Niejeden raz wyciągnęła kolejną owiniętą chustami i

Transkrypt

Niejeden raz wyciągnęła kolejną owiniętą chustami i
Niejeden raz wyciągnęła kolejną owiniętą chustami i kocami
kobietę, ponieważ wydawało jej się, że to kuzynka. Znów zbierała
gniewne okrzyki albo wręcz bolesne policzki. To, że naczelni
wodzowie naciskali na wymarsz akurat tego ranka, było najgorszym, co mogło jej się przydarzyć po zniknięciu Carlotty.
Nogi Magdaleny były ciężkie, czuła, jak ubywa jej sił. Wyczerpana oparła się w końcu o pierwszy lepszy wóz.
– Odczep się! Won, do diabła! To mój wóz. Odejdź ode mnie,
ty czarci pomiocie! Niech baby z taboru pokażą ci, gdzie twoje
miejsce! – Tuż przed jej nosem zaświstał pejcz. Jego koniec
omal nie rozciął jej policzka. Dźwięk prawie rozdarł uszy.
Brodaty, mocno zbudowany mężczyzna odpędzał ją od wozu. –
Zabieraj swoje brudne łapy od moich rzeczy! – Jego jasne oczy
błyszczały pełne nienawiści. – Precz stąd! Takich jak ty tu nie
potrzebujemy!
– Powoli, mistrzu! Nie widzisz, kogo masz przed sobą? –
Pomiędzy dyszle wozu wepchnął się mistrz Johann i chwycił
machającego pejczem za rękę. – Jeśli mojej pomocnicy choć
włos z głowy spadnie, będziesz miał ze mną do czynienia.
– To twoja pomocnica? To jest ruda Magdalena? – Krępy
człowiek z niedowierzaniem opuścił bat. – W życiu bym jej nie
rozpoznał. – Wolną ręką drapał się po głowie i badawczo na nią
patrzył. Magdalena podniosła wzrok i zmęczona popatrzyła na
niego. Wyraz jego twarzy odzwierciedlał to, jak strasznie musiała
wyglądać: ciągły deszcz zupełnie ją przemoczył, plamy błota
pokrywały jej ubranie i skórę. Brak snu i strach o Carlottę
musiały się odbić na jej twarzy, ale było jej wszystko jedno, co
ten człowiek o niej myśli. Miała tylko jeden cel: znaleźć Carlottę!
Już chciała iść dalej, gdy ów mężczyzna chwycił ją za ramię.
– Co się stało?
– Pozwól nam iść do naszego wozu. – Mistrz Johann pociągnął
ją za sobą. Wbrew woli dreptała obok niego, na tyle, na ile
mogła, schodziła z drogi ludziom z taboru, jej oczy jednak nadal
ślizgały się po pojazdach w poszukiwaniu dziecka. Elsbeth nie
mogła być przecież nie do znalezienia!
320
– Co ty robisz? Wciąż jeszcze szukasz kuzynki? Znajdzie się.
Sama może miałaby jakąś szansę poradzenia sobie, ale nie
z dzieckiem. Szybciej, niż byś chciała, znów się u nas pojawi.
Magdalena darowała sobie odpowiedź. Felczer nigdy jej nie
zrozumie, ani teraz, gdy był w pewnym stopniu trzeźwy, ani
później, gdy oszołomiony gorzałką znów będzie odkrywał swoje
uczucia.
Wkrótce dotarli do wozu, na którym Rupprecht napinał plandekę. Z tyłu wysoko wystawały długie tyczki namiotu. Liny,
które miały przytrzymywać ładunek, nie budziły zaufania, nawet
zręcznie zawiązane przez Rupprechta.
– Wynocha stąd! – Rupprecht przestał zajmować się linami
i zamiast tego próbował przepędzić kilka meczących kóz, które
uciekły pasterzowi.
