„Historia Pewnego Elfa
Transkrypt
„Historia Pewnego Elfa
Pervver 1 Wstęp. Do sali weszła zakapturzona postać. Jej czarna szata powiewała lekko. Pomimo wszelkich starań Nestor, zarządca gildii kupieckiej nie mógł dostrzec twarzy nowo przybyłego. Nie mógł nawet stwierdzić jakiego koloru jest jego skóra. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że pomimo kamiennej posadzki nieznajomemu nie towarzyszy zwyczajowy tupot. „To musi być elf... albo bardzo dobry zabójca” pomyślał Nestor z gorzkim uśmiechem na twarzy, jednocześnie witając nowo przybyłego podniesieniem ręki. Dziwna postać zatrzymała się o jakieś pięć metrów od biurka, za którym siedział szef gildii. Pomimo znacznej odległości po plecach kupca pomknął zimny dreszcz. Nawet świadomość faktu, że w kilku ukrytych przejściach tegoż pokoju znajdują się ochroniarze gotowi natychmiast mu przyjść z pomocą nie uspokoiła Nestora. Miał już otwierać usta, gdy nieznajomy przemówił. – Jestem tu z polecenia Dedala. Czy możemy w tym pokoju pomówić w cztery oczy ? – głos nieznajomego był spokojny, cichy, lecz jednocześnie doskonale słyszalny... i niesamowicie zimny. – Poczekaj chwilkę. – powiedział Nestor, po czym dotknął amuletu, który zwisał na jego piersi tuż nad ogromnym brzuchem. Po chwili całe pomieszczenie pogrążyło się w dźwiękoszczelnym polu magicznym.– Mów. Znam tego, który cię przysyła, jednak pragnąłbym też poznać twą godność oraz w miarę możności zobaczyć twarz. – pod koniec zdania kupiec nie był już tak pewny swych zamiarów, jak na początku. Jednak głos mu się nie załamał, z czego czuł się dumny. – Postaram się spełnić twoją prośbę. – powiedziała dziwna postać, po czym zdjęła, a raczej zdjął kaptur, pod którym kryła się oliwkowa twarz leśnego elfa z całą kaskadą długich, zielonych włosów. – Zwą mnie Pervver. Należę do Strażników. Podobno chciałeś się widzieć z magiem, więc mnie przysłano. O co chodzi ?– Nestor odparł dopiero po chwili, gdy w końcu zdołał oderwać wzrok od błękitnych, przeszywających człowieka na wskroś oczu nowopoznanego pomocnika, przysłanego najwyraźniej przez starego przyjaciela, Dedala. – Usiądź, porozmawiajmy. Jeśli stwierdzę, że jesteś osobą godną zaufania, wtedy dowiesz się, dlaczego cię tu przysłano. – kupiec jednocześnie wskazał obity skórą fotel po drugiej stronie biurka i zaczął następne zdanie. – Ponieważ mamy rozpocząć współpracę, muszę ci zadać kilka pytań. Wiem, że jesteś wysłannikiem Dedala, ale mimo wszystko w tych czasach nie można ufać każdemu. Chciałbym poznać twą przeszłość, jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko.– ostatnie zdanie zawisło w powietrzu na długo. Elf siedział na fotelu, zaplótł ręce i najwyraźniej zastanawiał się nad czymś. Nestorowi wydało się, że nowo przybyły mag, który przed nim siedział cały ten czas wpatrywał się w niego. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że oczy rozmówcy zaszły lekko mgiełką. – Najlepiej zacznij od początku. Tak będzie najlepiej, nic nie ominiesz. – kupiec zauważył, że wyrwał Pervvera z zamyślenia, więc zaproponował jeszcze. – Może chcesz coś do picia ? – – Nie, dziękuję. Zatem zacznę, bo choć historia nie jest długa, nie lubię jej opowiadać. Wszystko zaczęło się dokładnie 120 lat temu... Moja matka była czystej krwi leśną elfką. Mieszkała w jednej z tych niewielu już pozostałych, ukrytych w gęstwinach wiosek. Podobno była kapłanką, ale osobiście nie bardzo w to wierzę. Mojego ojca nie znałem. Był półelfem, który zawrócił mojej matce w głowie, przespał się z nią, a następnie uciekł, gdy dowiedział się, że jego ukochana jest w ciąży. Dzieckiem z tego dziwnego związku jestem oczywiście ja. Niestety moja rodzicielka zmarła dokładnie tego samego dnia, gdy się urodziłem. Zostałem sam na tym świecie. Elfy z wioski nie akceptowały mnie, uważały za gorszego. Przeżyłem w miejscu mych urodzin jedenaście 2 lat. W końcu nie wytrzymałem docinek rówieśników, żartów młodszych i niemiłych uwag starszych. Pewnej nocy wymknąłem się z wioski i już nigdy nie było mi dane do niej wrócić. Błąkałem się po lasach przez następne kilka lat. Ze względu na swe elfie zdolności nie byłem głodny, spragniony i w ogóle jakoś sobie radziłem. Jednak, gdy miałem osiemnaście lat spotkałem w głuszy grupę ludzi. Byli to druidzi. Po kilku nocach długich rozmów zapragnąłem się do nich przyłączyć. Zaznaczę, że były to pierwsze osoby, jakie okazały mi jakiekolwiek uczucia. Była to głównie litość, lecz nie zważałem na to. Wydawało mi się, że w końcu znalazłem swoje miejsce. Myliłem się okropnie. Nie minął nawet rok, gdy nasza grupa została napadnięta przez orków i wycięta prawie do nogi. Jako jedyny uciekłem z zastawionej przez okrutne stwory pułapki. Moi przyjaciele zginęli, co do jednego. Błąkałem się znów po lasach niemal dwa miesiące. W końcu natrafiłem na jakiś gościniec. Nie zastanawiając się długo, postanowiłem nim podążać w dalszą drogę. Pod koniec tego samego dnia zobaczyłem w promieniach zachodzącego słońca szczupłą, czarną wieżę, stojącą na jednym z wielu leśnych pagórków. Zbliżała się już noc, więc postanowiłem poszukać w niezwykłej budowli schronienia. Decyzja ta okazała się niezwykle ważna dla dalszej części mojego życia. Bowiem tamtego dnia zapukałem do drzwi domostwa maga. Kolejne dwadzieścia lat spędziłem nad księgami i pergaminami. Zdobywałem wiedzę na temat wszelakich sił nadnaturalnych.. Mój mistrz, po dogłębnych studiach stwierdził, że operuję mocą inaczej niż większość magów. Podobno jest to winą jakiegoś uwarunkowania genetycznego. Przysporzyło nam to wiele kłopotów, ale nie będę się teraz nad tym rozwodził. W końcu zakończyłem swe studia i ruszyłem w świat jako młody mag i poszukiwacz przygód. Przeżyłem wiele, jednak moją obsesją stały się kobiety. Przez nie właśnie straciłem prawie pięćdziesiąt lat siedząc w celi, w jednym z Amnijskich więzień. Kiedy w końcu wyszedłem na wolność rozpocząłem swe życie od nowa. Pewnego pięknego dnia spotkałem Tess, moją obecną miłość. Niedługo później zaciągnęliśmy się do Strażników i w rezultacie wylądowałem tutaj. To już chyba wszystko. Nestor milczał dość długo, w końcu westchnął, napił się wina i odpowiedział. –Krótka, ale treściwa historia. W każdym razie wydaje mi się, że mogę ci zaufać. Rozpoczniesz pracę od zaraz. Nie martw się szczegółami, te omówimy za chwilę... Rozmowa trwała ponad pół godziny. Pervver miał się zająć ochroną przyjęcia mistrza gildii. Jednak wychodząc z biura swego nowego pracodawcy rzekł jeszcze cicho, sam do siebie, tak, aby go nikt nie usłyszał: – Pamiętaj, że zawsze mogłem cię okłamać...– 3 Część pierwsza. Obudziłem się jak zwykle sam. Przesunąłem powoli ręką po pościeli. Nic. „Co rano to samo...” pomyślałem i powoli wstałem. Wyszedłem na balkon jednocześnie obwijając się prześcieradłem. Widok rozciągał się na sięgający horyzontu ocean oraz niewielki skrawek piaszczystego brzegu. Pogoda była wspaniała. Na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki. Słońce miło przygrzewało, jego promienie delikatnie pieściły moją skórę. Wciągnąłem głęboko powietrze. Cała gama zapachów podrażniła moje nozdrza. Powoli odwróciłem się i poszedłem do łazienki. Machnięciem ręki przywołałem lustro. Widok, który ujrzałem nie był dla mnie zadowalający. Spoglądała na mnie młoda, smukła twarz o ostrych uszach i pięknych liniach. Niebieskie oczy zdawały się przenikać na wskroś wszystko, co zobaczyły. Sylwetka, szczupła, była zadowalająca. Tylko zadowalająca. Stwierdziłem, że zaczynam się starzeć. „W końcu to już sto dwudziesty trzeci rok mojego życia.” Na mojej twarzy zagościł uśmiech. Jak na leśnego elfa nie byłem zbyt stary. Umyłem się w zimnej, źródlanej wodzie, która pojawiła się w balii na mój rozkaz. Nakładając mydło na twarz podziękowałem bogom w duchu, że jestem czarnoksiężnikiem. Ci, którzy nie posiadali nadprzyrodzonych mocy musieli co dzień biegać z wiadrami. Zdecydowanie byłem na to zbyt leniwy. Odświeżony i w niezłym nastroju ubrałem się i wyszedłem z pokoju. Zapieczętowałem drzwi niezbyt skomplikowanym urokiem i udałem się na wspólne śniadanie z innymi strażnikami. W gruncie rzeczy nie obawiałem się kradzieży, przecież znajdowałem się wśród przyjaciół, Strażników Brynnlaw, jednej z najlepszych jednostek wojskowych. Dziś założyłem skromny strój. Miałem na sobie tylko tradycyjną, magiczną szatę i mały, srebrny pierścień z motywem liścia, który chronił mnie przed wszelakiego rodzaju pociskami. Nie widziałem potrzeby zabrania ze sobą potężniejszych artefaktów. W końcu wybierałem się tylko na śniadanie. Gdy wszedłem do jadalni, usłyszałem kilka słów powitania od starych znajomych. Odpowiedziałem gestem dłoni i zamyślony poszedłem dalej. W warowni było jeszcze bardzo dużo Strażników, których nie znałem. Miałem nadzieję, że uda mi się niedługo zaznajomić z większością. Wypatrzyłem jednego z moich przyjaciół i przysiadłem się do niego. Endi był elfem, lecz do dziś nie mam pojęcia, jakie do końca posiadał umiejętności. Był jednocześnie wojownikiem, magiem oraz złodziejem. W każdym z tych fachów osiągnął perfekcję. Był niesamowity. Po latach treningów stał się agentem idealnym. „W końcu jest jednym z najlepszych.” pomyślałem podając mu dłoń i jednocześnie uśmiechając się lekko. Nagle na twarzy Endiego pojawił się wyraz zdziwienia, a następnie usłyszałem krzyk bólu. Spodziewałem się tego. Mój uśmiech sięgnął aż do mych uszu. Wiedziałem co się stało. Podczas powitania, mój przyjaciel chciał się popisać swoim złodziejskim kunsztem i coś mi zwędzić, jak to on mówił „żeby nie wyjść z wprawy”. Na szczęście byłem przygotowany. Jedno z zaklęć, jakie rzucałem na siebie co rano, powstrzymywało skutecznie wszystkie próby kradzieży. Ktokolwiek próbował mi coś zabrać bez mojej zgody, był porażany małym ładunkiem elektrostatycznym. Teraz patrzyłem tylko, jak Endi trzyma się za sparaliżowaną dłoń z wyrazem ogromnego zdziwienia na twarzy. Mój przyjaciel był magiem i wiedział, że nie napisano nigdy zaklęcia o takim działaniu. Był to mój pomysł i nie miałem zamiaru dzielić się dokonanym odkryciem. Przynajmniej nie na środku stołówki. Usiadłem więc i jedząc zignorowałem stos pytań jakim zostałem zasypany. Przeżuwając ciemny chleb i popijając cierpkie, lekkie wino pogrążyłem się znów w swoich rozmyślaniach. Po posiłku wyszedłem razem z nadal upominającym się o wyjaśnienie przyjacielem na dziedziniec. 4 – Co to było ? – spytał mój kolega ze słabo ukrywaną niecierpliwością. – Wymyśliłem taki mały trik. Zapiszę ci go kiedyś, żebyś się mógł nauczyć. Nie martw się. Paraliż ustąpi koło południa – na mojej twarzy zagościł uśmiech. Endi tylko zerknął na mnie spode łba i kiwnął głową w stronę ręki, która wisiała bezwładnie u jego boku. Nagle usłyszeliśmy świst. W zdrowej dłoni mojego towarzysza momentalnie pojawiła się broń. Ja byłem spokojniejszy. Wiedziałem, co się dzieje. Obróciłem i ujrzałem Tess, piękną drowkę, czarodziejkę i moją ukochaną. Stała dumnie ze skierowanym w moją stronę palcem wskazującym a kilka centymetrów przed moją twarzą unosił się w powietrzu jeden z kamieni, jakimi wyłożony był dziedziniec. Dla nie wprawionego oka Tess po prostu wskazywała na mnie, lecz ja widziałem słabą aurę magii wokół opuszka palca, który był oskarżająco wymierzony w moją stronę. Na moim obliczu zagościł uśmiech, który moja ukochana podsumowała niezbyt miłym grymasem. – Może byś tak przestał oszukiwać, co ? – powiedziała z lekkim wyrzutem i wyraźnym nakazem. – No, nie gap się tak, tylko zdejmij ten głupi pierścionek i walcz jak na elfa przystało! – to zdanie ugodziło w moją godność. Tess, jako jedna z niewielu umiała mnie wyprowadzić z równowagi. Powoli obróciłem się w stronę Endiego, który już gdzieś schował swój nóż i tylko patrzył na mnie z powątpiewaniem. Ściągnąłem pierścień ze swego palca i podałem go mojemu przyjacielowi, jednocześnie posyłając mu rezolutny uśmiech. Przystąpiłem więc do „walki” z moją „przeciwniczką”. Na sygnał, który tylko my dwoje usłyszeliśmy rozpoczęliśmy inkantacje. Błyskawicznie rzuciłem na siebie urok tworząc kilkanaście odbić własnej postaci. W rezultacie otoczył mnie tłum identycznych leśnych elfów. Były to oczywiście niezdolne do walki iluzje, ale myliły przeciwnika, który nie wiedział w kogo ma uderzać. Zawsze lubiłem ten czar, lecz teraz nie miałem czasu, aby go podziwiać. W moim kierunku wystrzelił istny rój białych, oszlifowanych kamieni, które szybko unosiły się z podłoża, na którym staliśmy. Moje iluzjonistyczne kopie ginęły pod ciosami tych zaimprowizowanych pocisków. Zacząłem znowu inkantacje. Byłem już w połowie, gdy nagle jeden z kamieni trafił mnie w brzuch, skutecznie umożliwiając mi kontynuowanie formuły. Zgiąłem się w pół i zacząłem błyskawicznie myśleć. „Jeśli teraz nie powstrzymam jej ataku, to przegram! Nigdy...” Nagle wpadłem na rewelacyjny, moim zdaniem, pomysł. Wstałem i poprzez krótki gest rzuciłem czar. Był on stary i prosty, lecz nadal skuteczny. Z moich rąk wyfrunęły małe magiczne ładunki niszczycielskiej, magicznej mocy niszcząc i obracając w pył kamienie posłane przez Tess. Po chwili w powietrzu latało tyle kurzu, że utworzył on mgłę i uniemożliwił dostrzeżenie przeciwnika. Przez sekundę zastanowiłem się nad kolejnym ruchem, a następnie, z paskudnym uśmiechem na ustach rozpocząłem splatać kolejny wzór zaklęcia. Moje ciało okryła cieniuteńka, niezwykła warstwa. Stałem się zupełnie niedostrzegalny dla zwykłych oczu. Gdy mgła opadła powoli zakradłem się za Tess. Nie mogła mnie zobaczyć, więc spokojnie rzuciłem kolejne zaklęcie i dopiero wtedy rozproszyłem powłokę niewidzialności. Gdy moja ukochana uświadomiła sobie co się stało, było już za późno. Moja magia skutecznie ją unieruchomiła. Powoli podszedłem do niej i wyszeptałem do ucha. – Nie muszę oszukiwać, żeby cię pokonać. A tak poza tym, chyba mówi się „dzień dobry”, a nie wyzywa na pojedynek i obrzuca kamieniami. Zresztą... – mój wywód został przerwany przez potężny, prawy sierpowy, który trafił mnie prosto w szczękę i posłał kilka metrów do tyłu. Lecąc jeszcze nie wiedziałem, co się stało, lecz gdy uderzyłem o twarde kamienie już do mnie dotarło, o co chodzi. Zapomniałem o tym, że Tess jest drowką i o jej naturalnej odporności na magię. Próbowałem się podnieść, lecz świat wokół mnie zawirował w szalonej gamie kolorów. Zamknąłem oczy i poczułem jak powoli tracę przytomność. W ostatniej chwili świadomości usłyszałem jedno, jedyne zdanie. 5 –Zatem dzień dobry... – Próbowałem się uśmiechnąć, lecz w tym momencie ogarnęła mnie ciemność i cisza. Powoli dochodziłem do siebie, choć nie było to najprzyjemniejsze wydarzenie jakie udało mi się przeżyć. Bolało mnie prawie wszystko, poczynając od głowy, w której huczał mi jakiś wodospad a kończąc na stopach, które rwały ostrym, piekącym bólem, który zwykle towarzyszył poważnym otarciom skóry. Powoli otworzyłem oczy. Ostrość nie chciała powrócić, lecz po chwili widziałem już normalnie. Rozglądnąłem się ostrożnie, gdyż czaszka nadal mi dokuczała. Leżałem we własnym łóżku z mokrym okładem na czole. Pokój był pusty i zaciemniony. Ostrożnie poruszyłem się. Mimo silnego bólu udało mi się usiąść. Znajdowałem się pod kołdrą, która okrywała mnie w połowie. Na licznych siniakach i zadrapaniach znajdowały się zioła i opatrunki. „Nasza kapłanka jest niezła w swoim fachu”. Ta myśl przywołała mi przed oczy obraz sprzed kilku lat, gdy co dopiero wstąpiłem do Strażników. Przywitała mnie wtedy dość ostro i chłodno. Uważała mnie za jednego z rekrutów, który nie ma szans na pozostanie w klanie wojowników na dłużej. Na szczęście pomyliła się. Należałem już do bractwa przez dość długi czas i nieźle sobie radziłem. Nagłe nasilenie bólu w boku szybko zakończyło moje rozmyślania. Położyłem się z powrotem i pozwoliłem mojemu ciału wracać do zdrowia. Kilka godzin później, skrzypienie drzwi wyrwało mnie z niespokojnej drzemki. Nie otworzyłem oczu i udawałem, że śnię dalej. Usłyszałem jak wchodząca osoba podchodzi do mojego łóżka. Po chwili, gdy najwyraźniej stwierdziła, że śpię zajęła miejsce nieopodal na fotelu. Nie byłem w stanie stwierdzić co robi, gdyż mój słuch nie był już tak wyczulony jak za młodych lat, gdy walczyłem o przeżycie w lesie. Ostrożnie otworzyłem oczy i nie poruszając się spojrzałem w kierunku mojego gościa. Zdziwiłem się, gdyż nie ujrzałem praktycznie nic, poza czarną, bezosobową sylwetką. Powoli przeszedłem na infrawizję. Moim oczom ukazała się cała gama kolorów, które odpowiadały ciepłu otoczenia. Była to jedna z wielu umiejętności, które pozwalały poruszać się elfom nawet podczas najciemniejszych nocy. Przydawały się także we wszelakiego rodzaju podziemiach. Spojrzałem ponownie na fotel i ujrzałem kobiecą postać, która wpatrywała się zamyślonym wzrokiem w zasłonięte okna. Na mojej twarzy pojawił się słaby uśmiech, gdyż rozpoznałem mojego tajemniczego gościa. Wszędzie bym ją rozpoznał. To była Tess. Ta sama, przez którą leżałem tutaj cały obolały. Postanowiłem sprawić jej niespodziankę i jednocześnie zażartować z niej. Zamknąłem oczy i ostrożnie, prawie niesłyszalnie wyszeptałem inkantację. Pozornie nic się nie stało, lecz zawsze miałem takie wrażenie, gdy rzucałem to potężne zaklęcie. Zatrzymanie czasu było trudne i niebezpieczne, lecz zawsze przydatne i skuteczne. Starałem się nie wykorzystywać go zbyt często i bez powodu, lecz teraz byłem zmuszony sytuacją. Przynajmniej tak mi się wydawało... Prawdopodobnie Tess nawet nie zauważy moich działań. Przynajmniej przez jakiś czas. Zdążyłem jeszcze spleść dwa zaklęcia, zanim czas znowu zaczął biec normalnie. Cierpliwie czekałem na efekty moich starań. Po chwili zaczęło się. Tess nagle wstała i zaczęła wodzić rozpaczliwie wzrokiem po pokoju. Magia robiła swoje. Mój gość zaczął biegać po pomieszczeniu, a w jej oczach błyszczał blady odcień strachu pomieszany z gorącą czerwienią paniki. Uśmiechnąłem się tylko złośliwie. Raptem Tess wypadła za drzwi. Ostrożnie usiadłem, a następnie wstałem. Przez chwilę bałem się, że nie będę w stanie przejść tych kilku kroków, które były mi konieczne do szczęścia. Najwyraźniej bogowie sprzyjali mi tego dnia, gdyż w miarę szybko doszedłem do ściany. Nadal zdyszany wymówiłem po kolei dwie inkantacje. Dzięki pierwszej na łóżku ukazało się moje ciało, za to druga skutecznie mnie ukryła pod warstewką niewidzialności. Po chwili do pokoju wkroczyła najwyższa kapłanka z Tess u boku. Szybko podeszła do mojego łóżka, po czym tylko pokręciła głową, przytuliła mocno moją ukochaną, zmówiła modlitwę i wyszła z pokoju. Tess usiadła w fotelu i płakała. Zrobiło mi się jej żal i poczułem, że przesadziłem. 6 Najpierw rozproszyłem iluzję z łóżka, a następnie niewidzialność. Gdy Tess ujrzała, co się dzieje, najpierw na chwilę zamilkła, po czym rzuciła się na mnie. Myślałem, że chce mnie pobić albo i gorzej, lecz nie miałem siły się bronić. Wykręcenie tego numeru odebrało mi resztkę energii. Ledwo stałem. Na szczęście Tess tylko mnie objęła i starała się powstrzymać nadal płynące z jej oczu łzy. Po chwili pocałowała mnie mocno. Gdy oderwała swoje usta od moich zapytała. – Jak mogłeś ? Jak mogłeś mi to zrobić ? – w tych słowach brzmiał wyrzut, lecz jednocześnie radość i ulga. – Wiesz, że ja... jestem zdolny... do wszystkiego. – moja odpowiedź była krótka i przerywana, gdyż ukochana ścisnęła mnie tak, że ledwo mogłem oddychać. Do tego byłem już na skraju wytrzymałości i stwierdziłem, że ten pomysł nie był najlepszy. Poczułem, że powoli osuwam się na ziemię. