Zostałam kierownikiem produkcji. Miałam własny serial
Transkrypt
Zostałam kierownikiem produkcji. Miałam własny serial
Zostałam kierownikiem produkcji. Miałam własny serial. A po roku pełnym wydarzeń i pracy na planie poznałam Petera. Od dawna wiedziałam, kim jest – był znany w moich kręgach zawodowych, czytałam też o nim w „Variety”: Peter Standish, słynny producent, potencjalny zbawca, który miał uratować naszą coraz słabszą oglądalność i zmienić oblicze stacji. Jako nowy dyrektor generalny, był teoretycznie moim szefem i zgodnie z własnymi zasadami nie powinnam się z nim spotykać. Jednak tamtego ranka, gdy wpadłam na niego w Starbucksie w holu naszego budynku, postanowiłam zrobić wyjątek, tłumacząc się sama przed sobą, że nie jestem przecież jego bezpośrednią podwładną – dzielił nas „bufor” w osobie dyrektor programowej. Poza tym zdążyłam już zdobyć pewną renomę. Mój serial odniósł umiarkowany sukces, co nie jest proste, kiedy się debiutuje w połowie sezonu, nikt więc nie mógł mnie oskarżyć o to, że próbuję wykorzystać Petera do podratowania kulejącej kariery. Oczywiście w tamtej chwili, kiedy stałam za nim w kolejce, słuchając, jak zamawia „duże podwójne cappuccino z ekstra pianką”, wszystkie te rozważania były czysto teoretyczne. Natychmiast zauważyłam, że nie nosi obrączki, a mimo to otacza go aura niedostępności. Postukałam go w ramię, przedstawiłam się i powitałam go w stacji. Z notki prasowej, która nadal tkwiła w mojej skrzynce odbiorczej, wiedziałam, że ma czterdzieści siedem lat. Ciemna czupryna sprawiała jednak, że wyglądał młodziej. Był również wyższy i szerszy w ramionach, niż się spodziewałam; nawet jego dłoń dzierżąca kubek cappuccino z ekstra pianką była zaskakująco duża. – Bardzo mi miło, Marianne – powiedział, przekrzywiając głowę na bok w czarujący, a zarazem niewymuszony sposób. Poczekał, aż zamówię sobie dużą latte, i obserwował ruchy baristy, chwaląc mnie przy tym za to, że tak świetnie radzę sobie z serialem. – Macie już chyba sporo wielbicieli, prawda? Skromnie pokiwałam głową, starając się nie skupiać wzroku na eleganckim kroju jego garnituru ani na dołku w gładko ogolonym kwadratowym podbródku. – Tak. Na razie szczęście nam dopisuje. Ale jeszcze wiele przed nami… Oglądałeś kiedyś nasz serial? To był śmiały ruch z mojej strony, postawić go w takiej sytuacji. Odgadłam odpowiedź z jego wahania – widziałam, jak się zastanawia, czy przyznać, że nie widział ani jednego odcinka. Po chwili, lekko zmieszany, zaprzeczył, po czym dodał: – Ale dziś wieczorem to nadrobię. Obiecuję. Czułam w duchu, że to człowiek, który dotrzymuje słowa – jeden z nielicznych w tej branży, pełnej łajdaków, egoistów i krętaczy. – Cóż, przynajmniej wiesz, że leci w czwartki wieczorem – powiedziałam. Uświadomiłam sobie, że ten facet strasznie mnie pociąga, i odniosłam wrażenie, że i on jest mną zainteresowany. Minęło wiele czasu, odkąd po raz ostatni czułam taką chemię – w każdym razie do kogoś o równie doskonałym CV. Następnego ranka, ku mojej radości, oboje znów pojawiliśmy się w Starbucksie równo za dziesięć ósma i nie mogłam nie zadać sobie pytania, czy on też, podobnie jak ja, zrobił to specjalnie. – No i jak? – zapytałam ostrożnie i z