Sól - Rozdział 7.
Transkrypt
Sól - Rozdział 7.
Jednostajny gwizd był dowodem na istnienie świadomości, która mogła go usłyszeć. Najpierw dźwięk, później poszatkowane fragmenty wspomnień, później osobowość: Gory Kar. Gory odzyskiwał przytomność. Kilkukrotnie odkaszlnął i zakrztusił się własną gęstą śliną, po czym otworzył oczy – kurz był wszędzie. Wlatywał do ust i nosa, wpychał się pod powieki, osiadał na wszystkim grubą warstwą. Gory z trudem uniósł ciało i usiadł na podłodze, strząsając przy tym odłamki gruzu z ubrania. Ponownie zaniósł się potężnym kaszlem, by w końcu rozejrzeć się wokoło i postarać się zrozumieć, co się stało. Bez wątpienia musiała nastąpić jakaś eksplozja. Tynk osypał się ze ścian, wzniecając kurzawę, która nie chciała opaść. Ciało Stasa przykryła warstwa fragmentów sufitu, która sprawiła, że przypominał teraz jedynie szary kopiec usypany na środku pokoju. On sam też jeszcze przed chwilą tak wyglądał. Splunął czarną śliną i wychrypiał: — Tato… — Odpowiedziała mu cisza. Z wysiłkiem wstał na nogi i poczłapał do drugiego pokoju. Dniało już, przez okno do wnętrza dostawało się więc więcej światła. Wszędobylski kurz, blada poświata sącząca się z dworu, oraz ogólne otumanienie sprawiło, że przez moment Gory nie rozumiał, co widzi. Drugiego pokoju nie było. To, co zastał za drzwiami, było wysokim na dwa piętra pomieszczeniem, na którego podłodze znajdowały się zwały gruzu. Gdy w końcu chłopak zrozumiał, skąd się tu wzięły, serce zamarło mu w piersi – na jego ojca zawalił się sufit. Jak oparzony skoczył w kierunku okna i zaczął podnosić ciężkie kawały betonu, nie był jednak w stanie odgruzować choćby kawałka podłogi; strop był zbyt ciężki. Jego uparte wysiłki przerwał głuchy pomruk, który przebiegł przez budynek. Rozejrzał się dookoła: przez środek pokoju, po przekątnej biegła ciemna poszarpana szczelina. Pęknięcie musiało pojawić się przed chwilą, dałby słowo, że jeszcze, gdy tu wchodził, nie było go widać. Kolejny pomruk – szczelina poszerzyła się o kilka centymetrów. To otrzeźwiło Gory’ego. Dopiero w tym momencie uprzytomnił sobie, co tu robili i dopiero teraz do jego świadomości na powrót zaczęły docierać odgłosy walki. Ostrożnie wyjrzał przez okno, by ocenić, jaki przebieg miała bitwa, gdy on spał pod gruzem. Widok, który ukazał się jego oczom, przyprawił go o gonitwę myśli. Zastępy fajansów wlewały się przez wyrwę w murze do miasta. Z bloków słychać ciągle było huk wystrzałów, jednak dużo rzadziej, niż przed eksplozją. Wielkość wyrwy trudno było ocenić z miejsca, w którym znajdował się Gory, jednak po szerokości frontu, który utworzyli przeciwnicy, wnioskował, że jest olbrzymia. Budynek znów mruknął, a resztki tynku osypały się na podłogę. Gory po raz ostatni zlustrował bitewny krajobraz roztaczający się za oknem, rzucił okiem na zawaloną metrem gruzów podłogę i rzucił się do wyjścia. Trzeba było ratować żywych. W połowie drogi na parter skończyły mu się schody. Klatka schodowa urywała się nagle, tak jak ściana, o którą się opierał, schodząc. Przez wyrwę w murze widział wymieszany tłum fajansów i ludzi, walczących ze sobą na ulicach. Oddziały broniące wnętrza miasta uzbrojone były w pistolety i broń białą, fajansy mieli swoje włócznie. Wyglądało to na krwawą jatkę. Droga na dół była odcięta, zresztą szanse przeżycia