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Na szczęście Tess pomogła mi dowlec się do łóżka. Zwaliłem się na nie z ulgą. Poczułem się wprost nieziemsko zmęczony. Zdążyłem tylko wyszeptać : – Przepraszam... - po czym ogarnął mnie sen. Wiedziałem, że Tess mi odpowiedziała, lecz nie dosłyszałem dokładnie co. Oddałem się niezbyt miłym majakom chorego. Obudziłem się rano. Większość moich ran już się zagoiła i czułem się nieźle. Co prawda byłem jeszcze trochę osłabiony, lecz już nie było tragicznie. Jak na efekty po pojedynku na magię było całkiem nieźle. W skrajnych przypadkach czarodzieje tracili kończyny, a czasem i życie. Mnie się udało. Rozejrzałem się. Tess siedziała nadal w fotelu. Wydawało mi się, że wpatruje się w coś, lecz po chwili uświadomiłem sobie, że moja ukochana śpi. Usiadłem i przy pomocy magii wyciszyłem moje ruchy. Powoli ubrałem się i wstałem. Ostrożnie podszedłem do drzwi z zamiarem pójścia po coś do jedzenia i przeproszenia naszej głównej kapłanki. – Gdzie to się wybierasz ? – dobiegło mnie pytanie. Uśmiechnąłem się. Nie miałem pojęcia w jaki sposób wyczuła, że się obudziłem, lecz to było nieważne. Sprawiło mi radość, że nie pozwoliła mi wyjść. Nie miałem tak naprawdę ochoty spotkać się z naszą przedstawicielką wiary. Powoli obróciłem się. Stwierdziłem, że Tess spodobał się mój fotel, gdyż cały czas w nim siedziała i najwyraźniej bardzo jej to odpowiadało. Na jej wargach gościł uśmiech, który przyniósł mi ulgę. Oznaczało to, że się na mnie nie gniewa. Zlustrowałem ją wzrokiem. Była jak zwykle piękna. Ubrana w ciemnofioletową suknię, która zasłaniała praktycznie tylko to, co najważniejsze, wyglądała wspaniale. „Jedno muszę jej przyznać. Strój to ona umie dobrać” pomyślałem, jednocześnie odpowiadając na jej pytanie. – Miałem zamiar iść przeprosić za mój wybryk naszą kapłankę. – – Nie musisz, już to zrobiłam. Nadal chciałabym wiedzieć, dlaczego mi to zrobiłeś. – – Chciałem dać ci nauczkę. Widzę, że mi się udało, lecz nie wiem, czy przypadkiem nie przesadziłem troszeczkę. – To zdanie zostało podsumowane przez moją rozmówczynię niezbyt miłym grymasem, który miał potwierdzić moje przypuszczenia. – No dobrze. Przesadziłem, ale przecież już przeprosiłem. – Z ust Tess nadal nie zniknął grymas. Zacząłem łapać o co chodzi. Powoli Tess wstała, a ja cofnąłem się o krok. – Przecież jestem ranny i w ogóle... – próbowałem się wykręcić, lecz z marnym skutkiem. – Eee, te kilka draśnięć to rany ? Nie wydaje mi się. Poza tym nie masz uszkodzonych żadnych strategicznych miejsc, prawda ? – Tess przybliżyła się do mnie o krok z miną niewiniątka. Powoli przełknąłem ślinę. Wiedziałem, że ona to robi złośliwie. Doskonale wiedziała, że w takim stanie sprawi mi większy ból niż przyjemność. „Złośliwość drowów nie zna granic. No, ale chyba sam sobie zasłużyłem ” pomyślałem jednocześnie próbując podejść 7 wzdłuż ściany do drzwi. Tess, widząc mój zdesperowany ruch tylko paskudnie się uśmiechnęła i sięgnęła do stanika wyciągając klucz. Następnie schowała go w to samo miejsce i zrobiła następny krok. Uświadomiłem sobie, że to już koniec. Nie chciałem z nią walczyć, bo nie miałem szans. Moje siły zarówno fizyczne jak i magiczne były poważnie osłabione. „Może to nie będzie jednak takie złe ?” pomyślałem i z niezbyt pewną miną podszedłem do Tess. Objąłem ją ostrożnie. Wolałem nie podrażnić żadnego z nieprzyjemnych zadrapań, jakie znajdowały się na mojej skórze. Tess gładko przylgnęła do mnie, skutecznie mi to uniemożliwiając. Na widok tego, że zaciskam zęby, tylko uśmiechnęła się szelmowsko i położyła swoje dłonie na moich barkach. Stwierdziłem, że powoli przyzwyczajam się do niemiłego, piekącego bólu, który rozchodził się teraz z wielu miejsc na moim ciele. Pocałowałem ją lekko i z uczuciem. Odwzajemniła pocałunek. Chwilę później, nawet nie wiem jak, wylądowaliśmy na ścianie. Moje potłuczone plecy zabolały tak, że chciałem krzyknąć, lecz Tess skutecznie uniemożliwiła mi to długim i namiętnym pocałunkiem. Po chwili, ból zaczął ustępować. Wtedy Tess odeszła na odległość kroku ode mnie i uśmiechnęła się. Znałem ten uśmiech i niezbyt go lubiłem. Znajdował się on na wargach mojej miłej tylko wtedy, gdy chciała mi koniecznie zrobić na złość i miała pewność, że jej się udało. Oderwałem od ściany moje biedne plecy. Przyniosło to wielką ulgę i dało chwilę do namysłu. Niestety nie wymyśliłem nic sensownego, gdyż Tess z powrotem mnie dopadła. Objąłem ją rękami w talii. Wydawało się, że tylko na to czekała. Usłyszałem drobną, błyskawiczną inkantację i poczułem, że nie mogę oderwać swoich dłoni od siebie. Były sklejone, zabezpieczone lepiej niż w kajdanach. Tess szybko wyślizgnęła się i usiadła na łóżku. Podniosłem ręce w górę w pytającym geście. Kolejny uśmiech był odpowiedzią na moje zagranie. Podszedłem do niej powoli. Nie miałem zielonego pojęcia, co ona planuje i szczerze mówiąc to niezbyt miałem ochotę to sprawdzić. Tess gestem wskazała mi miejsce obok siebie. Usiadłem, niezbyt pewny tego, co będzie dalej. Moja miła obróciła się w moją stronę i powoli i z rozmysłem powiedziała. – Cóż, byłeś dziś bardzo niegrzeczny, więc i ja mam zamiar zachowywać się niepoprawnie. – Dla moich uszu brzmiało to mniej, więcej jak zdanie : „Nie próbuj nawet protestować, bo i tak to nic nie da.” Po tych pokrzepiających słowach zostałem pchnięty tak, że znalazłem się w pozycji, która nie była dla mnie najmilsza, czyli leżącej. Po moich plecach znowu popłynęły fale bólu. Tess usiadła sobie obok mnie i zaczęła wodzić dłonią po mojej klatce piersiowej, z tym, że z pełnym rozmysłem najczęściej jej palce natrafiały na moje siniaki lub zadrapania. Znowu poczułem ból. Przez większość tamtej nocy odczuwałem to samo, lecz pod koniec pojawiła się przyjemność, a później rozkosz, która przytłumiła pierwsze odczucie. Gdy w końcu Tess miała dość, rozproszyła zaklęcie, które mnie więziło. Nie zdążyłem nawet nic powiedzieć, gdyż momentalnie ogarnął mnie sen. Obudziłem się rano i jak zwykle moja ręka wyruszyła w swoją wędrówkę. Tym razem natrafiła na ciepłe ciało Tess. Uśmiechnąłem się. Od tak dawna nie byłem w stanie obudzić się w ten sposób. Pewien czas temu Tess przeprowadziła się do swojego własnego pokoju i rzadko przebywała w moim. Ja zresztą w jej też. Nie była to najszczęśliwsza sytuacja, lecz co mogłem z tym zrobić ? Nagle zostałem brutalnie wytrącony z moich rozmyślań przez głośne pukanie do drzwi. Naciągnąłem na siebie spodnie i uchyliłem ostrożnie odrzwia. Przez powstałą szparę, wystarczającą by porozmawiać i zobaczyć porannego gościa, ale tak wąską, żeby on lub ona nie był w stanie zajrzeć do pokoju wyjrzałem na korytarz. Ujrzałem jedną z początkujących rekrutek. 8 – Witaj Pevverze. Zostałam tu przysłana przez Verga. Podobno umiesz dobrze uczyć sztuki magicznej. Czy zostaniesz moim nauczycielem ? – To pytanie kompletnie zbiło mnie z tropu. Było tak bezpośrednie i proste, że aż uderzyło niemile w moją intuicję. Coś się święciło. Po chwili zastanowienia, jednak udało mi się rozszyfrować, o co tu chodzi. Verg tym razem przesadził. Przysłał mi tu jakąś dziewczynę, tylko po to, żebym miał jak najmniej czasu, aby być z moją Tess. Obejrzałem dokładnie kandydatkę na moją uczennicę. Była człowiekiem, lecz jak na ludzkie standardy była bardzo ładna. Co prawda nigdy nie dorówna elfom, ale musiałem przyznać, że Verg się postarał. Powoli, udając zamyślenie odpowiedziałem. – Przykro mi, moja droga, ale Vergi się pomylił. Po pierwsze jestem czarownikiem, nie magiem, więc nie jestem w stanie cię uczyć. Po drugie, nie mam czasu na uczniów. Przykro mi, że nie mogę ci pomóc. – Na twarzy dziewczyny pojawił się grymas niezadowolenia. – Idź do Garricka, on ci przydzieli nauczyciela. – poradziłem, po czym pożegnałem ją ciepło i zamknąłem drzwi. Usłyszałem jak moja niedoszła uczennica odchodzi, cicho mrucząc pod nosem jedne z gorszych przekleństw, jakie w życiu słyszałem. Oparłem się plecami o drzwi i zlustrowałem pokój. Musiałem przyznać, że miałem tam niezły bałagan. Pełno zapisków, przedmiotów i części garderoby (nie tylko mojej) walało się dosłownie wszędzie. Postanowiłem zrobić porządki. Wyciszyłem pokój, po czym uczyniłem go niewidzialnym dla Tess. Miałem nadzieję, że tym razem się nie obudzi. Przy pomocy czaru lewitacji zacząłem układać rzeczy na swoich miejscach. Szło mi to dość opornie, ponieważ nie umiałem przenosić na raz więcej niż dziesięć rzeczy, podczas gdy na przykład Tess mogła spokojnie unieść ponad dwa razy tyle i to bez żadnego wysiłku. Po piętnastu minutach pokój znajdował się w stanie, który ludzie zwą porządkiem. Odwróciłem się w stronę mojej ukochanej, która nadal leżała w łóżku pogrążona w głębokim śnie. Wyglądała słodko i niewinnie. Westchnąłem lekko i wspomniałem moment naszego pierwszego spotkania. Wydawało się, że wieki minęły od tamtego czasu. Rozproszyłem zaklęcia, które miały ochronić ją przed obudzeniem i wyszedłem na balkon. Nagle uświadomiłem sobie, że przecież praktycznie nic na sobie nie mam. Na szczęście na dziedzińcu, jak i na innych balkonach nie było nikogo. Przywołałem magicznie moje szaty i od razu poczułem się pewniej. Rozglądnąłem się ponownie i wyczułem coś dziwnego. Było strasznie pusto. O tej porze zwykle wojownicy i łowcy zaczynają swoje ćwiczenia a kapłani modły w świątyni. Zaniepokoił mnie ten stan rzeczy. Podszedłem do łóżka i obudziłem Tess. – Wstawaj, coś jest nie tak. Nikogo jeszcze nie ma i panuje grobowa cisza. – odpowiedzią na moje stwierdzenie było najpierw ziewnięcie a następnie powątpiewające spojrzenie. – Może jeszcze wszyscy śpią ? – odpowiedziała, choć sama nie wierzyła w to, co mówi. Wstała, co bardzo mi się spodobało, gdyż nie miała na sobie zupełnie nic. Jak zwykle w takich sytuacjach posłała mi spojrzenie, które miało oznaczać „No i co ?” i zaczęła się ubierać. Poszło jej to bardzo sprawnie i już po chwili byliśmy gotowi do wyjścia. Zaraz przed drzwiami podałem Tess małą butelkę. Podobną miałem u pasa. Znajdował się w nich płyn uzdrawiający o bardzo szybkim i skutecznym działaniu. Wyszliśmy z pokoju i skierowaliśmy się w stronę stołówki. Powoli schodziliśmy schodami a wokół nas panowały mrok i cisza. Tess przesłała mi niezbyt pewne spojrzenie, ale ja tylko się uśmiechnąłem i przytuliłem ją do siebie. Wiedziałem, że powinniśmy rzucić na siebie czary ochronne, lecz coś mi podpowiadało, że przecież nie ma takiego stworzenia, które byłoby w stanie nam zagrozić. Chyba byłem zbyt pewny siebie w tamtych czasach. Weszliśmy ramię w ramię do stołówki i zatrzymaliśmy się nagle w zdziwieniu, gdyż była całkiem pusta. To nie był zwykły widok. Po prostu o tej porze zawsze ktoś tu siedział. Nagle usłyszałem, jak wielkie drewniane drzwi zamykają się za nami. Obejrzałem się, aby sprawdzić, co się dzieje. Tess zrobiła to samo. 9 Stwierdziliśmy, że odrzwia są zamknięte i dobrze zaryglowane. Obróciliśmy się nagle pchnięci tą samą myślą. Pułapka. Nagle wokół nas pojawił się tłum, który wypełnił prawie całą stołówkę. W tym samym momencie usłyszeliśmy wypowiedziane chóralnie jedno zdanie : – Niespodzianka, wszystkiego najlepszego z okazji dziesięciolecia! – ten okrzyk spowodował, że prawie usiadłem. Tak, przypomniałem sobie. Dokładnie dziesięć lat temu poznałem Tess w pewnej niezbyt ładnej tawernie, bardzo daleko stąd. Pamiętam doskonale ten dzień. Rozglądnąłem się po tłumie. Zauważyłem tam masę znajomych twarzy. Byli tam Garrick, Endi, Dark Wiadro, Ellfaran, Verg i wielu, wielu innych. Zaskoczyła mnie tylko nieobecność Dedala. „Trudno” pomyślałem i zacząłem wszystkim dziękować. Tess stała obok mnie uśmiechając się z zadowoleniem. Po kilku minutach, gdy przywitaliśmy i podziękowaliśmy wszystkim, do sali wszedł Dedal. Jak zwykle miał na sobie ubiór wysokiego strażnika. Wyglądał władczo, lecz jednocześnie przyjaźnie i swojsko. Powoli podszedł w naszą stronę. Zauważyłem jednak jedną niepokojącą rzecz. Nie uśmiechał się. Wszyscy, gdy podchodzili witali nas ciepłym, serdecznym wyrazem twarzy, lecz jego była surowa i smutna. Przeczuwałem, że coś się święci. Gdy znalazł się o kilka kroków ode mnie i od Tess stanął i rozglądnął się. Następnie podszedł do nas na wyciągnięcie ręki i przemówił. – Nie chciałbym was martwić, lecz jest pewne zadanie, do którego jesteście mi konieczni. Nie chcę wam popsuć święta, lecz muszę. Sprawa nagli i jest bardzo ważna. Przepraszam was, lecz wiecie jak to jest. Pozwólcie za mną. – tylko skinąłem głową. Tess podobnie i podążyliśmy do komnat Dedala, który w tym czasie przeprosił wszystkich i szybko nas dogonił. W tym wszystkim martwiło mnie tylko jedno. Z ważnych zadań rzadko wracali żywi agenci... Weszliśmy do pokoju Dedala i usieliśmy na wskazanych przez niego miejscach. Zawsze podziwiałem gust naszego przywódcy. Na ścianach wisiało pełno magicznej broni, różdżek oraz wszelkich artefaktów. Większość z tych rzeczy była zdobyczna, lecz bardzo dobrze wiedziałem, że niektóre były zakupione i to za bardzo duże pieniądze. Strażników było stać na takie szaleństwa. Zarabiali tyle, że nawet ci niezbyt skromni byli zadowoleni, a w skarbcu zawsze pozostawał jeszcze zapas monet i innych wartościowych przedmiotów. Rozsiadłem się w fotelu i czekałem na przemowę, która niewątpliwie miała nastąpić. Kątem oka dostrzegłem, że Tess zrobiła to samo. Dedal podszedł do barku i zaproponował nam coś do picia. Równocześnie odmówiliśmy. Nasz dowódca nalał sobie kiekich wina i usiadł po drugiej stronie długiego, dębowego biurka. Z jego ruchów wywnioskowałem, że nie wie od czego zacząć. – Zacznij od początku. – powiedziałem, zaskakując Dedala. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Najwyraźniej postanowił zastosować się do mojej rady. – Dobrze więc. Będę się streszczał. Zadanie jest niebezpieczne i musi, powtarzam, musi być załatwione bez zbytniego rozgłosu. Będziecie mogli liczyć tylko na siebie i na trzecią osobę, która wyruszy razem z wami. Jak na razie przejdę do opisu zadania. Odnaleźliśmy tajną bazę wypadową Czerwonych Magów. Wiemy, że mają zamiar zaatakować kilku naszych ukrytych agentów. Nie możemy do tego dopuścić. Szczegóły nie są mi znane, gdyż nasze akcje były tajne i tylko jeden z naszych ludzi wie, co tam dokładnie robiliśmy. To właśnie on z wami pójdzie. Waszym zadaniem będzie odnalezienie i zniszczenie bazy Czerwonych. Nie mogą pozostać żadni świadkowie, żadne ślady itp. Jakieś pytania ? – wiedział, że nie będzie żadnych, lecz musiał zapytać. Teoretycznie każdy strażnik mógł odmówić wykonania zadania, lecz to nie było w naszym stylu. Wyruszymy na tą misję i zakończymy ją, nawet za cenę życia. Jedyną zagadkową sprawą była ta tajemnicza „trzecia osoba”. Dedal wiedział, o co chodzi, gdy posłałem mu pytające spojrzenie. Wypowiedział jakieś słowo, którego nie wychwyciłem i w obręb światła padającego z licznych lamp wsunęła się jeszcze jedna postać. Osoba, którą znałem aż za dobrze. To był Verg... 10 Po moich plecach przeszedł dreszcz. Mogłem zaufać prawie każdemu, kogo znałem, lecz do Verga nie miałem zbyt wielkiego przekonania. Wiedziałem, co jest między nim a Tess, lecz ignorowałem to. Liczyłem na trochę szczęścia w tym związku, a poza tym wydawało mi się, że mam przewagę. Niewielką, ale zawsze. Tess spojrzała na mnie niepewnie, lecz ja tylko przytaknąłem i wstałem, aby powitać trzeciego członka naszej niewielkiej grupy. Dedal dał nam znak, że możemy odejść. W momencie, gdy zbliżałem się już do drzwi, zaraz za pozostałą dwójką, usłyszałem prośbę. – Zostań na chwilę, Perv. Muszę ci coś powiedzieć. Reszta może odejść. – zatrzymałem się. Odczekałem aż Tess i Verg opuszczą pokój, po czym odwróciłem się, aby stanąć twarzą w twarz z dowódcą. Znowu widziałem niepewność w jego oczach. „Powinien być bardziej stanowczy” pomyślałem. Wiedziałem, że komnata jest magicznie chroniona, przed wszelkimi próbami szpiegostwa, więc mogliśmy porozmawiać szczerze. – Chciałem ci podziękować za twoją postawę. Wiem, że nie jest to dla ciebie łatwe, lecz uwierz mi, tylko on ma odpowiednie informacje, by z wami iść. – Brzmiało to jak usprawiedliwienie i trochę mnie zdziwiło. Rzadko się zdarzało, by Dedal tłumaczył się przed kimkolwiek. – Wiesz, że nie będzie mi łatwo, lecz pójdę z nim. Zrobię to w równej mierze dla ciebie, co dla Tess. – odwróciłem się, chcąc odejść, lecz kilka kroków przed drzwiami przystanąłem i dodałem – Poza tym, sam mi kiedyś mówiłeś, że nie ma osób niezastąpionych. Dobrze wiesz, że mógł z nami iść jakikolwiek inny agent. Wiedz, że i ja o tym dobrze wiem. – posłałem mojemu, trochę zakłopotanemu rozmówcy niemiłe spojrzenie przez ramię i wyszedłem. Oparłem się o drzwi i odetchnąłem z ulgą. Nie myślałem, że odważę się to powiedzieć Dedalowi prosto w oczy. Po chwili udałem się do swojego pokoju, aby przygotować się do jednej z trudniejszych misji, jaka kiedykolwiek została mi zlecona. Jej stopień zaawansowania nie polegał na jej komplikacji, lecz na tym, kto mi będzie towarzyszył. Jedną z tych osób kochałem, drugą... nie wiem, co wtedy do niego czułem... Szliśmy wąską, obskurną uliczką, a wokół nas panowała noc. Niebo przysłoniły ciemne, deszczowe chmury, więc widzieliśmy bardzo mało. Byliśmy uzbrojeni po zęby we wszelaki ekwipunek, zaklęcia, oraz w moim przypadku, dobrą wolę. Każde z nas posiadało swoją ulubioną broń. Vergi niósł wielki miecz, od którego pulsowała potężna aura magiczna. Tess miała przy pasie swoje noże oraz kilka sztuk broni, której nie znałem i modliłem się, żebym nie odczuł jej działania na własnej skórze. Ja, jak zwykle, dzierżyłem swój ulubiony kij. Miał on pewne właściwości magiczne, lecz przede wszystkim ułatwiał znacznie walkę w ręcz. Był tak zaczarowany, że musiałem tylko wysłać telepatyczną wiadomość, a broń sama uderzała lub parowała. Zdobyłem go zabijając pewnego czerwonego maga, więc traktowałem go też jako amulet na szczęście. Nie byłem przesądny, lecz... Wiedzieliśmy, że na końcu uliczki, którą podążaliśmy znajdują się zamaskowane drzwi, które miały prowadzić do jakichś podziemi. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że gdy przekroczymy ten próg, nie będzie już odwrotu. Uliczka urywała się nagle. Naszą drogę przegrodziła ściana z grubo ciosanych kamieni, obrośniętych mchem. Spojrzałem pytająco na Tess, która tylko pokręciła głową. To nie była iluzja. Mur naprawdę stał przed nami. Zacząłem ostrożnie badać kamienie. Pod moimi palcami były zimne, twarde i mokre. Nagle natrafiłem na małą wypustkę, która okazała się być przyciskiem. Licząc na szczęście i brak pułapek, nacisnąłem go. Niestety przeliczyłem się. W moją stronę poleciało kilka pocisków. Przyjąłem je na swój magiczny płaszcz i po chwili stwierdziłem, że niekontrolowany odruch był jak najbardziej słuszny. W moim okryciu znajdowało się teraz pięć strzałek, które błyszczały od bliżej nieokreślonej substancji. Nie zależało mi zbytnio, by ta ciecz dostała się 11 do mojego krwioobiegu. Ostrożnie wyjąłem pociski i odrzuciłem daleko od siebie. Tess popatrzyła się na mnie wymownie. Wiedziałem, że nie lubi, gdy tak ryzykuję. – Ćwiczę refleks. – powiedziałem uśmiechając się. Grymas Tess pogłębił się, lecz zdawałem sobie sprawę, że nie na długo. Oglądnąłem się za siebie i zobaczyłem, że kawałek ściany odsunął się ukazując wąskie przejście. Musieliśmy iść gęsiego, więc ustawiliśmy się w optymalnej kolejności. Najpierw szedł Verg, ponieważ był najlepiej opancerzony i najlepiej władał bronią do walki wręcz. Za nim podążała Tess, gdyż i ja, i mój konkurent, chcieliśmy ją za wszelką cenę chronić. Początkowo protestowała, lecz została przegłosowana. Pochód zamykałem ja. Miałem pilnować tyłów i ubezpieczać resztę. Schodziliśmy w dół po śliskich schodach. Tunel wił się i licząc kroki, stwierdziliśmy, że wyszliśmy już poza obręb murów miejskich. Nie była to zbyt pocieszająca wiadomość. W mieście mogliśmy liczyć na jakąś pomoc, a gdzieś na pustkowiu niestety nie. Mimo to, byłem dobrej myśli. Przeszliśmy już dość duży kawałek i nie znaleźliśmy żadnych wrogów. Jakby na złość usłyszałem przed nami szelest. Tess też go zauważyła, lecz Verg nie. Sięgnąłem szybko nad moją towarzyszką i złapałem nieuważnego wojownika za ramię. Momentalnie stanął. – Ja pójdę. – szepnąłem do moich kompanów, po czym równie cicho wypowiedziałem inkantacje i pokryty już dobrze znaną powłoczką niewidzialności ruszyłem do przodu. Zauważyłem w oczach Tess sprzeciw, lecz nie dałem jej czasu na wyperswadowanie mi pomysłu. Lubiłem takie akcje, a moja luba nienawidziła jak je wykonywałem. Co zrobić, takie jest życie. Jednemu miód, drugiemu trucizna... Po chwili moim oczom ukazała się mała jaskinia z kilkoma odnogami. Niektóre pewnie były tylko niszami lub ślepymi zaułkami, lecz stwierdziłem, że co najmniej dwie są korytarzami. W pomieszczeniu było pełno stalagmitów i stalaktytów, które ograniczały widoczność, lecz nie wydawało mi się, żeby ktoś znajdował się w pomieszczeniu. Kucając przeszedłem wzdłuż ściany kilka kroków. Nie myliłem się zbytnio. Trzy korytarze, dwie nisze oraz jeden ślepy zaułek. W jaskini nie zauważyłem nikogo, prócz kilku nietoperzy. Powoli wróciłem do moich towarzyszy. Gdy byłem już kilka kroków od nich, rozproszyłem niewidzialność. Verg wzdrygnął się, lecz Tess tylko popatrzyła się na mnie ostro i posłała mi spojrzenie typu „głupol”. Już otwierałem usta, by powiedzieć, co widziałem, gdy nagle usłyszałem : – Trzy korytarze, dwie nisze oraz ślepy zaułek. – zamurowało mnie. Tess dokładnie wiedziała, co się przed nami znajduje. „Jak ?” pomyślałem niedowierzając. – Jestem drowką, głupku. Jaskinie to moje naturalne środowisko. – no tak, jak zwykle zapomniałem. Przyzwyczaiłem się do tych ciągłych niespodzianek. – W takim razie, co to był za szelest ? – – Może coś żyje kilka lub kilkaset metrów stąd. W takich jaskiniach echo może nieść dźwięk przez kilka mil. – Tak, to było jej środowisko. Poszliśmy dalej. Gdy przestrzeń wokół nas rozszerzyła się w jaskinię, rozdzieliliśmy się. Każde z nas dokładnie przeszukało swoją część. Ku mojemu zdziwieniu znaleźliśmy coś, co poprzednio przeoczyłem. Była to garść popiołu, leżąca dokładnie pośrodku pieczary pomiędzy dwoma ogromnymi głazami. Gdy podszedłem bliżej do Tess, która kucała przed zagadkowym pyłem, zauważyłem coś, przez co zrobiło mi się nieswojo. Nieopodal leżał strzępek niebieskiego materiału i trochę drzazg. Już wiedziałem, co tu zaszło. Przede mną leżały szczątki jakiegoś rozumnego stworzenia, które prawdopodobnie kiedyś było magiem. Ciarki mi przeszły po plecach. Taki efekt pozostawiało tylko jedno, dość potężne zaklęcie dezintegrujące. Ktoś, kto spopielił tego biedaka musiał być dobrze wyszkolony w sztuce rzucania zaklęć. Nagle moje rozmyślania zostały przerwane przez szelest dochodzący zza moich pleców. Moje elfie uszy podpowiedziały mi, że hałas pochodził z odległości około ośmiu 12 metrów. Nie mogłem zawierzyć im całkowicie, gdyż w jaskiniach dźwięk rozchodził się całkiem inaczej niż na powierzchni. Rzuciłem się w bok dokładnie w tym samym momencie co Tess. Wybraliśmy inne kierunki. Ja skoczyłem w prawo, ona zaś w lewo, a pomiędzy nami przeleciała, rozświetlając jaskinie błyskawica. Na szczęście nie dotknęła żadnego z nas i nieszkodliwie osmaliła jeden ze stalaktytów. Podniosłem się błyskawicznie, wymawiając inkantacje i w momencie, gdy byłem już na nogach, wokół mnie pojawiło się pełno moich kopii. Rozejrzałem się. Sytuacja nie była dobra. Przede mną i Tess znajdowała się trójka czerwonych magów. Dwie kobiety, w prezentujących ich wdzięki, głęboko wyciętych szatach, przez które podniosło mi się ciśnienie oraz mężczyzna, który nie wyróżniał się zbytnio niczym. Każde z nich trzymało w ręce różdżkę i wszyscy troje mieli na ustach drwiące uśmieszki. Mierzyliśmy się chwilę wzrokiem, po czym, jakby na dany sygnał zaczęliśmy