Untitled - Nowy Teatr

Transkrypt

Untitled - Nowy Teatr
Proszę wejść
Proszę wejść
Więzienie. Historie nieprawdziwe
Sylwia Chutnik
Mikołaj Długosz
Podziękowania
Nowy Teatr oraz autorzy książki pragną złożyć podziękowania
Dyrekcji i Pracownikom Aresztu Śledczego Warszawa-Mokotów
za zaufanie i współpracę przy realizacji projektu.
Podziękowania należą się również uczestnikom warsztatów literackich – bez ich wkładu nie mogłaby powstać niniejsza książka.
Proszę wejść.
Więzienie. Historie nieprawdziwe
Wydanie 1
Copyright © Nowy Teatr
Autorzy
Sylwia Chutnik, Mikołaj Długosz
Projekt okładki oraz projekt typograficzny
Aleksander Modzelewski | olekmo.pl
Pierwszy czytelnik
Piotr Gruszczyński
Korekta
Iwona Pijanowska
Koordynacja projektu
Maria Wilska
Zdjęcia
Mikołaj Długosz
Wydawca
Nowy Teatr
Madalińskiego 10/16, 02-513 Warszawa
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury
i Dziedzictwa Narodowego
Spis
treści
Intro8
1. Proszę wejść
10
2. Cela
26
3. Piosenka dziewczyny prowadzonej na widzenie
36
4. Samochodziarz
44
5. Sny
52
6. Sceny z życia więziennego
62
7. Jedyneczka
70
8. Personel mówi o emocjach
78
9. Przeszkadzały
86
10. Proszę wyjść, kończymy
94
Intro
- Taki pomysł jest, słuchaj, żeby tam do nich chodzić i spisać potem
ich różne historie, trzeba pogadać z Karoliną, może przez teatr jakoś
załatwić, żeby nas tam wpuścili. Jakieś zajęcia na przykład z nimi
robić i potem oni będą mówić, i to spisać.
- Nie wiem, no fajnie, ale ja nie mam czasu.
8
9
1.
Proszę wejść
Chodzimy do więzienia. W każdy wtorek od szesnastej do siedemnastej trzydzieści jesteśmy w środku.
Ja to Nauczycielka, Mikołaj to Mikołaj. Ludzie z zewnętrznego świata.
Należy przejść przez bramkę strażników, zostawić rzeczy w szafce
i minąć wielką metalową bramę. To jak symbol zamknięcia, odgrodzenia od reszty społeczeństwa.
Niebieska brama co jakiś czas otwiera się z powolnym piskiem, taki
dźwięk wydają rzeczy potężne i znające swoją wartość. Rzeczy
pewne siebie.
Nieopodal piętrzą się kamienice, sklepy i banki. Prawdziwe życie
oplata miejsce Kary i Hańby: pawilony, budynki, spacerniak i drukarnię, dzięki której więźniowie mają pracę, a my możemy korzystać
z ich usług. Możemy przez chwilę żyć w oczywistej symbiozie
handlowej i zapomnieć o pokucie, którą muszą odbyć mężczyźni
ubrani w zielone drelichy.
Z wnętrza budynku wyjeżdżają samochody, niektóre na sygnale,
z ciemnymi szybami. Za nimi kryją się więźniowie transportowani
na sprawy albo zmieniający placówki. Zaciemnieni zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych, zgodnie z zasadą niegorszenia
Normalnych Ludzi ich widokiem. Zgodnie z zasadą tajemnicy,
według której te dwa światy nigdy nie mogą się poznać i mieć punktów stycznych. Zachowanie higieny izolacji to podstawa w całym
misternie przygotowanym systemie penitencjarnym. Gdzie role już
10
dawno zostały rozdane, a długa tradycja ulepszania wszelakich form
karania sprawia, że w kontakcie z zamkniętym światem stajemy się
bezradni ze swoimi humanitarnymi przyzwyczajeniami.
Zaglądamy więc przez dziurkę od klucza, przez półotwartą bramę zamykaną przez strażnika z bronią przy pasku. Jak tam jest - czy powietrze
jest inne, czy niebo ma zmieniony kolor, czy tam w ogóle jest niebo?
Pracuje wyobraźnia: a kto tam mieszka? Zabójca, alimenciarz,
złodziej. Zbir i zakała społeczeństwa, człowiek z kwadratową szczęką,
wypukłym czołem i rozbudowanymi mięśniami. I tatuażami. Jakaś
rasa przestępcza, inne plemię, ludzie równoległego świata.
Jest tyle stereotypów, obaw i ciekawości. Chodzenie do więzienia staje
się ekscytującą wycieczką w głąb grzechów i sposobów ich karania
przez społeczeństwo. Odwiedziny przez cały czas niebezpiecznie
balansują między turystyką więzienną, niezdrową ciekawością
a chęcią poznania mechanizmów łamania prawa. To jasne, nigdy
nie wiadomo, czy się tam kiedyś nie znajdziemy. Widmo spędzania
wieloletniego wyroku w całkowitym zamknięciu przeraża. I fascynuje.
Obrzydliwa farba na ścianie łuszczy się i delikatnie wsuwa za koszulę.
Najbardziej chemiczny z chemicznych zapachów do czyszczenia
kibla oplata skórę jak ekskluzywne perfumy. Wychodząc stamtąd,
człowiek niesie do domu cząstkę grozy.
Za bramą mieszkają oni, Osadzeni. Brzmi podobnie jak osadnicy, tylko
że ci zwykle zajmowali tereny słabo zaludnione lub niezamieszkane.
Dla nich była to szansa rozpoczęcia nowego życia, a dla rejonów
możliwość rozwoju. Tutaj sytuacja jest jednak nieco inna niż w grze
strategicznej, kiedy buduje się nowe cywilizacje i wymyśla świat
od początku. Tutaj świat jest wymyślony od dawna, bez możliwości
zmiany. Można się dostosować albo zginąć, można lawirować, lecz
tylko w obrębie z góry narzuconych zasad. Jak w grze planszowej,
gdzie liczy się spryt i przedsiębiorczość, ale wszystkich obowiązują
zasady, których nie można ominąć.
W grze „Osadnicy”, wymyślonej przez Klausa Teubera, a wydanej po
raz pierwszy w 1995 roku w Niemczech, chodzi o to, aby odnaleźć
11
się w nowej rzeczywistości i zbudować sobie świat od początku.
Każdy z graczy zakłada kolonię na wcześniej niezamieszkanej
wyspie Catan. Są na niej różnego rodzaju tereny oznaczone losowo
wyłożonymi żetonami wyobrażającymi las, pola uprawne, łąki, góry,
wzgórza i pustynie. Wyspa otoczona jest morzem, a na wybrzeżu
są gdzieniegdzie porty. Osady zakładane przez graczy dostarczają
ich właścicielom surowców naturalnych, których można użyć do
rozbudowywania terenu, budowania podstawowej infrastruktury
oraz nabywania tak zwanych kart rozwoju. Ponieważ jednemu
graczowi bardzo trudno jest wyprodukować wszystkie surowce
potrzebne do rozwoju, odpowiednio podejmowane decyzje handlowe
są istotnym elementem strategii prowadzącej do sukcesu. Interakcję
pomiędzy graczami komplikuje również istnienie złodzieja, który
kradnie graczom surowce i utrudnia ich produkcję. W grze nie
występują elementy walki. Oprócz posługiwania się złodziejem,
niepodejmowania handlu z innymi graczami oraz blokowania
rozwoju ich dróg i osad, nie ma możliwości wyrządzenia szkody
przeciwnikom.
Wygrywa gracz, który zgromadzi dziesięć punktów zwycięstwa.
Punkty zwycięstwa uzyskuje się za wybudowanie osady lub miasta,
najdłuższej drogi, utworzenie największej armii złożonej z rycerzy
lub karty rozwoju reprezentującej budowle specjalne.
Punkty zwycięstwa w codzienności więziennej zdobywasz właściwie niezauważalnie. Podbijanie hierarchii, wzajemne relacje są zbyt
subtelne, aby je wyjaśnić. Punkty zdobywa się, mozolnie budując
samego siebie w relacji z innymi. Lub w relacji ze swoim strachem,
smutkiem, frustracją.
Mikołaj przynosi pewnego razu na zajęcia ogromne pudło z „Osadnikami” i tłumaczy zasady. Nauczycielka nie chce grać, bo nie lubi,
woli chować się za zeszytem z notatkami.
Chłopcy grają godzinami. Pomaga im to zbijać godziny i spędzać je
tak, aby nie zauważać wolnego upływu czasu. Jest on podzielony
rozkładem zajęć, przygnębiającym zaznaczaniem każdego ruchu,
każdej czynności. Jego podstawowe procedury to ustalenie rytmu,
12
narzucanie określonych czynności i regulacja powtarzających się
cyklów. Procedury te, wzięte z doświadczeń wspólnot zakonnych,
szybko zostały wprowadzone w gimnazjach, warsztatach i szpitalach.
W krainie zamknięcia, oddzielnych zasad, takie ramy czasowe
okazują się niezbędne nie tylko podczas sprawowania kontroli nad
więźniami, ale i gospodarowania ich czasem. Dobrze jest więc przez
chwilę mieć kontrolę nad minutami. Czas jest sprawą indywidualną,
nad którą człowiek może co najwyżej zastanawiać się przed snem.
Jak to się stało, że minuta ma godzinę, rok zawiera w sobie dekady,
jedna sekunda trwa w nocy minutę, a dzień ze dwa dni, przynajmniej.
Za to nasz tydzień odmierzany jest wtorkami. Mamy wspólny czas
z chłopcami, przez kilkadziesiąt minut zegarki świata wewnętrznego
i zewnętrznego są zsynchronizowane.
Chodzimy do Osadników, którzy nie poszerzają swojego pola walki,
bo żadnej walki tam już nie ma. Jest za to pilnowanie własnego
terenu. Tego, co im dano. Nikt tu, inaczej niż w grze, nie zbiera
surowców naturalnych, raczej wyobraża sobie las - patrząc na gołe
ściany pomalowane emalią, pustynię - przebywając w przepełnionej
celi, łąki - podlewając rachityczny kwiatek w doniczce, który już
dawno zdechł i sterczy teraz jak zaschły kikut wyrzutów sumienia.
Po pewnym czasie na naszych spotkaniach zostanie trzech – najważniejszych - Osadników. Bibliotekarz, S. i Biskup. Przewodnicy
po dziwnym świecie równoległym. Świecą latarkami i cierpliwie
tłumaczą. Pierwszy zacznie opisywać swoje życie w listach słanych
regularnie, drugiemu uda się napisać jeden list, a trzeci pozostanie
na zawsze „księdzem gangsterem”.
Głos pierwszego jest obecny w tej książce, jest narracją ze środka,
z samego brzucha Rakowieckiej. Głos pozostałych pobrzmiewa
w opowieściach, anegdotach i uzupełnieniach. Chór Osadników przemówi dopiero wówczas, kiedy zbliżysz się do nich i poznasz ich język.
Ale to nie jest proste. Nie chodzi tu przecież o zawiłe reguły gramatyczne, trudne słowa gwary więziennej, która zawsze brzmi obco
w ustach człowieka z wolności. Problem z komunikacją polega na
samej chęci poznania.
13
Tacy na przykład ludzie na wczasach, wyjeżdżający sobie po egzotykę
i zrobienie kilku zdjęć, nie uczą się zwykle niczego o danym miejscu.
Oczywiście, powiedzą w sklepie „dziękuję” w obcym języku, może
nawet spróbują porozumieć się na migi po kilku głębszych. Ale
zwykle włącza się ograniczona ciekawość ludzi, powodowana tym,
że turysta porusza się w tymczasowej strefie czasu i miejsca. Jest
chwilowcem, anonimowym ciekawskim podglądającym tubylców
przez LCD cyfrówki. Nie trzeba się przedstawiać, skoro nie zostajemy tu na dłużej. Nie trzeba wiedzieć o innych więcej niż to, co
niezbędne do przeżycia. O sobie też nie należy mówić zbyt wiele,
zaufanie ogranicza się do wymiany kurtuazyjnych pozdrowień.
Będąc gościem na Rakowieckiej, nie wkuwa się slangowych słówek,
nie robi sztucznych sznytów i dziar. Jest się sobą, ale w żadnym
wypadku nie jest się odizolowanym i zdystansowanym turystą.
To właśnie oni zwykle mają kolonizatorskie podejście: niech inni
się mnie nauczą, niech mnie zrozumieją, a najlepiej zadziwią, zabawią. Szefowanie włącza się w różnych przypadkach: kiedy jest się
białym fagasem z klasy średniej, kiedy ma się więcej pieniędzy niż
inni, kiedy ma się pozycję.
W więzieniu wystarczy natomiast, żeby być „z zewnątrz” i człowiek się
robi chamem niczym z eksperymentu Philipa Zimbardo. Bo to łatwo
zwietrzyć słabszych, łatwo poczuć krew i wykorzystać swoją pozycję.
A złapane zwierzątka w klatce mieć przed nosem i drażnić je ostrym
patykiem. Albo obserwować przez lornetkę, tak jak na sawannie
podgląda się ospałe lwy, którym podają narkotyki, żeby nie zeżarły ludzi.
Kraj Dzikich w środku Warszawy, a to dopiero! A głupi ludzie wydają kupę kasy, żeby jechać na egzotyczne wyprawy. A głupi ludzie
mają potem zdziwione miny, jak ich taki lew chapnie i zdarzy się
to naprawdę, nie w kolorowym folderze.
Wchodzimy więc w każdy wtorek na sawannę, gdzie obawy mieszają
się z ciekawością. Zamiast niebezpiecznych mieszkańców mamy
herbatę w kubku i rozmowy o literaturze.
Po głowie kołaczą się różne opowieści o grypsujących, hierarchiach,
klawiszach i wewnętrznych strukturach. Bo to my jesteśmy na ich
terenie. Można wreszcie poczuć niepewność.
14
Na ile jest się w stanie opisać coś, czego się nie doświadczyło? Czy
zmysł współodczuwania wystarczy? Jak zatem o tym pisać: z reporterskim dystansem czy humanistycznym liryzmem?
Po jakimś czasie rodzi się między nami bliska więź, wtedy trudniej jest zachować racjonalne myślenie: ci ludzie nie siedzą tu za
niewinność. I serce naiwnie dyktuje obrazy strasznego systemu,
który wsadza niewinnych ludzi do pierdla. Niewinnych, czyżby?
Nie wszyscy siedzą za palenie skręta czy kradzież chleba. A jednak
system kuleje, piętrzy absurdy, które aż proszą się o krytykę. Więzień
staje się ofiarą, role zamieniają się po jakimś czasie.
Tym bardziej odczuwa się niepewność, tym bardziej zmysły pracują na wysokich obrotach. A jak Osadnicy robią sobie z nas żarty?
Wkręcają, wyśmiewają i mają z nas dobrą zabawę?
Co prawda na zajęcia nie przychodzi się po prawdę, realny opis sytuacji. Nie przychodzi się słuchać krwawych kawałków. To, co mówią,
może być równie dobrze podkręcone lub zupełnie zmyślone. Już na
pierwszym spotkaniu jeden z Osadników powiedział, że owszem,
cieszy się, że będą odbywać się zajęcia, ale dużo osób sobie tu do
nich przychodzi. Na początku są mili, ale potem i tak pytają za co
się siedzi, jak długo i co czuje człowiek, kiedy zabija.
Cały czas pamięta się więc o niepisanej regule niepytania: za co się
siedzi, jak to się stało, ile jeszcze? Ciąg dalszy reguły: będą chcieli,
to sami powiedzą. Może to nieco sztuczne tak udawać, że nie ma
tematu, ale z drugiej strony na skazanych zawsze się patrzy przez
pryzmat wyroku, a nie tego, kim są. Humanizm w czystej postaci:
tak patrzeć i słuchać. Byle nie dać się oszukać.
Za późno.
Powoli więc z ich opowieści sączy się obraz życia w Świecie Równoległym. Tym za kratami i tym, który do krat doprowadził.
Teoria tego świata tworzy się mimochodem, kiedy rozmowa schodzi
na temat grup przestępczych. Nauczycielka wtrąca, że wychodzą
one na miasto tylko w nocy. I miny Osadników, pełne politowania,
bo przecież nie wiesz, czy twój dobrze poukładany sąsiad nie jest
złodziejem. Może wychodzić do pracy na ósmą, tak jak do biura.
Wracać do domu, gdzie żona czeka z obiadem, dzieci odrabiają lekcje.
Bo grupa, firma, koledzy to jak dobrze prosperująca korporacja.
15
Są tu zasady, godziny pracy i projekty do wykonania. Jest szef i są
pomocnicy. Są pracownicy szeregowi, a nawet sprzątaczki. Są biura
i wyjazdy integracyjne. Kochanki, zdrady i kuluarowe rozgrywki.
A że nikt nie podbija karty i nie składa oficjalnego podania o urlop...
Firma to firma, praca jest, jaka jest. Byleby pieniądze były.
W istocie istnieją dwa równoległe światy. Jeden jest oficjalny, widziany i akceptowany. Płaci się w nim podatki, pieczętuje umowy
i prowadzi strony internetowe. W drugim życie toczy się mniej
zauważalnie dla reszty ludzi. Znamy miasto z kawiarni pełnych
zakochanych par i dzieci jedzących desery lodowe. Ale jednocześnie
- i wcale nie „pod osłoną nocy”- toczy się w tych samych lokalach
życie poważnych szefów gangów. Niektórych z nich poznasz z daleka:
złoto, kark, dziara. Taki wygląd jak z atlasu przekroju społecznego.
Ale niektórzy wyglądają tak jak ty i zdziwisz się jeszcze nieraz, że
tacy jak ty potrafią zwinąć ekskluzywną furę z podziemnego garażu.
Nie wszyscy o tym wiedzą.
Większość „równoległych” zdaje sobie sprawę z tego, że ich zakład
pracy nie prowadzi ubezpieczenia od nagłych wypadków. Bójka,
kalectwo, śmierć. Więzienie. Takie życie, taki zawód.
Czasami po odsiedzeniu kary ludzie nie wracają do poprzedniej
pracy, wybierają bardziej legalne życie. Jeśli nie widzieli czyjegoś
zabójstwa lub nie są bardziej wplątani w biznes, to mogą do końca
życia prowadzić sobie myjnię samochodową i mieć spokojne życie.