– Lepiej uważaj, bo będzie z tego awantura! – Magdalena
szybko pomogła dziesięciolatkowi wyciągnąć dwie uparte kozy
spod wozu i odprowadzić zwierzęta do reszty stada. Składało się
ono z kilku powolnych osłów, cherlawych szkap, które ich jeźdźcy
porzucili, i niewielu sztuk chudego bydła. Trzej inni chłopcy
zajęci byli spędzaniem zwierząt spomiędzy wozów. W tym celu
uderzali prętami i gwizdali na palcach. Dwa psy krążyły wokół
stada i zdenerwowane ujadały na uparte kozy. To zaalarmowało
dorosłych, by spojrzeć, czy dzieci mają wszystko pod kontrolą.
Magdalena uważnie wmieszała się w tłum. Kiełkowała w niej
cicha nadzieja, że Elsbeth może tu z tyłu, u jednego z pasterzy
albo stróżów, poszukała schronienia. Ale znów musiała wrócić
z niczym.
– Z każdym dniem jestem coraz bardziej pewna, że Elsbeth
chce ci tylko napędzić stracha – zachrypiał z kozła wozu głos
mistrza Johanna. Już w następnej chwili spadł na nią drewniany
kij. Strąciła go Roswitha, wciskając właśnie pod plandekę ostatnie
zawiniątko. Już zaplątała się w jakiejś linie i cicho klęła, nim
przewróciła jeszcze kubeł z wodą, a potem w końcu uwolniła się
z pęt. Sapiąc, zeszła na dół, oparła ręce na biodrach i z troską
popatrzyła na Magdalenę zmęczonymi oczami.
321
– Zostawiła tu cały swój kram. Własnymi rękami zebrałam go
w waszym namiocie i upchnęłam tu na górze u mistrza Johanna.
Gdyby kochana Elsbeth nie miała zamiaru wrócić, nie zostawiłaby
go. Jest chciwa jak sroka na wszystko, co da się zamienić na
pieniądze. Nigdy nie zostawiłaby dobrowolnie ani jednego koca.
– Ten nic niewarty kram może być jej obojętny – cicho
sprzeciwiła się Magdalena. – Nie zapominaj, że ma teraz dość
pieniędzy.
– Nie smuć się – dodała Roswitha i poklepała ją po policzku. – Elsbeth nie jest aż tak cwana, żeby mogła sama dać sobie
radę. W końcu brakuje jej jeszcze trochę przebiegłości. Przypomnij sobie tylko historię z tabakierą. W końcu nie udało jej się
podrzucić ci skradzionej rzeczy i oczernić cię przed Seumem.
Również z twoim bursztynem jej się nie udało. Niedługo go
miała i nie spieniężyła klejnotu. I jeśli nawet naprawdę uciekła,
w tak krótkim czasie nie udało jej się zajść zbyt daleko z małą
w pieluchach.
– Uda mi się! – Nie słuchała ostatnich słów staruszki, bo
w końcu pojęła to, co przedtem docierało do niej jako niejasne
przeczucie. – Wiem, co muszę zrobić.
Zdecydowana wyprostowała się, spojrzała zielonymi oczami
w pojaśniałe niebo, jak gdyby szukała tam na górze potwierdzenia, i zwróciła się do Roswithy i mistrza Johanna, którzy stali
obok dyszli wozu.
– Jeśli w międzyczasie zabrzmi sygnał do wymarszu, nie
czekajcie na mnie. Po prostu jedźcie. I tak nie będziecie się
posuwać za szybko. Potem was znajdę.
Zanim felczer czy Roswitha zdążyli cokolwiek powiedzieć,
odwróciła się i pobiegła. Jej celem była góra na północnym
zachodzie, na której majestatycznie królowało miasto. Pierwsze
delikatne promienie słońca akurat przebijały się przez chmury.
