Mord w ekspresie „Gryf“
Transkrypt
Mord w ekspresie „Gryf“
Anatol Ulman Mord w ekspresie „Gryf“ 614 Nie wyglądał jak śpiący, wyglądał jak zabity. Zabawny, niski staruszek z brzuszkiem. Łysą głowę zwiesił na bok, bledniejąca skóra zachowała jeszcze rumieńce. Starannie ogolony, kulisty. Z piersi sterczał mu wytoczony na okrągło drewniany trzonek długości około dwudziestu centymetrów. Niewątpliwie przygważdżał serce. Jeśli pociekła jakaś krew, to spłynęła i zastygła pod swetrem beżowej barwy i jakąś koszulą. Ronin natomiast nie spał już od kilkunastu sekund. Kiedy pociąg zastukał na jakimś rozjeździe i wagon podskoczył miękko, zapaliło się nagle światło. Ronin otworzył prawe oko i natychmiast zobaczył w nim trupa. Bo grubasek, jakiś czas temu żywy i niesłychanie gadatliwy, był trupem, skoro z serca wyrosło mu okrągłe, bejcowane na brązowo drewno, a kulista głowa zwisała bezwładnie. Ronin okiem tym, gotowym do natychmiastowego zamknięcia się, by zamarkować sen, łowił wokół drapieżnie wszelkie oznaki życia świadomego. W przedziale było poza nim pięć osób oraz pulchne zwłoki. Ani umarły ani śpiący smacznie nie dawali dowodów rozumnego istnienia. Ronin wiedział, iż człowiek wprawny może udawać, że śpi i nie zdradzić się. Nie wyglądało jednak na to, by któryś z pięciu pasażerów nie spał. Chociaż blondyn, liczący sobie około trzydziestu lat, z włosami prawie żółtymi, w rozpiętym dżinsowym komplecie mógł być przytomny. Zbytnio się rozkładał na siedzeniu, by jego zachowanie było naturalne. Ale mogło być. Blondyn siedział naprzeciw Ronina, przy oknie. Pachniał piwem, ozdobna puszka po tym napoju stała na podokiennej półeczce. Ronin skonstatował, iż ktokolwiek, nawet bystry, szedłby korytarzem, nie miał szansy stwierdzić, iż w przedziale piątym znajduje się martwy człowiek. Trup siedział przy drzwiach. Oddzielająca go od korytarza szyba osłonięta była kolejową firanką. Ponadto wisiał ten długi płaszcz o barwię wyblakłej zieleni, trzonek narzędzia, którym zamordowano staruszka, trochę ten płaszcz wybrzuszał, ale to można było zobaczyć tylko z wnętrza przedziału. Ronin pracował jednocześnie uszami. Błyskawicznie zinwentaryzował wszystkie odgłosy pędzącego pociągu w szumie toczących się kół i jęku śnieżnej zawiei, by wsłuchiwać się bacznie, czy nie są zakłócane czyimiś krokami, skradaniem się lub tupotem. Póki bowiem cokolwiek takiego nie zdarzyło się, żadne działanie nie miało sensu. Ziemski czas nie posiadał już znaczenia dla zamordowanego, upływ minut zbliżał go jedynie do szansy zmartwychwstania, jeśli sobie to w życiu załatwił. Coś, raczej wewnętrznego, spowodowało, że obudziła się nagle niewysoka tłusta kobieta siedząca między trupem a blondynem. Wyglądało na to, że w przedziale przeważają żywe i martwe kurduple obojga płci bowiem siedząca na trzecim miejscu od Ronina starsza pani również posiadała identyczną urodę oraz wzrost. Tłuściocha otworzyła oczy i o mało nie wykryła spojrzenia Ronina, który zdążył jednak przymknąć powieki zostawiając do badania rzeczywistości szparkę tak bardzo wąziutką, iż nie do zauważenia. Gruba wyglądała na opychającą się wagonami klusek podstarzałą dziewuchę. Miała pyzatą zdrową twarz, wiejskie ładniutkie usteczka kojarzące się z wiśniami, ale jej zachowanie nie było głupie. Jakby przymknięte oczy Ronina wskazały jej cel niby odbijające strugę światła zwierciadło, gdyż najpierw popatrzyła w nie, a potem natychmiast odwróciła głowę i wśród mnóstwa interesujących rzeczy, jakie znajdują się w każdym przedziale, a były tu piękne fotografie przedstawiające ośnieżony Giewont i wesele kaszubskie, bezbłędnie wynalazła trzonek w piersi zabitego dziadka. Ronin był ciekaw, jak tłuścioszka się teraz zachowa. Przeciętna kobieta, przypuszczając zbrodnię, korzysta z dwóch tylko możliwości: mdleje ze strachu, by usunąć ze sceny wydarzeń swoją świadomość, lub histerycznie wrzeszczy z obawy, by trup nie usiłował zabić jej także. Ta jednak zrobiła coś innego. Błyskawicznie lecz bezszelestnie uniosła w górę swoją skórzaną torebkę, która mogła służyć za rodzaj tarczy przed ewentualnym ciosem i bacznie obserwując twarz Ronina powstała, aby bokiem wycofać się ku wyjściu z przedziału przechodząc obok zabitego. Miała rację, pomyślał Ronin, mogę być zbrodniarzem, skoro nie śpię i obserwuję obecnych, a ona wie o tym. Nie opuściła jednak przedziału lecz przystanęła przy zwłokach, lekko uniosła skrawek płaszcza i opuściła go potwierdziwszy sobie jakieś przypuszczenia. Następnie wzięła w rękę dłoń ofiary, by zbadać ciepłotę. Jej lewe oko bez przerwy zręcznie zerkało na Ronina. Nie miałby szans, by ją zaskoczyć. Mężczyzna najpierw uśmiechnął się, potem powoli szeroko otworzył oczy i położył palec na wargach prosząc o milczenie. Następnie ostrożnie, by mogła śledzić jego poczynania, wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki oprawiony w folię dokument i podał jej. Nie bezpośrednio jednak, gdyż znajdowała się zbyt daleko, lecz przy pomocy zwiniętego w rulon miesięcznika „Literatura”. Wzięła ostrożnie i w sekundę zapoznała z legitymacją. Rozluźniła się ale nie pozbyła ostrożności. Ronin dał znak, że chciałby spotkać się z nią na korytarzu wagonu. Skinęła potwierdzająco głową. Zręcznie, by nie obudzić śpiących, wyszedł za młodą kobietą na korytarz. Płonęło tu, jak w przedziale, ostre światło jarzeniówek. Byli sami, gdyż nikt z podróżnych nie stał przy oknach. ‒ Znam panią ‒ powiedział krótko Ronin. Nie dodał, iż nie tak dawno pojechał specjalnie do Koszalina, by ją sobie z daleka obejrzeć. ‒ Słyszałam o pana firmie ‒ odrzekła. ‒ Co nie wyklucza, że to pan miał kontrakt na staruszka! ‒ I na panią też! ‒ potwierdził. ‒ Pan z pewnością nie znosi, by ktoś robił takie rzeczy w pana obecności? Miała rację. ‒ Najpierw szybki przegląd wagonu ‒ zaproponował. ‒ Pani w lewo, ja w prawo. Aż do rzutu oka w następny wagon i z powrotem. Bez słowa rozeszli się skupieni i baczni jak dwie pantery. ‒ No cóż ‒ zauważyła, kiedy spotkali się ponownie przed drzwiami przedziału numer pięć, wagon ósmy. ‒ Na korytarzach oraz w toalecie pustka. W przedziałach większość podróżnych śpi. Światło musiało zapalić się niedawno. Słowem normalnie. ‒ Prawda ‒ zgodził się Ronin. ‒ Zwłoki ciepłe? ‒ Tak. To stało się niedawno. Ale trzeba pamiętać, że w tym upale nie stygnie się łatwo. Ronin spojrzał na zegarek. 617 ‒ Z Gdyni ruszyliśmy punkt szósta. Wprawdzie trzy osoby już spały, ale staruszek dowcipkował, więc był żywy. Umarli prędko tracą poczucie humoru. Zaraz potem zgasło światło, więc wszyscy się pospaliśmy. Taki wczesny ranek, kiedy człowiek trafi z mrozu w upał, usypia prawie natychmiast. Z Gdyni do Słupska jest sto jedenaście kilometrów, a nasz ekspres według rozkładu pokonuje tę odległość równo w dziewięćdziesiąt minut. Robi więc tysiąc dwieście trzydzieści trzy metry na minutę. Jest szósta siedemnaście, przejechaliśmy więc około dwudziestu jeden kilometrów, jesteśmy gdzieś przed Wejherowem. Ktoś uwinął się piekielnie szybko! W czternastu minutach musieliśmy pogrążyć się we śnie, staruszek musiał stracić życie, a morderca zdążyć ulotnić się. Ale przecież nie bardzo daleko! Ten człowiek jest nadal w pociągu! A ekspres ten do Słupska nie zatrzymuje się. Oczywiście, gdyby ktoś pociągnął za hamulec bezpieczeństwa, nim dojedziemy na pierwszą stację, to natychmiast gonimy za osobą, która zechce opuścić pociąg! Byłoby to jednak zbyt proste rozwiązanie. ‒ Zbyt. ‒ Mamy godzinę i kwadrans na różne rzeczy?! Tłuścioszka oblizała wargi podobne teraz do malinek. ‒ Powinniśmy powiadomić drużynę pociągową ‒ powiedziała z wahaniem. ‒ Śpimy jeszcze. Nie wiemy o niczym. ‒ Co nie jest zabronione ‒ zgodziła się. ‒ Rozejrzymy się trochę i zawiadomimy konduktora. ‒ Chciałbym mówić do pani: Elenka. Tak zwracam się do córki. ‒ Dobrze, panie Alan. Chociaż wolałabym Aladyn. Podejrzanych o tę zbrodnię może być sześć miliardów ludzi, niestety także z krajów sprawiedliwości społecznej. Ale najłatwiej było to zrobić komuś z czworga w naszym przedziale. ‒ Tylko osobie siedzącej naprzeciw. Inna musiałaby się przemieszczać między cudzymi nogami w ciemności. Duże ryzyko. A ten naprzeciw musiałby być tak bezczelny, że aż nienormalny. Zakładam raczej braterską interwencję z zewnątrz. I związek z gasnącym oświetleniem. Przydałby się teraz lekarz! ‒ Ta siwiejąca malutka pani w czarnym kapelusiku jest doktorem, być może więc lekarzem. Tak ją tytułowano na peronie w Gdańsku. ‒ Niech ją pani, Elenko, obudzi, i wywoła tutaj. Starsza niska dama o eleganckich manierach okazała się kardiologiem. ‒ Doktor Liliana Weneda, specjalista chorób serca ‒ przedstawiła się, kiedy Ronin wymienił swoje nazwisko oraz zajęcie. Nie była spostrzegawcza, nie zauważyła trupa wychodząc z przedziału. Ronin zaatakował ją niespodziewanie: ‒ Dlaczego pani zabiła tego człowieka? ‒ wskazał przez szybę postać przy drzwiach. ‒ Żart co najmniej niestosowny ‒ rzekła chłodno doktor Weneda. ‒ Czy on rzeczywiście nie żyje? ‒ W istocie czekamy na pani opinię. Dyskretną! I bez żadnej ingerencji w położenie zwłok oraz inne szczegóły. Nie wolno zmieniać niczego! Lekarka spojrzała zimno na Ronina i spytała lodowato: ‒ Więc dlaczego go pan zabił? ‒ Bo nie znoszę łysych staruszków ‒ odrzekł. ‒ Ale każdego spytamy o tę śmierć. Podczas gdy doktor Weneda badała puls nieżyjącego, który poddawał się temu bez protestu, a potem oglądała okolicę serca zadławionego narzędziem mordu, Ronin wymacał w płaszczu ofiary portfel i wydobył go. ‒ Absolutnie niedawno, prawie przed chwilą ‒ stwierdziła lekarka. ‒ Od śmierci upłynęło najwyżej piętnaście minut. Trzej pozostali współpasażerowie spali jak zabici. Ronin z Elenką i lekarką znów rozpoczęli cichą rozmowę na korytarzu. Ronin pokazał kobietom dowód osobisty zmarłego z wetkniętym weń odcinkiem renty. ‒ Zygmunt Słowiński ‒ przeczytała Elenka. ‒ Syn Jakuba i Honoraty, urodzony pierwszego stycznia tysiąc dziewięćset czternastego we Lwowie. Emeryt. Zamieszkały w Szczecinie przy Alei Piastów osiemnaście. Dziewięćdziesiąt sześć tysięcy miesięcznego wsparcia za całożyciową pracę! Prawdopodobnie ktoś go zabił z litości. Starzec z takim dochodem nie miał żadnych szans na dalsze istnienie! ‒ Teraz ‒ zarządził Ronin ‒ pani, Elenko, zawiadomi o przykrości powolne koleje państwowe, a ja porozmawiam z resztą przedziału, która tak bardzo lubi jechać śpiąc w towarzystwie zwłok. Elenka bez słowa przedsięwzięła marsz korytarzem w kierunku lokomotywy, gdzie spodziewała się odnaleźć kierownika pociągu albo jeszcze wcześniej konduktorów. Nie doszła jeszcze do końca wagonu, kiedy usłyszała szybki tupot zakłócający szumy pojazdu a także nadawaną przez głośniki muzykę. Obejrzała się, stanęła za toaletą i w sekundę przed chwilą, w której biegnący miał ją minąć, wystawiła nieco swą grubą mocną nogę. Uciekający, a był to młody człowiek, zahaczył o przeszkodę i runął szczupakiem na kolejowy dywanik. Prawie natychmiast poderwał się, ale stracił dech od uderzenia w żołądek od nader szybko działającej Elenki. Skulonego z bólu trzymając za kołnierz poprowadziła go z powrotem. Był to blady ponury szatynek około dwudziestego piątego roku życia ubrany w welwetowe spodnie oraz bluzę ze skaju udającego prawdziwą skórę. ‒ Uciekł, więc jest sprawcą! ‒ powiedziała Elenka do Ronina. Pamiętała tego młodego człowieka, siedział wtulony w kąt naprzeciw zamordowanego. ‒ Podsłuchiwał nas ‒ rzekł Ronin. ‒ Kiedy wszedłem, by go obudzić i zagadnąć, natychmiast uciekł. Mamy więc mordercę! ‒ W spodniach macie chińskie gacie ‒ powiedział schwytany ironicznie. Zwracając się do Elenki rzekł opanowując trwający ból żołądka: ‒ Stara dziwka! ‒ Niestety ‒ zaprzeczyła grubaska. ‒ Ani jedno ani drugie stwierdzenie nie jest prawdziwe. 620 Elenka ponownie udała się ku przodowi pociągu pędzącego przez śnieżycę i kończącą się noc. Miała do pokonania długą drogę, gdyż znajdowała się w środku wagonu numer osiem. Numer siedem okazał się wagonem klasy pierwszej i był rzeczywiście o połowę bardziej elegancki. Podróżni w większości spali. Tu i ówdzie pozwalali, by kołysała ich popularna melodia „Lambada” sącząca się z głośników. Wagonu numer sześć nie udało się Elence przebrnąć. Znajdował się w nim, o czym poinformował tkwiący pod drzwiami mniej więcej czterdziestoletni pijak z brzuchem niby cysterna i zamglonymi od alkoholu oczyma. ‒ Piwka nie będzie! ‒ rzekł z trudem. ‒ Piwko zamknięte od samego Gdańska, ale konduktorka mówiła, że otworzą zaraz albo i nie zaraz. Mnie się nie śpieszy, tylko chciałbym piwka. ‒ Konduktorka? ‒ powtórzyła Elenka. ‒ W którą szła stronę? Z baru czy do baru? ‒ Ładna konduktorka. Wcale nie taka jak panienka ‒ powiedział pijak. ‒ Z baru i do baru. Czarna, baba jak cholera. Zupełna sadza. Ale kobieta! ‒ Otworzyła drzwi, czy zamknęła je? ‒ Otworzyła, a potem nie mogła otworzyć! były zamknięte! ‒ Kiedy przedtem, a kiedy potem? ‒ Potem. Piwka nie będzie. ‒ Kto jeszcze przechodził przez bar? Pijak kiwał się, jego zwisający brzuch wylewał się ze spodni na cały korytarz. ‒ Konduktorka przechodziła. Czarnobrewa, gładziutka. Ważna jaka! ‒ I kto jeszcze? ‒ A po co jeszcze? ‒ W którą stronę? Tego pijak nie mógł sobie uświadomić, choć nawet wykazywał dobrą wolę. Elenka zabębniła wiele razy w szybę drzwi wiodących do baru. Rozświetlone pomieszczenie było od widocznej strony puste i nikt się nie zjawił. ‒ Suszy cię ‒ powiedział pijak ze współczuciem. Postanowiła wrócić na miejsce zbrodni. 