Wielu z nich jednak wraca do kolegów. Nie mają innego wyjścia,
bo kto ich przyjmie do pracy po wyroku, kto ich utrzyma z dziurą
w składkach emerytalnych, z rentą? A w świecie równoległych nie
ma bezrobocia. Są okresy lepsze lub gorsze, ale zawsze można sobie
dorobić i jakoś odłożyć na rodzinę.
„Wyjdę stąd i nie wiem, zupełnie, co mnie czeka”. Tak mówi część
z nich. Co będą robić?
Będą sobie ścierać pumeksem z twarzy wyraz zdziwienia na widok
czytnika cen w supermarkecie, bo tak się składa, że nie znają
takiego nowoczesnego świata. Będą nakładać głębiej kaptur na
twarz w czasie jazdy metrem, bo im się będzie paranoić, że wszyscy się na nich gapią. I wiedzą. Że oni stamtąd. Że oni na zawsze
z piętnem przestępcy.
Można też przygotować się do wyjścia.
16
O, tutaj więzienie ma odpowiednią ofertę poszerzenia CV. Na
przykład dwutygodniowy kurs ogrodnictwa. Czternaście dni przysposabiania do zawodu. Finansowane przez Unię kursy mają za
zadanie wskazanie odpowiedniej drogi po wyjściu z więzienia,
a także resocjalizację poprzez pracę.
Absolwenci pokazują zdjęcie z wręczania dyplomów ukończenia
kursu. Na nim grupka mężczyzn, których wzrok jest nieodgadniony.
Dwóch się uśmiecha, wszyscy ubrani po cywilnemu, na sportowo.
Jeden z absolwentów objaśnia: „Ten z prawej to Wołomin, ten obok
Pruszków, nie żyje już, nowotwór, ten obok też Wołomin”.
I tak dalej, jak przy zdjęciu z kolonii, gdzie kto i skąd przyjechał.
Zakończenie kursu, połowa nie żyje. Nie wiadomo, czy pozostali
skorzystają z wiedzy o sadzeniu roślin. Albo z kopania dołów. Nie
wiadomo, jakie podejście do przyrody i roślin ma kilku wysoko
postawionych ludzi z najważniejszych grup przestępczych w kraju.
Na zajęciach Osadnicy siedzą w bibliotece, tworząc krąg, i opowiadają. Jak powiedzą o jedno słowo za dużo, to zaraz w śmiech. Albo
przepraszają. Tak jak wtedy, gdy opowiadają „krwawo”. Czasami
chcą szokować i wtedy zerkają w stronę Nauczycielki, czy aby nie
zgorszona. Nie chcą jednak mówić o powodach swojego odosobnienia. Może to i dobrze.
Nie zawsze jest się przecież przygotowanym na wysłuchanie relacji
na przykład z zabójstwa. Aby ją odpowiednio poczuć, należy być na
taką historię gotowym. Wiedzieć, po co się chce ją usłyszeć. Jeśli
natomiast przychodzi się tak po prostu, to żadne, nawet najbardziej
nieprawdopodobne, historie nie są potrzebne.
Bo nie dla sensacji siedzi się w więzieniu w każdy wtorek.
Nauczycielka i Mikołaj przyszli po anegdoty, a dostali całe życie
Osadzonych. W ramach zaufania. Zupełnie za darmo.
Liczyli na opisy życia przestępczego, nie biorąc pod uwagę kategorii
„prawda” czy „fałsz”. Nie chcieli bawić się w sąd czy w reporterów.
Chcieli za to wstępu, rozwinięcia i zakończenia, ale na więzienie
trzeba nowej formy, bo tutaj nic do siebie nie pasuje.
A kiedy Osadzeni zapytali (taktownie, to fakt), jaki będzie finał
tych całych spotkań, to już nikt nic nie wiedział.
Zaczynali się irytować. Był to powtarzający się motyw rozmów.
17
18
Osadzeni strasznie się niepokoili, że ktoś przychodzi do nich na
chwilę, a potem zabiera się do pisania książki o więzieniu. Są pełni
szacunku, może mają już coś na kształt zaufania, ale powtarzają
co jakiś czas refren:
Powiem wam jedno
Że kto tu nie spędził
Kilku lat to nic o tym
Miejscu nie wie
Tu nic nie ma sensu ani logiki. Przychodzicie, nie rozumiecie nic.
Tu nic nie ma większego sensu.
Nie wiadomo, co można.
Za pierwszym razem Nauczycielka szła korytarzem, nie spodziewając
się niczego. Nie włączając uczuć. Bała się, że się wzruszy, och, jakże
biednym losem więźniów. A przecież tu mordercy są, gwałciciele.
W istocie była kobiecym szpiegiem w facetowym kraju. Męska osada
lubi kobiety, ale w gruncie rzeczy kompletnie o nich zapomina. Ma
kobiece ciała rozwieszone w toalecie i na ścianie przy łóżku. Obkleja
sobie kobiecym ciałem stolik do kawy i kubek stawia na gołej dupie,
myśląc wtedy o seksie. Ale realnych kobiet na Rakowieckiej nie
ma. Są wyobrażenia, wspomnienia i telefony z korytarza. Do żony,
matki, partnerki. Siostry. Z czasem lista się zmniejsza. Zostają tylko
blondynki z plakatu. One jednak nie odpiszą na list i nie ma jak do
nich zadzwonić.
Nauczycielka raz w tygodniu prowadzona jest do Osadników przez
dwóch facetów. Idzie jak jakaś Jodie Foster krocząca korytarzem
na pierwsze spotkanie z Hannibalem Lecterem w wersji hurtowej.
Koleżanka pyta potem: „A nie boisz się tak z nimi siedzieć?”
I Nauczycielka stwierdza, że zapomina się bać, bo nie wymyśliła
sobie jeszcze, czemu miałaby to robić.
Siedzi się i się rozmawia. Wcześniej przygotowane tematy i zadania
zostają tylko w notesie. Zamiast tego pozostają rozmowy, nawet bez
większego planu. Nauczycielka jest zazwyczaj poukładana, ale po
raz pierwszy nie wie, jak zakończy się cały projekt.
19
Nie zawsze jest chęć na to, aby rozmawiać o tym, co było. Z jednej
strony wspominanie jest zawsze momentem ucieczki od teraźniejszości, melancholijnym snuciem opowieści, gdzie prawda miesza
się z fikcją, a niedopowiedzenie działa na wyobraźnię bardziej niż
dosłowność. Z drugiej strony jednak zbyt dużo tu przemilczeń
wynikających nie tyle z braku zaufania do osób z zewnątrz, ile
z wzajemnych gier hierarchicznych. Ustawiania się po kątach
i w szeregu wewnętrznych reguł.
Aby przełamać pierwsze lody, znaleźć nić porozumienia, wymyślone
zostało „Okno na Warszawę”, gdzie każdy może zgłosić zapotrzebowanie na konkretny widok współczesnego miasta. Na kolejne
zajęcia przynoszone są zdjęcia i wokół nich toczy się wspominkowa
opowieść.
„Przynieście Wilanów”, prosi S. Potem dziwi się, że na miejscu łąki
jest nowe osiedle. Nie widział swojej dzielnicy od ponad dziesięciu
lat, ale pamięta nazwę każdej ulicy, każdy kąt. Mówi: „Mieszkam
niedaleko”. A przecież mieszka na Rakowieckiej. Oburzają się potem,
bo „dom” o więzieniu mówić nie można. Że „u siebie” to jest zawsze
tam, skąd się zostało zabranym, ale gdzie ma się nadzieję wrócić.
Wyjaśnia to potem B. w liście:
Niektórzy niekiedy określają celę, mówiąc na przykład na spacerze czy
będąc w pracy, czy szkole –„wracamy do domu”, „wracamy do chałupy”. Tępimy takie powiedzenia, nie można tak mówić. Dom to dom!
Na wolności! W domu ktoś czeka – żona, dzieci, rodzina, dziewczyna,
ktoś bliski. Jak można nazwać domem klatki, w których nas trzymają.
No, ale niektórzy mają już tak chore głowy przez siedzenie tutaj, że tak
właśnie myślą.
Część osób prosi o miejsca ulubione albo takie, które bardzo się
zmieniły. Patrzą na widoki, dopytują. Złote Tarasy, ścisłe centrum
albo bazary. Większość z nich była w pośredni sposób związana
z targowiskami. To tam zaczynali albo mieli kontakty z różnymi
biznesmenami w skórzanych kamizelkach. Wyczuwa się jednak
pogardę dla badylarzy, drobnych złodziei i kombinatorów w skali
mikro. Żeby mieć pozycję, dobrze jest być w więzieniu człowie20
kiem z przeszłością ciekawą i spektakularną. Trochę wstyd zostać
złapanym na podrobionych płytach CD w latach dziewięćdziesiątych, kiedy można było wzbogacić się na czymś konkretnym. Jeden
z nich opowiada o swojej ciotce, która codziennie woziła żywe
kury w klatkach na bazar Różyckiego. A że była gruba, to ledwo
się mieściła w swoim małym trabancie. Wujek upychał klatki i całe
towarzystwo toczyło się w bazarowe okolice, gdzie czekały już
baby do oskubywania kur i przyrządzania ich na ruszt. Potem na
Różycu stawała cała machina do podgrzewania i biznes się kręcił,
tak jak ten ruszt.
Zaraz po opowieści o ciotce snują się kolejne wspomnienia. O stadionie, haraczach z automatów, pierwszych większych pieniądzach.
O wpływach na opanowanym terenie i ścisłym podziale rejonów.
Wszystkie historie związane są z różnymi dzielnicami Warszawy,
widać w nich całą topografię kryminalną, która czeka jeszcze na
opisanie. Nie wiadomo jednak, jak wziąć się za te historie, jak je
powiązać, jak stworzyć z nich wielką powieść o upadłych gwiazdach
lat dziewięćdziesiątych.
Każdy inaczej wspomina moment aresztowania. Niektórzy żałują
nie tylko tego, że zostali złapani, ale że dołożono im jeszcze kilka
paragrafów lub zostali zakapowani.
Przez cały czas trwania zajęć Mikołaj siedzi obok Nauczycielki
i skupia na sobie wzrok, kiedy zaczyna coś mówić. Przy Nauczycielce Osadzeni gadają między sobą, trochę tak jak wtedy, kiedy
prawdziwa nauczycielka pisze na tablicy, a dzieci rzucają za jej
plecami samolocikami.
Absurd siedzenia w fotelach, w bibliotece pełnej starych książek.
Absurd „zajęć literackich”, kiedy nie o samą literaturę przecież
chodzi, ale o wybory życiowe, te dziwne ścieżki losu, na które nie
zawsze mamy wpływ. Powieści, o których rozmawiamy (autorstwa
Grzesiuka, Himilsbacha, Nowakowskiego), są blisko ich własnych
losów, ale tak naprawdę tworzą trampolinę do rozpoczęcia innych
tematów. Może właśnie w czasie tych zajęć literatura jest wreszcie
naprawdę potrzebna do kontaktu z człowiekiem.
Jeden z nich, B., jako jedyny nie powie do końca trwania zajęć, dlaczego został Osadnikiem. Będzie sączył historie powoli, listownie. Życie
w odcinkach przychodzić będzie pocztą, w kilka dni dwadzieścia
21
parę stron drukowanymi literami. Potem więcej i więcej. Mozolne
przedzieranie się przez swoją przeszłość aż do punktu zero, do
Rakowieckiej. Pierwszy list zaczyna się tak:
To wszystko, co znajdziecie poniżej, miało być w miarę poukładane.
Taki miałem pomysł. Jednak w miarę pisania nie poradziłem sobie
z tym, niestety. Wybaczcie więc. Jestem przekonany, że jeśli uznacie, że moje wypowiedzi mogą wam się do czegokolwiek przydać, to
z pewnością w umiejętny sposób to wykorzystacie.
Nie wiadomo jednak, jak wykorzystać cudze życie i to jeszcze
w sposób umiejętny. Siłowanie się z literami to trudny sport.
Wszyscy Osadnicy próbują na nowo nadać sens miejscu, w którym
przyszło im żyć. Włączają się w gotową strukturę i przyjmują wobec
niej różne strategie. Jedni desperacko chcą zachować siebie. Inni
o sobie zapominają, przyczajeni i skupieni na przetrwaniu.
Ludzie z gumy, którzy muszą w miarę bezboleśnie przejść przez
system kary i pokuty.
Trzech bohaterów z biblioteki. Dwóch roznosi po celach zamówione
książki. Trzeci jeździ po różnych aresztach, ale już mu i tak lepiej
niż dawniej, kiedy to sześć lat spędził w pojedynczej sali.
Ma wszczepioną do czaszki blachę, pewnie to skutek wypadku przy
pracy, może choroby.
Można sobie wyobrazić, że dzięki tej blaszce bezpośrednio łączy się
z bazą. Ma stały kontakt z kolegami, odbiera sygnały, kieruje akcjami.
Tylko czasem, po całym dniu, blaszka służy jako prywatna karta
pamięci, twardy dysk lub nawet czarna skrzynka.
Znajdują się na niej niezbędne informacje, ale i wspomnienia, które
skutecznie spychane są do najdalszych folderów.
Jedno z nich pochodzi z baru Gama.
Przychodzili do niego z kolegami bardzo często.
Pewnego dnia zdążył tylko zamówić sobie jajecznicę.
- Jak ja lubiłem sobie pojeść, gruby taki byłem, grubszy niż teraz.
Poszedł do sklepu z komórkami, który był tuż obok, bo wtedy wszyscy
byli na podsłuchu i przez to musieli dwa razy dziennie zmieniać karty.
22
Poszedł więc wymienić sobie przed spotkaniem sprzęt.
A kiedy wrócił po kilku minutach, to wszyscy koledzy byli zabici.
Wszystkich w środku rozstrzelali.
Trwało to bardzo krótko.
- Zobaczyłem tylko kałużę krwi, ale cała podłoga normalnie pływała.
Na ścianie i na kaloryferze leżały części moich kolegów, nie, no nie
ma o czym opowiadać, skończmy temat.
Ale jego oczy cały czas widzą tę scenę. Blaszka w głowie nagrzana
do granic możliwości. Te dziwne źrenice, żółtozielone, projektują
wciąż te same sceny, wydaje się, że jeśli jeszcze raz je włączy, to nie
wytrzymają bezpieczniki. To nie oznaka braku uczuć, to przejście
na wyższy poziom odczuwania. Kiedy są emocje, ale nie ma już
w środku spustoszenia.
Koniec retrospektywy.
Zaczynamy rozmawiać na inny temat.
Wydaje się, że pod podeszwami czuć krew z podłogi. W ogóle nie
można podnieść nóg, tak tam lepko.
Po pierwszych zajęciach Nauczycielka trochę płacze, ale to chyba
po to, aby dodać sobie animuszu.
Pewnego dnia można zwiedzać cele. Spacer trwa godzinę. Otwierają
się drzwi, więźniowie wychodzą z podniesionymi rękoma i stają
w rzędzie na korytarzu. Wtedy można wejść do środka i zobaczyć
małe mieszkanka. Kwiaty, poukładane ubrania, konsola i telewizor. Kapcie, książka (czasami kodeks karny do czytania przed
snem), pisma. Każdy przedmiot ma swoją przestrzeń, jest niemal
narysowany w odpowiednim miejscu. Łatwo wyobrazić sobie
sprzątanie, delikatne przenoszenie przedmiotów na swoje miejsce. Przedmioty jak dalekie wspomnienie wolności. Przedmioty
z nowym kontekstem.
Na zajęciach ciągle mowa o więzieniu jako państwie w państwie.
Niby jest regulamin, ale w praktyce wygląda to inaczej. - To jak
walenie głową w mur - mówi jeden z nich. Nigdy nie wiesz, co cię
może spotkać. Teoretycznie wszystko jest opisane i z góry założone.
W praktyce jednak zdarza ci się coś, czego się nie spodziewasz.
23
Takie miejsce. Wszystko zależy od ludzi. Trzeba wśród nich lawirować.
Więzienie to sztuka lawirowania. Znalezienia sobie odpowiedniego
miejsca.
Nauczycielka chodzi na zajęcia zmęczona po pracy i myśli o obiedzie,
a oni wręczają jej kiedyś kartę menu restauracji W Pierdlu. Czyta
z obrzydzeniem, ale nie bierze tego do siebie. Na chwilę zamienia się
w dyżurną korytarzową roznoszącą kocioł z zupą, którą nalewa
wielką chochlą do misek i talerzy podstawionych przez kolegów.
Zanurza łyżkę głęboko, po gęste: ziemniaki, kość, włoszczyznę. Miesza
w kotle, aby było sprawiedliwie. Głodnym tu być nie można, głodny
mózg domaga się nowych impulsów, których zapewnić mu nie można.
Przez chwilę człowiek jest pożyteczny, to dobre uczucie, które
sprawia, że mamy alibi na ewentualny koniec świata.
Stoi się wtedy przed sądem penitencjarnym, przed wokandą, przed
Panem Bogiem śliniącym palce i przeglądającym ze znudzeniem
naszą kartotekę.
- Zabójstwa, porwania, szantaże. Dragi, kurwy i samochody. Taaa...
Czyta leniwie, a my wtedy szepczemy:
- Zupę nalewałem, żem nalewał zupę, w radiowęźle nadawali moje
piosenki, do gazetki pisałem. Robiłem coś, próbowałem.
A Bóg, jak to on, mruknie pod nosem i do samego końca człowiek
nie wie, czy się tym razem udało, czy jednak zrzuceni będziemy do
czarnej smoły, gorącej jak jasna cholera.
Wszystko to jak w melodramacie albo serialu. Uda się lub nie za
bardzo. Ułoży się życie w więzieniu czy dłużyć się będzie czas do
wyjścia na wolność? A znowu potem, w upragnionym domu - czy
ktoś jeszcze będzie czekał?
S. mówi, że telewizyjny tasiemiec „Pierwsza miłość” wcale nie jest
oglądany przez gospodynie domowe, tylko przez rzesze więźniów
rozsianych po kraju. Siedzą i masowo, celami, patrzą w ekran.
Przeżywają.
Chodzi o to, że jest Paweł z Anną, a potem z Marysią, ale ktoś ma
wypadek i nie wiadomo, czy przeżyje. Do tego Kinga nie ma szczęścia w miłości i ciągle trafia na idiotów. Za to Bartek jest lekarzem,
do którego wzdychają kobiety, bo kobiety lubią, jak mężczyzna ma
24
fach w ręku i jest przystojny. Akcja dzieje się we Wrocławiu albo na
wsi, więc każdy znajdzie coś dla siebie - wielkomiejskie widoki lub
wiejskie klimaty. W opisie serialu widnieje pocieszająca informacja,
że „oprócz problemów miłosnych stają oni także przed naprawdę
poważnymi życiowymi dylematami”. Bo można było sobie pomyśleć,
że to nie na poważnie jednak, i co wtedy.
