu się poe­
tyczne zalecanki Miłobędzkiego nie podobały.
Trenczyński, wsparty na kanapie, z cygarem
hawańskiem w ustach, trząsł się od śmiechu.
— Daj pan pokój, hrabio, niech młodzi się
bawią!— przekładał.— To scena miłosna, rola akurat
dla panny Stefanii.
— Rzuć się, o bóstwo, w ramiona słodkie mo­
je! — deklamował podniecony poeta.
— Zagraj, gawronie, zagraj nam!— wołała pam
na Stefka, trącając w przelocie hrabiego.
— Co?
— Poematu rozdział żywy... — zawodził Miłobędzki.
— A niechże to...
— Zagraj, gawronie mój!
Trenczyński nie przestawał się śmiać.
— Zagrajźe im pan!
— Co?
— Kie chcesz hrabio, to ja... — i potoczył się
do pianina, stojącego w rogu pokoju.
Biblioteką T. 305.
6
82
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Zaczął bębnić jakiegoś popularnego walca, fał­
szując niemiłosiernie.
Hrabia chwycił pannę Stefkę za rękę i za­
trzymał ją w biegu,
— Co ty robisz?— szepnął.
— Bawię się.
Miłobędzki nalał sobie tymczasem duży kieli­
szek likieru i, już dobrze pijany, ją ł się natrząsać
ze Sławoborskiego, przed którym stanął w postawie
zapaśnika turniejowego.
— Słuchaj pan, panie! — bełkotał. Ja sobie
drwię ze wszystkich hrabiów i książąt; ja pluję na
ich mitry... ja ich w niebyt pogrążam!...
Trenczyński grał. Hrabia się trząsł z wście­
kłości.
— Uważasz pan: dla mnie księżna — to sztu­
ka, taka czysta sztuka, taka naga sztuka, w której
niema człowieka, a jest natura ludzka, naga natura
ludzka... Pan jesteś hrabia, ja to wiem — i trącił
hrabiego, który się cofnął nieco w t y ł —ja to wiem:
pan jesteś hrabia — rigolo, grand hiszpański, a ja
sobie jestem tylko wielkim człowiekiem, który dla
was filistrów ściągam z absolutu...
— Adaś ściąga z absolutu, ha, ha, ha!...— za­
grzmiał Trenczyński i wypuścił niechcący cygaro
z ręki...
— A niechże to dyabli porwą!...
— Boże, jaki pan interesujący, panie poeto!—
śpiewała, pochylając się ku Miłobędzkiemu panna
Patyczek, i ujęła spojrzeniem rozpętanej bachantki
jego wyzywającą postać.
— Uo, uśmiechnij się,-mój ty rigolo hiszpań­
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
83
ski od kaszlu—dodała, zwracając się do Sławoborskiego.
— Chodźmy stąd! — rzekł tenże, widząc, źe
Miłobędzki, potoczywszy się na kanapę, wpadł w pe­
wien rodzaj zasępienia.
— Ani myślę, ja się bawię!
Trenczyński zapalił świeże cygaro i zaczął bę­
bnić na pianinie jakąś polkę.
— A ja się wściekam— mruknął Sławoborski.
— Z tein ci do twarzy, mój kwiczołku.
— Chodźmy już! —powtórzył błagalnie hrabia,
drżąc przytem, żeby go nie spotkała odmowa.
— Ani myślę —śmiała się panna Stefka.— Z r e ­
sztą, pójdę, bo cię kocham: tyś taki dobry!—I kla­
pnęła go po łysej głowie. - Tylko jeszcze walca za­
tańczę z tym boskim poetą.
— Z idyotą!— mruknął Sławoborski.
— No, chodź pan, zatańczymy walca— zwróci­
ła się do Miłobędzkiego, który stał się znów p o­
nury.
— W alca? I owszem, służę!
Zaczęli tańczjć, ale taniec n ie'szed ł, bo poe­
ta raz po raz tracił grunt pod nogami. W ięc też
po jednym obrocie dali spokój.
— Jakim ja nieszczęśliwy: tyle mi się myśli ci­
śnie do głowy, tyle pomysłów genjalnych — tylko
tworzyć, tworzyć... — biadał pijany już zupełnie M i­
łobędzki i rzucił się na fotel. .
Tymczasem hrabia zadzwonił na kelnera.
Kelner wszedł.
— .Rachunek!
— W Jej chwili— rzekł garson i chciał biedź.
84
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Zaczekaj 1— mruknął hrabia i dał kelnerosztukę złota. — To dla ciebie; rachunek jutro za­
płacę.
— Słucham jaśnie pana!
Trenczyński przestał grać, wytrzeszczył oczy
i spytał:
— To już koniec tej zabawy?
— D la nas ju z— odrzekł Sławoborski i poma­
gał pannie Stefce przy wkładaniu rotundy futrzanej.
— Ja tu do rana będę siedział! — wykrztusił
Miłobędzki. — Twórczość mnie opanowała i nie ¡pu­
szcza...
— To pan siedź!
— Mój drogi Adasiu — ryknął Trenczyński?
rzucając się poecie na szyję— opuszczają nas!...
— Pluję na mitry— syczał Miłobędzki.
A panna Patyczek, juź ubrana, jeszcze raz
zwróciła się do nich i wziąwszy ze stołu kieliszek
likieru, wychyliła go duszkiem, wołając:
— N iech żyje sztuka!
— A le naga... — rozpaczliwie zawtórował M i­
łobędzki.
Hrabia pociągnął pannę Stefkę za rękaw. W y ­
szli, zostawiając obu przyjaciół w gabinecie pełnym
wyziewów pijackich i dymu.
Przed hotelem stało jeszcze kilka dorożek pa­
rokonnych. Hrabia skinął na jednę z nich.
— Senatorska!— krzyknął.
— Nie! — zaprotestowała panna Patyczek —
W Aleje.
— Zwaryowałaś?!
Stangret stanął.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
85
— W Aleje! — powtórzyła panna Stefka i tu­
ląc się do swego amanta, jęła mu szeptać wesoło:—
N ie sprzeciwiaj mi się dziś, choć jeden raz w ży­
ciu, mój ty niedołęgo. Ja chcę w A leje jechać!...
O, już jedziemy...
Dorożka grzmiała po Krakowskiem-Przedmieściu w stronę Nowego Świata.
— Ja chcę tam w nocy zobaczyć twój pałac,
w którym ta Żydówka, ach, nienawidzę jej, mie­
szkać będzie...
Oj, ty, rozkoszna waryatko — mruczał"hra­
bia, przyciskając się do niej — jak ja ciebie ko­
cham!...
— Et...
— Kocham!... A le czy potrzebne owe sceny
z tym idyotą reporterem?
— Przyjaciół moich nie obrażaj!
— Z tym opojem?!
— Jeszcze raz powtarzam: nie obrażaj przy­
ja ció ł moich!—i kopnęła go bucikiem.
Dorożka pędziła.
Była głęboka noc. Na Nowym Świecie snuło
się jeszcze nieco przechodniów w świetle, migotliwem latarń, rzucających smugi białe naokół. Cza­
sami przeleciała dorożka, wioząca wesołe pary do
poblizkich restauracyj; czasami ciszę nocną przerwał
śpiew przytłumiony zataczających się mężczyzn pi­
janych.
Na placu Ś-go Aleksandra było zupełnie pusto.
— To tu? — zwróciła się nagle panna Paty­
czek do Sławoborskiego, wskazując na duży dom
piętrowy, otoczony parkanem tymczasowym.
86
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Tu!
— Stój!
D orożka się zatrzymała.
Panna Patyczek wychyliła się nieco z powozu,
spojrzała na budynek, którego dwie wieżyczki, przy­
czepione do ściany, zdały się kąpać w smugach pro­
miennych poświaty księżycowej — i wyskoczyła.
Szybko podbiegła ku parkanowi i opluwszy go,
kopnęła nogą, przyczem wyrzuciła z siebie pół­
głosem:
— Tfy, przepadnij, ty żydowska budo!
Zaczem powróciła do dorożki i siadła obok
hrabiego.
— Senatorska! — zakomenderowała.
Dorożkarz zawrócił i pędem puścił się ku N o­
wemu Światu.
— I na co to?— mruknął niechętnie hrabia.
— Na co? — szepnęła panna Stefka niena­
wistnie.— Oto, widzisz, ja razem z Miłobędzkim plu­
ję na wszystkie mitry krabskie i na wszystkich hra­
biów razem!
— Ha, ha, ha!... Doskonałe sobie!
— Ty stary niedołęgo, gawronie...
. — A ty moja pieszczoszko— zakończył hrabia
i chwycił ją w pół.
Dorożka pędziła. Sławoborski wpadał w stan
jakiegoś błogiego osłupienia przy swoim ideale.
W szystko, co dnia tego przeżył, spłynęło mu z my­
śli, istniał resztką starych, rozluźnionych swych
nerwów i o wszystkiem zapomniał: o starym, tra­
gicznym Edelbergu, o szwagrze zbankrutowanym,
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
\87
o żonie,> której nie cierpiał, i o dzieciach, które mu
były prawie obojętne.
— Niech wszystko przepadnie, i ja pluję na
własną mitrę — szeptał, gdy dojeżdżali do Senator­
skiej — byłem cię zawsze miał!...
— Zawsze? Z a wiele... ale dziś... — rzekła
pod nosem rozweselona pa'nna Patyczek — dzisiaj,
jam twoja...
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
i
II.
Dzieii pana Natana Koniecpolskiego.
Pan Natan Koniecpolski nie miał nigdy nic
wspólnego ze swymi historycznymi imiennikami, za­
pisanymi tyle razy i tak chlubnie na kartach na­
szych dziejów. Nazywał się Koniecpolski, bo ojciec
jego i dziad pochodzili z Koniecpola. Co się zaś
tyczy pra i prapradziądów tej obecnie znanej przez
wszystkich a uznanej przez swoich współplemieńców rodziny, to o nich mogą być ślady jedynie
w archiwach kahalnych, o ile takowe istnieją.
O jciec pana Natana wyniósł z Koniecpola ła' tany chałat, dziurawe i wykrzywione u obcasów buty,
po za tern rady rodzica drogocenne i drogocenniejszy nad wszystko spryt wrodzony.
Los był dla niego z początku uparty. W wielkiem
życiu fabrycznem Dawid Koniecpolski był jako ów
robak mizerny, którego lada chwila mógł pogrążyć
w nicość już to przechodzeń butny i mający ogień
pod podeszwami, już też poprostu wiatr, dmący po
ulicach, lub zwykła ulewa. Otóż Dawida K on iec­
polskiego nie zdeptał ani przechodzeń, ani go
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
89
zmiótł wiatr, ani zatopiła ulewa: ów robaczek mi­
zerny, nikły, uczepił się mocnego drzewa, które ssał
zawzięcie a stale-— jakoż wyssał z niego wszystko,
co się dało.
Owem drzewem był bogaty, bardzo
bogaty na owe czasy biedy ogólnej fabrykant nie­
miecki; Dawid Koniecpolski był zaś tym robacz­
kiem, który owo drzewo stoczył, sam rosnąc w m oc
i siłę.
Jakoż zolbrzymiał; stał cię, że użyję wyraże­
nia właściwego agadom hebrajskim, rozłożystym, po­
tężnym cedrem, pod którego cieniem schroniły się
tysiące synów Izraela w pokoju i ciszy dla siebie
wielkiej, ale tylko dla siebie, nie dla innych.
D o końca życia Dawid Koniecpolski, przy ca­
łym ogromie milionów swoich, pozostał wiernym
gniazdu, z którego wyszedł, obyczajom, które chło­
nął za dni dzieciństwa swego i tradycyi, któremi
się niegdyś w K oniecpolu karmił. Grynderem był
zewnętrznie — wewnętrznie pozostał marzycielem ta­
kim samym, jakim się stał wówczas, kiedy w chederze i bet-ha-midraszu rodzinnym słuchał opowia­
dań wizyj świętych plemienia swego. Przed oczami
jego dwoistej duszy jawiło się widzenie onego, w pro­
mieniach chwały elohimów skąpanego Jeruzalem,
w którym rządził w towarzystwie zastępców swoich
Mesyasz. O wt Mesyasz nie był dla Dawida K on iec­
polskiego bajką, wytworem poezyi biblijnej, lecz był
prawdą w człowieka wcieloną, która nadejść miała
i nadejść musiała. Ażeby zaś owo królestwo M esyaszowe tern rychlej przyszło, stary K oniecpolski
nie dopuszczał do serca swego trucizny niedowiar­
stwa: Zakon i Talmud tworzyły dlań krynicę pobo­
90
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
żności, świętości i wiedzy. Ztąd też był wśród bo­
gaczów żydowskich wyjątkiem rzadkim, jako obser­
wujący wszystko, co Zakon nakazywał; w domu je g o
obchodził się sabat i każde święto, przy zachowaniu
wszelkich ceremonii i obrzędów. Pieniądze robił
i tonął w marzeniach o mesyaszowem Jeruzalem
z odbudowaną świątynią Salomona.