odrobiną nieśmiałości, co zazwyczaj mi się nie zdarzało, a na pewno nie w pracy. – Obejrzałeś? – Tak. Świetna robota – odparł, po czym zamówił taką samą kawę jak poprzedniego dnia, tyle że z bitą śmietaną, udowadni aj ąc w t e n s posó b, że pot r af i b y ć sp ont ani c zn y. Usta same mi się rozciągnęły w szerokim uśmiechu. Po- dziękowałam mu. – Znakomity scenariusz – mówił dalej. – I doskonałe aktorstwo. Niezła rakieta z tej Angeli Rivers, co? – Chodziło mu o naszą wschodzącą gwiazdę, która za sprawą swojego specyficznego, zabawnego stylu oraz rudych włosów bywała porównywana do Lucille Ball1. Podczas castingów zaryzykowałam i wybrałam mniej znaną aktorkę, co było jedną z moich najlepszych producenckich decyzji. – Tak – odparłam. – Czuję, że kiedyś dostanie Emmy. Peter przytaknął skinieniem głowy. – A tak na marginesie – dodał, a w jego spojrzeniu czaił się uśmiech – po tym jak zobaczyłem wczorajszy odcinek w telewizji, obejrzałem w internecie pilota, a potem resztę pierwszej serii. Więc mogę ci podziękować za to, że spałem dziś niecałe cztery godziny. Parsknęłam śmiechem. – Popołudniowe espresso – powiedziałam, ruszając z nim powoli w stronę wind – potrafi zdziałać cuda. Peter mrugnął do mnie i odparł: – Brzmi świetnie. Koło wpół do piątej? Pokiwałam głową, z walącym sercem. Tego dnia, a także każdego kolejnego przez kilka tygodni odliczałam minuty do wpół do piątej. Spotkania w kawiarnianej kolejce stały się naszym rytuałem, choć, by zachować pozory, zawsze udawaliśmy, że to zbieg okoliczności. Pewnego dnia, po tym jak wspomniałam, że uwielbiam nakrycia głowy, posłaniec przyniósł mi paczkę z Barneys. W środku był zawadiacki czarny rypsowy beret, a dołączony do niego bilecik głosił: „Dla Marianne, jedynej znanej mi dziewczyny, która będzie 1 Lucille Ball (1911–1989) – amerykańska aktorka, gwiazda słynnego sitcomu z lat pięćdziesiątych Kocham Lucy (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). w czymś takim wyglądać cudownie”. Natychmiast zadzwoniłam do biura Petera i z zachwytem skonstatowałam, że odebrał telefon osobiście. – Dziękuję – powiedziałam. – Proszę – odparł i poznałam po głosie, że się uśmiecha. – Podoba mi się – rzuciłam rozpromieniona. – A bilecik? Nie gniewasz się za tę „dziewczynę”? Zastanawiałem się, czy nie lepiej napisać „kobieta”. Jego niepewność dowodziła, że mu zależało – i że czasem bywa nieśmiały. Poczułam, że się w nim zakochuj ę. – Od ciebie może być i „dziewczyna” – powiedziałam. – A beret jest świetny. Całe szczęście, że nie jest malinowy. – Ani z second--handu – odbił piłeczkę Peter. – Chociaż chciałbym cię w nim zobaczyć. A gdyby zrobiło się -ciepło2… Roześmiałam się, radosna, podniecona i niecierpliwa, zastanawiając się, kiedy – bo już wcale nie „czy” – zaprosi mnie na prawdziwą randkę. Trzy dni później poleciałam wyczarterowanym przez stację samolotem do Los Angeles na rozdanie nagród Emmy. Choć mój serial nie był nominowany, było o nas coraz głośniej, a moja kariera jeszcze nigdy nie rozwijała się tak obiecująco. Tymczasem coraz głośniej robiło się również o mnie i Peterze jako o parze. Nasza kawiarniana zmowa zdawała się wywoływać wciąż nowe plotki. Jednak na czerwonym dywanie, a tym bardziej na imprezie po rozdaniu nagród, zachowywaliśmy się jak gdyby nigdy nic – aż w pewnej chwili żadne z nas nie mogło już tego dłużej znieść. Wtedy właśnie Peter przysłał mi wiadomość, którą zachowałam i do dziś mam ją na swoim iPhonie: „Boska sukienka”. 