Więźniowie oglądają, uciszają się wzajemnie i leżą na pryczach jak
na szezlongach w salonie. Potem jeszcze chwilę gapią się na reklamy, chwilę komentują: „jak ona mogła to zrobić” albo „zupełnie jak
u szwagra”. Próbują się odnaleźć w sztucznym świecie i tym samym
usprawiedliwić przed sobą nawzajem, że oglądają coś takiego.
W domu toby pewnie do żony krzyczeli: „Weź to wyłącz, jak ty
możesz na takie pierdoły patrzeć”.
No, ale Rakowiecka to nie dom. Śmieją się z tych, co po świetlicy
mówią „idę do siebie”. Do siebie to jeszcze długo nie, jeszcze długo.
Serial odmierza czas i jak klepsydra pokazuje upływ kolejnych dni.
Tymczasowość każe szukać sobie nowych rozrywek, zapełniaczy,
zamulaczy. Tymczasowość roztwiera codziennie rano swoją szczerbatą szczękę i każe się drapać w podniebienie, zaspokajać.
Nie wiadomo tylko, co zaspokajają w sobie Nauczycielka i Mikołaj,
chodząc i słuchając rakowieckiego głosu, Radio Osadzenie FM.
Niewiadome jest najciekawsze.
Gdzie jedziesz?
Jadę do więzienia.
A po co?
A po co?
25
2.
Cela
Opowiada B:
Jak wygląda cela? Są różne cele, różne oddziały.
Pojedyncza – na N-kach dla więźniów niebezpiecznych lub izolatki (cela
izolacyjna), czyli cela, do której trafienie to kara.
Dwuosobowa (są takie na N-kach), są również na normalnych oddziałach.
Trzy-, czteroosobowa – na normalnych oddziałach.
Jaka by nie była, to jest nie taka, jaka powinna być.
Przede wszystkim chodzi o przeludnienie - według norm tylko polskich na
osadzonego powinno przypadać 3 m kw. powierzchni czysto użytkowej,
czyli z wyłączeniem wszystkich sprzętów będących na wyposażeniu celi,
takich jak:
- łóżka, stoły, szafki, kąt (czyli wydzielona zamknięta klitka, w której
znajduje się kibel). Tak więc, jeśli moja cela ma 19 m kw., a czystej
powierzchni użytkowej jest 10,5 m kw. (mierzyliśmy centymetrem), to
znaczy, że przypada na jednego złodzieja 1,5 metra kwadratowego! Czyli
pięćdziesiąt procent tego, co zapisane w kodeksie. Zdajecie sobie sprawę,
co to oznacza. Że brakuje miejsca, tlenu, godzi to w jakąkolwiek intymność,
w humanitarne traktowanie, że rodzi kłótnie, konflikty, kolejki do zlewu
czy do kąta i tak dalej.
Norma Polska, co cholernie ważne, ma się nijak do norm europejskich.
Pomijam już takie kraje jak Szwecja czy Norwegia, gdzie powierzchnia
użytkowa na osadzonego więźnia to 9 m kw. Wszystkie inne kraje w Unii
Europejskiej mają najmniej 6 m kw. Nawet w Rumunii jest to 5 m kw.
A u nas jest to 3 m kw. zapisane prawnie, a w rzeczywistości 1,5 metra
kwadratowego! To jest właśnie Polska.
Cela jest miejscem, gdzie, pomijając oddziały pracy czy szkoły, siedzi
26
się dwadzieścia trzy godziny na dobę. Wyjątkiem jest jedna godzina
spaceru dziennie.
W mojej celi są trzy pary piętrowych łóżek (na które mówi się koliby,
koja na górne grzędy), jedno łóżko parterowe. Ponieważ siedzę na celi
mieszanej (4 grypsujących, 3 niegrypsujących), są dwa blaty. Jeden dla
jednych, drugi dla drugich. Samary (torby) trzymamy pod łóżkami.
W niektórych, tych nowszych puszkach, są tak zwane mercedesy, czyli
łóżka z wysuwanymi szufladami, gdzie łatwiej o czystość. Tak to kurz
nie osiada na samarach.
Są zasady, kilka podstawowych, których bardzo się przestrzega. Przede
wszystkim powinno być tak, że to, co na celi, nie wychodzi poza nią! Nie
zawsze się to sprawdza. Jednak tak powinno być. Jeśli cela jest „ułożona”, to w porządku. Bardzo przestrzega się higieny i czystości. Stąd są
dyżury - albo pojedynczo, albo kolejkami. Rano się zamiata, później na
mokro. Raz albo dwa razy na tydzień wszystko z podłogi idzie na górę,
czyli na łóżka. Robi się „szober”, czyli szorowanie podłogi i gruntowne
porządki. Codziennie myje się kąt i bolek, czyli zlew. Raz w miesiącu,
na początku, po oddziałach roznosi się środki higieniczne, głównie na
krótko to wystarcza. Już mówię, co dostajemy. Na siedmiu: siedem rolek
papieru toaletowego (czyli rolka na głowę na miesiąc, paranoja), płyn do
WC, płyn do podłogi, siedem jednorazówek do golenia, które nadają się
do wszystkiego prócz właśnie golenia. Robi się z nich albo kombajn do
golenia głowy na łyso, albo mojkę do cięcia papierosów czy czegokolwiek
innego. Siedem mydeł, które bardziej śmierdzą niż pachną – czyli chyba
najtańszych, jakie są na rynku, siedem saszetek do prania z proszkiem
podobnej jakości.
Teraz zobaczcie, jestem na oddziale pracy (z naszej celi obecnie dwóch
pracuje na kuchni, jeden na stolarni, ja na k.o., jeden się uczy, jeden zaraz
zaczyna pracę też na kuchni, ostatni idzie na terapię AA za niedługo).
Dzięki temu każdy z tych, co pracują, przemyca z pracy papier toaletowy, płyny, mopy, inne artykuły, bo inaczej w żadnym stopniu to, co
dostajemy, nie wystarczyłoby.
Na Rakowieckiej nie ma blind w oknach (okno to lipo). To jest duży plus,
można wyjrzeć przez kraty i zobaczyć kawałek terenu aresztu. Jak są
bundy, nie widać nic. Przez celę są przeciągnięte dwa sznurki (oczywiście
z przemytu), na których wieszamy pranie. Każdy ma podwójną szafkę,
w której trzyma się talerze (platery), higienę oraz inne swoje rzeczy. Łaźnia
przysługuje raz w tygodniu - siedem minut. Tak jest na normalnych
27
28
29
oddziałach, jednak na A II - czyli oddział pracy, szkoły - jest bardziej
ulgowo. Dzięki temu, że pracuję, mam łaźnię codziennie, gdy wracam
z pracy. Poza tym blokuje się włącznik wody kawałkiem zużytej karty
telefonicznej i czas kąpieli się wydłuża.
Na oddziale pracy pobudka jest o 5.30. Za kilka minut jest apel – wchodzi
oddziałowy i podaje mu się stan celi, czyli w tym wypadku – siedem. Około
5.45 jest śniadanie. Od 6.00 do 8.00 jest ciepła woda (później 13.30 –
14.30 i od 20.00 do 21.30 ). Myjemy się i po 7.00 do pracy wychodzimy
po kolei. Około 13.00 (czasem 12.30) jest obiad, o 16.30 kolacja. Jest też
mleczak – tylko dla diety. Ale znowu (tych korzyści jest bardzo dużo) z
powodu tego, że na moim oddziale siedzi kilku „kucharzy”, mleczak jest
rozlewany w dużym garnku – kotle – i dostaje każdy, kto chce. Uwierzcie
mi, jedzenie na Mokotowie to jest z bardzo małymi wyjątkami – tragedia,
no ale trzeba coś jeść, by z głodu nie zdechnąć.
Co tydzień jest wymiana mała – czyli frotki (ręczniki) i platerki (ścierki
służące do kładzenia na nich żarcia i wycierania talerzy). Co dwa tygodnie
wymiana duża, czyli wymiana zagłówków (poszewek na jaśki) i prześciółek
(prześcieradeł). Ci, co dłużej siedzą lub bardziej dbają o higienę, raczej
nie wymieniają, tylko sami piorą (w wolnościowym proszku). Bo jeśli nie
masz znajomych w pralni lub na wymianie, lub jeśli nie masz szacunku
albo nie zapłacisz (na przykład kawą, papierosami), to wymiana może
być taka, że dostaniesz „zajechane”, czyli zniszczone, choć czyste, ręczniki
lub prześcieradła, albo te drugie podarte lub za krótkie.
Tutaj trzeba umieć się odnaleźć, przystosować, przetrwać, poradzić sobie.
Inaczej przegrywasz. Człowiek to jednak taka istota, która choć najbardziej
krucha, jest również najtwardsza. Potrafimy przetrwać, obrócić niekorzyści
w korzyści lub rzeczy, które pomogą nam przeżyć, w każdych warunkach.
Jak zbudowana i podzielona jest Rakowiecka?
Są tu pawilony. Pawilon A to oddziały (I piętro ) A 1 - skazani, niepracujący, A II mój oddział – praca, szkoła. II piętro – A III – praca, półotworek.
Grupa półotwarta, czyli większe przywileje – od apelu do apelu otwarte cele,
każdy pracuje, kilkunastu na wolności. Możliwość korzystania z telefonu
bez ograniczeń. Jednak choć miałem dwa razy propozycje przejścia na
A III, to nie chciałem, wręcz nogami i rękoma się broniłem przed tym. Bo
tam więcej konfidentów i podpierdalaczy siedzi niż normalnych złodziei.
A III to oddział, który dla mnie nie istnieje w sensie ewentualnego nań
30
przejścia. Naprzeciwko A IV, czyli tzw. Atlantis – oddział terapii tej
zasądzonej lub z wyboru. Ryją tam głowę i wierzcie mi – karmią tam
przebywających złodziei takimi farmazonami, że każdemu udowodnią,
że jest alkoholikiem. Na III piętrze – A V – oddział szkoły, a naprzeciwko sale do terapii Atlantisu – wykładowe, ćwiczeniowe itd., o wielkości
oddziału, jednak bez podziału na cele. Na parterze referat, pomieszczenia
administracji, dyrekcji itd. To prawie cały pawilon A.
Klatką schodową połączony on jest z pawilonem B. B IV to taki trochę
bliźniaczy oddział jak A II – też praca, trochę bardziej w porządku zmiany
gadów (oddziałowych). Nie ma oddziału B V, jest B III, B II i B I – to już
co innego, to są tzw. tymczasy, czyli tymczasowo aresztowani, czekający
na wyrok, ale też nie w 100%, właśnie ze względu na przeludnienie. Na
Rakowieckiej siedzi około 920 – 930 więźniów, a według praw powinno być co najwyżej 450. Na dziś mamy 107% przeludnienia. Za B jest
pawilon C. C I, C II, C III, C IV i C V – głównie TA.
Prócz tego jest pawilon D – oddzielony budynek dla świrów albo prawdziwych, albo tylko z powodów dla siebie korzystnych udających wariatów. Dostają tam takie specyfiki (wszelkiego rodzaju psychotropy itp.),
że każdy by ześwirował. Kolega mi kiedyś opowiadał, że jak (ale nie
w W-wie) jeszcze w pomarańczowym mundurku (N) wszedł na oddział
dla czubków, to myśleli, że to Święty Mikołaj.
Kolejny to wolno stojący budynek E, czyli Szpitalka E I, E II, E III – tragedia zachorować (poważnie), w kryminale to już koniec końców – największa
tragedia. No i pawilon N. 36 miejsc dla tak zwanych niebezpiecznych
– siedzi i siedziała tu cała elita: Pruszków, Wołomin, Mokotów, Bagsik,
Grobelny itd. Nawet teraz większość N-ek to czołówka polskiej mafii, ale
to pewnie wiecie. Teraz N to już co innego niż jeszcze 10–12 lat temu.
Ich co prawda nikt nie widzi – jak jeździ się stamtąd na sprawy, to jest
ruch w kryminale wstrzymany, co pewnie widzieliście. Palą się takie
okrągłe jarzeniówki z napisem N. Mają oddzielny spacerniak na dachu
swojego oddziału – bez możliwości oglądania świata, jedynie kawałek
nieba i non stop monitoring. Po 2 kamery na celi; non stop ich obserwują,
nawet łaźnia i kibel jest monitorowany. Spacery w obrączkach na rękach
i nogach – korzyści to tyle, że spokój na celach, góra dwuosobowe. Teraz
mogą pod celą mieć wszystko. A że z reguły to bardzo bogaci ludzie, to
kumpel, który pracuje na kotłowni i kiedyś tam kaloryfer odpowietrzał,
mówił, że po wypisce ich cele wyglądają jak witryny sklepów spożywczych.
Na początku 2000 roku nie było tego pawilonu (teraz to chluba więzien31
nictwa polskiego) i N-ki były na zwykłych oddziałach. Mam kumpla,
który siedział 3 lata wówczas na N-ach. Opowiadał, że nie było nic
– po 1,5 roku dostał długopis i kartkę na 15 minut, by do żony napisać.
O ataku na WTC dowiedział się w 2003 roku, opuszczając N-ki. Tak to
wówczas wyglądało. Teraz jest inaczej.
Na te 930 osób około 150 pracuje między innymi w kuchni, konserwacji,
kotłowni, pralni, administracji oraz, mając pracę na wolności, w hospicjum czy u fryzjera.
Mozolne zamiatanie celi, czyszczenie wspólnej toalety, składanie
koca i rozciąganie go na łóżku. Poprawianie fałd, strzepywanie
niewidocznych pyłków. Polerowanie kubka, czytanie książki po
dwa razy. Gapienie się na roślinę, która mozolnie pnie się w górę
po przygotowanych żyłkach i nitkach. Roślina odmierza minuty
jak klepsydra, jej liście robią się coraz bardziej żółte, aż w końcu
odpadają. Zmiata je szczotka ocierająca miękkim włosiem wydeptaną posadzkę.
Chodząc po podłodze, dokładnie się wie, ile kroków jest od okna do
drzwi. Zamaszystych dwanaście, normalnych piętnaście. Słoniowych
siedem. Na podłodze musi być porządnie posprzątane, bo to na niej
czai się najwięcej kurzu. A to ktoś po pracy w brudnych adidasach
przyjdzie, a to zwykle z korytarza się naniesie. Pod łóżkami wymiecione, w łazience wyczyszczone. Do muszli nasypany proszek, zlew
wyskrobany z osadu. Jakoś można żyć w tym wszystkim, dzielić
przestrzeń. A sześć osób to dużo, za dużo jak na życie. W oknach
kraty, nie ma jak wyskoczyć, świat się widzi podzielony na kwadraty,
jak na szachownicy. Zamiast pionków malutkie figurki strażników.
Poruszają się w różnych konfiguracjach, do przodu, w tył. Znikają,
wtedy szachownica pozostaje pusta jak kawałek kartki do wypełnienia. Jak kartka z zeszytu.
Pisze się więc listy. Do rodziny, do dziewczyny, czasami do znajomych.
Pisze się niekończące się wiersze, zaklęcia, przemowy.
32
Oda do złożonej koszuli na półce
Leż tam i bądź,
uprasowana pod poduszką,
uprana pod kranem,
namydlona pod pachą mydełkiem z przydziału
Niepieniącym.
Leż tak i czekaj na specjalną okazję
Widzenie albo koncert
Koszulko składana wielokrotnie na łóżku
Starannie, bez fałdki, bez kantu
Ileś ty mi minut uratowała,
Kiedym dbał o ciebie i ciebie wygładzał
A kiedy przyjdzie ten czas, że będę musiał ciebie zwinąć do torby pod
łóżkiem
To wiedz, że wyjmę cię stamtąd i założę
Wieczorem zawieszę o oparcie krzesła
A rano założę
Obiecuję
Koszula towarzyszy w ważnych momentach. Koszula jest jak przyjaciel, element trzymający przy życiu.
Kiedy wyjdę na korytarz dzwonić do znajomych
- O ile jeszcze mam znajomych Będę miał na sobie ciebie, koszulo
Bo dzwonić do domu to jak iść na uroczystość
Poprawiam więc rękaw i wystukuję numer
Ale ona znowu nie odbiera, już drugi rok tak dzwonię
A ty nie odbierasz, dziewczyno
Gdybyś chociaż mi w słuchawkę nawrzeszczała
„spierdalaj, kryminalisto, normalnie rzygać mi się chce
od ciebie, złodzieju”
to bym zrozumiał
i koszuli do dzwonienia więcej nie zakładał
nie ukrywam, na dłużej by starczyła
ale nie o to nawet chodzi
33
bo
dla mnie to i tak wielkie wydarzenie:
środy od szesnastej do szesnastej trzydzieści
niedziele od dziesiątej do jedenastej
karta z impulsami wsuwana szybko do żółtego aparatu
brak ciebie na końcu kabla, brak ciebie w tej plastikowej budce
wkładam więc w kieszeń
kartę na dwadzieścia pięć impulsów
wracam do łóżka
w drzwiach mijam kolegę i on tak się na mnie patrzy
„co, znowu żeś se podzwonił”
no tak, nie mam już gdzie dzwonić, raz nawet wykręciłem
wszystko jedno jakie cyfry, żeby tylko kogoś usłyszeć
ale nie było takiego numeru
jeszcze takiego numeru dla mnie nie stworzyli
żeby ktoś odebrał i ze mną porozmawiał
tyle lat żyję i nie mam do kogo zadzwonić
horoskop, zegarynka, infolinia z opakowania po jogurcie
nic mnie już nie bawi
wszystko to oszukaństwo
przecież strażnik słyszy, o czym ja gadam
wstyd potem w sumie, jakiś taki wstyd
kiedyś nie wytrzymałem i go zbluzgałem
potem miałem karę
ale ile można znosić te upokorzenia
Ten typ
Siedział w przezroczystej kabinie i robił głupie miny
A to że światło wyłączone o dwudziestej drugiej
A to że:„ nie gadać
Bo w drzwi celi będę walił”, straszył
Pogadać z nim nie szło
Taki typowy gbur
Żeby pracować tu to trzeba mieć odpowiednią psychikę
Albo są bardziej ludzcy
Ale zazwyczaj to są psychole jacyś się wyżywają
Cisza
Kurwa
34
Kurwa
Cisza
I do kibla po ciemku zasuwaj
Jak tak bardzo musisz
U nas na bloku, mówią do ciebie,
Musi być taka sytuacja mianowicie
Co by się nie czepnął nikt
Co by wszyscy uważali
Że kara przebiega bez zarzutu
Zwłaszcza w nocy
Wracam więc na łóżko, znowu
koszulę zdejmuję i zawieszam na chwilę na oparciu krzesła
oglądam we wszystkie strony ale nic się na niej nie dzieje
przemierzam w podkoszulku celę
ale nic się w niej nie dzieje
pewnego dnia jestem zdenerwowany
i z całej siły mszczę się na materiale tak czule wygładzanym
drę we wszystkie strony, rękaw odpruwam, wyrzucam za siebie
teraz to ja mam w dupie te chodzenia do telefonu, ja tego telefonu nie
potrzebuję
w dupie mam spacery
zostaję pod celą i tu czekam
aż mi każą wyjść stąd ja nie wiem do kogo
35
3.