623 W przedziale nikt już nie spał. Dwie osoby oraz Ronin siedziały spokojnie. Dwie inne wpatrywały się z przerażeniem w miejsce, gdzie znajdowały się dokładnie owinięte płaszczem zwłoki. Elenka wyjaśniła iż do kogoś z drużyny pociągowej dobrnąć nie sposób. Chyba żeby włamać się do baru i sforsować dwoje drzwi. ‒ Wobec tego wspólnie spróbujemy naszych skromnych sił ‒ rzekł Alan Ronin. ‒ Co należy, zrobiliśmy. ‒ Jest możliwe ‒ zauważyła Elenka ‒ że konduktorka znajduje się w naszej części wagonów. Ten pijaczek nie był w stanie tego stwierdzić. ‒ Poszukamy jej ‒ zgodził się Ronin. ‒ A teraz przedstawię pani podejrzanych. ‒ Sam jesteś podejrzany, stary łobuzie ‒ mruknął szatynek, którego Elenka powstrzymała od ucieczki. ‒ Ten agresywny ‒ wyjaśnił Ronin ‒ nazywa się Roman Pieczyng. Od paru lat jest studentem na drugim roku wyższej inżynierskiej w Koszalinie. Przedstawia się jako zdecydowany bezkompromisowy anarchista. Według niego anarchia oznacza ład oparty o tolerancję oraz miłość między ludźmi, ale on nie toleruje nikogo poza anarchistami ogarniętymi miłością. ‒ Od czasów, kiedy obsługiwałam na taczance u Machny cekaem, poglądy anarchistów bardzo się zmieniły ‒ zauważyła Elenka. ‒ Nie uznajemy ani generała Kuropatkina ani atamana Machny ‒ mruknął ponuro chłopak. ‒ Mówi prawdę ‒ powiedziała Elenka. Nawet jeśli anarchia rządzi się prawami serca! ‒ To jest pani Iwona Obotrytowicz ‒ Ronin wskazał wysoką chudą kobietę o twarzy tak brzydkiej jak otoczenie dworca kolejowego w Słupsku. ‒ Pani Obotrytowicz jest właścicielką butiku przy Alei Wojska w Szczecinie. Z tego więc samego miasta, co zamordowany. Ten pan natomiast, Edward Wielecki ze Stargardu, uważa, iż jest inżynierem rolnikiem. W co wątpię. ‒ Dlaczego pan wątpi? ‒ spytała Elenka lustrując słomianego blondyna z bródką bojownika sprawiedliwości Dzierżyńskiego. ‒ Nawet nie dlatego, że używa form: szłem, ja rozumie, piniondze, bo dyplomy ukończenia szkół wyższych rozdzielano razem z talonami na rzeczy. Ale inżynier Wielecki bez przerwy maca się po kilku kieszeniach, czy jeszcze posiada tę masę pieniędzy, jaką nieostrożnie zabrał w podróż. Co rodzi dwa pytania: czy inżynier rolnik może posiadać tyle kilogramów forsy... ‒ Może ‒ zgodziła się Elenka. ‒ Na przykład po sprzedaży gospodarstwa rolnego razem z rodzicami i wiernym psem. ‒ ...i czy człowiek tak nadziany miał odwagę spać w grupie ludzi, a ludzie tylko czyhają na cudzą własność?! ‒ dokończył Ronin. Wielecki nie odezwał się, tylko ostrożnie omiótł językiem dolną wargę. ‒ Pan jest nieprzyjemny ‒ powiedziała do Ronina doktor Weneda. ‒ Pani również ‒ zwróciła się do Elenki. ‒ Szukamy nieprzyjemnego faceta, który nieprzyjemnie morduje ‒ rzekła Elenka. I powiedziała do Ronina: ‒ Proponuję, byśmy teraz odszukali konduktorkę. To znaczy inspekcję pociągu w drugim kierunku. Za naszym zresztą są jeszcze tylko dwa wagony. ‒ Ktoś powinien stanąć przy wejściu do baru, obok pijaczka ‒ powiedział Ronin. ‒ Choćby po to, aby nikt niepostrzeżenie nie przedostał się do drugiej części pociągu, kiedy bufet zostanie otworzony. Jest bardzo możliwe, że morderca nadal znajduje się w jednym z wagonów po naszej stronie. Nie sądzę, by wyskoczył z pociągu przy prędkości ponad siedemdziesięciu kilometrów. Zakładam, że pijak przy wejściu do baru nie kłamie. Jeśli rzeczywiście ten dobrowolny strażnik jest pijany?! ‒ Obwąchałam go, a woni tych udawać się nie da ‒ powiedziała Elenka. ‒ Nie jego ubranie, bo mógł je polać, zionie wódą, ale całe jego wielkie wnętrze, cała dusza! ‒ Ja ‒ zaproponowała doktor Weneda ‒ pójdę tam na wartę! Wolę alkoholika, niż zwłoki i dwoje niegrzecznych ludzi! ‒ Pani doktor wie ‒ powiedział Ronin ‒ iż ktoś ugodził ofiarę bardzo precyzyjnie, wprost w serce. Jak lekarz! ‒ Doprawdy? ‒ spytała lekarka i wziąwszy swoją torebkę pobiegła energicznie w kierunku baru. ‒ Ja porozmawiam jeszcze z panami ‒ mruknął Ronin. Elenka zrozumiała, że to znów ona musi zrobić spacer po korytarzach pociągu. Wychodząc powiedziała: ‒ Spis. Musimy zrobić dokładny spis pasażerów według miejsc, jakie zajmują. To się przyda każdemu śledczemu. ‒ Myślałem o tym ‒ potwierdził Ronin. ‒ Ale potrzebna nam konduktorka, by patronowała tej sprawie swym kolejowym autorytetem. 625 W wagonie oznaczonym numerem dziewięć, choć w rzeczywistości był to ósmy, gdyż PKP za pierwszy uznaje lokomotywę, Elenka konduktorki nie znalazła. Przeszła więc do następnego. Tam w drzwiach trzeciego przedziału zaczepił ją podróżny. Był to siwy mężczyzna z twarzą jak pomarszczone lecz zdrowe jabłko. Nim Elenka zdążyła go zagadnąć o pracownicę kolejową, spytał: ‒ Przepraszam, nie widziała pani konduktorki? ‒ Sama jej szukam! ‒ uśmiechnęła się Elenka. ‒ Może panią także okradli? Zaprzeczyła i natychmiast spytała: ‒ Co panu zginęło? ‒ Jacy ludzie są ciekawi ‒ zauważył. ‒ No nic takiego wartościowego. Nawet tanie, bo kupiłem w sklepie otworzonym po rocznej przerwie, więc ceny były stare. Noże, komplet noży do toczenia drewna. Elenka uśmiechnęła się zachęcająco: ‒ Nigdy nie widziałam. Jak taki nóż wygląda? ‒ Podobny jest do dłuta stolarskiego. Tylko ma znacznie dłuższy trzonek. ‒ Pan sam w przedziale? Odzipnę u pana ‒ stwierdziła i zaprosiwszy się do wnętrza usiadła. Mężczyzna uczynił to samo. ‒ Jest możliwe, że coś wiem ‒ bąknęła. ‒ Proszę mi odpowiedzieć na kilka pytań?! Skinął głową. ‒ Kiedy pan stwierdził tę kradzież? ‒ Przed chwilą. Obudziłem się nagle, gdyż przyszedł nieprzyjemny sen i począł mnie dławić, jakbym umierał. A kiedy otworzyłem oczy, to zaraz zauważyłem, że moja torba na półce leży inaczej. Taki już jestem, że dostrzegam nieporządek! Zdjąłem ją. Niewiele w niej skarbów. Stwierdziłem, że zabrano te noże tokarskie. Żal mi ich! ‒ Pewnie ‒ zgodziła się. ‒ A kto wiedział, że pan je posiada? ‒ No, sklepowa. Ale my się nie znamy. Ja pierwszy raz w tym sklepie w Gdańsku. Bo ja ze Słupska. To i kto? ‒ A może pan je później gdzieś przebywając oglądał? ‒ O tak! Cieszył mnie sprawunek i rozpakowałem noże po wejściu do pociągu, przed ruszeniem. Ludzi trochę przechodziło korytarzem szukając swoich miejsc, mógł złodziej zobaczyć i połaszczyć się. Co za nędzarz, żeby biedaka okraść z małej rzeczy!? ‒ A skąd pan wie, że w tym ekspresie konduktorka, a nie konduktor? ‒ Pani jak detektyw jakiś. Po peronie szła, to widziałem. ‒ Tego Słowińskiego pan zna dawno? ‒ Jakiego Słowińskiego? O kim pani mówi? Przecież nie mówiliśmy o żadnym, jak mu tam? ‒ Widziałam pana niedawno w Szczecinie. Kiedy pan był ostatni raz w tym mieście? ‒ W pięćdziesiątym pierwszym. Ale pani ma pamięć! Widziała mnie tam, choć jeszcze pani na świecie nie było! Czy pani nie jest trochę tego? Pokręcił palcami, jakby mieszał w mózgu. ‒ Wszyscy teraz są trochę tego ‒ powiedziała. ‒ Bilet ma pan na to właśnie miejsce? ‒ Tak jest. Wagon numer dziesięć, miejsce trzydzieści osiem, a cena, że dwa dni pracować trzeba! ‒ Jest możliwe, że odzyska pan swoje noże. Może nie wszystkie. Czy mógłby pan podać nazwisko i adres? ‒ A pani ma jakieś nazwisko? Elenka zaczerwieniła się, przeprosiła i przedstawiła. Mężczyzna nazywał się Piotr Milczanin. Nauczyciel fizyki ze Słupska, drewno to jego hobby. ‒ Ile było tych noży? ‒ Trzy ‒ odparł Milczanin. ‒ Z ostrzem półokrągłym, skośnym i spiczastym. Dwa pierwsze o trzonkach białych, a trzeci bejcowany na ciemny orzech. ‒ Długie jest takie ostrze? ‒ Nie mierzyłem. Na oko sto pięćdziesiąt milimetrów. Szerokość była wybita: dwadzieścia pięć. Gruba stal, piątka. ‒ Ostry? ‒ Do strugania twardego drewna przecież! ‒ Na pewno jeszcze zobaczymy się! ‒ obiecała. Przeszła do końca pociągu. Patrząc przez szybę ostatnich drzwi w czarną ciemność śnieżycy odczuwała dziwne wrażenie, jakby ktoś ją podpatrywał. Obejrzała się szybko. Na korytarzu przy czwartym oknie stała dziewczynka. Zwalista kobieta prowadziła do ubikacji skomlące dziecko. Młodzi chłopcy palili papierosy. Krwawo świeciły dwie lampy pozycyjne kończące skład. Elenka pomaszerowała z powrotem. W wagonie numer dziewięć nikt nie znajdował się na przejściu, a pasażerów było niewielu, w większości śpiących. Radio brzęczało tylko gdzieniegdzie. Wróciwszy pod swój przedział wywołała Ronina na korytarz i powiedziała mu, jakim nożem został zabity Słowiński. 631 ‒ To jest ten z ostrzem spiczastym! A morderca nadal dysponuje pozostałymi! ‒ To dobrze ‒ rzekł Ronin. ‒ Byłoby gorzej, gdyby ich użył. Och, gdyby chciał być tak uprzejmy i mieć je przy sobie! ‒ A co pan wykrył w krzyżowym ogniu pytań? ‒ Nie mamy najmniejszego pojęcia, dlaczego ten człowiek został zabity? Łatwiej byłoby nam szukać. ‒ A ten zasraniec Kuropatkin, dlaczego uciekał? ‒ Wyjaśnienia Pieczynga są rozsądne. Był podobno kilka razy aresztowany za udział w różnych demonstracjach. Takich happeningowych, gdzie domagano się domóżdżenia nomenklatury kiszonymi ogórkami, leczenia zomofilii maścią na szczury, przeniesienia Koszalina do Stanów Zjednoczonych. Oberwał od facetów bez poczucia humoru i teraz najpierw zwiewa, a potem zastanawia się, czy potrzebnie. To jest odruch warunkowy. Jak z psem Pawłowa, któremu świeciła się wkręcona pod ogon żarówka, kiedy uczony odczuwał głód i łykał ślinę. Tak to tłumaczy student Pieczyng. Poza tym nikt z obecnych nie przyznaje się do jakichkolwiek związków z zamordowanym. Bo i nie powinien. Pani, Elenko, przyznaje się? ‒ Tak! ‒ Co panią łączyło z ofiarą zbrodni? ‒ Obydwoje jesteśmy ludźmi. ‒ I co jeszcze? ‒ Mogą chcieć zabrać i mnie to, co zabrali jemu, życie. ‒ Co pani teraz proponuje? ‒ Spis. Dokładny spis wszystkich obecnych w tej części pociągu. Taki, żeby było na nim nazwisko mordercy! ‒ Pani wie równie dobrze jak ja, że świadomie pakujemy się w potężną kabałę! W tym kraju od prawie pół wieku honorowane jest zaniechanie, obojętność, bierność. Zabito człowieka? Nie nasza sprawa! A skoro nie można w łatwy sposób nikogo o tym fakcie zawiadomić, nikt się za brak alarmu czepiał nie będzie. Natomiast jeśli weźmiemy się za sprawę, to wpłyniemy tak lub owak na nią i cokolwiek zostanie w późniejszym śledztwie zawalone, wina spadnie tylko na nas. I spaść może część kary, a nawet podejrzenie, że świadomie zatarliśmy ślady, którymi psy gończe poszłyby natychmiast, gdyby tropy istniały! To wiedzie nawet do oskarżenia o współudział. I kiedy robiąc spis, trafimy na tępaka z tamtej firmy, zaraz wszystko zepsuje, a my zostaniemy aresztowani! ‒ Posiedzę z panem chętnie ‒ zgodziła się Elenka. ‒ Pan tak dobrze straszy! Gdyby nam się w znacznej mierze udało zbliżyć do sprawcy, to organa nas jedynie zesobaczą z zawiści. A co złego zrobimy dostarczając im wygodną dokumentację, gdzie kto podczas zbrodni się znajdował? Przy wysiadaniu części pasażerów w Słupsku wszystko się znacznie pomiesza! ‒ Co ważniejsze ‒ dopowiedział Ronin ‒ musimy się wywiedzieć, co kto w tamtym przedziale czasu widział i słyszał, kto się przemieszczał, wychodził i wchodził z przyczyny lada jakiej? Tylko wśród osób, które między godziną szóstą a szóstą piętnaście znajdowały się poza przedziałami jest morderca! Ale jak zrobić taki spis możliwie szybko? Elenka zastanowiła się. ‒ Nie jest źle. To na szczęście nie jest pociąg wieczorny, którym rodacy udają się przez Szczecin do zachodniego Berlina po zakupy na handel. Niewielu w nim pasażerów, niektóre przedziały puste, bo w ekspresie miejsca znacznie droższe niż w pośpiesznym. Trzeba mieć poczucie humoru, żeby pojazd robiący na godzinę siedemdziesiąt pięć kilometrów nazwać ekspresem i żądać wygórowanych opłat! ‒ Na dziczy nawet hulajnoga może być nowoczesnym szybkim pojazdem ‒ rzekł Ronin. ‒ Jak działamy? ‒ Ja biorę do pary anarchistę, bo jest naładowany złością i niektórzy nie zechcą z nim zadzierać. Panu proponuję współpracę z Obotrytowicz, bo jej wygląd też wielu ostudzi. Mam przypadkiem gruby brulion, podzielimy go i powstanie tyle kartek, ile jest przedziałów w czterech wagonach. Zapiszemy nazwisko, adres i numer miejsca podróżnego. I gdzie ewentualnie łaził w tamtej porze. Wszędzie rozpowiemy, że popełnione zostało poważne przestępstwo, powiedzmy wielka kradzież dzieł sztuki i że być może są wiezione ekspresem, a kto będzie utrudniał śledztwo, jest podejrzany. Ludzie lubią takie historie. Jedna para w lewo, druga w prawo i do roboty!. Wieleckiego zostawimy przy drzwiach przedziału. Będzie pilnował trupa a zabity jego pieniędzy. Tylko żeby już przestał trząść się ze strachu, bo rozbuja wagon i wypadniemy z torów! ‒ Zgoda! ‒ rzekł Ronin. ‒ Będziemy też rozsiewać plotkę, że ja już coś konkretnego wiem o sprawcy i że w zasadzie nie tyle chodzi o spis, ile o jego identyfikację. Może go to zdenerwuje, skłoni do wygodnych dla nas kroków! ‒ Zrobimy inaczej. W przypadających mi wagonach będę twierdzić, że to ja posiadam informacje o przestępcy. Pan w swoim sektorze będzie tak mówił o sobie. Dzięki temu istnieje możliwość wyeliminowania pasażerów z dwóch wagonów! Znacznie ograniczymy listę podejrzanych, jeśli łobuz zdecyduje się na jakąś akcję przeciw nam! ‒ To dla pani, Elenko, zbyt duże ryzyko! Nie zgadzam się! ‒ Nie przypominam sobie, by posiadał pan w tej sprawie jakieś kompetencje! ‒ surowo zauważyła Elenka. Ronin uważał, iż spis w czterech wagonach ekspresu rozpocząć należy od końca każdego z dwóch sektorów, by pobudzonego akcją mordercę ewentualnie napędzić w miejsce, gdzie ekipy się spotkają. Elenka przyznała mu rację. Iwona Obotrytowicz nie oponowała przeciw wyznaczonej jej roli. Podobał się jej Ronin, ten czterdziestoletni, energiczny mężczyzna, który mógł być mózgiem i sercem każdego butiku. Anarchista Roman Pieczyng natychmiast odmówił udziału, gdyż wszelkie spisywanie ludzi stanowi zagrożenie dla wolności indywidualnej człowieka i jest wstępem do zwyczajnego totalitaryzmu. Alan Ronin poprosił go na korytarz. ‒ Wolno panu kochać morderców ‒ szepnął Pieczyngowi. ‒ Ale jeśli zabójca tego starca umknie z pana winy, dowiodę, że to pan zabił! Młody człowiek zastanowił się i powiedział: ‒ Dobra, nie ma sprawy, turlam się z tą beczułką. 