Z Wojciechem Krukowskim rozmawia Marek Staszyc, magazyn

Transkrypt

Z Wojciechem Krukowskim rozmawia Marek Staszyc, magazyn
Materiały prasowe Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski
autoprezentacja: Akademia Ruchu. Miasto. Pole akcji
18.02-29.04.12
Kurator wystawy:
Wojciech Krukowski
Komitet naukowy:
Anda Rottenberg, Ryszard W. Kluszczyński, Łukasz Ronduda
To nie był spektakl. Świadectwo oryginału.
Z Wojciechem Krukowskim rozmawia Marek Staszyc
magazyn Tranzystor cswzu, nr 3
Marek Staszyc: Przestrzenią działań Akademii Ruchu od lat siedemdziesiątych jest
miasto
–
jego
ulice,
place,
zakamarki.
Wejście
w
to
środowisko oznacza
nieprzewidywalną w skutkach konfrontację z przypadkowym widzem. Czy podczas
spektakli i działań Akademii był Pan świadkiem jakiejś szczególnej reakcji? Takiej,
która by świadczyła o bezpośrednim wpływie tych akcji na decyzje widzów?
Wojciech Krukowski: Kiedyś Konstanty Puzyna sugerował, aby namówić socjologów do
przeprowadzenia badań nad efektami działań Akademii Ruchu. Od razu muszę
zakwestionować termin „spektakl” – to były działania, do których nie stosowały się przyjęte w
teatrze procedury zapraszania, informowania publiczności. Pierwsza akcja z serii „Autobus”
w Wetlinie odbyła się między przystankiem autobusowym a sklepami. Ludzie musieli tamtędy
przechodzić. Sytuacja, w której wrak stojącego bezczynnie od lat autobusu został wypełniony
na godzinę dużą grupą nieruchomych pasażerów, była dla nich trochę szokująca. Do tej pory
żałuję, że nie zapisaliśmy rozmów, jakie się tam odbywały. To była akcja anonimowa, jak
większość realizowanych przez nas w latach siedemdziesiątych. My nie inscenizowaliśmy
1 teatru, lecz zdarzenie, którego byliśmy uczestnikami niemalże na równi z przechodniami. Za
każdym razem testem na skuteczność czy komunikatywność tych działań była uwaga, jaką
poświęcali nam ludzie, wykraczająca poza chwilowe oszołomienie.
M.S.: Jak wyglądały reakcje widzów? Zatrzymywali się, odnosili się do was życzliwie?
W.K.: Różnie można to oceniać. Z około sześciuset działań, które przeprowadziliśmy,
zapamiętałem tylko dwa, w wypadku których można mówić o jakimś rodzaju odrzucenia. To
nas zresztą wiele nauczyło, bo przecież wchodząc na cudzy teren – ulicę, plac, jakiś zaułek
–
wkraczaliśmy na obszar, który ktoś traktował jako część swojego środowiska, więc
pojawienie się obcego elementu mogło go zbulwersować. Jednak podczas większości
naszych miejskich akcji jakaś część przechodniów zawsze starała się zrozumieć sens
zdarzenia, które obserwowała. Niektóre budziły wyjątkowo żywą reakcję. Na przykład
„Europa”, kiedy rzucaliśmy widzom pod stopy transparenty z wersami futurystycznego
poematu Anatola Sterna. To był rok 1976, czas protestów robotniczych, więc widzowie brali
niektóre transparenty i nieśli je w miasto, zaczepiali na ogrodzeniach. Takich reakcji
naładowanych iskrzeniem nie brakowało. Na przykład podczas akcji „Kolejka” ludzie bardzo
szybko odczytywali sens naszej ingerencji i dołączali do kolejki, a odchodząc usprawiedliwiali
się nawet, że nie mogą zostać z nami do końca. To było rozbrajające.
M.S.: Zastanawiam się, czy można porównać dawne akcje Akademii ze współczesnymi
działaniami
artystów
w
przestrzeni
miejskiej,
które
zwłaszcza
w
latach
dziewięćdziesiątych, w fazie Sztuki Krytycznej, często prowadziły do konfrontacji.
Artysta, wchodząc w przestrzeń miejską, wywoływał wtedy bardzo gorące reakcje,
czasem wrogie. Działania Akademii Ruchu na tym tle wydają się dosyć łagodne, wręcz
terapeutyczne.
W.K.: Niezupełnie – na służby porządkowe, milicję czy służby bezpieczeństwa zespół
Akademii nie działał terapeutycznie. Przynajmniej dwa razy zostaliśmy aresztowani, wiele
razy spisani.
M.S.: Ale to była władza, jej oficjalne instytucje, nie zwykli przechodnie.
W.K.: W latach dziewięćdziesiątych już wszystko było można. Tymczasem aż do połowy lat
osiemdziesiątych byliśmy jedynym ugrupowaniem, które regularnie działało w kontekście
społecznym czy politycznym. Dziesięć lat po podjęciu przez nas stałej aktywności pojawiła
się Pomarańczowa Alternatywa, ale ona praktykowała zupełnie inny typ działania, choć wiele
osób uważa, że korzystała z naszego doświadczenia.