K iedy rozległy się pierwsze hasła syonizmu
Koniecpolski na nie uwagi nie zwracał, kiedy zaś
prąd syonistyczny zaczął napierać i ferment w masy
żydowskie wprowadzać, natenczas obudził się w nim
żyd pobożny, bo w hasłach widział nie moc mesyaszową, a słabość ludzką, mieniącą się być siłą. W ięc
powstawał przeciwko temu ruchowi, przenikając j e ­
go nicość i czczość. Dzieciom swym, które przy­
nosiły do domu odgłosy bojowej wrzawy z zebrań
syonistycznych, zabronił surowo brać w tych zebra­
niach udział.
— Jehowa, gdy zechce — mówił — to poruszy
we śnie głębokim pogrążonego Lewiatana, a ten
wstrząśnie ziemią całą i zaprzepaści lądy, wyłania­
ją c z głębi wód oceanu ziemię obiecana dla wier­
nych swoich! A le Jehowa nie chce jeszcze, bo czas
Mesyasza nie nadszedł.
A toli pragnął pragnieniem całego serca ujrzeć
raz jeden w życiu miasto święte i raz jeden popła­
kać na ruinach świątyni Salomona. To też, gdy
córkę wydał za mąż, a synów w jchował i pożeniły
gdy widział, źe się odnowiło plemię jeg o we wnu­
kach, złożył w ręce zięcia, jako najmądrzejszego
w rodzinie, kierownictwo interesów swoich i wybrał
się w podróż do Palestyny. Jechał tam nie jak o
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
91
właściciel fabryk, w których tysiące pracowało rąk
chrześcijańskich, ale jako podobny do tego młode­
go Koniecpolskiego, który w dziurawym chałacie,
w powykrzywianych butach, ze złotówką w kieszeni
wybrał się do Łodzi, by tu państwo swe założyć.
Kiedy wrócił, był jakby nie z tego świata: nic
go prócz modlitwy, postów i wnuków nie zajmowa­
ło. Chudł, nędzniał, obojętny już na wzrost mająt­
ku swego; żył tylko modlitwą i słuchaniem ksiąg
świętych, które mu utrzymywany umyślnie lektor
bóźniczny czytał. Kie upłynęło roku, gdy się ro ­
zeszła wieść po kraju całym, źe Dawid K on iecpol­
ski, najbogatszy fabrykant, najpobożniej szy mąż
w Izraelu, przeniósł się na łono ojców swoich.
Wyprawiono mu, wbrew jego woli przedśmiertnej, wspaniały pogrzeb z taką niezwykłą pompą, źe
do skoinbino wania jej powołano naj biegłej szych rytualistów łódzkich wespół ze słynnym rabinem gró­
jeckim, ponieważ ten właśnie bogobojny człowiek
cieszył się u starego Koniecpolskiego specyalnem
uznaniem ze względu na swoją uczoność i pobo­
żność. Legata, jakie stary fabrykant na różne cele
specyalnie żydowskie poczynił, skrupulatnie komu
należało firma K oniecpolskich wypłaciła, wyłącza­
ją c prócz tego od siebie z całkowitego spadku wiel­
ką sumę ua szpital katolicki. Stało się to za na­
mową postępowego pana Natana, który w ten spo­
sób chciał uniknąć, jak mówił do brata i szwagra,
skandalu. Jakoż ułagodzono opinię publiczną, któ­
ra niesłusznie zresztą sarkała na jednostronność
legatów nieboszczyka. Niesłusznie, bo co kogo osta­
tecznie może obchodzić, źe Dawid Koniecpolski, Żyd,
92
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
który na ludności chrześcijańskiej zrobił aź *20 mi­
lionów, pamiętał w swym testamencie wyłącznie tyl­
ko o wybranem przez samego Jehowę plemieniu
swojem? K ażdy przecież może robić ze swoją for­
tuną to, co mu się podoba.
A le stało się i dobrze się stało, że firma D.
Koniecpolski i S-ka posłuchała rady najmłodszego
w rodzinie. Majątek zresztą pozostał niepodzielony;
fabrykę zostawiono pod zarządem zięcia nieboszczy­
ka, pana Aleksandra Dibstala, Beniamin K on iec­
polski, najstarszy syn i zarazem najpodobniejszy do
ojca, osiadł w dobrach ziemskich, nabytych jeszcze
przez nieboszczyka, i tam kierował cukrownią, na
której się, nawiasem mówiąc, nic nie znał, a naj­
młodszy, Katan, wyruszył z Łodzi na zdobycie W ar­
szawy.
Człowiek obrotny, przebiegły, dla którego wzo­
rem do naśladowania był z początku ojciec, a pó­
źniej niemniej sprytny szwagier, zrozumiał odrazu,
co może zrobić w tein wielkiem środowisku krzy­
żujących się interesów. Fabryka go nie nęciła,
zresztą zaczynał się właśnie ogólny zastój w manu­
fakturach, postanowił przeto energię swoją zużytko­
wać w innym kierunku. N abył więc za dużą sumę
akcyj założonego przed kilkunastu laty przez sta­
rego Edelberga „K redytu krajowego” i wszedł do
tej instytucyi odrazu jako poważny akcyonaryusz.
A le stanowisko akcyonaryusza, biorącego, regular­
nie dywidendę, nie wystarczało mu, dokupił więc
akcyj i wcisnął się do rady zarządzającej bankiem.
Tu dopiero zaczął działać, sypał projekty za pro­
jektami. Stary Edelberg niechętnie patrzył na no­
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
93
wego członka zarządu, ale ustępował, bo musiał
ustępować, widząc, iź śmieszna byłaby walka z czło­
wiekiem, który rozporządzał połową wszystkich akcyj. Jednakże, o ile był w stanie, hamował zapędy
Koniecpolskiego, nie dlatego, żeby jego inicyatywie
nie przyznawał wagi, zwłaszcza, że rezultaty finan­
sowe przemawiały za projektami Koniecpolskiego,
nie dlatego, żeby go szwindlarstwo tegoż raziło,
lecz z zasady. Zasadą zaś Edelberga była zazdrość,
rosnąca na widok nowej gwiazdy, która jego same­
go przyćmiewała swoim blaskiem. Zaczęła się ta
głucha nienawiść pomiędzy starym Edelbergiem i m ło­
dym Koniecpolskim, która czekała tylko okazyi, by
zapłonąć płomieniem zniszczenia i zemsty.
Pan Natan nienawidził starego Edelberga ze
swej strony nie tyle za to, źe ten w roli prezesa
Kredytu krajowego krzyżował mu plany i koinbinacye pewme, ile za to, źe E delberg miał tytuł szla­
checki, parę orderów cesarskich i zagranicznych,
źe, jako ochrzczony, wszedł w koła arystokracyi pol­
skiej, że przyjmował u siebie wielkich panów i źe
u tychże panów bywał, źe należał do klubu razem ze
swym synem i zięciem, t. j., źe miał to wszystko,
czego on, Koniecpolski, pomimo swych milionów
i swej wszechwładnej firmy, mieć nie mógł.
Gdyby stary Edelberg chciał był źyć z nim
na innej stop ie, nie na tej urzędowo-bankowej,
gdyby go był razem z rodziną przypuścił do swego
wielkop ańskiego towarzystwa, byłaby się zazdrość
jego rozpełzła, a nienawiść wyschła. A le Edelberg
traktował gó tak, jak się traktuje dorobkiewicza-
i)4
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
żyda, a tego duma Koniecpolskiego znieść nie m o­
gła i nie chciała.
Tego dnia pan Natan był w świetnym humo­
rze. Naprzód dowiedział się w ciągu tygodnia o ka­
tastrofie wiszącej nad Oporami Edelbergów, nastę­
pnie o lada dzień mającem nastąpić bankructwie
Leona Edelberga, a w końcu miał wczoraj sposo­
bność zrobienia paru impertynencyj lekkich wnuko­
wi swego rywala, Arturowi Sławoborskiemu, kiedy
ten przyszedł do jego loży.
Z a te iinpertynencye musiał zresztą w domu
odpokutować, -bo mu własna żona razem z córką
nawymyślały od arogantów i kantorowiczów. Pan
Natan wymyślania te przyjął pobłażliwie, ponieważ
w gruncie rzeczy wizytę A rtura uważał jako pe­
wien rodzaj zwycięztwa nad znienawidzoną rodziną
mechesów, tak bowiem zwykł był nazywać E del­
bergów w gronie zaufanych.
—- O, doczekam się, doczekam— mawiał—jak
oni przyjdą na moje podwórko; nie ja do nich
przyjdę, lecz oni do mnie!
O godzinie dziesiątej był już w drodze do
Kredytu Krajowego, którego gmach leżał w śród­
mieściu. Szedł pieszo, lecz kareta jechała za nim
nieopodal. W ten sposób pokazywał pan Natan
światu, że może jeździć karetą, lecz. nie chce, choć
może. Był to w swoim rodzaju snobizm, na który
sobie z widoczną przyjemnością pozwalał.
Biegł szybko i przytem tak, jakby przecinał
napierające na niego fale wzburzonego morza. P rze­
chyliwszy głowę na prawo, jednę rękę trzymał
w kieszeni, a drugą ściśniętą w pięść lekko wyma­
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
95
chiwał. Nie zatrzymał się ani na moment, nie
przystanął ani razu, zdawał się nikogo nie widzieć,
chociaż na wszystko i na wszystkich rzucał ostre
spojrzenia z pod ciemnych brwi niemal kwadrato­
wej twarzy. Nie można go było nazwać brzydkim,
bo miał rysy regularne, nawet bez właściwej rasie
swej krzywizny nierównej nosa, na miano przystoj­
nego atoli również nie zasługiwał ze względu na
kształt głowy podobnej do olbrzymiej cebuli, którą
podnosił do góry, niby rozbitek broniący się przed
zalewem rozhukanego morza.
Prawie równocześnie ze swym powozem wie­
deńskim najnowszego fasonu stanął przed gmachem
Kredytu Krajowego; stangretowi kazał jechać z p o­
wrotem, a sam wbiegł na schody.
Zatrzymał się chwilkę w przedsionku i nie
czekając na szwajcara, który od jakiegoś siwego
jegomościa z brodą odbierał rozkazy, sam sobie
zdjął palto i pośpieszył na górę, gdzie przyjmował
interesantów i urzędników instytucyi.
Stanąwszy na galeryi, wyprostował się i ode­
tchnął swobodnie. Tu dopiero czuł się panem,
czuł się u siebie. Przechylony przez marmurową
balustradę patrzył, jak machina bankowa funkcyonowała. Urzędnicy już byli na swoich miejscach.
Z' oddziałów buchalteryi i korespondencyi, które się
znajdowały na pierwszem piętrze, dochodziły go
zmieszane głosy, rozmowy nie słyszał, tylko jej ton
ogólny. N a dole do otwartych kratek kas różnych
cisnęli się interesanci, przeważnie żydzi, trzymając
w rękach przekazy, weksle i arkusze opisowe. N ie­
którzy siedzieli przy dużym stole pośrodku i gwa­
9tf
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
rzyli. Duży zegar nad kasą główną, w białe buazerye wprawiony, panował nad całą tą ogromną sa­
lą, do której wpadało światło przez szyby, umie­
szczone w dachu.
Koniecpolski patrzył na to wszystko. Cliwiiami przewijał mu się między grubemi wargami
uśmiech nieznaczny i znikał zaraz, czasami ironia
jakaś zabłysła w oku, by również ustąpić miejsca
pozornej obojętności. On lubił tę inspekcyę z galeryi, bo odnosił wrażenie swej mocy i potęgi, bo
dawał folgę swej dumie wielkiego finansisty i naj­
tęższej bankierskiej głowy.
Już go dostrzeżono: głowy urzędników cieka­
wie, a ukradkiem wyglądały z po za kratek, chcąc
zbadać usposobienie swego pryncypała. Przyzwy­
czajono się przez dwa lata, że kiedy prezes zatrzy­
mał się dłużej na galeryi zaraz po przyjściu do
K redytu, był to znak nieomylny, iż wstał w dobrym
humorze i nie zważał dnia tego na różne niedokła­
dności wydarzające się przy funkcyonowaniu machi­
ny bankowej. Kiedy atoli prezes był zły, wówczas
pędził prosto do swego gabinetu, i w Kredycie za­
czynały się awantury, których ofiarą padali nawet
najniewinniejsi. W tedy właśnie prezes wszystko
widział i starał się wszystko widzieć; wtedy wybie­
rał się na szczegółową inspekcyę biur, gdzie to te­
mu urzędnikowi, to tamtemu czynił ostre docinki,
przyczem i szefów nie oszczędzał
— Pan prezes już? — posłyszał nagle za sobą
Koniecpolski głos gardłowy.
Obejrzał się i uśmiechnął, podaną sobie dłoń
uścisnął lekko i bąknął śpiesznie:
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Już!