2 Beret. Cała ta wymiana zdań nawiązuje do tekstu piosenki Prince’a Raspberry Uśmiechnęłam się, szczęśliwa, że nie tylko zaszalałam i wydałam fortunę na suknię od Alberty Ferretti, ale także zdecydowałam się na szmaragdową zieleń zamiast swojej ulubionej czerni. Poczułam, że się rumienię, i spojrzałam w jego stronę. W tym momencie przyszedł kolejny esemes: „Lepiej by wyglądała na podłodze”. Zaczerwieniłam się jeszcze bardziej i potrząsnęłam głową, a tymczasem telefon zapikał po raz trzeci: „Obiecuję, że nie będę próbował się o tym przekonać, jeśli spotkasz się ze mną na górze. Pokój 732”. Niecałe dziesięć minut później staliśmy w jego pokoju i uśmiechaliśmy się do siebie. Byłam pewna, że za chwilę mnie pocałuje, ale on wykazał opanowanie, które z każdym kolejnym kieliszkiem szampana wydawało mi się bardziej pociągające. Coraz mocniej wstawieni, rozmawialiśmy o wszystkim – o kondycji telewizji, o naszej sieci, moim serialu, o plotkach dotyczących aktorów, a nawet o zakulisowych rozgrywkach wśród kierownictwa. Peter opowiedział mi o swoim trzynastoletnim synu Aidanie, a także o trwającym wciąż postępowaniu rozwodowym. Choć żartobliwie nazywał swoją byłą „powódką”, to nie robił z niej czarnego charakteru, co stanowiło miłą odmianę po kilku poprzednich rozwodnikach, z którymi się spotykałam. Rozmawialiśmy o miejscach, do których podróżowaliśmy, ulubionych hotelach i o tym, gdzie kiedyś chcielibyśmy się znaleźć, zarówno dosłownie, jak i w sensie zawodowym. W pewnych kwestiach różniliśmy się – ja wolałam Karaiby lub tradycyjne wycieczki po dużych miastach, takich jak Rzym czy Londyn, on zaś preferował egzotyczne przygody. Zdarzyło mu się pedałować przez Złoty Trójkąt w Tajlandii i wspinać się na wulkan Pacaya w Gwatemali. Był również bardziej skory do ryzyka w interesach, co oczywiście wychodziło mu na dobre, podczas gdy ja zazwyczaj unikałam kon- fliktów i trzymałam się wygodnych sytuacji. Jednak w głębi duszy mieliśmy podobną wrażliwość – oboje wierzyliśmy w nieustanne dążenie do doskonałości, kochaliśmy Nowy Jork i wszystko, co z nim związane, a także zgodnie wyznawaliśmy filozofię „żyj i daj żyć innym”, niezależną od naszych przekonań politycznych czy religijnych. Peter był przystojny, pewny siebie, inteligentny i troskliwy – nigdy wcześniej nie spotkałam mężczyzny, który byłby bliższy ideału. A potem, kiedy na kalifornijskim niebie pojawiły się pierwsze bladoróżowe smugi, wziął mnie za rękę, pociąg-nął na swoje kolana i pocałował tak, jak nikt nie całował mnie od lat. Kilka minut później powiedzieliśmy sobie „dobranoc”, po czym roześmialiśmy się i powiedzieliśmy „dzień dobry”. Po kilku tygodniach oficjalnie byliśmy już parą, ustaliwszy między sobą, że nie mamy ochoty spotykać się z nikim innym. Któregoś wieczoru sfotografowano nas w czasie wspólnej kolacji, a zdjęcie pojawiło się w „Page Six”3 z podpisem: „Miłosne koneksje: wydawca telewizyjny Peter Standish i producentka Marianne