636 W obliczonym na pięćdziesiąt cztery miejsca wagonie klasy pierwszej, oznaczonym numerem siódmym, jechało zaledwie dwudziestu siedmiu pasażerów, w tym dziewięcioro dzieci, których Ronin nie zamierzał imiennie spisywać, chyba żeby dostarczyły ważnych informacji. Ronin osiągnąwszy przód wagonu zagadnął doktor Wenedę o sytuację w barze, który nadal zionął pustką, i rozpoczął inspekcję od pustej akurat ubikacji i toalety. Tylko blady jak śmierć, nadmiernie szczupły kapitan wojska w przedziale siódmym, miejsce siedemdziesiąte pierwsze, zażądał od Ronina legitymacji, a potem nie wiedział, jak zakwalifikować przedstawiony mu dokument, więc odmówił pokazania swojego. ‒ Moim dowodem jest mundur! ‒ powiedział sucho. ‒ Rozumiem ‒ rzekł Ronin. ‒ Jeszcze w dziejach nie zdarzyło się, by przestępca nałożył żołnierski lub kominiarski mundur, aby udawać kogoś innego. Mam nadzieję, że pan kapitan słyszał o nieprawdziwym kapitanie z Koepenick, który obrabował kasę miejską biorąc do pomocy pododdział przypadkowych żołnierzy, których oczarował oficerski garnitur?! Zawodowy żołnierz zirytował się i pozwolił Roninowi zajrzeć w swą książeczkę, której z ręki nie wypuścił. Był za to dość cennym świadkiem, gdyż po wyjeździe pociągu z Gdyni stał na korytarzu paląc papierosa i mimowolnie obserwując ruch pasażerów. Nie był to ruch duży. Otyła kobieta zaprowadziła niedołężną staruszkę do WC i wróciła z nią wkrótce, biegało troje dzieci, ktoś wyszedł z przedziału, starszy mężczyzna niewątpliwie, i wyrzucał z tej właśnie strony jakiś przedmiot przez okno, dwie panie w wieku średnim również wyszły na korytarz, by wypalić carmeny i długo oraz zawzięcie plotkowały. Cztery osoby poszły a trzy wróciły spod drzwi zamkniętego baru, sami mężczyźni, wśród nich poruszający się zamaszyście, niewątpliwie pijany z olbrzymim wstrętnym brzuchem. Z następnego wagonu. Z następnego wagonu, więc numer osiem, trzech mężczyzn w wieku lat powyżej trzydziestu, w tym jeden z czerwoną byczą szyją ubrany w sweter z norweskimi wzorami, drugi z puszystymi rudziejącymi włosami jakby był kobietą, w marynarce siwej, i trzeci w granatowej bluzie, ostrzyżenie męskie normalne a nawet przyjemne jak u rekruta również szło do baru zaraz po ruszeniu pociągu. Rozmawiali ze sobą, więc się znali. Zawrócili klnąc w żywe kamienie i niewątpliwie przeszli do sąsiedniego wagonu. A raczej zatrzymali się, bo tam zdaje się było całkowicie ciemno. ‒ Zanim ci ludzie przemieścili się, minęła mnie konduktorka ‒ powiedział na ostatek kapitan. ‒ Gdyby pan był uprzejmy określić jej wygląd? ‒ Ciemna, dość wysoka kobieta, choć czapka kolejarska, podobnie jak żołnierska, wysmukła. Niestara, energiczna sądząc z ruchów. Z żywymi oczyma, o przyjemnym głosie. Podziękowała mi bowiem, że nie palę w przedziale, choć ta połowa wagonu jest dla palących. ‒ W którym szła kierunku? ‒ Do tyłu pociągu. Biletów jednak nie sprawdzała. ‒ Z pewnością tam? ‒ Ronin upewnił się wskazując dłonią. Kapitan Rura rozgniewał się. ‒ Jeżeli tacy nierozgarnięci ludzie prowadzą dochodzenie, nie należy spodziewać się żadnych pozytywnych wyników! ‒ zawiadomił Alana i przestał nań zwracać uwagę. Iwona Obotrytowicz, która pochłaniała oczyma oficera tak czyściutkiego, jakby go przed chwilą odkażono chemicznie, po wyjściu z przedziału zauważyła: ‒ Elegancki ale bez manier! Człowiek wychowany zwróciłby uwagę na dobrze prezentującą się kobietę! ‒ Nie miał czasu, pani Iwono ‒ usprawiedliwił kapitana Ronin. ‒Teraz wszyscy wojskowi zajęci są rozmyślaniem jak wykorzystać broń nuklearną w walce o pokój. Informacje uzyskane od pozostałych siedemnastu pasażerów klasy pierwszej potwierdziły relację żołnierza zawodowego. Palaczki nie zauważyły konduktorki, ale jej przejście potwierdził chłopczyk imieniem Michałek, który tę kolejową urzędniczkę w chwilę potem narysował i gotów był służyć Roninowi owym dokładnym, jak twierdził, portretem. Posługując się nim Alan mógł każdego czarnego kota w butach i cylindrze brać za pracownicę PKP. Wszystko to zabrało zaledwie dziewięć minut. Tymczasem Elenka z Pieczyngiem sprawdziła dziesięć przedziałów ostatniego wagonu i dwa oznaczonego numerem dziewięć. Odmieniony z jakiejś przyczyny anarchista sprawnie zapisywał potrzebne dane, a w sześciu przedziałach uczynili to na jego autorytatywne żądanie sami pasażerowie. Elenka jedynie dość szybko sprawdziła prawdziwość podstawowych informacji. Na osiemdziesiąt miejsc w wagonie zamykającym skład ekspresu zajętych było pięćdziesiąt dziewięć, w tym przez jedenaścioro dzieci. Z wagonu tego w krytycznym okresie czasu aż czwórka ludzi wyruszyła zbiorowo do barowego bufetu. Były to młode kobiety oraz chłopak. Wszyscy zawrócili, gdyż już w następnym wagonie było ciemno, a jedna z dziewczyn miała przykre doświadczenie, ponieważ w podobnych okolicznościach usiłowano ją w pociągu zgwałcić. Jej histeria spowodowała, że towarzyszki zrezygnowały z dalszej wyprawy, a młody mężczyzna poddał się decyzji, zwłaszcza że brakowało mu motywacji, by fundować damom piekielnie drogą pepsi. ‒ W takim bufecie na kółkach ‒ podkreślił ‒ za wodę z mydła i kawy zbożowej biorą więcej niż w lokalu za szampan! ‒ Nie kupuj koleś siksom płynów za swój urobek! ‒ poparł go anarchista Pieczyng. ‒ Niech wolna siksa robi na siebie! Ale nie było wiadomo, czy mówi serio. Nie pasował do niego taki język, był człowiekiem wykształconym: sześć lat na drugim roku budownictwa! Okazał się jednak niesłychanie przydatny w sytuacjach, kiedy żądano od Elenki specjalnych uprawnień do sporządzania listy jadących pociągiem, choć spisy zagrażają wolności. Pierwszy taki wypadek nastąpił już w drugim przedziale, gdzie puchaty krótki starzec z cudownie białą czupryną, popisując się przed ładną kobietą po czterdziestce, zażądał od Elenki policyjnej legitymacji. ‒ Pani pułkownik! ‒ zwrócił się wyprężony Pieczyng do Elenki. ‒ Czy mam dziadka przyskrzynić za bezczelność, czy za spóźnione udawanie koguta!? My się tu nie bawimy! ‒ huknął. Stary człowiek zaczerwienił się, powstał i położył ręce na szwach spodni. Potem powiedział służbiście: ‒ Przepraszam, obywatelko pułkownik! ‒ Zamierzałam go wówczas pogłaskać po tym ślicznym śnieżnym futerku! ‒ zwierzyła się Elenka Pieczyngowi na korytarzu. ‒ Był niższy ode mnie, a to niezbyt możliwe. Legitymacji zażądało również dwóch urzędników wojewódzkich ze Słupska. Anarchista rozejrzał się bystro i wypatrzył łeb butelki wystający z torby jednego z nich stojącej na siedzeniu. Sięgnął po flaszkę, wyciągnął zgrabnie, odkręcił i polał mężczyzn mocno pachnącą zawartością, nim Elenka zdążyła go powstrzymać. ‒ Piją w pociągu ‒ rzekł. ‒ Pracownicy państwowi. Czy to nie jest zabronione? ‒ Ależ ja mam legitymację, panie Pieczyng! ‒ powiedziała Elenka. Urzędnicy struchleli. ‒ Pan w istocie nie kocha ludzi ‒ zrobiła mu wyrzut po wyjściu z przedziału. ‒ Państwo w identyczny sposób polewało mnie wiele razy, a następnie wymierzało karę za przebywanie w stanie upojenia. Choć raz więc oddałem cesarzowi co cesarskie. Poza tym nikt nie opuszczał wagonu między szóstą a szóstą piętnaście. Fakt ten potwierdziła Maria Estońska wioząca w toalecie kolorowy telewizor łotewski. Przebywała w przedziale przylegającym do toalety, mimo że jej miejscówka opiewała na inny, i pilnowała swego skarbu. Warowała przy nim na postojach w Sopocie i Gdyni oraz podczas wygaszenia świateł w następnym wagonie, by ustrzec się od kradzieży sprzętu, którego wartość równa była dwom latom ciężkiej pracy właścicielki. ‒ Niektórzy chodzili do ustępu ‒ powiedziała. ‒ Patrzyłam, czy aby nie udają. Elenka miała na spisie ludzi, którzy wychodzili w tym celu. ‒ Ileż miłości jest w tej starej ‒ zauważył Pieczyng. ‒ Jak ona drapieżnie kocha ten telewizor. Ile w niej namiętności i siły. Dogląda go jak dziecko, pilnuje, patrzy, czy nie jest głodny, czy się nie zesiusiał, jaką kolorową zrobił kupkę. Waruje niezmiernie uważnie zezując, czy przechodzień, wierny prawom, nie robi mu krzywdy, czy nie ma chęci na kidnaping, by ukradkiem zaadoptować skrzynkę ze szkłem, drutem i półprzewodnikami. Okiem to czyni ogarniającym, okiem uczuć niezmierzonych! Jakże ciężki podjęła wysiłek! ‒ Pan jest ironista nie anarchista! ‒ podsumowała go Elenka. ‒ Dlaczego zabił pan tego łysego człowieka, panie Pieczyng? ‒ Bo go kochałem! ‒ wyznał anarchista. Tak rozmawiając szli dalej tropiąc mordercę. W dwóch przedziałach kolejnego wagonu spało pięć osób. Pieczyng zbudził je, a Elenka wypytała. Przedział trzeci był zamknięty, a wejrzenie we wnętrze uniemożliwiały starannie rozsunięte firanki z napisem PKP. Anarchista uśmiechnął się, wyjął scyzoryk oraz gwóźdź, złożył przyrządy razem i otworzył drzwi bez trudu. Rozłożona na siedzeniu wzdłuż spała jakaś kobieta. Obudziła się natychmiast. Była młoda, wymalowana ostro i pachniała dobrymi perfumami oraz koniakiem. Bez słowa podała legitymację szkolną. ‒ Studentka wiejskiej szkoły pedagogicznej, Amelia Polaczek ‒ zapisał Pieczyng. I dodał od siebie: ‒ Dziewczyna stanowi jeden z piękniejszych przykładów samozaparcia i miłości wiedzy. W dzień studiuje nauki, a w nocy zarabia na życie jeżdżąc do Trójmiasta. A bojki płacą nędznie, zaledwie pięćdziesiąt zielonych za numer. To jest niewiele ponad czterysta tysięcy złotych aluminiowopapierowych. Zgadza się, Amelio? ‒ Spierniczaj! ‒ powiedziała pogodnie dziwka. Nie widziała nikogo i niczego. Spała po pracy. Wykupiła sobie cały przedział. Rankiem szła na zajęcia. Studiowała literaturę narodową. ‒ To jest właściwa tendencja ‒ jeszcze raz pochwalił dziewczynę anarchista.‒ Samofinansowanie się nauki. I kultury. Następnie przeskoczył na temat inny. ‒ Ciekawe, dlaczego ten palant, to jest sprawca nie zatrzymał po wszystkim pociągu hamulcem bezpieczeństwa i nie zwiał w bałaganie, jaki by wtedy nastąpił? ‒ Ucieczka zwraca uwagę. Obsługa ekspresu chciałaby złapać sprawcę nagłego postoju i pilnowałaby, kto wychodzi z wagonu. Ktoś mógłby zauważyć brak człowieka w określonym miejscu, przedziale. Ktoś inny zwrócić uwagę na nieznanego osobnika w swojej okolicy. Szereg ryzykownych przypadków. A kiedy się siedzi spokojnie dalej i patrzy wokół niewinnie, to ma się jeszcze szansę zareagowania na coś nieprzewidzianego, na jakieś działania: na przykład nasze. Poza tym nie przyszło mu chyba do głowy, że ktoś natychmiast wda się w śledztwo. 645 Przedział czwarty zajmowały cztery osoby, które od Gdyni nie opuściły miejsc. Anarchista Roman Pieczyng okazał się czuły na kobiece wdzięki. Samotna, wysoka brunetka czytająca książkę w przedziale piątym natychmiast pozbawiła go spokoju. ‒ Pani jest piękną kobietą ‒ powiedział do niej wprost, jakby w ogóle przy nim nie było Elenki. ‒Dawno takiej nie widziałem! Kobieta założyła książkę skrawkiem sztywnej kartki z cząstką jakiegoś nagłówka i spojrzała chłodno na intruzów. Nazywała się Aurelia Tartar, miała długie kształtne nogi, wspaniale skrojoną ciemną spódnicę przybrudzoną na kolanach, żakiet z czarnej wełny wydobywający urok sterczących piersi oraz na stopach miękkie adidasy, choć stopy te wprost domagały się czerwonych pantofelków, bardzo niestosownych jednak w zimowej podróży. Nie odpowiedziała na zaczepkę, nie zareagowała, kiedy Pieczyng wziął w dłoń czytaną przez nią powieść. Wzdrygnęła się, kiedy Elenka poprosiła ją o dowód osobisty, ale nie oponowała. ‒ Dla porządku ‒wyjaśniła Elenka. ‒ Nie może bowiem pani być tym zuchwałym bandytą, który zrabował dzieła sztuki oraz inne kosztowności! Elenka lojalnie zawiadamiała wszystkich o bezczelnym rabusiu, dodała więc, jak w każdym przedziale: ‒ A ja, zdaje się widziałam zbrodniarza przez sen! Kiedy opuścili przedział, Pieczyng, nadal oczarowany, powiedział: ‒ Rasowa czarnula! I te tatarskie oczy głęboko pod brwiami. Lekko skośne, jakby obłędne! Ile ona ma lat, Elenko? Spojrzała pani na ten szczegół? ‒ Jest z pięćdziesiątego piątego roku. Trzydzieści cztery. ‒ Czytała książkę jakiegoś von Sacher-Masocha „Wenus w futrze”. Sama jest Wenus, a jakie bioderka! ‒ Masoch to facet, który miał przyjemność, kiedy kobiety dawały mu w kość ‒ wyjaśniła Elenka. ‒ To głupek! Poza tym anarchista nie wdaje się w związki z bogatymi mamuśkami. No i ona ma wąsy! Króciutkie czarne wąsiki jak kotka, oczywiście po wizycie u fryzjera! W przedziale szóstym znów były cztery osoby. Nie miały nic do powiedzenia. W siódmym niewysoka kobieta w kozaczkach, spódnicy w czerwoną kratę i siwym sweterku trzymała na kolanach trzyletniego chłopczyka o jasnych włosach. Długo przyglądała się Elence spod szerokiego ronda nasuniętego na czoło kapelusza w tonacji świeżej krwi i od czasu do czasu potrząsała białymi kolczykami z plastyku. ‒ Pan jest duzi ‒ rzekł malec wskazując paluszkiem na anarchistę. ‒ A pani malutka ‒ co dotyczyło już Elenki. ‒ Mylisz się, chłopczyku ‒ zaoponowała Elenka. ‒ Ja jestem duża, gdyż szeroka. Ten pan jest na dużego za cienki! ‒ Pani nie była pieskiem ‒ stwierdził stanowczo chłopczyk. ‒ Byłam kiedyś kózką, w poprzednim życiu ‒ wyjaśniła Elenka. ‒ Pieskiem nie. Kto był pieskiem? ‒ Pani nie! ‒ dziecko spojrzało na Pieczynga. ‒ Pan nie. Piesek biegał w nocy. ‒ Gdzie biegał, malutki? ‒ zaciekawiła