Ten, który się pierwszy zbliżył do prezesa,
był jednym z członków rady zarządzającej, nazywał
się Maurycy Datyner, kreatura Koniecpolskich,
akcyonaryusz z ich łaski, zaufany pana Natana,
idący z nim ręka w rękę przy kierowaniu instytucyą
Kredytu krajowego. Człowiek juz porządnie siwie­
jący, nieco łysy; z oczu przymrużonych przeglądał
mu spryt. Miał to do siebie, źe się nigdy nie
uśmiechnął -— zawsze zachmurzony, nawet w najwe­
selszych okazyach, ze zmarszczonem czołem, czynił
na patrzących na niego wrażenie inkwizytora średnio­
wiecznego, obojętnego na wszelką nędzę, na wszel­
kie cierpienie. Urzędnicy nienawidzili go: był w ich
przekonaniu szpiegiem, który prezesowi o’ wszystkiem donosił i wszystkie projekty na ich niekorzyść
podawał. Datyner należał do wojujących synów Iz r a e ­
la. Sam Koniecpolski musiał go często w zapędach
syonistycznych hamować; wiedziano też powszechnie,
źe gdyby mógł, toby instytucyę Kredytu Krajowego
zamienił ne filię londyńskiego banku żydowskiego.
— Panie prezesie—rzekł znowu Datyner— in­
teres nam się udał.
— A ? — ziewnął Koniecpolski.
— Mamy kilka pilnych spraw do obgadania.
— A ... — ziewnął po raz wtóry pan Natan
i pośpieszył za Datynerem do pustej w tym czasie
sali obrad zarządu.
. ■
<
— N o? — zaczął Koniecpolski, siadając przy
jednym końcu ogromnego stołu, nakrytego suknem
ąmarantowem.
i
B ib liotek a—
T. 305
98
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Edelberg puścił w kurs trzy czwarte swo­
ich akcyj K redytu krajowego.
— . K to je kupił?
Datyner spojrzał podstępnie na swojego szefa,
ale chociaż mu przynosił radosną nowinę, nie roz­
chmurzył się.
— Kupił któryś z naszych dla nas. Oto są!—
i wyjąwszy z kieszeni plikę akcyj, rzucił je na stół.
Koniecpolski się zaśmiał, akcye przeliczył
skrupulatnie i położył na nich swoją szeroką dłoń.
— Zatem zostało staremu u nas akurat tylko
tyle, ile jest konieczne, żeby zasiadać w radzie
i brać w niej udział.
— Tak— wykrztusił Datyner— obecnie prezes
instytucyi nie ma interesu popierania tejże instytucyi, bo przy najlepszych obrotach dywidenda pozo­
stałych jego a.kcyj przynieść mu może drobny tylko
zysk. A jeżeli nie ma interesu w popieraniu K re ­
dytu Krajowego, jest jednakże w możności szkodze­
nia temuż Kredytowi— więc, zdaniem mojem...
— Ja zdanie pańskie znam, kochany panie
Datyner — przerwał pan Natan, wpijając swoje
spojrzenie ostre w mówiącego.— A le to na nic: ja
nienawidzę starego, pan wiesz o tern, jednak nie
mogę mu doiu wykopać na razie, żeby się do niego
zwalił, bo nam potrzebna firma, Edelberg zaś jest
firmą dla głupich klijentów naszego banku. Z r o ­
zumiał pan, panie Datyner?
— To są tylko względy sentymentalne— wtrą­
cił D atyner—a grunt— to pieniądz, który mamy.
— Pieniądze płyną jak woda; nie zatrzymasz
iph— sentencyonalnie odparł pan Nątan i ziewnął.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
99
— My, żydzi, mamy już siłę, możemy się
obejść bez chrześcijan — wtrącił ponure Datyner.
— Czy możemy?
— Z pewnością
— Nie bardzo... A zkądże się zyski wezmą?
Mnie zaś chodzi, prócz prywatnych rzeczy, o zy­
ski.— Tu przymrużył wzrok i bębniąc palcami po
stole, dodał:
— Panu, panie Datyner, oczy syonizm pia­
skiem palestyńskim przyprószył, pan widzieć nie
możesz tak dokładnie, tak jasno, jak ja.
— Ha, niema o czem mówić! — wyrwało się
Datyner owi.
— Owszem, jest o czem mówić, tylko trzeba
mówić spokojnie. Ot, ja pana poproszę, kiedy bę­
dę miał wolną głow ę—pan mi o tych tam waszych
syonistycznych historyach opowie kupę ciekawych
rzeczy. Ha, ha, ha... wy tam musicie sztuki łama­
ne robić!.. Ostatecznie, co mnie to wszystko może
obchodzić?
— Sądzę, że dużo... — przerwał surowo D aty­
ner.— My na pana liczymy.
Koniecpolski spojrzał ironicznie na mówiącego
i wycedził przez zęby:
— To źle robicie! Namówiłeś mnie pan na
wrzucenie w błoto 5,000 rubli, za które kupiłem 50
palestyńskich akcyj, ale na więcej mnie nie namó­
wisz, nie... Interesu w tern nie widzę, mój panie,
a awantury przeczuwam: artysemityzm uczyni z tej
utopii waszej piekło, które was pochłonie! Ja to
wiem: nieboszczyk ojciec mój miał racyę, kiedy po­
mimo swej świętej pobożności, nie chciał na syonizm
100
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
dać trzech groszy. To był mądry człowiek i mą­
dry żyd... a pan chcesz, żebym ja był głupim czło­
wiekiem i głupihi żydem? Nie, panie, daj mi pan
żyć i nie mięszaj mojego nazwiska do tej awantury.
Debrze, źe nikt nie wie, iż posiadam syonistycznych
akcyj za całe 5,000 rubli, bo miałbym jaką pasku­
dną historyę.
„ Domawiając tych słów, pan Natan wstał i za­
czął chodzić po sali, założywszy ręce w tył, Datyner natomiast liczył kupę weksli, które wyjął
z pękatego portfelu i sprawdzał zgodność ich z wy­
kazami.
— Wiesz pan co, panie Datyner - rzekł zno­
wu z uśmiechem K oniecpolski—jak wy od sułtana
Palestynę kupicie, to postaw pan, proszę, moją
kandydaturę na autokratę żydowskiego... Z oba czył­
byś pan, jakiby ze mnie był wspaniały król. Ż y ­
dom byłoby pod moim rządem dobrze, a mojej dynastyi jeszcze lepiej!
Mówiąc to, śmiał się wesoło ze swego dowcipu.
Datynera te żarty widocznie złościły, bo się
krzywił niemiłosiernie; ponieważ jednakże nie śmiał
otwarcie wystąpić przeciwko swojemu szefowi, więc
spróbował zwrócić przedmiot rozmowy na inne tory.
— Panie prezesie — zaczął półgłosem— a co
zrobimy z trójcą naszych hrabiów?
— A co pan chcesz zrobić? — spytał drwiąco
Koniecpolski.
— Co?
Wyrzucić ich!
— I zamiast
nich
wziąć trzech Mendelhan-
dlów?
— Bozumie się!
odparł Datyner. — Ci będą
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
101
pracować bez grymasów, tym zbrudzone weksle nie
będą śmierdzieć.
— No...
— No, potrzebujemy urzędników, a nie jaśniepanów. Kredyt Krajowy nie jest schroniskiem dla
zbankrutowanej szlachty.
— No, kończ pan!
— Trzeba im dać dymisyę...
— Panu się zdaje, że trzeba — mruknął K o ­
niecpolski — bo z pana kiepski dyplomata, a mnie
się zdaje, źe nie trzeba, bo ja patrzę dalej. P o ­
wtarzam panu jeszcze raz, że nam nasi hrabiowie
nie przeszkadzają; wprawdzie robią mało i kiepsko,
ale też biorą pensye liche. Natomiast mamy z nich
tę korzyść, źe świat wie, kto u nas jest. To także
pewna satysfakcya. A co do mnie, rozumie pan,
panie Datyner, ja wolę mieć trzech polskich hra­
biów w Kredycie, aniżeli trzech książąt judejskicli.
Ja także się bawię za tanie pieniądze, bo co to—
rozkazywać trzem prawnukom wojewodów i hetma­
nów, okazywać im swoje niezadowolenie, kpić sobie
z nich z miną poważną i nie zwracać uwagi na ty­
tuł!...
Kiedy sobie pomyślę, źe mój pradziadek
u pradziadka takiego Łaskiego był mniej niż zerem,
a prawnuk tegoż Łaskiego jest u mnie, prawnuka
owej nicości, także mniej niż zerem — robi mi się
bardzo przyjemnie. Myślę sobie wtedy: był czas,
kiedy wyście po mnie jeździli, a nadszedł czas, kie­
dy ja sobie po was jeżdżę... Fortuna kołem się
toczy... Nie, panie, to są moi hrabiowie, ja ich
panu nie dam, jabym im nawet podwoił pensye, że­
by siedzieli w moim banku, gdyby im przyszła myślj
102
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
nie daj Boże, ten mój bank opuścić. Pan się na tych
przyjemnościach nie znasz...
— A nie...
— Co innego taki Rozpędowicz, temu dałem
dymisyę, ho to sobie taki prosty Rozpędowicz.
— •Pan prezes dał mu dymisyę, a on tu cią­
gle sterczy...
— Jakto?— przerwał Koniecpolski ze złością.
— A tak— siedzi.
— W szak mu pan miejsce wypowiedziałeś?
— W ypow iedziałem — bąknął Datyner— wypo­
wiedziałem, a on mi na to rzekł, źe banku nie
opuści.
— K oniec świata! — krzyknął Koniecpolski.—
Co on sobie myśli? Nie cierpię tego aroganta, on
mi na nerwy działa, on na mnie patrzy tak drwiąco,
źe ja tego znieść nie mogę. Patrzy mi w oczy,
prosto w oczy, lustruje mnie od stóp do głów, jakby
nie on był moim człowiekiem, lecz ja jego!
-— Rozpędowicz mi powiedział, źe mu się wią­
zanie krawata pana prezesa nie podoba.
— Co? Dam ja mu krawat!,.. Ten nicpoń,
gałgan...— Tu Koniecpolski szarpnął za koniec swo­
jej kokardki tak mocno, iż ją nawpół rozwinął. —
Mój krawat paryzki, eclit paryzki, temu golcowi się
nie podoba— wołał zagniewany.— Ja mu krawat po­
każę, ja jemu dam kpić z siebie!,.. Ot, R ozpędowicza wypędziłem, a on siedzi, sterczy... To być
nie może.
— W ię c co mam zrobić?-— mruknął Datyner.
— Co zrobić? — krzyknął Koniecpolski. — Iść
w tej chwili do inkasa i powiedzieć temu imperty-
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
103
nentowi, żeby sobie poszedł do dyabła i dał nam
święty pokój., J a takich Kozpędowiczów stu będę
miał na jego miejsce; wezmę sobie Mendelhandlów,
którzy mi w oczy spojrzeć nie będą śmieli, którzy
rozkazy moje w locie pochwycone wypełniać będą
na równi z przepisami Talmudu. Tak, pan, panie
Datyner, niekiedy masz słuszność, dzisiaj naprzykład, kiedyś mi opowiadał o waszych bredniach syonistycznych.
— To nie brednie, panie prezesie— zauważył
drżącym głosem pełnomocnik firmy Koniecpolskich.
— Brednie, panie Datyner, brednie, na które
plunąć nie warto! — wołał pan Natan, odruchowo
chwytając się za krawat.— Zresztą, co mnie to obcho­
dzi, powiem ci, panie Datyner, tylko tyle, że dzisiaj
miałeś pan racyę, a jutro mieć jej nie będziesz, bo
mnie się prawdopodobnie nie zechce ci jej przy­
znać.
— W olna wola pana prezesa.
Koniecpolski jeszcze parę razy przebiegł ogro­
mną salę obrad, rzucił okiem na ulicę i zwrócił się
znów do swego totumfackiego, który się z weksla­
mi zabierał do wyjścia.
— Idź pan zaraz na dół i powiedz temu smy­
kowi, żeby się z banku wynosił, bo go wyrzucić ka­
żę. Niech zabiera swoją trzymiesięczną pensyę i ru­
sza precz. Ja nie chcę go już więcej widzieć i nie
zejdę do inkasa, choć mam interes, dopóki ten go­
lec tam siedzi.
— A jak zażąda dymisyi na piśmie?— spytał
od drzwi Datyner.
— To mu ją damy: przyjdzie Edelberg i podpisze.
104
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
—- Tak — mruknął prokurent i dodał półgło­
sem.— A z gojem awantura będzie...
— Coś pan tam bąknął, panie Datyner?
— Nic... nic — wymijająco odrzekł tamten
i wyszedł.
Koniecpolski ochłonął nieco; stanął przed lu­
strem, krawat sobie poprawił, uśmiechnął się zło­
śliwie, spojrzawszy na plikę akcyj Kredytu Krajowe­
go, którą mu był przyniósł Datyner i usiadł przy
biurze dla załatwienia bieżących czynności.
Parę razy odbył krótką konferencyę z dy­
rektorem, parę razy przemówił ostro do szefa korespondencyi, który przyniósł kilka rekla.macyj do
podpisu, parę razy ofuknął woźnego za to, źe
wpuścił do sali zbytecznych interesantów.
O godzinie jedenąstej drzwi się otwarły i do
sali wsunęła się sucha figura starego Edelberga.
— Dzień dobry panu prezesowi! — rzekł K o ­
niecpolski, podając przybyłemu rękę, przyczem ani
się ruszył ze swego prezydyalnego miejsca.
IStary E delberg zdawał się nie przywiązywać
wagi do chłodnego przyjęcia pana Natana, owszem,
uśmiechnął się doń dobrotliwie, sam sobie przysu­
nął krzesło, a oparłszy się o biuro, kiwnął parę
razy głową i rzekł:
— Z a parę dni mamy, zdaje się, sesyę. Czy
portfele w porządku?