rzucać czary. Postanowiłem szybko ich wykończyć. Za sobą również usłyszałem prędko wymawiane słowa. Tess najwyraźniej nie zamierzała być gorsza. Powietrze aż trzeszczało od nagromadzonej mocy. Nasi przeciwnicy chcieli użyć potężnej magii, ja natomiast zadowoliłem się prostymi i szybkimi zaklęciami. Jednej z kuso ubranych przeciwniczek posłałem uformowaną z magicznej energii kwasową strzałę. Słysząc krzyki powodowane działaniem żrącej substancji, uczyniłem drobny ruch ręką i zacząłem wymawiać formułę kolejnego zaklęcia. W następnej sekundzie pięć magicznych pocisków ugodziło w drugą z czarodziejek, skutecznie uniemożliwiając jej kontynuowanie czaru. W momencie, gdy już kończyłem inkantację potężnego uroku, który miał zająć się trzecim przeciwnikiem zza moich pleców wyleciała błyskawica i zamieniła dumnego maga w kupkę spalonego mięsa. Uśmiechnąłem się. To ten czar zajął Tess tyle czasu. Powróciłem zatem do pozostałych przeciwniczek. Jedna leżała na ziemi i wijąc się krzyczała niemiłosiernie, a druga już wymawiała słowa kolejnego zaklęcia. Momentalnie rozpocząłem swoją inkantację, gdy nagle wokół mnie zaroiło się od podobizn czerwonej czarodziejki. Wyrzuciłem w ich stronę kilka magicznych pocisków, lecz nawet wtedy pozostały jeszcze cztery postacie. Nie lubię, gdy ktoś bawi się ze mną w kotka i myszkę. Usłyszałem za moimi plecami jedno jedyne słowo magiczne. Momentalnie padłem na ziemię i poczułem palące gorąco na plecach. Gdy podniosłem wzrok, na miejscu gdzie przedtem znajdowała się moja przeciwniczka, była już tylko kupka zwęglonych kości. Powoli wstałem i odwróciłem się do Tess. – Przecież mogłaś mnie podpalić ! – nie byłem zadowolony myślą, że to ja mogłem zostać takim kopczykiem osmalonych szczątek. – Po pierwsze, nie krzycz, bo jesteśmy w jaskiniach i właśnie poinformowałeś wszystkich w promieniu kilku kilometrów, że tu jesteśmy. Po drugie, podobno chciałeś poćwiczyć swój refleks, więc ci to umożliwiam. – Na jej twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek. Odwróciłem się tylko z kwaśną miną i rozejrzałem po komnacie. Nigdzie nie było widać Verga. Zaczynałem się o niego martwić, gdyż jest to rycerz wielkiego męstwa i nigdy nie unikał on walki. Przeszedłem kilka kroków w tę i w tamtą stronę rozglądając się i wytężając słuch. Nic. Ani widu, ani słychu. Tak jakby rozpłynął się w powietrzu. Obróciłem się w stronę Tess i zobaczyłem, że na jej twarzy też maluje się niezdecydowanie. Rzuciłem czar rozpraszający niewidzialność, podczas gdy moja towarzyszka poszukiwała jakichś śladów, które mogłyby wskazywać gdzie jest nasz trzeci kompan. Niestety, nic nie znaleźliśmy. Pozostawały nam dwie opcje. Albo wrócimy i przyprowadzimy posiłki z klanu, albo będziemy podążać do celu swej misji, licząc na to, że los będzie łaskawy i da nam odnaleźć Verga. Debatowaliśmy chwilę, po czym postanowiliśmy ruszyć dalej. Wybraliśmy jeden z trzech korytarzy, modląc się do naszych bogów, abyśmy obrali właściwy. Po kilku metrach tunel zakręcił lekko w lewo i zaczął opadać powoli w dół. Szliśmy dość długo. Popatrzyłem na Tess i z jej zachowania wywnioskowałem, że miotają nią podobne 13 wątpliwości. Zastanawialiśmy się nad tym, czy dobrze wybraliśmy. Jak na razie nie zauważyliśmy żadnych śladów pobytu istot rozumnych w okolicy. Nagle korytarz lekko się rozszerzył i naszym oczom ukazały się drewniane drzwi. Obok nich siedział strażnik, który najwyraźniej nadrabiał teraz braki snu. Zastanawiałem się tylko, co by się stało, gdyby ten jegomość zaczął chrapać. Przecież echo niosłoby ten odgłos bardzo, bardzo daleko. Machnąłem na to ręką i podszedłem ostrożnie do drzwi. Jak zwykle Tess zajęła się strażnikiem, a ja szukałem pułapek. Gdy obróciłem się, zamiast śpiącego człowieka ujrzałem kamienny posąg. – Dobra myśl. – pogratulowałem. Jej odpowiedzią był tylko lekki uśmiech. Podeszła do mnie i spojrzała na drzwi. Zwróciłem na nią swój wzrok. Mimo że spoglądałem przy użyciu infrawizji, wydała mi się piękna. Istna bogini w swej domenie. Stałem tak przez chwilę zauroczony, po czym otrząsnąłem się błyskawicznie, gdyż dostałem niezbyt miłego kuksańca w bok. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz ? Zadałam ci pytanie. – Jej ton nie wskazywał zadowolenia. – Przepraszam. Zamyśliłem się. Wiesz jak to jest. – Moja odpowiedź nie była zbyt składna. – Co z pułapkami ? – – Z tego, co widzę, to nie ma, lecz nigdy nie można być pewnym. Zdajesz sobie z tego sprawę lepiej niż ja. To jak, kto rozbraja ? – Zauważyłem w jej oczach iskierkę złości, lecz momentalnie została ona zastąpiona przez płomień, który rozpalił się po tym jak uświadomiła sobie, że rzucam jej wyzwanie. Tradycyjnie mym oczom ukazał się na chwilę jej język, w tak dziecinnej, lecz jednocześnie tak wiele mówiącej minie. Uśmiechnąłem się lekko i przypatrywałem, co robi moja ukochana. Ona tylko podeszła do drzwi i wyszeptała dwie inkantacje. Po chwili jej skóra zamieniła się w twardy kamień, lecz jednocześnie zachowała swoją elastyczność. Było to jedno z podstawowych zaklęć wojennych, dających magowi możliwość rzucania czarów bez troski o zabiegi przeciwnika chcącego go zranić. Rezultatu drugiej inkantacji nie znałem. Tess była jednocześnie kapłanką, więc wywnioskowałem, że użyła jakiegoś zaklęcia z tej domeny. Spojrzała tylko na mnie pytającym wzrokiem. Chciała wiedzieć czy jestem gotowy. Pomyślałem przez chwilę, po czym też rzuciłem na siebie ochronne sploty magii. Ostrożności nigdy za wiele. Wtedy dopiero skinąłem jej lekko. Drzwi skrzypnęły, gdy Tess otworzyła je na oścież. Nic się nie stało. Oboje odetchnęliśmy z ulgą. Niestety za wcześnie. W korytarzu, który ukazał się naszym oczom stało dwóch wojowników. Opierali się nonszalancko na swych półtoraręcznych mieczach, a na ich twarzach widniały głupkowate uśmieszki. Spojrzałem na Tess błagalnie. Skinęła tylko głową i uśmiechnęła się. Uwielbiam jak się uśmiecha. Uwielbiam także nieświadomych zagrożenia przeciwników... Chwilę później podążaliśmy dalej korytarzem, a za nami widniały tylko dwie plamy krwi na skale. Obok każdej z nich leżał osmalony, półtoraręczny miecz. Szliśmy jakiś czas, po czym dotarliśmy do dwojga drzwi. Tym razem na każdych z nich wisiała mała tabliczka. Napis „Składzik” widniał na pierwszej, na drugiej natomiast wyryto pocieszające nasze serca słowa „Baza”. Postanowiliśmy najpierw pobuszować po magazynie, a następnie dopiero przejść do sedna sprawy. Podszedłem do drzwi i rzuciłem na siebie kilka podstawowych czarów ochronnych, po czym nacisnąłem klamkę. Zamknięte. Nie przedstawiało to dla mnie większego problemu. Wyszeptałem kilka słów i po chwili w stronę drzwi poleciał obłok magicznej energii. Jedyną reakcją był ledwo słyszalne skrzypnięcie zamka. Podszedłem i otworzyłem niedawną przeszkodę. Moim oczom ukazało się małe, strasznie zakurzone pomieszczenie. Wzdłuż ścian stały regały, na których znajdowała się masa dziwnych przedmiotów. Wszedłem dalej do składziku i usłyszałem, że Tess podąża za mną. Zaczęliśmy przerzucać stosy rupieci w nadziei, że może znajdziemy coś użytecznego. Nagle Tess 14 zaprzestała poszukiwań. Obróciłem się i ujrzałem, że moja ukochana dzierży w ręku jakąś księgę. Nie zapytałem się co to, tylko powróciłem do przeszukiwania kolejnej półki. Po chwili moje ręce trafiły na amulet. Otrzepałem go z kurzu i zamarłem. Moim oczom ukazał się onyksowy pająk. Pokazałem go Tess. Jej oczy powiększyły się. – Ci tutaj chyba nie lubią twoich pobratymców. Znam chyba tylko jednego drowa, drowkę dokładniej, która dobrowolnie rozstałaby się z czymś takim. – uśmiechnąłem się pocieszająco. Tess wzięła do rąk amulet, po czym z obrzydzeniem rzuciła go w najdalszy róg pokoju. Rozległ się dźwięk towarzyszący uderzeniu kamienia o kamień. Wzruszyłem tylko ramionami i poszedłem szukać dalej. Po kilku minutach opuściliśmy składzik. Moja ukochana wychodząc podniosła coś z ziemi, lecz postanowiłem nie pytać, co takiego spotkało się z jej zainteresowaniem. Ja byłem bogatszy o bardzo ładny nóż, lecz Tess wyniosła o wiele więcej rzeczy. Posiadała teraz kilka nowych ksiąg, jakieś zwoje, dziwną różdżkę oraz małą figurkę, która przedstawiała parę elfów w niedwuznacznej sytuacji. Na początku chciałem zapytać po co jej to, lecz po chwili zrezygnowałem z tego pomysłu. Pewnie znowu dostałbym po łbie i tyle by z tego wynikło. Stanęliśmy przed drugimi drzwiami i spojrzeliśmy na siebie. Tess właśnie miała coś powiedzieć, gdy usłyszeliśmy donośny krzyk, a następnie jeszcze głośniejsze chrupnięcie. Ciarki przeleciały mi wzdłuż krzyża, lecz także ucieszyłem się. Tylko jedna osoba działała w ten sposób. Był to Verg. Jednocześnie z Tess chwyciliśmy za klamkę, lecz drzwi były zamknięte. W mym umyśle zagościła irytacja. Wypowiedziałem szybko inkantację i po chwili w stronę drzwi poleciała kula energii magicznej. Tym razem drzwi po prostu rozsypały się na kawałki, a naszym oczom ukazała się istna batalia. Na środku obszernego pokoju stał Verg i zabijał każdego, kto dostał się w zasięg jego miecza. Naokoło niego znajdowała się prawie trzydziestka postaci odzianych na czerwono. Kilka z nich właśnie atakowało naszego przyjaciela, lecz bardziej martwiącym faktem było to, że kilku czarodziei właśnie kończyło swoje inkantacje. Nie namyślając się wiele, przystąpiliśmy z Tess do walki... Wpadliśmy z moją ukochaną w szeregi wrogów, raczej starając się zrobić trochę zamieszania i zdekoncentrować magów, niż skutecznie walczyć. Po chwili dotarliśmy do Verga i stanęliśmy do siebie plecami. Przez chwilę panowała idealna cisza, po czym rozległ się donośny krzyk jednego z czerwonych. Rozpoczęła się prawdziwa walka. Verg zablokował swym mieczem pchnięcie wrzeszczącego wojownika, po czym wykonał istnie mistrzowską ripostę, praktycznie pozbawiając przeciwnika głowy. Tess tymczasem rozpoczęła inkantację i parowała ciosy napastników swymi nożami. Jej ostrza błyskawicznie poruszały się w górę i w dół, wyłapując i odbijając wszelkie ataki. Ja natomiast uaktywniłem swój ulubiony kij i młócąc nim przeraźliwie, choć muszę przyznać, że mało skutecznie, gdyż tylko parowałem ataki i nie udało mi się ranić nikogo, wyśpiewałem swoją inkantację. Po chwili Tess otoczyła jakaś dziwna, nieznana mi aura. Nie dochodziłem, co to było dokładniej, lecz zauważyłem, że teraz jej noże poruszają się w idealnej harmonii, a ruchy są przyspieszone i bardziej dokładne. Moje oko ledwo było w stanie uchwycić, po jakim torze poruszają się jej ostrza. „Kolejne zaklęcie kapłańskie” pomyślałem. Verg właśnie parował cięcie kolejnego wojownika, gdy moje zaklęcie uaktywniło się. W mych dłoniach, zamiast kija pojawiły się dyski do rzucania. Miałem ich tylko kilka, lecz postanowiłem je dobrze wykorzystać. Na swoje cele wybrałem, spośród tłumu, samych magów i rzucałem swoją magiczną bronią, raniąc i ogłuszając, ale przede wszystkim uniemożliwiając im kontynuowanie zaklęć. Tess tylko skinęła mi głową wymawiając jednocześnie następne magiczne słowa. Verg nie zareagował, gdyż właśnie zajęty był szermierką z dwoma przeciwnikami na raz. Miałem tylko nadzieję, że podoła zadaniu. Wiedziałem o tym, że nasz kompan jest znakomitym wojownikiem, lecz czy był wystarczająco dobry ? 15 Nie miałem czasu na zastanawianie się. W momencie, gdy ostatni dysk wyfrunął z moich rąk rozpocząłem kolejną inkantację. Wpadłem na wspaniały pomysł i postanowiłem momentalnie wprowadzić go w życie. W chwili zakończenia inkantacji obróciłem się, by zobaczyć, co się dzieje z moimi towarzyszami. Tess właśnie dobijała swoimi nożami jakiegoś nieszczęśnika i też kończyła swoją formułę. Verg natomiast najwyraźniej dobrze się bawił podczas walki. Wokół niego leżały już ciała kilku czerwonych wojowników. W momencie, gdy uwolniłem moc mojego czaru, w stronę naszych wrogów poleciała zielona kula gazów. Nagle do mojej dołączyła następna. Po chwili zorientowałem się, że pochodziła ona od Tess. Najwyraźniej pomyśleliśmy o tym samym. Gdy nasze czary zaczęły działać, wrogowie zaczęli masowo padać na ziemię. Ten kto znalazł się na ziemi, miał już nigdy nie wstać. Zaklęcie to należało do jednych z najbardziej złośliwych oraz jednocześnie najniebezpieczniejszych zaklęć, jakie kiedykolwiek zostały wymyślone. Działało tylko i wyłącznie na wrogów, więc można było go używać w zatłoczonych pomieszczeniach. Powodował momentalne wytracanie sił witalnych, które zwykle kończyło się zgonem. Kilka sekund później na placu boju pozostali już tylko wrodzy magowie oraz my. Najgorsze w tym wszystkim było to, że oni właśnie kończyli swoje inkantacje. Teraz to my musieliśmy przygotować się na cios... Pomyślałem nad tym, żeby jeszcze rzucić jakiś czar ochronny, lecz stwierdziłem, że nie ma szans, abym zdążył. Obróciłem się tylko, aby mieć na oku jak największą liczbę naszych przeciwników. Widziałem, że Verg uczynił to samo. Mimo że był wojownikiem, niewiele mógł jak na razie zdziałać. Tess jak zwykle nie chciała dać za wygraną i rozpoczęła jakąś inkantację. Wiedziała, że jest za późno, lecz musiała spróbować. To było w jej stylu. Nagle w naszą stronę poleciało kilka magicznych pocisków. Udało mi się wyłapać dwa z nich w poły mojego płaszcza. Verg odbił jeden z nich swoim mieczem, lecz mimo wszystko kilka przedostało się do Tess i rozproszyło jej koncentrację. Wiedziałem, że nie stało jej się nic poważnego. Jej drowia odporność na magię uchroniła ją przed poważniejszymi obrażeniami. Niestety ja i Verg nie posiadaliśmy takowej. Przygotowaliśmy się do następnego ataku. Przynajmniej tak nam się wydawało. W naszą stronę pomknęła błyskawica. Zdawałem sobie sprawę z tego, że mogę nie przeżyć jej uderzenia. Rzuciłem się momentalnie w bok. Była to reakcja odruchowa. W momencie kiedy odbiłem się od ziemi, zdałem sobie sprawę, że zrobiłem po prostu gigantyczny błąd. Za mną stała Tess i nie wiedziała o nowym niebezpieczeństwie. Krzyknąłem, lecz wiedziałem już, że jest za późno. Śmiercionośna wiązka elektryczności mknęła w stronę mojej ukochanej, a ja nie mogłem nic zrobić. Na chwilę przed tym, gdy miała dosięgnąć swojego celu, Verg przejął uderzenie na siebie. Usłyszałem tylko głuche łupnięcie i po chwili mój kompan leżał na ziemi. Nie wiedziałem, czy jest martwy, czy tylko nieprzytomny. Zdawałem sobie za to sprawę, że zrobiłem, chyba największy błąd w swoim życiu. Tess stała oniemiała. Widziałem, że jest w szoku. Zadziałałem błyskawicznie. Wyczarowałem trochę stworów, żeby zajęły się naszymi przeciwnikami. Były to tylko małe koboldy, lecz pomimo, iż niepozorne, w większej grupie stanowiły wielkie niebezpieczeństwo. Podczas, gdy wrodzy magowie zajęli się nowymi przeciwnikami, ja podbiegłem do Verga. Zdjąłem z niego hełm, który zasłaniał twarz i mógł utrudniać oddychanie. Modliłem się do wszystkich bogów, jakich znam, żeby ten „rycerz w lśniącej zbroi” jeszcze żył. Tess nigdy by mi nie podarowała, gdybym spowodował jego śmierć. Po chwili rozpoznałem u naszego poszkodowanego lekki, urywany oddech. Chwała bogom, że żył, lecz najwyraźniej był poważnie ranny. Spojrzałem na Tess. Jej wzrok spoczywał na mnie i Vergu, lecz wiedziałem, że ona nas nie widzi. Obejrzałem się przez ramię, by sprawdzić, co się dzieje na polu naszej potyczki z czerwonymi magami. Moim oczom ukazała się niezbyt dobrze nam 16 wróżąca scena. Wokół magów leżały ciała martwych koboldów. Kilku z moich wysłanników, którzy byli jeszcze żywi, uciekało w popłochu. Trzeba było działać. Rozpocząłem inkantacje. Postanowiłem sprowadzić potężniejszych popleczników. Kilka kroków przede mną otworzyła się dziura w wymiarze. Wytoczył się z niej ogromny, kamienny potwór. Rozglądnął się i widocznie niezbyt zadowolony podszedł do mnie. Był to żywiołak ziemi. „Dlaczego mnie wezwałeś, magu? Dobrze wiesz, że niechętnie opuszczamy nasz wymiar”– głos, który rozległ się w mojej głowie był niezwykle zimny i głęboki. „Potrzebuję twojej pomocy. Wiem, że dla was nasze problemy są błahe, więc przejdę do rzeczy. Widzisz te postacie odziane w czerwień ? To magowie. Myślę, że znasz ich frakcję aż za dobrze. Wiesz, tak jak ja, że nadużywają oni swojej mocy. Trzeba położyć temu kres. Czy pomożesz mi ? Proszę...” mój przekaz nie był zbyt silny, lecz wystarczył. Mój ogromny kompan obrócił się tylko w stronę moich przeciwników i przystąpił do dzieła. Nie poruszał się, co prawda zbyt szybko, lecz musiałem mu przyznać, że był skuteczny. Każdy z magów, który nie był na tyle mądry, by zacząć uciekać, po chwili zamieniał się w krwawą miazgę. Kości nieszczęśników kruszyły się w kamiennych dłoniach niczym małe patyczki. Trzaski i wrzaski dochodziły do mnie jeszcze przez jakiś czas, lecz teraz nie to było najważniejsze. Podbiegłem z powrotem do moich przyjaciół. Tess już się otrząsnęła się z szoku i mamrotała właśnie jakieś zaklęcia nad Vergiem. Dopiero po chwili popatrzyła na mnie. W jej wzroku był szczery i nie tajony wyrzut, lecz wiedziała, tak samo jak ja, że teraz nie czas na kłótnie. – Co z nim? Będzie w stanie iść? – moje pytanie było okropnie rzeczowe, lecz nie przejąłem się tym zbytnio. Ważne teraz było przeżycie. – Przeżyje, ale pozostanie jeszcze przez kilka godzin nieprzytomny. Obawiam się, że będziemy musieli rozbić tutaj obóz. Moje czary postawią go na nogi, lecz zaczną działać dopiero za kilka godzin. On potrzebuje teraz dużo wypoczynku. Nie ma szans, żebyśmy poszli dalej. Wybij to sobie z głowy. – jej ton brzmiał co najmniej niemiło. Świadczyło to także o słuszności wypowiedzi mojej ukochanej.. Oznaczało to, że była wściekła i do tego zmartwiona. Znałem ją wystarczająco długo, żeby rozpoznawać takie rzeczy. Westchnąłem tylko i obróciłem się. Mój wielki przyjaciel właśnie skończył swoją zabawę i zmierzał w moją stronę. Wyszedłem mu naprzeciw. Wolałem spotkanie z rozłoszczonym żywiołakiem, niż pozostać sam na sam z rozeźloną Tess. Ten pierwszy kompan wydawał mi się mniej niebezpieczny. Gdy znalazłem się dwa kroki od gościa z innego wymiaru, zacząłem się zastanawiać, czy miałem rację. Było już za późno. „Poradziłem sobie z nimi magu. Więcej nie mogę dla ciebie zrobić jak na razie. Chciałbym ci podziękować. Dawno nie miałem takiej zabawy. W razie tego typu zadań, jestem zawsze do usług. Powiedz mi tylko, dlaczego zmartwienie maluje się na twojej twarzy?” Przekazałem mojemu wielkiemu przyjacielowi całą naszą historię. Jego reakcją było głuche westchnięcie, które przypominało grzechot kamieni. Po chwili usłyszałem odpowiedź : „Nie martw się. Najważniejsze jest to, że twój brat żyje. Wiem jak to jest, kiedy ktoś bliski odchodzi. Wielu z pośród nas zostało wezwanych do tej sfery i już nigdy nie powróciło. Życzę ci powodzenia młody elfie. Żegnaj.” Mój rozmówca zaczął się rozpływać w powietrzu i już po chwili zostałem sam z Tess i Vergiem. Nasz czwarty towarzysz powrócił do swego wymiaru. Podszedłem do reszty grupki. Poparzony wojownik leżał tak jak przedtem, a Tess siedziała koło niego. Najwyraźniej to ja miałem zając się zorganizowaniem obozowiska. Postanowiłem użyć swojej mocy. Przy pomocy kilku inkantacji, zmodyfikowałem trochę otaczający nas teren. Teraz byliśmy od trzech stron osłonięci kamiennymi ścianami. Wokół naszego obozu rozciągały się przeróżne bariery ochronne. Nie dało się nas zobaczyć, usłyszeć ani wyczuć węchem. Ustawiłem jednak, tak dla bezpieczeństwa alarm wokół miejsca, gdzie przebywaliśmy. Gdyby 17 jakakolwiek rozumna istota przekroczyła pewną, widoczną tylko dla mnie linię, rozległby się potężny huk, który był w stanie obudzić każdego. Gdy uznałem, że moja praca została skończona, podszedłem do Tess. Nie zaszczyciła mnie nawet spojrzeniem. Ona też pracowała. Teraz Verg leżał na materacu. Wokół niego znajdowały się najróżniejsze przedmioty. Zauważyłem tam bukłaki z wodą, jedzenie i trochę wina. W bezpiecznej odległości od rannego wesoło trzeszczało ognisko. Moją uwagę przykuł jeden fakt. Verg nie miał teraz na sobie swojej zbroi. Leżała razem z resztą jego ekwipunku, ułożonego w stos, z boku. Zastanawiało mnie tylko, czy Tess... Odepchnąłem od siebie nieprzyjemne myśli i usiadłem przy ognisku, dokładnie naprzeciwko mojej ukochanej, której przez własną głupotę o mało dziś nie straciłem. Popatrzyła się na mnie chłodno i tylko zacisnęła usta. Zapowiadała się długa i zimna noc. Nie spałem. Tess zdrzemnęła się chwilkę, lecz był to sen niespokojny. Zastanawiałem się przez moment, czy nie zastosować małego zaklęcia, by uspokoić ją, lecz po namyśle nie uczyniłem tego. Ona nie chciałaby tego. Po sześciu godzinach, znowu siedzieliśmy po dwóch stronach ogniska i patrzyliśmy na siebie. Przez ten czas nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa. Nie było takiej potrzeby. Czułem się wystarczająco winny temu, co się stało i ona o tym wiedziała. Po chwili usłyszeliśmy jęknięcie dobiegające ze strony naszego rannego kompana. Tess wstała i poszła sprawdzić co z nim. Ja tymczasem oddaliłem się trochę, aby jej nie przeszkadzać. Kątem oka dostrzegłem jeszcze jak moja luba klęka obok Verga, a na jej twarzy maluje się zatroskanie i smutek. Poczułem coś, co nie pojawiło się u mnie od kilku lat. Wstrząsnęły mną wyrzuty sumienia. Odszedłem jeszcze dalej od naszego obozu. W momencie, gdy wchodziłem w wybrany na chybił trafił korytarz, usłyszałem jeszcze jakieś słowa, lecz nie uchwyciłem ich znaczenia. Poszedłem dalej. Nie obchodziło mnie dokąd ani po co idę. Zmierzałem po prostu przed siebie. Nie zdawałem sobie sprawy, co robię. Byłem całkowicie pogrążony w walce z moimi myślami oraz uczuciami. Formułowałem coraz to nowe wnioski, które już chwilę później sam obalałem i tworzyłem nowe. Mogłem tak czynić przez całe wieki, a i tak nie doszedłbym do żadnej porządnej konkluzji. Nagle, kątem oka ujrzałem jakiś blask. Był on ledwie dostrzegalny i łatwy do przeoczenia, lecz wystarczający, by wyrwać mnie z mojego zamyślenia. Momentalnie przykucnąłem i wytężyłem słuch. Kilkanaście kroków ode mnie rozległ się dźwięk uderzającej o skałę wody. Moja infrawizja nie na wiele się zdała, gdyż odgłos pochodził zza kilkumetrowej skały. Podczołgałem się do tajemniczego miejsca. Moim oczom ukazała się cała gama barw. Po chwili dopiero udało mi się rozpoznać to, co widzę. Przede mną rozciągała się mała nisza, w której znajdowało się gorące źródło. To dlatego na początku nie mogłem zorientować się, co się dzieje. Była to swoistego rodzaju podziemna wanna ze stałym dopływem ciepłej wody. Jednak nie to było fascynujące. Na środku bajorka, które miało kilkumetrową średnicę, znajdowała się malutka wysepka. Było to osobliwe zjawisko, ponieważ nie miałem zielonego pojęcia, jak ona jest przytwierdzona do dna zbiornika. W centrum wysepki rosła sobie jakaś roślina. Nie posiadała kwiatów, lecz jej szerokie, owalne liście połyskiwały dziwną poświatą. Widok był przepiękny. Postanowiłem podejść bliżej. Gdy znalazłem się na kilkunastocentymetrowym brzegu jeziorka, zauważyłem, że woda też pulsuje tą niezwykłą aurą. Postanowiłem przejść na normalny wzrok. Trwało to chwilę, lecz gdy niezbyt miła przemiana zakończyła się, myślałem, że to, co ukazało się moim oczom, to sen. Pośród ciepłej wody, na małej, pływającej wysepce rosła sobie ta osobliwa roślinka. Jej łodyga była biała, lecz liście miały ciemnoniebieski odcień. Był to niesamowity widok, w tej szarej i bezbarwnej, podziemnej krainie. Kucnąłem nad brzegiem jeziora, by przyjrzeć się temu dziwnemu zjawisku. Podziwiałem przez chwilę. 