na ulicy były niewielkie. Nie mógł też czekać, uświadomił sobie, że klatka schodowa z każdą chwilą przechyla się na bok. Zawrócił i rzucił się pędem na górę. Dachy bloków będących częścią murów obronnych połączone zostały drewnianymi kładkami, które na szczęście nadal były na miejscu. Gory kątem oka rejestrował poprzebijane strzałami ciała walczących, nie w głowie mu jednak było badać ich stan. Miał zamiar oddalić się najdalej, jak to było możliwe, od napływającej przez bramy miasta fali fajansów, a później przedrzeć się na swoje osiedle. Musiał ratować mamę i Lidkę, które zostały w domu. Gory obawiał się, że po sforsowaniu murów obronnych kwestią czasu jest, aż fajansy przełamią opór oddziałów z Norylska. Wówczas zaleją miasto szarą powodzią, zabijając wszystkich, których uda im się znaleźć. A zatem nie mogą znaleźć jego rodziny. Nagle, chłopak stanął jak wryty, przeklinając się w myślach. Karabin. Miał wcześniej przy sobie dwie sztuki broni, jedną własną, drugą zabraną od Stasa Filipowicza. Teraz nie miał żadnej. Odwrócił się do tyłu. Kilka napowietrznych kładek dalej budynek, w którym pełnił straż ze swoim ojcem, starczał pod dziwnym kątem. Teraz dopiero mógł zobaczyć, że kolejny z bloków w szeregu, obok którego jeszcze wczoraj znajdowała się brama miasta, zupełnie przestał istnieć. Nie ma szans, blok nie wytrzyma na tyle długo, aby zdążył wrócić na trzecie piętro i znaleźć broń. Rozejrzał się wokoło. Któryś z jego martwych towarzyszy musi mieć coś, czym można się obronić. Doskoczył do jakiegoś młodziaka z przestrzeloną głową i przetrząsnął mu kapotę. Nic. Jego karabin musiał zabrać ktoś inny. Kolejne ciało – paczka amunicji. Następne – pistolet. Dobre i to, magazynek był pełen, może wystarczy do czasu, aż znajdzie coś porządniejszego. Ruszył dalej, po podniebnej ścieżce ponad murami miasta, szukając bezpiecznej drogi na dół. Kohran od dawna myślał o sobie jako o kowalskim czeladniku. Gdy poszedł na nauki do Stasa, był zupełnie zielony, jeżeli chodzi o sól, żelazo, wozy i generalnie wszystko inne. Teraz, po kilku latach, z dumą uważał się za młodego kowala. Potrafił naprawić flintę myśliwego, pękniętą obręcz koła, potrafił obsługiwać leje do wyciskania soli i wykuć miecz. Kohran zdecydowanie czuł się kowalskim czeladnikiem. Kohran nie czuł się natomiast wojakiem. Nie ćwiczył nigdy walki mieczem, nie był też dobry w strzelaniu. Parę razy w życiu się bił, raz nawet wygrał, za szczeniaka bawił się z kolegami wiatrówką. To w sumie tyle. Dlatego, im bliżej niego słychać było odgłosy bitwy, tym bardziej Kohran był kowalem, a tym mniej żołnierzem. Gdy po zewnętrznej stronie murów rozległy się pierwsze strzały, Kohran był jeszcze dzielnym wojakiem. W końcu przeszedł wczoraj szybki kurs strzelania z kuszy, pokazali mu też, jak nie zabić się własnym mieczem. Gdy nad miastem pokazały się płonące strzały, Kohran zaczął zastanawiać się, jak dalece jego wyposażenie pozwoli mu obronić się przed fajansami. Gdy runął mur, wiedział już, że gardzi przemocą. Jego pacyfistyczno-rzemieślnicze wnętrze obudziło uśpiony do tej pory instynkt samozachowawczy. Kiedy pierwsza linia fajansów pojawiła się w polu widzenia, a jego oddział rozpoczął ostrzał z kusz i łuków, Kohran był już pewien swoich ideałów. Postanowił więc skorzystać z zamieszania i zarządził