— U mnie wszystko w porządku.
— Bo to, widzi pan, akcyonaryusze mają swo­
je przeróżne wymagania, czasami słuszne, czasami
wynikające z przywidzeń.
Koniecpolski spojrzał badawczo na Edelberga,
\
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
105
jakby chciał wysondować, co właściwie tenże miał
na sercu i z czem przyszedł do niego, bo wiedział,
iż stary bankier, mówiąc o sesyi, myślał zupełnie
0 czem innem. Następnie, zdejmując przycisk z le­
żących akcyj na biurku, spytał:
— Akcyonaryusze—jacy?
— No— bąknął dostojnie Edelberg—akcyona­
ryusze Kredytu Krajowego.
— Ha, ha, ha!... Dobre sobie, pan prezes
żartuje?!...
Edelberg utkwił wzrok w plikę leżących akcyj
1 zadrżał; widać było po nim, że przeczuł dalszy
ciąg wykrzykników Koniecpolskiego. Ponieważ zaś
leżało mu na sercu, żeby jak najlepiej usposobić dla
siebie znienawidzonego przeciwnika, więc machnął
ręką i powtórzył wesoło.
— Tak, tak, tak...
— No, rozumie się.
Nastąpiła długa chwila milczenia. Koniecpol­
ski głaskał plikę akcyj, 'a Edelberg bębnił suchemi
palcami po biurze, poczem, zmierzywszy zblakłemi
oczyma pana Natana, rzekł znowu:
— Panie Koniecpolski, mam do pana interes
prywatny, który chcę przez pana uczynić banko­
wym.
— Słucham pana prezesa — wolno wycedził
przez zęby, ostre jak u wilka, pan Natan, i wargi
mu się złożyły do ironicznego uśmiechu.
— Opory chwilowo potrzebują kredytu—zaczął
Edelberg i twarz mu nerwowo zadrgała.
— Wiem.
— Chwilowo, uważa prezes.
106
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Niekoniecznie— syknął Koniecpolski.
— Jakto?
— Nic, słucham.
— Opory nie upadną, pójdą w górę, tylko te­
raz panuje zastój.
— W iem coś o tern— mruknął Koniecpolski—
i nasze fabryki robią na magazyn.
— Zupełnie zatem jak Opory.
— No, niekoniecznie— wtrącił pan Natan i roz­
parł się z godnością w fotelu. — My mamy zapasy
gotówki, mamy kredyt rozległy, my przetrzymamy
kryzys.
— Opory także przetrzymają...
— Tern lepiej dla pana, panie prezesie! — za­
wołał Koniecpolski, a w głosie jego drżała źle ukry­
wana ironia.— Życzę powodzenia.
— A le teraz też Opory potrzebują pieniędzy
około pół miliona rubli.
— To dużo pół miliona.
— Otóż, czyby firma D . Koniecpolski i S-ka nie
pożyczyła firmie Opory tej sumy?
— Nie wiem — odrzekł pati Natan i zaczął
liczyć akcye— ale wątpię, bardzo wątpię...
— Pomyśl pan— nalegał stary Edelberg, k tó­
remu się twarz sucha, stara coraz bardziej kurczy­
ła; znać było po nim, źe ledwie panował nad sobą.
Powtórzył znowu:— Pomyśl pan, panie Natanie, in­
teres dobry, pewny, znasz go, a znasz go prawdo­
podobnie równie dobrzo, jak ja; procent znaczny,
weksle krótkoterminowe.
— Teraz już mogę napewno powiedzieć panu
prezesowi— odrzekł pan Natan, zakładając nogę na
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
107
nogę— źe firma D. Koniecpolski i S-ka nic nie da.
— Dlaczego?
— Ha, są przyczyny...
— W ięc i K redyt Krajowy?
— Tego nie wiem, to zadecydować mogą akcyonaryusze na posiedzeniu, któremu pan prezes, jako
prezes instytucyi, przewodniczyć będziesz.
— W szak akcyonaryuszami jesteście wy, K oniecpolsc)!
'
Pan Natan uśmiechnął się złośliwie i bawiąc
się dewizką od zegarka, którą modnie przeciągał
przez dziurki od kamizelki, ją ł mówić:
— Prawda, głównymi akcyonaryuszami K redy­
tu Krajowego jesteśmy my, Koniecpolscy, teraz na­
wet więcej niź kiedykolwiek. Zakupiliśmy nowy stos
akcyj, które się przedstawi ogólnemu zgromadzeniu.
— W ię c ? —przerwał nerwowo Edelberg, który
domyślił się, źe to była mowa o jego wczoraj na
giełdzie sprzedanych akcyach.
— W ięc my, tj. ja, jako przedstawiciel akcyj
firmy D. Koniecpolski i S-ka, odmówię kredytu
Oporom. To interes nie dla nas, panie prezesie...
Zresztą, pan to możesz przedstawić do uznania akcyonaryuszów...
Zdanie to Koniecpolski podkreślił w mowie
z^ zjadliwą ironią.
Edelberg milczał. Na suchą, żółtą twarz je ­
go wystąpiły ceglaste plamy, pochodzące z wewnętrz­
nego wzburzenia. Chciał wybuchnąć, ale się po­
hamował — jeszcze raz próbował ująć pana Natana
pochlebstwem— i rzekł z uśmiechem:
— Panie Natanie, co pan mnie mówisz o ak-
108
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
cyonaryuszach, tak, jakbym ja nie wiedział, jaką
ilością akcyj pan rozporządzasz.
— Może pan wie, a może i nie — przekoma­
rzał się Koniecpolski.— Uważa pan prezes— dodał,
biorąc do ręki plikę zielonych akcyj, którą przed
chwilą złożył był pod przycisk marmurowy.— Oto
jest nowa serya papierów Kredytu Krajowego, które
Datyner przez trzecią osobę nabył dla firmy D.
Koniecpolski. Kie wiem, do kogo one, te akcye
należały, okaże się przy prezencyi...
Edelberg naraz zbladł, ceglaste wypieki zni­
kły mu z twarzy, natomiast wargi lekko zadrżały.
— Panie K atanie—ją ł mówić— panie Katanie,
pan strasznie mądry, ja wiem, że pan najmędrszy
z Koniecpolskich.
— I ja wiem — bąknął pod nosem pan
Katan.
W sercu jeg o zapanowała dziwna błogość:
widział, jak ten stary, znany i uznany finansista,
przyjaciel hrabiów i książąt, członek arystokratycz­
nego klubu, płaszczyć się przed nim zaczyna. W i­
dział i czuł, jak to przyjemnie, ale postanowił nie
ustępować, postanowił do dna wychylić czarę tej
rozkoszy, którą mu Edelberg do ust podsuwał, wy­
chylić i cisnąć.
-— I ja wiem — powtórzył głośniej — ale cóż
z tego, bezstronna opinia pana prezesa pozostanie
dla mnie miłym nad wyraz komplementem, a inte­
res pozostanie interesem...
— Mnie wszystko jedno — wtrącił Edelberg,
zdobywając się na resztkę cierpliwości —toć i bank
Państwa i bank Dyskontowy udzieli mi kredytu, ja-
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
109
bym jednak chciał, żeby się bez
tego obyło,
chciałbym mieć do czynienia z jednym Kredytem
Krajowym, którego przecież jestem prezesem.
— A tak...
—- W ię c ja powiem panu, panie Katanie— do­
dał ciszej— ja panu powiem... Kie, ja proszę pana
o to, pan rozumie, ja nigdy nikogo o nic nie pro­
siłem— a ja pana proszę...
Rzekł i czekał, wpijając szeroko rozwarte
źrenice w Koniecpolskiego. Pan Katan atoli ba­
wił się łańcuszkiem od zegarka i milczał.
— Ja pana proszę... to rzecz pańska i moja,
prywatna, konfidencyonalna— dodał z drżeniem.
Koniecpolski jeszcze milczał.
— W ięc cóż?
— A nic! — zawołał pan Katan, p°wstając
z fotelu, i twarz mu się wykrzywiła w złośliwym
uśmiechu. Ja nie chcę!
— Kie?
— Kie, panie prezesie!
Edelberg podniósł się także, blady, zielony
niemal z doznanego upokorzenia i gniewu.
— W ięc przepraszam pana— rzekł wolno i ja ­
kiś złowrogi płomień błysnął mu w oczach.— P rze­
praszam pana, żem pana nudził w interesie mojej
instytucyi niepotrzebnie. Zapomnij pan o tem, coś­
my przed chwilą mówili.
— O. nie!-—wyrwało się nagle K oniecpolskie­
mu i przysunął się do Edelberga.— O takich r z e ­
czach się nie zapomina, panie prezesie.— To są m o­
je duchowe aktywa.
— K tóre się przemienią w pasywa; fortuna
110
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
kołem się toczy — mruknął ponuro stary Edelberg
i kiwnął sceptycznie głową.
— M oja fortuna łaskawa dla mnie, pan to
wis— zakończył Koniecpolski i kładąc na biurku ja ­
kiś papier, dodał: — Pan prezes może zechce p od­
pisać parę papierów?
— I owszem.
— Proszę, oto regulamin obrad, to ustawa do
druku, to bilans miesięczny.
Edelberg znów usiadł i zabrał się do prze­
glądania papierów. N ic nie mówił, nie mógł m ó­
wić: gniew i wzruszenie tamowały mu oddech —pod­
pisywał, sam nie wiedząc jak.
— A' to formalna, urzędowa dymisya dla Rozpędowicza, którego ja nie znoszę— wtrącił K on iec­
polski, podsuwając Edelbergowi firmowy arkusz
banku.
Edelberg z uwagą przeczytał papier, nastę­
pnie podniósł na Koniecpolskiego swe blade oczy
i rzekł, kiwając głową:
— A ja Rozpędowicza lubię, to dobry urzęd­
nik, jest już 18 lat w naszym Kredycie —nie mam
nic przeciwko niemu.
— Kwestya poglądu.
— Oto mój pogląd!
— W ięc cóż z tego?
— A to - wyrzucił ż siebie Edelberg, kontent,
źe znalazł coś takiego, czem mógł narazie doku­
czyć Koniecpolskiemu, chociaż go Rozpędowicz nic
a nic nie obchodził.— A to, źe ja tego papieru, tej
niesprawiedliwej dymisyi nie podpiszę.
— Pan prezes zapomina, źe jeg o podpis —
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
111
uniósł się pan Natan — jest tylko czczą formalno­
ścią. Rozpędowicz już został wydalony, właśnie
poszedł go przed chwilą wyrzucić z biura mój pro­
kurent.
— A to co znowu? Pan bez mojej wiedzy
chcesz rozpędzać porządnych ludzi, a natomiast
wprowadzić tu całe Nalewki? — zawołał Edelberg,
odsuwając papier.
— T o nie pańska rzecz...
— A czyja?
— Moja, bo ja, panie Edelberg, sam repre­
zentuję trzy czwarte akcyj, kiedy tymczasem pan
pozbyłeś się prawie reszty swoich...
— To mnie nie przekonywa; ja odpowiadam
za honor instytucyi!— wybuchnął Edelberg.— Ja od ­
powiadam za tę jedną czwartą akcyj, której pan
nie posiadasz; ja mam, panie kochany, za sobą opi­
nię ustaloną, a pan co?
— Pieniądze.
— A...
— Tak, pieniądze, którym się ludzie kłaniać
zwykli, ludzie wielcy, najwięksi— rozumie pan?
— Rozumiem także i co innego— syknął E del­
berg— rozumiem, żeś pan... żeś pan...
— Co?
— Nic. Chciałem coś powiedzieć, ale nie
powiem, bo pragnę do końca tej rozmowy pozostać
dobrze wychowanym; ja już jestem za stary, żeby
sobie psuć krew.
Koniecpolski spłonął nagle, zgrzytnął zębami,
ale nic nie rzekł; patrzył na Edelberga tak niena­
wistnie, jakby go chciał na strzępy podrzeć,
112
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— W ięc pan nie podpisze dymisyi Rózpędowicza?
— N ie. Jeżeli pan chcesz, to go usuń; weź
pan to na swoją odpowiedzialność. M ają być bez­
prawia w tej instytucyi, niech będą; ja do nich
swej ręki nie przyłożę.
I cofając się ku drzwiom, rzekł chłodno:
— .Do widzenia panu...
— D o widzenia -— wykrztusił Koniecpolski
i zabrał się nerwowo do podpisywania papierów,
których jeszcze cała kupa leżała na biurku.
Tymczasem stary Edelberg poważnie i wolno
schodził ze wspaniałych marmurowych schodów na
dół. Umiał panować nad sobą, przywyczaił się do
tego przez długie lata finansowego żywota, to też
niktby się nie domyślił po nim, źe w duszy jego
starczej gorzał płomień strasznej nienawiści do K o ­
niecpolskich.
K iedy już dosięgał ostatnich stopni wspaniałej
klatki schodowej, naraz zastąpił mu drogę jakiś
jeszcze młody człowiek przyzwoicie ubrany. .Na
twarzy jego bladej znać było wielkie wzburzenie;
trzymał kapelusz w ręku i wymachiwał nim tak,
jakgdyby kogoś odpędzić pragnął.