się Elenka. ‒ W nocy, po pociągu, tam ‒ chłopczyk wskazał drzwi. ‒ Po korytarzu? ‒ No. ‒ Co porabiał pani synek, kiedy po wyjeździe z Gdyni zgasło światło? ‒ spytała Elenka matkę. ‒ Chciał pić. Zapaliłam więc zapalniczkę, żeby sięgnąć po termos. I stanął w drzwiach, bo on się ciemności nie boi. Była taka szpara między drzwiami a framugą i patrzał, choć nie mógł nic widzieć! Powiedział, że przeszedł piesek. Czarny pies. Jak to dzieciak! ‒ Gdzie piesek pobiegł, Isiu? Tam, czy tam? ‒ Elenka wskazała przeciwległe kierunki. ‒ Tam ‒ powiedział malec. Miał paluszek wycelowany prosto w drzwi. ‒ Idź już sobie! ‒ zażądał. Po wyjściu z przedziału Pieczyng rzekł: ‒ Sądzi pani, Elenko, że ktoś łaził po korytarzu na czworakach? Chciał uniknąć ewentualnego rozpoznania w świetle ognika zapalniczki? ‒ Dokładnie tak, panie anarchisto. Ale niech pan dzieciom bez zastrzeżeń nie wierzy! W kolejnym, ósmym przedziale licząc od końca, a jednocześnie trzecim od drugiej strony, przebywał okradziony z noży tokarskich Piotr Milczanin. Elenka pozdrowiła go jedynie ruchem palca, a towarzyszącemu jej anarchiście wyjaśniła, iż dobrze zna człowieka. ‒ Coraz bardziej przypuszczam ‒ powiedział Pieczyng szczerze ‒ że sami stanowicie szajkę morderców, a teraz robicie wszystko, żeby zagmatwać sprawę i ewentualnie sprawdzić, czy ktoś was nie zidentyfikuje! ‒ To możliwe ‒ zgodziła się poważnie Elenka. ‒ Podejrzani są wszyscy. ‒ Prócz przewodniej siły narodu, mam nadzieję!? ‒ powiedział anarchista. Dalej znajdowała się jejmość o manierach przekupki. Siedziała z drobnym wystraszonym mężczyzną. Chętnie wyznała grubym głosem: ‒ Kiedy zgasło światło, ruch się zrobił na korytarzu jak przed kwiaciarnią w imieniny Barbary. Szlajali się wte i wewte! ‒ Kobiety, mężczyźni? ‒ Cienie tylko widać było na tle okna, to jak rozpoznać chłopy czy baby? Konduktorka też łaziła! ‒ To jednak pani kogoś rozpoznała! Nie tylko, że kobieta? ‒ Jak widać obrys czapy podobnej do wojskowej, a za nią cień pukla babskiego koku, to kto mógł iść? ‒ Ile tych osób przeszło i w którą stronę? ‒ Ja nigdy licznika nie miała. Ani u góry, ani u dołu! ‒ roześmiała się jejmość niskim basem z opery pijackiej. ‒ No powiedz Józek, miałam? ‒ Nie miałaś ‒ potwierdził drobny mężczyzna i dodał odważnie:‒ U dołu na pewno! Nawet nie wiadomo, kto ci ile kilometrów tam zrobił! Przestraszony sobą wkulił się w siedzenie przy oknie. ‒ No, a konduktorka? Ile razy przeszła? To bardzo ważne! ‒ Nie wiem. Latała, jakby chłopa miała w każdym przedziale! Nie udało się ustalić ani liczby ani płci osób przechodzących w mroku przez korytarz, którego szyby oblepiał gęsty śnieg. Z zeznań dobrowolnych świadków z ostatnich dwóch przedziałów wynikało, że dwóch mężczyzn, Grzegorz Poznańczyk oraz Boguchwał Wiślicki, wróciło do przedziałów, kiedy zapadła ciemność. Jeden z ubikacji, drugi z korytarza. Wiślicki widział konduktorkę, która gdzieś zniknęła minąwszy go cichutko jak czarna sowa. ‒ Do diabła! ‒ zaklęła nagle Elenka.‒ Tak się pan zachwycał urodą tej Aurelii, chociaż przy pana boku kroczy kobieta ładniejsza, że zapomnieliśmy spytać, czy opuszczała wtedy przedział? ‒ To ja z chęcią! ‒ ucieszył się anarchista i pobiegł. Wrócił szybko, rozgoryczony. ‒ Sadza powinna być ciepła ‒ powiedział. ‒ A mamuśka cała jest z lodu! Nie wychodziła, lęka się ciemności! Wyglądało na to, że zakończyli pracę. Pozostał bowiem tylko wagon, w którym podróżowali. Co należało do zadań Alana Ronina. Chyba że należało Roninowi pomóc, nie byli bowiem członkami brygady pracy socjalistycznej. Ronin miał pewne ułatwienie. Trzy pierwsze przedziały wagonu ósmego licząc od strony baru zajmowała żeńska drużyna koszykówki oraz jej kibice. Zespół „Gedanii” jechał do Słupska na mecz z „Czarnymi”. Opiekująca się dziewczynami trenerka posiadała spis zawodniczek, którego kopię podarowała Alanowi. Wystarczyło jedynie dopisać chłopaków towarzyszących swym sympatiom oraz oznaczyć miejsca, na których siedzieli. W krytycznym okresie z przedziałów nie wychodził nikt. Przejściowy brak światła był młodzieży na rękę. ‒ Po co? ‒ spytała Iwona Obotrytowicz. ‒ Po co tych dzieciaków w ogóle zapisywać? Tacy zajęci sportem, nikomu złego nie czynią! Koszykarki były pod rząd okropnie brzydkie, co zyskało jej pełną sympatię. ‒ Moim zdaniem ‒ rzekł Ronin ‒ nikt nie zabił staruszka. Ludzie, a już zwłaszcza młodzi, są na to zbyt dobrzy. W następnym, czwartym przedziale, podróżowało aż sześć osób. Dwa i pół miejsca zajmował nieogolony zwalisty olbrzym o siedzeniu tak szerokim jak jego potężne bary. Był brudny, miał na sobie podarty sweter marynarski uszyty prawdopodobnie z tuzina ubiorów tego typu. Masywne uda szeroko rozstawił i oparł na nich wielkie ciemne łapy. Spał tak lekko poświstując. Pozostali pasażerowie poinformowali Ronina, iż właśnie ten człowiek, podobny do niedźwiedzia grizzly wsiadł w Sopocie, wrzucił na półkę worek z żaglowego płótna i przed Gdynią wyszedł gdzieś, by wrócić dopiero gdy zapaliło się światło. Mówili szeptem obserwując bacznie, czy wielkolud nie zbudzi się i nie wystawi rachunku za plotkowanie. Mężczyzna nie pachniał ładnie. Wyglądało też na to, że małe uszka po raz ostatni myła mu matka w pierwszym okresie jego niemowlęctwa, gdyż w drugim był już na to za silny. Ronin podyktował Iwonie Obotrytowicz personalia pozostałych podróżnych, po czym położył dłoń na ramieniu niedźwiedzia i spróbował je poruszyć. Była to czynność nadaremna. Zupełnie jakby ktoś chciał zbudzić pogrążoną w zimowym śnie szynę kolejową. Ronin szarpnął po raz drugi wkładając w ruch duży wysiłek. Nie był słabeuszem i ćwiczył prawie codziennie, ale nie zdziałał nic. Iwona Obotrytowicz przeraziła się. Wyglądało na to, że nie życzy sobie, by jej towarzysz został częściowo lub całkowicie uszkodzony. ‒ Niech go pan zostawi! ‒ poprosiła. ‒ To zwierzę. Jeśli obudzi się niezadowolony, wszyscy będą mieli za swoje! Podróżni byli tego samego zdania. Pokiwali głowami a ubrana z wiejska kobieta wyraziła opinię ogólną: ‒ Co tam dla takiego zabić człowieka!? Zadusi jak muchę! ‒ Z pewnością to on! ‒ krzyknęła Obotrytowicz. ‒ Musimy go więc spytać ‒ powiedział Ronin. Nie bez wstrętu uchwycił olbrzyma za lewe ucho i trochę je skręcił. Przedział zamarł w radosnym oczekiwaniu, że Ronin zdrowo oberwie. Niedźwiedziowaty machnął sennie prawą ręką odganiając przypuszczalnego owada. Ronin puścił ucho zręcznie unikając bezwolnego ciosu. Po chwili jednak ponownie wziął je w palce. Wielkolud rozbudził się, znów machnął ręką i przetarł oczy czarną pięścią. ‒ Proszę pana! ‒ wrzasnął Ronin. ‒ Cicho, frajerze ‒ powiedział olbrzym. Ziewnął i zamknął oczy. ‒ Proszę się obudzić! ‒ krzyknął Ronin. ‒ Jesteś niegrzeczny ‒ stwierdził budzony. ‒ Nie dostaniesz deseru! ‒ Mój Boże! ‒ jęknęła Iwona Obotrytowicz. ‒ Niechby spał! Ale potężny mężczyzna przytomnie już patrzył z wielką niechęcią. Ronin spokojnie opowiedział mu swoją bajeczkę. ‒ I to niby ja ukradłem? ‒ zainteresował się wielkolud. ‒ Tego nie powiedziałem! ‒ zaprzeczył Ronin. ‒ Widzisz, chłopcze, już się boisz! ‒ powiedział olbrzym. Był młodszy od Ronina co najmniej o dziesięć lat. ‒ A przecież to rzeczywiście ja zwinąłem. Wszystko jest tam, w worku. Możesz wziąć z powrotem! ‒ Nie twierdzę, że to pan ‒ zaprzeczył zimno Ronin. ‒ Robimy jedynie spis osób i uprzejmie proszę o jakiś dokument. ‒ Portfel mam z tyłu, na dupie ‒ wyjaśnił niedźwiedziowaty.‒ Weź go sobie chłopcze i czytaj dowoli! ‒ Proszę mi podać! ‒ powiedział Ronin. ‒ Nie mamy zbyt wiele czasu! Olbrzym pomedytował przez chwilę i rzekł: ‒ Skocz mi chłopcze do bufetu po piwo. Tyle butelek, ile jest palców u jednej ręki. Będziesz pamiętał? Bo nie wyglądasz na dziecko, które umie liczyć. Dostaniesz za to guldena. Prawdziwego guldena z portretem królowej Niderlandów. A kiedy przyniesiesz, to mnie delikatnie obudź! Widać było, że przemówienie, jakie wygłosił, wyczerpało go do cna. Zamknął bowiem oczy i wypuścił pierwszy świst. ‒ Poproszę dowód lub książeczkę marynarską ‒ powiedział Ronin. Wielki mężczyzna rozwarł powieki i nie taił złości. ‒ Ostrzegałem ‒ zauważył. ‒ A ty, chłopcze, nadal broisz! Zostaniesz przykładnie ukarany! Sięgnął w stronę Ronina i ramieniem niby sierpem przygarnął go do siebie. Potem ułożył go jak dzieciaka na swoich kolanach. Ronin, bezwolny, zachowujący się niby kocię schwytane za skórę grzbietu, ku zdumieniu obecnych spokojnie dał się ułożyć w komicznej dla mężczyzny pozycji. Wszyscy, prócz Iwony Obotrytowicz, wyrazili minami pełną dezaprobatę dla takiego zachowania człowieka, który dotąd wyraźnie się stawiał. Gdyby oberwał, współczuliby mu. Potępiali jednak za brak charakteru. ‒ Puść pana, łobuzie! ‒ zawołała tylko Iwona Obotrytowicz, dowodząc jak wielkie mógłby mieć u niej wsparcie przez całe życie, gdyby zechciał. Niedźwiedź, wyraźnie rozweselony swoim zamiarem, trzymał Ronina lewą ręką, a prawą podniósł do góry, by mu przyłożyć w tyłek. ‒ Ile razy, gówniarzowi? ‒ spytał przedziału. Rozochocona starsza wieśniaczka zawołała: ‒ Dwa. Dwa klapsy! Karząca dłoń olbrzyma spadała już na siedzenie Ronina, kiedy ten podskoczył nagle jak rozprężająca się pijawka i niewidocznym ruchem prawej dłoni uderzył Niedźwiedzia w okolicę tchawicy. Wielkolud oklapł nagłe, jakby stracił życie. Jego ramię wykonało jeszcze jakiś ruch, ale był on całkowicie nieskoordynowany i ręka opadła pod wpływem jedynie własnego ciężaru. Bijąc Ronin jednocześnie zeskoczył jak cyrkowiec z kolan prześladowcy i stanął między kolanami ludzi w przedziale. Następnie uchwycił wielkoluda za nogę oraz ramię jednocześnie, trochę odwrócił, sięgnął do tylnej kieszeni jego spodni i wydobył wytarty skórzany portfel. Była w nim książeczka marynarza. ‒ Cieśla okrętowy Kazimierz Horwat ‒ przeczytał dyktując Iwonie Obotrytowicz personalia niedźwiedzia. ‒ Zamieszkały w Sopocie przy ulicy Niedźwiadków osiem. ‒ Zabił go! ‒ krzyknęła wieśniaczka. Było jednak widać, iż potężny mężczyzna przychodzi do siebie. Sięgnął bowiem do szyi, potarł ją z niedowierzaniem i powiedział: ‒ Ale raptowny smarkacz! Pierwszy, co wyłączył mnie z zasilania! Potem wyznał bez gniewu, iż w ciemnym okresie jazdy przebywał w toalecie chłodząc pękającą głowę, gdyż mu ją z jakiejś przyczyny rozrywało zupełnie. Ktoś, może nawet dwukrotnie, pukał do drzwi toalety usiłując się do niej dostać. Nieprawdziwy inżynier rolnik Wielecki wartował wytrwale przy drzwiach przedziału ze zwłokami. Widać było, iż za nic nie wszedłby do środka, by zabity miał jakieś towarzystwo i jednocześnie nie uciekłby od tych drzwi z taką masą rolniczych pieniędzy, jaką wiózł. ‒ Jak tam staruszek? ‒ zagadnął go przechodząc Ronin. ‒ Lepiej się już czuje? Wielecki zbladł na taką myśl. 657 W przedziale szóstym siedziały naprzeciw przy oknie dwie srajdy licealne gapiąc się na siebie z nienawiścią. W identycznej pozycji znajdowały się dwie osoby przy drzwiach. Te spały. Mężczyzna i kobieta. ‒ Kontrola dokumentów z przyczyny dokonanego w pociągu przestępstwa! Formułkę tym razem wypowiedziała Obotrytowicz. Zwycięstwo Alana nad niedźwiedziem wzbudziło w niej chęć czynów. Pierwsza z dziewczyn, drobna, dobrze ułożona, z wdziękiem podała szkolną legitymację. Była z Koszalina. Nazywała się Zyta Stodoran. Druga, tłusta jak wielki biały robal, ani drgnęła. W jej nalanej choć w jakiś sposób ładnej twarzy malował się idiotyczny upór. Było jasne, że z przyczyny chorobliwej nieśmiałości albo kretyńskiego zarozumialstwa nie uczyni nawet gestu. ‒ Drogie dziecko ‒ powiedział grzecznie Alan ‒ pokaż łaskawie swoją legitymację. ‒ Daremny trud ‒ zauważyła Zyta Stodoran. ‒ To jest dziewczyna z największym odwłokiem w całym naszym mieście, co jest przyczyną jej wielkiej dumy. Pakuje go w najbardziej ciasne spodnie i wygląda więc jak takie latające cygaro, sterowiec Graf Zeppelin. Nie jest głupia, bo wszelka wiedza łatwo wnika w pokłady tłuszczu, i jest głupia, gdyż uważa się za osobę mądrą oraz piękną. Nie rozmawia z byle kim, na każdy posiłek zjada sześć do ośmiu kotletów mielonych, umie obsługiwać komputer oraz hulajnogę, ale nie ma takiej hulajnogi, która by uniosła jej zawiesiste ciało. Jej tata kupi jej wkrótce dwa maluchy, bo do jednego samochodziku by nie wlazła. Nazywa się Sylwia Ranowicz. Nie jest jej obce wszelkie chamstwo. Nie odezwie się. ‒ Tyle kotletów zjada w naszych trudnych czasach ‒ zmartwił się Ronin. ‒ Biedne kotlety. Zbudził drzemiącego przy drzwiach brodacza w nieokreślonym wieku o wyglądzie proroka głoszącego rychłe nadejście wszelkiego draństwa i nieprawości, jakby jeszcze tego w ogóle nie było. Pasażer, rozczochrany, zagubiony, drapiący się i wrażliwy ogłosił, iż nazywa się Witalis Lutyk i że nie zdziwi się jeżeli ktoś ukradł nawet ten pociąg i wlecze się on teraz po wiecznej zmarzlinie Syberii. Licealistka Zyta Stodoran słuchając tego próbowała dowiercić się palcem do własnego mózgu, by Ronin i towarzysząca mu brzydula pojęli, iż rozmawiają z wariatem. ‒ A pani? ‒powiedziała Iwona Obotrytowicz do osłoniętej popelinowym płaszczem kobiety naprzeciw proroka. Nie doczekawszy się odzewu uniosła ten płaszcz i zamarła. Kobieta, którą zobaczyła, siedziała w takiej samej pozycji jak zamordowany Zygmunt Słowiński w następnym przedziale. Jej głowa, bardzo piękna, zwisała ku sercu, a pod lewą piersią, niewątpliwie jędrną, gdyż nadal sterczącą jak artyleryjski pocisk, również tkwił trzonek, tym razem z jasnego drewna. Nad głową zabitej, powieszona na haku przy półce, sterczała plastykowa torba z napisem: „Oddając krew dajesz wiarę w