Jeśli będzie miała szczęście, nie tylko słońce odnajdzie drogę
w tej beznadziejnej okolicy. W borsuczej kryjówce zrobi się
wreszcie dostatecznie jasno, by zbadać ślady. Była tam ubiegłej
nocy. Ale światło pochodni nie wystarczyło, żeby odkryć ślady
322
pobytu Ericka. Może przy świetle dziennym natknie się tam na
ślad Carlotty albo Elsbeth. Potem już nie szukała w dziurze.
A teraz, im dłużej się nad tym zastanawiała, tym ważniejsze jej
się to wydawało. To nie może być przypadek, że tych troje
zniknęło jednocześnie. Ale co uknuła Elsbeth? W odróżnieniu od
Roswithy zaczęła uważać kuzynkę za kutą na cztery nogi.
34
P
ochód cesarskich wojsk i olbrzymiego taboru ciągnął się
przez pola jak niekończący się korowód. Magdalena stała na
małym uskoku skały niedaleko jamy, która służyła za kryjówkę
Erickowi, i obserwowała ten widok z góry. Ku jej ogromnemu
rozczarowaniu nie znalazła tam nic, co by mogło wskazywać na
obecność Elsbeth i Carlotty. Deszcz dokładnie spłukał ślady
wokół nory, tak że nie dało się rozpoznać, ilu ludzi się tam
zatrzymało. Mimo to była przekonana, że Elsbeth tu była i wraz
z Erickiem i małą stąd wyruszyła. Kuzynka była jedyną osobą,
która oprócz niej, Roswithy, Rupprechta i mistrza Johanna
wiedziała o ucieczce Ericka. I była jedyną, której Erick ufał na
tyle, że pozwoliłby sobie pomóc. Bo jak sam miałby sobie
zorganizować ucieczkę? W każdym razie przedwczoraj oglądała
jeszcze jego rany i opatrzyła je na nowo. Ale jak ci troje tak
szybko mogli uciec? A przede wszystkim: dokąd uciekli?
Magdalena rozglądała się dookoła. Na sięgającej w dal równinie łatwo było rozpoznać zarówno dobrze zorganizowaną
połowę konwoju złożoną z wojska: żołnierzy, jazdy i cieśli, jak
też nieuporządkowaną drugą część, na którą składały się wozy
z plandekami, wózki i mnóstwo najrozmaitszych pojazdów. Bez
żadnej przerwy jechali za nimi pikinierzy. Poruszali się w rytm
marszowych werbli, a towarzyszył im nieprzebrany tłum pieszych. O nich troszczyły się patrole konne, których zadaniem
było zachowanie porządku. Werblom towarzyszył zgiełk i wrzaski, dochodzące aż do zbocza góry, gdzie stała Magdalena. To
323
znakomite miejsce kryjówki dla tych trojga, przeszło jej przez
głowę, oczywiście tylko tam, gdzie ich nikt nie znał, czyli poza
znaną im chorągwią czy też kwaterami w taborze.
W międzyczasie słońce na tyle przedarło się przez chmury,
że wilgotne plandeki na wozach mogły wyschnąć. Również
ziemia nieco stwardniała, tak że koła wozów zaczęły się toczyć
i nie grzęzły w błocie tak często. Magdalena musiała wkrótce
przysłaniać oczy otwartą dłonią, żeby nie raziło jej jaskrawe
światło. Oczekiwane od tylu dni ciepło zrobiło jej dobrze. Tu
i ówdzie rozbrzmiewały na równinie strzały, nie dało się nie
słyszeć również szczęku pik i szabel. Straże miały ręce pełne
roboty, by zachować kontrolę nad pieszymi. Dopiero odcinek
z szeregiem dział, lawet, wozów z kulami i pancerzami oraz
wozów z uzbrojeniem sprawiał wrażenie lepiej zorganizowanego. W pewnej odległości za nimi pojedzie tylna straż, ale
liczebnie nie była to duża grupa. Cały pochód mógł mieć
w sumie dobrą niemiecką milę. Wprawdzie podczas ubogich
tygodni pod Amöneburgiem wskutek głodu, zarazy i upału kilka
setek ludzi straciło życie, mimo to liczba mężczyzn, kobiet
i dzieci nie wydawała się dużo mniejsza niż wtedy, gdy przed
dobrym miesiącem tu przybywali.