— Moje uszanowanie panu prezesowi — rzekł
młody człowiek i wlepił swe siwe błyszczące oczy
w starrgo Edelberga.
Edelberg przystanął i wyciągnął doń rękę,
poczein rzekł z uśmiechem:
— Dzień dobry, panie Rozpędowicz! Dokąd
to pan tak biegniesz; czy cząsen) się co nie stało
w biurze?
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
113
— A stało się, panie prezesie!— odparł urzędnik
z goryczą:— Z a moją długą i ciężką pracę w banku
wyrzucają mnie... Pan prezes pewnie już podpisał
moją dymisyę?
— Nie... nie podpisałem — mruknął Edelberg
i twarz mu się wyjaśniła. — Nie podpisałem— powtó­
rzył z naciskiem — ponieważ uważam, iż pan w instytucyi pracuje z pożytkiem.
W łaśnie przed
chwilą prezes Koniecpolski pokazywał mi gotową
dymisyę dla pana, ale jej nawet nie dotknąłem.
— Pan prezes Koniecpolski kazał mi opuścić
Kredyt Krajowy— tłomaczył Rozpędowicz— przed pa­
ru dniami, ja się jednak nie ruszyłem, bo to ogro­
mna niesprawiedliwość — liczyłem... Et, co tu mó­
wić!.. Przed chwilą przyszedł do inkasa Datyner
i przyniósł mi stanowczy rozkaz pana K oniecpol­
skiego opuszczenia biura... Zwymyślałem go; powie­
działem, źe sam się rozmówię z prezesem i źe za­
żądam formalnej dymisyi z motywami. Teraz tam
idę...
Tu zatrzymał się, spojrzał na Edelberga py­
tającym wzrokiem, w którym tliła nadzieja jakaś —
i dodał:
— A może pan prezes potrafi to zmienić,
przecież mnie pan zna?
— Wiem, żeś pan porządny urzędnik, ja pa­
nu nic nie mogę zarzucić, ale...
— A le co?— przerwał Rozpędowicz.
Edelberg położył mu swą suchą rękę na ra­
mieniu i rzekł szeptem:
— A le moja instaneya u pana KoniecpolskieBiblioteka — T. 305
8
114
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
go nic nie znaczy; ja juz wstawiałem się za pa­
nem... Nie pom ogło— pan wie zresztą, jaki to czło­
wiek, jako też i to, źe ja tu jestem jedynie na
stanowisku zewnętrznego reprezentanta instytucyi,
wewnętrzny zarząd do niego należy.
Rozpędowicz milczał ponuro i miął kapelusz
w ręku, Edelberg zaś ciągnął dalej jeszcze cich­
szym głosem:
— Pan najlepiej pojmuje, jak trudna rozmo­
wa z tym człowiekiem. Te nasze czasy minęły, na­
stąpiły inne czasy... Pan to pojmuje, nie potrzebu­
ję więcej dodawać, pan rozumie... Pan potrafi, zda­
je mi się, jasno i dobitnie wyłożyć panu K on iec­
polskiemu swoje przyczyny, dla których ci ciężko
bank opuszczać — jestem pewien, źe pan to po­
trafi...
— O, potrafię — syknął urzędnik i nozdrza
mu się wzdęły z wściekłości, a oczy zamigotały
złowrogo.
— D ow idzenia panu, panie Rozpędowicz— za­
kończył Edelberg, podając urzędnikowi swoją rękę
drżącą.
Poczem wstąpił na chwilę do dyskonta, zapy­
tał o coś szefa wydziału, urzędnikom grzecznie ki­
wnął swą łysą głową i wyszedł. Przed gmachem
czekała nań karetka; sam sobie otworzył drzwiczki,
wsiadł i kazał stangretowi jechać.
Tymczasem Rozpędowicz wbiegł szybko po
schodach na pierwsze piętro i nie słuchając woźne­
go, który mu mówił, źe prezes polecił nikogo nie
wpuszczać, wpadł do sali obrad, gdzie siedział K o ­
niecpolski i zbliżywszy się do biurka, rzekł:
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
115
Czy pan prezes stanowczo ma zamiar mnie
z banku usunąć?
Koniecpolski spojrzał "na niego i wycedził
wolno:
— Ja. o tej porze z nikim, prócz dyrektorów,
nie rozmawiam.
Rozpędowicz poczerwieniał, jak burak, a kła­
dąc dłoń na stole, zawołał:
— A le ze mną pan prezes rozmawiać będzie!
W ięc pytam jeszcze raz: ćzy pan ma stanowczy za­
miar usunięcia mnie z banku?
— Powiedziałem to już panu, a powtórzył mu
to samo prawdopodobnie przed cliwiłą pan proku­
rent mojej firmy.
— Zatem ?
— Zatem, czemu pan tu siedzi? Niech pan
pensyę zabiera i niech pan...
— Przepraszam! — przerwał podniesionym gło­
sem do żywego podrażniony urzędnik. — Przepraszam, a za co mnie spotkała ta kara?
— Panie, tylko bez uniesień...
— Z a co?...
— B o pan jest kiepskim urzędnikiem, bo pan
zadarmo przez kilkanaście lat jadł nasz chleb, bo
pan...
— Motywów żądam, przyczyn chcę, panie pre­
zesie!— w ołał Rozpędowicz.
Z a drzwiami powstał nagły szmer.
— Motywów dymisyi żądam, a mam prawo żą­
dać za moje długie lata ciężkiej pracy, rzeczowych
przyczyn chcę, bo mnie nigdzie inaczej nie przyj­
mą... daj mi je pan!...
116
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Koniecpolski podniósł się ze swego miejsca
i przerzuciwszy papiery, leżące na stole, wyciągnął
jeden i podał Rozpędowiczowi, mówiąc:
— Oto dymisya pańska!
Urzędnik wziął papier do ręki, rzucił nań
okiem i ciskając go na biurko, rzekł:
— To jest nic, ja się z tern nigdzie nie mogę
pokazać, niema nawet podpisu prezesa i członków
rady... Ja tego nie wezmę! Nie pozwolę się tak
byle czem wykwitować, nie!...
— Nie krzycz pan tak, ja tego nie znoszę!
— W ięc nic więcej nie dostanę?
— N ic — mruknął Koniecpolski, a wskazując
prawą ręką na drzwi, dodał: — Idź pan, bo ja tu
krzyków nie zniosę!
— Co?!— wrzasnął na cały głos Rozpędowicz.
W tej chwili do sali wsunęła się postać ponu­
ra Datynera; przez otwarte drzwi widać było dyre­
ktora i szefa korespondencyi.
— Co?... Ja pana każę wyrzucić, jeżeli się
pan ztąd dobrowolnie nie wyniesiesz.
— Mnie... wyrzucić?!... — krzyknął urzędnik
wściekły z gniewu,
— Tak!
— Mnie chcesz wyrzucić, mnie szlachcica?
— W ynoś się, ty nicponiu!
— Mnie chcesz wyrzucić, ty podły żydzie! —
ryknął Rozpędowicz. — Ja ciebie pierwej wyrzucę,
oszuście, złodzieju, szubrawcze, syonisto wstrętny!...
Koniecpolski widząc, źe urzędnik postępuje
ku niemu, zaczął się cofać do drzwi otwartych,
w których stali prokurent, dyrektor i szef wydziału.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
117
— Panowie widzicie: ten człowiek mnie, K o ­
niecpolskiego, obraża; ten urzędniczyna marny śmie
mnie lżyć, panowie widzicie!
— Sprowadzić policyę! — krzyknął Datyner,
chroniąc się przed podniesioną pięścią Rozpędowicza za plecy dyrektora.
— Policyę!— powtórzyli razem dyrektor z sze­
fem korespondencyi.
W padli woźni i stanęli pomiędzy K oniecpol­
skim, bladym strasznie, a Rozpędowiczem. Z a nimi
do sali wtłoczyli się urzędnicy z pierwszego piętra—
z korespondencyi i buchalteryi.
Datyner wołał:
— PolicyaL.
Koniecpolski krzyczał:
— Patrzcie, panowie, ten człowiek mnie obra­
ża; nazwał mnie żydem, szubrawcem, złodziejem,
syonistą.. Panowie, będziecie świadkami, że on
mnie tak nazwał!
Urzędnicy cofnęli się nieco, pozostali tylko na
swych miejscach dyrektorzy i woźni.
W ówczas Rozpędowicz, stając pośrodku sali,
wskazał ręką na Koniecpolskiego i głosem zdławio­
nym ją ł mówić:
— Odzywam się tu, panowie, do was wszyst­
kich obecnych, żeby później przed sądem nie było
najmniejszej wątpliwości, jako, źe prezes K oniecpol­
ski jest żyd — syonistą, podły, oszust, szubrawiec
i szwindlarz, który dawno powinien siedzieć w wię­
zieniu za swoje łajdactwa... A teraz — dodał, gro­
żąc pięścią panu Natanowi — połknij sobie swoją
dymisyę, wstrętny żydzie, niech ciebie i twój Kredyt
118
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
hebrajski, twoją fiilię
wezmą!...
banku palestyńskiego, dyabli
I wybiegł, niezatrzymywany przez nikogo.
Koniecpolski ochłonął nieco ze strachu; w du­
szy był kontent, że awantura na tein się tylko skoń­
czyła; oczekiwał czegoś poważniejszego, napaści
czynnej ze strony Rozpędowicza, widząc, jak ten su­
nął ku niemu. Z rozrzewnieniem spojrzał na stół,
który go oddzielił w sam raz od urzędnika gwałto­
wnego i rzekł, ocierając pot z czoła:
— N o i co?!
— A to hultaj ■— zawołał dyrektor, który po
wyjściu łtozpędowicza stał się nagle odważnym. —Jabyrn go, jabym go tak— i zgiął trzy palce lewej rę­
ki na znak jakiegoś ruchu gwałtownego. — To szu­
brawiec! — ozwał się po nim wice-dyrektor. — Tak
śmiał zelżyć prezesa i do tego w naszych oczach;
jabym mu kości połamał!
Nie wiadomo jednak było, jakim sposobem za­
brałby się ten pan wice-dyrektor do łamania kości
silnemu Rozpędowiczowi, albowiem sam był nie­
zmiernie mały i wątły.
Datyner spochmurniał i zaczął mruczeć:
— A nie mówiłem panu prezesowi, jaki to
człowiek... nie mówiłem? Oni wszyscy tacy; w nich
się ciągle odzywa dawna buta szlachecka.
I chciał dalej coś mówić, gdy Koniecpolski
mu przerwał, rozkrzyżowawszy ręce:
— N o i co?
— Policyi trzeba było wezwać— wrącił broda­
ty, z twarzą króla asyryjskiego, buchalter główny.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
119
W szedł woźny i, zbliżywszy się do pana N a­
tana, rzekł półgłosem:
— Rewirowy ze stójkowymi za drzwiami...
Koniecpolski opadł na fotel i machnął ręką.
— Mam zawołać? spytał woźny.
— P o co?
— A bo pana prezesa pan Rozpędowicz na­
zwał żydem.
Koniecpolski zźymnął się i mruknął:
— Idź do stu dyabłów!
— Dokąd?
— D o stu dyabłów! Teraz policya? Teraz,
kiedy się już awantura stałą? Nie głupim — d o­
dał — skandal jest wielki, ogromny skandal. K o ­
niecpolski został zwymyślany, no i co? Musi daq
pokój, bo niepodobna walczyć z całym światem, nie­
podobna też, abym ja, przedstawiciel instytucyi i jej
akcyonaryusz najpoważniejszy, miał wyzywać na po­
jedynek tego człowieką, tego urzędniczynę...
— W ięc co? — pytał dalej woźny, pochylając
się nad Koniecpolskim.
— A nic. Ot, powiedzcie rewirowemu, źe już
niepotrzebny, źe sami sobie daliśmy radę.
— Pan Rozpędowicz pokrzyczał, pokrzyczał, aż
się biura zatrzęsły — ciągnął dalej woźny — i wy­
leciał, jak wiatr... Niema go już!
— Tern lepiej dla niego—rzekł groźnie, strze­
lając małemi oczkami, wice-dyrektor.
Koniecpolski dopiero teraz odczuł śmieszność
swego położenia, teraz, kiedy się widział otoczony
swym sztabem urzędniczym. Uczyniło mu się nie­
znośnie, więc po odejściu woźnego rzekł do w ojo­
120
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
wniczo nastrojonego buchaltera głównego >i do ró­
wnież bohaterskiego wice-dyrektora:
— P an ow ie, trzeba
awantura, skończona.
się
zabrać
do
roboty;
W szyscy wyszli,' został jeden tylko Datyner.
Koniecpolski zmierzył go oczyma i rzekł:
— Urządziłeś mnie pan!
— K to, ja?
— A kto?
— Pan prezes przecież żądał, żeby Rozpędowicza wydalić.
Pan Natan machnął desperacko ręką i za­
wołał:
— Tak, wypędzić, a raczej usunąć, ale bez
awantur, cicho... Mnie te historye zawsze zdrowie
kosztują; ja to odchoruję... A w domu, co będzie?
Zona, dzieci, jak się dowiedzą?
— K to tam będzie myślał o tern? —ośmielił się
wtrącić prokurent.