człowieka”. Ronin, jak wszyscy w przedziale patrzył w to miejsce. Wzdrygnął się machinalnie. Witalisowi Lutykowi oczy wyszły z orbit. Podobna do hipopotama, chociaż o niebo ładniejsza, licealistka Sylwia Ranowicz próbowała ogromnym zadem wbić się w kąt przy oknie i tam zniknąć. Zyta Stodoran poczęła płakać cichutko. ‒ Pani Iwono! ‒ powiedział surowo Ronin do skamieniałej właścicielki szczecińskiego butiku. ‒ Bez krzyku. Bez cholernej histerii sprowadzi pani dyskretnie doktor Wenedę! Nikomu ani słowa, Wieleckiemu też! Liczę na panią! Kiedy Obotrytowicz, uświadomiwszy sobie własną twardość niezbędną przy zdzieraniu skóry z klientów, energicznie opuściła przedział Ronin rzekł groźnie: ‒ Wszyscy siedzą cicho i spokojnie, bo natychmiast wpakuję do więzienia, albo i dam po pysku! Ostrożnie sam uniósł płaszcz opuszczony na ofiarę przez Obotrytowicz. Zobaczył zwłoki kobiety młodej i urodziwej. Blondynki z puszystymi włosami o barwie czterojajecznego makaronu przed gotowaniem. Wypielęgnowana cera, jeszcze bardziej delikatna po śmierci wprost prosiła o czuły dotyk. Widział wspaniałe, z pewnością sztuczne rzęsy, oczy podkreślone dyskretnym błękitem, sfabrykowany rumieniec na bladych teraz policzkach. Była typem dziewczyny wzbudzającej seksualny apetyt. Mówiły o tym jej zmysłowe wargi, wzorowo skrojone, lekko opuchłe, pomazane przyciągającą wzrok, a jednocześnie stonowaną z resztą makijażu wiśniową szminką. Miała interesujące wypukłości i dołeczki nie tylko na twarzy lecz także niesłychanie gładkiej szyi i widocznej części biustu, a także na wypielęgnowanych dłoniach złożonych teraz bezwolnie na wspaniałych udach. Zaczynała tyć. W tym okresie takie jak ona blondynki podobają się najbardziej mężczyznom, gdyż zachowują jeszcze delikatną świeżość młodych dziewczyn, a posiadają już pełną słodycz rozbudzonej zmysłowo kobiety. Zamordowana ubrana była w spodnie i fioletowe botki, co podkreślało piękny kształt pełnych nóg. Błękitny sweterek z dużym wycięciem uwypuklał podążające ku obfitości piersi. Na haczyku pod płaszczem Ronin odkrył eleganckie futerko bez rękawów, rodzaj wymyślnego serdaka. Przeszukał płaszcz oraz futerko lecz w wewnętrznych kieszeniach nie było dokumentów. Osądził, że musi być bardzo wstrząśnięty, skoro zapomniał, iż kobiety wszystko, co im potrzebne do życia poza domem, noszą w torebkach. Bez trudu wykrył wzrokiem pasek od tego przedmiotu lecz musiał lekko odchylić zwłoki, chłodne już, by wydobyć skórzaną czarną torebkę, bardzo żałobną w swej barwie, ulokowaną między lewym udem zabitej, a pionowym zakończeniem siedziska przy drzwiach przedziału. Nazywała się Marika Połabska. Wyglądała młodziej niż wskazywał dowód, liczyła sobie bowiem lat trzydzieści. Mieszkała w Słupsku przy ulicy Trzeciego Maja. Jej legitymacja pracownicza objaśniała, że jest informatyczką w International Polish-Hottentot Computer Office Kobylnica Słupska. Mężatka. 701 Tymczasem Elenka, ubezpieczana przez młodego anarchistę, podjęła inspekcję trzech przedziałów dzielących ją od Ronina, o czym nie wiedziała. W pierwszym siedmioosobowa rodzina Czarnogórskich jechała do Stargardu na pogrzeb babki. Wszyscy sztywni, ubrani na czarno ze skrawkami bieli podkreślającymi żałobę. Wieźli trzy wieńce. W przedziale, jak w głębokim ciepłym lesie pachniało choiną. Czerwone niby purpurowa krew goździki omdlewały wśród puszystych gałązek świerku. Pogrążeni w rozważaniach o protoplastce rodu nie widzieli nikogo i niczego, a przejściowa ciemność wydała się im bardzo stosowna do nastroju. Nie chcieli rozmawiać, więc Elenka zaskoczyła ich dobrze dobranym cytatem z Seneki: ‒ „Quid est homo? Imbecillum corpus et fragile, nudum, suapte natura inerme, aliene opis indigens, ad omnis fortunae contumelias proiectum...”. Uroczysta łacina wydała się im dobrana do żałoby, zażądali tłumaczenia, więc Elenka spytała: ‒ „Czym jest człowiek? Słabym i kruchym ciałem, nagim, bezbronnym z samej natury, potrzebującym cudzej pomocy, narażonym na wszelkie zniewagi Losu...”. Odezwali się wówczas życzliwie. ‒ Można by zatrzymać pojazd i urządzić natychmiast staruszkowi bardzo ładny pogrzeb w muzyce śnieżycy huczącej za oknami. Jest komplet ceremonialistów, kwiaty oraz szarfy ‒ powiedział Roman Pieczyng po opuszczeniu przedziału. ‒ Ciekawy stosunek do zmarłych ‒ powiedziała Elenka. ‒ W tym kraju najpierw zabijają i pozwalają zabijać, a potem płaczą nad zamordowanymi ‒ szepnął jej do ucha, jakby zdradzał poważną tajemnicę ruchu anarchistycznego. W następnym przedziale szyby od strony korytarza nie były zasłonięte firankami i można było obejrzeć pasażerów. Dwie kobiety oraz trzech mężczyzn. Ich postaci i twarze łączył wspólny rys, choć nikt do nikogo nie był podobny. Wszyscy po dwudziestce, o zdrowym wyglądzie, emanowali siłą i sprytem, a żadne jednocześnie dobrocią czy wrażliwością. ‒ Spójrz, anarchisto, to pokolenie twoje! Zgadnij, kim są? Gdzie jadą? ‒ spytała Elenka. ‒ Też mi zagadka! ‒ Pieczyng odął wargi wzgardliwie. ‒ Nach Berlin West! Coś się jednak handlarzom oleju słonecznikowego, czekolady, bananów i odtwarzaczy wideo popieprzyło. Powinni jechać wieczorem, żeby być rano w Berlinie! Wszedł do przedziału i powiedział głośno: ‒ Proletarier aller Länder vereinigt euch! Co oznaczało, że chodził na lektorat języka niemieckiego i orientuje się w podstawowym haśle marksistów. Mylił się jednak. Byli to młodzi poeci jadący obejrzeć zimowy zachód słońca w Parku Krajobrazowym Dolina Słupi. Konkretnie na Uroczysku Będgoszcz. ‒ Pada tam o porze tej różowy śnieg. Jakby osypywały się kwitnące w niebie zimą jabłonie ‒ wyjaśnił jeden z nich o twarzy boksera, nazwiskiem Henryk Łużyczanin. O interesującej Elenkę porze nie wychodzili z przedziału, gdyż pociągali z butelki. Widzieli jednak zarys kobiety w czapce mundurowej. ‒ Kłamali jak z nut! ‒ podsumował Pieczyng. ‒ Jadą po banany hodowane w berlińskich gajach pomarańczowych! ‒ Tyle że bilety mają do Słupska. Widzi pan, jak zwodzić może wygląd człowieka. Pan na przykład wcale nie ma fizjonomii anarchisty ‒ pouczyła go Elenka surowo. ‒ A pani, Elenko, nie wygląda na niziutką, podtuczoną wiejską dziewuchę lubiącą dobrze wtrząchnąć, od czego puchnie brzucho! Z buźką słodkiej naiwniaczki! Ale właśnie tak wyglądała. Zobaczyli jak doktor Weneda ze stropioną Iwoną Obotrytowicz wchodzą do niedalekiego przedziału. ‒ Nie do tego weszli ‒ stwierdził anarchista. ‒ Nasz jest dalej. I co robi ta Boutique? Powinna być z tym facetem Roninem! A ciemniak Wielecki stoi. ‒ Pan zostanie detektywem, panie Pieczyng ‒ rzekła Elenka. ‒ Wszystkie szczegóły obserwacji prawidłowe. Coś się stało w przedziale szóstym. ‒ To chodźmy tam! ‒ Teraz się pan nie popisał, panie anarchisto. Gdybyśmy byli potrzebni, pan Alan kazałby nas wezwać. Weszli do kolejnego przedziału. Jechało w nim młode małżeństwo z Koszalina wiozące cztery sedesy. ‒ Budujemy się pod Górą Chełmską ‒ wyjaśniła kobieta, kiedy Pieczyng spytał, czy nie byłoby wygodniej zabrać w podróż nocniki, jeśli już im się nie chce wychodzić w podróży do toalety. ‒ Te dwa, austriackie, to dla prezesa. Nas nie stać na taką elegancję, żeby wydać całą pensję na jeden sedes. My kupiliśmy zwykłe, każdy za pół pensji. A nocników używają dzieci! Ludzie ci byli zdania, iż słyszeli, jak ktoś przebiegł miękko w ciemności po godzinie szóstej. Ku tyłowi pociągu. Przed wejściem do przedziału czwartego anarchista nie zdołał powstrzymać ciekawości i zajrzał do następnego, gdzie weszła lekarka oraz Obotrytowicz. Wyraźnie się zdumiał, sposępniał, ale zaraz opanował i nie wypowiedział żadnej uwagi. ‒ Zaspokoił pan głód informacji? ‒ spytała Elenka nieskłonna do uprzedzania wypadków. ‒ Dzięki panu domyślam się. Wydaje mi się, iż jest bardzo możliwe, że odnalazł się drugi nóż tokarski. ‒ Gdyby pani nie była dla mnie za stara, ożeniłbym się z panią, Elenko ‒ rzekł Pieczyng. ‒ Pani, nawet nie wychodząc z chałupy, zawsze wiedziałaby, czy już przywieźli żółty ser do obuwniczego i czy wreszcie rzucili papierosy do metalowych! Cały ten przedział zajmował jego magnificencja. Wyczytali to z jego nauczycielskiej legitymacji, którą podał zamiast dowodu, gdyż w dowodzie nie wyczytaliby. Ale studenta drugiego roku budownictwa od lat sześciu niezbyt to obeszło. ‒ Rektor? ‒ powtórzył. ‒ Do nich trzeba się zwracać tak jakoś dziwnie: królewska mość, mocium panie?! No i rektor powinien, także w podróży, nosić karakuły oraz orła na łańcuchu. Na łańcuchu z przyczyny tej, żeby ptak nie odleciał ratując honor swój. ‒ Pani towarzysz chce mnie obrazić ‒ powiedział jego magnificencja. Był drobny lecz siedział z rozchylonymi nogami i rękoma w taki sposób, jakby chciał posiadać nie tylko wszystkie cztery miejsca z jednej strony lecz cały przedział może nawet zawierający go w środku ekspres „Gryf”. ‒ Już wiem ‒ ucieszył się Pieczyng. ‒ Do rektorów mówi się: towarzyszu eminencjo! ‒ On jest anarchistą, proszę pana ‒ wyjaśniła magnificencji Elenka. ‒ To niedopuszczalne! ‒ wrzasnął rektor. ‒ Pan się myli ‒ zaprzeczyła Elenka niezmiernie uprzejmie. ‒ Teraz jest tak, że wolno posiadać każde poglądy, byleby nie szkodzić ludziom. Tak jakoś minęła ta pora, kiedy bez przerwy mówiono o pokoju, miłości i równości ludzi, których rzezano. Pan nie zauważył, że minęła? ‒ Towarzysz ekscelencja ‒ rzekł Pieczyng ‒ zapodział się w przeszłości. Jest autorem wstydliwych prac o niczym. Zastanowił się i zwrócił do rektora: ‒ Jak to jest, magnificencjo, kiedy przez tyle lat pisze się pochwalnie o niczym? I jest się za to tylko wiejskim rektorem? Jak to jest? ‒ Anarchia to wszechogarniająca miłość ‒ wyjaśniła Elenka rektorowi. ‒ Czy przebywając w tym przedziale w czasie, kiedy wagon był nieoświetlony, widział pan lub słyszał kogoś? Popełniono bowiem przestępstwo. ‒ Niczego bowiem nie widziałem i nie słyszałem ‒ odrzekł zimno rektor. ‒ Nie widział, nie słyszał, ale napisze o tym pracę naukową ‒ skomentował Pieczyng. ‒ To on zabił. Niejednego pozbawił duszy i rozumu. A wszystko z głupoty i lęku. Nazywam się Pieczyng, magna fikcjo! Wyszli z przedziału. ‒ Więc pan go zna? ‒ Mój były ojciec go zna. Równie potężny jak nieznany publicznie były ojciec jest niby niewidoczna grzybnia urzędu. Takie właśnie wypuszcza owocniki. Łagodnie trujące. ‒ Ojciec może być były? ‒ zdumiała się Elenka. 705 Doktor Weneda wyraziła opinię, że Marika Połabska zginęła w tym samym czasie, co Zygmunt Słowiński. I oczywiście w ten sam sposób. ‒ I nie sądzę, by można było stwierdzić, które z nich zginęło pierwsze! ‒ Teraz musimy natychmiast zawiadomić kierownika pociągu ‒ rzekł Alan Ronin. ‒ W każdy możliwy, najprostszy sposób. ‒ Tak ‒ zgodziła się Elenka. ‒ Cokolwiek bowiem osiągniemy do momentu, w którym pociąg zatrzyma się na stacji w Słupsku, policja musi zaraz dowiedzieć się o zbrodniach i przedsięwziąć działania, jakie uzna za stosowne. ‒ A jakże ten kierownik wezwie policję? ‒ zdziwiła się Iwona Obotrytowicz, choć handlujące kobiety powinny wiedzieć wszystko. ‒ Pociąg ma łączność radiową, pani Boutique ‒ wyjaśnił jej grzecznie anarchista Pieczyng. Ronin rozejrzał się błyskawicznie i zobaczywszy na półce składany stalowy wózek do bagażu, zdjął go bez pytania, poprosił anarchistę o towarzyszenie na wypadek spotkania się z jakąś urzędową głupotą i popędzili w stronę baru na kółkach. Wytrwały pijak marzący o piwie spał na siedząco pod nadal zamkniętymi drzwiami do wagonu z bufetem. Ronin przesunął go na bok, zamachnął się stalowym wózkiem w grubą szybę i stłukł ją. Szybko powyrywał kawały szkła tkwiące w metalowej ramie i przez powstały otwór szybko wszedł do środka. Pieczyng uczynił to samo. Ronin nacisnął klamkę drzwi wiodących do zaplecza bufetu. Stanęły otworem. Natychmiast zobaczył na małej przestrzeni podłogi dwie leżące postaci. Wyglądały jakby splotły się w miłosnym uścisku. Ronin dotknął ich czół, potem rąk, poobserwował przez dwie sekundy i krzyknął do gapiącego mu się przez ramię Pieczynga: ‒ Żyją! Pan po Wenedę, a ja dalej! Pobiegł szybko pod drzwi do bufetu ze strony drugiej. Były zamknięte. Mógł je sforsować, ale spowodowałoby to napływ ciekawskich, a w tej połowie pociągu prawdopodobnie nikt jeszcze o niczym nie wiedział. Prócz być może mordercy, jeśli przeszedł tędy. Ronin wrócił więc prędko do bufetu i przejrzał kieszenie nieprzytomnego mężczyzny w fartuchu udającym biel. Znalazł kilka kluczy. W chwilę potem dopasował właściwy do zamka w drzwiach i otworzył je. Kiedy zamykał już od strony korytarza, przy którym były trzy przedziały dla podróżnych, ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Ręka należała do młodego człowieka o atletycznej budowie, który powiedział z satysfakcją: ‒ Jesteś, bratku! Już nie spieprzysz! Otworzysz bufet dla dobrych ludzi, co tu czekają ponad godzinę! Ronin zerknął do przedziału obok. Znajdowała się tam grupka wściekłych pasażerów. Na wyjaśnienia nie miał czasu. Wydobył z zanadrza legitymację, machnął przed oczyma mężczyzny i oznajmił: ‒ Bar nieczynny. Wypadek. Federalne Biuro Śledcze. Odsunął dłoń podróżnego i pobiegł ku przodowi ekspresu. Miał do pokonania korytarze czterech wagonów. Spotkania z szefem pojazdu obawiał się. Kolej, zgodnie z ogólnymi prawami rozwoju społeczeństwa, mogła na stanowiskach kierowniczych zatrudniać samych tępoli. Wprawdzie minister komunikacji już się zmienił i nowy był fachowcem a nie członkiem biurka, ale zanim zmiany mogły dojść do załóg pociągów, nawet ekspresowych, Ronin nie wytłumaczyłby swoich ciężkich przewin. Kierownik jednak, stary zmęczony kolejarz, zatrudniony przez