Piosenka dziewczyny prowadzonej na widzenie
Cały ranek stałam przed szafą i myślałam: czarna sukienka czy ta
niebieska? Bo w czarnym to on mnie nie lubi, ale za to mogłabym
pokazać, że jest mi smutno. I ładna ta sukienka jest, z wycięciem.
Wcale nie taka zakonnicy, dekolt widać. Niech i on coś ma z tego
widzenia. Ale znowu ta niebieska to nam się kojarzy z wyjazdem
nad morze wtedy, kiedy mi się oświadczył. Na piasek klęknął
i dłonie me w swoje dłonie ujął. „Będziemy razem, na zawsze”. A ja,
że „tak, kochanie”. Dwa miesiące później ojca mego zdążył prosić
o zgodę, bo my z tradycyjnej rodziny. Rodzice się zgodzili, no i go
zaraz aresztowali. Żeby to się wzięli za prawdziwych przestępców,
a nie ludzi młodych za błędy młodości ścigać. Sądy, policja – wszyscy
oni mają w tym interes. Co on zrobił złego, pytam, przecież raptem
ze dwa kioski okradł, no ludzie, bez przesady! Tam mu się odwiesiły
jeszcze jakieś rzeczy i sędzina mówi, że nie da rady, że do więzienia.
I taki wstyd. Co ja matce miałam powiedzieć? Że narzeczony pod
celą gacie na sznurku suszy?
To powiedziałam, że do Londynu pojechał zarobić na ślub, że taki
zaradny życiowo i chce z pieniędzmi ogólnie wejść w nowe życie i po
prostu dba o rodzinę. A matce się to też spodobało, mówi, że ojciec
dumny chodzi i opowiada po osiedlu, że córka męża będzie miała
prawie z zagranicy. Oby się nigdy nie wydało, bo dopiero będzie.
To tylko półtora roku, to może jakoś przejdzie.
Chyba jednak ta niebieska kiecka, żeby dać mu sygnał, że to wszystko
nadal aktualne. Jak wyjdzie, to ja czekam. Cały czas.
36
37
Stoję czasami pod oknem celi, po drugiej stronie ulicy, i macham.
Na migi pokazuję, że kocham i że tęsknię. Że adwokat ma przyjść
na kolejne widzenie, przed wokandą. Że nasz pies był chory, ale już
wyzdrowiał. Takie tam, ważne i nieważne, jak to w życiu. Stoję pod
oknem i wypatruję znajomej twarzy między kratami, a on z kolegami macha. To ja krzyczę: „Tęsknię, Misiu”. Z koleżanką poszłam,
to koleżanka też, że pozdrawia się drze. Koledzy jego się śmieją,
kopią w kraty, słyszę, jak do niego mówią: „Fajna laska” i do mnie
odkrzykują: „E, tęsknimy”. Macham z krawężnika, aż mnie ręka
boli. Potem idę do kościoła na popołudnie.
Tylko tak myślę sobie, że jak on wyjdzie, to skąd my forsę weźmiemy,
żeby rodzicom pokazać, że on jednak zarobił?
Chyba będzie musiał znowu iść coś ukraść.
Widzenia są w różne dni, w zależności od tego, czy więzień pracuje,
czy nie. Należy być na liście osób, które więzień do siebie zaprasza.
Jak już zdecyduje się na odwiedziny, to należy pamiętać, że mogą
wejść tylko dwie osoby jednego dnia. Dzwoni się do wielkiej bramy
w kolorze niebieskim. Za chwilę strażnik łypie okiem w okrągłym
wizjerze i otwiera bramę.
W niedziele jest najmilej. Przychodzą kobiety z dziećmi, zamawiają obiad w kantynie, piknikują na sali widzeń. Ale zanim się tam
dostaną, muszą wypełnić kwitek z danymi, zostawić strażnikom
i usiąść w oczekiwaniu na wywołanie. W trakcie można w specjalnym okienku nadać paczkę żywnościową lub higieniczną. Kobiety
wnoszą tekturowe pudła z wypisanym nazwiskiem. Ktoś tam,
ktoś tam, syn kogoś tam. Markerem. Wszystko jest szczegółowo
sprawdzane, jak na lotnisku przy wylocie do krajów zagrożonych
konfliktem zbrojnym. W końcu do paczki można włożyć tak wiele:
narkotyki, grypsy, alkohol, cokolwiek. Paczka jak pękaty list ze
świata zewnętrznego, z jego całym dobrobytem. Gdzie mydło znaczy
pachnący obły kształt, a nie zdechłą kostkę koloru kupy. Gdzie
serek to serek, a nie biała breja. Na luksus ładnych przedmiotów
trzeba sobie zasłużyć, czasami paczki są długo przechowywane
w składziku. Kiedy już strażnik wyjmie te kotlety mielone w srebrnej folii, smażone z miłością, kiedy przetrząśnie czekoladowe
cukierki i prześwietli jajka na twardo, to można już iść. Albo czekać
na widzenie.
38
Obleśna sala z drewnianymi stołami i krzesłami, które są już tak
zniszczone, że ich nogi powykrzywiały się we wszystkie strony. Na
ścianach porady postpenitencjarne, o szansach po wyjściu z tego
miejsca. Skserowane na szaro, krzywo wycięte, jakby się nikomu
nie chciało pomagać i z obowiązku tylko ktoś to zawiesił, z przypływu jakichś uczuć.
Za pierwszym razem wchodzi za mną potężna dziewczyna w turkusowej bluzce z cekinami. Rozmawia przez telefon, jak się potem
okazuje z chłopakiem, z którym zaraz się zobaczy. Trzyma w dłoni
oblepionej tipsami komórkę i tylko: „Ja też cię kocham, Dzióbku,
zaraz się zobaczymy, jestem już na dole”. Tak za sobą tęsknią, że nie
mogą poczekać na oficjalne widzenie, jeszcze do niego się umawiają.
Obok, w poczekalni, siedzi skromna pani w słomkowym kapeluszu, która wygląda jak katechetka. Wygładza nieistniejące fałdki
lnianej sukienki, poprawia włosy. Jeśli przyszła tu do męża, to nie
powinien on wyglądać jak większość: w dziarach i dresach. Jeśli
jednak odwiedza syna, to biedna ta matka jest, daleko pada jabłko
od jabłoni, metody wychowawcze zawiodły. Albo inaczej: może jej
syn jest jedynym osadzonym niesprawiedliwie, przez błąd sądów
polskich, błąd wymiaru sprawiedliwości?
Zawsze znajdą się tutaj tacy, którzy domagają się zadośćuczynienia.
Ślą pisma, gromadzą dokumenty. Chcą, aby spotkać się z kimś na
zewnątrz i pomóc. Większość jednak doskonale wie, za co odbywa
karę, która jest przecież wpisana w zawód podniesionego ryzyka.
Wpadniesz – trudno, następnym razem ci się poszczęści. To, co
denerwuje, to nielogiczna wysokość wyroku, nieproporcjonalna
do szkodliwości danego czynu. Mówią: „Czy to nie jest chory kraj,
chore prawo, żeby za kradzieże samochodów dostawać 15 lat?
Przepełnione są wszystkie więzienia w Polsce, zamykają rowerzystów, drobnych złodziei, za grzywny i tak dalej. A prawdziwi
przestępcy zasiadają na eksponowanych stanowiskach. Ja się nie
żalę, stwierdzam albo potwierdzam starą prawdę, że jak już kraść,
to miliony, wtedy zostaniesz nazwany w Polsce biznesmenem, ale
jak ukradniesz samochód, to jesteś złodziejem”.
Nie są prawdziwymi przestępcami, nie są biznesmenami. Są osadzonymi zbyt długo.
39
Po jakimś czasie wyczytują nazwiska i można zejść do sali na dole.
Krata jedna, krata druga, odhaczenie na liście i nadanie numeru
stolika. Otwarta kantyna, z której pachnie stołówką. Kobiety od
razu stają w kolejce, zamawiają obiady, desery, lody. Dzieci siadają
przy stole lub biegną do kącika zabaw. Wreszcie wprowadzają po
kilka osób. Uściski, przywitania, zajmowanie stolików. Straszny
gwar, zupełnie inna atmosfera niż dotychczas w tym miejscu.
Dla osób, które są tu po raz pierwszy, sytuacja jest dość krępująca,
ponieważ nie wiadomo, co można, a co nie. Ci, którzy są tu często,
patrzą z pogardą na nowych. Ale i ci się wyrobią.
Mi to zajęło trochę czasu, ale ja z natury nieśmiała jestem. Wstydziłam
się tego miejsca, ale chłopak mój mówi, że nie ma czego.
Przy stoliku cztery krzesła, wejść mogą równocześnie dwie osoby
odwiedzające. Nie licząc dzieci. Na środku sali przeszklony boks,
w którym siedzą strażnicy obserwujący teren. Czasami pokazują
ludzką twarz i przedłużają widzenie o dziesięć - piętnaście minut.
Zazwyczaj kosztem czegoś, czasami bezinteresownie.
Wchodzi on, mój Miś.
Rozbudował się strasznie, w liście napisał „czterdzieści centymetrów”, a ja aż się zaczerwieniłam, ale potem doczytałam, że to
chodzi o mięśnie gdzieś tam na ręku. Ćwiczy na celi baniakami
z wodą, krzesła sobie kładzie, pompki wykonuje.
Miś ćwiczy dla swojej Myszki. Jak wyjdzie, to mnie będzie nosił na
rękach, tak mi mówi. Chyba że go zdradzę, to wtedy zabije mnie tymi
samymi mięśniami. Tak mówi.
Ale ja na niego czekam, nie chcę słyszeć o innych, czekam cierpliwie, aż się to wszystko skończy i trzeba będzie znowu kombinować
pieniądze.
Kiedy siedzi się na sali widzeń i ma nad głową tykający zegar, słowa
płyną szybko, myśli są bardzo skupione. Darowany czas kontaktu ze światem zewnętrznym należy wykorzystać maksymalnie,
potem jest o czym myśleć przez najbliższy tydzień. Jest na czym
zawiesić myśli.
Na białym blacie podwójnego stolika splatają się dłonie niczym
w jakiejś kawiarni nad morzem. Tak sobie czasami wyobrażam, że
jestem na wakacjach z Misiem, że zamawiamy kawę i lody.
40
41
Idę więc do kantyny i proszę panią Halinę o lody i kawę. Kawa
w plastikowych kubeczkach parzy skórę. Stawiam to wszystko
przed nami i mówię, napijmy się. Pachnie bryzą, pachnie rozgrzanym
piaskiem. A Miś na to: „Pojebało cię, co ty pierdolisz? Jaki piasek?”
Patrzy na mnie podejrzliwie, bo nie rozumie. Cały czas się boi, że
go zdradzam. Nie zawsze taki był, w więzieniu przejął język od
kolegów. Rodzicom by się to nie podobało.
Muszę więc przysięgać co chwilę na wszystko, co dla mnie ważne.
Przysięgaj na matkę, on mówi, kiedy coś mu się nagle przypomni.
Przysięgaj na Sabę. Saba to mój pies. To przysięgam, już mówię po
godzinie znudzona: „Misiu, uwierz mi”. A on nerwowo stuka butem
o posadzkę.
Kiedy kończy się widzenie, to podchodzi do stolika strażnik
i rzuca: „Kończymy”. To my się wtedy zaczynamy całować. Ale
trochę na smutno, nagle poruszeni faktem rozstania. Tym, że nam
się to życie tak nie chce ułożyć. Ja mu mówię: „Czekam na ciebie,
wiesz o tym. Wrócisz, to się pobierzemy. Będę miała piękną sukienkę,
całą dla ciebie. Kupimy dom, wielki dom i będziemy mieć gromadę
dzieci i werandę, na której wieczorami będziemy sobie siadali
i pili wino. Będę ci trzymała głowę na ramieniu, a ty będziesz mnie
po tej głowie gładził. Chcesz?” A on smutny, zrezygnowany: „Ty
mnie jednak zdradzasz” .
To ja już zdenerwowana, że chyba tego chce, bo tak często o tym
mówi. To on, że zabije tego drania i mnie. To ja, że więcej tu nie będę
przychodzić, skoro on mnie tak obraża. A on, że mogę do niego nie
pisać, bo wszystko między nami skończone. A ja, że dobrze, niech
tak będzie, jak on tak chce, ale ja go kocham.
Przychodzi strażnik, otwiera kratę i można wyjść na zewnątrz. Idę do
góry schodami i za chwilę mrużę oczy na słonecznym placu. Otwierają
się drzwi wielkiej bramy, która wygląda teraz jak furtka na działce.
Trzask za plecami. Przechodzę ulicą na przystanek tramwajowy
i czekam na trzydzieści trzy. On dzwoni za dwa dni, że już dobrze.
Bardzo na niego czekam, gdyż uważam, że jest uczciwym człowiekiem.
42
4.
Samochodziarz
Podchodzę powoli do samochodu i próbuję klamkę. W zamek wkładam kluczyk, wytrych, szyfr wbijam w karoserię, bo wszystkie auta
w tym mieście znają moje linie papilarne. Podchodzę więc powoli
i delikatnie gładzę boczne lusterko.
Drzwi od strony kierowcy otwierają się cichutko. Czuję się zaproszony do środka, niewidzialny szofer w pięknym garniturze kłania
mi się usłużnie. Wsiadam więc i obejmuję biegi. Jedyneczka. Pach.
Silnik sam już wie, co ma robić. Odzywa się pod klapą, cały gotowy.
Warczy kroplami benzyny, która natychmiast przetwarza się w przezroczystą mgłę wypływającą przez rurę wydechową. Wpływającą
w żyły, bo wszyscy samochodziarze mają benzynę zamiast krwi.
Krew buzuje zawsze wtedy, kiedy coś ma się zdarzyć, najczęściej
niemiłego, przykrego takiego.
Burzyła mi się kiedyś krew cały wieczór. A nad ranem wpadli do
domu i mnie wzięli.
To w ogóle był numer, bo wpadli rano do domu, akurat teściowa była.
I tak łubu-du ze stu naraz, bo to policja ścigała grupy zorganizowane
i za złapanie członka gangu leciały premie.
Wpadli i „wszyscy na ziemię”. Żona to myślała, że nas normalnie
napadli na tle rabunkowym, ale potem jeden wyjął blachę.
Przeszukanie trwało do południa, potem, jak już prawie kończyli,
to nie musieliśmy leżeć na ziemi, tylko normalnie siedzieliśmy
w fotelach. I oni też tak usiedli, a jeden z nich mówi do drugiego:
-Ty, a sprawdzałeś tam w kącie?
-No nie.
Odsunęli łóżko, a tam stała skrzynia, no i znaleźli.
44
Kurczę, sobie myślę, tak na sam koniec dodatkowy paragraf.
No taki pech.
- Ale co znaleźli?
- No taką tam broń.
I przez jedenaście lat leżałem w celi i wymyślałem najbardziej
okrutne metody zemsty. Jak nie mogłem zasnąć, to te tortury mi
pomagały. Ich zakres był spory. Zakapował mnie wieloletni kolega
z klatki. Wrobił mnie w przestępczość zorganizowaną, za którą
są zawsze wyższe wyroki – i wyższe premie dla policjantów za
rozpracowanie. Po wyjściu też chciałem się mścić. Od jakiegoś
czasu przestałem już wymyślać zemstę, uspokoiłem się. Ja sobie
poczekam, mnie się nie spieszy.
Ustawiam boczne lusterka, pasów nie zapinam, bo złodzieje nie mają
wypadków. Jeżdżą wprawnie, bezpiecznie, mają swoje zasady, ale
nie robią niczego, co krępowałoby ich ruchy.
Ruszam z krawężnika, samochód opada na jezdnię, a kiedy koła
dotykają asfaltu, to przenoszę się w oddzielną stratosferę. Wzbijam
się gdzieś wysoko, jestem poza zasadą grawitacji. Lecę, szybuję, koła
kręcą się w powietrzu. Kolejna planeta do Układu Słonecznego. Auto
kradzione, błyszczące lakierem, rysujące smugi w powietrzu swoją
odkręconą tablicą rejestracyjną. Świsty białych linii krojących niebo
na kawałki tortu. Silnik nadaje tempo, takt tętna, które pozwala
szybciej pompować benzynę w żyłach. Podłączony do tłoków mijam
kolejne gwiazdy, jadę Drogą Mleczną, autostradą na krańcu świata,
a choćby i do nieba.
Szybkość staje się priorytetem. Drugi, trzeci, czwarty bieg.
Pode mną mrugają czerwone światła wyłączonych kierunkowskazów.
Pusto, cicho, z oddali nocne miasto łypie neonem w czarną maź.
Miasto ze swoimi wszystkimi tajemnicami chowanymi skrzętnie
pod rozdartą halką, z niespełnionymi wróżbami. Z całym dystryktem takich jak ja.
Asfalt kruszy się po kolejnym zakręcie, zjeżdżam z Puławskiej
w Dolną i jadę prosto na Wilanów.
Gdzieś przy Sobieskiego łapię ogon. Na początku niewiele sobie z tego
robię. W notesie pięćdziesiąta kreska na tajemnej liście przebojów.
Pięćdziesiąt nowych samochodów wziętych sobie tylko dlatego, że
45
istnieją. Doświadczenie w pracy to podstawa, dzięki temu żadna
sytuacja nie jest powodem do dużego niepokoju.