— Bo ja wiem, kto? W każdym razie Edelberg się dowie o wszystkiem... O, on mi to przy­
pomni...
— Ja panu prezesowi powiem — szepnął D a ­
tyner, siadając przy strapionym panu Natanie — ja
panu prezesowi powiem: temu wszystkiemu winien
prezes Edelberg.
— Et, głupstwo,
Koniecpolski.
— Nie takie znów
zesowi wydawać może.
na to, że ja. widziałem,
panie Datyner — mruknął
głupstwo, jak się panu pre­
No, a co pan prezes powie
na własne oczy widziałem
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
prezesa Edelberga
czem.
— Tak?
— Tak.
rozmawiającego
z
Rozpędowi-
— A o czem mówili? — spytał znów K oniec­
polski i ją ł wodzić błędnym wzrokiem po ścianach
sali.
— O czem, nie wiem, chociaż chciałem wie­
dzieć; ukryłem się nawet w tym celu przy szatni
urzędników. Wprawdzie nic nie usłyszałem, ale na­
tomiast zobaczyłem wyraźnie, jak prezes Edelberg
podawał rękę Rozpędowiczowi, czego on, ten du­
mny człowiek, nigdy nie czyni bez ważnych powo­
dów. Widziałem także, jak się uśmiechał i jak za
dowolony wsiadał do swej karety.
Koniecpolski pomyślał dłuższą chwilę, poczem
zapaliwszy cygaro, a palił zwykle tylko cygara ha*
wańskie najlepszych gatunków, rzekł:
— Z tego wszystkiego, coś mi pan o Edelbergu -powiedział, najważniejsze jest podanie ręki
Rozpędowiczowi. Edelberg tego zazwyczaj nie czy­
ni, bo nie dba, podobnie jak ja, o popularność
między tą hołotą gryzipiórków.
A co, to nie on winien?!
Koniecpolski zdawał się tego wykrzyknika nie
słyszeć, ciągnął zapamiętale drogie cygaro i mówił
wolno, jakby do siebie:
— Edelberg Rozpędowiczowi rękę podał, a mnie
nie podał, no, bo mu krwi napsułem, więc miał sta­
ry racyę. Edelbergowi musiało o coś chodzić, że
się tak poniżył wbrew swemu zwyczajowi, zatem
Edelberg mógł się przyczynić formalnie do tej he­
122
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
cy... Mógł—wnioskował dalej, patrząc na Datynera — a skoro mógł, to uczynił, ponieważ chciał się
zemścić na mnie... Uczynił, niema co, gdyż i ja
to samo bym uczynił: mamy obaj jednakowe żydow­
skie charaktery...
Datyner słuchał.
Koniecpolski wstał z fotelu, przeszedł się po
sali i rzekł znowu:
— On się na mnie zemścił, ponieważ ja się
na nim zemściłem... A teraz, słuchaj pan!—zawo­
łał głośno do stojącego pókornie prokurenta swego.—
A teraz ja także muszę się zemścić! Ja się ze­
mszczę, a pan wynajdziesz sposób, jak najlepiej ten
przepis: „Oko za oko, ząb za ząb” według tego, co
mówi Pismo święte, wykonać.
Datyner jął targać swoje rzadkie włosy, ro­
snące w trzech kępkach nad czołem, ale nic nie
mówił.
— Masz pan sposób na starego? — mruknął
znowu Koniecpolski.
— Jutro będzie.
— Do jutra licho wie, co się stanie. Kozpędowicz, Edelberg, żona, dzieci... Oj, panie Daty­
ner, panie Datyner, toś pan mnie urządził. Powia­
dam panu, jeżeli ja się na Edelbergu nie zemszczę
we właściwy sposób, t. j. tak, żeby ten ochrzczony
żyd mnie poczuł, to pan za tę rzecz odpokutujesz.
Ja to panu powiadam teraz, w tej chwili!
Datyner zbladł, wiedział bowiem, źe Koniec­
polski tej obietnicy dotrzyma i źe sobie z nim, pro­
kurentem firmy, żadnej ceremonii robić nie będzie?
więc się odezwał błagalnie:
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
123
— Panie prezesie, panie prezesie, eo ja?
— Zemsty mi trzeba! — ostro powtórzył K o ­
niecpolski, kontent, że choć w ten sposób ma na
kim złość swoją, wywrzeć.
— Będzie zemsta, będzie zemsta! — powtarzał
niespokojny o swój los i byt syonista.
— Liczę na to! — kukną! pan Natan — termin
do jutra panu daję; jutro o tej porze mam być
pomszczony, rozumie pan. panie Datyner? Pom szczo­
ny nie na Pozpędowiczu, którego niech wszyscy dyabli, ilu ich było i jest, wezmą— ale na Edelbergu, bo
wiem juź, przekonany jestem, źe to on tego hultaja tu wpędził, aby tenże hultaj mnie zelżył wobec
wszystkich.
— Bądź pan zdrów do jutra — dodał i poże­
gnał się z Datynerem, podając mu jeden palec pra­
wej ręki na znak swego wysokiego niezadowolenia.
W yszedł, zamykając za sobą ostrożnie drzwi.
Już nie wstępował ani do gabinetu dyrektora, ani
do biur na górze, ani nawet nie przystanął na galeryi, co zwykle czynił. Wymknął się z gmachu
bankowego, przeprowadzany złośliwemi spojrzenia­
mi urzędników, którzy go dostrzegli z okien, jak się
ładował do karety.
Zaraz też zaczął się w K redycie inny ruch.
N adeszła godzina śniadania. Urzędnicy opuszczali
swoje wydziały i spieszyli gromadkami na drugie
piętro, gdzie się znajdował wspólny stołowy pokój.
P o drodze przystawali i rozmawiali o zaszłej przed
kwadransem awanturze. B-ozpędowicz był ogólnie
łubiany za swoją koleżeńskość i śmiałość w wygła­
szaniu opinii o szefach sekcyjnych i o radzie insty-
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
tucyi,
natomiast
Koniecpolskiego nienawidzono.
Ztąd też radość była ogólna z tego tytułu, ze na­
reszcie ten arogant żyd dostał za swoje. O Datynerze wyrażano się jeszcze ostrzej. Niektórzy twier­
dzili, źe Rozpędowicz na tern, co uczynił, nie p o ­
przestanie, ale zabierze się z innej strony do K o ­
niecpolskiego i źe to dopiero początek awantury,
koniec zaś będzie daleko ciekawszy. Powstał śmiech
ogólny, kiedy korespondent niemiecki, znany ze
swego dowcipu w biurze, zaczął przypominać ten
kulminacyjny epizod, gdy Rozpędowicz w lansadach
sunął ku Koniecpolskiemu, a szanowny prezes K re ­
dytu Krajow ego schronił się za stół.
— Zaraz poznać żyda! — wrzeszczał świeżo
przyjęty do banku młodziutki aplikant — zaraz po­
znać... Ty mu nawymyślasz, a on ucieknie; żyd— to
urodzony tchórz.
Na to brodaty buchalter, podobny z fizyognomii do króla asyryjskiego, spojrzał groźnie na mó­
wiącego aplikanta i zawołał:
— No, no. panie Es, tylko nie tak ostro!...
— Nie wszyscy żydzi — dopomógł mu czerwo­
ny jak płomień urzędnik z dyskonta.
— Są tchórzami — zakończył młody inkasent
z potrójnie złamanym nosem i, jakby obawiając się
skutków śmiało wygłoszonej opinii o swych współ­
wyznawcach, wyniósł się natychmiast z jadalni.
Reszta Żydów mruczała po cichu, ale nie wtrą­
cała się do rozmowy.
— Panowie, dajcie pokój — zawołał szef inka­
sa, Polak, który miał mir i posłuchanie u urzędni-
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
125
ków Kredytu— dajcie pokój, bo nowa historya goto­
wa ztąd wyniknąć.
Urzędnicy żydzi razem ze swym szefem bro­
datym gremialnie wyszli z sali, widocznie pragnęli
w ten sposób parlamentarny zamanifestować swoją
solidarność, a zarazem swoje stanowisko wobec
urzędników chrześcijan, biorących stronę Rozpędowicza contra Koniecpolski, Datyner i spółka.
Niebawem teź wszystko w biurach Kredytu
Krajowego powróciło do normalnego stanu.
Tymczasem Koniecpolski, którego kareta uno­
siła ku domowi, ją ł rozważać całą tę nieprzyjemną
dla siebie sprawę z innego punktu widzenia, aniżeli
ci wszyscy, co o nim mówili w banku i na mieście.
Oto przyszło mu najpierw do głowy, że stała
się dlań rzecz niespodziewana i głupia.
Niespo­
dziewana, bo on, Koniecpolski, nie przypuszczał,*
ażeby mógł być znieważony przez marnego urzę­
dnika, człowieka, który był „jego człowiekiem” .
Głupia, bo ten „jego człowiek,” ten marny urzędnik
tryumfował w tej chwili, gdy on, Natan K oniecpol­
ski, czuł się zgnieciony, zmiętoszony, jakby zbity,
chociaż cały na ciele i kościach. Dlaczego się to
stało, myślał, dlaczego?... I musiał sobie sam od­
powiedzieć, jako źe stało się dlatego, iż on, K o ­
niecpolski, był żydem, a tamten, Rozpędowicz, był
chrześcijaninem; następnie, iż on miał za sobą tylko
żydów, odważnych, kiedy im nikt nic złego nie czy­
ni, a tchórzów, kiedy im palcem pogrożą, a w koń­
cu, iż on, Koniecpolski, reprezentował tylko siłę
pieniężną, a Rozpędowicz przedstawiał siłę moralną,
126
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
zawartą w znacznej części we właściwościach swojej
rasy aryjskiej.
I echem odhiła mu się w sercu hucząca w gło­
wie myśl natrętna:
— Choćbyś ty, Natanie, miał nie pięć, a pięć­
dziesiąt, sto, tysiąc milionów, będziesz zawsze po­
gardliwie traktowany przez Aryjczyka... zawsze,
zawsze...
— Boś ty jest niższy, niższy...
— Z milionami paryasem narodów jesteś, po­
śmiewiskiem ludów stałeś się, karykaturą marną...
— Gdzie twoje życie? Gdzie?... Co ono war­
te? Nie kupisz za pieniądze duszy innej, duszy
pysznej, niepodległej... nie, nie kupisz.
Koniecpolskiemu myśli te jedna po drugiej
przechodziły przez głowę, bo był człowiekiem inte­
ligentnym i trzeźwym.
Kareta skręciła do alei Kóź, pan Natan drgnął,
za chwilę miał stanąć przed domem, a tego domu
w tej chwili obawiał się więcej niż czegokolwiek na
świecie. Był jeszcze wzruszony, chciał się uspokoić,
więc wychyliwszy się przez okno karety zawołał na
stangreta:
— Wincenty, Wincenty!
— A co?
— Nie jedźcie do domu — odrzekł miękkim
głosem.
— A dokąd? — spytał stangret, osadzając ko­
nie na miejscu.
— Dokąd?... Bo ja wiem, jedźcie, dokąd wam
się podoba, byle nie do domu, do Łazienek naprzykład, albo za miasto, nawet lepiej za miasto.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
127
Stangret podciął konie, kareta potoczyła się
po równej drodze ku Belwederowi.
Pan Natan westchnął ciężko i przypomniał
sobie dopiero teraz, źe stangretowi powiedział „wy” ,
a nie jak zwykle twardo i ostro „ty ” ... Dlaczego?
pytał się samego siebie — i uczuł się dziwnie nędz­
nym, nędzniejszym od ostatniego z licznych sług
i oficyalistów swoich.
— Czemu ja się właściwie trapię? -— mruknął
pod nosem.— Czemu? Te relleksye, które mi w tej
chwili przychodzą do głowy, są mojemi prywatnemi
sądami, a o nich przecież nikt się nie dowie.
I snuł dalej poczętą pierwotnie myśl:
— Wewnętrznie pozostanę sobie tein, czem
jestem, żydem, różniącym się tylko od mojego bra­
ta chałaciarza z Nalewek tem, źe mam więcej pie­
niędzy, zewnętrznie będę panował nad gromadą
aryjczyków w dalszym ciągu, będę względem nich
bez litości, będę się na nich za swoje źydowstwo
mścił. Rozpędowicza zaskarżę do sądu, wsadzę do
kozy, Edelbergowi, temu staremu żydowi, co się
odradza we wnukach swoich, resztę mienia z rąk
wytrącę i pokażę mu, co znaczę!...
Naraz przypomniał sobie słowa tegoż Edelberga, końcowe słowa odbytej z nim rozmowy:
— Mój panie, fortuna kołem się toczy; dziś
ja, jutro pan się znajdziesz pod druzgocącemi ko­
łami życiowego rydwanu...
— Edelberg ma racyę — pomyślał, marszcząc
brwi— ma racyę. O jciec jego był taki bogaty, jak
ja teraz, a moje dzieci może się znów znajdą nad
brzegiem przepaści, z której wyziera widmo bru­
128
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
dnej nędzy, jak obecnie jego dzieci... Fortuna ko­
łem się toczy...
W ięc go pochwyciło za gardło jakieś dziwne,
nieznane mu przedtem rozrzewnienie, jakiś lęk bar­
dzo bolesny, i poczuł w sercu swojem coś nakształt
litości względem swego wroga.