czyjeś niedbalstwo albo pomyłkę, okazał się człowiekiem rozumnym. W milczeniu wysłuchał krótkiej relacji, rzucił okiem na dowód Ronina i niczego nie komentując przez radiotelefon połączył się z dyżurnym ruchu na stacji Słupsk. Rzucił jakieś hasło i dano mu kontakt z posterunkiem dworcowej policji. Rozmawiający z kierownikiem sierżant stwierdził konieczność uczestniczenia w relacji oficera dyżurnego wojewódzkiej komendy. Ten zażądał, by sprawę zreferował Ronin. W ten sposób informacje jednocześnie dotarły do wszystkich kompetentnych ludzi. Alan Ronin mówił skrótami nie tając żadnych faktów, w tym przedsięwziętych z Elenką oraz dwojgiem innych pasażerów działań. Powstrzymał się jednak od wszelkich komentarzy. Po przyjeździe pociągu na dworzec zobowiązał się oddać policji listę wszystkich osób jadących czterema ostatnimi wagonami ekspresu. ‒ Moim zdaniem ‒ rzekł kończąc ‒ morderca nadal znajduje się wśród tych ludzi w tyle pociągu. Do przodu nie przedostał się, gdyż nie przeszedł przez bar. Musiałby bowiem wyjąć barmanowi klucze, a przede wszystkim przejść obok grupy rozeźlonych pasażerów czekających twardo na otwarcie bufetu! A teraz pędzę do żywych i martwych. Włożył słuchawkę mikrotelefonu w dłoń kierownika pociągu i szybko umknął. Wyobrażał sobie treść przemówienia, które teraz wygłaszano do niego przez radio. Po pierwsze nakazywano mu powstrzymanie się od jakichkolwiek wszelkich innych kroków. I zagrożono, jeśli polecenia nie potraktuje serio, latami ciężkiego więzienia, pozbawieniem praw, uprawnień oraz wielką grzywną z zamianą na miesiące aresztu. Po drugie wyliczano mu, jakie wyroki już zarobił za wciągnięcie nieuprawnionej do takich spraw Elenki, założenie z nią oraz z innymi pasażerami samowolne, nieformalnej, bezprawnej bandy detektywów nękających innych podróżnych, pozostających przecież pod opieką kolei państwowych, które sprzedając bilet zawarły z nimi umowę, że sprawnie, wygodnie, szybko i bezpiecznie dostarczą każdego do miejsc przeznaczeń. Nie mówiono natomiast z pewnością, czy pasażerów dostarcza się jeszcze żywych czy już martwych. Przed wejściem do baru zastąpił Roninowi drogę ten sam młody siłacz. ‒ Kręcisz, bratku! ‒ powiedział. ‒ Tam w bufecie są ludzie! Pobierają kawę oraz kanapki! Koniec z bufetami dla znajomków! Jedna z kobiet w przedziale z szeroko otwartymi drzwiami nazwała Ronina bardzo brzydkim słowem. Alan zaczerwienił się, co uznano za słabość. ‒ Wchodzimy wszyscy do bufetu, albo po ryju?! ‒ zaproponował mu silny młody człowiek zwierając dłoń w pięść. ‒ Dołożyć kumotrowi ‒ zaproponował jakiś chłopiec z przedziału. ‒ Skoro jest taka prośba ‒ powiedział Ronin i wyprowadził malutki cios w splot słoneczny zawalidrogi. Przeciwnik zgiął się a potem usiadł. ‒ To rzeczywiście śledczy! ‒ zawiadomił współpasażerów chłopiec. ‒ Oni tak leją! Ludzie popatrzyli z szacunkiem. ‒ Mam ważne pytanie ‒ powiedział. ‒ Proszę powiedzieć, kto od początku jazdy wchodził do baru? Dowiedział się, że tylko konduktorka. Nie patrząc na pokonanego który łapał oddech, Ronin wszedł do baru i starannie zamknął za sobą drzwi. Napadnięci zostali ułożeni na wysłanej gazetami i papierowymi serwetkami podłodze między barowymi stolikami. Kobieta miała już głowę opatrzoną przedartą na części kuchenną czystą ścierką, a doktor Weneda kończyła obwiązywać właśnie głowę mężczyźnie w fartuchu bufetowego. Był to nalany niski typ z twarzą człowieka chciwego. Kobieta wyglądała na ładną. Krótko ostrzyżona brunetka, dosyć długa w tej pozycji, pełna w ciele, z atrakcyjnymi piersiami i nogami, w bluzce z krawatem kolejowym i ciemnogranatowej spódnicy. ‒ Najpierw uderzono ich w skronie ciężkimi przedmiotami. Potem zostali otumanieni jakimś środkiem o działaniu narkotycznym. Najpewniej przy pomocy strzykawki, gdzieś musi być ślad na ciałach. Trzeba by tych ludzi rozebrać, żeby znaleźć. Nie sądzę, by ich życiu zagrażało niebezpieczeństwo, choć nie wiadomo, jaką trucizną zostali potraktowani. Ale ich reakcje są pocieszające. Za parę godzin powinni dojść do siebie. ‒ Za ile? ‒ niecierpliwie spytał Ronin. ‒ Najwcześniej za trzy. ‒ Jeżeli urządził ich ten sam zasraniec, co stuknął bezwłosego dziadka oraz piękną błondyneczkę, to ci tutaj niewiele o łobuzie wiedzą. Inaczej załatwiłby ich także ‒ zauważył anarchista siedzący na opuszczanym stołeczku przy ścianie wagonu. Ronin z uznaniem kiwnął głową. Uwaga Pieczynga rozluźniła go. Przeszukał leżących. Tylko mężczyzna posiadał dokumenty. Był z Elbląga, nazywał się Jerzy Czechosłowacki. Ajent. Kim była kobieta? Najprawdopodobniej miał przed sobą konduktorkę. Jej spódnica tak w barwie jak i kroju nosiła piętno kolei. Podobnie krawat. Innych jednak wyznaczników brakowało. Przede wszystkim czapki, torby z utensyliami oraz kolejarskiego żakietu. ‒ Moim zdaniem ‒ powiedział Pieczyng ‒ to jest historia miłosna. Ta czarna, to zresztą druga taka czarna i ładna w tym dyliżansie, kombinowała z tym fagasem z baru, bo on robi wielki szmal na wytwarzaniu piwa z dębowych liści moczonych w deszczówce. A ta baba smolista jest żoną, to znaczy była, tego staruszka, z którym nie mogła już dłużej żyć od czasu, kiedy wycyckała go z forsy. Fagas natomiast to ślubny tamtej pięknej blondyny, która zmówiła się z dziadkiem i śledzili amantów. Czarna to zauważyła, rąbnęła dłuta frajerowi szkolnemu i wyprawili swoich małżonków na tamten świat, lepszy, bo bez socjalizmu. ‒ Co za bzdura! powiedziała doktor Weneda. ‒ A kto tych, używając pańskiego słownictwa młody człowieku, załatwił? ‒ Najpierw dali sobie szprycę z radochy, że już po wszystkim, a potem tryknęli się łbami mocno i poupadali nieprzytomni od uderzenia! ‒ Trudno mi się powstrzymać od refleksji, chociaż zmarli w mojej pracy to rzecz zwyczajna, że anarchiści lekce sobie ważą życie człowieka! ‒ podjęła lekarka. Pieczyng uśmiechnął się szeroko, ale nie zdążył odpowiedzieć, gdyż do baru wpadł kierownik pociągu. W ręku miał klucz od drzwi wagonu. Podbiegł do leżących. ‒ Jezus! ‒ wykrzyknął. ‒ To przecież Ewka! Przyklęknął przy leżącej kobiecie i przyłożył włochate ucho do jej piersi pod biustem, by stwierdzić, czy żyje, choć Ronin meldował mu o tym. ‒ Na szczęście dycha ‒ rzekł. ‒ Konduktorka? ‒ Tak. Ewa Cicilińska. Dobra dziewczyna. ‒ Bufetowego też pan rozpoznaje? ‒ Pewnie, że poznaję. Czechosłowacki. Nieprzyjemny gość. ‒ W jakim sensie nieprzyjemny? ‒ Charakter ma podły. Chytry za bardzo. Kierownik rozejrzał się uważnie wokół. ‒ A co z Ewczyną torbą? Co z płaszczem i ubraniem? ‒ Właśnie co? ‒ powtórzył Alan. Kolejarz opamiętał się, powstał i powiedział surowo: ‒ Otrzymałem polecenie, by panu udaremnić wszelką samowolę! Mam pana zamknąć w jakimś przedziale i trzymać tam aż do Słupska. A resztę tych osób, co się wdały w pomaganie panu, pozamykać w innym! ‒ A zwłoki, panie zawiadowco? ‒ zapytał Pieczyng. ‒ Czy ich także nie należałoby powstrzymać przed nieprzemyślanymi działaniami. Zakazać wszelkich ruchów i zamknąć w przedziale pocztowym? ‒ Więc uzyskał pan takie uprawnienia? Może pan aresztować pasażera z ważnym biletem i osadzić w przedziale? Na ile lat przymusowego jeżdżenia pociągiem? Prawo pozbawienia wolności nadano panu przez radio? W którym programie? ‒ spytał też ze zdumieniem Ronin. ‒ Na pewno w programie trzecim ‒ odrzekł za kolejarza anarchista. ‒ Tam chodzi wiele satyry. ‒ Gdyby się pan opierał ‒ rzekł stropiony kierownik pociągu ‒ mam poszukać do pomocy policjanta wśród pasażerów! ‒ To szukaj pan! ‒ znów wtrącił się Pieczyng. ‒ Ale musi tu wkroczyć na czele zmotoryzowanych odwodów. Mogą być te już rozwiązane. W każdym razie wyposażonych w plastykowe tarcze, pałki, armatki wodne, bo my się barykadujemy w barze! Mamy tu zapasy żarcia i picia! ‒ Panie kierowniku ‒ uśmiechnął się Alan. ‒ Niewiele mamy już czasu do przyjazdu do Słupska. Nie ma sensu wdawać się w spory z przypadkowym policjantem, jeśli go pan znajdzie, i dyskutować jego kompetencje. Zabierze nam tylko cenne minuty. Oświadczam więc panu z woli własnej, że przestajemy prowadzić śledztwo, ale chcemy się tu wszyscy, myślę o żywych podróżnych z tych przedziałów, w których popełniono zbrodnie, zgromadzić w barze i przedyskutować pewne sprawy. Przy okazji dopilnujemy zdrowia konduktorki oraz bufetowego. Przedziały ze zwłokami należy zamknąć zasłoniwszy okna od korytarza. I na wszelki wypadek postawić tam kogoś, by obserwował otoczenie i nikomu nie dał wtargnąć do przedziałów. Czy odpowiada panu taki plan? Uprzedzam, że innego nie przyjmę. ‒ Widziałem po drodze znajomego kolejarza ‒ powiedział kierownik. ‒ Poproszę go, by pilnował. Bo ja muszę do radiotelefonu. A wy tutaj! ‒ Panie Pieczyng ‒ poprosił Ronin ‒ czy zechciałby pan przeprowadzić ewakuację? Mają tu. przyjść wszyscy lecz bez bagażów. Nikomu niczego zabierać nie wolno. Ja zaś jeszcze się trochę rozejrzę po barze. 711 Niedługo potem zjawili się prawie wszyscy zwołani. ‒ Gdzie pani Elenka? ‒ zapytał Ronin. ‒ Poszła siusiu! ‒ odkrzyknął anarchista, który nie bez trudu wciągnął do pomieszczenia tłustą dziewczynę o białej cerze z ładną pyzatą mordką. Trzymał ją z tyłu pod pachami. Zwisała bezwolnie wielkim zadem, choć bystrze patrzyła jasnymi oczkami i uśmiechała z lekką drwiną. Jej grube nogi podskakiwały podczas dziwnej jazdy na końcach obcasów. ‒ Musiałem ‒ mówił dysząc anarchista ‒ przyjechać z tym damskim przygłupem, bo sama iść nie chciała. ‒ To jest podobno bardzo wykształcona dziewczynka ‒ sprostował go Ronin. ‒ Tylko trochę uparta. Bardzo uwielbia kotlety. Gdyby pan powiesił jej przed noskiem na kiju kilkanaście kotletów, poszłaby za panem jak osioł za marchewką. Sylwia Ranowicz prychnęła lekceważąco. Pieczyng uznał to za sygnał i przestał nie tylko ciągnąć, ale i podtrzymywać. Uwolniona grubaska powinna była uderzyć podobnym do wielkiej misy siedzeniem o wysłaną przetartym dywanem podłogę wagonu, ale nie pozwoliła sobie na to. Dowodząc szybkości oceny swej sytuacji oraz wprost błyskawicznych reakcji uchwyciła się blatu barowego stolika i osiadła na dywaniku z wyraźną miękkością a nawet wdziękiem. Następnie podniosła się i ponura zasiedliła przymocowane do ściany krzesełko. ‒ Gówniara zdolna do wszystkiego ‒ zauważył słusznie anarchista. ‒ Potrzebna nam tu pani Elenka ‒ rzekł Alan Ronin. ‒ Przecież i ja byłem inspektorem ‒ poskarżył się Pieczyng. ‒ To prawda ‒ zgodził się Ronin. ‒ Co pan zauważył w waszym sektorze, co zwróciło pana spostrzegawczość? Nie mamy czasu na skojarzenia humorystyczne. Poszukujemy mordercy! ‒ Widziałem dużo ‒ stropił się Pieczyng. ‒ Szczególne zachowania, rzeczy, drobiazgi? Czyjś niepokój, sztuczność lub niezwykła pewność siebie? No i kto przed wszystkim spacerował po korytarzach wtedy, kiedy zabójca szedł mordować? ‒ W zasadzie ‒ powiedział anarchista ‒ wykluczyć należy wszystkich pasażerów z wagonu ostatniego, oznaczonego jako dziesiąty. Na jego początku, od strony dziewiątego siedzi baba, co wiezie w toalecie otefaukolor. Baba ... ‒ Kobieta ‒ poprawił go Ronin. ‒ Babokobieta tak waruje przy telewizorze, że nic nie umknie jej uwadze. Stąd wiemy. ‒ Chyba żeby to właśnie ta kobieta była sprawcą albo ktoś z nią współpracujący ‒ zauważył Ronin. ‒ Cholera, słusznie ‒ przyznał Pieczyng. ‒ Ale ona jedzie od naszych czerwonych braci i za diabła nie zostawiłaby tego pudła samotnie! ‒ To jest telewizor czy pudło od telewizora? ‒ spytał Ronin. ‒ Dobry pan jest ‒ przyznał anarchista. ‒ Ale pani Elenka też jest dobra, zajrzała do pudła. Zresztą zaglądała wszędzie, gdzie mogła. ‒ Tak przypuszczałem ‒ zgodził się Ronin. ‒ I co dalej? ‒ Im dalej, tym gorzej. W wagonie numer dziewięć, tak jak w naszym o interesującej porze zgasło światło. Poza tym nie da się stwierdzić z całą pewnością, kto wówczas ewentualnie opuszczał przedział i poruszał się w ciemności, co odnosi się do przedziałów, w których podróżują pojedyncze osoby, ale przecież nie tylko, gdyż morderców może być więcej, wówczas się nie obciążają! Tam jednak, gdzie w przedziałach znajduje się po czworo podróżnych, a zbiegiem przypadku nie brakuje takich, pewność, że nie wychodzono istnieje duża. Jakkolwiek by na wszystko patrzeć, jest jedna osoba, która pętała się po korytarzu prawie bez przerwy i została spostrzeżona przez wielu pasażerów. W świetle oraz ciemności. Czy proste rozwiązania interesują pana, panie Ronin? A może musi to być zagadka skomplikowana? Na przykład morderca leciał nad naszym ekspresem w helikopterze, został spuszczony, zaszlachtował i zabrano go z powrotem? ‒ Najczęściej, kiedy sprawca zostanie już rozpoznany, wszystko wydaje się tak proste, że aż ubliża rozumowi prowadzących dochodzenie ‒ rzekł Ronin. ‒ No, więc? ‒ Wprawdzie ta kobieta tu leży ‒ stwierdził anarchista ‒ ale byłaby niewinna, gdyby ją także zabito. A ona jest żywa! To stanowi argument przeciwko niej. Jeśli morderca bez ceregieli zabił dwie osoby, następna dwójka nie powinna mu robić różnicy, bo cztery razy go nie powieszą, tylko raz. Prawda, panie Ronin? ‒ Prawda ‒ zgodził się szczerze Alan. ‒ Wobec tego zabójczynią jest konduktorka. To ona snuła się po wagonach we wszystkich okolicznościach! ‒ Kobieta nie jest zdolna do podobnie ohydnych czynów! ‒ zaprotestowała Iwona Obotrytowicz. ‒ Kobiety, jak wszyscy ludzie, robią różne rzeczy ‒ wtrąciła się doktor Weneda. ‒ Chociaż w tym przypadku wyrażam wątpliwość. Bezwzględność, siła uderzenia, chirurgiczna sprawność, wszystko to wskazuje na opanowanego, przebiegłego mężczyznę. Na przykład pan, gdyby posiadał pewne wiadomości z medycyny, mógłby to uczynić, panie