pobierz
Transkrypt
pobierz
Czary mary z szafy. Martyna Łęgocka ,,Znowu’’- pomyślałam i zaczęłam biegać po pokoju w poszukiwaniu latarki, albo chociaż świeczki. Akurat teraz, musiały popsuć się korki, teraz kiedy idę na przyjęcie, ciemność, ciemność, wszędzie ciemność – mruczałam pod nosem, aż w końcu znalazłam, to, co tak usilnie próbowałam znaleźć w mrocznym mieszkaniu. Otworzyłam drzwi starej rzeźbionej szafy, zapach lawendy lekko otulił moje nozdrza. Rozejrzałam się po pokoju było ciemno, a latarka nie dawała zbyt dużo światła. Zaczęłam poszukiwać mojej ulubionej miętowej sukienki. Otworzyłam górną półkę i nagle poczułam niesamowicie silne uderzenie w głowę. Obudziłam się w jasnym pokoju, który zupełnie nie przypominał mojej garderoby! Promienie słońca delikatnie muskały mnie po twarzy, a uszy obiegł łagodny śpiew ptaków. Dokładnie rozejrzałam się w miejscu, w którym się znalazłam, z zupełnie niewiadomych mi przyczyn. Musiało minąć dobrych parę minut, aż rozpoznałam pokój. Sama nie wiem jak mogłam nie poznać pokoju, w którym spędzałam każde wakacje, ale wciąż dręczyło mnie pytanie jak się tu znalazłam… Często lunatykuję, pomyślałam, że może wciąż śpię, ale jednak myliłam się. Po drewnianych schodach, które przyjemnie skrzypiały z każdym moim krokiem, zeszłam na dół, gdzie był przestronny salon z kominkiem. Usiadłam na skórzanej kanapie, zrelaksowałam się, ból głowy wciąż nie dawał mi spokoju. Po chwili usłyszałam uporczywe drapanie w drzwi wejściowe. Niepewnie podeszłam do sieni, drapanie nie ustawało, postanowiłam pewnym ruchem otworzyć drzwi. Moim oczom ukazała się pełna gracji, biała jak śnieg kotka. Ulżyło mi na myśl, że mogło to być coś innego, w najgorszym wypadku ktoś inny… Pogłaskałam ją, ona odwzajemniła się ciepłym mruczeniem. W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że nie boli mnie już głowa. Nie wiedziałam czy to za sprawą zapachu świeżo skoszonej trawy, czy ciepłego mruczenia kotki, ale nie chciałam się nad tym dłużej zastanawiać. Wzięłam śnieżynkę na ręce i szłam przez marmurkowe kocie łby w głąb działki, mijając iglaki, świerki, tuje. Przystanęłam na moment przy róży, która na blado różowych kwiatkach miała jeszcze krople porannego letniego deszczu.Cudownego obrazu dopełniał cytrynek, fruwający tuż nad różą. Było rześko, a jednocześnie bardzo słonecznie. Kotka wyrwała mi się z rąk i pobiegła za myszką, która sprytnie i tak zdążyła jej umknąć. Szłam dalej, coraz niżej, coraz bliżej szaroniebieskiej tafli wody, w której odbijały się bogate w liście drzewa. Nie było fal, tylko cicha woda, przypominająca lustro. Na samym końcu powitał mnie mały, ale bardzo sympatyczny lasek. Zebrałam jednego grzybka, powąchałam go, a zapach lasu wprawił mnie w radosny nastrój. Nacisnęłam na klamkę furtki, ku mojemu zdziwieniu , nie była zamknięta. Szybkim krokiem powędrowałam znaną dobrze mi ścieżką na molo. Słońce prażyło mi w plecy, trawa muskała moje stopy, a cytrynek leciał za mną jakbym pachniała wciąż różą. A może to przez perfumy, które przecież miały ten sam zapach co blado różowy kwiatek? Szłam dumnie, znałam okolicę jak własną kieszeń. Kiedy dotarłam na miejsce, usiadłam na gorących deskach, w kolorze palisandra indyjskiego. Czułam ten wiatr we włosach i wpatrywałam się w nienaganne odbicie drzew na tafli jeziora. Nie potrafię określić ile czasu spędziłam na molo, ale muszę przyznać, że gdyby nie moja ciekawość, mogłabym tam być cały dzień. Postanowiłam jednak odwiedzić dalszą część wsi. Spacerowałam łąkami gdzie pasły się krowy, niekiedy pokazała mi