Rozgardiasz taboru rzeczywiście dawał Erickowi, Elsbeth
i Carlotcie najpewniejszą możliwość skutecznej ucieczki. Nikt
nie miał rozeznania, kto do jakiej jednostki należy. Poza dotychczasową chorągwią nikt ich nie rozpoznawał. Do wszystkich
narożników i skrajów dołączali nowi, nie wzbudzając sensacji.
Za to wraz z wojskiem mogli poruszać się naprzód bezpiecznie,
co byłoby trudniejsze, gdyby byli zdani tylko na siebie. Magdalena objęła jedną ręką bursztyn, drugą przetarła oczy i dalej
obserwowała masę ludzi, która podążała sznurem przez równinę
na południe. Łzy płynęły jej po policzkach. Co ona narobiła?
Czy uratowanie Ericka warte było utraty Carlotty?
W coraz głębszej rozpaczy jej spojrzenie wędrowało przez
ciżbę ludzi tam na dole. Niewiele miast w niemieckojęzycznych
krajach liczyło tylu mieszkańców, co ta armia i tabor, który za
324
sobą ciągnęła. Dla tysięcy ów olbrzymi pochód stał się ojczyzną – tak jak Magdalena, od urodzenia nie znali innego życia niż
to ciągłe przemieszczanie się w cieniu dział i lawet. Nowym
celem była Bawaria. Na południu, tak szeptano, spichrze są
jeszcze pełne ziarna, a spiżarnie z zapasami po brzegi wypełnione
jedzeniem. Również piwo płynie w kraju bezlitosnego elektora
Maksymiliana bez przerwy. Wprawdzie szwedzkie wyprawy pod
wodzą Gustawa Adolfa przed dobrym tuzinem lat znacznie
spustoszyły ten kraj między Izarą a Lechem, ale ludność w międzyczasie odpoczęła od najgorszego strachu i zdążyła napełnić
swoje spichrze.
Naszło ją mroczne przeczucie, co to mogło znaczyć – po
krótkiej przerwie na oddech, podczas której pierwsze pola zostały
z powrotem obsiane, plony znów zebrane, a stan bydła odnowiony, trzeba było ponownie przyjąć do wiadomości pojawienie się wojska. Fala złożona z regimentu i taboru niczym
bezwzględny walec przetaczała się przez równinę. Przy tym to
monstrum połknęło też jej ukochaną Carlottę, podobnie jak
pogrzebało pod sobą miłość do Ericka, która skłoniła ją do
popełnienia tego szalonego czynu. Nic nie zostało z jej dotychczasowego życia, wszystko, co posiadała, straciła tu pod Amöneburgiem na zawsze.
Podobnie musieli się czuć ci ludzie, kiedy komunikowano im
zbliżanie się wojska. Rzadko komu udawało się uciec na czas
albo zabezpieczyć swoje mienie. Wszystko niszczono. Gdy tabor
opuszczał jakąś okolicę, zostawiał za sobą tylko opustoszały
ugór i mało chwalebną spuściznę. Również teraz rozciągał się aż
po horyzont. Nie tak szybko stanie się na powrót polem uprawnym. Głębokie koleiny pocięły ziemię. Tak wiele namiotów,
wozów, butów i kopyt zostawiło tu ślad. Nawet ostatnie źdźbło
trawy zostało wyrwane, a mała rzeczka Ohm na wschodnim
krańcu równiny kompletnie zanieczyszczona, tak że po ustaniu
deszczów w powietrzu znów ciężko unosił się zgniły odór wody.
Miejsca po ogniskach i latrynach oraz potężne góry nieczystości
dopełniły reszty, by ta kraina została zrujnowana.
325