Pieczyng. Anarchista szarmancko ukłonił się lekarce. ‒ Ale przecież konduktorkę również chciano zabić! ‒ zawołała licealistka żyta Stodoran. ‒ Chciano albo nie. Sprawca często udaje ofiarę, tak jak złodziej poszkodowanego ‒ zauważył jakby mimochodem Ronin. ‒ Okradziono ją z rzeczy! ‒ podkreśliła Obotrytowicz. ‒ Równie dobrze wyrzuciła je sama przez okno albo w zmowie z bufetowym. Konduktorka w pociągu tak bardzo znajduje się na swoim miejscu, że aż jest niewidoczna, a przede wszystkim trudno ją podejrzewać ‒ rzekł poważnie student Pieczyng. ‒ Dobra uwaga ‒ powiedział Ronin. Sylwia Ranowicz, wodząc po wszystkich ślepkami, rozchichotała się nagle. Rozwścieczyło to anarchistę. ‒ Pyzo na polskich drogach! Klucho humorystyczna! Biały obły robalu! Co cię tak bawi? ‒ Użycie tylu inwektyw świadczy, iż dziewczynka się panu podoba ‒ stwierdziła doktor Liliana Weneda. ‒ Zgadza się ‒ powiedział anarchista. ‒ Uwielbiam takie durne i ciepłe. Tylko z czego ona się śmieje? ‒ Zdaje się, że pannica coś wie! ‒ zasugerował Ronin. Zwrócił się do Sylwii: ‒ Co pani podejrzanego widziała? Wszystko może okazać się ważne, a przecież pani chyba rozumie: zabito dwoje ludzi! ‒ Ona nie odpowie nawet dyrektorowi szkoły, jeśli nie zechce ‒ zawiadomiła wszystkich Zyta Stodoran. ‒ Nie odezwie się nawet na torturach! ‒ Odezwie się, tylko niech mam trochę czasu ‒ powiedział anarchista. ‒ Najpierw z tej blondynki bez kości wytopimy smalec, a to co zostanie, jeśli zostanie co, nauczy się rozmawiać z ludźmi! ‒ Wprowadza pan dziewczynkę w ciągły stres ‒ zganiła go lekarka. ‒ Proszę dać jej spokój! Niech pan okaże trochę tej miłości, którą pan tak głosi! ‒ Panie Alanie ‒ powiedziała Iwona Obotrytowicz. ‒ Z taką konduktorką to nie jest wcale głupie. Nam przecież też ludzie mówili o konduktorce. Chociaż nadal uważam, że porządna kobieta nie posunie się tak daleko! Ale jeśli ona ma spółkę z tym kelnerem!? ‒ U nas, w Stargardzie, jedna zabiła faceta elektrycznym żelazkiem ‒ obwieścił milczący dotąd Edward Wielecki. ‒ Rzuciła, bo akurat prasowała, gorącym. I pierdyknęła męża w czoło. Trup na miejscu! ‒ Nie dość, że zabiła faceta, to jeszcze go poparzyła chyba? ‒ spytał się Pieczyng. ‒ Żelazko było przecież gorące? Chyba że posiadało zwilżacz? Leżąca na podłodze konduktorka poruszyła się. Doktor Weneda przypadła do niej. Ronin jakby oddalił się od treści prowadzonej rozmowy. Nagle spytał nerwowo: ‒ Czy dałoby się określić, jak najdłużej kobieta musi przebywać w WC? Sylwia Ranowicz wybuchnęła idiotycznym śmiechem. ‒ Zamknij się, larwo! ‒ wrzasnął pobladły Pieczyng. ‒ Do której ubikacji udała się pani Elenka? W przód czy w tył wagonu? ‒ huknął Ronin. ‒ W tył ‒ wyjąkał Edward Wielecki. 716 Ronin rzucił się ku drzwiom wyjściowym z baru. Za nim Pieczyng. Niezmiernie szybko znaleźli się przy ostatniej ubikacji ósmego wagonu. Ronin wiedział już, że pomieszczenie jest zajęte z informacji świetlnej nad wahadłowymi drzwiami korytarza. Uderzył w drzwi ubikacji pięścią, potem raz drugi i trzeci. Odczekał dwie sekundy i powtórzył zabieg z mocą jeszcze większą. ‒ Niech to krew zaleje! ‒ krzyknął anarchista. Odwrócił się tyłem i walnął w płaszczyznę kantem obcasa. Ktoś poruszył klamką. Zamarli w oczekiwaniu. ‒ Pani Elenko! ‒ wrzasnął anarchista. ‒ Komu się tak śpieszy? ‒ warknął męski głos. ‒ Nawet ekspresem jeżdżą już wiejskie chamy! Powoli, hołoto! W drzwiach stanął ubrany w strój żałobny przedstawiciel rodziny Czarnogórskich. Był wyraźnie rozeźlony. Ronin zręcznie odsunął go bez słowa, by obejrzeć pomieszczenie. Następnie popędził przez łączące wagony przejście do następnego. WC było tu otwarte i puste, Alan pobiegł dalej, by stanąć przy wejściu do kolejnej ubikacji w tym samym wagonie. Była zamknięta. Tym razem nie pukał. Przyłożył do drzwi ucho. Petem odskoczył i nadstawił ramię, aby uderzeniem wyważyć drzwi. ‒ Ja! ‒ krzyknął Pieczyng. ‒ Bo ją uderzymy! Z prędkością niesłychaną zaimprowizowanym narzędziem przekręcił zasuwkę. Pojękując pani Elenka usiłowała się właśnie podźwignąć. Leżała jeszcze trochę na boku, a prawą dłoń wszczepiła w porcelitową umywalkę. Mężczyźni podeszli szybko, uchwycili ją i delikatnie posadzili na sedesie. Ronin wyjął z kieszeni piękną chusteczkę, zmoczył ją wodą z kranu i ostrożnie przyłożył do lewej skroni Elenki. Dziewczyna przycisnęła tampon własnymi palcami i powiedziała z triumfem, choć bardzo powoli: ‒ Dał się zdenerwować i wywabić! Jest tu! ‒ Więc widziała go pani, Elenko? W geście zaprzeczenia poruszyła powoli głową. Nie znała napastnika. ‒ Pani wcale nie poszła siusiu, Elenko. Pani wędrowała od toalety do toalety, żeby panią zobaczył, żeby pomyślał, iż pani go szuka oraz żeby zaatakował. Zachowała się pani niesłychanie nieodpowiedzialnie. Tak ceniona ogólna brawura, nadmierna odwaga może być symptomem niedorozwoju umysłowego, a nie znakiem uczuciowości wyższej! Czy pani wie, że głuptaka poniektórego stać na identyczne postępowanie? Co dowodzi zaburzeń psychicznych na tle organicznym! Panią ktoś, mówiąc jak Pieczyng, rąbnął kiedyś w mózg! ‒ Przecież pan też by się wystawił ‒ rzekł anarchista ‒ i oberwał po mózgu, gdyby coś zwąchał w swoim sektorze. To się nadaje na tytuł całej tej afery: „Matołki prowadzą śledztwo!”. Elenka syknęła a potem uśmiechnęła się. ‒ Jest precyzyjny i szybki jak kobra. Uderza znienacka i prawie nie chybia ‒ pochwaliła mordercę. ‒ Ale stracił chyba zimną krew. Przyznał się, że nadal tu jest! ‒ Ma jeszcze trzeci nóż tokarski podobny do dłuta i lubi zabijać ‒ rzekł zimno Ronin. I dodał drapieżne pytanie: ‒ Dlaczego pani nie zabił? Elenka udała, że jest bardziej cierpiąca niż jest. Pomyślała trochę i nie patrząc na Ronina odrzekła nieśpiesznie: ‒ Przypuszczam, że chciał. Najprawdopodobniej ktoś go spłoszył. Zostałam uderzona tu, przy toalecie i wepchnięta do środka. Tak przynajmniej sądzę. Straciłam przytomność przed drzwiami. Jest bezszelestny, no uwzględniając jęki tego pociągu. Ale nie mogłam być uderzona w serce. Osłoniłam je książką. Niegrubą książką, ale trudną do nagłego przebicia. ‒ To ja zabiję panią, Elenko! ‒ rzekł ostro Ronin. ‒ I nic nie pomoże. Czy można już wyjść z panią z tego aromatycznego apartamentu? ‒ Tak ‒ potwierdziła. W wagonach jakby już wiedziano o zbrodni. W przedziałach dyskutowano zawzięcie, pojedyncze osoby poznikały z korytarzy. Na Ronina oraz Pieczynga powoli idących za Elenką patrzono z mieszaniną trwogi i złości. ‒ Kolejarze chyba źle strzegą tajemnicy kojowej ‒ zauważył student Pieczyng. ‒ Musiał wygadać się ten łajza, co go kierownik ustawił na straży żelaznych sarkofagów. ‒ Z pani jest spryciara ‒ stwierdził nagle Ronin. ‒ Z niezwracającą uwagi zręcznością ukrywa pani tę książkę chroniącą serce przed ostrzem tokarskiego noża. Tak pani dyskretnie ją podtrzymuje! ‒ Fakt ‒ wtrącił się Pieczyng. ‒ To wygląda, jakby pani Elence odpinał się cycek. ‒ Ja mam piersi, młody człowieku ‒ oburzyła się słabo. ‒ Przyjmuję zakład, że pani sweterek jest przedziurawiony, a w książce stanowiącej tarczę dla serca jest wgłębienie! ‒ krzyknął rozzłoszczony Ronin. ‒ Wgłębienie od dłuta, które nie przebiło ‒ dopowiedział anarchista. ‒ O mało co, a targalibyśmy teraz ciężkiego trupa! ‒ Co to za ciężar, zaledwie sześć pudów ‒ rzekła Elenka. ‒ A nawiasem mówiąc, jaka to książeczka tak bardzo skuteczna przeciwko mordercom? ‒ zapytał Pieczyng. ‒ Czy warto przeczytać? ‒ Z pewnością warto! To Bohumila Hrabala „Przerwy w zabudowie”. Bardzo go lubię! ‒ Ach ci pisarze! ‒ westchnął anarchista. ‒ W dziwaczny sposób ratują życie swoim czytelnikom! 723 Za oknem mignęła stacyjka. Cała w śniegu, jeszcze oświetlona choć wstawał dzień. ‒ Jezierzyce ‒ powiedział Alan Ronin. W tym samym momencie rozległ się przez głośnik namaszczony, prawie uroczysty głos kierownika pociągu, jakby zawiadamiał, że ekspres zatrzyma się w raju: ‒ Uwaga podróżni! Dojeżdżamy do stacji Słupsk. Z przyczyn niezależnych od Polskich Kolei Państwowych pasażerowie wysiadający na tej stacji powinni się powstrzymać od opuszczania pociągu! Aż do zezwolenia! Wszystkie osoby są proszone o pozostanie na swoich miejscach! Kierownik powtórzył krótkie przemówienie aż trzykrotnie i wyłączył się. Świt był szary, ale białe pola przed miastem emanowały czystym światłem. Zawieja ustała. Na gałęziach mijanych drzew szkliły się ładnie poduchy śniegu. W pomieszczeniu barowym wszyscy byli podekscytowani. Jednak nie powrotem rozbitej Elenki, która ustawicznie zmieniała tampony przy skroni, by szybciej odzyskać sprawność umysłu. Ośrodkiem zainteresowania był prorok Witalis Lutyk. Siedzącego na opuszczanym krześle przy ścianie pilnowała go Iwona Obotrytowicz z przygotowaną do natychmiastowego uderzenia pełną butelką pepsi w dłoni. Nawet doktor Weneda, niespodziewanie zaróżowiona, wydawała się nie panować nad emocjami, Lutyk nie taił przerażenia, mógł stać się ofiarą apokalipsy której nadejście tak chętnie głosił. ‒ Widzi pan! ‒ powiedziała z triumfem lekarka do Ronina. ‒ Z dziećmi należy spokojnie i czule porozmawiać, a otworzą swe serca! Ucięłam sobie rozmówkę z panną Sylwią i wyjawiła mi, że pewna osoba opuszczała na chwilę jej przedział w tamtym ciemnym czasie! Panna Sylwia widziała to jakby we śnie, ale ręczy honorem, że nie ma mowy o żadnych złudzeniach czy wyobrażeniach. Panna Sylwia jest racjonalistką. Po prostu na chwilę otworzyła oczy i zobaczyła! Nie twarz, nie osobę, ale cień. Cień, który wszedł cicho do przedziału i usiadł! Niech pan zgadnie, na czyim miejscu?! ‒ Będzie bardzo trudno odgadnąć ‒ rzekł Pieczyng zamiast Ronina. Zwłaszcza że tego cienia nie zamierzają w razie czego potraktować butelką w skudlony łeb! ‒ No tak ‒ potwierdziła doktor Weneda. ‒ Tym cieniem był pan Witalis Lutyk! Ale co się stało z panią Elenką? Ronin zwięźle przedstawił historię młodej kobiety. Słuchając jego treściwych zdań Iwona Obotrytowicz opuściła dłoń z flaszką pepsi. ‒ To nie mógł być ten Lutyk ‒ powiedziała. ‒ On był z nami! Jest więc niewinny! A ta pękata foka zwyczajnie zmyśla! ‒ Oczywiście że Witalis Lutyk nie zaatakował pani Elenki ‒ powiedział Ronin. ‒ Należy jednak pamiętać, że morderców może być dwóch albo i kilku. Zwracając się do grubej licealistki, spytał: ‒ Czy rzeczywiście, pani Sylwio, widziała pani Witalisa Lutyka w owej sytuacji? Proszę mieć na uwadze, że może to doprowadzić do oskarżenia tego człowieka o morderstwo! ‒ Nigdzie nie wychodziłem! ‒ ryknął nagle Lutyk z wielką mocą. ‒ Nie wierzcie tej krowie! ‒ Czekamy, pani Sylwio! ‒ ponaglił Ronin. Ale biała tłusta licealistka znów postanowiła milczeć i pozostała wierna temu imperatywowi. Zacisnęła usteczka w ironicznym uśmieszku i odwróciła głowę, by patrzeć przez oblodzone częściowo okno. ‒ Najwspanialsza idiotka, jaką poznałem! ‒ wykrzyknął anarchista. ‒ Panie Pieczyng ‒ powiedział Ronin wskazując dłonią ‒ niech pan pogoni w tym kierunku, a kiedy zobaczy w przedziale chudego żołnierza w stopniu kapitana, sprowadzi go tutaj! Anarchista wybiegł bez słowa lecz za chwilę był z powrotem. ‒ Ten wódz nie przyjdzie ‒ zameldował ‒ gdyż było polecenie kierownika pociągu, aby nie opuszczać zajmowanych miejsc. Należy to traktować jako rozkaz, gdyż kierownik ekspresu jest jego dowódca! Jak ja lubię być anarchistą, kiedy spotkam dziwoląga! ‒ Nie szkodzi ‒ rzekł Ronin. ‒ Załatwimy to na stacji. A oto i Słupsk. 730 Ekspres wpadł na stację z nienormalną na kolei punktualnością. Była godzina siódma trzydzieści i siedem sekund. Prowadzony przez jakiegoś mistrza elektrowóz tak przystanął na peronie drugim, że umiejętnie rozstawieni policjanci mogli natychmiast powskakiwać na stopnie każdego wagonu i uniemożliwić czyjąkolwiek ucieczkę. Taki sam manewr wykonał drugi ich szpaler startujący z peronu pierwszego przez tory. Policjantów było jednak jeszcze więcej, gdyż stały ich małe grupki przy podziemnych przejściach. ‒ Coś się musiało zdarzyć ważnego ‒ rzekł Student Pieczyng. ‒ Będą łowić anarchistów! ‒ wyjaśniła doktor Liliana Weneda. Był to jej pierwszy i jedyny żart w pociągu wiozącym dwoje zabitych, trójkę pobitych oraz mordercę. W kilkanaście sekund do baru wkroczyło trzech mężczyzn w cywilnych ubraniach. Pierwszy, starszy i ponury, omiótł obecnych wzrokiem, zatrzymał oczy na Alanie i stwierdził: ‒ Pan jest Ronin, tak! Otrzymawszy akceptację tego faktu niedostrzegalnym skinieniem głowy, przedstawił się: ‒ Kapitan Sklawin. Zrobił przerwę, zanim dodał: ‒ I współpracownicy. ‒ Co zamierzacie? ‒ spytał Ronin. ‒ Wszyscy tutaj obecni są zatrzymani do dyspozycji władz. Mamy już zgodę prokuratora, który też powinien się zjawić. Sięgnął do kieszeni bluzy. ‒ Nie trzeba! ‒ rzekł Ronin. ‒ Te dwie osoby ‒ wtrąciła doktor Weneda wskazując na leżących ‒ powinny natychmiast znaleźć się w szpitalu! ‒ Sanitariusze za chwilę tu będą ‒ powiedział kapitan. ‒ I lekarz. ‒ Mam istotną prośbę! ‒ rzekł Ronin z taką siłą i stanowczością, ze kapitan przez moment wpatrzył się w niego służbiście, jakby słuchał swego komendanta. ‒ Zanim konduktorka zostanie zabrana, chcę, by przyjrzał się jej przedtem niejaki kapitan Rura, żołnierz. Może to mieć znaczenie zasadnicze! Bo potem będzie za późno! Coś w jego głosie oraz argumentacji przekonało oficera policji. Polecił podwładnemu, by sprowadził wojskowego. Kapitan Wojciech Rura, nadal niezadowolony z Ronina, skrupulatnie przyjrzał się twarzy nieprzytomnej Ewy Cicilińskiej. Potem podumał przez moment, co dowodziło, iż przeprowadza, jak się to w armii nazywało, wielką pracę myślową, i powiedział stanowczo: ‒ Tak. Rozpoznaję. To ta obywatelka w