2 M.S.: W jaki sposób Akademia musiała przeformułować swoje działanie po
transformacji ustrojowej, kiedy przestrzeń miejska zaczęła funkcjonować zupełnie
inaczej?
W.K.: Lata dziewięćdziesiąte były trudne. Tyle się zmieniło, że musieliśmy zadać sobie
pytanie, od czego zacząć. Czy od afirmowania nowej rzeczywistości, ku której się przecież
zmierzało, czy raczej od obserwowania i diagnozowania procesu zmian. W całej historii
Akademii Ruchu zdarzyła się jedna akcja afirmująca. W 1992 roku, w rocznicę uchwalenia
Konstytucji trzeciego maja, na trasie wielu naszych wcześniejszych akcji w Warszawie – na
Nowym Świecie, Krakowskim Przedmieściu – w czterech miejscach wyświetlaliśmy na
ścianach domów pełny tekst Konstytucji, tej, która niosła idee nowości, wolności, jakiegoś
dobrego światła. Nowe czasy przyniosły zmianę proporcji. Akcje Akademii zaczęły nabierać
charakteru widowiska. Znikła cenzura, więc nasze działania zaczęła poprzedzać informacja.
Nadal jednak pociągają mnie działania anonimowe, które są testem na komunikację twórczą,
bo wymagają zaangażowania ze strony przypadkowego najczęściej widza.
M.S.: Po upadku komunizmu zabrakło oczywistego przeciwnika. Sukces walki o
wolność paradoksalnie zbiegł się z poszukiwaniem źródeł społecznej więzi. Te pytania
nie ominęły też Akademii.
W.K.: W latach dziewięćdziesiątych zdecydowaliśmy się uciec na peryferia, co miało dla
mnie duże znaczenie, jako że byłem już wtedy urzędnikiem w Centrum Sztuki Współczesnej.
Wyjeżdżaliśmy na Mazury, gdzie padło tyle pegeerów, a dużo młodzieży wchodziło w stan
bezprizorności, bez pomysłu na jakąkolwiek aktywność. Przez dwa lata prowadziliśmy
działania z młodzieżą z rodzin bezrobotnych, punkami, które kontynuowały poetykę Akademii
Ruchu, ale wchodziły głęboko w sferę odnawiania relacji międzyludzkich.
M.S.: Wystawa w CSW poświęcona Akademii zrekonstruuje specyficzny kod jej
języka?
W.K.: Jeśli chodzi o sposób prezentacji naszego dorobku, to najważniejsze jest świadectwo
oryginału. Oryginałami są tu po prostu materiały filmowe, one mówią same za siebie. Jest to
dwadzieścia sześć filmów oraz wiele fotografii, które dokumentują tamten czas. Ważne jest
też udokumentowanie polskiego doświadczenia na tle tego, co działo się na świecie i w
Europie. Na pewno dowartościujemy polskie doświadczenia lat siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych. Teraz dużo się mówi o doświadczeniach mieszkańców Bałkanów, o
doświadczeniach Czechów, dlaczego więc nie pokazać, że i u nas działo się trochę więcej
niż Pomarańczowa Alternatywa?
3 M.S.: Co decyduje o jakościowej różnicy polskich doświadczeń?
W.K.: W doświadczeniach artystów z krajów ościennych, Czechosłowacji, z regionu
Bałkanów działania miały wartość dzięki wyprowadzeniu gestu artysty w przestrzeń miasta,
które jednak pozostało neutralnym tłem, od którego nie oczekuje się reakcji. Różnica między
tymi działaniami a naszą praktyką była więc fundamentalna. Dla nas akcja nie istniała bez
reakcji. Akademia po to wychodziła w miasto, aby dokonała się jakaś wymiana. Miasto
dawało nam smak niezależności i swobody. Przyjęliśmy taktykę partyzantki miejskiej zgodnie
z metodą: uderz i uciekaj. Oczywiście nie zawsze zdążaliśmy uciec. Bardzo często służby
porządkowe wkraczały w trakcie akcji. Odpowiadało to w jakimś stopniu mojemu
wyobrażeniu miejsca artysty, które nie musi być rodzajem etapu na drodze do publicznego
sukcesu. Uparcie zachowuję przekonanie, że działania w sferze sztuki są dla mnie bardziej
sposobem życia niż udziałem w jakiejś konkurencji. To jest duży komfort wewnętrzny. Do
moich działań podchodzę pogodnie. Jest mi obojętne, jaką pozycję osiągnę w rankingu. I to
dobrze służy mojej pracy z grupą ludzi, z którą jestem stale od prawie czterdziestu lat. To
również stanowiło urodę naszych praktyk: tworzyło się środowisko ludzi gotowych w każdej
chwili do ekscesu, do wyłamania się z pewnych rygorów, procedur przyjętych na ulicach, w
obrębie domów, dworców, publicznych urzędów, wszędzie tam, gdzie działała Akademia.
4