W każdym razie sygnał przeszywa ciemność, łupi we mnie bez możliwości riposty. Nie mam wyjścia, muszę gubić. Skręcam w boczną
uliczkę, niby-osiedlową, ale znam ją dobrze, bo obok kolega mieszka.
Uliczka łączy się z drugą, przy garażach.
Chcę w nią skręcić, ale widzę, że ogon za mną. Przyspiesza. Nie chcę
robić sensacji, ale nie mam wyjścia. Daję po hamulcach, Warszawa
zdziwiona budzi się z drzemki i naciąga kołdrę na plecy.
Już kilka razy wpadałem i jakoś się wykręcałem. Nie można na to
liczyć, nie zawsze się uda. W zawodach zwiększonego ryzyka kara
wpisana jest w koszty. Wiedzą to najbliżsi, choćby nie mieli wiedzieć
nic. Dla ich własnego dobra, oczywiście. Trudny zawód nie powinien
być tematem towarzyskich anegdot czy szczegółowego omawiania
przy kolacji. Zwykle przychodzę wieczorem, jem kolację i rozmawiam
o głupotach. Żeby się odstresować, żeby zapomnieć. Potem, czasami,
wychodzę na noce, ale nie lubię wtedy pracować, bo człowiek jest
bardziej widoczny. Paradoksalnie. Zresztą noc jest do spania.
W każdym razie raz to jak mnie złapali, to myślałem, że ze szczęścia
to te pały się posikają. No normalnie takie miny mieli rozanielone, jakby wygrali los na loterii. Potem się okazało, że to była ich
pierwsza akcja. Dla nich na minus, dla mnie na plus taka sytuacja,
bo zaraz ich zagiąłem. Miałem podrabiane dokumenty przy sobie,
to był samochód na zamówienie i byłem przygotowany. Oni, zanim
cokolwiek się połapali, to już mnie nie zobaczyli. Zwyczajnie uciekłem i tyle. Nawet mnie nie skuli, co za amatorka. Wywinąłem, aż
się kurzyło, taki nie byłem już młody, ale jednak stres robi swoje
i przyspiesza. Wiedziałem, że to była moja ostatnia szansa, bo gdyby
przyjechali dodatkowi, to już by się od razu połapali. Zresztą mnie
mają w komputerze, no, sławny jestem, co tu kryć.
Mam zawiasy, jakieś tam pół roku odsiedziane, coś by się zebrało. Ale
policja mnie zna z ulicy, mają od nas specjalne grupy, to sobie tylko
zdjęcia z monitoringu czasem wymieniają. Uczą się nas na pamięć.
Wracając do opowieści, to tak: daję po hamulcach. Okropny zgrzyt
zastyga wśród murów, aż balkony odpadają od fasad blokowisk.
Skręcam nagle przy śmietnikach, przebijam jednokierunkową
między sklepem a wejściem do klatki i dalej z powrotem, trochę
naokoło zawracam na główną ulicę. Psy za mną już się pogubiły,
46
uśmiecham się szeroko, bo nic mnie tak nie cieszy, jak dobra, zasłużona adrenalina. Widzę ich we wstecznym, jak próbują wyjechać
z wewnętrznej, po trawniku, ale wkurwieni.
Kilka chwil wystarczy, aby zjechać od Wisły gdzieś bokiem i za pięć
minut być na miejscu.
Skręcam, gaszę silnik. Drzwi trzaskają przyjaźnie, oswojony żelaźniak już poznał nowego pana, już zrozumiał.
Z przyzwyczajenia, a może i trochę z ciekawości, otwieram klapę
bagażnika. Może jakieś skarby na mnie czekają w środku. Akurat
zakupów nie miałem czasu dziś zrobić, tak po prawdzie to zapomniałem, moja mi znowu będzie gadała.
Dobrze by było, gdybym w środku zastał torby z kerfura czy inne
smakołyki. Ale najlepiej to chleb, jak rano wychodziłem do pracy, to
stara mówi: „Nie zapomnij chleba kupić”, to ja zapomniałem. Potem
będzie znowu, że jej robię na złość. Ale to nie tak, nie myślę przecież
cały dzień, żeby jej dokuczyć. Zapracowany jestem, z kolegami się
spotykam, w warsztacie siedzę przez pół dnia i sobie przyszykowuję
tablice, jakieś tam kable. Żeby potem tylko podjechać, oddać auto
chłopakom i żeby oni tylko tam wszystko zrobili. Wiedzą jak, sprytni
są, ale ja wolę, jak po mojemu sobie wszystko porobię. Jestem wtedy
spokojniejszy, że jest dobrze. Ale czas to wszystko zabiera, dlatego
też nie latam po zakupy, bez przesady. Ale teraz mi głupio, że znowu
będzie gadanie, więc liczę na cud, że mi los dał nie tylko brykę, ale
i te nieszczęsne jedzenia.
Pyk, otwieram, klapa odskakuje.
Patrzę do środka, tam taki koc leży, z wybrzuszeniem.
Zaglądam, podnoszę róg, a tam w środku związany facet leży. Chyba
nie żyje, bo siny cały, oczy półotwarte.
O kurwa, o kurwa.
To teraz już ja nie wiem, jak ja z tego wyjdę. Żebym to ja kropnął, ale
nie, skąd. Ja się przemocy brzydzę, ja nigdy nie biłem. No, czasami
odepchnąłem, bo w pracy różne się zdarzają sytuacje. Ale nigdy,
żeby iść na bijatyki czy coś. Co ja Rambo?
Facet leży w bagażniku, ja muszę zostawić samochód, zaraz przyjdą
chłopaki i teraz co robić?
Sprawdzam ciało, trup jak nic, zimny taki. Trupi.
I naraz mnie nachodzi myśl, że to mnie ktoś wystawił – konkurencja
albo psy. Że mnie kukułcze jajo podrzucili, trupie jajo. Wiedziałem,
47
że nic dobrego z tego nie wyniknie, to wyjechałem z garażu, ryzykując, ale trudno.
Podjechałem na takie łąki, tam teraz wybudowali osiedle, to ich już
nie ma. Wyjechałem na te łąki, wziąłem benzynę i szmaty i to po
prostu wszystko podpaliłem.
Zapalił się samochód w sekundę. Zatarłem tylko ślady i poszedłem
do domu.
Straciłem trochę kasy, ale ryzykować nie będę, trudno. W śmierć
to ja się nie bawię, nie ma głupich.
48
50
51
5.
Sny
Gasić światło.
Górne słońce przestało świecić. Wyłączyli prąd. Ktoś jeszcze je
na łóżku jakieś ciastka, ale większość leży już pod kocami i szuka
odpowiedniej pozycji do leżenia. Śmiać mi się chce, jak sobie przypomnę te wszystkie sklepy oferujące idealnie dopasowane materace.
Sprężyny, włókno kokosa, wielokrotne testy dotyczące miękkości.
W szklanej gablocie specjalna maszyna uciska materac wzdłuż całej
jego powierzchni. A ten nic, zgina się delikatnie, ale nie za dużo, bo
to podobno niezdrowo na kręgosłup. Decha służąca mi do spania od
kilku lat pewnie też nie jest zdrowa, ale nikt mi tu pytań o kwestie
zdrowotne nie zadaje. Spać to spać, gasić światło i tyle.
Koledzy szukają więc przez kilka minut idealnej pozycji. To na
prawym boku, a to na lewym z ręką pod poduszką, na wznak. Na
embriona. Władek to w ogóle śpi siedząc, tylko tak potrafi zasnąć.
Przez lata służył w Legii Cudzoziemskiej, oni tam właściwie cały
czas czuwali. I tak dobrze, że nauczył się przebierać do snu i buty
zdejmować, bo na początku koczował tak u siebie, jakby zaraz miało
wybuchnąć powstanie.
A tu się nic w nocy nie wydarzy, co najwyżej poranek, zbyt zimny na
szybkie wygrzebanie się spod bambetli. W nocy słychać pochrapywania, jęki tych, co nie mogą bez seksu, czasami zgrzytanie zębami
szczególnie nerwowych. Po jakimś czasie człowiek przywyka do
takich obcych ludzi i ich intymnego życia. Nie słyszy się tego potem,
tylko się każdą chwilę wykorzystuje do tego, aby czas szybciej
zleciał i można było zacząć kolejny dzień zbliżający nas do wyjścia.
Tak więc i ja kręcę się i wiercę, aby odpowiednio ułożyć czterdzie52
stosześcioletnie ciało ozdobione trzema tatuażami: wizerunkiem
trzech małp, które nie słyszą, nie widzą i nie mówią, kółkiem
z mazajami w środku i orłem na łopatce. Nieważne, grunt, że muszę
usnąć. Pod powiekami przesuwają się filmy dzienne. Przez długi czas
były to wspomnienia z wolności. Dom, poranny prysznic, lubiłem
długo stać pod wodą i myć włosy. Robiłem takie mydliny, że potem
trudno było z brodzika zmyć gęstą pianę. Teraz mam tu prysznic
raz w tygodniu, siedem minut, szkoda gadać. O pianie nie ma co
mówić, każdy oszczędza dobre szampony, bo inaczej musi myć się
mydłem o konsystencji pumeksu. Za dobranockę służyło mi także
wspomnienie wyjazdów służbowych do Poznania lub Wrocławia.
Z kolegami, zawsze to były wesołe wyprawy. Raz się tak skuliśmy,
że nie poszliśmy na spotkanie, dla którego w ogóle się tam wybraliśmy. Chryja była straszna, szef wściekły i że pojedzie po premii.
Trudno, ale zabawa była niezapomniana. Ciekawe, co u chłopaków,
czy nadal tam pracują?
Od kiedy mnie zamknęli, właściwie nie wiem, co na zewnątrz.
Trochę tak, jakby ktoś wkradł się do domu albo do naszej głowy
i podarł wszystkie zdjęcia, filmy z wakacji, wspomnienia. Zostawił
tylko jakieś strzępy, z których próbuje się potem skleić jakiś w miarę
wyraźny obraz. Ale trudne to jest, kurczę, po latach rysy twarzy
się zacierają. Człowiek więcej wymyśla, niż trzyma się realnych
wspomnień.
Zamykam mocniej oczy, ściskam powieki aż do pojawienia się
kolorowych mroczków. Interesuje mnie ludzki umysł, percepcja,
która daje możliwości psychodelicznych obrazów właściwie poza
naszą świadomością. Od zaciskania oczu boli po jakimś czasie cała
twarz, mroczki ustają, oczy są zmęczone, nienaturalnie pobudzone.
Pozostaje więc rozluźnienie się i czekanie na sen. Dzięki temu, że
chodzimy codziennie o podobnych porach spać, to organizm przyzwyczaja się do odpowiedniego rytmu. Niczym zaprogramowany
potrafi reagować na polecenia. Spać – i po kilku minutach śpi. Nie
zawsze tak jest, ale na szczęście wyjątki bezsennego gapienia się
w sufit są rzadkie.
Takie rozmyślania nocne nigdy nic dobrego nie przynoszą. Są pożywką dla frustracji i depresji, otępienia. Potem cały dzień do tyłu,
wszystko człowieka drażni, chodzi zdołowany. Staje się słabszy,
a to w więzieniu bardzo niebezpieczne.
53
54
55
Od gapienia się w sufit lub na górną część „łóżka” sąsiada, człowieka boli dla odmiany mózg. W głowie przechodzą ukochane osoby.
Wędrują w środku jak na deptaku. Przypominają się również błędy,
które popełniliśmy. Złe historie, zaszłości, sprawy, na które nie mamy
wpływu, bo należą do przeszłości. Ale jątrzą rozdarte serce leżące
pod byle jakim kocem, w sali na sześć osób, z zakratowanym oknem
prowadzącym tam, gdzie jeszcze długo nie będziemy mogli być.
W więzieniu nie ma snów.
Na początku to i owszem, ma się jeszcze w głowie mnóstwo obrazów
z wolności. Wspomnienia, emocje, przygody i przemyślenia. Jest
o czym myśleć przed zaśnięciem, a potem, kiedy głowa sama się
wyłącza, to wtedy jest możliwość oglądania spontanicznego filmu
z zakresu swoich przeżyć. Ale potem wszystko się wycisza, wyobraźnia także. Jedzie się na pustym przebiegu, nie ma czego wlać do baku.
A o czym ja miałbym śnić, tu się przecież nic nie dzieje. Taki na
przykład Jacek. Mówił mi niedawno, że nie miał tu żadnego snu,
niczego. Jest pod celą od jedenastu lat, to się zna. Dwa lata spędził
na specjalnym rygorze, w jednoosobowej celi, gdzie nie można
mieć ze sobą nic, żadnych przedmiotów osobistych. Spacerujesz
pod dachem, przed wyjściem i powrotem do celi musisz się rozebrać
do naga. Potem, jak wracasz, to leżysz albo ćwiczysz. Nie wiem, na
czym można zawiesić wzrok, może na obdrapaniach ściany, z której
farba odpryskuje nieregularnie, tworząc dziwne mapy. Źrenica oka
śledzi jej obszary, ale rysy prowadzą zwykle w rejony zamknięte.
Na przykład kończą się na suficie. Na suficie nie ma nic oprócz
jarzeniówki, powiedzenie, że się całymi dniami patrzy w sufit, jest
bez sensu. Chyba że jego białą płaszczyznę traktuje się jako ekran
kinowy i z własnej głowy wyświetla się filmy z nieistniejącego
życia. Ale ile można to oglądać, po jakimś czasie obrazy się zacierają,
nabierają barwy sepii, ziarno taśmy filmowej zniekształca kadry.
Po kilku latach czarno-biała fabuła życia na wolności bardziej irytuje
niż cieszy. Oczekujemy napisów końcowych, ale na nie poczekamy
jeszcze długo.
Wychodzi na to, że sen to taki potwór, którego trzeba stale karmić.
Kiedy pokarm staje się zbyt jałowy, a powtarzalność codziennych
56
rytuałów podtrzymywania się przy życiu nie zapewnia odpowiedniej dawki składników odżywczych, wtedy następuje śmierć snu.
Jest on, przede wszystkim, momentem wyrwania się z rzeczywistości.
O ile na początku wydaje się, że można się stąd wydostać, o tyle
z czasem człowiek skupia się na innych sprawach. Wyjście przesuwa się w obszar przyszłości, czegoś, czego pewni być nie możemy.
Na wolności żyłem pewnie, sny były proste i zawsze z pointą.
Zresztą, karmiłem je codziennie. Po byle jakiej akcji obrazy same
się przesuwały. Jak wtedy, kiedy robiliśmy włam do sklepu, miałem
dziewiętnaście lat, ojciec już nie żył. To matka mówi, a weź się za
jakąś robotę, to się wziąłem. Co miałem na Pradze robić, w obszarze
Stalowa - Czynszowa? Stać po bramach, kombinować i robić włamy.
We dwóch poszliśmy, zerwaliśmy kłódkę z łańcucha od zaplecza
i wynieśliśmy jedzenie. Tyle zupek w proszku to ja w życiu w kuchni
nie miałem. Wszystkie normalnie smaki. Jak ja uwielbiałem te zupki,
a teraz dostaję czasami w paczce żywnościowej od rodziny te gówna
i już patrzeć na nie nie mogę. Rosół zjeść domowy, z prawdziwymi
kośćmi w środku, Jezu, ile ja bym dał za taki rosół.
Po tamtym skoku to raz w tygodniu szliśmy na zakupy, po różnych
dzielnicach, żeby nas nie złapali. Potem to wszystko do cinquecento
ładowaliśmy i do domów. Wracaliśmy z zakupów jak zwykli ludzie.
Tyle że bezgotówkowych zakupów, to była drobna różnica. Ale potem
nam się znudziło. Ile można żreć i pić za darmo? I tak kiedyś Bolek
patrzy na ten swój samochód i mówi, że wstyd nim jeździć i może
coś lepszego skombinować. Większego i szybszego. I tak się zaczęło.
Podpatrzyliśmy jednego obok nas, co po pijaku często jeździł i raz na
niego zaczekaliśmy. Ledwo się trzymał na nogach, to my podeszliśmy. Dwa razy w mordę i kluczyki nasze. Potem tylko przerobienie
numerów, papiery, ale to już inni koledzy na Szmulkach pomogli za
flachę. I się zaczęło, potem to już elegancko żeśmy brali auta, nie
to, że na chama. Fama się rozeszła, że do sprzedania mamy to i owo.
Kolejki się ustawiały. Ale psy zaczęły węszyć i szybko przerzuciłem
się na coś innego. Na dragi, bo to było najłatwiejsze. Kolega z klatki
coś tam już kręcił, to ja na początku mu pomagałem za friko rozrabiać
towar z mąką, potem go ze dwa razy podwiozłem gdzieś tam, dostawę przechowałem. Budowałem zaufanie, aż wreszcie zaprosił mnie
do pomocy w większej sprawie. Sprowadzanie ciężkich, kontakty
57
z wytwórnią amfy, różne. Niestety, sam zacząłem brać. Gówniarz
głupi, wszystkiego chce zawsze w życiu spróbować. Mógłbym tak
sobie pracować spokojnie, na prawdziwy biznes – uczciwy! – zarobić, a tak to przepieprzałem kasę na dragi i za jakiś czas wpadłem.
Za handel mi dali w zawiasach, ale zaraz odwiesili, jak zaczęli badać,
no i na dwa lata trafiłem. Wyszedłem, niby coś tam chciałem w życiu
robić innego, ale wdałem się w awanturę i jak debil dałem złapać
znowu. Potem to już poszło, bo w mieszkaniu znaleźli znowu towar,
ale to nawet nie mój był, to kolegi. Nieważne. Potem sypnął mnie
na sprawie jeden niby-kolega, szkoda gadać.
Leżę tu w bezsenną noc od lewego boku do prawego i wspominam
życie jak film z wiecznie zmieniającym się zakończeniem. Ale jak
wyjdę, to się zmienię, serio. Tylko na początek dorwę tego, co mnie
nakapował i tak mu mordę spiorę, że zobaczy.
Ten to będzie miał bezsenne noce.
58
60
61
6.
