Synek, ucz się i nie idź na gruba

Transkrypt

Synek, ucz się i nie idź na gruba
Synek, ucz się i nie idź na gruba
Utworzono: czwartek, 21 grudnia 2006
Synek, ucz się i nie idź na gruba
Gospodarz województwa śląskiego – Zygmunt Łukaszczyk nie od wczoraj otwarcie mówi o swoim
przywiązaniu do górnictwa i szacunku do górniczej roboty. W przerwie pomiędzy licznymi
zajęciami zgodził się opowiedzieć czytelnikom „Trybuny Górniczej” o tradycji górniczej w swoim
rodzinnym domu, śląskich korzeniach i zamiłowaniu do gry w skata.
W okresie dzieciństwa i młodości obecnego wojewody rodzina Łukaszczyków mieszkała w Żorach, w dzielnicy Rowień. Jako, że
nie było tam komunikacji...
– Ojciec, który wkrótce po wojnie rozpoczął pracę w kopalni „Makoszowy”, o 3 rano musiał wychodzić na poranną szychtę. Mama
wstawała o 2.30, żeby rozpalić w piecu i zrobić mu herbatę. Niezależnie od pory roku jeździł do stacji kolejowej na rowerze, a
potem przesiadał się na pociąg towarowy, by przed szóstą być w kopalni. Podróż w jedną stronę trwała prawie 3 godziny.
Wieczorem przyjeżdżał do domu około 19.
Mundur ojca
Zygmunt Łukaszczyk opowiada, że jego ojciec – ratownik górniczy, biorący udział w akcji ratunkowej po tragicznym pożarze w
1958 roku – był tak przywiązany do górniczej roboty, że nie widział możliwości pracy poza swoją kopalnią. Dopiero przed
emeryturą, w 1978 przeniósł się do pobliskiej „Zofiówki”.
– Ojciec zawsze podkreślał, że robota górnicza jest bardzo ciężka i wymaga dużo potu. Mówił mi: synek, ucz się i nie idź na gruba.
Posłuchałem tej rady, ale po latach los i tak zetknął mnie z górnictwem, a tradycje górnicze w moim życiu miały, mają i mieć będą
duże znaczenie – opowiada wojewoda.
Zygmunt Łukaszczyk wspomina, że jego ojciec, jako jedyny w okolicy, miał górniczy mundur, który wypożyczany był sąsiadom na
różne okazje.
– W tamtych latach galowy mundur to był duży wydatek, a ojciec dostał go w nagrodę. Chciał, żeby pochować go w mundurze, ale
po jego śmierci mundur nie wrócił do rodziny. Wiem, gdzie jest i jestem przekonany, że dobrze służy. Pamiętam moment pogrzebu
ojca, który od dawna był już na emeryturze, jednak mimo tego na ceremonii pełno było górniczych pióropuszy. Czuło się
solidarność, tę prawdziwą, zawodową – zamyśla się wojewoda.
Barbórka i szkubanie pierza
– Pamiętam, że w okresie Barbórki, oprócz uroczystości mających miejsce w kopalni i mszy za górników, która była świętością,
odbywały się spotkania w naszym domu. Ludzie bawili się, śpiewali, ojciec świetnie grał na małej harmonijce ustnej. Sam nadal
staram się w okolicach Barbórki spotkać się z kolegami i stuknąć kuflem, jak każe zwyczaj.
Łukaszczyk mówi, że śląska tradycja była bardzo silna w jego rodzinie. Pamięta, że babcia nosiła jeszcze tradycyjne śląskie stroje.
Mama zajmowała się domem i trzymała wszystko w garści, a ojciec zarabiał na życie. W domu używało się gwary, ale wymieszanej
z językiem literackim.
– Mówienie gwarą w szkole było bardzo źle widziane, mnie samego nauczycielka zapisała na kółko recytatorskie, żebym pozbył się
śląskich naleciałości.
Obrazkiem zapamiętanym z dzieciństwa przez obecnego wojewodę jest szkubanie pierza. Jesienią, po zabiciu gęsi, sąsiedzi
spotykali się w kolejnych domach, żeby wspólnie drzeć pierze. Kobiety śpiewały, mężczyźni grali na instrumentach, ludzie
godzinami ze sobą rozmawiali. Zawsze pod ręką znalazła się kornflasza (czyli baniak) z winem.
– Pamiętam, że kiedyś ktoś niefortunnie otworzył drzwi. Zrobił się przeciąg i całe pierze się rozwiało. Ale nikt się nie denerwował,
nie przeklinał. Był to kolejny powód do żartów.
Pastorałki i słabość do skata
Zwyczajem rozpowszechnionym w okolicach Żor po Bożym Narodzeniu było śpiewanie kolęd po domach. Obowiązek ten spadał
zazwyczaj na młodzieńców i dzieci, a w nagrodę za dobry występ dostawało się łakocie i drobne pieniądze.
– Już jako dorosły człowiek postanowiłem powtórzyć występy sprzed lat i urządziłem pastorałki z prawdziwego zdarzenia. Sam
grałem Heroda, na wszelki wypadek tekst miałem zapisany z tyłu na koronie – śmieje się.
Prawdziwą pasją, ale także słabością Zygmunta Łukaszczyka, jest gra w skata.
– Czasami, żeby gra była bardziej emocjonująca, wraz z moim tatą graliśmy na drobne pieniądze. Kiedyś ojcu zdarzyło się
przegrać wszystkie zaskórniaki, przeznaczone na prezent dla mamy.
Wojewoda przyznaje, że przy karcianym stoliku spędził nie jeden wieczór, a zdarzyło się i tak, że po odsłonięciu okna podczas
pasjonującej rozgrywki okazywało się, że na dworze świta i ludzie idą do kościoła.
Anna Zych