18 Nagle z wody wystrzeliło coś i wciągnęło mnie w toń, po czym momentalnie puściło. Zachłysnąłem się tylko ciepłą wodą i wypłynąłem na powierzchnię. Kaszląc, wyczołgałem się na brzeg. W płucach mi nieznośnie chlupało. Krztusząc się dalej wyszedłem na skałę, która przedtem zasłaniała mi to dziwne miejsce. Obróciłem się i zamarłem. Moje serce straciło swój rytm. Kwiat był teraz całkowicie zielony. Nie miałem pojęcia co to znaczy, lecz przeczuwałem, że to ja spowodowałem dziwną zmianę. Wypluwając z siebie resztki wody, zacząłem wracać do obozu. Po drodze rzuciłem na siebie czar, który osuszył mnie i moje szaty. Poczułem się trochę pewniej, lecz nadal rozmyślałem nad tym, co działo się przed chwilą. Gdy znalazłem się już zaledwie o kilka stóp od swoich zabezpieczeń, po prostu machnąłem dłonią, aby je znieść. Uznałem, że są już zbędne. Nagle do moich uszu dobiegły słowa, które wstrząsnęły mą osobą. –... nie potrzebuję go. Już nie. – był to głos Tess. Cichy i stanowczy. Rozmawiała z Vergiem. Zrozpaczony podszedłem do ogniska i usiadłem. W mojej głowie krążyły słowa, które przed chwilą usłyszałem. Nie dostrzegałem, ani nie słyszałem nic. Byłem w szoku. Starałem się wytłumaczyć sobie, że może chodziło o coś innego. Niestety z niewielkim skutkiem. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że Tess stoi kilka kroków przede mną, a w jej oczach maluje się strach. Proste, pierwotne przerażenie. Zamknąłem oczy i zacząłem płakać. Nie robiłem tego od ponad pół wieku... Poczułem lekkie dotknięcie na swoim ramieniu. Podniosłem twarz znad swoich dłoni i ujrzałem ciemność. Ogień już zgasł, a moje oczy były nastawione na normalne spektrum. Zmieniłem je więc na infrawizję. Moim oczom ukazała się Tess. Jedyna rzecz jaka mnie zdziwiła, to fakt, że trzymała w dłoni nóż. Na widok śmiercionośnej broni, straciłem już resztki nadziei. Miałem już dosyć, poddałem się. – Chcesz, to zabij. Już mi wszystko jedno – mój głos był pełen rezygnacji. Na twarzy mojej ukochanej pojawił się wyraz zdziwienia. Po chwili został on zastąpiony czymś, czego nie udało mi się zidentyfikować. Była to jakaś mieszanina braku wiary, szoku oraz strachu. Nadal nie wiedziałem, o co chodzi. – Pervver? To ty? – W jej głosie wyczułem niedowierzanie. – A kto miałby być? – To zdanie wprost ociekało ironią, lecz jak miałem się dowiedzieć, niesłusznie. – Co ci się stało, na wszystkich bogów? – Pytanie było jak najbardziej szczere. Wyraz niezrozumienia pojawił się na mojej twarzy. Nie miałem zielonego pojęcia o co jej chodzi. Siedziałem tylko i tępo spoglądałem w jej stronę. – Co ci się stało? – Powtórzyła pytanie, lecz gdy zobaczyła, że nadal nie wiem o co chodzi, po prostu wzruszyła ramionami i wsunęła swój nóż do jednej z pochew, które znajdowały się przy jej pasie. Następnie wymówiła kilka sylab i przede mną pojawiło się lustro. Było to ciężkie, bogato zdobione, półtorametrowe zwierciadło, które teraz unosiło się przede mną w powietrzu. Przyjrzałem się przez chwilę ornamentom przedmiotu, zanim w nie spojrzałem. Byłem szczerze zachwycony pracą złotnika, który wykonał tą ramę. Niestety mój zachwyt nie trwał długo. Został zagłuszony przez zdziwienie. Uczucie to pojawiło się w momencie, kiedy ujrzałem swoje odbicie. Co prawda mój wzrok pracował w infrawizji, lecz dzięki faktowi, że lustro to było magiczne, odbijało także ciepło. Od postaci, która ukazała się moim oczom, biła dobrze mi znana poświata. Była to identyczna łuna, jak ta koło dziwnej, podziemnej rośliny. Postanowiłem oglądnąć się w normalnym świetle. Przeszedłem na zwykłe spektrum i zapaliłem małe, magiczne ogniki zaraz za mymi plecami. Pozwalało mi to dokładnie przyjrzeć się memu odbiciu. Niestety to, co ujrzałem nie było pocieszającym widokiem. Całe moje ciało, które dawało się ujrzeć poza szatami, było pokryte jakimś zawiłym, tajemniczym wzorem. Miał on niebieskie zabarwienie. Początkowo próbowałem rozróżnić w nim jakieś runy lub znaki, lecz nie rozpoznałem nic 19 znajomego. Wzór tren bardziej przypominał jakieś zdobienia, a nie napisy. Wił się symetrycznie wokół mojego ciała, kończąc się na twarzy dwoma zawijasami, przechodzącymi przez powieki. Musiałem przyznać, że był bardzo ładny, lecz równie niepokojący. Podniosłem rękę i ostrożnie dotknąłem miejsca na policzku, gdzie przechodziła jedna z tajemniczych linii. Nie poczułem pod opuszkami palców nic dziwnego. Ten niesamowity twór przypominał tatuaż. Znajdował się pod skórą. Spojrzałem na Tess w niemym pytaniu. Jej odpowiedzią było tylko niemrawe pokręcenie głową. Tak samo jak ja, nigdy w życiu czegoś takiego nie widziała. – Jakieś pomysły? – Zapytałem, lecz odpowiedź, tak jak przedtem, była niemrawa i przecząca. Odesłałem magiczny ogień i przeszedłem na infrawizję. Jak zwykle musiałem poświęcić chwilę, żeby przyzwyczaić się do nowego trybu. Nigdy zbytnio nie lubiłem tych przemian. Tess uczyniła podobnie i odesłała swoje lustro. Podeszliśmy do Verga, niezbyt pewni, co chcemy zrobić. Nasz towarzysz odzyskał już przytomność i odpoczywał leżąc. Nie widział jeszcze co się ze mną stało. Tess nie wiedziała o mojej przygodzie. Verg tym bardziej. Postanowiłem nic im nie mówić. To było moje zmartwienie i tylko moje. Pociągnąłem Tess za rękę i odprowadziłem ponownie na bok. Nasz wypoczywający towarzysz spojrzał na nas dziwnie, lecz nic nie powiedział. Gdy odeszliśmy kawałek, rzuciłem czar wyciszający i dopiero wtedy zacząłem rozmowę. – Proszę cię, nie mów Vergowi. Porozmawiam z nim osobiście. Zbadamy dokładniej to zjawisko, kiedy wrócimy do Brynnlaw, dobrze? – Nastąpiła chwila ciszy. – Dobrze – jej odpowiedź nie była zbyt głośna, lecz wystarczająco wyraźna, abym ją zrozumiał. Rozproszyłem czar ciszy i wróciliśmy do naszego kompana. Zaraz przed tym, jak Tess zapaliła małe ogniki, które towarzyszyły nam dalej w podróży. Instynktownie czułem, że ta sprawa potrwa jeszcze trochę. Verg podniósł się powoli z posłania i ubrał. Tymczasem ja i Tess, odesłaliśmy większość naszego obozowiska do swoich komnat w Brynllaw. Gdy starannie zatarliśmy wszystkie ślady, postanowiliśmy wyruszyć w stronę, w którą uciekła większość naszych wczorajszych przeciwników. W miarę poruszania się naprzód, coraz bardziej oddalaliśmy się od miejsca, gdzie znalazłem tajemniczą sadzawkę oraz dziwną roślinę. Nie byłem zbytnio zmartwiony z tego powodu. Nie chciałem wracać do tamtego miejsca. Kilka godzin później natknęliśmy się na wielkie, stalowe drzwi, które blokowały cały korytarz. Analizowaliśmy przez chwilę konstrukcję i doszliśmy do wniosku, że nie damy rady przedrzeć się siłą. Nawet potężna magia, jaką posiadaliśmy z Tess miała swoje granice. Mogliśmy co prawda wysadzić przeszkodę, lecz w ten sposób, zrzucilibyśmy sobie jednocześnie na głowę kilka ton skał. Nie było to najlepsze wyjście z sytuacji. Spróbowaliśmy dostać się do zamka lub zawiasów potężnych wrót, lecz nie udało nam się. Były tak ukryte, że nawet w przybliżeniu nie daliśmy rady określić ich położenia. Stanęliśmy przed dużym problemem, w przenośni i dosłownie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasi wrogowie siedzą za tą przeszkodą, gdyż pośrodku drzwi znajdował się symbol czerwonych magów. Verg był jeszcze osłabiony, więc nawet nie śmiałem prosić go o próbę otworzenia drzwi. Widziałem kiedyś, jak podobne wrota otworzył pewien wojownik, dlatego ta myśl zaświtała mi w głowie. Stanęliśmy w trójkącie, aby omówić sprawę. Tess odezwała się pierwsza. – Powiem tyle, można by poczekać aż sami otworzą, lecz wtedy będą lepiej przygotowani do walki niż my. Można próbować przebić się przez stal, ale zajmie to strasznie dużo czasu i pochłonie masę energii, nawet z pomocą czarów. Macie jakieś pomysły, bo ja nie. – Verg spojrzał na mnie podejrzliwie, po czym odpowiedział. – Osobiście nie. To wy jesteście od dezintegracji tego, czego my, wojownicy, nie jesteśmy w stanie zniszczyć. Zdaję się w tej sprawie na was. Wątpię, abym był w stanie wam pomóc. Coś powiesz Perv? – 20 Usiadłem na pobliskim kamieniu nie odzywając się. Nie miałem ochoty na rozmowę. Moje myśli zaprzątała sprawa zagadkowego tatuażu oraz rośliny, która najwyraźniej była jego sprawczynią. Patrzyłem tępo w ziemię próbując rozgryźć problem. Verg uśmiechnął się, najwyraźniej myśląc, że zastanawiam się nad sprawą drzwi. Nie skomentował tatuażu, pozostawił sprawę jak na razie w spokoju, licząc, że wyjaśnię wszystko w swoim czasie. Moi towarzysze odczekali chwilę w nadziei, że może jednak coś wykombinuję, po czym również usiedli. Przez kilka minut panowała cisza. Oznaczało to, że przyjęliśmy pierwszy z planów Tess. Czekaliśmy... W pewnej chwili za drzwiami rozległ się metaliczny zgrzyt. Popatrzyłem na naszą drużynę, po czym wstałem i przystąpiłem do czarowania. Tess zrobiła podobnie. Verg za to tylko wstał i wyciągnął swój długi miecz, po czym spojrzał krytycznie na jego ostrze. Zauważyłem kątem oka to, co przyciągnęło uwagę mojego kompana. Na ostrzu znajdowała się szczerba. Nie mam zielonego pojęcia jak mu się udało ukruszyć ostrze. Przecież magiczne bronie nie łamią ani nie tępią się. Doszedłem do wniosku, że w sumie mało mnie to obchodzi. Kontynuowałem rzucanie swoich czarów obronnych. Gdy zagadkowe wrota otworzyły się do końca, byliśmy już gotowi do walki. Na mnie i Tess spoczywały liczne czary ochronne, a Verg wypił zawartość jakiejś butelki. Nie docierałem, co znajdowało się w środku, lecz zauważyłem, że jego skóra przybrała lekko czerwonawy odcień. Z ciemności za wrotami wysypali się przeciwnicy. Było ich około dwudziestu. Zauważyłem, że większość z nich niesie miecze, co oznaczało, że magów jest pośród nich niewielu. Była to co najmniej pocieszająca informacja. Rozpoczęła się walka. Zabrałem się za przywoływanie wszelakich stworów, które mogłyby pomóc nam się obronić. Tess od razu przeszła do ofensywy. W stronę wrogiego tłumu posypały się magiczne pociski, kwasowe strzały, kule chromowe oraz kilka błyskawic, których używanie było bardzo ryzykowne w korytarzach, gdyż miały one dziwną skłonność do zawracania, co mogło się skończyć niewesoło dla osoby, która wypuściła taki czar. Verg bronił nas przed wojownikami, lecz widziałem, że zaczyna się cofać. Było ich zbyt wielu. Na szczęście w porę skończyłem swoje zaklęcie i do walki, po naszej stronie, dołączyły się dwa gnolle. Były to prawie dwumetrowe humanoidy z psimi pyskami zamiast twarzy. Każdy z nich dzierżył halabardę, której ostrze szybko przybrało czerwony odcień. Udało nam się zatrzymać pierwszy atak. Każde z nas wiedziało, że nasza obrona nie przetrzyma drugiego uderzenia. Jak na razie po prostu kupiliśmy sobie trochę czasu. Gdy Tess skończyły się pociski, zaczęła używać swoich zdolności telekinezy. Ze ścian i podłogi odrywały się kamienie i godziły w naszych wrogów. Była to dobra taktyka, lecz niezwykle wyczerpująca. Zdawałem sobie sprawę, że Tess nie wytrzyma zbyt długo i będzie musiała przerwać rozpaczliwy atak. Ja za ten czas przyzwałem kilka koboldów, które były zaopatrzone w małe łuki. Nie powodowały one co prawda większych strat u wroga, lecz skutecznie wprowadzały zamęt w jego szeregach. Verg tymczasem rozpłatał już swoim mieczem kilka gardeł, lecz widziałem, że jego opór powoli zaczyna słabnąć. Nasze siły wyczerpywały się, a na polu bitwy nadal było około dwunastu czerwonych wojowników oraz trzy czarodziejki. Po chwili atak Tess ustał. Obróciłem się, aby zobaczyć, co się z nią dzieje, jednocześnie wymawiając kolejną inkantację. Moja ukochana siedziała na ziemi z mętnym wzrokiem. Wiedziałem, że nic jej nie będzie. Po prostu nadwerężyła swoje umiejętności magiczne. Zwykle nie kończyło się to jakimiś poważnymi konsekwencjami. Postanowiłem kontynuować swój atak, lecz w momencie, gdy odwróciłem się z powrotem w stronę pola bitwy, poczułem palący ból między żebrami. Moja koncentracja prysła momentalnie. Popatrzyłem w dół i widok nie był pocieszający. Z mojej klatki piersiowej wystawało drzewce strzały. Nogi mi odmówiły posłuszeństwa i upadłem. Na szczęście nie straciłem 21 przytomności. Wiedziałem, że pocisk nie wbił się głęboko i znajdował się z prawej strony, więc nie miał szans dosięgnąć serca.. Najgorsze było to, że strzała była prawdopodobnie zatruta. Poczułem, że moje powieki stają się coraz cięższe. Krwawiłem obficie. Walczyłem ze snem, gdyż wiedziałem, że mogą to być moje ostatnie chwile. Wyszeptałem jeszcze jedną inkantację, która spowodowała, że kilku moich znajomych będzie wiedziało, że jestem w kłopotach. Po chwili uległem senności. Wokół mnie zapanował mrok i cisza... Światło raziło mnie w oczy, a nieustanne podskoki przyprawiały o mdłości. Czułem się fatalnie i tak też wyglądałem. Znajdowałem się na wozie, który właśnie zmierzał w nie znanym mi kierunku. Leżałem w tylniej części usiłując zachować przytomność. Prowizoryczny opatrunek, założony mi przez orki, naszych woźniców, był cały przesiąknięty krwią. Wokół latała chmara much. Najogólniej nie był to mój szczęśliwy dzień. Obok mnie leżał Verg, lecz nie byłem pewien, czy jeszcze żyje. Jego ciało pokrywała masa paskudnych ran od strzał. Najwyraźniej żaden przeciwnik nie był w stanie dorównać mu w walce w ręcz, lecz nie stanowiło to większego problemu dla dość pomysłowych orków. Po mojej drugiej stronie leżała Tess. Nie widziałem u niej żadnych wyraźnych obrażeń. Mimo to cały czas nie odzyskiwała przytomności. Obawiałem się, że została otruta lub uśpiona przy pomocy jakichś wywarów. Nagle usłyszałem chrapliwy, urywany dźwięk, który był jednym z niewielu słów, jakie dane mi było poznać w tej dziwnej mowie. Oznaczało ono ciszę i spokój. Najbardziej mnie zdziwił fakt, że ork, który jechał na koniu, koło wozu, mówił do mnie. Zwykle osobnicy tej rasy odnosili się do więźniów w sposób pogardliwy. I przede wszystkim bardzo mało orków umiało jeździć na koniach. Mój rozmówca musiał być kimś ważnym w swoim plemieniu. Miałem dużo czasu, więc zacząłem rozmyślać na ten temat. O ucieczce w moim stanie nie było mowy, lecz nie zamierzałem się poddać. Trzeba było tylko odczekać pewien czas, aż rany się zagoją. Wtedy byłbym w stanie coś zdziałać. Jechaliśmy dość długo. Nigdy nie miałem zbyt dobrego wyczucia czasu, lecz zdawało mi się, że mogło upłynąć nawet kilka godzin. Moi towarzysze nadal byli nieprzytomni, a ja odkryłem, kim był ork, który do mnie przemówił. Podczas podróży przyglądnąłem mu się uważniej. Poza tym, że był większy niż zwyczajny osobnik z jego rasy, nosił on zbroję pokrytą jakimś dziwnym pismem. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że są to niezwykle niezdarnie nabazgrane runy. Ten osobnik był szamanem. Poczułem się zmęczony, więc zasnąłem. „W razie ataku, orki będą nas bronić, a jeśli dotrzemy do celu na pewno ktoś mnie obudzi.” Po dojściu do takich wniosków zagłębiłem się w świat sennych widziadeł... Obudził mnie metaliczny zgrzyt. Otworzyłem oczy, nie zdając sobie jeszcze sprawy gdzie jestem. Dopiero po chwili wspomnienia z poprzednich dni wróciły. Moim oczom ukazała się nieznana, kamienna ściana porośnięta mchem i trawą. Ostrożnie odwróciłem się na plecy. Rana w klatce piersiowej nadal nieznośnie bolała. Praktycznie nie mogłem się ruszać. Odwróciłem głowę w stronę, z której nadbiegł hałas. Leżałem w jakimś lochu. W drzwiach stał znajomy, orczy szaman. Patrzyliśmy na siebie chwilę, po czym rozpoczęliśmy rozmowę w kilku różnych językach, gdyż żaden z nas nie znał dialektu rozmówcy. – Jak się czujesz ? Co z raną ? – wypowiedź była charcząca i urywana. – Nienajgorzej. Nadal boli. Masz jakieś leki ? – Nie byliśmy w stanie złożyć jakichś większych zdań, więc rozmowa przebiegała szybko. Mój rozmówca podszedł do mnie. Przypatrywał się uważnie przez krótką chwilę, aby się upewnić czy przypadkiem nie mam przy sobie jakiejś broni. Podniosłem ręce w geście poddania, choć nie było to zbyt miłe. Rana bolała straszliwie przy każdym ruchu. Ork odpiął 22 sakiewkę od pasa, po czym wyciągnął z niej jakieś zioła. Pokruszył je nad moją klatką piersiową, jednocześnie wyśpiewując jakąś inkantacje. Nie mogłem zrozumieć słów, lecz większość zaklęć magicznych ma ten sam sens lub rytm nawet w innych językach. Tego zaklęcia nie znałem. Doszedłem do wniosku, że moje domysły z poprzedniego dnia są jak najbardziej błędne. Ten ork był kapłanem. Przywołałem swoje wspomnienia z akademii. Uczyliśmy się tam wszystkiego, bogów także. Orki wyznawały tylko dwa bóstwa. Jednym z nich był pomniejszy bóg Asthin. Był to patron umierających oraz chorych umysłowo, lecz do tego grona nie zaliczali się samobójcy. Mój orczy „przyjaciel” nie mógł służyć temu bóstwu, gdyż jego kapłani nigdy nie leczyli. Ich patron czerpał siłę z bólu umierającego. Drugim bogiem był Nassathe. Pan trucicieli oraz chemików. Kapłani tego bóstwa byli wynalazcami, astrologami oraz alchemikami jednocześnie. Prawdopodobnie to ten bóg był patronem orka, który właśnie skończył opatrywać mą ranę. Niestety nie miałem pewności co do jego zamiarów, gdyż słyszałem, że wyznawcy Nassathel’a przeprowadzają straszliwe eksperymenty na swoich więźniach. Nagle poczułem się niesamowicie zmęczony. Prawdopodobnie to zaklęcie uzdrawiające tak mnie wycieńczyło, lecz zdawałem sobie sprawę, że może to być także jakaś trucizna. Z tą niepokojącą myślą zapadłem w sen... Obudziłem się znowu w celi. Powoli usiadłem. Rana zasklepiła się już w malutką bliznę i nie sprawiała mi więcej kłopotów. Rozglądnąłem się uważnie. Znajdowałem się w pomieszczeniu, które miało może ze dwa metry kwadratowe powierzchni. Nie posiadało okien. Drzwi były metalowe, choć teraz już trochę zardzewiałe. Byłem sam. Podkuliłem pod siebie nogi i oparłem brodę na kolanie. Zacząłem się zastanawiać, czy moi towarzysze nadal żyją. Wstałem i podszedłem do drzwi. Były zamknięte. Odszedłem kilka kroków w tył, po czym rozpocząłem długą i męczącą inkantację. Kiedy skończyłem, drzwi stały przede mną otworem. Uśmiechnąłem się pod nosem i wyszedłem na zewnątrz. Momentalnie znieruchomiałem, gdyż w korytarzu przede mną stał orczy kapłan, który zajął się poprzedniego dnia moimi ranami. Mierzyliśmy się przez chwilę wzrokiem. Ja byłem uciekającym więźniem, on był przywódcą orków. Każdy z nas wiedział, że musi dojść do walki, lecz żaden jej nie chciał. Chyba zaczynaliśmy się lubić. Niestety byliśmy zmuszeni. Rozpocząłem inkantację jako pierwszy, co dało mi drobną przewagę, lecz mój przeciwnik też nie był nowicjuszem. Wokół nas zatrzeszczało od mocy magicznej. Wokół latały magiczne pociski, ostrza i wszelkiego rodzaju uformowana magia. Kilka minut później staliśmy już na świeżym powietrzu. Usunęliśmy przy pomocy swych zaklęć kilkanaście metrów ziemi znad naszych głów, lecz żaden z nas nie był nawet draśnięty. Zmierzyliśmy się wzrokiem i zrobiliśmy krótką przerwę. Stałem ciężko dysząc i patrzyłem na swego przeciwnika. Obydwaj mieliśmy już dość. Przyzwanie tak ogromnej mocy, jaką zużyliśmy w pojedynku bardzo wyczerpywało. Kiedy już miałem wymawiać następną inkantację, do głowy przyszedł mi genialny pomysł. – Skoro w magii najwyraźniej jesteśmy równi, to może pojedynek na tradycyjną broń? – Ork tylko uśmiechnął się i kiwnął głową. Poszliśmy parowem, który przedtem był podziemnym korytarzem po nasz rynsztunek. Mój przeciwnik prowadził. Gdy przechodziliśmy koło schodów prowadzących niżej, zdałem sobie sprawę z faktu, że nigdzie jeszcze nie widziałem swoich przyjaciół. – Są bezpieczni. Teraz śpią – brzmiała odpowiedź orczego kapłana, gdy zadałem mu pytanie, które mnie nurtowało. W końcu znaleźliśmy się przed jakimiś drewnianymi drzwiami. Jak się chwilę później okazało, prowadziły one do okrągłej sali treningowej. Po wejściu zamknęliśmy zamek na 23 klucz i zapalili pochodnie. Podczas każdej z tych czynności miałem okazję, żeby złamać swoją umowę, lecz kapłan cały czas sondował me myśli i wykryłby momentalnie każdy podstęp. Ściągnęliśmy z siebie wszystkie magiczne przedmioty, po czym każdy z nas wybrał sobie jakąś broń. Mój orczy przyjaciel ściągnął ze stojaka znajdującego się w kącie ogromną, pokrytą runami maczugę. Była to broń bardziej nadająca się dla olbrzyma niż dla orka, lecz nie przejąłem się tym zbytnio. Taki oręż nie dawał możliwości szybkiego manewrowania i tu była moja szansa. Długo chodziłem od stojaka do stojaka, gdyż nie mogłem sobie nic wybrać. W końcu zdecydowałem się na dwa krótkie miecze. Zwykle nie walczyłem dwoma broniami i szczerze mówiąc trudno mi określić, dlaczego tym razem tak postanowiłem. Gdy ująłem w ręce swój oręż, nagle poczułem jakieś dziwne ciepło, po czym coś uderzyło mnie w tył głowy. Nie słyszałem, żeby ktoś do mnie podchodził. To była wina broni! Przed oczami zawirowały mi kolorowe plamki. Ostatkiem sił wyszeptałem jakieś przekleństwo, po czym straciłem przytomność. Ocknąłem się w tym samym pomieszczeniu, w którym orczy kapłan zastawił na mnie pułapkę. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz byłem przykuty do ściany jakimiś magicznymi łańcuchami. „Dobrze się przygotował...” pomyślałem, jednocześnie walcząc z więzami. Niestety. Po chwili podszedł do mnie ork. Był to ten sam, który stoczył ze mną bitwę na magię, a następnie przechytrzył. Na jego twarzy widniał kpiący uśmieszek. – Wy, elfy zawsze byłyście naiwne. Wiesz chociaż, co posiadasz ? – Nie miałem pojęcia o co mu chodzi. Czyżby domyślił się, że jestem półkrwi elfem i wiedział coś na temat mojego ojca? Było to co najmniej wątpliwe. Usłyszałem diaboliczny śmiech. – Najwyraźniej nie wiesz. Chodzi o ten tatuaż. – powiedział dotykając mojego policzka swoim zielonym paluchem – Zapewne nie wiesz, co to jest. Ja ci tego nie powiem, sam się dowiesz. Już niedługo – obrócił się i wyszedł. Towarzyszył mu przeszywający do szpiku kości śmiech. Jego ton absolutnie mi się nie podobał. Rozważałem, o co mu mogło chodzić. Byłem przykuty do skały, więc nie byłem w stanie nawet spróbować ucieczki. Moje moce magiczne na nic by się nie przydały w takich okolicznościach, gdyż przy większości inkantacji używało się gestów rąk. Gdy tak stałem i rozmyślałem drzwi do celi otworzyły się. W przejściu stał mnich w czarnym habicie. Absolutnie mi się to nie podobało... Krzyk poniósł się echem po komnacie. Nie wiem ile to trwało, lecz dla mnie była to wieczność. Przede mną rozstawiono jakiś stolik, na którym ułożono kilka artefaktów. Od czasu do czasu któryś z mnichów wymawiał inkantacje i wtedy czułem już tylko ból. Najdziwniejsze było to, że ból rozchodził się wzdłuż dziwnego tatuażu, który miałem pod skórą. Chciałem, żeby dali mi spokój, lecz oni ignorowali moje prośby, groźby oraz przekleństwa. Kiedy w końcu przestali, opadłem bezsilnie na łańcuchach, które mnie krępowały. Siedmiu mnichów wyszło z celi. Pozostał tylko jeden, który zdjął swój kaptur z głowy. Gdy podniosłem wzrok, co kosztowało mnie dużo wysiłku ujrzałem twarz znajomego orka. Uśmiechał się paskudnie. – Nie powinienem ci tego mówić, lecz chciałbym, abyś wiedział, że będziesz teraz posiadał pewne zdolności. Unikalne zdolności. A my chcielibyśmy je wykorzystać i ty nam pomożesz, niezależnie od tego czy chcesz, czy nie. Teraz odpoczywaj. Jutro czeka nas dużo pracy. – Odszedł. 24 Wisiałem i zbierałem siły. W mojej głowie szalały myśli. Chciałem zabić tego orka, niezależnie od tego, ile mnie to będzie kosztować... Kilka godzin później leżałem z powrotem w jakiejś celi. Mój tatuaż zrobił się czarny i pulsował bólem. Nie miałem siły usiąść, więc tylko leżałem i rozmyślałem nad tym, co zrobię temu, kto mnie tak urządził jak już go dorwę w swoje ręce. Moje zaklęcia nadal były mocno przetrzebione. Nie miałem w zanadrzu żadnych potężnych czarów, tylko kilka sztuczek, które bardziej nadawały się na wiejski targ w czasie odpustu niż na pole walki. Mimo wszystko zastanawiałem się jak optymalnie wykorzystać pozostałe mi czary, aby wydostać siebie oraz moich towarzyszy z tego galimatiasu. Nagle usłyszałem wybuch i ziemia pode mną zadrżała. Zdziwiłem się i nadsłuchiwałem dalej. Spróbowałem obrócić się tak, aby leżeć twarzą w stronę wejścia do celi, lecz przy najmniejszym nawet poruszeniu ogarniały mnie fale paraliżującego bólu oraz mdłości, co skutecznie zniweczyło moje plany. Do mych uszu doszedł krzyk bólu, a następnie plaśnięcie. Nie chciałem się nawet domyślać, co się dzieje poza moim więzieniem. Miałem tylko nadzieję, że to nie moi towarzysze krzyczą. Usłyszałem jeszcze skrzypnięcie drzwi. Ktoś wszedł do pomieszczenia, po czym stanął i jakby się chwilę zastanawiał. Po chwili czyjeś ręce pochwyciły mnie i przerzuciły sobie przez ramię. Przelotnie ujrzałem twarz Verga oraz postać mojej ukochanej Tess, która pilnowała drzwi. Niestety moja radość nie była długa, gdyż po kilku krokach mojego tragarza straciłem przytomność ze względu na ból, jaki przeszywał me ciało przy każdym ruchu mego przyjaciela. Powoli dochodziłem do siebie. Przed moimi oczami malował się widok usłanego tysiącami gwiazd nieba. Nadal wszystko mnie bolało, lecz byłem już w stanie wykonać kilka ruchów. Odwróciłem powoli głowę i rozejrzałem się. Leżałem kilka kroków od wygasłego już ogniska, obok którego leżał zawinięty w koce Verg. Obok mnie siedziała Tess, lecz zmęczenie ją najwyraźniej zmogło, gdyż zasnęła. Wpatrywałem się długo w to jakże mi drogie oblicze i analizowałem to, co się wydarzyło przez ostatnie kilka dni. Nadal nie wiedziałem, co mi właściwie uczyniono oraz czy wypełniliśmy zleconą nam misję. Stwierdziłem, że będę musiał rano wypytać moich towarzyszy o wszystko. Wyszeptałem tylko jedną malutką inkantację, która sprawiła, że jeśli ktoś chciałby podejść do obozowiska zostaniemy zaalarmowani. Miałem przeczucie, że Tess zrobiła już to wcześniej, lecz stwierdziłem, że lepiej nie ryzykować. Chwilę później zapadłem w niespokojny sen. Obudził mnie hałas zastawionego przeze mnie alarmu. Zerwałem się na równe nogi, po czym upadłem. Usłyszałem śmiech. Rozejrzałem się naokoło. Nieopodal ogniska stał Verg i śmiał się, tylko nie wiedziałem czy ze mnie, czy z Tess, która właśnie próbowała opuścić obozowisko i uruchomiła alarm. Jej mina nie była najszczęśliwsza. – No to chyba tyle z twoich planów, co do nie budzenia go. – Podsumował wojownik i poszedł do okolicznego lasu. Prawdopodobnie chciał nazbierać trochę drewna. Tess podeszła do mnie z uśmiechem na twarzy, lecz w jej oczach widziałem także zatroskanie. Rzadko można mnie było zobaczyć w takim stanie, żebym nie mógł utrzymać się na nogach. Zmieniłem swoją pozycję z pół klęczącej na siedzącą tylko po to, żeby chwilę później położyć się z powrotem. Tess podała mi bukłak z wodą, po czym usiadła koło mnie. Jej mina nie wróżyła nic dobrego. Najwyraźniej chciała mi coś powiedzieć, lecz nie wiedziała w jaki sposób. Zbierała przez chwilę siły, lecz to ja zacząłem rozmowę. – Jeśli chcesz coś powiedzieć, to powiedz to prosto z mostu i tyle. Wiesz, że mnie możesz powiedzieć wszystko. Chciałem cię tylko przeprosić za moje zachowanie i poprosić o wyjaśnienie sytuacji, gdyż ostatnie dwa dni pamiętam jak przez mgłę. – Moja wypowiedź była prosta i rzeczowa, lecz najwyraźniej nie ułatwiłem jej zadania. Cisza panowała przez 25 dłuższą chwilę. Dopiero po kilku nieznośnie długich minutach Tess westchnęła i zaczęła opowiadać. Okazało się, że zadanie zostało wykonane, lecz cena była ogromna. Po bitwie, w której dostałem strzałą nasza grupa była w opłakanym stanie. Verg był poturbowany nie gorzej niż ja, a Tess nie miała już żadnych zaklęć. Zaryzykowała nocleg i niestety została napadnięta przez orków. Broniła się, lecz bez zaklęć niewiele mogła zdziałać. Została ogłuszona, po czym obudziła się w celi. Tam wyleczyła Verga, który był zamknięty razem z nią. Niedługo później udało im się uciec i odbić mnie. Teraz jesteśmy w lesie, kilka mil od twierdzy strażników. Około milę na południe znajduje się przystań, z której możemy odpłynąć do wyspy, na której znajduje się zamek. Najgorszą wiadomość chyba zostawiła na koniec, gdyż zamilkła na chwilę w niezdecydowaniu. W końcu wycedziła kilka słów. – Chciałabym wiedzieć, co się z tobą stało, kiedy byliśmy nieprzytomni. Powiem ci tylko tyle, ktoś zamienił miejscami twoją magiczną esencję z tym dziwnym tatuażem. Nie wiem jakie będą tego konsekwencje. Moja moc kapłańska nie jest wystarczająco potężna, aby odwrócić proces, więc nie mogę ci pomóc. Nie posiadam także odpowiedniej wiedzy, żeby stwierdzić, jakie będą skutki takiego działania. Co oni ci zrobili Perv ? – jej głos był już bliski płaczu. W mojej głowie pojawiły się słowa orczego kapłana. „Będziesz posiadał unikalne umiejętności...” Po plecach przeszedł mi lodowaty dreszcz. „Będę musiał uważać na to, co robię i nauczyć się kontrolować to, co zostało mi ofiarowane. Czy będę umiał?” – Nie wiem co oni mi zrobili, lecz powiedz mi tylko jedno. Co się stało z orczym kapłanem, tym który był przywódcą tej bandy? – Modliłem się o to, aby przeżył spotkanie z moimi towarzyszami. Niestety, twarz Tess powiedziała mi, że teraz jego ciało gnije gdzieś na polu bitwy. W mojej głowie pojawiło się kilka myśli na raz. Zastanawiałem się co zrobić dalej. Mój oprawca mówił, że ma zamiar mnie kontrolować, lecz teraz, kiedy jest martwy... Doszedłem do wniosku, że jak na razie jestem bezpieczny. Kilka dni później, gdy odzyskałem już na tyle siły, aby poruszać się o własnych nogach, wyruszyliśmy w stronę przystani. Podróż zajęła nam prawie cały dzień, gdyż wlokłem się niesamowicie. Verg proponował mi, że mnie poniesie, lecz ja chciałem rozruszać się po dłuższym leżeniu. Gdy w końcu w wieczornej szarości ujrzeliśmy przystań, byłem śmiertelnie wykończony. Tess poszła załatwić dla nas transport, gdyż miała do tego jak najlepsze preferencje. Jej urodzie mało kto mógł się oprzeć. Obróciłem się wtedy w stronę, z której przyszliśmy. Verg podszedł do mnie po chwili. – Chciałem ci podziękować. – Rzekłem do wojownika, który najwyraźniej też chciał mi coś powiedzieć. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Chyba też pragnął pokoju. Podaliśmy sobie dłonie w geście przyjaźni. Kilka minut później stałem już, z Tess u boku na pokładzie małego, rączego statku, który z dużą prędkością mknął po falach w stronę naszego domu. Zastanowiłem się jeszcze czy nie ukryć tatuażu pod jakąś iluzją, aby nie martwić lub straszyć mych towarzyszy. Stwierdziłem, że nie mam zamiaru się ukrywać. Nie zdawałem sobie sprawy z kłopotów jakie jeszcze mnie czekają i z faktu, że zawarta tamtego dnia przyjaźń już niedługo zostanie wystawiona na pokaźną próbę. Po raz pierwszy od dłuższego czasu byłem prawdziwie szczęśliwy... * Tess wyszła z pokoju trzaskając drzwiami. Jak ja kochałem takie sytuacje. Miałem ochotę pójść za nią, lecz nie zrobiłem tego. Wzywały mnie obowiązki, które musiałem spełnić. Siedziałem w swoim pokoju za drewnianym biurkiem, które całe było zasłane różnymi raportami oraz rozkazami. W jednym z pomniejszych państw miast wybuchła wojna 26 o koronę i strażnicy brali w niej udział. Miałem to szczęście, że akurat ja zostałem wybrany do papierkowej roboty. W sumie o to pokłóciliśmy się z Tess. Chciała, żebym trochę więcej czasu spędzał z nią, lecz naprawdę nie mogłem. Ledwo nadążałem z ciągle narastającą robotą. Postanowiłem zrobić sobie chwilę przerwy. Wstałem od biurka i wyszedłem na ganek. W momencie kiedy przekroczyłem próg drzwi balkonowych, uderzyła we mnie fala gorąca. Był środek lata, znienawidzona przeze mnie pora roku. Nie znosiłem wprost sytuacji, kiedy było mi za gorąco. Na szczęście udało mi się opracować zaklęcie, które mogło regulować temperaturę na danym, niewielkim obszarze. Podszedłem do balustrady i oparłem się o nią. Metal trochę parzył, lecz byłem w tak podłym nastroju, że nie oderwałem od niej rąk. Spojrzałem na swoje, naznaczone czarnym tatuażem dłonie. Całe moje ciało było pokryte najróżniejszymi zawijasami, które układały się w jeden wielki wzór. Była to pamiątka po przygodzie, która spotkała mnie, Tess oraz jednego z naszych przyjaciół, lecz jednocześnie mojego konkurenta, Verga. Obecnie Tess była na mnie wściekła, a Verg walczył na jakiejś nic nie znaczącej prowincji w nic nie znaczącej wojnie. Wróciłem do pokoju i przelotnie spojrzałem w lustro. Wzory znajdujące się koło moich niebieskich oczu sprawiały istnie demoniczne wrażenie. Ile to razy, kiedy schodziłem do jadalni wieczorem rozlegał się krzyk strachu na mój widok. Najczęściej chwilę później słyszałem już przeprosiny, lecz każdy taki przypadek przypominał mi o orczym kapłanie, który tak mnie urządził. Postanowił on kiedyś obdarzyć mnie swoistego rodzaju zdolnościami, a następnie wykorzystać. Pierwszą część planu udało mu się zrealizować, lecz przed wykonaniem drugiej powstrzymali go moi przyjaciele. Zasiadłem za swoim biurkiem i ponownie przeczytałem jeden z raportów. Znów odezwał się mój pech. Raport zawierał imię jednego z rekrutów, który poległ w ostatniej utarczce w tej małej i bezsensownej walce o tron. Nie miałem zielonego pojęcia dlaczego nasi przywódcy zgodzili się wziąć udział w tej wojnie. Straciliśmy większość kadetów, a wynagrodzenie było co najmniej niepewne. Jak na razie miałem zadanie : poinformować rodziców zmarłego rekruta o jego śmierci. Parszywa robota, lecz ktoś ją musiał wykonać. Ubrałem więc na siebie szatę chroniącą przed ogniem, wziąłem niezbędne rzeczy do swojej magicznej sakiewki, po czym wymówiłem inkantację. Po chwili jaśniał już przede mną niebieskawy okrąg bramy teleportacyjnej. Pomodliłem się o pomyślność mojej misji, po czym wszedłem na utworzoną przez czar ścieżkę... Późnym wieczorem w pokoju Pervvera otworzyła się magiczna brama. Osoba, która z niej wyszła była wykończona psychicznie oraz fizycznie. Czarownik tylko rozebrał się i od razu padł na łóżko. Dwie minuty później po pokoju niosło się już doniosłe chrapanie... Obudziłem się rano. Moja ręka jak zwykle podążyła w swoją wędrówkę. Tym razem napotkała na swej drodze kawałek papirusu. Przetarłem oczy, po czym usiadłem. Wszystko w pokoju było w jak najlepszym porządku, co znaczyło, że nikt się tutaj nie włamał. Zatem papirus pochodził od któregoś z magów i został tu przeniesiony za pomocą magii. Postanowiłem najpierw doprowadzić się do porządku, a następnie dopiero przeczytać wiadomość. Chwilę później, umyty i ubrany wziąłem list do ręki i zacząłem czytać. Wiadomość co najmniej mnie zdziwiła. Okazało się bowiem, że wygraliśmy tą śmieszną wojnę, którą według mnie w ogóle nie powinniśmy się przejmować. Miałem poinformować dowódców, że niedługo do naszej twierdzy przybędą oddziały, które zostały wysłane do boju nieco ponad miesiąc temu. 27 Wyszedłem szybko z pokoju, zapieczętowałem magicznie drzwi, po czym udałem się bezpośrednio do biura Dedala. Po krótkiej rozmowie zostałem oddelegowany i oficjalnie zwolniony z funkcji nadzorcy nad konfliktem w Etharan, jednym z najmniejszych królestw na świecie. Odniosłem wielką ulgę i już w drodze na jadalnię wyszeptałem kilka inkantacji, aby wysłać całe stosy papirusu z mojego pokoju do archiwum, które mieściło się przy bibliotece. Tam papiery zostaną posegregowane i ułożone, aby mogły zgnić sobie spokojnie w przeciągu kilkudziesięciu lat. „ I do tego sprowadza się cała moja praca.” Pomyślałem wchodząc do jadalni. Jeden z rekrutów upuścił na mój widok swój talerz z jedzeniem, który roztrzaskał się z hukiem na kilkanaście drobnych kawałków, a te poleciały w najróżniejsze strony. Zauważyłem, że jeden z odłamków odbił się od ławy i uderzył jakiegoś nieznanego mi krasnoluda w głowę. Tenże co prawda nie zareagował, lecz zdawałem sobie sprawę, że rekrut – młody, zielonooki chłopak, może mieć poważne nieprzyjemności z tego powodu. Na mojej twarzy zagościł gorzki uśmiech. Młodzieniec zastygł na chwilę w przerażeniu, po czym zaczął jednocześnie zbierać kawałki miski i przepraszać mnie. Pokiwałem tylko głową i pstryknąłem palcami. W jednej chwili w mojej ręce znalazła się z powrotem cała miska ze świeżym, ciepłym jedzeniem. Chłopakowi, który teraz kucał ręce opadły aż do posadzki, a szczęka nieomal osiągnęła ten poziom. Uśmiechnąłem się, podałem mu miskę i życzyłem smacznego. Następnie poszedłem do swojego ulubionego miejsca i zająłem się własnym posiłkiem. Po chwili przysiadł się do mnie Endi, jeden z moich najlepszych przyjaciół. Był on uzdolnionym, wesołym elfem, który od trzech miesięcy nie oddał mi mojego magicznego pierścienia, lecz ja nie miałem zamiaru się o niego upominać. Gdy zjedliśmy posiłek, udaliśmy się na dziedziniec twierdzy, w której mieszkaliśmy. Widok, który ukazał się moim oczom nie należał do codzienności. Na środku placu wyrysowano czerwoną farbą okrąg, w którym walczyły dwie osoby. Niedaleko znajdowała się kolejka ochotników, którzy chcieli się zmierzyć z wygranym lub wygraną poprzedniej walki. Najdziwniejsze było to, że w kręgu znajdowała się Tess, która właśnie siedziała sobie okrakiem na jakimś nieszczęśniku i masakrowała mu twarz. Zdawałem sobie sprawę, że później naprawi przy pomocy swej magii zadane przez siebie rany, lecz widok mimo wszystko wydawał mi się makabryczny. Spojrzałem w górę. Była może dziesiąta godzina, co oznaczało, że walki trwają już około stu, studwudziestu minut. Nagle do moich uszu dobiegł szept. – Jeszcze nikomu nie udało się jej pokonać. – To bojaźliwie wypowiedziane zdanie pochodziło z ust chłopaka, który dziś rano miał nieszczęście się na mnie natknąć w stołówce. Uśmiechnąłem się lekko, po czym podszedłem do kolejki. Po chwili tłumaczenia udało mi się nakłonić zapalonych do walki mężczyzn, aby przepuścili mnie pierwszego. Zdjąłem swoje szaty oraz magiczne przedmioty i pozostałem tylko w prostych spodniach, koszuli oraz skórzanych, elfickich butach. Zdążyłem przygotować się do walki akurat w momencie, gdy dwóch ludzi znosiło zmasakrowanego mężczyznę z placu boju. Gdy Tess odwróciła się do mnie, zaraz po tym gdy wszedłem do kręgu, na jej ustach pojawił się makabryczny uśmiech. Patrzyliśmy sobie przez chwilę w oczy, po czym ruszyliśmy do boju. Choć starałem się jak mogłem, po chwili byłem już na ziemi przygwożdżony przez Tess. Byliśmy mniej więcej równi wagą, więc nie byłem w stanie jej podnieść, lecz byłem na tyle zwinny, że udawało mi się nie dopuszczać do siebie jej ciosów. Po chwili jednak zostałem ostatecznie unieruchomiony, a pięść przeznaczona dla mnie unosiła się powoli do góry niczym topór kata. Musiałem ją z siebie zrzucić, aby nie oberwać. Kiedy pięść Tess osiągnęła szczytowy punkt swego ruchu i zatrzymała się na chwilę, wytężyłem wszystkie siły, aby się wydostać. I w tedy stało się coś dziwnego. Moja ukochana wydała mi się lekka jak piórko. Z łatwością podniosłem ją, po czym błyskawicznym ruchem złapałem za już lecącą w moją stronę pięść. Następnie wykręciłem Tess rękę i przygwoździłem ją do ziemi. Po chwili 28 usłyszałem słabe słowa poddania. Puściłem ją więc i wyszedłem z kręgu. Poczułem, że mi słabo, jednak ubrałem się, po czym podszedłem do Tess, która właśnie przypinała do swego boku jeden z jej śmiercionośnych sztyletów. Jej oczy były wielkie niczym dwie miedziane monety, lecz miały inną barwę. Nagle zorientowałem się, że coś jest nie tak. Na placu nie było nikogo poza mną, Tess oraz młodym chłopcem, którego spotkałem rano. – Jak to zrobiłeś ? To esencja, prawda ? – jej słowa były ciche i niepewne. Już wszystko zrozumiałem. To o tego typu zdolności chodziło orczemu kapłanowi. Esencja sprawiała, że mogłem na jakiś czas stawać się nieziemsko szybki i silny. Możliwe, że powodowała coś jeszcze, lecz jak na razie pozostawało to dla nas zagadką. Szliśmy powoli w stronę komnat Tess i rozmawialiśmy. Przeprosiłem ją kilka razy, gdyż bałem się, że mogłem sprawić jej ból. Reakcją na moje słowa był rozkoszny śmiech, który tak lubiłem oraz słowa, których tak nie cierpiałem. – Słodki jesteś – było to chyba ulubione stwierdzenie Tess. Po drodze do łaźni próbowałem dowiedzieć się co i jak się działo, gdyż ja nie odnotowałem nic dziwnego, poza tym, że chwilowo posiadałem dziwne zdolności. Niedługo na dziedzińcu pozostał już tylko młody rekrut, w którego oczach malowało się niedowierzanie i strach... Siedziałem na sali treningowej już trzecią godzinę i nic. Żadna z dziwnych własności tatuażu nie ujawniła się mimo najcięższych ćwiczeń. Miałem już dość i zakomunikowałem to siedzącej przy ścianie Tess, która bezczelnie się ze mnie śmiała. Przez chwilę zastanawiałem się nad powodem jej rozbawienia, lecz nie mogłem dojść do żadnych bardziej sensownych wniosków. Stwierdziłem więc, że ją zignoruję i teleportowałem się do swoich komnat. Po kilku minutach, właśnie w chwili, kiedy siedziałem sobie w wannie napełnionej ciepłą wodą, w pokoju pojawiła się brama teleportacyjna. Zrezygnowany postanowiłem rzucić na siebie niewidzialność i zobaczyć, kto tym razem postanowił do mnie wpaść. Trafiłem w dziesiątkę. To była Tess, jak zwykle ubrana tak, że żaden facet na ulicy nie dałby rady się za nią nie obejrzeć. Czasami zastanawiałem się czy nie poprosić jej, aby nosiła stroje mniej perwersyjne, lecz zawsze rezygnowałem z tego zamiaru. Teraz moja ukochana stała trochę zdezorientowana na środku mojego pokoju. Wyczuwała moją obecność, lecz nie mogła mnie zobaczyć. Postanowiłem spłatać jej figla. Uformowałem z wody wielką kulę, po czym bezczelnie zamknąłem w niej Tess, zanim w ogóle zdążyła zareagować. Namoczone ubranie przykleiło się do ciała, teraz już nie na żarty rozgniewanej drowki, dając piękny widok. Rzuciłem szybko następne zaklęcie, przez co moja ukochana mogła oddychać w wodnej bańce. Później jeszcze otoczyłem bańkę magicznym murem, przez co ma ofiara nie mogła wydostać się ze swego więzienia. Dopiero po tych wszystkich