„Historia Pewnego Elfa

Transkrypt

„Historia Pewnego Elfa
Pervver
1
Wstęp.
Do sali weszła zakapturzona postać. Jej czarna szata powiewała lekko. Pomimo
wszelkich starań Nestor, zarządca gildii kupieckiej nie mógł dostrzec twarzy nowo
przybyłego. Nie mógł nawet stwierdzić jakiego koloru jest jego skóra. Dopiero po chwili zdał
sobie sprawę, że pomimo kamiennej posadzki nieznajomemu nie towarzyszy zwyczajowy
tupot. „To musi być elf... albo bardzo dobry zabójca” pomyślał Nestor z gorzkim uśmiechem
na twarzy, jednocześnie witając nowo przybyłego podniesieniem ręki.
Dziwna postać zatrzymała się o jakieś pięć metrów od biurka, za którym siedział szef
gildii. Pomimo znacznej odległości po plecach kupca pomknął zimny dreszcz. Nawet
świadomość faktu, że w kilku ukrytych przejściach tegoż pokoju znajdują się ochroniarze
gotowi natychmiast mu przyjść z pomocą nie uspokoiła Nestora. Miał już otwierać usta, gdy
nieznajomy przemówił.
– Jestem tu z polecenia Dedala. Czy możemy w tym pokoju pomówić w cztery oczy ? – głos
nieznajomego był spokojny, cichy, lecz jednocześnie doskonale słyszalny... i niesamowicie
zimny.
– Poczekaj chwilkę. – powiedział Nestor, po czym dotknął amuletu, który zwisał na jego piersi
tuż nad ogromnym brzuchem. Po chwili całe pomieszczenie pogrążyło się w
dźwiękoszczelnym polu magicznym.– Mów. Znam tego, który cię przysyła, jednak pragnąłbym
też poznać twą godność oraz w miarę możności zobaczyć twarz. – pod koniec zdania kupiec
nie był już tak pewny swych zamiarów, jak na początku. Jednak głos mu się nie załamał, z
czego czuł się dumny.
– Postaram się spełnić twoją prośbę. – powiedziała dziwna postać, po czym zdjęła, a raczej
zdjął kaptur, pod którym kryła się oliwkowa twarz leśnego elfa z całą kaskadą długich,
zielonych włosów. – Zwą mnie Pervver. Należę do Strażników. Podobno chciałeś się widzieć z
magiem, więc mnie przysłano. O co chodzi ?– Nestor odparł dopiero po chwili, gdy w końcu
zdołał oderwać wzrok od błękitnych, przeszywających człowieka na wskroś oczu
nowopoznanego pomocnika, przysłanego najwyraźniej przez starego przyjaciela, Dedala.
– Usiądź, porozmawiajmy. Jeśli stwierdzę, że jesteś osobą godną zaufania, wtedy dowiesz się,
dlaczego cię tu przysłano. – kupiec jednocześnie wskazał obity skórą fotel po drugiej stronie
biurka i zaczął następne zdanie. – Ponieważ mamy rozpocząć współpracę, muszę ci zadać
kilka pytań. Wiem, że jesteś wysłannikiem Dedala, ale mimo wszystko w tych czasach nie
można ufać każdemu. Chciałbym poznać twą przeszłość, jeśli oczywiście nie masz nic
przeciwko.– ostatnie zdanie zawisło w powietrzu na długo.
Elf siedział na fotelu, zaplótł ręce i najwyraźniej zastanawiał się nad czymś.
Nestorowi wydało się, że nowo przybyły mag, który przed nim siedział cały ten czas
wpatrywał się w niego. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że oczy rozmówcy zaszły lekko
mgiełką.
– Najlepiej zacznij od początku. Tak będzie najlepiej, nic nie ominiesz. – kupiec zauważył, że
wyrwał Pervvera z zamyślenia, więc zaproponował jeszcze. – Może chcesz coś do picia ? –
– Nie, dziękuję. Zatem zacznę, bo choć historia nie jest długa, nie lubię jej opowiadać.
Wszystko zaczęło się dokładnie 120 lat temu...