K areta parę razy objechała w koło Łazienki,
konie niosły lekko; jednostajny turkot gumowych
kół działał na pana Natana kojąco, uspokajał go.
W końcu juź o niczem nie myślał, na jego twarzy
przybladłej rozsiadł się smutek, bezbrzeżny smutek.
Niktby w tym człowieku napoły złamanym nie po­
znał teraz aroganckiego, pysznego prezesa zarządu
Kredytu Krajowego.
Już dobrze było ciemno, kiedy pan Natan
znalazł się nareszcie w domu własnym.
— Gdzieś ty był tak długo?— zaraz na wstę­
pie spytała go żona, patrząc nań uważnie.
— W banku; potem kazałem się Wincentemu
przewieźć przez aleje, bo mnie głowa bolała — tłomaczył się pan Natan, z czułością spoglądając na
żonę, młodą jeszcze i przystojną brunetkę o okrą­
głej twarzy, którą kochał prawdziwie.
— Moźeś ty, Natan, chory?
— Et, n ie —przeszło.
— A to chwała Bogu... Herbaty się napi­
jesz?
— Nie mam ochoty, zaczekam na obiad —
szepnął pan Natan, całując żonę; a obawiając się
dalszych zapytań, rzekł znowu:
A gdzie dzieci?
— Bózia u siebie w pokoju z Anielką; Józio
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
129
przygotowuje lekcye z korepetytorem, a Dawidek
się bawi— potem z uśmiechem dodała:— Wiesz, N a­
tan, bal się uda; przyjdzie młody Sławoborski,
przyobiecał tez sprowadzić kilku panów z towarzy­
stwa. Bal będzie szyk! Musiałam kilku naszych
odprosić w delikatny sposób, bo rozumiesz, co oni,
np. te Birnfeldy mają wspólnego z panami z towa­
rzystwa?
I śmiała się wesoło, głaszcząc męża po twa­
rzy i brodzie. Koniecpolski zmarszczył się i rzekł:
— Sławoborski Artur, wnuk Edelberga?
— Tak.
— Cóż on tu u nas ma do roboty?
— Jakto co?— spytała zdziwiona żona.— Przy­
stojny, miły chłopak i z nazwiskiem... My mamy
córkę na wydaniu.,. Leon jej nie chciał, to może...
— Co?— przerwał nagle pan Natan — Sławo­
borski, Leon Edelberg? Nie, Salciu, z tego nic nie
będzie.
— Z czego? — spytała żona, i uśmiech jej
znikł z okrągłej, różowej twarzy.
— Ja nie chcę komedyj, moje serce.— Bronił
się Koniecpolski i desperacko machnął ręką.— My j e ­
steśmy żydzi, to trudno — żydzi jesteśmy; my z ni­
mi nic wspólnego nie mamy; ja wolę, żeby Kózia
wyszła za starszego Birnfelda, aniżeli za Sławoborskiego.
— Oszalałeś, czy co?!— przerwała pani Salo­
mea .Koniecpolska i odsunęła się od męża.— Kózia
za Biernfeldem, Rózia Birnfeldowa, nie! Ja też
mam dosyć tej komedyi żydowskiej; póki żył twój
Biblioteka. — T. 305.
9
130
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
ojciec, człowiek starej daty, było sza, cicho, ale te­
raz, mój drogi?..
Koniecpolski schwycił się za głowę i jęknął:
— Ojoj, Salciu, Salciu, żebyś ty wiedziała,
żebyś ty wiedziała!..
— Co? Stało się coś niespodziewanego? Może
ten syonista Datyner, którego muszę dla własnej
satysfakcyi choć raz jeden kazać lokajowi wyrzucić
za drzwi...
— Gorzej, gorzej... — jęczał pan Natan.— Ja
sam dobrze nie wiem... Ty się nie pytaj; zrób co
chcesz, ale się nie pytaj!
Nastąpiła chwila milczenia, poczem Koniecpol­
ski znów usiadł na sofie i rozwiódłszy ręce, rzekł:
— Edelbergowie—to bankruty; Leon już plaj­
ta, stary będzie plajta, bo gdzie on kredyt znaj­
dzie, gdzie?.. A Sławoborscy pójdą za nimi; przy­
gniecie ich własny pałac gotycki, z którego się tak
pysznią.
Na to pani Salomea gniewnie spojrzała na
męża i grożąc mu palcem, powiedziała półgłosem:
— Słuchaj, Natan, bez głupstw... Mówię po­
ważnie: ty Edelbergom daj pokój, hec nie urządzaj,
zwłaszcza teraz, kiedy może Artur, który się Rózi
podoba, zacznie się o nią starać. Ty daj pokój
i ze mną nie zaczynaj, nie radzę ci, bo przegrasz!
To mówiąc, szarpnęła męża za rękaw.
— Rób, co chcesz, tylko mi daj żyć—stęknął
Natan, nie śmiejąc żonie spojrzeć w oczy.
W tej chwili do pokoju wpadła panna Róża
Koniecpolska, najstarsza i ukochana córka pana
Natana.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
131
— Czemu papa taki posępny? — spytała, sia­
daj ąc obok ojca.
— Nic, interesa, mój skarbie — odparł ojciec
przyciszonym głosem i pociągnął córkę ku sobie.
Spojrzał na nią z wielką miłością i pocałował w oba
policzki.
— Jakaś ty dzisiaj wesoła i piękna...
— A bo mi to źle na świecie — zaśmiała się
panna R óża i zaczęła ojca głaskać po głowie.
Koniecpolskiemu twarz się stopniowo wypogadzała.
-— W iesz, Róziu, tyś warta księcia.
— W iem !— zawołała śmiało dziewczyna.
I stanęła w wyzywającej postawie na środku
gabinetu.
Była istotnie piękna. Taką musiała być opie­
wana w Biblii Sunamis, Judyta i Estera; płeć mia­
ła matową, oczy,
niby dwa płonące
dyamenty
czarne, czoło o niezmiernie subtelnym rysunku, usta
karminowe, soczyste, zda. się stworzone do poca­
łunków namiętnych i długich. To, co semicka rasa
miała uroczego we właściwościach swoich, znalazło
w tej dziewczynie wyraz niemal idealny.
— Księcia ci trzeba! — zawołał pan Natan,
olśniony pięknością swej córki.
— A le nie żydowskiego— szepnęła matka.
— A ja wolę hrabiego! — W trąciła ze śmie­
chem panna Róża i rzuciła się ojcu na szyję.
Koniecpolski się skrzywił, ponieważ wiedział,
o jakim to hrabim była mowa, nic jednak nie rzekł,
jeno przygarnął córkę do siebie i gładząc jej kru­
cze włosy, ją ł mówić:
132
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Znajdzie się i hrabia, znajdzie— przyjdzie,
przyjdzie... Tylko nie odrazu, nie odrazu.
W szedł kamerdyner, oznajmiając, źe obiad po­
dany.
Panna Róża pociągnęła ojca za rękaw, a ma­
tkę za suknię, i tak w trójkę potoczyli się do sto­
łowego pokoju.
Pan Natan jad ł mało, mówił jeszcze mniej,
uśmiechał się tylko, słuchając szczebiotu swych có ­
rek i synów. Zona mu wykładała poufnie o zmia­
nach, jakie myśli w mieszkaniu na czas balu zro­
bić; on potakiwał, ale nie wtrącał swego zdania.
Myśl miał zajętą awanturą z Rozpędowiczem; myśl
ta absorbowała wszystkie władze jego ducha.
To też był kontent, kiedy nareszcie obiad się
skończył i lokaj podał na srebrnej tacy gazety
i pocztę wieczorną... Listów nie ruszył, odsunął je
na bok, natomiast nerwowo pochwycił za gazety.
W plice całej odszukał „K urjer wieczorny” , poczem wsparłszy się wygodnie na krześle, zapalił
cygaro i wziął się do czytania. Zaczął od końca,
od depesz, jak to miał zwyczaj czynić od lat wielu,
zwyczaj zresztą praktykowany przez wszystkich „lu ­
dzi interesu” , ale nie doczytał i zajrzał pomiędzy
nierozcięte karty dziennika do rubryki wiadomości
bieżących.
Zadrżał, twarz mu się skurczyła, jakby pod
wpływem jakiejś piorunującej wieści. Jakoż wieść
była piorunująca, albowiem artykuł, który na twa­
rzy pana Natana wywołał naprzód nagłe zblednię­
cie, potem znów nagłe zaczerwienienie, nosił tytuł:
„Awantura w Kredycie Krajowym” . Nieznany au­
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
133
tor opisywał całe zajście ze szczegółami, snując
przy tern swoje reiłeksye, które się ściągały do tego,
źe prezes zarządu poważnej i cenionej jeszcze przed
dwoma laty instytucyi jest żydem, ordynarnym
tchórzem, prześladowcą urzędników niejudejskiego
pochodzenia, źe społeczeństwo nie powinno tolero­
wać takiego człowieka itd. i ttd.
Pan Natan zadrżał z wściekłości, zmiął dzien­
nik w ręku i rzucił go w kąt, mówiąc:
— Ja tego Datynera, tego Żyda wyrzucę, tak,
ja go wyrzucę!
i
— A co tam takiego?— zawołały naraz strwo­
żone żona i córka.
— Niech tego Rozpędowicza cholera!...
— A co? — powtórzyły znów obie kobiety,
przestraszone nagłą zmianą na obliczu szefa ro­
dziny.
— Czytajcie, czytajcie!
Panna Róża już trzymała gazetę w ręku, za
nią stanęła matka, i tak razem obie pochłaniały
ów artykulik, bezczeszczący pana Natana.
Skończyły.
— W ię c to prawda?— spytała najpierw żona,
i wargi jej zadrgały.
— Prawda?— powtórzyła za matką córka i gro­
źnie spojrzała na ojca.
— Co niema być prawda?— ryknął pan Natan
i potrącił ze złością krzesło, ^ które mu stało na
drodze.
— A to piękna rzecz, miła historya. Z a
ostatnich Żydów-hałaciarzy będą nas ludzie mieli!—
krzyczały matka z córką.
134
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Ja temu Edelbergowi z całą jego familią
pokażę!
— Ty mu nic nie pokażesz!...
— Co?! Datynera wyrzucę, trzech hrabiów
z banku wyrzucę!
— Datynera wyrzucć, bo to zły duch twój,
a hrabiów nie waż się tykać; Edelberga nie waż
się także ruszać... — groźnie wyrzuciła z siebie pani
Koniecpolska i dodała prawie z rozpaczą: — Boże
mój!... i ten bal... Miła historya .. Co o nas po­
wiedzą porządni, eleganccy ludzie? Co oni już
w tej chwili o nas mówią?! Jesteśmy ośmieszeni,
odepchnięci—Boże, Boże!...
Panna Kóza zacięła swe karminowe usta i mil­
czała, oparłszy się o stół, naraz porwała się
z miejsca, podbiegła do ojca i rzekła po francusku,
ponieważ właśnie służący był wszedł:
— Papo, tak być nie może. Ty Edelbergom
nic nie zrobisz, bo mnie się Artur Sławoborski po­
doba, bo... on mi przypadł do gustu... bo ja tylko
za niego wyjdę, jeżeli się o mnie oświadczy... Ale
całą tę sprawę trzeba załatwić, za jakąkolwiek cenę
załatwić, dać odwołanie, dać łapówkę, dać wszystko,
czego będą żądali, byle się o tein nie rozpisywano
w dalszym ciągu.
— Jakie odwołanie?—mruknął pan Natan.
Panna B,óźa pomyślała chwilkę i rzekła:
— Sprostowanie, czy zaprotestowanie, wszyst­
ko jedno, coś takiego, co by ludziom usta zamknęło.
— Protest może mieć znaczenie tylko zbioro­
wy całej rady Kredytu Krajowego.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
135
— Więc napisać go! — poparła córkę matka,
i twarz jej się nieco wyjaśniła.
— Protest taki musi być koniecznie podpisa­
ny przez Edelberga, jako oficyalnego przedstawicie­
la instytucyi.
— Zatem niech Edelberg podpisze!—zawołała
pani Koniecpolska.
— Otóż to! Stary Edelberg nigdy tego nie
uczyni, on w tej chwili razem z innymi cieszy się
z mojego nieszczęścia—to mój wróg. Ja też jestem
jego wrogiem.
— Papo, powiedz, zrobiłeś mu już co na złość?—
pytała, załamując ręce, panna Róża.
— O, dużo mu zrobiłem, bardzo dużo; on
mnie popamięta, podstawiłem mu nogę, zgniotłem
go do reszty dziś rano, zgniotłem tego bankruta...
— Papo, ty mnie zabijasz!—krzyknęła córka.--1
Przecież to dziadek Artura?!
— Ty mnie zabijasz! — powtórzyła za córką
matka.
— Czegóż wy więc chcecie odemnie? Chce­
cie, żebym łajdaka, który tę prawdziwą potwarz
ogłosił, wsadził do więzienia, żebym Eatynera wywyrzucił, żebym tego Rozpędowicza zaskarżył do
sądu za obelgi?
Nastąpiła chwila długiego milczenia. Pani
Koniecpolskiej zbierało się na płacz ze złości, pan­
na Róża aż do krwi gryzła swoje soczyste usta,
a pan Natan jak wściekły biegał po pokoju.