jednoosobowy odwrót. Zaczekał na dogodny moment schowany za załomem muru, a kiedy jeden z jego towarzyszy obok niemal został trafiony włócznią, zabrał nogi za pas i uciekł na tył budynku, który zajmowali. Trzymanie się z dala od kłopotów nie było wcale łatwe, fajansy były już blisko, zamieszanie na ulicach stało się więc nieliche. Przycupnął przy niewielkim oknie wychodzącym na tyły, ale po pół godziny czekania, gdy zaczęły drętwieć mu nogi, doszedł do wniosku, że oczekiwanie na uspokojenie sytuacji mija się z celem. Była w końcu wojna, trudno o spokój. Znalazł więc miejsce, w którym można było w miarę bezpiecznie zeskoczyć na poziom ulicy, unikając przy okazji kolegów z oddziału, i opuścił budynek, porzucając na dobre karierę obrońcy Norylska. Na ulicy starał się wyglądać na zaaferowanego, biegł w końcu w przeciwną stronę, niż większość żołnierzy. Krzyczał coś o potrzebnej amunicji, rannych, sanitariuszach i co mu tylko przyszło do głowy, byle wyglądać na kogoś, kto musi natychmiast dostać się do spokojniejszej części miasta. Mijał żołnierzy, śpieszących, by wesprzeć oddziały odpierające fajansów i rannych na noszach, transportowanych w przeciwną stronę. W końcu tłum się przerzedził, a Kohran zaczął dostrzegać innych, jemu podobnych. Wieści o zburzonym murze musiały się roznieść, gdyż całe rodziny opuszczały swoje domy i podążały w kierunku południowo-zachodniej bramy miasta. Trudno im się dziwić, wiele z kamienic i biedniejszych, drewnianych domów płonęło. Ochotnicy mający gasić pożary nie wyrabiali się z pracą. Nagle, kilkadziesiąt metrów dalej, na pustej poza tym ulicy, dostrzegł kilka znajomych sylwetek. To młody Kar, wraz ze swoją matką i siostrzyczką, biegli skuleni od rogatki do rogatki. Wyglądali na mocno przestraszonych, chociaż z tego, co orientował się Kohran, front walk znajdował się co najmniej dwa osiedla dalej. Zawahał się chwilę, ale w końcu stwierdził, że razem mają większe szanse na pomyślną ucieczkę. — Eeeej! — Krzyknął głośno, by zwrócić na siebie uwagę uciekinierów. Gory odwrócił się w mgnieniu oka, a gdy Kohran wyrzucił do góry obie ręce, by im pomachać, usłyszał huk, zobaczył błysk ognia w ręku oddalonego o sto metrów chłopaka, a pocisk kalibru 9 mm powalił go na ziemię. — Debilu. — Dyszał Gory, uciskając bark leżącego na ulicy czeladnika. — Po kiego żeś się darł? Zawsze mam przez ciebie kłopoty. — Jak śmiesz nazywać mnie debilem, debilu? Sam się nie postrzeliłem. — Kohran, biały na twarzy, sapał z trudem. — Przeżyłem obronę Norylska bez jednego zadrapania, a wystarczy, żebym trafił na ciebie i… Ała, kurwa! — Cicho, muszę to uciskać. Kto ci kazał drzeć ryja na całe miasto, kiedy my staramy się przeżyć oblężenie? Co ty w ogóle tu robisz, nie powinieneś być na drugiej linii? Kohran nie odpowiedział Gory’emu, spojrzał tylko na niego znacząco, aż ten zaczerwienił się ze wstydu i gniewu. — Ja ratuję rodzinę… — Dodał tylko jeszcze, ale zaraz umilkł. Blanka i Lidka Kar stały nieopodal, przestraszone. Widać było, że nie czują się pewnie na środku ulicy. Gory zawołał matkę bliżej i poprosił, by zastąpiła go przy uciskaniu barku Kohrana. Sam zaczął grzebać w sakwie przy pasku i wydobył stamtąd kilka drobnych kryształów soli. Włożył je w otwór w ciele Kohrana, z którego płynęła krew, po czym oderwał ze swojego rękawa długi