Sceny z życia więziennego
Zastanawiałem się nieraz, jak w skrócie odpowiedzieć na pytanie – jak
jest w więzieniu? I wydaje mi się, że: więzienie to takie miejsce, gdzie
jest cholernie nudno i strasznie. Dlaczego? Nudno – bo nic się nie dzieje,
strasznie – bo wszystko może się zdarzyć. Tutaj jest najlepiej robić to, co dla
ciebie jest dobre, oczywiście z zachowaniem zasad! Na pewno nie wolno
obiecywać komuś czegokolwiek, czego nie jesteś w stanie załatwić lub nie
jesteś pewien. Obserwować, wyciągać wnioski, poznać ludzi, wiedzieć komu
ufać, komu nie i na kogo uważać. Pełno jest konfidentów, podpierdalaczy.
Jednym słowem współpracowników ochrony. Są, jak wszędzie zresztą,
ludzie i czarne owce, albo jak my to mówimy – słabe ogniwa. Nie wolno
się bać! Nigdy. Trzeba zyskać szacunek – to bardzo ważne. Ogólnie rzecz
biorąc stosunki tu panujące są idealne do napisania pracy magisterskiej
z socjologii – problem w tym, że aby je poznać, trzeba tu siedzieć. Inaczej
(co już wam mówiłem) nie poznacie ich do końca, nie pojmiecie. To jest
naprawdę inny świat. Zresztą każdy tutaj jest inny, co innego ma
w głowie, inne plany, pomysły, wyobrażenia i stosunek do rzeczywistości.
Nie można być cichym i zbyt grzecznym. Tutaj siedzisz czasem długie
lata z kilkoma facetami na paru metrach kwadratowych 23 godziny na
dobę – większość poprzez swoisty strach, by jego to nie spotkało, szuka
„ofiary”, czyli kogoś, kto nie jest mocny psychicznie, albo jeśli zacznie się
denerwować, to jest to woda na młyn dla „prześladowców” – głupie żarty,
docinki itd. Masz pysk, to odpowiedz! Nie chodzi od razu o bójkę. Ale jak
nie odpowiesz, to źle. Stąd żal mi tych, co trafiają np. na 3 miesiące, bo
odwiesili im grzywnę sprzed 10 lat, bo z reguły sobie w tym miejscu nie
radzą. To jest bardzo specyficzne miejsce i panują tu specyficzne zasady.
Kiedy byłem w armii, to po pewnym czasie, gdy już wyszedłem ze szkolenia
62
początkującego, z odsiewu, jak to się mówi, uczyli nas, wpajali w głowę
pewne słowa, które później niejednokrotnie mi pomagały.
Brzmi to tak:
Nie wolno się bać !
Strach zabija duszę
Strach to mała śmierć
A wielkie unicestwienie
Stawię mu czoła
Niech przejdzie po mnie i przeze mnie
A kiedy przejdzie,
Obrócę oko swej jaźni na jego drogę
Którędy przeszedł strach tam nie ma nic...
…jestem tylko ja!
To jest litania przeciw własnemu lękowi. To pomaga. Bo odwaga to nie jest
brak strachu. Tylko wariaci się nie boją. Odwaga to świadomość tego, że
jest coś ważniejszego od strachu. Ludzie odważni zrobią zawsze ten jeden
krok naprzód, kiedy inni staną w miejscu lub cofną się, lub zmienią drogę.
Wyobraźcie sobie, że wracacie do domu i słyszycie krzyk dziecka. Podbiegacie, a z mieszkania buchają płomienie – pożar. Co robicie? Dzwonicie
po straż? Krzyczycie: „Pomocy!”, biernie patrzycie wśród innych ciekawskich? Ja bez zastanowienia wskakuję przez okno, by to dziecko ratować.
Boję się, lecz mam właśnie tę świadomość, że od mojego strachu ważniejsze
jest, że trzeba temu dziecku pomóc! Każdy normalny człowiek się boi.
Naprawdę odważni są ci z nas, którzy potrafią własne lęki poskromić,
ujarzmić, mieć nad strachem kontrolę. Nie umiem powiedzieć, czy
można się tego nauczyć, czy trzeba się z tym urodzić. Wiem, że to mam.
„Nie wolno się bać, strach zabija duszę!” Bardzo często powtarzam sobie
w duszy te słowa, w całym moim życiu. Życzę każdemu, żeby potrafił
zapanować nad swoim strachem. Każdy ma coś, czego się boi. Coś a’la pokój
101 z „Roku 1984” Orwella. Nauczyć się nad tym panować – bezcenne.
Fascynuje mnie i zawsze mnie fascynowała ludzka psychika. Jej mocne
i słabe strony. Umysł, wykorzystywany bodaj w 17% mózg. To niesamowite. Wierzę w siłę potęgi ludzkiego umysłu. Fascynują mnie takie
tematy. Zawsze uwielbiałem programy typu Discovery czy National
Geographic. Człowiek jest tak kruchą, a zarazem tak potężną istotą i to nie
jest zasługa fizyczności, tylko właśnie umysłu. Intelekt, intuicja, instynkt,
doskonalenie się – czasem ogarnia mnie przerażenie, że mam już 40 lat
i tak mi czasu brakuje, by poznać choć 10% tego, co bym chciał. Krótkie
63
to nasze życie. Dlatego lepiej przeżyć je intensywnie niż wegetować.
Inaczej co można wnukom opowiedzieć? Pieprzyć nudę! Żyć pełną
piersią, mieć pasję, marzenia, dążyć do ich realizacji. Stawiać sobie cele,
przeć do nich, nie bacząc na przeciwności losu. Muszę jak najszybciej
stąd wyjść…bo życie stygnie…
Chyba kryzys związany z siedzeniem w areszcie, poczucie straty tych
wszystkich pięknych chwil, które przeżywa się w normalnym życiu. Wiem,
pisałem już o tym i pewnie znów przynudzam, ale kiedy codziennie robisz
te same czynności, w dodatku jakby z musu, a one wcale nie sprawiają
przyjemności, to łatwo popaść w taką monotonię, rutynę, szarość. Dlatego
staram się z tą codziennością i monotonią jakoś walczyć, choćby przez
pisanie listów i opowiadanie życia. A jednak takie małe kryzysiki dopadają
każdego tutaj i wtedy przede wszystkim cholernie tęskni się za wolnością.
Pod słowem wolność kryje się w tym kontekście wiele znaczeń. Jest oczywiście stricte wolność. Jest rodzina, dom, miłość, przyjaźń, dzieci, kobieta,
rodzeństwo, praca, szczęście, życie samo w sobie. Zainstalowałem sobie
w kompie taki program zabawkę – „clock time” z różnymi „odliczankami”,
„przypominakami”, stoperami, zegarami. Ustawiłem sobie kilka tygodni
temu odliczak – ile dni do wyjścia. Wtedy było ponad 500, teraz 460,
ale ukryłem go i wolę sprawdzać co jakiś czas, a nie w ten sposób, by
był widoczny na monitorze, gdyż zbyt wolno zmieniają się cyfry. Kiedy
pomyślę, że jeszcze jedno Boże Narodzenie i jeszcze jedną Wielkanoc
spędzę w areszcie, zamiast z bliskimi, to mnie szlag trafia. I chociaż zdaję
sobie sprawę, że nie można myśleć w ten sposób, bo samo takie myślenie
wpaja do głowy pesymizm, to trudno czasem tak nie myśleć. Trzeba
z takimi myślami walczyć, starać się ich nie dopuszczać zbyt blisko, by
nie zawładnęły twoją głową. Ale smęcę, prawda?
Co robię pod celą? Dobre pytanie. Po jakimś czasie poukładałem sobie
wszystko. Tak jak kiedyś ktoś mądrze mnie nauczył – z każdego miejsca trzeba potrafić „wziąć” cokolwiek dla siebie. Staram się, bo nie
chcę ściemniać, że zawsze tak robię, jednak często i systematycznie, acz
z zachowaniem marginesu właśnie na gorszy humor, gorsze samopoczucie.
Mniej czasu (kiedy wracam z pracy po 10-12 godzinach) na widzenia,
jakieś nieprzewidziane zdarzenia, robić kilka rzeczy, które dają nam
satysfakcję i powodują, że się rozwijam. Czyli tak: piszę regularnie listy,
czytam książki, które są skarbnicą wiedzy i do których mam dostęp dzięki
pracy w bibliotece, także prasa codzienna, tygodniki, miesięczniki itd. To
jest bardzo dużo i docenić to potrafią tylko ci, którzy siedzieli kiedyś na
64
śledczaku i nie mieli dostępu do prasy czy na książki czekali tygodniami.
Ćwiczę – o tym rozpisuję się w innym miejscu i poznacie pomysłowość
więźniów: jak można ćwiczyć, nie mając żadnych sprzętów z siłowni.
Ćwiczy tu większość – nie ma tu celi, by ktoś nie ćwiczył – to taka raz
przypadłość skazanych, ale i forma poprawiania lub zachowania sprawności, kondycji fizycznej, zdrowia. O ćwiczeniach później.
Dodatkowo - ponieważ znam bardzo dobrze hiszpański (mieszkałem
w Hiszpanii prawie 6 lat), nieźle angielski – uczę się i czytam zarówno
angielskie, jak i hiszpańskie książki. Od czasu do czasu sięgam po coś
związanego z prawem i ekonomią.
Wychodzę, zawsze wychodziłem z założenia, że jak coś robić, to robić to
dobrze. Bez względu na to, co się robi. Niezwykle szanuję ludzi, którzy
w czymś są dobrzy i naprawdę nie ma znaczenia, co by to było. Czy ktoś
jest mistrzem w sporcie, czy świetnym muzykiem, prawnikiem, lekarzem,
czy ktoś zajebiście kładzie glazurę, tapety, czy zamiata ulice – jeśli robi to
dobrze, to jest godzien szacunku. A wiecie, że kung-fu prócz sztuki walki
znaczy również „być perfekcyjnym”? Można być np. kung-fu w parzeniu
herbaty czy robieniu origami. Tak to już jest. Wracając do tematu – żal,
cholerny żal mi tych spośród więźniów, a wierzcie mi, jest ich bardzo
wielu, którzy nie mają żadnego planu, żadnych myśli, co z sobą zrobią,
jak wyjdą. Żyć uczciwie to jest każdego decyzja, wszyscy jesteśmy dorośli,
jednak przeraża mnie brak wyobraźni.
Przeraża brak umiejętności wysnuwania wniosków. Wiecie dlaczego?
Bo to samobójstwo. Kiedy słyszę akurat od współwięźnia – kolegi spod
celi, który siedzi za napady - że wyjdzie i nadal będzie robił te napady,
to przeraża mnie nie jego decyzja – nie mi osądzać, a już na pewno nie
odwodzić od tego, skoro on nie widzi sensu w niczym innym – przeraża
mnie to, że nie chce się do tego w jakikolwiek sposób przygotować! Jeśli
kradł z domów obrazy, srebra, złoto itp., to przynajmniej powinien
zainteresować się sztuką, które płótno jest coś warte, a nie być zwykłym
ignorantem. Inna sprawa, że chciałem mu nawet pomóc i dać możliwość,
bo go polubiłem, trochę innego życia, niekłócącego się z prawem, ale nie
chciał. Tłumaczę mu, że świat idzie tak szybko do przodu, że powinien
przynajmniej się zainteresować, co ulepszyć, by znów go nie złapali,
poznać nowe technologie, metody i możliwości psów, ale jego interesuje,
by zagrać w 3-5-8, tysiąca, kości lub słuchać disco polo, lub „Pierwszą
miłość” oglądać. I tyle – taki świat, takie priorytety i nie ma co walczyć
z wiatrakami. Niektórzy dawno stracili poczucie rzeczywistości, zatrzy65
mali się jakieś parę lat temu, zawiesili i nie dopuszczają możliwości, że
wszystko idzie, gna wręcz, do przodu. Wierzcie mi, że niekiedy ręce opadają
i odechciewa się jakichkolwiek konwersacji, gdyż jakbyśmy z innej planety
byli. Jednak jesteśmy kolegami, współosadzonymi i nie mówię tego, by
kogoś obrazić, stwierdzam tylko suche fakty. Więzienie jest szkołą życia
jak wiele innych miejsc i jak w każdym trzeba umieć sobie radzić.
To nie tak, że ja tylko to robię. Owszem, zagram w karty czy kości od
czasu do czasu, lubię też grać w szachy i play station, ale jakoś trzeba
wypośrodkować. Staram się więc do maksimum wypośrodkować to,
co mogę. Praca na KO, na bibliotece jest chyba najlepszą z tych, którą
można tu wykonywać. Dostęp do komputera to coś, czego inni nie mają.
Powgrywałem sobie różne programy i dzięki temu można nauczyć
się czegoś. Choćby z tego powodu, że to lepsze niż grać w pasjansa
czy pinball. Uczę się szybkiego pisania i pisania ośmioma palcami na
klawiaturze, można poprawić swoje możliwości w PDF, Power Poincie,
Fotoszopie, pobawić się OCR-em, czy choćby przegrywać muzykę czy
filmy na płyty lub pamięć. No i dostęp do informacji. Internetu nie mam,
ale to już by było zbyt wiele szczęścia. Jest OK także dlatego, że mam
kontakt ze Sławkiem czy Mariuszem. A przez KO za pośrednictwem
różnych spotkań, koncertów czy imprez jest kontakt z całym aresztem,
gdyż wszyscy tutaj przychodzą. Wyobraźcie sobie, że na śledczaku są
kłopoty ze zwykłym ołówkiem czy flamastrem. Tutaj mamy tego pod
dostatkiem. Jeśli jeszcze wszedłbym na płatny etat, to w ogóle byłoby
świetnie. Na razie od października 2011 pracuję nieodpłatnie, tak że
korzystam jedynie na wypisie z pieniędzy, które prześle mi rodzina. No
i dwa razy dostałem pieniężny nagrodowy wniosek na 50 zł (czyli 25 zł
na wypiskę i 25 zł na kasę żelazną). Niezły majątek, co? 25 zł na zakupy
– można zaszaleć. W więzieniu człowiek uczy się oszczędzać, szanować
dosłownie każdy grosz….
Podobno (czytałem w „Focusie”) po dwóch latach siedzenia następują
nieodwracalne zmiany w głowie. Taki wniosek postawili uczeni z Harvardu. Kurczę, może jest jakaś szansa na wyjątek? Mam właśnie dwuletni
wyrok, więc się łapię. Myślę jednak, że dam sobie radę i nie załapię się
na to. Widzę jednak, że u kumpli, którzy siedzą dłużej, te zmiany albo
już nastąpiły, albo właśnie następują. Jest tylko jedno pocieszające – silni
potrafią sobie z tym poradzić. Przykład S. – 11 lat w więzieniu, a zachował
66
normalność, godność, świeżość umysłu. Takich jak on wielu niestety nie
ma. Wielu chłopaków już nie ma. Jak to się w więzieniu mówi – wyrok
ich zabrał. Psychika siadła, zmiany stały się widoczne, pozamykani
w sobie, żyjący w dziwnym, wyimaginowanym, swoim świecie. Lipa
jednym słowem. Obiecuję sobie, że nie ma opcji, bym do nich dołączył.
Poradzę sobie. Wiem to.
A więc do góry uszy, a reszta sama ruszy.
Dobrze, a teraz trochę o samym podziale wewnątrz celi.
Grypsujący – niegrypsujący – cwaniak.
Grypsujący to inaczej git – wzięło się to z dość dawnej przeszłości i teraz
nieco straciło (albo dużo) na pierwotnym znaczeniu.
Niegrypsujący to inaczej frajer. I tu stop. Nie ma to tego znaczenia, co frajer
na wolności – co jest znów pejoratywnym określeniem. Po prostu ktoś
kiedyś w więzieniu nazwał tych, co nie grypsują i tyle. Znowu cwaniak
na wolności to vide „nie masz cwaniaka nad warszawiaka” - to raczej
ktoś, kto jest bystry, zaradny, nie daje sobie zrobić krzywdy, nie można
go przekręcić, bo jest po prostu cwany. Znowu w więzieniu cwaniak to
najgorsze (prawie) określenie.
Cwaniak to ktoś, kto przez to, co robi, stara się „rozgrypsować” gita. Np.
ktoś, kto nie grypsuje i mimochodem poda rękę grypsującemu, a ten
nieopatrznie także uścisk dłoni mu odwzajemni albo odwrotnie – to jest
zachowanie cwaniackie. Są też tzw. TW, czyli tajni współpracownicy –
najgorsze ścierwo. To ci, co sprzedają złodziei, współpracują w areszcie,
ci, co współpracują ze służbą więzienną. Pełno niestety takich. Są też
inni, ale nie ma co gadać o cwelach. Coraz mniejsze ma to znaczenie.
Może większe w takich puszkach jak Sztum czy Kamińsk. Rakowiecka
to specyficzne więzienie – niby centrum, wizytówka stolicy, a dużo
tu naleciałości jeszcze z komuny. To takie trochę pokazowe więzienie.
Najlepsza antanda w Polsce (czyli grupa interwencyjna), tak zwana
GS – śmiejemy się z tych pajacy, bo łażą w kominiarkach z tarczami
i łatwo im na przykład bić w kilku jednego złodzieja, który i tak nie ma
się jak bronić, bo z reguły jest w pasach albo przykuty obrączkami. To nie
zdarza się często, ale jednak. Oczywiście o tym nikt na wolności nie wie.
Nie wie również, że są specjalne cele – „dźwięki”, czyli dźwiękochłonne,
tak by nie było nic słychać. Na Rakowieckiej też jest pokazowy oddział
N, czyli tak zwanych więźniów niebezpiecznych.
W każdym razie, siedząc na innych puszkach w Polsce, słyszałem legendy
67
o Rakowieckiej, że rygor i tak dalej. W rzeczywistości nie jest tak, jak
opowiadali i da się (jak wszędzie) przeżyć.
Zresztą w życiu człowiek silny przetrwa w każdej sytuacji, w więzieniu
tak samo. Nie wolno się bać, nie można załamać. Wtedy już po tobie.
A tak, to jeśli ktoś radzi sobie na ulicy, w wojsku, w sytuacjach kryzysowych czy ekstremalnych, to i tu sobie poradzi.
B.
68
7.
Jedyneczka
Ma już jednego syna, ale teraz jego żona spodziewa się nowego
dziecka. Za trzy tygodnie rodzi. Biskup wyciąga z kieszeni kartkę
z wynotowanymi żeńskimi imionami i głośno zastanawia się, jakie
wybrać.
- Podoba mi się Lena, ale może Oliwia, tylko to takie dłuższe jest.
