WarszaWa – Gdańsk, czyli z prądem i Wiatrem We Włosach

Transkrypt

WarszaWa – Gdańsk, czyli z prądem i Wiatrem We Włosach
Warszawa – Gdańsk, czyli z prądem i wiatrem we włosach
MOTOROWODNA WYPRAWA PONTONOWA W DÓŁ WISŁY
Warszawa – Gdańsk, czyli z prądem i wiatrem we włosach
MOTOROWODNA WYPRAWA PONTONOWA W DÓŁ WISŁY
Właściwie w pierwszej kolejności powinnam podziękować Markowi Zuckerbergowi, twórcy Facebooka, bo gdyby nie
ten wielofunkcyjny portal społecznościowy nie spędziłabym 4 wspaniałych dni w pontonie spływając z Warszawy do
Gdańska moją, jak się okazało w trasie, jeszcze nieodkrytą gdyż niedocenioną rzeką Wisłą. A więc Facebook.....od tego
się zaczęło. Mój poznany przez tenże portal znajomy, holender, wielokrotnie, jak się później okazało, eksplorował wody
w różnych zakątkach świata wraz ze swoim przyjacielem z Polski, który posiada firmę specjalizującą się w tego typu wyprawach „ekspedycjepontonowe.pl”. Krótko i na temat: holenderski znajomy zaproponował mi taki spływ.
Tak! Chcę! Kiedy?
I tak nasza wyprawa zaczęła się 29 kwietnia. O świcie spotkaliśmy się wszyscy nad brzegiem Wisły....no prawie
wszyscy, samochód, ktorym miały dojechać na lawecie pontony odmówił posłuszeństwa, ale finalnie z lekkim poślizgiem, dobrze wyekwipowani na każdą ewentualność pogodową zaczęliśmy przygotowywać pontony do startu. Ubrania, jedzenie, namioty, karimaty wszystko w wodoszczelnych torbach zostało zgrabnie „upchnięte” z przodu pontonów.
Dwa pontony, dwie załogi po 3 osoby w każdym. Pięciu facetow i ja jedna, uff, od razu poczułam się bezpieczniej.
Dobra, odpaliliśmy silniki, cała naprzód! Witaj przygodo!
Moje pierwsze pytanie: czy to moja Wisła? Wisła znana mi tylko z warszawskich mostów. Byłam zachwycona i podniecona gdyż to była moja pierwsza taka wyprawa. Widoki od razu zaparły dech w mojej piersi. Nie sądziłam, że jeszcze
w obrębie Warszawy przyroda obejmująca oba brzegi rzeki może być tak zaskakująco zmienna. Na przemian szerokie
plaże z bialym piaskiem, zaraz potem bujna roslinność niczym jak z z egzotycznej puszczy. Mijaliśmy mnóstwo małych
wysepek, co jakiś czas robiąc krótkie przystanki na rozprostowanie się, rozmowy i ewentualny posiłek. Wsłuchiwaliśmy
się w odgłosy natury, co na wodzie przy dzwięku silnika jest troszkę utrudnione. Mieliśmy też śmiechu co niemiara, gdy
do jednej z plaż, gdzie zrobiliśmy przystanek chciała podpłynąć policja rzeczna by nas skontrolować mniemam, niestety
ich łódź utknęła na mieliznie, nawet ponowna próba nie powiodła się.
Ten pierwszy dzień obdarował nas piękną, słoneczną pogodą. Ubrani w letnie, lekkie stroje, wystawialiśmy nasze twarze
w stronę słońca, a pęd powietrza przyjemnie z tym współgrał.
Plyniemy... jeszcze tylko zatankować... gdzie?
Wyszukiwaliśmy większych zabudowań, cumujemy. Jedna osoba zawsze zostawała na straży, a reszta zasówała 2 km
po benzynę. Był upał, a kanistry swoje ważyły. Współczułam chłopakom... Z naszego „pontonowego” punktu widzenia
zachód słońca był bajkowy, napędzał w nas pozytywne wibracje, dodawał energii.
I tak oto minęliśmy Płock, i zaczęliśmy szukać przyjemnego miejsca do rozbicia namiotów.
Jest! Dobiliśmy do brzegu, jednym ruchem rozstawiliśmy trzy namioty, szybko zorganizowaliśmy drewno na ognisko...
Już się pali, wszyscy grzebią w torbach z żywnością. Jemy. Jedni ratowali się kawą, inni popijali piwo przy ognisku. Tak
spędziliśmy czas na pogaduchach do późnej nocy.
Noc była zimna, zmarzłam. To nauczyło mnie by następnym razem zabrać termiczną bieliznę i porządny śpiwór.
DzieŃ drugi
Obudził mnie trzask palonego drewna. Piąta rano... Oczywiście w dalszą trasę wyruszylismy w okolicach dziewiątej godziny, tuż po śniadaniu. Szybkie pakowanie i znów bylismy na rzece. Byłam podekscytowana, bo we Włocławku czekała
nas śluza, by zwindować nas w dół 16 metrów z zalewu do Wisły.