Caldwell”. Kiedy zaczęły się telefony od przyjaciół i znajomych, którzy zobaczyli notkę, reagowałam z udawaną mieszanką oburzenia i rozbawienia, ale w głębi duszy byłam szczęśliwa; zachowałam nawet wycinek na pamiątkę dla naszych przyszłych dzieci. Być może uznałabym, że to wszystko jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe; zawsze jednak wierzyłam w to, że mogę znaleźć – i z n a j d ę – kogoś takiego jak Peter. Cóż, to chyba rzeczywiście było zbyt piękne – myślę teraz, przypatrując mu się spod zmrużonych powiek. Może zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Może lepiej już nie będzie. Może jestem 3 „Page Six” – plotkarski dodatek do gazety „New York Post”. jednak jedną z tych dziewczyn – dziewczyn, które nie wiedzą, jak obstawać przy swoim. Wzbierają we mnie rozczarowanie i tłumiony gniew. Gniew na niego, ale jeszcze bardziej na siebie, bo nie potrafię stawić czoła faktowi, że gdy ktoś unika pewnych tematów, to zazwyczaj ma ku temu powody. – Chyba pójdę do domu – mówię po dłuższym milczeniu z nadzieją, że nie zabrzmiało to, jakbym się nad sobą użalała lub próbowała go zmanipulować. To dwie postawy, które nigdy nie wychodzą związkowi na dobre. Zwłaszcza gdy ma się do czynienia z kimś takim jak Peter. – Ej, naprawdę? – rzuca, a w jego głosie pobrzmiewa kapitulacja, choć ja wolałabym usłyszeć sprzeciw. Zawsze był szalenie opanowany i wyważony, i choć wcześniej w nim to kochałam, w tej chwili ogarnia mnie irytacja. Peter zatrzymuje się nagle, odwraca i spogląda na mnie, ujmując obie moje dłonie w swoje. – Tak. Jestem zmęczona – kłamię, wyrywając ręce. – Marianne. Nie rób tego – protestuje słabo Peter. – Nic nie robię – odpowiadam. – Próbowałam tylko z tobą porozmawiać… – W porządku. – Wzdycha i czuję, że ma ochotę wywrócić oczami. – Porozmawiajmy. Przełykam gasnącą dumę i czując się wyjątkowo niepewnie, mówię: – No dobrze. Więc… Czy wyobrażasz sobie, że mógłbyś się jeszcze ożenić? Albo mieć drugie dziecko? Peter wzdycha, otwiera usta, zamyka je, po czym zaczyna jeszcze raz: – Niczego mi nie brakuje do szczęścia, jeśli o to pytasz. Mam Aidana. Mam ciebie. Mam pracę. Układa mi się w życiu. Naprawdę. I kocham cię, Marianne. U w i e l b i a m cię. Wiesz o tym. Czekam na coś więcej, myśląc, jak łatwo mógłby mnie zbyć jakąś mało konkretną obietnicą w rodzaju: „Nie wiem dokładnie, co się wydarzy, ale wiem, że moja przyszłość to ty”. Albo: „Chcę, żebyś była szczęśliwa”. Czy nawet: „Nic nie jest wykluczone”. Mógłby powiedzieć cokolwiek. Ale on tylko spogląda na mnie bezradnie. W tym momencie zjawiają się obok nas dwie taksówki, jedna po drugiej. To zbieg okoliczności, któremu mogłabym przypisać wiele znaczeń. Przywołuję pierwszą taksówkę i zmuszam się do sztucznego uśmiechu. – Pogadamy jutro, dobrze? – mówię, starając się zachować resztki swojego wizerunku silnej, niezależnej kobiety, a jednocześnie zastanawiając się, czy to aby na pewno coś więcej niż maska. Peter kiwa głową i przyjmuje szybkie cmoknięcie w policzek. Wskakuję do taksówki i zamykam za sobą drzwi, uważając, by nimi nie trzasnąć, a jednocześnie skrupulatnie unikając kontaktu wzrokowego z Peterem. Kierowca rusza w stronę mojego mieszkania na Upper East Side.