się jakaś ślepo biegnąca w dal sarna. Zawsze zastanawiałam się gdzie one tak biegną, przecież tam dalej rozciąga się tylko jezioro… a jeszcze dalej- szosa, tam raczej na długo by nie zagościły. Wciąż mijałam wiejskie chatki i czułam na sobie wzrok tych starszych kobiet, wypatrujących synów, dla których ugotowały już świeży obiad, łatwo było się domyślić, że jest już gotowy, po zapachu kwaśnego mleka i świeżych warzyw. Czas wolniej biegł, nikt się nie spieszył, wszystko było takie oczywiste, dzieci bawiące się z kotami, kury szukające świeżych robaczków w ziemi, psy dzielnie pilnujące posesji. Każdy miał swoje miejsce, wszystko było niesamowicie zorganizowane, bez zbędnego pośpiechu i pogoni za pieniądzem – tak charakterystycznej dla miasta. Moja wędrówka trwała może dwie, może trzy godziny, a ja wiąż miałam w sobie dużo sił. Spotkałam na swojej drodze starszą kobietę, która poczęstowała mnie świeżym mlekiem, prosto od krowy, na taki upał nie ma zresztą nic lepszego. Nie zapomniany smak z dzieciństwa. Doszłam, aż do stawu, w którym codziennie, naprawdę każdego dnia wakacji, ta sama staruszka łowiła ryby. Kiedyś śmiałam się, że wyłowiła już pewnie cały staw, roześmiałam się w duchu i poszłam dalej. Mały, wiejski i ogromnie rozchwytywany, zwłaszcza wieczorami sklep, gdzie sprzedawano zawsze zimne piwo i pyszne lody. Przed sklepem stało, jak zawsze zresztą mnóstwo rowerów i motorowerów. Każdy kupował coś dla siebie i odjeżdżał, zupełnie się nie śpiesząc zatrzymując się co chwile by powitać i zamienić parę słów z sąsiadem. Usiadłam na snopku, który był dziś wyjątkowo wygodny i wpatrywałam się w ludzi, którzy mieli tyle życzliwości i spokoju w sobie, że mogłabym ich opisać i czytać każdemu człowiekowi żyjącemu w mieście, by wziął sobie do serca ich postępowanie i uczył się pokory. Zamknęłam oczy i wsłuchiwałam się w odgłosy traktora, który po skończonej pracy wracał zapewne do domu. Gdzieś daleko szczekał pies, odważny jak doberman, ale poznałam doskonale to ujadanie, które po chwili zmieniło się w radosne piszczenie mojego małego przyjaciela Kropka. Pies, który miał więcej właścicieli, niż rowerów na ulicach, w godzinach szczytu w Holandii. Gdy mnie zobaczył zaczął nieudolnie wspinać się na snopek siana. Zeszłam, kończąc jednocześnie syzyfową pracę kundelka. Ucieszony zaczął skakać na mnie z niezwykłą zaciętością. Już chciałam go pogłaskać, aż nagle PSTRYK. Zapaliło się światło. Jasna jarzeniowa lampa świeciła mi prosto w oczy, to niczym nie przypominało tych cudownych promieni słońca, które przecież przed chwilą widziałam. Nad moją głową leżała torba ze sprzętem treningowym, dotknęłam czoła i zobaczyłam na dłoni krew, taką samą która była na torbie. Domyśliłam się, że to właśnie ona spadła mi na głowę. Nie byłam zła, nawet się roześmiałam. Taki mały wypadek, a uświadomił mi wartość wspomnień. Gdyby nie to, nie znalazłabym się tam, gdzie przed chwilą byłam, śpieszyłabym się dalej na przyjęcie, na które na pewno już nie zdążę. Odpuszczam je. I wcale nie jest mi smutno, nie żałuję, o wiele więcej dało mi to spotkanie z przeszłością. Często zapominamy, że pielęgnacja wspomnień, jest naprawdę ciekawa, rozwija naszą świadomość. Pozwala przeżyć coś na nowo. Warto czasem zatrzymać się w biegu, w jakim wówczas żyjemy, zrobić sobie gorącej herbaty z cytryną i pomyśleć jak pięknie by było znaleźć się na wsi, gdzie organizacja i harmonia z naturą przewyższa jakiekolwiek szaleństwo zakupów w nowoczesnej galerii, szał sobotniej imprezy w najlepszym klubie i wszystko inne, co stworzył człowiek.