mundurze konduktorki minęła mnie na korytarzu i zamieniła ze mną dwa zdania! ‒ Niech się pan dobrze zastanowi! ‒ zaproponował Ronin. ‒ To bardzo ważne, co pan stwierdzi! ‒ Nie zwykłem się mylić! ‒ zimno odpowiedział kapitan Wojciech Rura. ‒ Omyłka jest po prostu niemożliwa! ‒ Bardzo możliwe, że omyłki są niemożliwe ‒ powiedział do siebie Ronin. Wojskowy wyszedł bez słowa. Weszła ekipa pogotowia ratunkowego. Młody internista uważnie wysłuchał opinii Wenedy. Lekarka stwierdziła, że ofiary mogą być zabrane bez specjalnej troski przy transporcie. ‒ Jak tylko będziecie cokolwiek wiedzieć, telefonujcie! ‒ nakazał kapitan Sklawin służbie zdrowia. ‒ No to są my do dyspozycji, inkwizycji i innych ycji z wyjątkiem prohibicji! ‒ powiedział Pieczyng, kiedy medycy opuścili pomieszczenie baru. ‒ Co to za wesołek? ‒ spytał oficer. ‒ Jestem Romuś Pieczyng ‒ przyznał się anarchista. ‒ Zwolennik bezwzględnej wolności jednostki. Wychowany jednak dobrze, gdyż nie nazywam nikogo ponurakiem! Towarzyszący kapitanowi mężczyźni spięli się. ‒ Pieczyng ‒ powtórzył oficer. ‒ Może z rodziny tego Pieczynga? ‒ Niestety ‒ potwierdził anarchista. ‒ Ale to ojciec były! ‒ Zostawcie go! ‒ polecił kapitan podwładnym. ‒ Co z pociągiem? ‒ zapytał Ronin. ‒ Nie muszę pana o niczym powiadamiać ‒ zauważył Sklawin. ‒ Pan jest podejrzany jak wszyscy inni. I to nawet bardziej, bowiem jest możliwe, iż wziął się pan pod zręcznym pretekstem do zacierania swoich śladów! ‒ To jasne ‒ rzekł Ronin. ‒ Lecz mógłby pan wysłuchać pewnej sugestii? Tej mianowicie, że pierwsza połówka pociągu mogłaby odjechać prawie zgodnie z rozkładem, to znaczy już. Wystarczy szybko przepytać podróżnych w przedziale za barem, czy ktoś w tamtą stronę przedostawał się począwszy od godziny szóstej. Bo jeśli nie, morderca z całą pewnością znajduje się nadal w naszym sektorze. ‒ Zechce pan powstrzymać się od różnych wspaniałych rad! ‒ rzekł oficer ostro. ‒ My wiemy, co należy robić! ‒ Wobec tego niech pan czyni, co uważa za słuszne ‒ zauważył Ronin. Natomiast my poświęcimy czas na wymianę z panią Elenką spostrzeżeń dokonanych podczas inspekcji wagonów. ‒ Inspekcji bezprawnej! ‒ podkreślił kapitan Sklawin. ‒ Za co państwo odpowiedzą! ‒ Zgoda ‒ rzekła Elenka. ‒ Więc niech pan dołoży jeszcze dziesięć lat zamurowania w wieży za to, że sobie trochę jeszcze pogadamy. ‒ Chcecie się zmówić?! ‒ wykrzyknął oficer. ‒ Tak jest! ‒ zameldowała Elenka służbiście. ‒ Nie zdążyliśmy się zmówić przez ponad godzinę i pragniemy teraz. W celu obalenia siłą przeszkód na drodze do wykrycia mordercy. ‒ Dobrze ‒ zreflektował się oficer. ‒ Możecie rozmawiać. Ale przysłucha się temu sierżant Kujawiak! Sklawin popędził do przedziałów, gdzie ekipy kryminalistyczne badały zwłoki. ‒ Niech pani posłucha, Elenko ‒ powiedział Ronin ‒ co zobaczyliśmy i czego dowiedzieliśmy się z panią Iwoną. Podczas relacji Ronina, której ani razu nikt nie przerwał, najbardziej zdumiona wydawała się Iwona Obotrytowicz. Mężczyzna zauważył tak wiele, jakby miał dodatkowo jeszcze dwie pary oczu. ‒ Zdaje się, panie Alanie ‒ powiedziała Elenka ‒ że nie zmarnowaliśmy czasu. ‒ Bo jeśli połączyć dwa ładunki jądrowe, powstaje masa krytyczna! ‒ wykrzyknął Pieczyng. Elenka z zadowoleniem skinęła głową. Jej sprawozdanie, równie treściwe, ubarwione było w pewnych momentach drobnymi, niewiele znaczącymi dla obecnych szczegółami. Podobnie zresztą opowiadał Ronin nie pomijając nawet treści rysunku zrobionego przez małego Michałka po przejściu przez korytarz konduktorki. ‒ Zdaje się, pani Elenko, że nie zmarnowaliśmy czasu! ‒ powtórzył jej wcześniejszą uwagę. ‒ Wprawdzie ów Rura Wojciech twierdził, że widział Ewę Cicilińską, prawdziwą konduktorkę, ale ten spostrzegawczy, zarozumiały człowiek myli się ‒ dodał Ronin po chwili. ‒ Od razu przypuszczałem, że ktoś podszył się pod konduktorkę rabując jej rekwizyty ‒ powiedział z triumfem Pieczyng, choć anarchiście raczej nie wypadało chwalić się policyjnym myśleniem. ‒ Sam pan twierdził ‒ zauważyła doktor Weneda ‒ że konduktorka Cicilińska mogła zaaranżować całą sprawę i po wszystkim udawać ofiarę! Pieczyng milczał, ale wsparła go Elenka. ‒ Ktoś udawał konduktorkę bardzo dobrze, gdyż wiedział nawet, jak się wyłącza lub włącza w wagonie oświetlenie. ‒ Ale nie zdążył lub przegapił kilka szczegółów. Otóż Ewa Cicilińska ma czuprynę ostrzyżoną na krótko! ‒ A ten ktoś, choć dostrzegany był głównie w ciemnościach, posiadał wystający spod tyłu czapki pukiel ‒ dokończył Ronin. ‒ Więc to kobieta! ‒ zawołała zdruzgotana Iwona Obotrytowicz. ‒ Co znów nie jest takie pewne ‒ odpowiedział jej anarchista. ‒ Drań mógł mieć perukę! ‒ To prawda ‒ potwierdził Ronin. ‒ Nie każdy, kto nosi spódnicę, jest kobietą. Chociażby wielu Szkotów! Elenka zwróciła się do Ronina: ‒ Panie Alanie. Musimy zawiadomić kapitana Sklawina, by zatrzymał mordercę! Ta osoba jest tak inteligentna i szybka, że może oszukać nawet bystrego oficera policji! ‒ Niech panią, Elenko, krew zaleje! ‒ pogratulował jej Pieczyng. ‒ To pani już wie, kto? ‒ Pan Alan domyśla się również ‒ skromnie powiedziała zapytana. ‒ Ale ‒ rzekł Ronin ‒ kiedy wszyscy patrzyli z niedowierzaniem na niego oraz pucułowatą Elenkę ‒ są to jedynie poszlaki. Nie ma nikogo, kto wskazałby palcem i powiedział: widziałem twarz sprawcy! ‒ Miejmy nadzieję, że poszlaki umocnią się, kiedy policja przetrzepie życie mordercy w poszukiwaniu powodów tego strasznego czynu. Gdybyśmy znali motyw!? ‒ Niech powie ten cholerny Witalis Lutyk! ‒ wykrzyknęła podekscytowana doktor Weneda. ‒ Przecież brał udział! ‒ Pani doktor ‒ powiedziała delikatnie Elenka. ‒ Niech pani nie wierzy licealistce Ranowicz. Sylwia jest, być może, niegłupią dziewczyną, ale ma straszliwe kompleksy. Ona nie rozumie, że otyłość jest rodzajem urody a nie żadną klęską. Sylwia Ranowicz zapragnęła włączyć się w graną tu sztukę, by znów życie jej nie pominęło. Najpierw milczeniem płynącym z zarozumialstwa oraz lęku, potem informacją, która powinna zrewolucjonizować śledztwo a z Sylwii uczynić świadka numer jeden. Ale w tym dramacie brak roli dla tego biednego dziecka. Chyba że Witalis Lutyk jest idiotą lub szaleńcem, co zostanie sprawdzone. Nie on zresztą bawił się w konduktorkę. ‒ Panie sierżancie, prosimy o kontakt z kapitanem Sklawinem, bowiem przypuszczamy, kto jest mordercą ‒ rzekł Ronin do policjanta w cywilnym ubraniu. Sierżant Kujawiak otworzył jedno z zamrożonych okien wagonu i zakrzyknął do kolegów na peronie, by sprowadzili kapitana. Student Pieczyng znalazł się obok policjanta i również wyjrzał. ‒ Niech mnie diabli! ‒ rzekł do towarzystwa. ‒ Połówka pociągu odjechała. Ten oficer zrozumiał, co powiedział pan Ronin. Nadzwyczajne! Kapitan Sklawin zjawił się wkrótce. ‒ Co takiego ważnego, sierżancie? Co takiego ta wesoła paczka wymyśliła? ‒ Żarty sobie stroją, obywatelu kapitanie! Ale w poważnej sprawie, że musiałem obywatela kapitana przywołać. Kapitan miał ponurą minę Kłapouchego z bajki o Puchatku. Rzekł smutno: ‒ To wyduście, sierżancie! ‒ Mówią, że wykryli sprawcę! ‒ wykrztusił podoficer zdumiony kilkakrotnie. Raz dlatego, że uległ życzeniu Ronina, po drugie bezczelnością i głupotą cywilów i wreszcie własną odwagą, gdyż ośmielił się bzdurę powtórzyć. ‒ I co jeszcze mówili? ‒ spytał Sklawin bezbarwnie. ‒ Może mówili, że morderca nazywa się Drakula? ‒ Nazwisk nie wymieniali, obywatelu kapitanie! ‒ Dość! ‒ powiedział Ronin. ‒ Chcę pana powiadomić, że wiele szczegółów wskazuje na osobę konkretną, jadącą w pociągu, a my przypuszczamy którą? Jeśli to pana nie interesuje, kończymy udział w całej sprawie, choć oczywiście sporządzimy rodzaj raportu dla prokuratury. Z woli własnej. Kapitan Sklawin nie obraził się. Poprosił jedynie Elenkę oraz Ronina na rozmowę w jednym z pustych przedziałów. Tam w milczeniu wysłuchał argumentów. Potem powiedział: ‒ Nie jestem zupełnie przekonany. Ale fakty pasują do łamigłówki. Niemniej to wszystko poszlaki. Chyba że sprawca nadal posiada przy sobie rzeczy konduktorki oraz trzeci nóż tokarski!? ‒ Nie sądzę ‒ powiedziała Elenka. ‒ To wszystko zostało wyrzucone przez okno pociągu w śnieg i leży gdzieś na trasie. Pozostaje eksperyment. Już raz zostałam zaatakowana, sprowokuję jeszcze raz! ‒ Nie zgadzam się! ‒ zaprotestował ostro Ronin. ‒ Ani ja ‒ rzekł kapitan Sklawin. ‒ Wobec tego proszę jedynie o pozwolenie przejścia się korytarzem i zajrzenia do tamtego przedziału. Może to wystarczy. A panowie dyskretnie mnie przypilnują. Rzecz bez ryzyka, a konieczna. ‒ Dobrze ‒ skinął głową kapitan Sklawin. Wyglądał na człowieka, który ucieszy się, jeśli nic z tego nie wyjdzie. ‒ Więc niech się panowie odwrócą ‒ poprosiła Elenka. Potem wyjęła z torebki uszkodzony egzemplarz powieści Hrabala i umieściła sprytnie przy samym ciele pod lewą piersią. Pasek u dołu biustonosza przyciskał książkę dostatecznie, by nie wypadła. ‒ Idziemy! ‒ powiedziała. ‒ Polujemy na żmiję! ‒ ostrzegł Ronin, jakby nie wiedziała o tym. 844 Elenka nadużyła zaufania towarzyszących jej mężczyzn. Miała się jedynie ukazać podejrzanej osobie, ewentualnie odsunąć drzwi na szerokość szpary i zakomunikować swe przypuszczenia. Z jej lewej strony stojąc na czworakach czaił się Ronin, z prawej kapitan. Tymczasem Elenka otworzyła drzwi jednym pociągnięciem niezmiernie szeroko i stojąc w nich jako bardzo dogodny cel powiedziała: ‒ Już sobie przypomniałam! To pani zabiła starca w moim przedziale i potem usiłowała mnie pozbawić życia! Poznaję panią! Czarna żmija spojrzała na Elenkę z bezbrzeżnym zdumieniem. Była przygotowana do opuszczenia pociągu. Na dłoniach miała bawełniane rękawiczki. Rzuciła okiem i nie dostrzegając nikogo poza oskarżycielką wyrzuciła swe ciało w górę z prędkością kobry. Elenka nie miała szansy, by się cofnąć. Odrzuciła jedynie głowę, co znacznie cios osłabiło. Ale uderzenie doszło skroni i pozbawiło Elenkę przytomności. 916 ‒ Jakie to straszne! ‒ powiedziała blada doktor Liliana Weneda. ‒ Jakie okropne, że morderczynią okazała się kobieta! ‒ Pełne równouprawnienie we wszystkim! ‒ skomentował anarchista. ‒ Piękna, okrutna baba! ‒ Zimna jak gad, cicha i sprawna jak dziki kot, odważna jak raniony dzik. Tylko inteligentna jak człowiek ‒ rzekł Ronin. ‒ Uderzyła panią Elenkę na waszych oczach ‒ zauważył Pieczyng. Ale trudno będzie jej dowieść podwójnego morderstwa. Działała w rękawiczkach! Nie będzie słynnych odcisków linii papilarnych! ‒ Oto jeden z malutkich błędów, jakie popełnia, z racji mnogości szczegółów, każdy morderca. Byłoby gorzej, gdyby te rękawiczki gdzieś wyrzuciła. Partactwu fabryki wytwarzającej te noże tokarskie zawdzięczamy, że zadra na rękojeści dłuta, które ugodziło pana Słowińskiego, oderwała od rękawiczki malutki odcinek niteczki. Malutki lecz wystarczający. ‒ Ale pan ma oczy, panie Alanie! ‒ zachwyciła się Iwona Obotrytowicz. ‒ Jeśli facet zakłada prywatną firmę detektywistyczną, to musi mieć oczy ‒ pochwalił Ronina anarchista. Wiedzieli już o Biurze Ochrony i Informacji Alana Ronina w Słupsku. Podobnie jak o koszalińskiej agencji Elenki. ‒ A jednak nic nie rozumiem ‒ przyznała się doktor Weneda. ‒ Co skierowało uwagę detektywów na tę właśnie osobę? ‒ Aurelię Tartar ‒ dopowiedziała Elenka, która wróciła już do siebie. ‒ Przede wszystkim za dużo było w tym pociągu pięknych kobiet a one ze sobą konkurują. Ale to tylko sygnał. Kiedy pan Alan wymienił firmę, w której zamordowana Marika Połabska pracowała... ‒ Internationał Polish-Hottentot Office ‒ ku zdumieniu wszystkich powiedziała to Sylwia Ranowicz. ‒ ...Więc przypomniałam sobie, że widziałam gdzieś skrawek papieru z dość dziwnymi dla polszczyzny literami HOTT... Tym papierkiem Aurelia Tartar założyła czytaną przez siebie książkę. ‒ Cholera ‒ jęknął Pieczyng. ‒ A ja ślepiłem na tytuł i autora! ‒ W drugim przypadku przydatny okazał się szczegół wymieniony przez pana Pieczynga ‒ rzekł Ronin. ‒ Wspomniał on o pięknej brunetce z wąsami. Dlatego mały Michałek narysował fałszywą konduktorkę jako kota. Też zauważył czarne wąsiki, dość niezwykłe u kobiety! ‒ No i analiza ruchu pasażerów na korytarzach ‒ powiedziała Elenka. ‒ Ale o tym już mówiliśmy. ‒ Ale dlaczego ona zabiła dwoje ludzi? ‒ spytała doktor Weneda. W pięć dni później... ‒ Niech pan zaspokoi ciekawość obecnych, panie Alanie ‒ poprosiła Elenka. ‒ Są u mnie wszyscy, prócz pana Wieleckiego. ‒ Niepospolita dziewczyna Aurelia Czasznica, nie dostawszy się trzykrotnie na studia medyczne, ukończyła pomaturalne studium pielęgniarskie. Poznała na nim anatomię człowieka, przedmiot przydatny bardzo w zabijaniu. Przez dwa lata pracowała w ruchomym ambulatorium kolejowym, dzięki czemu nauczyła się obsługi wagonu. Za mąż wyszła za Andrzeja Tartara, mistrza judo. Nim go opuściła, przyswoiła sobie kilka pożytecznych uderzeń, w tym odbierających ofierze przytomność. W twardej szkole mężowskiej wyćwiczyła również odwagę oraz zwinność. Kiedyś, dosyć przypadkowo przespała się z inżynierem Robertem Połabskim i oszalała dla niego. Trudno powiedzieć, co ma w sobie ten facet, ale by go zdobyć zabiła w pociągu jego żonę Marikę. Obejrzała ją sobie dobrze w firmie, gdzie Połabska pracowała. Aurelia, na zgubę swoją, wzięła stamtąd kartkę z firmowym nadrukiem i używała jej jako zakładki po podzieleniu na części. To był impuls. Zobaczyła Marikę w ekspresie, powzięła zamiar, a resztę działań uregulował przypadek. Nie była jednak przypadkiem śmierć Zygmunta Słowińskiego, którego Aurelia nie znała, co miało zaprowadzić śledztwo do nikąd. ‒ Osobliwa miłość bestii ‒ powiedział anarchista.