Kobiety zachodzą w ciążę z osadzonymi dzięki pokojom odosobnienia. Trzeba zasłużyć na intymne wizyty. Opowiadają, że to
duże szczęście - można się domyślić. Teoretycznie pomieszczenie wyglądem nie sprzyja zbliżeniom, jakiś czas temu znaleziono
w nim zdechłego szczura. Jednak siła miłości zwycięża niehigieniczne
akcenty i cuda dzieją się na łóżku wstawionym tam ku pokrzepieniu
serc i podtrzymaniu uczucia.
Tak o Biskupie pisze Google:
Przez lata powiększał strefę wpływów grupy. W latach 2000 i 2001,
po upadku gangów z Pruszkowa i Wołomina, kierował najpotężniejszą
grupą przestępczą w Polsce. Jego gang dokonał wielu porwań dla okupu.
Kilku ofiarom obcięto uszy, aby zmusić rodziny do zapłaty pieniędzy.
Gang został rozbity w czerwcu 2001 roku dzięki wielomiesięcznej pracy
stołecznego Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym.
Jego Chrześcijański Kościół Głosicieli Dobrej Nowiny powstał w kwietniu 1995 roku, a już w maju zaczął sprowadzać z zagranicy luksusowe
auta. Przez ponad rok korzystali z ulgi, pisząc w dokumentach, że
pojazdy potrzebne są do pełnienia posługi kapłańskiej. Przy przekrętach z darowiznami założyciele Kościoła wykorzystywali kloszardów
70
z Dworca Centralnego. Z usług oszustów w sutannach korzystali też
drobni przedsiębiorcy. Na 58 „duchownych”, aż 41 było notowanych, 19 siedziało w więzieniu, a pięciu poszukiwano listami gończymi.
W ciągu siedmiu lat działalności głosiciele sprzedali setki fikcyjnych
umów darowizny na kilka milionów zł. „Zarabiali głównie na sprzedaży
umów darowizny na rzecz Kościoła. Pobierali za to 10 proc. wartości
zadeklarowanej sumy. Wyłudzali też świadczenia z ZUS za fikcyjne
choroby oraz zdobywali grunty pod nowo powstające parafie” - mówi
oficer CBŚ. Prawdopodobnie gangsterzy wyczuli duże zyski i przejęli
kontrolę nad Kościołem.
Najważniejszą postacią półświatka, „wyświęconą” na biskupa, był
właśnie on, nazwijmy go Biskupem. Stał na czele jednego z najgroźniejszych gangów działających w stolicy, północnej Polsce i Niemczech.
Prokuratura postawiła bandziorowi ponad 20 zarzutów, w tym porwań,
napadów i handlu narkotykami. Z informacji gazety wynika, on sam
korzystał z darowizn, choć przede wszystkim załatwiał je innym, głównie
biznesmenom z szarej strefy.
„Głosiciele mieli być dla niego inwestycją w przyszłość. To było nowe pole
działania, pomagające w praniu pieniędzy i oszustwach gospodarczych”
- opowiada prokurator stołecznej Prokuratury Okręgowej.
Z pomocy oszustów skorzystało co najmniej 200 darczyńców. Większość
z nich to były zwykłe słupy, czyli podstawione osoby, głównie werbowane
za butelkę wódki na Dworcu Centralnym. Jednak darowizny wpłacali także
pracownicy stołecznych urzędów, a nawet resortu spraw wewnętrznych
i administracji. Księgowa Poczty Głównej w 2001 r. usłyszała od biskupa
założyciela, że Kościół może jej wystawić dowolną ilość dokumentów
poświadczających darowiznę. Dobrą passę przerwało zatrzymanie w 2004 r.
biskupa i jego kapłanów. Przy okazji wyszło na jaw, że gang zarabiał
także na legalizowaniu pobytu w Polsce Wietnamczyków i Chińczyków,
których zapraszał Instytut powołany przez głosicieli.
W gazecie napisali: „Obcinał uszy”. Nie ma co, szlachetny czyn mający swój pierwowzór w historii. W sztuce i kulturze. Przeniesienie
rytuału kary w czasy nowożytne jest niewątpliwie świadomym
nawiązaniem do idei kontinuum, która leży u podstaw tożsamości
71
72
73
narodowej. Żeby ją stworzyć, należy mieć wspólne korzenie. A są nimi
– również – obcięte części ciała świętych, kalek. No i konfidentów.
Uszy, place, dłonie składowane są w specjalnym Muzeum Części
Ciał i tam traktowane z należytym szacunkiem przysługującym
sprawom narodowym. Zatem dobrze się stało, że gazety piszą o gangu
mafijnym z okolic Woli, bo ludziom się wtedy wydaje, że wszystko
toczy się zgodnie z historią i że jest w naszym świecie coś stałego.
Poza tym, nasz kraj ma również groźnych (a także pomysłowych)
przestępców i nie jest tak, że nie stać nas na camorrę.
Biskup ciężko pracuje, ustawia hierarchie, jeździ i nadzoruje. Potem,
w więzieniu, opowiada o tabloidach, które swoimi sensacyjnymi
doniesieniami przyczyniają się do zwiększania wyroków. Sam był
gwiazdą okładek z czarnym paskiem na oczach. Połowa przytaczanych historii jest zmyślona przez dziennikarzy i niepotrzebnie
nakręcana. Jak porywał dla okupu, to zaraz, że odcinał dłonie.
Z drugiej strony, nie wiadomo, komu wierzyć. Nie wiadomo, jak to
jest z tą prawdą. W więzieniu pojawia się takie pytanie, czy w ogóle
sprawy realne są nam do czegoś potrzebne.
Ale Biskup nie skarży się na los. Poza tym zaraz znowu zostanie ojcem.
Opowiada również o pierwszym razie, kiedy o mało co nie wpadł.
- Stoimy przy placu Wilsona z chłopakami i gadamy, a tu nagle
policja. „Nie ruszać się, stój”, wozy nas otaczają, na sygnale. To ja
szybko chodu do tej księgarni, co tam jest przy kościele i że niby
przeglądam książki. A widzę przez szybę, jak chłopaków wywożą.
Stałem tam i przeglądałem książki chyba z godzinę. Nawet do tej
pory mam paragon na pamiątkę, bo ze dwie kupiłem, żeby mieć
dowód. Potem w sądzie pokazywałem, że mam alibi, bo ja tam tylko
poszedłem do księgarni, byłem niechcący. Potem wyszedłem z tymi
zakupami i jak nie zacznę spierdalać w długą. Taki gruby byłem
wtedy, a zapierdalałem aż do Popiełuszki!
Patrząc w jego oczy, trudno wyobrazić sobie, że sześć lat spędził
w jednoosobowej celi. Twardy zawodnik, mózg pracuje. Chce żyć.
A gdyby tak go nie złapali, gdyby Kościół istniał dalej? Sam Bóg by
do niego przystąpił i otaczał opieką. Kościół Głosicieli Złodziejskiej
Nowiny, gdzie od drzwi do drzwi chodziliby jego członkowie i pytali
74
o sens życia, ostateczny koniec świata. O ideały. Ludzie początkowo
patrzyliby podejrzliwie, ale z czasem zaczęliby zapraszać do siebie,
do domu. Ależ prosimy do środka, prosimy do stołu. To mówią panowie, że jedyną drogą do zbawienia jest kradzież? To interesujące.
A jak to się robi?
I tu pojawia się problem, bo jednej definicji przywłaszczania,
jednej instrukcji obsługi nie wydano, chociaż kościelna drukarnia przeniosła się obecnie na Rakowiecką i codziennie odbija na
białych kartkach tajemne szyfry. Śle je na zewnątrz, do świata
równoległego, a ludzie niczego nie podejrzewają i tylko czytają
bezmyślnie. A to im Osadnicy instrukcje ślą przejęcia świata
w sposób szybki i oszczędny.
Kościół głosi tylko jedną zasadę, zasadę sprytu i szybkiego zarobku.
A kto nie nadąży, kto nie załapie, tego wina i tyle.
Sześć lat w jednoosobowej celi. Bez żadnych przedmiotów. Przed
spacerem, odbywanym na przeszklonym dachu jedynie w towarzystwie strażnika, należy rozebrać się do naga. Po powrocie również.
To tak na wypadek przemycenia grypsu, czegokolwiek. Stoi się tak
w drzwiach i rozbiera do naga. Sam przed sobą właściwie.
Samemu się je i samemu zasypia. Samemu siedzi przy stole i obserwuje mury. Ćwiczy dla zachowania swojej cielesności, na wypadek
odmiany losu, natychmiastowego uwolnienia, ułaskawienia, które
nigdy nie nadejdzie. Po tylu latach odosobnienia zmieniają się oczy.
Zmienia się środek głowy. Albo? Albo człowiek się resetuje i zaczyna
działać jeszcze lepiej niż na wolności, zmysły stają się ostrzejsze,
węch, smak, wzrok i słuch. Czucie w opuszkach palców, kiedy
nabiera się cukru do herbaty. Kiedy małe ziarna przesypują się pod
paznokciem i skrzypią o dno szklanki. Z oddali pachnie obiad, na
ścianie widać komara, jego delikatne nóżki.
Człowiek po N-ce wychodzi jak z pobytu w klasztorze położonym
gdzieś w Himalajach, gdzieś w krainie nieistniejącego doskonalenia. Jak po tylu latach samotni schodzisz z gór, to zabić cię może
dosłownie wszystko: klarowne powietrze, nadmiar jedzenia. Czyjeś
spojrzenie siekające skórę na twarzy ostro niczym nożem.
Człowiek po N-ce wyposażony jest w nowe zdolności opuszczania
swojego ciała i uciekania w inne wymiary. Wielu Osadników ma
czasami uczucie alienacji, nagłego przeniesienia się poza mury. Do
75
przeszłości, do innego świata. Wszędzie, tylko nie tu, tutaj - teraz.
Zamykasz oczy i metalowa płytka w głowie rozgrzewa się, prowadząc
cię do zakazanych rejonów.
A teraz, kilka lat przed wyjściem, kiedy na wolności rosła będzie
córka, inny wymiar powoli staje się rzeczywistością. Jednoosobowy Kościół Kontynuacji, ciąg dalszy tego samego Biskupa. Kiedy
patrzy na ciebie, to możesz przejrzeć się w jego źrenicach na wskroś
i z powrotem.
76
8.
Personel mówi o emocjach
Wszedł do sali, gdzie w latach pięćdziesiątych odbywały się procesy stalinowskie. Masywne sklepienia przypominały drewniany
sufit szlacheckich dworów. Na krzesłach siedzieli mężczyźni
starzy, młodzi. Wśród nich jedna kobieta z nogą założoną na nogę.
Psycholożka.
Krzysiek był tu po raz pierwszy, od początku nieco speszony, ale
i ciekawy tego, co się wydarzy. Poprawiał sobie sznurowadło
w bucie, wiązał je na supły, które potem próbował odplątać, i tak
ciągle. Poprawiał również kołnierz przy koszuli, która uwierała
w kark, wdzierała się w nerwy. Denerwowała.
Psycholożka zaczęła sesję.
- Cieszę się, że spotykamy się tutaj, aby porozmawiać o emocjach.
Uśmieszki na twarzach mężczyzn, dogadywanie. Emocje, no naprawdę. Ich emocje dotyczą generalnie wyjścia stąd i kontynuowania
obranej dawno ścieżki w postaci prowadzenia żywota Ludzi Miasta. W postaci szybkiego bezpodatkowego zarobku.
A Krzysiek? Emocje to sobie wyłączył z organizmu dawno temu,
mieszkając na Pekinie przy Złotej, róg Żelaznej.
Drewniane schody prowadzą na drugie piętro, gdzie w dwuizbowej
norze mieszka z rodzicami i młodszą siostrą.
Rodzice go urodzili, po czym stwierdzili, że tyle mogli dla niego
zrobić, a o resztę musi zadbać sam.
Pamięta, jak w pobliskim sklepie wspinał się na palce i kradł cukierki
z lady. Przez lata stanowiły jedyny posiłek. Zęby mu spróchniały, czarne ogryzki zaczęły wypadać zanim stał się nastolatkiem.
78
Do tej pory nie ma dwóch czwórek, śmieje się z otwartymi ustami,
a wtedy widać koniec gardła.
Kradł cukierki, kradł z portfeli najmniejsze nawet sumy. Odkręcał
literki na płytach nagrobnych i nosił po kieszeniach do skupu metali.
Za zarobione pieniądze kupował bochenek wielkiego, świeżego
chleba i jadł go na wiadukcie, patrząc na jadące pociągi.
Jechać tym pociągiem byle gdzie, wyrwać się, do pracy zaciągnąć.
Żyć inaczej, bez słodkawego zapachu wiadra z uryną stojącego
w kącie kuchennej wnęki. Nie spać na polówce skrzypiącej zardzewiałymi sprężynami, spać porządnie. Po królewsku – na materacu.
Ale kraść musiał głupie mleko, chować butelkę pod kurtką typu
skóra. Matka kiedyś do niego mówi zza przepierzenia: „I mnie byś
coś przyniósł”. No to on do niej: „Ty mi cokolwiek dałaś?” Ona na
to: „Życie ci, chuju, dałam, to największy skarb”. „Dziękuję za taki
prezent, o niego się nie prosiłem” – odpowiada Krzysiek. Ojciec na
to: „To chociaż z siostrą się podziel”.
Ale on do dzielenia się nie był skory, bo wiedział już, że z nim dzielić
się nigdy nikt nie będzie, a on frajer nie jest, żeby dobrym być.
Kiedy miał czternaście lat, to jego siostra zmarła, potrącił ją samochód
przy Centralnym. Trup na miejscu. Pijana matka tłukła się na pogrzebie
z sąsiadką o łóżeczko Marzenki, bo sąsiadka nie chciała za nie dać
dwudziestu złotych. „Co ty sobie myślisz – krzyczała na matkę – że
ja sram pieniędzmi, należy mi się mebel, długi masz u mnie, pijaczko”.
Ksiądz ziemię sypał, grudy ciężko opadały na trumnę, a tu policję
trzeba było wzywać, bo się baby szarpały, aż wstyd. Ojca to w ogóle
nie było, bo gdzieś zaginął. Po tygodniu wtoczył się do mieszkania,
spojrzał na puste miejsce po łóżeczku córki i wyszedł. Od tamtej
pory Krzysiek go nie widział. Podobno niedawno znaleźli ojca gdzieś
na Szmulowiźnie, wisiał w kiblu na pasku. Dyndał bez ruchu jak
pacynka w dziecięcym teatrzyku.
Krzysiek przychodził często na grób siostry, przynosił chleb, kruszył
wokoło. Patrzył, jak ziemia powoli przyjmuje okruchy, jak wsysa
pokarm do środka.
Matka z synem tkwiła po uszy w zadłużeniu względem wszystkich
i wszystkiego: komornego, prądu, sklepu. Pożyczała, aby oddać
poprzedni dług, sępiła na ulicy, podkradała, gdzie się da. Przepijała
każdy grosik misternie chowany w dziurawych kieszeniach. Specjalistka od nieoszczędzania.
79
80
81
I do tego opieka społeczna puka do drzwi, że warunki mieszkaniowe
uwłaczające i ogólnie metraż niezgodny z dyrektywą o wychowywaniu dzieci. Na nic się zdały prośby, groźby i straszenie pobiciem
- dzieciaka do sierocińca skierowali i tyle.
To dzieciak uciekł z domu na działki przy Okęciu. Siedział tydzień
w opuszczonym domku, żuł pestki słonecznika, bo to był sezon,
przyroda sprzyjała. W końcu poszedł na Zachodni i wsiadł do pociągu,
tak jak zawsze marzył. Jechał zamknięty w ubikacji, obserwując buty
konduktora w szparze pod drzwiami. Chciał się dostać do środka,
bezskutecznie. Krzysiek otworzył lufcik i wychylił głowę. Ten
wiatr bił go po policzkach, wklepywał nowe scenariusze. Zabierał
oddech, kusił czymś nowym. Na dworcu w Sosnowcu od razu dostał
wpierdol od jakichś ludzi, potem znalazł opuszczone mieszkanie
w kamienicy i tam przenocował. Nad ranem aresztowała go policja
i przewiozła do Izby Dziecka. Koniec snu o wolności, ale przynajmniej mógł zjeść coś ciepłego. Przynajmniej mógł spać. Jak tylko
skończył osiemnaście lat i opuścił bidula, to poszedł kraść na dworcu,
ciągnęło go do tych pociągów. Stał nad skrajem peronu i huśtał
się na stopach we wszystkie strony, ani razu nie zleciał na tory,
gwizdał tylko pod nosem złowieszcze melodie. Wyrywał starszym
paniom torebki, obmacywał kieszenie pijakom na ławkach, grasował
w poczekalniach i w bufecie. Wpadł raz, drugi. Zaraz mu udowodnili
jeszcze pobicie i znieważenie policjanta. A jak się tak człowiekowi
uzbiera przewinień do kolekcji, to zaczyna rosnąć kula oskarżeń.
Nagle grzechy nie mieszczą się w sumieniu i wypływają na wierzch.
Sędzia mówi: „Bez zawiasów, półtora roku, nauczy się chłopak życia
w społeczeństwie, nauczka”. Trafia na Rakowiecką i marzy tylko
o tym, aby wyjść stąd i kraść w spokoju dalej. Ale życie tu znośne,
jak się człowiek odpowiednio ustawi, to da radę, nauczy się czegoś
na przyszłość. Sprytny młodzik i do większej grupy się wkręci, gdzieś
na przyszłość zahaczy. Byle przeczekać, byle się przewinąć przez
mury jak kot przygotowujący się do skoku na mysz. Niezauważony,
czujny. Byle do skoku.
Psycholożka poprawia włosy i wyczekująco patrzy na uczestników
warsztatów. Jeden z nich skwapliwie wypełnia tabelki na zadany
temat. W ciszy notuje, potem czyta i coś dopisuje. Piętnaście lat
temu zabił kilka osób, na sali procesowej matki ubrane na czarno
82
trzymały w milczeniu zdjęcia swoich dzieci. Nie patrzyły nikomu
w oczy. Teraz zabójca pisze wiersze, bajki, angażuje się w pomoc
innym na terenie więzienia. Interesuje się losem więźniów, którzy
są już na wolności i postanawiają zacząć nowe życie. Siedzi na
zajęciach i odrabia prace domowe.
A Krzysiek jakoś nie może zabrać się do pracy. Zerka niepewnie na
kartkę kolegi obok. Mają napisać o uczuciach związanych ze swoimi
rodzicami. To ma być swoisty list do nich: po latach, z bagażem
doświadczeń, z refleksjami. Krzysiek próbuje odczytać tekst kolegi,
ale psycholożka zauważa to i z uśmiechem mówi:
- Nie ma ściągania!