Nie myliłam się. Niesamowity widok. Szczególnie utknął mi w pamięci moment otwierania bramy, a właściwie OGROMNEJ BRAMY. Oczywiście wszyscy robiliśmy zdjęcia, dokumentowalismy każdy szczegół naszego spływu. Jeszcze czekały
nas jakieś dwie godzinki i dopłynęliśmy do Torunia. Na tym odcinku, mimo słońca, zrobiło się nagle dość chłodno, założyłam polar i żółtą kurtkę, którą widać na zdjęciach. Muszę dodać, że od pierwszego dnia nie rozstawałam się z czapką,
to w trosce o uszy, w szczególności prawe, gdyż najcześciej wystawione było do wiatru. Czasem wspieralismy się też
kapturami, gdy czapki już nie wystarczały.
Wpływając do Torunia czuliśmy się cudownie wolni, patrząc jak ludzie utknęli w korku na moście, pod którym przepływaliśmy. Tu przeżylismy szok termiczny. Z chłodu jaki przed chwilą nam dokuczał zrobiło się piękne lato. Szybko zrzucilismy wierzchnie okrycia. Przechodnie, którzy na nas patrzyli byli jacyś mocno wyletnieni. Ale nic to, opusciliśmy pontony, kanistry w dłoń i do miasta szukać stacji benzynowej, sklepu i normalnej ubikacji. Kilometr marszu wsród tłumu
i znaleźliśmy jedno i drugie.
Jest dobrze. Chłopaki tankowali a ja robiłam szybkie zakupy, rozpieszczająć się lodami.
Trochę szkoda, że dłużej nie zostaliśmy by pozwiedzać, ale to już moja teraźniejsza refleksja, gdyż na tamten moment
chciałam jak najszybciej ucieć z lądu na ponton, w dzicz, z moimi wspaniałymi towarzyszami podróży. Zatem spadamy
dalej, w dół rzeki.
Od jakiegoś czasu zmieniło się oznakowanie szlaku wodnego, z bojek na podwójne słupy zatknięte to z jednej to z drugiej strony. Płynęliśmy slalomem.
Minęliśmy Bydgoszcz bez postoju. Zrobiło się ciekawie, gdyż Wisła zaczęła buzować i zrobiły się fale. Adrenalina skoczyła
nam pod sam czubek głowy. Pontony zaczęły skakać jak oszalale, woda wpadala do środka. Wreszcie czuliśmy prawdziwą przygodę. Tak ! Trzymaliśmy się mocno bocznych linek i balansowaliśmy ciałem w pozycji na w pół klęczącej, żeby za
mocno się nie poobijać. Brawa dla sterników! Oni nie mogli pozwolić sobie na taki komfort w tym czasie. Uff, po parunastu minutach błogostan dla ciała. Woda się uspokoiła. Nagle zrobiło się piękne popołudnie. Tego dnia znaleźliśmy prze-
piękną małą plażę na nocleg. Było jeszcze widno, ponieważ plaża była naprawdę urocza postanowiliśmy urządzić sobie
mini plan filmowy i zaczęliśmy kręcić film reklamowy. Podpływamy, wypakunek, rozbicie namiotów, ognisko, wszystko
w paru sekwencjach, kręcone z drzewa. Fajny efekt. Mieliśmy przy tym kupę śmiechu. Po pysznym rozgrzewającym
drinku (rum z colą) postanowiłam się wykazać. Chwyciłam za szmatę i wyczyściłam ponton z błota i piachu. Przyjemna
robota, niczego sobie.
Potem było tradycyjnie. Dyskusje i żarty przy ognisku do póznych godzin. Spać. Zmarznąć. Normalka.
Rano pobudka. Poranna toaleta, czyli chusteczki dla dzieci, te takie wilgotne, zęby i finito. Nikt nie narzekał na brak wanny z ciepła wodą.
Trzeci dzień zaczęliśmy jednogłośną decyzją, by zboczyć lekko z trasy i wpłynąć na rzekę Nogat, żeby kolejnego dnia
dopłynąć z powrotem przez Zalew Wiślany do Wisły. Pyszna perspektywa. Do dzieła.
Krótka wizyta w Grudziądzu celem zatankowania i zrobienia małych zakupów. Wszyscy mieliśmy dziwne uczucie po
umyciu rąk w gorącej wodzie na stacji benzynowej.
Ładna pogoda tego dnia powiedziała nam do widzenia. My i tak nie narzekaliśmy. Przywitały nas chmury i silny wiatr,
czyli fale. Największe były właśnie tego dnia. Zaraz po opuszczeniu Grudziądza rozpętalo się szaleństwo pogodowe.
Wiatr zaczał wiać nieprzytomnie. Czarne deszczowe chmury deptały nam po piętach. Czułam się jak w filmie katastroficznym, tak w każdym razie podpowiadała mi moja wyobraźnia.