— Czego wy chcecie odemnie?—pytał.
— Chcemy— zawołała panna Róża—żebyś ty,
136
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
papo, wszedł w układy z Edelbergiem i poprosił go
o podpisanie zbiorowego protestu.
— Co, ja miałbym tego...
— Ty, papo!
Koniecpolski stanął naprzeciwko córki i wydąwszy usta, rzekł z ironią:
— Wiesz, Kóziu, ja zawsze myślałem, źeś ty
mądrzejsza, bo, ze twoja matka ma różne dziwac­
twa w głowie, to trudno,— ona zawsze taka była.
I ruszył ramionami.
— Ty, Natan, nigdy nie zrozumiesz— odparła
pani Koniecpolska— nigdy nie zrozumiesz, że te mo­
je dziwactwa jeszcze jako tako reperują wszystkie
wasze żydowskie głupstwa, wszystkie hałaciarskie
fantazye całej rodziny Koniecpolskich.
— I cóż ty na to? — zwrócił się pan Natan
do córki.
— Ja, papo, o niczem nie chcę wiedzieć, ja
ci tylko powtarzam, że masz się z Edelbergiem p o­
godzić i awanturę możliwie delikatnie zakończyć.
— Ha! — krzyknął pan Natan — mam może
Kozpędowicza przeprosić za to, że mi nawymyślał,
mam starego Edelberga uścisnąć za to, że mi tę
hecę sfabrykował, mam Sławoborskim dopomódz,
żeby ich dyabli razem z tą budą gotycką nie wzięli?!...
Z a kogo wy mnie bierzecie? Co wy ze mnie chce­
cie zrobić?!...
Pan Natan chciał jeszcze mówić, gdy wszedł
lokaj.
— A co?
— Pan Datyner przyszedł, czeka w gabinecie
na pana prezesa.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
137
— Zaraz idę!... A ch, ten Datyner!...
— Obrzydliwiec— wtrąciła panna Róża.
— Ja jego urządzę! — zakończył energicznie
pan Natan i kontent, źe mógł przerwać niemiłą
dla siebie rozmowę, wysunął się ze stołowego pokojuW gabinecie zastał ponurego Datynera, kiwnął
mu na przywitanie głową i spytał odrazu:
— Z czem pan przychodzisz?
— Pan prezes czytał W ieczorowego?
— Miałem to szczęście — z goryczą odrzekł
pan Natan i zaczął bębnić palcami po stole.
— I co pan prezes na to?
Koniecpolski milczał, ale milczenie to było
dla Datynera wymowniejsze, niż sama mowa, czuł
w duszy swojego szefa zbierającą się burzę i za­
drżał. Nie dał jednakże poznać tego po sobie;
zmarszczył szerokie brwi i rzekł:
.
— Temu wszystkiemu winien stary Edelberg.
— E t...— syknął Koniecpolski.
Datyner zatopił swój zimny wzrok w latające
z gniewu oczy szefa i znów rzekł:
— Sposób na starego już znalazłem... Mam
plan: pan prezes się zemści, jak pan będzie chciał.
Koniecpolski machnął ręką niedbale i zawołał:
— Dziękuję panu, panie Datyner, za pańskie
sposoby; za drogo one mnie kosztują, ja już się po­
stanowiłem obejść bez pana. Pan jesteś dobry dla
banku syonistycznego, a nie dla Kredytu Krajowego.
N iech ten cały syonizm razem ze wszystkimi syonistami dyabli wezmą! Ja, podobnie jak niebosz­
czyk mój ojciec, nic z tym obłędem wspólnego mieć
nie chcę; mnie to śmierdzi cebulą i czosnkiem...
138
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Ja chcę żyć, a pan mi życie zatruwasz, dlatego ja
pana, panie Detyner, z banku wyrzucę! Od jutra
jesteś pan wolny.
Datyner zgłupiał, słysząc ten wylew złości swe­
go szefa; pot mu na czoło wystąpił, w oczach na­
raz pociemniało, dopiero po długiem milczeniu zdo­
łał wybełkotać chrapliwie:
— Panie prezesie, panie prezesie, cóż ja? Czy
nie służyłem panu wiernie?
— Pan jesteś, panie Datyner, fanatyk, a ja
nie mogę mieć do czynienia z fanatykami; pan je ­
steś takim oto żydowskim żydem...
— Panie prezesie, przecież mówiliśmy— przerwał
Datyner, broniąc się— przecież nieraz mówiliśmy...
Koniecpolski nie dał mu skończyć i krzyknął
— Mówiliśmy, mówiliśmy, ale nie wiedzieliśmy,
co z tego wyniknie! Teraz wiemy, t. j. ja i pan,
panie Datyner, z tą jednak różnicą, że pan tylko
wiesz, a ja?... Ej, panie Datyner, ja muszę koszta
tych wszystkich awantur sowicie zapłacić.
— Niech prezes Edelberg zapłaci — wtrącił
nieśmiało Datyner.
— Powiedziałeś pan nonsens— żachnął się pan
Natan— zresztą pan tylko zewnętrznie rzeczy chwy­
tasz, bo inaczej nie umiesz: Edelberg nic nie za­
płaci, E delberg na mojem zmartwieniu zarobi, Edelbergowi nic się nie stanie — domawiając tych słów,
K oniecpolski desperacko machnął ręką.
Potem znowu stanął przed Datynerem, a p o­
łożywszy mu szeroką swą dłoń na ramieniu, rzekł
— Mnie pana, panie Datyner, żal, ale na tym
interesie pan wyjdziesz najgorzej, bo ja pana zmu­
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
139
szony jestem usunąć od sieb ie— ja pana zmuszony
jestem usunąć, rozumiesz pan?
— Pan prezes nie zechce mej zguby— przekła­
dał Datyner, hamując się i łagodząc swój złością
zdławiony głos.
— Ja nie ch cę — odrzekł pan Natan— ale mu­
szę, ja nie wiedziałem, co to jest „mus,” a teraz wiem,
— To ostatnie słowo pana prezesa?
— Ostatnie, panie Datyner! Jabym pana trzy­
mał, bo oceniam pańskie finansowe zdolności, bo
mi pan byłeś parę razy użyteczny, ale pan nie mo­
że dłużej w Kredycie pozostać.
Z tonu mowy swego szefa prokurent wywnio­
skował, źe nie wszystko jeszcze stracone, więc znów
złagodniał, a wyciągając do Koniecpolskiego błagal­
nie ręce, ją ł mówić:
— Co ja zrobię, co ja zrobię?... Jestem zruj.nowany; pan prezes nie może żądać mej zguby.
— Zguby? Nie... Ja dla pana co innego ob­
myślę, ale tymczasem musisz pan Kredyt opuścić,
od jutra rana opuścić. Z a parę dni pomówimy—przyjdzie pan tu. Ot, ja panu powiem poprostu:
gdybym pana nie cenił, tobym pana do wszystkich
dyabłów posłał — i na temby się skończyło... Bo,
ostatecznie, pan mnie nic zrobić nie możesz, mnie,
Koniecpolskiemu; nie zwymyślasz mię pan tak, jak
Rozpędowicz, gdyźby się z pana, panie Datyner,
wyśmiano, a w obronie pańskiej stanąć mogą co naj­
wyżej hałaciarze z „H ebrajczyka,” chociaż i to wąt­
pliwe, ponieważ oni mnie się boją... N o, a coby
napisały przeciwko mnie syonistyczne pisma, to ja
sobie z tego kpię— owszem mnieby taka napaść po­
140
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
mogła: świat nareszcie dowodnie przekonałby się,
źe nie jestem syonistą. A le ja panu coś znajdę
w naszej firmie; pan możesz być spokojny, tylko
Kredyt dla pana zamknięty, pan się tam już więcej
nie pokazuj. A teraz dowidzenia — dodał, podając
Datynerowi końce dwócb palców.
Datyner zadowolony, źe się jego pech tylko
na tern skończył, źe ostatecznie Koniecpolski o nim
nie zapomni i źe w dalszym ciągu z potężnej firmy
źyć będzie, wstał i powiedziawszy pokornie:
-— Liczę na pana prezesa — wyniósł się z po­
koju.
Zaledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy do
gabinetu wsunęła się pani Natanowa.
Koniecpolski spojrzał czule na żonę, bo ją
bardzo kochał, i rzekł:
— Uczyniłem dla was pierwszą ofiarę, naj­
wierniejszego człowieka swego wyrzuciłem z K redy­
tu, Datynerowi dałem dymisyę.
— Róża tonie we łzach! — zawołała K oniecpolska.
— N iech się wypłacze, będzie jej lżej... bie­
dna dziewczyna... szkoda tylko,, źe taka głupia...
— Ty ją, Natan, do grobu wpędzisz.
— Nie bój się, grób tak daleko od niej, jak
ona od niego.
— Ty, Natan, masz serce krokodyla!
— Dajcie mi żyć!
— Ty nam daj żyć, dziewczyna się zamartwi.
— A ja ? —jęknął pan Natan i usiadł przy żo­
nie— a ja?...
— Tyś gruboskórny.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
141
— Moja Salciu, wiesz, jak ja cię kocham •
—szeptał, pochylając się nad żoną Koniecpolski.
— Pięknie mnie kochasz.
— Oj, oj, jeszcze jak pięknie...
— Idź sobie precz!
— E j, moja Salciu, po co się ty jeszcze na
mnie gniewasz?
:— Ty chcesz nas zgubić.
— Paskudne gadanie... No, nie gniewaj się—
i przygarnął żonę do siebie.— Wszystko będzie dobrze.
— A będzie!... Jutro znów nas w gazetach
zwymyślają...
— Nie bój się, wszystko przejdzie, tylko cier­
pliwości— rzekł pan Natan, całując żonę w usta,
potem dodał.— No, czego wy chcecie?
— Ty wiesz czego...
— Dobrze, tylko się nie gniewaj. Przysięgam
ci, ja dla ciebie wszystko uczynię!
Zona. słuchała i stopniowo miękła w swej za­
wziętości; w oczach jej odbił się promień radosny.
— Przysięgam ci— szeptał pan Natan— ja zro­
bię, co będziecie chciały: z Edelbergiem się w tych
dniach ułożę, burzę gazeciarską zażegnam, hrabiów
z Kredytu zaproszę na bal, ale...— Tu się zatrzymał
i rzekł twardo.— A le, jeżeli Artur Sławoborski bę­
dzie nosem kręcił i napróźno zawracał głowę naszej
Pózi, jeżeli ten A rtur Sławoborski się z Pózią nie
ożeni, to Edelbergowie zgubieni, ja im na głowy
zwalę cały ich gotycki pałac!
I oczy mu dziko płonąć zaczęły.
— Oto moje ostatnie słowo! N iech się mło­
dy Sławoborski nie waży wzgardzić dla jakiejś tam
142
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
hrabianki moją Rózią. Ja zniosę, co możną, ale
ona nie potrzebuje znosić tego samego...
— O, teraz znów mówisz, jak trzeba! — za­
wołała żona i objęła męża za szyję.— Natan, Natan
z ciebie mądry, ty jesteś mądrzejszy, aniżeli przy­
puszczałam.
Pan Natan uśmiechnął się i znów rzekł:
— Ty nie myśl sobie, źe ja dla Sławoborskich
i Edelbergów otworzę kasę na rozcieź, źe oni sobie
będą brali z niej, ile im się spodoba, źe zmarnują
to, co zrobił nieboszczyk ojciec mój, Dawid K o ­
niecpolski.— O, nie, ja zabiorę się sam do uregulo­
wania interesów tej zbankrutowanej żydowskiej fa­
milii! A rtur dostanie rentę, i na tern koniec... Je­
żeli oni stracili swoje, to nie wynika ztąd, żeby
mieli stracić nasze, o nie!...
Pan Natan energicznie stuknął ołówkiem
w blat biurka i roześmiał się na cały głos.
— Gniewasz się jeszcze na mnie, Salciu? —
pytał żony, całując ją w oczy.
Zamiast odpowiedzi pani Koniecpolska zawisła
mężowi na szyi, cała przepełniona radością.
Potem zaczęły się między małżeństwem ciche
szepty, przeplatane wszelakiemi czułościami...
Sielankowo zakończył pan
tak burzliwie zrana
KONIEC
Natan dzień ten,
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
R O ZD ZIAŁ I.
Dzień hrabiego Edwarda Sławoborskiego
R O ZD ZIAŁ II.
Dzień pana Natana Koniecpolskiego
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
ZWRACAMY UWAGĘ i
Z d. 1 Grudnia, roku bieżącego
REDAKCYAI ADMINISTRACYA
BIBLIOTEKI DZIEL WTBORIMYCH
przeniesioną zostanie na ulicę WafGCka Nf, 14.
W lokalu obecnym przy ulicy NowyŚwiat Nr. 47 przyjmować będziemy inte­
resantów do dnia 1 Stycznia 1904 roku.
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
Biblioteka Cyfrowa UJK
http://dlibra.ujk.edu.pl
W Y Ż S Z A S Z K O t.A
PEDACOCHCZNA
W K IE L C A C H
BIBLIOTE K A
174032
Biblioteka WSP Kielce
0122052