zabiegach rozproszyłem niewidzialność, a na moich ustach zagościł bezczelny uśmiech. Moja magia nie działała bezpośrednio na mają lubą, więc jej drowia odporność na magię nic jej nie dawała. Tess spróbowała coś powiedzieć, lecz rezultatem były tylko bąbelki, które rozkosznie poszybowały szybko w górę bańki. Gdyby mogła zabijać wzrokiem, byłbym martwy w przeciągu sekundy. Najwyraźniej nie odpowiadała jej ta sytuacja. – I komu jest teraz do śmiechu ? – zapytałem niemiło, lecz zaraz potem uśmiechnąłem się i rozproszyłem swoje czary. Zdążyłem jeszcze rzucić czar osuszający pokój z wody, która znajdowała się w bańce zanim Tess rzuciła się na mnie. Zasłoniłem się rękami, lecz ku memu zaskoczeniu, nic się nie stało. Spojrzałem ostrożnie między rękami w stronę mojej przemoczonej ukochanej, lecz to nie widok jej zdziwionej twarzy mnie zmartwił. Mój tatuaż znowu był niebieski. Nawet sobie nie wyobrażacie jak się ucieszyłem. Czarne smugi zmieniły się z powrotem w wąskie, zgrabne, błękitne linie. Choć było ich znacznie więcej, nie 29 przeszkadzało mi to. Tatuaż wrócił do swojej pierwotnej postaci. Nie miałem zielonego pojęcia dlaczego, lecz było to co najmniej pozytywne zdarzenie. Wstałem w wannie i zacząłem krzyczeć z radości. Niestety radość nie trwała długo, gdyż Tess wykorzystała moment i rzuciła się na mnie z pięściami. Po chwili obydwoje byliśmy w wannie przytuleni do siebie. Rzuciłem jeszcze malutki czar, który sprawił, że każdy intruz był momentalnie wyganiany z pokoju przy pomocy ładunków elektrycznych oraz zamknąłem drzwi. Potem mogliśmy się z Tess nacieszyć moim szczęściem do woli i robiliśmy to aż do późnej nocy... Rano obudziłem się i stwierdziłem, że Tess gdzieś znikła. Pozostał po niej tylko słodki zapach fiołkowych perfum unoszący się w powietrzu. Ubrałem się szybko i wyszedłem z pokoju. Oczywiście zapomniałem o zaklęciach założonych poprzedniego dnia, więc byłem zmuszony do zrezygnowania z używania lewej ręki przez następne pół dnia, gdyż ładunek elektryczny sprawił, że całkiem straciłem w niej czucie. Zszedłem do jadalni i natknąłem się na tego samego rekruta co przedtem. Tym razem jednak młodzieniec miał poważne kłopoty. Młody krasnolud przyparł go do ściany i groził mu pięścią. Nie słyszałem dokładnie słów rozmowy, lecz basowy i cichy ton krasnoluda oraz przerażenie w oczach chłopca mówiły same za siebie. Postanowiłem zabawić się ich kosztem i machnięciem ręki przywołałem małą iluzję. Po chwili krasnolud stał już przed chłopakiem z całym naręczem różnokolorowych kwiatów i obydwoje mieli dość niepewne miny. Uśmiechnąłem się szelmowsko i poszedłem do swojego ulubionego miejsca w kącie jadalni. O dziwo udało mi się zastać tam Tess, która już w porządnym stroju siedziała na ławie koło kogoś, kogo nigdy nie spodziewałbym się tam ujrzeć. To był Verg. Już chciałem do nich podejść, lecz nagle mój przyjaciel wstał i szybko odszedł, zostawiając Tess samą. Prawdopodobnie nawet mnie nie zauważył, lecz mimo wszystko było mi przykro, że się ze mną nie przywitał. Podszedłem do Tess i zobaczyłem coś, co było rzadkością u drowów. Były to szczere łzy. Spojrzała tylko w moją stronę, po czym wstała i przytuliła się do mnie mocno. Nie wiedziałem, o co chodzi, lecz domyślałem się, że ma to związek z Vergiem. Postanowiłem dowiedzieć się, co wydarzyło się przed chwilą od Tess, gdyż znając życie nasz przyjaciel wojownik wszystko by poprzekręcał, lecz jak na razie musiałem poczekać. Westchnąłem i przytuliłem Tess mocniej. Z płaczącą kobietą nie da się normalnie porozmawiać. Można ją tylko pocieszać, co nie omieszkałem natychmiast uczynić. Kilka godzin później siedzieliśmy z Tess przed wesoło trzaskającym kominkiem, popijając powoli ciepłą herbatę. Niestety nasz nastrój nie był zbyt dobry. Mimo że Tess siedziała w swoim ulubionym fotelu, pomimo że tenże należał do mnie, na jej twarzy bezustannie widniał grymas smutku. Nie wiedziałem jak ją rozweselić. Nie znałem przyczyny jej żalu, więc nie miałem pojęcia jakie środki zapobiegawcze zastosować. Siedziałem więc tylko cicho na marmurowej podłodze zaraz przed kominkiem i wpatrywałem się w tańczące po drewnianych szczapach czerwone płomienie. Doszedłem do wniosku, że kiedy moja ukochana będzie chciała mi wyjawić przyczynę swego smutku, zrobi to. Wiedziałem tylko, że jakiś związek z tą sprawą ma Verg. Niestety nie miałem pojęcia jaki. Postanowiłem nie zamartwiać się i zacząłem bawić się płomieniami. Przy pomocy drobnego czaru zacząłem tworzyć z nich różne, fantastyczne kształty. Raz pojawiało się płonące drzewo, chwilę później zamieniało się w galopującego po stepie ognistego rumaka, moment później z popiołu wyfrunął feniks, który tylko otworzył swój dziób w niemym krzyku i wyleciał przez komin. Bawiłem się tak przez jakiś czas. W kominku raz po raz pojawiały się coraz bardziej fantastyczne i dziwaczne kształty. Kiedy znudziłem się tym zajęciem, odwróciłem się twarzą do Tess. Zauważyłem, że jej kubek stoi pusty na podłodze nieopodal fotela, a moja ukochana, wtulona w puszyste 30 oparcie, śpi z lekkim uśmiechem na twarzy. „Przynajmniej na tyle zdała się moja zabawa.” Pomyślałem i przyniosłem koc, żeby przykryć zmęczoną drowkę. Pocałowałem ją w czoło i wygasiłem za pomocą magii płomienie w kominku. Nie chciałem, żeby obudziła się z powodu nadmiernej temperatury. Rzuciłem jeszcze dla pewności swój czar kontrolujący ciepło na małych obszarach i poszedłem do łazienki. Po wieczornej toalecie, która odbyła się pod wpływem czaru wyciszenia, udałem się na balkon. Pomimo że chłód nocy panował już od kilku godzin, barierka na moim ganku nadal oddawała z siebie ciepło. Oparłem dłonie na jeszcze letnim metalu i pozwoliłem płynąć moim myślom swoimi torami. Efekt był taki, że po chwili rozmyślałem już, co by się mogło dziać, gdyby Tess nie spała. Otrząsnąłem się szybko, choć takie rozmyślania były wcale przyjemne i podszedłem do swojego biurka. Zasiadłem w wielkim, obitym skórą fotelu i analizowałem sytuację. Po kilku minutach znowu doszedłem do wniosku, że nie mam szans nic wywnioskować, więc wstałem tylko, wyjąłem małą książeczkę z jednej z kilku szaf, które stały wzdłuż ścian mojego pokoju, po czym wróciłem na miejsce i zająłem się lekturą. Tego wieczora światło w pokoju Pervvera paliło się jeszcze przez kilka godzin. Dopiero niedługo przed świtem jasny płomyk świecy, stojącej na biurku obok pogrążonego w treści książki czarownika, zgasł. Jedyną osobą, która widziała to wydarzenie był Elminster, który siedział w swojej wieży na bogato zdobionym fotelu i puszczając kółka z dymu spoglądał posępnie w kryształową kulę, w której uważny obserwator mógł ujrzeć obraz niewielkiej wyspy o nazwie Brynnlaw. Gdy stary mag upewnił się, że osoba, którą śledził zasnęła już, wyjął swoją fajkę z ust i wyszeptał kilka słów : – Uważaj na siebie dziecko... Nadciąga burza i nie będę ci w stanie pomóc... – po chwili namysłu dodał jeszcze nieśmiało – Powodzenia... – Niedługo światło w oknie wieży starego maga zgasło. Nie było żadnego świadka tego wydarzenia. Obudziłem się rano. Moja ręka jak zwykle podążyła w swoją wędrówkę. Tym razem natrafiła tylko na pustą przestrzeń. Zakląłem cicho pod nosem i ostrożnie usiadłem. Byłem straszliwie niewyspany. Rozglądnąłem się po trochę zabałaganionym pokoju i z przykrością stwierdziłem, że po mojej ukochanej został już tylko lekki zapach perfum w powietrzu oraz koc, który ładnie złożony leżał na moim fotelu. Wstałem i poszedłem do łazienki. Zimna kąpiel szybko postawiła mnie na nogi. Wycierając włosy w kolorowy ręcznik wyszedłem na balkon. Słońce już wychyliło się znad linii horyzontu i przygrzewało mocno nawet tak wczesną porą. Kiedy w końcu udało mi się w miarę osuszyć włosy, wziąłem się za niezbędne porządki. Nie była to czynność codzienna. Przyznaję, że lubiłem mieć swój własny „porządek” w moim królestwie, jakim był mój pokój. Jednak tamtego ranka postanowiłem zaprowadzić ład wśród swoich rzeczy. Stwierdziłem, że nie przystoi mieć wszystkich swoich rzeczy na środku pokoju, gdyż w sytuacji, kiedy jest u mnie Tess, jest to raczej kłopotliwe. W dobrym humorze i z pozytywnym nastawieniem zabrałem się do przerzucania stosów rzeczy walających się po całym pokoju... Kilka godzin później wkładałem już ostatnią książkę do regału. Było już popołudnie, lecz dopiero teraz uznałem, że wszystko znajduje się na swoim miejscu. Zły i zakurzony rozglądnąłem się dookoła. Książki w regałach, ubrania w szafie, artefakty w skrytkach, magiczne zwoje na stojakach... Wszystko w absolutnym porządku. Poszedłem do łazienki, aby się obmyć, lecz w momencie, gdy podniosłem rękę wykonując zaklęcie przyzywające wodę, zamarłem ze strachu. Tatuaż pokrywający moją dłoń był z powrotem czarny. Dokończyłem zaklęcie i szepcząc modlitwy zacząłem się myć. Niestety czarna barwa niezwykłego tatuażu nie była spowodowana brudem. 31 Zrezygnowany ubrałem się i wyszedłem z pokoju. Zapomniałem nawet zapieczętować drzwi. W zadumie przecinałem korytarze twierdzy. Paru napotkanych strażników dziwnie się na mnie patrzyło, lecz nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi. W ciągu trzech miesięcy nauczyłem się ignorować przestraszone spojrzenia i wszelkiego rodzaju dziwne reakcje spowodowane moim niecodziennym widokiem. Przemierzałem kolejne metry korytarza, a w mojej głowie kłębiły się myśli, które powoli zaczynały tworzyć jakieś sensowne odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Po kilku minutach znalazłem się u celu swojej podróży. Ciemne, drewniane drzwi, które znajdowały się teraz przede mną prowadziły do pokoju Tess. Zatrzymałem się przed nimi przez chwilę, po czym nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. Widok, który ujrzałem był co najmniej niecodzienny. Ciemnoskóra drowka stała na środku pokoju całkiem naga. W momencie, kiedy mnie zauważyła, zasłoniła się ręcznikiem, który znajdował się na krześle niedaleko niej. Niestety jej zasłona była bardzo mała i nie osłaniała zbyt wiele. Stałem jak wryty i nie wiedziałem, co robić. Na policzkach Tess malowały się wyraźne rumieńce, które były doskonale widoczne pomimo ciemnego odcienia skóry drowki. – Może byś się tak chociaż odwrócił, już nie mówiąc o pukaniu czy przeproszeniu ! – Jej oburzenie podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Momentalnie wykonałem w tył zwrot i powiedziałem jedyne słowo, które przyszło mi na myśl : – Przepraszam... – nie wiedziałem jak kontynuować. Po dłuższej chwili poczułem na ramieniu delikatny dotyk. Przyjąłem to jako zezwolenie na odwrócenie się. Kiedy ponownie wykonałem bardzo nie lubiany przeze mnie manewr z musztry, zobaczyłem, że Tess siedzi już w jednej ze swoich wspaniałych sukni przed lustrem i próbuje doprowadzić do ładu swoje włosy, które jak zwykle uparcie nie chciały jej słuchać. Podszedłem do właśnie walczącej z jednym z niesfornych kosmyków drowki. Mruknąłem tylko pytająco, po czym wyjąłem z ręki Tess szczotkę i zabrałem się do rozczesywania. Jest to, jak wszystkim wiadomo czynność dość długotrwała i monotonna, więc postanowiłem zacząć jakąś rozmowę. Jak zwykle nie wyszło mi to najlepiej. – To naprawdę nie było celowe. Po prostu tak wyszło... – nie dane mi było dokończyć zdania. Ze strony mojej rozmówczyni wystrzeliła pięść i trafiła mnie prosto w nos. Wątpię, żeby ta nazbyt nerwowa drowka zauważyła, gdzie trafiła. Na szczęście mój nos zdał ten test i wytrzymał uderzenie. Kiedy stałem i próbowałem jednocześnie nie przerywać czesania i rozmasować obolałe miejsce usłyszałem cichy szept. – Za to jeszcze ci odpłacę Perv. O to ty się nie martw. Bardziej mnie martwi fakt, że znowu zrobiłeś się czarny. Możesz mi wyjaśnić, co się stało ? – Chodziło oczywiście o tatuaż. Zrelacjonowałem wszystko, co zdarzyło się od momentu, kiedy Tess zasnęła. Starałem się nie pominąć żadnego szczegółu, gdyż mógł się on okazać istotnym. Dodałem kilka swoich przypuszczeń, lecz chwilę później sam stwierdziłem, że większość z nich jest niedorzeczna. – Już wiem, co się z tobą dzieje – głos Tess nie wróżył nic dobrego. Nie chciałem usłyszeć kolejnych kilku słów, lecz niestety byłem do tego zmuszony. – Twoje moce odnawiają się po śnie lub dłuższym odpoczynku. – to pełne radości oświadczenie wcale nie wydało mi się pozytywne. Przemilczałem chwilę i doszedłem do wniosku, że jednak niewiedza to bardzo dobra rzecz. Niestety było już za późno... Wyszeptałem kolejną inkantację i wokół mnie pojawiła się bariera ochronna. Jak zwykle znów pokłóciłem się z Tess i zgodnie ze zwyczajem musiałem otrzymać za to karę, którą miała wymierzyć uparta drowka. Zająłem się kolejną inkantacją i rozmyślałem nad wszystkim, co wydarzyło się od momentu ponownego ujawnienia się moich mocy. A było to mniej więcej tak : Po rozstrzygnięciu niezbyt już sprzecznego faktu czy moja moc się odnawia czy jest to spowodowane jakimiś czynnikami zewnętrznymi, podjęliśmy ważną decyzję. Postanowiliśmy 32 powiadomić o wszystkim przywódców strażników, czyli Dedala i Garricka. Liczyliśmy na dyskrecję, lecz niestety nie ofiarowano jej nam. Po kilku dniach wszyscy wiedzieli już, co się dzieje i najwyraźniej nie byli z tego powodu zadowoleni, czego nie omieszkali pokazać oraz głośno powiedzieć. W rezultacie zostaliśmy przeniesieni z głównej twierdzy strażników do jednego z niewielu obozów na stałym lądzie. Pech chciał, że musieliśmy zamieszkać w klasztorze, czego moja natura nie mogła ścierpieć. Wyraziłem więc głośno swoją opinię na temat miejsca, w którym znaleźliśmy się, przez co musiałem stanąć do walki z Tess, gdyż według niej obraziłem święte miejsce i teraz bogowie domagają się kary. Czysta głupota. Nie miałem zamiaru łatwo się poddawać... W powietrzu zawisł ciężki zapach siarki, gdy ognista kula wypuszczona przez Tess rozpłynęła się w momencie zetknięcia z moją barierą ochronną. Byłem już zmęczony przedłużającą się walką. Dziedziniec klasztoru był niezbyt duży, więc nie mogliśmy używać zbyt potężnych zaklęć, w obawie, aby nic nie uszkodzić. W rezultacie wysyłaliśmy przeciw sobie czary, które zwykle były zatrzymywane przez osłony i nie wyrządzały żadnych szkód przeciwnikowi. Staliśmy tak naprzeciw siebie już kilka dobrych minut i zarówno ja jak i Tess mieliśmy serdecznie dosyć tych wygłupów. Niestety każde z nas było tak uparte, że nie było w stanie zaproponować rozejmu, aby nie okazać słabości. Wypuściłem od niechcenia kilka magicznych pocisków, które uczyniły to samo, co ich poprzednicy, czyli zamieniły się w nicość kilka cali od Tess. Mogłem się tak produkować, a i tak nic bym nie zdziałał. Postanowiłem więc rozstrzygnąć sprawę w trochę inny sposób. Wyjąłem jeden z moich magicznych noży, które zawsze nosiłem ze sobą, po czym rzuciłem nim w moją przeciwniczkę. Nie było to zbyt bezpieczne, lecz liczyłem na to, że jej osłony przyjmą na siebie część ataku. I tak też się stało. Kiedy Tess zauważyła, co robię, było już za późno. Rzucony przeze mnie pocisk znajdował się już w połowie drogi między nami i szybko mknął do celu. Kilkanaście centymetrów przed miejscem przeznaczenia zwolnił, jednocześnie wydając głuchy syk. Było to działanie osłon. Jeżeli moja broń nie byłaby zaczarowana, pole ochronne odbiłoby ją. Na nieszczęście Tess zwykłem używać magicznej broni, więc nóż prześlizgnął się przez osłonę i ugodził zszokowaną drowkę w lewe ramię. W tym momencie koncentracja mojej przeciwniczki prysła i większość osłon rozproszyła się, co dało mi przewagę. Wykorzystałem chwilę, w której Tess oglądała niedowierzającym wzrokiem krwawiącą, paskudną ranę, aby przygotować i rzucić na siebie czar przyspieszenia. Kilka sekund później dobiegłem do mojej przeciwniczki, która próbowała rzucić jakiś czar uzdrawiający. Niestety byłem zmuszony przeszkodzić jej w zaklęciu. Przystawiłem nóż do gardła swojej ukochanej, co było dla mnie ciężką próbą. Nie lubiłem przemocy, a teraz byłem zmuszony grozić bronią kochanej przeze mnie osobie. Nie była to najszczęśliwasza sytuacja, lecz Tess przerwała inkantację, co było moim zamiarem, po czym posłała mi smutne, oskarżające spojrzenie. Po chwili wymówiła cichutko kilka słów : – Wygrałeś, uznają twoją wygraną. Możesz już opuścić ten kawałek metalu ? – nie było w tym stwierdzeniu gniewu, tylko smutek i żal. Bolało mnie to bardzo. Schowałem swoją broń do pochwy przy pasie, po czym skierowałem się do leżącej niedaleko drugiego noża, który przed chwilą użyłem jako pocisk. Niestety nie udało mi się dotrzeć do leżącego w pyle dziedzińca przedmiotu. Kiedy wykonałem drugi krok, dostałem z ogromną siłą jakimś twardym przedmiotem prosto w tył czaszki. Zapomniałem o pewnej, znanej wszystkim zasadzie : nigdy nie odwracaj się do drowa plecami. Zadany mi cios sprawił, że wylądowałem na klęczkach. Przed oczami wirowały mi czerwone i czarne plamki. Spróbowałem wstać, lecz skutecznie uniemożliwił mi to kopniak w brzuch, który sprawił, że nie mogłem już nawet utrzymać się w pozycji leżącej. Leżałem w pyle dziedzińca zamroczony i obolały, a Tess chodziła wokół mnie jak drapieżnik nad umierającą ofiarą. Kiedy tylko próbowałem się poruszyć byłem sprowadzany do ziemi przez kopnięcie lub uderzenie pięścią. Pomimo że Tess była raczej drobnej budowy, wściekła dorównywała siłą 33 bykowi a perfidnością... drowiej kapłance. Moje próby trwały trochę, lecz gdy po raz trzeci coś ciężkiego uderzyło w moją głowę zrezygnowałem z nich. Leżałem tylko i błagałem wszystkich bogów, aby sprawili, żeby te plamy zniknęły mi z przed moich oczu. Kiedy w końcu odzyskałem wzrok na tyle, żeby dostrzegać kontury przedmiotów, zostałem brutalnie podniesiony za włosy do poziomu wzroku mojego oprawcy. Fioletowe oczy wpatrywały się we mnie długo, a w ich głębi szalała wściekłość. Spróbowałem coś powiedzieć, lecz rezultatem moich wysiłków był tylko głuchy charkot i stróżka krwi, która spłynęła mi po brodzie, stanowiąc dziwny kontrast z moją zielonkawą skórą. – Jeszcze raz będziesz mi groził, to spotka cię coś o wiele bardziej niemiłego niż teraz, zrozumiano ? – jej głos był matowy, lecz brzmiała w nim nie kryta groźba. Nie starczyło mi sił, aby odpowiedzieć, więc tylko niemrawo pokiwałem głową. Kiedy Tess upewniła się, że na pewno ją zrozumiałem zostałem znowu rzucony w pył dziedzińca i pozostawiony sam sobie. Leżąc przeklinałem bogów, że jest lato i z tego powodu smażę się jak na patelni w piachu, lecz jednocześnie dziękowałem, że nie jest to zima, gdyż pewnie zamarzłbym na śmierć. „ Cóż, przecież sobie zasłużyłem...” pomyślałem jednocześnie usiłując podnieść się z ziemi. Szło mi to bardzo powoli i boleśnie. Najpierw przetoczyłem się na plecy, później ostrożnie usiadłem. Przez chwilę walczyłem z narastającymi mdłościami, po czym udało mi się przejść do pozycji klęczącej. W tym momencie mój żołądek zbuntował się i całe śniadanie oraz część kolacji z poprzedniego dnia wylądowały w pyle dziedzińca. W głowie mi nieznośnie szumiało, a wzrok rozmazywał się, jednak świadomość, że zaistniała sytuacja to moja wina pozawalała mi walczyć ze słabością własnego organizmu. Kilka minut później, po wielu nieudanych próbach udało mi się wstać. Co prawda ledwo utrzymywałem się na nogach, lecz był to już jakiś sukces. Powoli, zataczając się doszedłem krok po kroku do jednej ze ścian klasztoru okalającego dziedziniec. Mając twardy kamień do podpierania się udało mi się dotrzeć do drzwi, a następnie do rzędu cel mieszkalnych. Kiedy w końcu stanąłem w drzwiach swego pokoju zawahałem się. Na mojej twarzy pojawił się nieznaczny grymas. Użyłem całej siły swojej woli, aby odwrócić się plecami do usilnie zapraszającego mnie łóżka i ruszyłem dalej w mozolą wędrówkę. Minąłem powoli drzwi kolejnych dwóch cel, po czym oparłem się o framugę trzeciej z kolei. Stałem przez chwilę niezdecydowany. Myśli latały mi chaotycznie po głowie. W końcu wszedłem do pomieszczenia. Nie różniło się ono zbytnio od innych. Znajdowało się w nim niezbyt wygodne łóżko, stolik, mała szafeczka oraz krzesło, teraz zajmowane przez nieszczęśliwą drowkę, która była odwrócona tyłem do wejścia. Pomimo faktu, że mnie nie widziała zdawała sobie sprawę z mojej obecności. Nawet w pełni zdrowia miałbym problemy z zaskoczeniem jej. Wtoczyłem się do pokoju i usiadłem na łóżku tak, żeby móc się oprzeć o ścianę jednocześnie mając przed sobą twarz Tess. Niestety moja ukochana nie była zbyt rozmowna, co sprawiało, że moje zadanie było jeszcze trudniejsze. Po krótkim oczekiwaniu w ciszy zauważyłem małą bliznę na ramieniu drowki. Jej zaklęcia najwyraźniej nie najlepiej radziły sobie z magią mojej broni. Na szczęście byłem na tyle roztropny, że obłożyłem swój ekwipunek potężnym zaklęciem odwracającym. W rezultacie mogłem cofnąć zadane rany pod warunkiem, że zraniona osoba jeszcze żyła. Podniosłem lekko rękę i wykonałem nieznaczny ruch dłonią oraz palcami, jednocześnie wymawiając słowo uaktywniające czar. Blizna na ramieniu Tess zaczerwieniła się, zrobiła się żółta, po czym całkiem zniknęła pozostawiając miękką niczym jedwab skórę drowki w nienagannym stanie. W tym momencie zauważyłem słaby, tajemniczy uśmiech mojej ukochanej oraz usłyszałem wyszeptaną przez nią inkantację. Mimo usilnych chęci nie mogłem się ruszyć. Został na mnie nałożony czar unieruchomienia, którego nie byłem w stanie zbyt szybko przerwać. Wlepiłem więc wzrok w siedzącą przy stole czarodziejkę i czekałem. Nie musiałem robić tego zbyt długo. 