Cisza panująca w sali przypomina leżakowanie w przedszkolu.
Wzorowa cisza, ale w środku eksplozja. Niby wszyscy powinni
grzecznie się sobą zająć, ale niewypowiedziane słowo aż buzuje
między ludźmi, odbija się o nich i wraca z powrotem. Okno otwarte,
czerwiec, w oknie kraty, przez które wpada mucha i łaskocze czułkami psycholożkę w nogę. Kobieta drapie się po udzie, odchylając
sukienkę. Goła noga jest wyraźnie zaczerwieniona.
Wszyscy przestają pisać i patrzą na kobietę, na jej nogę. Niepisana
reguła zaczyna się łamać, w więzieniu nie można mówić o płci,
to zbyt ryzykowne. To bez sensu. Żeński personel więzienny to
w większości zadbane, zgrabne administratorki i strażniczki, których
spódnice typu ołówek podkreślają tyłek i talię. Może to dodatkowa
kara dla osadzonych, a może i nagroda.
Goła noga psycholożki rozprasza i niweczy całą pracę. Mężczyźni
zaczynają rozmawiać między sobą, śmiać się, umawiać i załatwiać
ciemne biznesy.
- Panowie, proszę, jeszcze trochę wytrzymajmy. Prosiłabym was
o dokończenie listu do rodziców. Proszę, pokażcie swoje emocje.
Później je omówimy.
Po tych słowach Krzysiek wstał i wyszedł z sali. Obok, w pokoju,
siedział wychowawca całego bloku.
- Chcę wrócić pod celę.
Wychowawca patrzy chwilę na młodego i powoli wstaje od biurka.
Wielkim pękiem kluczy otwiera zakratowane drzwi i wyprowadza
Krzyśka na oddział. Przekazuje dalej, otwierają się kolejne drzwi.
83
Kolega smaży cebulę na małej patelni i pyta: „Jak było?”
Krzysiek wzrusza ramionami i chwyta podpieczony kawałek cebuli.
Syczy z bólu i wpycha sobie do ust wrzące jedzenie.
84
9.
Przeszkadzały
Na zdjęciach rodzinnych dorysowałem koloratkę przy swojej
szyi. Tak nie mogłem się doczekać święceń kapłańskich. Przede
mną był okres próbny przed seminarium. Kilka miesięcy spotkań
z psychologiem, przygotowań. Ale podołałbym, jestem tego pewien,
bo przecież znam siebie i swoje możliwości. Wewnętrznie silny, tak
bym scharakteryzował swą osobowość.
Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, kiedy dokładnie Bóg szepnął mi do ucha, że wybrał mnie na swego sługę. To nie było nic
niesamowitego – piorun z jasnego nieba, nagła wichura czy śmierć
najbliższej osoby. Zwyczajnie, banalnie rzec by można, obudziłem
się rano i poczułem, że zwykłe pójście do kościoła mi nie wystarczy.
A jeśli już przekraczam próg świątyni, to od razu na kolana padam
i do samiuśkiego ołtarza pełznę, uderzając się w pierś: „Moja wina,
moja wina”. Potem uczestniczę we mszy, ale już sobie wyobrażam,
że to ja tam stoję zamiast księdza i Pismo Święte otwieram. Wznoszę
oczy ku górze i intonuję. Ciarki mnie przechodzą, kiedy sobie to
wyobrażę. Autentyczna radość z czegoś, co nastąpi już niebawem.
Do sklepu wchodzę i na powitanie „szczęść Boże” rzucam, niemal
błogosławię sprzedawczynię, a ona taka zadowolona uśmiecha się
i kręci głową. Szczęść Boże, a jakże. Tylko zamiast na tacę zbierać,
to sam płacę do kasy i wychodzę niczym z parafii. Modlę się potem
w domu do samego rana, modlę o zdrowie dla wszystkich ludzi,
których spotkałem na mojej drodze, tak im dopomóż Bóg.
Wspomnienia bolą, szczególnie tu, gdzie jestem obecnie. Nie ukrywam, że cała ta sytuacja trochę wyprowadziła mnie z równowagi,
86
ale głęboko wierzę, iż Pan Bóg swój plan względem mnie realizuje
świadomie oraz z rozwagą. Z pewnością on najlepiej wie, co powinienem robić, aby być bliżej Niego. Co robić, aby lepiej spełniać
posługę. Rozmawiam więc o Nim tutaj, wśród osadzonych, tak aby
i dla nich światło objawienia mogło zaświecić i wyprowadzić na
słuszną drogę – ku zbawieniu, ku Najwyższemu.
Codziennie prowadzę poranną modlitwę i wspólnie zastanawiamy
się przy niej nad tajemnicą powołania i drogi, którą musimy przejść,
aby spotkać się w lepszym świecie.
Moja droga jest kręta, pełna pokus i złych znaków pochodzących od
szatana. Umiem te znaki odpowiednio wcześnie odkryć, umiem je
zdusić w zarodku. Jestem z tego, nie ukrywam, dumny. Oczywiście,
nie popełniam tu grzechu pychy, zwyczajnie wiem, gdzie coś idzie
mi dobrze. Wszystko po to, aby być przykładem dla wielu więźniów,
aby wskazać im drogę.
Pierwszym kamieniem na drodze do Objawienia był mój kolega.
Jak to się mówi, ze złego towarzystwa. W związku z tym, że od
urodzenia byłem dość chudy i często chorowałem, to w szkole
nazywano mnie Jełop. Nie zawsze umiałem w porę odebrać piłkę
na WF-ie, czasami nie odpowiedziałem dostatecznie szybko na
pytanie nauczyciela. Jak byłem zbyt nieśmiały, to klasa w ryk.
Wiadomo – dzieci są okrutne. Dobrze, że Bóg kocha je tak samo
i wiele im wybacza. Pod koniec szkoły podstawowej przyczepił się
do mnie taki chłopak z podwórka. Najpierw mi dokuczał, ale potem
podszedłem go sposobem – zapraszałem na obiad, pożyczałem
płyty, komiksy. Po jakimś czasie zapoznał mnie z podobnymi do
siebie. Przesiadywali na ławce i mama zawsze mi mówiła, żebym
na nich uważał. Częstowali mnie wódką, częstowali papierosami.
Zaproponowali kiedyś włam do kiosku „Ruchu”, tak dla draki. Całą
noc nie spałem, bo nie wiedziałem, jak im odmówić. Co tu dużo
ukrywać: bałem się. Jak Chrystus na Golgotę wchodził, to może
też i trochę miał stracha, kto wie.
Rano powiedziałem chłopakom, że wyjeżdżam na tydzień z miasta.
Przed rodzicami udałem, że jestem chory i kilka dni przesiedziałem
w domu. Jak już wyszedłem, to tamci zapomnieli o pomyśle i po
jakimś czasie również o mnie.
87
88
89
Drugim kamieniem była moja żona i jej rodzina. Nigdy nie ukrywałem, że kwestie wiary są dla mnie ważne, jeśli nie najważniejsze.
Zresztą żonę poznałem na spotkaniach dla młodzieży w pobliskiej
parafii. Grała pięknie na gitarze, a ja siadałem obok niej i śpiewałem. Pięknie było, głos szedł po całej sali, wdzierał się do kościoła
i odbijał od wszystkich ścian. Dla Boga śpiewaliśmy, tylko dla Niego.
Zacząłem się z nią umawiać, chodzić, jak to się mówi. Zabierałem ją
na spacer, na lody. Rozmawialiśmy dużo o naszej wierze, o uczuciach.
Czułem, że razem będzie nam łatwiej odnaleźć się w tym świecie,
gdzie wartości liczą się najmniej, a rządzi pieniądz i grzech.
Matka żony od razu mnie zaakceptowała. Bo ja już pod koniec
liceum wiedziałem, że będę miał pracę. Rodzice prowadzili sklep
z materiałami papierniczymi i po maturze miałem tam pracować
na stałe. Cały czas jednak myślałem o seminarium duchownym
i nie ukrywam, że wybór był trudny. Ale pobraliśmy się z Karoliną,
zwyciężyło – teraz to wiem – zwykłe pożądanie. Ja tak teraz mogę
o tym mówić wprost, bo wiem, że swoją historią daję świadectwo.
I nie można być zakłamanym, skoro w kłamstwie żyło się tyle czasu.
Zamieszkaliśmy po ślubie u jej matki, bo miała większe mieszkanie
niż moi rodzice, była wdową. Oddała nam jeden pokój, mogliśmy
korzystać ze wszystkich sprzętów. Żona zaczęła studia, medycynę.
Coraz częściej wspominała o dziecku, ale ja wiedziałem, że to nie jest
jeszcze dobry czas. Tłumaczyłem, że chcę nam zapewnić stabilizację,
sam poświęciłem się pracy, a wybór szkoły wyższej odłożyłem, bo
tylko jedną miałem na myśli, niestety. Żona codziennie wieczorem
gotowała obiad na następny dzień, bo sama była w dzień na uczelni,
a rano dawała mi w garnku zupę albo jakiś gulasz. Bardzo dobrze mi
zawsze gotowała, jestem jej za to wdzięczny, bo posiłek to bardzo
ważna rzecz. To jeden ze sposobów wyrażania swej miłości do Tego,
który nas zbawił. Codzienny posiłek, przygotowywany starannie
i z miłością, ofiarowany powinien być Jemu i konsumowany w spokoju.
Jadłem więc obiad w pracy, wieczorami siadaliśmy do czytania
Pisma, do rozmowy.
Pewnego dnia, to było w kuchni, teściowa gotowała wodę na herbatę.
Krzątała się od czajnika do stołu. My siedzieliśmy na taboretach
i kończyliśmy kolację.
Nie ukrywam, że tego dnia byłem zdenerwowany. Najpierw przyszedł
nieprzyjemny klient, potem bardzo bolała mnie głowa i musiałem
90
wziąć dwa proszki. Po powrocie do domu teściowa wyraźnie chciała się pokłócić. Zwróciła mi uwagę, że nie dość dobrze wytarłem
buty o słomiankę, że krzywo zawiesiłem kurtkę i spadł jej płaszcz.
Awantura wisiała w powietrzu. Dlatego też chciałem się wyciszyć,
bo nie lubię kłótni, zawsze po nich muszę iść do spowiedzi, inaczej
jakby mnie coś uwierało.
A teściowa się wyraźnie uwzięła, bo z tym wrzątkiem tak chodziła
i niby zalewała herbatę, ale pytała się ciągle mnie, dlaczego ja tak
mało zarabiam, kiedy córce mieszkanie znajdę. Co z dziećmi i tak
dalej. Poprosiłem, żeby odłożyć całą rozmowę, bo jestem zmęczony
i nie chciałbym w takim stanie rozmawiać o, bądź co bądź, poważnych sprawach.
Nieoczekiwanie do zrzędzenia teściowej włączyła się moja żona.
Wyczułem, że już musiały o tym rozmawiać na osobności, bo brzmiały
jednogłośnie. Te same argumenty, te same pretensje. Byłem dość
zdziwiony, bo raczej staraliśmy się z żoną wyjaśniać sobie różne
kwestie na bieżąco, tak aby w naszym małżeństwie nie było tajemnic, niesnasek. Aby było dziełem ofiarowanym Bogu. W każdym
razie one w tej kuchni napierały, mówiły coraz głośniej. Siedziałem
i starałem się odpowiadać na zarzuty.
Jestem jednak tylko człowiekiem i w pewnym momencie nie
wytrzymałem i wykrzyczałem, że obie marnują mi życie, bo moim
powołaniem jest kapłaństwo, które zdecydowałem się poświęcić
na rzecz rodziny, ale widzę, że to był błąd, bo co to za rodzina, co
tak ze sobą rozmawia.
Zdziwiły się, szczególnie teściowa. Siedziały w milczeniu, zastanawiały się. Żona powiedziała, że skoro tak bardzo kocham Boga,
to dlaczego się z nią ożeniłem. A ja na to, w złości, że z Bogiem się
żenić nie da. Zapytała, czy gdybym mógł w tej chwili zdecydować,
to czy wybrałbym seminarium, czy ją. Odpowiedziałem po chwili, że
seminarium. Głos mój drżał, ale czułem słuszność tego stwierdzenia,
poza tym nie chciałem popełniać grzechu kłamstwa.
Teściowa nie wytrzymała, schwyciła szklankę z herbatą i uderzyła
nią z całej siły w ścianę. Płyn rozprysnął się na wszystkie strony,
zalewając stół. Żona zaczęła zbierać resztki potłuczonej szklanki,
ale teściowa kazała jej usiąść. Powiedziała, żebym w tej chwili
opuścił jej dom i więcej tu nie przychodził. Powiedziała również,
że jestem chyba zboczony, skoro bardziej kocham Boga niż własną
91
żonę. Odpowiedziałem spokojnie, że to normalne, że żaden człowiek
nie może mieć nikogo ponad Stwórcę.
Teściowa wstała i powtórnie kazała mi wyjść.
W sumie mogłem to po prostu zrobić, ale nagle poczułem, jak moja
ręka chwyta nóż z blatu i zbliża się do twarzy żony.
Takie momenty dzieją się gdzieś poza nami, nie mamy na nie wpływu, ale ja osobiście nigdy nie żałowałem tej chwili, gdyż miałem do
siebie zaufanie i wiedziałem, co czynię.
Powiedziałem: „Nie będziesz miał żadnych innych bogów przede
Mną” i w sekundę wbiłem nóż w piersi żony. Kiedy teściowa do
mnie doskoczyła, to z całej siły uderzyłem ją w głowę i zgarnąłem
resztki zbitej szklanki. Wtarłem je w oczy teściowej i zaraz uderzyłem w brzuch. Żona musiała być mocno ugodzona nożem, bo leżała
nieprzytomna na podłodze. Wystawał z niej tylko drewniany trzonek.
Wziąłem więc drugi nóż z takiego specjalnego zestawu i równie
mocno wbiłem go w plecy teściowej.
Zapanowała cisza. Wyszedłem z kuchni i umyłem ręce. Wróciłem do
naszego pokoju i zacząłem czytać Pismo Święte. Chciałem uspokoić
myśli, ale wizja tego, co znajdowało się w kuchni, nie pozwala mi
odpowiednio śledzić wersów. Wróciłem więc i uderzyłem częścią
do robota obie kobiety w czaszkę. Pociekła z nich krew.
Wtedy byłem pewien, że obie nie żyją.
Do rana modliłem się, czytając Biblię. Cieszyłem się w głębi duszy,
że kolejna przeszkoda w połączeniu się z Bogiem została pokonana.
Obecnie głęboko wierzę, iż uda mi się wyjść przedterminowo. I choć
jestem już zbyt stary na wstąpienie na drogę kapłaństwa, to staram
się dawać przykład w więzieniu. Codziennie czytam Biblię, lubię
również rysować. Pokochałem to zajęcie właśnie tutaj. Mam ołówek
i flamastry. Rysuję nimi różne scenki, to mnie uspokaja, wycisza.
Nie pamiętam, abym kiedykolwiek chciał jeszcze kogoś usunąć.
Mam poczucie, że na dzień dzisiejszy jestem naprawdę blisko Boga.
92
93
10.
Proszę wyjść, kończymy
Brama zamyka się za plecami, a przed oczami ulica rozpędzonych
samochodów. Ciekawe, ile z nich kradzionych, ilu mijających nas
w pędzie ludzi spieszy się do specjalistycznego zakładu pracy Ludzi
Miasta. W dziwnej wędrówce po krainie Pokuty i Kary łączą się ze
sobą poszczególne losy tych, którzy zostali za murami. Wiem, że
próbują patrzeć na nas przez okno, ale widzą tylko podwórko lub mur.
My też patrzymy na siebie, ale nie widać już nic poza światem
zewnętrznym. Jak jakiś zły sen - śniło się, zamyśliło? Wymyśliło się
to wszystko, próbując turystyki ekstremalnej wewnątrz cudzych
grzechów?
Mikołaj mówi do Nauczycielki: „Ej, to odwiozę cię do domu”. Nauczycielka dziękuje.
Za oknami Osadzeni przesuwają w myślach kolejne dni prowadzące
do wolności. Jedni ostrzą zęby, drudzy się modlą, a trzeci nic nie
mówią, tylko stoją i patrzą nigdzie.
Skąd wracasz?
Z więzieniu
Jezuuuu
94
Druk
ARGRAF Sp. z o.o.
ul. Jagiellońska 80
03-301 Warszawa
Wydrukowano w Polsce
isbn: 978-83-927250-6-0
Nakład 2000 egz.
Wiosną 2012 roku Sylwia Chutnik i Mikołaj Długosz znaleźli się w
więzieniu, konkretnie w Areszcie Śledczym Warszawa-Mokotów
przy Rakowieckiej 37.
Po kilku miesiącach powstała więzienna książka „Proszę wejść”.
Pomieszanie reportażu i literatury, zapis przeżyć i odczuć autorów
tylko na krótko odciętych od wolności, która mimo, że pozostaje na
wyciągnięcie ręki, staje się coraz bardziej nieosiągalna. Spotkania
z osadzonymi, ich zapiski, anatomia więzienia i wreszcie autopsje
zamkniętych głów składają się na tę książkę, która daje wstrząsający
wgląd w rzeczywistość po tamtej stronie. Uzmysławia, na czym
polega uwięzienie i jak zmienia porządek wartości, potrzeb i tęsknot. Chutnik i Długosz są mistrzami odkrywania tego, co na pozór
jawne, a w rzeczywistości całkowicie zakryte, wyparte, odrzucone.
„Więzienie to takie miejsce, w którym jest cholernie nudno i strasznie.
Dlaczego? Nudno — bo nic się nie dzieje; strasznie, bo wszystko może się
zdarzyć. (…) Nigdy nie wiesz, co cię może spotkać, teoretycznie wszystko
jest opisane i z góry założone. W praktyce zdarza się coś, czego się nie
spodziewasz. Takie miejsce. Wszystko zależy od ludzi. Trzeba wśród
nich lawirować. Więzienie to sztuka lawirowania. Znalezienia sobie
odpowiedniego miejsca”.
Dofinansowano ze środków
Ministra Kultury i Dziedzictwa
Narodowego
Nowy Teatr jest miejską instytucją kultury
Cena 29 zł
www.nowyteatr.org

Podobne dokumenty