pas materiału i sporządził z niego prowizoryczny opatrunek uciskowy. — Gory, jest coraz głośniej. — Zakomunikowała Lidka cicho. W istocie, okrzyki, strzały i szczęk żelaza przybliżyły się. Zdawało się, że walki objęły już sąsiednie osiedle. Kohran i Gory spojrzeli po sobie, chwilowo puszczając w niepamięć niedawny spór. — Dasz radę? — Zapytał Gory i podał dłoń czeladnikowi. — Jak mnie nie dobijesz, to pewnie tak. — Kohran chwycił chłopaka zdrową ręką i podciągnął się do góry. Aby osiągnąć bramę, pozostał im do pokonania około kilometr na otwartej przestrzeni. Po drodze nie było niemal żadnych zabudowań, nieopodal stał jedynie odrapany budynek kuźni, oraz zadbana, ceglana biblioteka. Jeżeli chcieli uniknąć śmierci z ręki fajansów, musieli ruszać. Przebicie się przez linię frontu nie było tak trudne, jak się spodziewał. Udało mu się znaleźć jakąś mało chronioną alejkę między budynkami i zniknąć w niej z szeregów swojego oddziału. Miękcy umierali łatwo, wystarczyło, że napiął cięciwę i wypuścił strzałę, a po chwili kolejny z obrońców leżał w kałuży własnej krwi. I następny. I jeszcze jeden. On sam pilnował, by nie dać się ponieść bojowemu szałowi. Był świadom, że wystarczy jeden celny strzał ukrytego w oknie sality, by zakończyć jego plan, razem z życiem. A ciągła czujność i utrzymywanie emocji na wodzy wcale nie było proste – zabijanie miękkich bardzo się bowiem Ragowi podobało. Mniej więcej wiedział, gdzie powinien się kierować. Dobrze pamiętał stare mapy Norylska kupione gdzieś daleko na południu od żądnych złota miękkich kupców. Wykonane były jeszcze przed wojną, ale od tego czasu niewiele się zmieniło; tak w Norylsku, jak i na całym świecie. Mimo upływu lat świat stał w miejscu, odradzał się ze zgliszcz powoli, statecznie. Nie był to jednak świat Poloi. Salici byli jedną z niewielu rzeczy, które wykwitły po wojnie. Jak grzyb, który zaczyna trawić organizm u kresu sił, wyrośli na niemal martwej tkance wyniszczonego gatunku. Jeszcze kilka lat, a nawet konflikty z innymi frakcjami miękkich nie powstrzymałyby ich przed dalszym rozwojem. Jeszcze kilka lat, a Poloi byliby wytrzebieni. Lub, co gorsza, byliby hodowani. Strzała w dłoń, łuk przy barku, napięta cięciwa, strzał. Kolejny miękki z przebitą czaszką wylądował na bruku ulicy. Rag podszedł i kopniakiem przewrócił ciało na plecy. Jakiś młody, na pewno uciekał, bo był jeszcze zbyt mały na walkę. W zastygniętej piąstce ściskał coś, co mogło być wypchaną podobizną niedźwiedzia, lub jakiegoś innego zwierzęcia. Rag przez sekundę kontemplował swój kolejny sukces, zaraz jednak zreflektował się, wyciągnął strzałę z ciała i ruszył dalej. Za sobą słyszał przybliżające się odgłosy bitwy. Jego pobratymcy dreptali mu po piętach, a jeżeli tylko znów osiągnie go linia frontu, wyłamanie się z niej może się mu po raz drugi nie udać. Trzymając się blisko murów i lustrując każde okno pojawiające się w polu widzenia, zmierzał na południowy zachód. W końcu, tak jak przewidywał, dotarł do rzadziej zabudowanej części miasta. Minąwszy linię drewnianych domków dotarł na spory, wybrukowany kamieniami plac, po drugiej stronie którego ujrzał budynek, którego szukał. Kiedy drogę przecięła mu niewielka grupa śpieszących gdzieś miękkich, uśmiechnął się lekko i przygotował łuk do strzału. Czytaj dalej – Rozdział 8.