34 – Hmm... Miło z twojej strony, że cofnąłeś zaklęcie. Trochę by mi zajęło usunięcie tej blizny. Przyznam, że nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie. W sumie to może lepiej. To oznacza, że szybko regenerujesz siły. – Na jej ustach pojawił się demoniczny uśmieszek, którego obawiałem się bardziej niż hordy orków. – Z drugiej jednak strony zachowałeś się bardzo nieładnie. Jak mogłeś ! Rzucanie nożami podczas pojedynku... ech, czy ciebie nie obchodzą żadne zasady? W każdym razie poniosłeś już część kary. Drugą część otrzymasz już niedługo, zapewniam cię. Poza tym nie zapłaciłeś jeszcze za swoje bluźniercze słowa. Masz coś do powiedzenia ? – pytanie było retoryczne. Związany zaklęciem nie byłem w stanie rozmawiać. Z trudem przychodziło mi oddychanie. Tess wstała i położyła mnie na łóżku niczym drewnianą lalkę. Na jej twarzy widniał szczery uśmiech. Najwyraźniej odpowiadało jej kiedy nie sprzeciwiałem się wydawanym rozkazom. Tym razem nie miałem jak. Moim oczom ukazał się kamienny sufit, nie byłem więc w stanie stwierdzić, co się wokół mnie dzieje. Czar mógł jeszcze działać przez kilkanaście minut. Chwilę później Tess pocałowała mnie w czoło, po czym położyła się koło mnie. Na szczęście czar prysnął wcześniej niż przypuszczałem, a rzucony czar regeneracji szybko postawił mnie na nogi, więc nie zamierzałem marnować tego daru. Nazajutrz to ja mogłem zarzucić Tess bezczeszczenie świętego miejsca... Gdy spędziliśmy z Tess kilka tygodni w klasztorze na bezowocnych poszukiwaniach wiedzy stwierdziłem, że zaczynam się przyzwyczajać do tego jakże spokojnego i zacisznego miejsca. Większość dni spędzaliśmy z moją ukochaną przekopując stosy papirusów, ksiąg i odręcznych zapisków, których w klasztornej bibliotece były setki o ile nie tysiące. Czytanie ksiąg świętobliwych mężów stanowiło dla mnie pewną rozrywkę. Nierzadko zdarzały się sytuacje, kiedy czytając którąś z religijnych ksiąg wybuchałem śmiechem lub wydawałem krótkie prychnięcia, czym doprowadzałem Tess do szału. Wiedziałem, że wyśmiewam niekiedy prawdy, w które wierzy moja ukochana, lecz nie mogłem się powstrzymać. Zdawałem sobie sprawę, że mogę rozzłościć jakiegoś boga, lecz stwierdziłem, że po tym, co mi uczyniono w imię jakiejś tam orczej religii nie będę liczył się z bogami. Odbierałem to w ten sposób, jakby to oni wyrządzili mi krzywdę. Pewnego słonecznego dnia siedziałem razem z Tess w bibliotece i jak zwykle czytaliśmy wszystko, co dało się odczytać, a co miało nieszczęście wpaść nam w ręce. Drowka właśnie siedziała nad jednym z opasłych tomów „Powszechnego spisu Świętych”, gdy ja zajmowałem się lekturą dziennika prowadzonego przez jednego z kapłanów zakonu. Nie spodziewałem się znaleźć niczego dla nas ważnego w tych niezdarnie nagryzmolonych notatkach, lecz postanowiliśmy przeczytać wszystko, gdyż jak mawiała Tess : „ Wiedza może być ukryta pod płaszczem beznadziejności...”. Szczerze mówiąc nie podzielałem jej zdania czytając ile to jajek zmarły przed trzystu laty kapłan zebrał osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego dnia swojego pobytu w klasztorze. Później następowało przeliczenie na omlety, srebrniki oraz dni życia jakichś tam istot, o których pierwszy raz w życiu słyszałem. Nie za bardzo wiedziałem, o co chodzi świętobliwemu, lecz nie przestawałem odszyfrowywać pisma i czytałem dalej. Kiedy w końcu skończyłem okropnie nudny dziennik i nie znalazłem w nim żadnej ukrytej wiedzy, odłożyłem książeczkę na miejsce i podszedłem do Tess. Siedziała przy drewnianym stoliku od rana, z resztą ja też. Opasłe tomisko, pod którym uginał się stół całkowicie przykuło uwagę mojej ukochanej. Dopiero gdy położyłem rękę na jej ramieniu odwróciła wzrok od książki. Na jej twarzy malował się uśmiech, lecz dostrzegałem w jej oczach również zmęczenie. Poświęciliśmy ogromną ilość czasu i nie znaleźliśmy praktycznie nic. Byliśmy co prawda dopiero w połowie dzieł, jakie zawierała biblioteka, lecz obawialiśmy się, że tylko tracimy czas. 35 Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem obok Tess. Milczenie panowało przez dłuższą chwilę. Nagle wpadłem na niezły pomysł. – Może byśmy poszli na spacer ? Chyba siedzimy tu za długo. Moja natura zaczyna się buntować. Muszę się gdzieś przejść. Idziesz ? – do propozycji dodałem mój najlepszy kuszący uśmiech, przez co miałem prawie pewność, że moja propozycja nie zostanie odrzucona. Nie myliłem się. Tess tylko skinęła głową i wstała przeciągając się. Był to miły dla oka widok, szczególnie, gdyż miała na sobie jedną z tych swoich przepięknych, niezbyt skromnych sukni. Lecz, o dziwo moją uwagę bardziej przykuła księga, znad której właśnie wstała moja ukochana. Wiatr przewrócił kilka kartek i moim oczom ukazał się niezwykły widok. Podbiegłem do książki i przytrzymałem strony, aby wiatr dalej ich nie obracał. Ujrzałem obrazek, co prawda czarno biały i namalowany niezbyt wprawną ręką, lecz nadal wyraźny i czytelny. Byłem zszokowany. – Co się stało ? – zapytała Tess podchodząc, po czym nagle umilkła. Widok rysunku był dla niej równym szokiem jak dla mnie. Naszym oczom ukazał się młody elf, który siedział na środku polany w jakimś lesie, a wokół niego tańczyły duchy. Każdy z nich miał ze sobą nóż i wydawało się, że mają zamiar dźgnąć siedzącą postać, która była pokryta tatuażem identycznym jak mój. Spojrzałem na Tess i wyczytałem w jej oczach niepewność. Wokół elfa unosiła się poświata mocy. Jako mag zdawałem sobie sprawę, że jest to zjawisko dość rzadkie. W całych krainach istniały może trzy lub cztery osoby, które chodziły otoczone łuną takiej potęgi. Jedną z nich był mój mistrz, Elminster. Innych nigdy nie widziałem na oczy, lecz czytałem o nich podczas moich studiów. Obok rysunku znajdował się napis, lecz mimo swojej magicznej wiedzy nie byłem w stanie go odczytać. Wydawał się on znajomy, lecz nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy mogłem go widzieć. Ponownie spojrzałem na Tess i mruknąłem pytająco. Drowka miała dość niepewną minę. Trochę mnie to zaniepokoiło, lecz chciałem w końcu poznać prawdę. – Ten napis to starodawny dialekt leśnych elfów. Nie wychowałeś się wśród swoich, więc możesz go nie znać. Umiem go odszyfrować. – powiedziała Tess wyjaśniająco i zaczęła tłumaczyć. Kilkanaście minut później przywołała mnie skinieniem ręki, choć uczyniła to niepotrzebnie, gdyż stałem tylko kilka kroków od niej. Zaczynałem się bać tego, co mogę zaraz usłyszeć. – Tutaj jest napisane, że szkic przedstawia Elthantila, pradawnego elfiego bohatera i świętego. Nigdy nie zgadniesz czym się zasłużył. – Chwila przerwy jak nastąpiła po tym zdaniu była iście makabryczna. – Poświęcił się, aby pogodzić dwóch bogów. Wystąpił konflikt i zaistniała możliwość ogromnej wojny, lecz temu elfowi udało się temu zaradzić. Udał się w dalekie strony i zdobył ogromną moc, po czym złożył się w ofierze dwóm bóstwom. Był to czyn zaiste szlachetny, przyznaję. Jednym z tych bogów był duch lasu, którego imię znają tylko leśne elfy oraz driady. Drugim... Pan mordu... Baal... Siedziałem wśród drzew jednego z niewielu zagajników, jakie otaczały klasztor. Wiatr lekko poruszał liśćmi. Powoli zbliżała się jesień. Zwyczajny człowiek stwierdziłby, że lato potrwa jeszcze przez kilka tygodni, lecz leśne elfy były wyczulone na mowę natury i przez całe stulecia wykształciły u siebie bardzo specyficzne zmysły. Westchnąłem ciężko i podniosłem się z ziemi. Niedługo mieliśmy wyruszać na poszukiwanie moich pobratymców, choć mnie wcale się to nie uśmiechało. Za każdym razem, kiedy próbowałem sobie przypomnieć dzieciństwo i naszą wioskę, powracało do mnie uczucie odrzucenia i samotności. Podniosłem z ziemi swój zaczarowany kostur podróżny, który co prawda nie nadawał się do walki, lecz w drodze wydawał mi się niezastąpiony. Był on jednym z niewielu przedmiotów, jakie dostałem od starszyzny, kiedy opuszczałem wioskę. Rozmyślając poszedłem w górę zbocza, w stronę górującego nade mną klasztoru. 36 Kilka minut później, gdy mijałem ostatnie z drzew zagajnika doznałem szoku. Stanąłem chwilę w miejscu, po czym wróciłem kilka kroków i obejrzałem dopiero co mijaną roślinę. Moje domysły okazały się prawdą. Przede mną rosło jedno z najrzadszych drzew krain. Była to roślina czczona przez leśne elfy jako symbol siły i wytrwałości ich boga. Przez chwilę zastanawiałem się, po czym uklęknąłem i pomodliłem się własnymi słowami, gdyż nie znałem żadnej odpowiedniej modlitwy. Gdy uznałem, że moje prośby zostały wysłuchane, wstałem i zerwałem jeden z małych liści, których drzewo posiadało setki. Nie zdziwiło mnie to, co zobaczyłem chwilę później. Byłem przygotowany. W miejscu zerwanego liścia, w ciągu kilku sekund wyrósł następny. Uśmiechnąłem się lekko i z szacunkiem dotknąłem kory drzewa. Kiedy odszedłem kilka kroków dalej, zauważyłem, że liść zżółknął. Przystanąłem i obróciłem się w stronę tajemniczego drzewa. Nie dowierzałem własnym oczom. Liść stał się lekko zielonkawy. Gdy przeszedłem z powrotem kilka kroków w stronę rośliny, liść ponownie stał się ciemnozielony. Tego się nie spodziewałem. Pogrążony w rozmyślaniach ruszyłem do klasztoru. Po drodze wyczarowałem cieniuteńki, magiczny łańcuszek i nawlokłem niezwykły liść, po czym założyłem dziwaczny naszyjnik. Gdy stanąłem w drzwiach swojej celi, zdałem sobie sprawę z faktu, jak bardzo przywiązałem się do tego miejsca. Pomimo że musiałem wyruszyć na niebezpieczną wyprawę przez wiedzę, jaką tutaj znalazłem, miło wspominałem dnie spędzone na czytaniu i rozmawianiu z trzema kapłanami, którzy zamieszkiwali ten przybytek. Co prawda rzadko ich spotykałem, gdyż większość czasu spędzali na modłach w kaplicy, lecz byli to bardzo sympatyczni staruszkowie. Zadumałem się przez chwilę, po czym zarzuciłem na plecy swój pakunek i przeszedłem do celi Tess. Lokatorka tego małego pomieszczenia siedziała właśnie przy stole i szybko pakowała ostatnie rzeczy. Uśmiechnąłem się. Tess zawsze miała problemy ze zmieszczeniem dużej ilości ubrań w małej torbie. Westchnąłem lekko, po czym postawiłem swój pakunek na podłodze i podążyłem pomóc mojej ukochanej. Podszedłem do niej od tyłu i przytuliłem się, po czym szybko spakowałem wszystko do małego, zgrabnego tobołka. Tess miała niezbyt zadowoloną minę. Nigdy nie lubiła, kiedy wytykałem jej, że czegoś nie umie zrobić. Tym razem tylko się odwróciła i pogroziła mi pięścią, po czym zaszczyciła mnie drobnym pocałunkiem. Uśmiechnąłem się lekko i poszedłem do biblioteki po znalezioną przez nas książkę. Wyruszyliśmy dopiero koło południa, kiedy upewniliśmy się, że zabraliśmy już wszystko. Mogliśmy przebyć pewną część drogi przy użyciu magii, lecz liczyłem na to, że uda się nam zasięgnąć języka w mijanych miasteczkach oraz wioskach. Nikt tak naprawdę nie znał dokładnego położenia elfich osad, lecz przy odrobinie szczęścia mogliśmy trafić na zjawiska, które zwykły im towarzyszyć. Chodzi tu przede wszystkim o dziwne, czarodziejskie mgły, odbicia światła oraz błądzenie pomimo poruszania się w poprawnym kierunku. Tess, jak zwykle wpakowała większość rzeczy do czarodziejskiej sakiewki, więc nie byłem w stanie stwierdzić, co ze sobą zabrała na tą wyprawę. Ja co prawda też posiadałem taką sakiewkę, lecz nie niosłem w niej zbyt wielu przedmiotów. Przede wszystkim zabrałem broń, kilka magicznych przedmiotów, które według mnie mogły się przydać oraz kilka pamiątek z dzieciństwa, między innymi magiczny kostur, którym właśnie podpierałem się podczas marszu. Pomimo upałów, choć teraz słońce nie przygrzewało już tak mocno jak kilka tygodni temu, szło nam się z Tess całkiem nieźle, pomimo faktu, że moja towarzyszka nie znosiła pieszych podróży. W drodze nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Zdarzało się to zwykle tylko na postojach, kiedy to Tess zaczynała narzekać i jak zwykle, kiedy była w złym humorze wyzywała mnie od praktycznie wszystkiego. 37 Podczas jednego z takich postojów, nieopodal małej wioski, stwierdziliśmy, że zaczyna się robić późno i trzeba znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Mieliśmy do wyboru koczowanie pod gołym niebem lub zaryzykowanie i spędzenie tej nocy w gospodzie. Po dłuższych debatach uzgodniliśmy, że prześpimy się w gospodzie i następnego dnia, skoro świt wyruszymy w drogę. Nie uszliśmy nawet kilkuset metrów, kiedy z krzaków nagle wyskoczyło pięć odzianych na czarno sylwetek dzierżących długie, zakrzywione noże. Popatrzyłem się na Tess, która wydawała się najwyraźniej rozbawiona całą sytuacją. Mnie jednak nie było do śmiechu, kiedy zobaczyłem przywódcę bandy, który wyszedł zza swych towarzyszy. Był to ork, niezbyt wielkiego wzrostu, ubrany w skórzaną zbroję, całą pomazaną niebieską farbą. Przymrużyłem oczy, po czym stwierdziłem, że znam tego osobnika. Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. To ten ork odprawił kilka miesięcy temu dziwny rytuał, przez który teraz musiałem wałęsać się po świecie. Przedtem Tess i Verg stwierdzili, że zabili tego kapłana. Nie przejmując się zbytnio jego ludzkimi kompanami, postanowiłem nie zmarnować swojej szansy i tym razem wyciągnąć z tego rzekomego trupa trochę informacji, zaraz przed tym, kiedy upewnię się, że pozostanie on martwy... Sapiąc stwierdziłem, że szydzący uśmiech Tess był przedwczesny. Ci ludzie, którzy nas napadli byli, wbrew pozorom świetnie przygotowani do tego starcia. Walka trwała już kilka dobrych minut, a tylko trzech spośród sześciu napastników leżało na ziemi, a wokół nich rosły plamy czerwieni. Rozglądnąłem się dookoła i na widok sztyletu Tess, przecinającego gardło jednego z rabusiów, poprawiłem swoje obliczenia. Jak na razie to moja ukochana zajmowała się ludźmi, a mnie przypadł orczy kapłan. Niestety sytuacja sprzed kilku miesięcy znowu się powtórzyła. Wokół nas widniały wypalone płaty ziemi, pozostałości po potężnej magii, którą przywołaliśmy, lecz żaden z nas nie był zraniony. Byliśmy tylko wyczerpani psychicznie, gdyż przywołanie takiej ilości energii było męczące dla umysłu. Nagle do głowy wpadł mi chytry pomysł, który postanowiłem niezwłocznie wprowadzić w czyn. Pomimo wszystkich barier ochronnych jakie ciążyły na mym przeciwniku, postanowiłem wykorzystać czar „Oddech smoka”. Istniała znikoma szansa, że moje zaklęcie dosięgnie swego celu, gdyż czary ochronne zapewne powstrzymałyby natarcie, lecz mój plan był troszeczkę bardziej skomplikowany. Zacząłem długą i wyczerpującą inkantację. Na moim czole pokazały się strużki potu, lecz nie przerywałem. Orczy kapłan zaśmiał się kpiąco, po czym wymówił drobną inkantację. W moim kierunku poleciało kilka magicznych pocisków. Uśmiech na twarzy mojego przeciwnika zniknął momentalnie, gdy wysłany przez niego czar rozbił się o jedną z moich barier ochronnych. Ja tymczasem zakończyłem swoją inkantację i przygotowałem się odpowiednio na rezultaty. Usłyszałem krzyk bólu, który dobiegł zza moich pleców i znów uaktualniłem swój przelicznik, po czym stwierdziłem, że Tess zaczyna nabierać wprawy. Ponad moim przeciwnikiem ukazała się, całkowicie stworzona z mocy magicznej smocza głowa, która po wydaniu ogłuszającego ryku zalała falą ognia orczego kapłana oraz znaczną część drogi. Kilka krzaków zajęło się ogniem, lecz nie przykuło to mojej uwagi. Skrajnie wyczerpany sięgnąłem do rękawa i na ślepo rzuciłem jednym ze swoich magicznych noży. Na szczęście udało mi się trafić, co oświadczył mi krzyk gniewu dochodzący spośród płomieni. Uklęknąłem, gdyż nogi zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa i powoli na czworakach zacząłem się przesuwać w stronę mojego przeciwnika, który leżał teraz na ziemi z jednym z moich najlepszych noży w brzuchu. Mój potężny czar przestał już działać, przez co mogłem spokojnie dojść do swego celu. Usiadłem sobie koło orka, który tępym wzrokiem przyglądał się rękojeści wystającej z jego ciała. Rozglądnąłem się i zobaczyłem, jak Tess wlecze za włosy jednego z napastników. Najwyraźniej zmierzała w 38 moją stronę. Kiedy znalazła się kilka kroków ode mnie zauważyłem paskudne rozcięcie uda, które krwawiło obficie. Ostrożnie wstałem i podszedłem do szamoczącego się nieszczęśnika, jednocześnie wymawiając inkantację. Prawie kosztowało mnie to utratę przytomności, lecz pozwoliło Tess zająć się swoimi dość poważnymi ranami, gdyż zbój zamienił się w kamienny posąg. Wiedziałem, że moja ukochana zna czar, który działa w dokładnie odwrotny sposób, więc jeśli będzie taka potrzeba, zawsze możemy wypytać tego jegomościa o kilka rzeczy. Wróciłem, lekko się słaniając do powalonego przeze mnie orka, czemu towarzyszyła formuła uzdrawiająca, którą właśnie wypowiadała Tess siedząc na ziemi i próbując zatamować krwotok zarówno przy pomocy magii kapłańskiej jak i najprostszych bandaży. Przykucnąłem koło znienawidzonego przeze mnie osobnika i ledwo powstrzymałem się od przekręcenia sztyletu, którego rękojeść wystawała z jego brzucha. Uśmiechnąłem się lekko i zacząłem wypytywać. Niestety uparty ork nie chciał współpracować, więc byłem zmuszony do użycia jeszcze jednego czaru. Ledwo utrzymałem świadomość. Położyłem się na wypalonej ziemi i słuchałem opowieści zauroczonego przeze mnie orka. Kiedy w końcu skończył, wzbogacony o bardzo przydatną mi wiedzę i skrajnie zmęczony usnąłem. Obudziło mnie lekkie trzaśnięcie, jakie zwykle towarzyszyło łamanym, suchym gałęziom. Otworzyłem oczy i ujrzałem przepiękne, zasłane gwiazdami niebo. Usiadłem i stwierdziłem, że mam na sobie koc. Rozglądnąłem się i zobaczyłem Tess, która pokryta jeszcze bandażami łamała drewno na ognisko. Pokręciłem tylko głową z lekkim uśmiechem i wstałem, po czym podszedłem do męczącej się z grubym konarem drowki. Wziąłem z jej rąk gałąź i wyszeptałem małą inkantację. Po chwili kawałki drewna same się rozdzieliły i poukładały w zgrabny stosik. Tess normalnie była w stanie używać tak drobnej magii, lecz najwyraźniej odniesione rany nie pozwalały jej przywołać mocy magicznej. – Idź się prześpij. Ja będę czuwał. Potrzebujesz odpoczynku. – W oczach jak zwykle ambitnej drowki zapaliła się złość, lecz jednocześnie wdzięczność. Pocałowała mnie w policzek, po czym podniosła mój koc i ułożyła się zaraz koło ogniska. Ja tymczasem połamałem magicznie jeszcze kilka konarów i gdy stwierdziłem, że wystarczy mi opału na całą noc rozglądnąłem się dookoła. Tak jak przypuszczałem, kilka metrów dalej na ziemi widniał zarys grobu. Mój orczy wróg nie przetrwał magii, jaką wsączył w niego rzucony przeze mnie sztylet. Usiadłem przy ognisku i zacząłem analizować wiedzę, którą zdobyłem poprzedniego dnia. Od czasu do czasu dorzucałem tylko kawałek drewna do ogniska. Na szczęście noc była długa, przez co miałem dużo czasu na rozmyślania. Myśli, które mnie nawiedzały nie były miłe. Ofiarowano mi możliwości, których wcale nie chciałem i zastanawiałem się, co z nimi zrobić. Na szczęście noce były coraz dłuższe... Kiedy Tess wstała nadal siedziałem przy dogasającym już ognisku. Nie było sensu dokładać do ognia, gdyż słońce wstało już kilka godzin temu i zaczynało przygrzewać. W momencie, kiedy zobaczyłem jak drowka podnosi się na nogi, zrobiłem to samo i przeciągnąłem się. Moje kolana głośno chrupnęły, co spowodowało salwę śmiechu, ze strony mojej ukochanej. Ja tylko lekko uniosłem kąciki ust. Nie byłem w nastroju do żartów. – No przepraszam staruszku. Nie chciałam ci dokuczyć. – powiedziała drowka kuśtykając w moją stronę. Jej rany, pomimo magii uzdrawiającej, nadal były uciążliwe. Kiedy w końcu do mnie podeszła, pocałowała mnie w policzek. Przyjąłem to jako przeprosiny z jej strony, choć nie byłem pewny, czy powinna czuć się czemukolwiek winna. Tymczasem moje myśli krążyły naokoło ran mojej ukochanej. Kiedy usiadła koło dymiącego ogniska i zaczęła szukać czegoś w swojej sakiewce, podszedłem i przykucnąłem obok niej. Popatrzyła na mnie z zaciekawieniem, po czym wróciła do swoich poszukiwań. Ja tymczasem 39 zainteresowałem się nadal czerwonawą blizną, która szpeciła nogę drowki. Podciągnąłem jej suknię do góry, aby widzieć całą ranę. W odpowiedzi usłyszałem upomnienie. – Bardzo mi miło Perv, ale to nie czas ani nie miejsce. Czy mógłbyś się w końcu przestać wygłupiać ? – moją odpowiedzią był lekki uśmiech. Podczas, gdy z ust Tess wysypywały się kolejne argumenty, ja użyłem wiedzy, jaką posiadłem wczoraj. Przesunąłem ręką wzdłuż czerwonej linii, która nieładnie odznaczała się na hebanowej skórze mojej ukochanej. Po chwili ślad po paskudnym skaleczeniu znikł bez śladu. Tess otworzyła usta w zdziwieniu i siedziała przez chwilę oszołomiona. Uśmiechnąłem się do niej lekko, po czym poklepałem po ramieniu i poszedłem w krzaki, gdyż matka natura mnie wzywała już od dłuższego czasu. Kiedy wyszedłem spośród roślin odczuwając niezmierną ulgę, na powitanie dostałem tylko jedno, krótkie pytanie. – Jak ? – padło niedowierzające zapytanie Tess. – Normalnie. Jestem w stanie wzmocnić swoje zdolności magiczne. Wiesz, że jako czarnoksiężnik nie pobieram mocy i nie zużywam jej, jak magowie, tylko zakrzywiam aurę stworzeń czy przedmiotów. Jako kapłanka zdajesz sobie sprawę, jaką potęgą rozporządzam. Największy problem leży w tym, że moja moc będzie potrzebna w jakimś bardzo ważnym zadaniu. Jeszcze nie wiem, co to będzie, lecz przypuszczam, że może to zaważyć o losach świata. Jak na razie nie przejmuj się zbytnio. – widząc niepewną minę mojej ukochanej dodałem – Zróbmy jakieś śniadanie i wracajmy do Brynnlaw. Musimy o wszystkim zawiadomić Garricka i Dedala. – Wzrok Tess nadal spoczywał na mnie, a jej oczy wyrażały szczere niedowierzanie i strach. Zauważyłem, że nadal trzyma się ręką za udo. Widok był miły dla oka, więc się uśmiechnąłem. To pobudziło porywczą drowkę do działania. Momentalnie rzuciła się na mnie z pięściami i jak zwykle ostro dostałem po łbie. Miałem nadzwyczajną moc czy nie, cieszyłem się, że nic się między mną a Tess nie zmieniło. Leżąc na trawie byłem okładany przez rozjuszoną nie na żarty drowkę, a jednak uśmiechałem się. Byłem szczęśliwy... Pył zalegający drogę był nieznośny. Wciskał się do nosa, ust i oczu, co sprawiało, że dalszy marsz był nie do wytrzymania. Jednak parliśmy z Tess nieustępliwie do przodu. No, może trochę ustępliwości też w nas było. – Perv! Kiedy zrobimy postój? Nogi mi już prawie odpadają, a ten pył to już mam praktycznie wszędzie. – Po usłyszeniu tych słów załamałem się, lecz jednocześnie uśmiechnąłem obleśnie.