Pontony skakały jak oszalałe, woda wlewała się z każdej strony do środka. W tym momenie przypomniałam sobie o
spodniach nieprzemakalnych. Zakładanie ich w tych warunkach było nie lada wyczynem, ale udało się. Jeszcze tylko
żółty sztormiak i niech się dzieje co chce, i tak jest fajnie!
Po parunastu minutach totalnych turbulencji robimy sobie mały postój. Wychodzimy pospiesznie i kładziemy sie na
trawie. Uff, co za adrenalina. Dobra, nie ma na co czekać. Mknęliśmy dalej, mijając Gniew, do śluzy, ktora wpuszcza nas
na Nogat.
Wody na tej rzece są zdecydowanie bardziej spokojne, przyroda zmieniła swój charakter, dalej zimno, wszyscy trochę
zmęczeni, mimo to humory nam dopisywały. Za jakiś czas dotarliśmy do Malborka. Zacumowaliśmy pontony w pobliskiej przybrzeżnej knajpie. Tam był nasz pierwszy, tak zwany normalny posiłek. Zupa rybna była pyszna! Po obiedzie
dotarło do nas jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Ale co tam, nie ma co narzekać.
Płyniemy dalej. Przed nami jeszcze była tylko jedna śluza i pewnie jakaś miejscówka na nocleg. Śluza jest, ale jakoś pana
śluzowego nie było widać. okolica wiała pustką. Nikt nie reagował na dzwonek do drzwi, co robić? Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie rozbić obozu tutaj, na dość ładnie przystrzyżonym trawniku.
Udało sie jednak dodzwonić i wynegocjować żeby śluzowy przyjechał z grilla od znajomych. Dziwić się temu nie można
było, gdyż tak naprawdę godziny śluzowania dawno minęły tego dnia. Lekarstwem na chwilową nudę w oczekiwaniu
okazał się lekko zepsuty aparat jednego z kolegów.
Przesłona nie chciała się otworzyć do końca, tak więc efekt był niesamowity. Widzicie?
Dobra, śluzowy, a raczej śluzowa przepuściła nas dalej. Niebo zaciągnięte dokumentnie chmurami plus późne popołudnie i w dodatku zmęczenie spowodowały szybką decyzję o znalezieniu miejsca noclegowego. Z początku byłam nieco
przerażona, gdyż chłopcy uparli się by spać bliżej pontonów, a tam potwornie wiało. Na szczęście wynegocjowałam
miejscówkę o kilka metrów dalej, na małej polance osłoniętej drzewami, w dodatku bezwietrznej.
Ekipa zorganizowała szybkie ognisko, na które niestety nie dotarłam, gdyż poległam tego dnia jako pierwsza.
Czwarty dzień
Próbowaliśmy wpłynać na Zalew Wiślany. Przykro było zrezygnować, ale rozsadek i chęć dotarcia w miarę suchych
ciuchach do Gdańska na czas wział górę. Potwornie wiało, tak więc uciekliśmy z tamtąd rzeką Szkarpawą z powrotem
do Wisły. Całą tą drogę przesiedziałam skulona i oparta o bagaże, żeby ochronić się od wiatru. Trochę padało. Miałam
wrażenie, że nie czuję dobrze mojego ciala, tak jak bym nie mogła zapanować nad ruchem rąk i palców. Wszystko było
przemarznięte. Tak się niefortunnie złożyło, że w ten akurat weekend majowy pogoda nie była łaskawa dla całej Polski.
Woda również nas nie oszczędziła.
Przy ujściu Wisły do zatoki przywitała nas kolejna porcja fal. Były chyba nawet większe niż tamte za Grudziądzem. Ostatecznie nie wpłynęliśmy do Morza Bałtyckiego, tylko po jednym kilometrze skręciliśmy do kolejnej śluzy w Przegalinie.
Wpłynęliśmy zatem na Martwą Wisłę i prosto do Gdańska. Niesamowity widok od tej naszej strony.
Mijaliśmy ogromne statki, stoczniowe urządzenia, maszyny, żeby dotrzeć pod samego żurawia i stare miasto. Tłumy ludzi
zaczęły nas obserwować z lądu. Poza zmęczeniem napewno czuliśmy satysfakcję. Niestety to był koniec naszej wodnej
podroży. Spłynęliśmy Wisłą z Warszawy do Gdańska i dobiliśmy do mety. Jeszcze tylko 70 km samochodem i kolejny
nocleg był już w ciepełku, w pensjonacie jednego z uczestników, który bardzo sympatycznie nas ugościł. Nie sądziłam,
że można stać tak długo pod gorącym prysznicem....
Było mi smutno, że to już. Koniec? Tak szybko? (uwaga, to uzależnia). Jednak na dziś dzień wiem, że to nie koniec,
a początek mojej wodnej przygody. Już mam zaklepane miejsce w pontonie w kolejnej ekspedycji, tym razem też chyba
Wisłą, ale z Krakowa do Warszawy, pod koniec czerwca. Ahoj przygodo.
Tekst i zdjęcia:
Weronika Szymulska

Podobne dokumenty