– No co się śmiejesz zboczeńcu. Jeśli chcesz koniecznie wiedzieć, to tam też! I co się szczerzysz. Uspokój się, bo ci zaraz przyłożę.– Powstrzymałem się przed wybuchnięciem śmiechem i zszedłem z gościńca. Chwilę rozglądałem się po zielono-brązowej łące, po czym usiadłem na trawie i zrzuciłem swój plecak. Nie był on zbyt ciężki, ale po kilkugodzinnym marszu zaczął mnie już denerwować i chciałem się go pozbyć. Wyciągnąłem jeszcze z kilku schowków swej szaty sztylety, po czym odłożyłem je na bok, a następnie położyłem się i zacząłem podziwiać prawie bezchmurne niebo. Po chwili usłyszałem koło siebie westchnienie Tess siadającej nieopodal i zrzucającej swoją torbę podróżną. Pogoda była wspaniała. Wiał lekki wietrzyk, niosący ze sobą miłą woń zbóż i niedalekiego lasu. Pomimo braku chmur słońce nie przygrzewało zbyt mocno i temperatura była umiarkowana. Rozkoszowaliśmy się przez chwilę tym wspaniałym odpoczynkiem, po czym Tess zapytała. – Masz ochotę coś zjeść? – Nie zdążyłem jeszcze odpowiedzieć, gdy moją ukochana zaczęła wyjmować ze swej magicznej sakwy koc, trochę owoców, bochenek chleba, kawałek masła oraz zakorkowaną, litrową flaszeczkę, której etykietka oznajmiała, że ciecz znajdująca się w środku to naprawdę dobre wino. Kiedy drowka uznała, że to już wszystko, co jej będzie potrzebne, rozłożyła koc, ustawiła kilka talerzy i półmisków, które wcześniej wyczarowała i napełniła pożywieniem, po czym nalała nam po kieliszku wina i wzniosła toast? – Za nasz 40 powrót do Brynllaw i za wspaniałe uczucie jakim jest miłość. – Odpowiedziałem podnosząc kieliszek i napiliśmy się chłodnego trunku. Niedługo siedzieliśmy na łące w świetnych humorach i nie mieliśmy zamiaru ruszać się gdziekolwiek, chyba, że będziemy do tego naprawdę zmuszeni. Posiłek był naprawdę wspaniały. Nie miałem pewności, lecz wydawało mi się, że jedzenie przyrządzone lub tylko podane przez Tess smakuje lepiej. Dużo zabawy przysporzyła nam nagła inwazja mrówek zwabionych słodkim zapachem owoców. Byliśmy w świetnych humorach, więc zamiast zabijać nieproszonych intruzów, przenieśliśmy ich za pomocą pomniejszego zaklęcia teleportacyjnego w okolice mrowiska razem z dużą, soczystą brzoskwinią. Stwierdziliśmy, że w końcu biedne mrówki też mogą się raz na jakiś czas zabawić. Kiedy w końcu zakończyliśmy biesiadę, postanowiliśmy się przejść do lasu. Przypuszczaliśmy, że może znajdziemy jakieś grzyby, bądź jagody, które można będzie zabrać w dalszą drogę w roli przyprawy bądź przekąski. Cień drzew ogarnął nas błyskawicznie i zrobiło się chłodno. Pomimo tego nie zrażaliśmy się i nadal brnęliśmy w środek lasu. Poszycie było suche i często rozlegały się trzaski łamanych przez przypadek gałązek. Widziałem, że na twarzy Tess gościł uśmiech. Lubiła lasy i najwyraźniej czuła się w nich bezpiecznie. W końcu nie było to takie dziwne, zważając na fakt, jaką boginię wyznaje. Ja nie miałem zbyt miłych wspomnień z mej młodości wiążących się z lasami, choć musiałem przyznać, że niewątpliwie było to moje naturalne środowisko. Uwielbiałem przysłuchiwać się pieśni ptaków i muzyce drzew. Jednak tamtego dnia zwracałem uwagę na mą ukochaną, a nie na piękno przyrody, choć stanowiło ono bezsprzecznie wspaniałe tło dla mej lubej. Po prawie godzinie chodzenia po lesie stwierdziliśmy, że marni z nas grzybiarze, gdyż nic nie znaleźliśmy i postanowiliśmy wrócić. Po drodze udało mi się wypatrzyć parę grzybów halucynogennych, używanych do wytwarzania kilku mikstur, lecz stwierdziłem, że zostawię je w spokoju. W Brynllaw nie brakowało mi komponentów do czarów czy alchemii. Tess za to znalazła prawdziwego borowika i cieszyła się z tego jak dziecko. Uśmiechnąłem się, gdyż jak zwykle jej zachowanie w takich sytuacjach mnie bawiło. Kiedy w końcu dotarliśmy do kraju lasu dobiegł nas dziwny szelest. Przykucnęliśmy oboje i zaczęliśmy się rozglądać. Nie byliśmy w stanie dokładnie sprecyzować skąd dobiegł niepokojący dźwięk. Wokół nas nie działo się nic i nagle zrobiło się bardzo cicho. Za cicho. Z pobliskich krzaków wyleciał bełt. Gdyby nie dobry refleks byłbym martwy. Odskoczyłem w ramach możliwości i pocisk zamiast w serce ugodził w bark. Szybko oglądnąłem bełt, gdyż istnieją wszelakie ich odmiany. Niektóre są w stanie zatruwać, inne paraliżują energią elektryczną, jeszcze inne mają rozczepiane groty. Cała ta różnorodność jest oczywiście oparta na magii. Rozglądnąłem się dookoła. Tess stała koło pobliskiego drzewa, już chroniona przez swoją magię, wypowiadała jakąś formułę. Postanowiłem nie pozostawać w tyle i mimo bólu spróbować rzucić na siebie choćby kamienną skórę. Nie chciałem umrzeć ugodzony przez jakiś zabłąkany pocisk. Uświadomiłem sobie nagle, że nie zachowałem pozycji stojącej, tylko siedzę na suchej ściółce leśnej. I wtedy zobaczyłem coś, od czego włosy stanęły mi niemal dęba. Była to wielka kula ognia wylatująca z rąk Tess w stronę pobliskich krzaków, z których nas zaatakowano. Biorąc pod uwagę fakt, że wyschnięta ściółka leśna pali się mniej więcej tak szybko jak proch strzelniczy, moja sytuacja nie była najlepsza. Spróbowałem jeszcze szybko rzucić na siebie ochronę przed ogniem, ale wiedziałem, że mi się nie uda. Gdy kula trafiła w cel, którym szczęśliwie okazały się nie krzaki, lecz uciekający właśnie z nich rabuś byłem dopiero w połowie formuły. Na moich oczach nieszczęsny zbój zajął się płomieniami i zaczął tarzać po ziemi podpalając wszystko wokół. Dzięki temu udało mi się w porę skończyć czar. Gdyby pocisk Tess trafił bezpośrednio w krzaki nie miałbym szans. Płomienie szybko ogarnęły wszystko co było koło mnie. W płomieniach stały pomniejsze drzewa i wszystkie mniejsze rośliny. Tess 41 najwyraźniej jeszcze nie zauważyła, że miałem kłopoty i tylko patrzyła na płomienie z mieszaniną zadowolenia i trwogi. Koło mnie przebiegła nagle wiewiórka. Najwyraźniej zauważyła, że jestem leśnym elfem i zaczęła coś do mnie popiskiwać, lecz gdy uświadomiła sobie, że jej nie rozumiem, po porostu pobiegła dalej. Wszyscy osobnicy mojej rasy uczą się w wieku dziecięcym mowy zwierząt. Niestety, gdy uciekłem z mojej wioski, byłem zbyt mały by znać ten język. Moje rozmyślania przerwał nagły, piekący ból w ranie, z której nadal wystawał bełt. Najgorsze było to, że moje zaklęcie ochrony przed ogniem nie utrzyma się, jeśli zemdleję, a gdybym zaczął wyjmować bełt byłoby to wielce prawdopodobne. Zawołałem Tess. Kiedy przykucnęła przy mnie z zatroskaną miną, trochę niewyraźnych rysach, co było powodem licznych zaklęć ochronnych, wydała mi się po raz kolejny piękna. – Z tobą to jak z dzieckiem.– stwierdziła, po czym gestem ręki i drobną inkantacją sprowadziła deszcz, który w przeciągu chwili ugasił płomienie. Trochę mokrzy zaczęliśmy się sprzeczać odnośnie pocisku tkwiącego w mojej ranie. – Przecież trzeba to wyjąć ! Czyś ty zgłupiał do końca ?! Przestań się kręcić i daj mi to wyciągnąć!– Tess nie była w nastroju do żartów. Kiedy spróbowałem się po raz kolejny wyrwać z jej chwytu, aby nie dać sobie usunąć bełtu, po prostu chwyciła pocisk i wyrwała go. Metoda była brutalna i jak najbardziej bolesna... Kiedy w końcu byłem w stanie podnieść się z ziemi zauważyłem, że Tess przeszukuje pole bitwy. Na chwilę straciłem ją z oczu, kiedy próbowałem wstać i zatoczyłem się na najbliższe drzewo. Ten moment nieuwagi wystarczył abym coś przeoczył... – Perv!!! Patrz!!!– Obróciłem się jak najszybciej mogłem. Tess niosła błyszczący srebrem, pięknie zdobiony błękitnymi klejnotami miecz. Usiadłem spokojnie i zamknąłem z cichym stuknięciem zębów usta. Kiedy Tess się zbliżyła dostrzegłem, że ostrze jest zakrzywione. Moja ukochana uklękła koło mnie i podała mi znalezioną broń. Aż mnie zatkało. – Przecież to nie waży więcej niż dobrze wyważony sztylet !– zdziwiłem się. Rzadko można spotkać tego typu arcydzieło. Co dziwne, sejmitar ten nie był w żadnym stopniu magiczny. Rzuciłem na niego kilka bardzo prostych czarów. Znowu zaskoczenie. Nikt nie zostawił na tej broni żadnego znaku, podpisu czy choćby najmniejszej rysy. „Chyba ktoś chciał go nasączyć magią i nie zdążył.” Podzieliłem się swoimi przypuszczeniami z Tess. – Możliwe –odpowiedziała wpatrując się z zachwytem w znaleziony przedmiot. – Myślisz, że będzie się dla mnie nadawał? Hmm?– Jej spojrzenie nie dawało wielkiego wyboru. Musiałem się zgodzić... Szrość zmierzchu przykrywała już polanę, na której się zatrzymaliśmy, gdy Tess zagadnęła. Widziałem, że powstrzymywała się przez ostatnie godziny, ale ta chwila musiała nadejść. – Wypróbujemy go? Proszę...– jej słodka mina jak zwykle mnie rozbroiła. Odłożyłem swoje zwoje na bok i wstałem. Zostawiłem swoje noże, choć muszę przyznać, nie lubię się z nimi rozstawać i przyszło mi to z trudnością. Zdjąłem z siebie podróżne ubranie i zostałem tylko w skórzanych spodniach i koszuli. Na dłonie naciągnąłem rękawice i podniosłem za pomocą telekinezy swój kostur z ziemi, który posłusznie przyfrunął do mojej ręki. Uśmiechnąłem się do Tess. – Głupi efekciarz – podsumowała z uśmiechem na ustach, po czym wyciągnęła swoje znalezisko. Na środku polany wytyczyliśmy krąg o promieniu kilku metrów i oświetliliśmy go za pomocą prostych zaklęć. Weszliśmy na utworzoną w ten sposób arenę, popatrzyliśmy na siebie, po czym rzuciliśmy się do walki. Tym razem to ja zaatakowałem pierwszy. Prawdopodobnie Tess nie była jeszcze pewna jak sobie będzie radziła z nową bronią, więc pozostała w defensywie. Wyprowadziłem serię ciosów w głowę, lewą nogę i korpus, lecz ani jeden znich nie trafił. Lekkość sejmitara 42 dawała Tess ogromną przewagę. Była szybsza ode mnie i już po chwili to dostrzegła. Momentalnie wykorzystała szansę. Zamachnąłem się od lewej jednocześnie przykucając, aby podciąć przeciwniczkę, lecz cios został sparowany, po czym nastąpiła błyskawiczna kontra. Gdyby nie wypracowane przez lata odruchy prawdopodobnie zostałbym rozcięty na dwie ładne połówki. Przetorzyłem się przez lewy bok. W miejscu gdzie przed chwilą się znajdowałem leżał kosmyk moich włosów. Odskoczyłem do tyłu jednocześnie robiąc młyńca ze swojej prawej strony, w samą porę, aby odbić nadlatujące ostrze Tess. Chciałem wykorzystać rozpęd swojej broni, aby wyprowadzić cios, lecz nie dałem rady. Drowka atakowała zawzięcie. Kręciłem się, odskakiwałem, kucałem i parowałem, lecz na nic się to nie zdało. Po chwili jeden z ciosów przeszedł przez moją obronę. Spróbowałem się usunąć, lecz było już za późno. Zamknąłem oczy, lecz zamiast oczekiwanego cięcia w gardło, dostałem rękojeścią sejmitara prosto w twarz. Osunąłem się na ziemię. Chwilę później usłyszałem radosne krzyki drowki. Otworzyłem oczy, poczekałem aż czarne plamki w końcu przestaną mi zasłaniać prawie całe pole widzenia, po czym usiadłem. Mój kij leżał kilka kroków dalej, na polanie dostrzegłem kilka kosmyków swoich włosów. "Porażka" pomyślałem, po czym skierowałem swój wzrok na Tess. Stała z błyszczącymi oczyma wpatrzona w swój sejmitar, a za nią rysowała się ściana drzew. Obraz ten wydał mi się wtedy niezwykle malowniczy, lecz nie podziwiałem go długo. Wstałem i sprawdziłem czy przypadkiem nie krwawię. "Tym razem mi się udało". Podszedłem do Tess. – Tym razem ci się udało – powiedziałem. Uśmiechnęliśmy się do siebie, po czym odeszliśmy w stronę obozowiska. Następnego dnia pozostaliśmy na tej samej polanie. W nocy zrodził się plan, którego wykonanie wymagało długich przygotowań. Przez kilka godzin włóczyłem się po lesie zbierając różorakiego rodzaju zioła i komponenty. Tess postanowiła umagicznić znaleziony sejmitar. Zaczynałem się obawiać, co z tego wyniknie. – Jesteś pewna, że wiesz jak to się robi?– Spytałem gdy skończylismy rysować na ziemi symbole potrzebne do zaklęcia. Szczerze mówiąc, nie podobało mi się to. – Przecież już to kiedyś robiłam... Poza tym, nie traktuj mnie jak dziecko. Znając ciebie, to po prostu nie chcesz się przyznać do porażki i teraz mi dokuczasz.– Jak zwykle po takiej wymianie zdań zobaczyłem jezyk drowki, po czym jej plecy. Pokręciłem tylko głową i zacząłem ustawiać wszystkie potrzebne artefakty. Do dziś nie bardzo rozumiem po co w tym zaklęciu używa się języka giganta czy trujących ziół. Są to bardzo droge komponenty, a można je zastąpić tańszymi bez wpływania na jakość zaklęcia. W każdym razie nie miałem teraz ochoty proponować Tess bardziej ekonomicznego podejścia do zaklęcia. Ustawiłem wszystko według jej zaleceń i ztanąłem jakiś metr od naznaczonego miejsca. – I co teraz? – – Bierzemy się do roboty. Ty mówisz podkład, ja główną część. Tylko jak mi tu coś spaprasz, to cię chyba ukatrupię, rozumiesz?– Nie ośmieliłem się potraktować tej groźby jako żartu. Zerknąłem jeszcze raz na zwój z formułą i zacząłem inkantację. Po chwili dołączyła do mnie Tess. Nasze głosy naprzemian opadały to wznosiły się. Wszystko przebiegało w absolutnej charmonii. Aura magiczna zaczęła nas otaczać. Emanowała z rozłożonych artefaktów i wypełniała wyrysowane w ziemi znaki. Wyglądało to wspaniale, lecz zdawałem sobie sprawę, że jeśli coś pójdzie nie tak, to jesteśmy w stanie wysadzić połowę lasu w powietrze. I jak zwykle przeczucia mnie nie myliły. Tess zaczęła mówić inną formułę. Nie byłem w stanie jej powstrzymać, gdyż musiałbym zaprzestać własnej inkantacji, a to groziło katastrofą. Kontynuowałem więc, a przez głowę przemknęła mi myśl, że przydałoby się pomodlić przed śmiercią. Nagle tęczowy kolor aury magicznej zamienił się w krwisto czerwony, a następnie w niebieski. Zimny dreszcz przepełznął mi wzdłuż kręgosłupa. Rzadko można było spotkać zaklęcia o jednej barwie aury. Były zbyt niszczycielskie... 43 Kilka minut później stałem na skraju polany i otrzepywałem swoje ubranie z popiołu i różnych śmieci, których zebrałem niemało lecąc przez kilka metrów, a następnie dość boleśnie hamując na leśnej ściółce. Kiedy uznałem, że wyglądam porządnie, oczywiście w miarę możliwości, poszedłem poszukać Tess. Udało mi się to prawie natychmiast, gdyż zacząłem kierować się głośnymi bluźnierstwami, kierowanymi do wszystkiego i wszystkich. Uśmiechając się szeroko i przystanąłem pod drzewem, z którego gałęzi zwisała moja ukochana niczym wielka szyszka. – No i co się gapisz!? Może byś mi tak pomógł zejść!– Tylko czekałem na to zdanie. Z pełną premedytacją obróciłem się w stronę pnia i zacząłem energicznie uderzać w drzewo, które po chwili delikatnie zachwiało się. Nie musiałem czekać długo na efekt moich starań. Usłyszałem za sobą krzyk, po czym coś, a raczej ktoś grzmotnął o ziemię. Obróciłem się i napotkałem zawistny wzrok Tess. – Jeszcze tego pożałujesz. Zobaczysz...– Mimo zimnego tonu w jej głosie, uśmiechając się nadal, pomogłem jej wstać. Powoli, przy wtórze przekleństw Tess, która potłukła sobie pośladek, poszliśmy w stronę polanki. Widok był straszny. Tess udało się dokonać naprawdę ładnych zniszczeń. Pośrodku polany otwierał się kilkumetrowy krater. Wszystko wokół było spopielone. W myślach podziękowałem bogom, że mieliśmy na tyle rozumu i schowaliśmy nasze bagaże głęboko w lesie. – Nieźle Ci poszło... Tak... Zgrabnie?– Mój uśmiech poszerzył się jeszcze, gdy zobaczyłem Tess z grymasem bólu masującą nowo nabyłe stłuczenia. – Ha, ha, ha... Bardzo śmieszne.–skomentowała.–Może byś tak zobaczył chociaż czy podziałało,co?–Poszedłem w stronę krateru. Im byłem bliżej celu, tym swąd spalenizny stawał się bardziej nieznośny. Przezornie rzuciłem na siebie "kamienną skórę", po czym przykucnąłem przy gigantycznej wyrwie w ziemi. Była zasypana popiołem i gruzem, lecz mimo to miała ponad dwa metry głębokości. Wyciągnąłem dwa ze swoich magicznych noży i ostrożnie zeskoczyłem w dół. Podłoże było grząskie, lecz utrzymywało mój ciężar i byłem w stanie bez większych problemów po nim chodzić. Skierowałem się ku cetrum krateru i zacząłem odgarniać pył butem. Natrafiłem na coś twardego. Ostrożnie odsunąłem nogę, schowałem swoją broń i wymówiłem kilka sylab zaklęcia. Po chwili lewitowała przede mną najdziwniejsza broń, jaką kiedykolwiek było dane mi ujrzeć. – Chyba musimy przećwiczyć jeszcze to zaklęcie!– krzyknąłem do Tess nie będąc pewnym, co o tym myśleć. Siedzieliśmy z Tess wśród drzew i przyglądaliśmy się stworzonej przez nas broni, która migocąc w słonecznym świetla leżała u podnóża pięknego dębu. Żadne z nas się nie odzywało. Po prostu nie wiedziliśmy co powiedzieć. Sejmitar był niesamowity. Miał idealnie czarną rękojeść, która później rozchodziła się we wspaniale rzeźbiony jelec, który przechodził z czerni w śnieżną biel. Zaraz pod pasmem bieli znajdowały się dwa fioletowe kamienie. Ostrze nie zmieniło swego wyglądu. Jedynie wprawne oko mogło wychwycić lekką aurę magii, która je otaczała. "Wspaniała broń. Wprost niespotykana." pomyślałem podchodząc do sejmitara i ostrożnie go podnosząc. Nie zmienił swej wagi ani o gram. W czasie umagiczniania przedmioty mogły stawać się cięższe. Reguła mówiła, że im przedmiot jest mniej doskonały, tym bardziej zostanie zmieniony strukturalnie. Ten sejmitar był idealny. Odwróciłem się do Tess z lekkim uśmiechem i podałem jej broń. Lekko drżącymi rękami odebrała ją i schowała do pochwy na plecach. – Przydało by się dowiedzieć, co on tak naprawdę potrafi. Zdajesz sobie sprawę, że używanie magicznej broni jest bardzo niebezpieczne kiedy nie znasz jej właściwości. Poza...– 44 –Przestań zrzędzić. Nie mamy tu środków, aby dokładnie go przebadać. Czego jeszcze chcesz?– w jej wzroku dostrzegłem coś, czego nigdy przedtem nie widziałem. Jakiś żal, poczucie straty. Wzruszyłem tylko ramionami. – Zawsze można określić chociaż w przybliżeniu.– Spojrzałem pytająco najpierw w oczy Tess a później w stronę wystającej jej z nad prawego ucha rękojeści. –Dobrze.– usłyszałem, a słowom tym towarzyszył świst metalu. Odskoczyłem do tyłu, jednak ostrze Tess zachaczyło o moje ubraie. Jednak nie poczułem bólu. Nie trafiła mnie. –Przestań się wygłupiać!– krzyknąłem jednocześnie uskakując przed następnym cięciem. –Przecież sam chciałeś–powiedziała Tess z demonicznym uśmiechem na ustach jednocześnie atakując zaciekle. Przetoczyłem się po ziemi, szybko przyklęknąłem. Ręce same wystrzeliły do przodu formując magiczny gest. Tess poleciała kilka metrów w tył i uderzyła o drzewo. Przez wszystkie lata przebywania z moją ukochaną nauczyłem się, iż drowy są odporne tylko na niektóre rodzaje magii. Na telekinezę na szczęście nie. –Przestań! Nie chcę ci zrobić krzywdy.– Moje słowa trafiły w pustkę. Tess wstała chwiejnie i podniosła broń, która leżała obok. –Broń się.–powiedziała po czym zaatakowała. Byłem przygotowany. W moich dłoniach momentalnie znalazły się moje ulubione, długie noże. Zablokowałem cios z góry krzyżując swoje ostrza, po czym skierowałem cios w bok, jednocześnie odskakując. –Daj spokój! To nie ma sensu.–Cięcie z prawej, które miało mnie pozbawić głowy przyjąłem na jeden nóż, po czym zrobiłem obrót i drasnąłem drugim ostrzem łydkę Tess. Uśmiechnąłem się sam do siebie i przekoziołkowałem w przód. Kiedy się obróciłem zobaczyłem jak drowka wyrywa sejmitar z ziemi, gdzie przed kilkoma sekundami była moja głowa. Tess wyglądała na naprawdę rozwścieczoną. Syknęła tylko i atakowała. Uskoczyłem w bok, a następnie zablokowałem kilka ciosów. Kiedy zauważyłem, że ruchy Tess robią się coraz wolniejsze. Po prostu zacząłem uciekać. Po chwili gonitwy drowka upadła na ziemię i zasnęła. –Kocham zatrutą broń.–powiedziałem podchodząc do leżącej przeciwniczki. Tess jęknęła i momentalnie chwyciła się za głowę. Popatrzyłem na nią kucając koło ogniska, po czym zamieszałem w kociołku. Był już wieczór. Drowka spróbowała usiąść, co zakończyło się tylko serią przekleństw. Podniosłem kubek i napełniłem go przygotowanym przez siebie, ziołowy wywarem z kociołka. Tess już mnie zauważyła i patrzyła na mnie z nienawiścią. Podszedłem do niej i usiadłem. – Wypij to. Pomoże ci się otrząsnąć.– powiedziałem. – Ja cię zabiję. Jesteś już martwy.– Próbowała nadać swojemu głosowi groźny ton, lecz mówiła ledwo słyszalnym szeptem. – Dobrze, dobrze. Pomyślimy o tym za chwilę. A teraz, jak się czujesz? – – O co ty się pytasz? Mam kaca jakbym conajmniej przez trzy dni wlewała w siebie krasnoludzki bimber. Czym tyś mnie potraktował? – Uśmiechnąłem się lekko. Nie była daleka od prawdy. Trucizna była krasnoludzkiej produkcji. Pomogłem Tess usiąść, choć ostro protestowała i w końcu zmusiłem ją do wypicia kilku łyków naparu. Nie była to zbyt miła kuracja. Jak zwykle zioła śmierdziały niemożebnie, a o smaku nie wspomnę. Chwile potem Tess ponownie usnęła, a ja siedziałem przy ognisku i podziwiałem broń mej ukochanej. W końcu postanowiłem sprawdzić co ten przedmiot tak naprawdę jest w stanie zrobić. Położyłem sejmitar na trawie i przystąpiłem do zwyczajowych oględzin przy pomocy prostych czarów. Kilka minut upłynęło w absolutnej ciszy. Nawet świerszcze umilkły, jakby wiedziały, że potrzebuję się skoncentrować na tym, co robię i nie chciały mi przeszkadzać. W końcu wstałem, podniosłem ostrożnie broń i schowałem ją do pochwy. Podrapałem się po głowie, usiadłem i nalałem sobie do kubka ziółek. Wyniki były dość niespodziewane. 45 "Tess znów będzie się cieszyła jak małe dziecko. Tylko czy to bezpieczne?" Pomyślałem jednocześnie pijąc gorący, gorzki napój. Koniec części pierwszej. 46