Moja matka była czystej krwi leśną elfką. Mieszkała w jednej z tych niewielu już
pozostałych, ukrytych w gęstwinach wiosek. Podobno była kapłanką, ale osobiście nie bardzo
w to wierzę. Mojego ojca nie znałem. Był półelfem, który zawrócił mojej matce w głowie,
przespał się z nią, a następnie uciekł, gdy dowiedział się, że jego ukochana jest w ciąży.
Dzieckiem z tego dziwnego związku jestem oczywiście ja. Niestety moja rodzicielka zmarła
dokładnie tego samego dnia, gdy się urodziłem. Zostałem sam na tym świecie. Elfy z wioski
nie akceptowały mnie, uważały za gorszego. Przeżyłem w miejscu mych urodzin jedenaście
2
lat. W końcu nie wytrzymałem docinek rówieśników, żartów młodszych i niemiłych uwag
starszych. Pewnej nocy wymknąłem się z wioski i już nigdy nie było mi dane do niej wrócić.
Błąkałem się po lasach przez następne kilka lat. Ze względu na swe elfie zdolności nie byłem
głodny, spragniony i w ogóle jakoś sobie radziłem. Jednak, gdy miałem osiemnaście lat
spotkałem w głuszy grupę ludzi. Byli to druidzi. Po kilku nocach długich rozmów
zapragnąłem się do nich przyłączyć. Zaznaczę, że były to pierwsze osoby, jakie okazały mi
jakiekolwiek uczucia. Była to głównie litość, lecz nie zważałem na to. Wydawało mi się, że w
końcu znalazłem swoje miejsce. Myliłem się okropnie. Nie minął nawet rok, gdy nasza grupa
została napadnięta przez orków i wycięta prawie do nogi. Jako jedyny uciekłem z zastawionej
przez okrutne stwory pułapki. Moi przyjaciele zginęli, co do jednego. Błąkałem się znów po
lasach niemal dwa miesiące. W końcu natrafiłem na jakiś gościniec. Nie zastanawiając się
długo, postanowiłem nim podążać w dalszą drogę. Pod koniec tego samego dnia zobaczyłem
w promieniach zachodzącego słońca szczupłą, czarną wieżę, stojącą na jednym z wielu
leśnych pagórków. Zbliżała się już noc, więc postanowiłem poszukać w niezwykłej budowli
schronienia. Decyzja ta okazała się niezwykle ważna dla dalszej części mojego życia. Bowiem
tamtego dnia zapukałem do drzwi domostwa maga.
Kolejne dwadzieścia lat spędziłem nad księgami i pergaminami. Zdobywałem wiedzę
na temat wszelakich sił nadnaturalnych.. Mój mistrz, po dogłębnych studiach stwierdził, że
operuję mocą inaczej niż większość magów. Podobno jest to winą jakiegoś uwarunkowania
genetycznego. Przysporzyło nam to wiele kłopotów, ale nie będę się teraz nad tym rozwodził.
W końcu zakończyłem swe studia i ruszyłem w świat jako młody mag i poszukiwacz przygód.
Przeżyłem wiele, jednak moją obsesją stały się kobiety. Przez nie właśnie straciłem prawie
pięćdziesiąt lat siedząc w celi, w jednym z Amnijskich więzień. Kiedy w końcu wyszedłem na
wolność rozpocząłem swe życie od nowa. Pewnego pięknego dnia spotkałem Tess, moją
obecną miłość. Niedługo później zaciągnęliśmy się do Strażników i w rezultacie wylądowałem
tutaj. To już chyba wszystko.
Nestor milczał dość długo, w końcu westchnął, napił się wina i odpowiedział.
–Krótka, ale treściwa historia. W każdym razie wydaje mi się, że mogę ci zaufać.
Rozpoczniesz pracę od zaraz. Nie martw się szczegółami, te omówimy za chwilę...
Rozmowa trwała ponad pół godziny. Pervver miał się zająć ochroną przyjęcia mistrza
gildii. Jednak wychodząc z biura swego nowego pracodawcy rzekł jeszcze cicho, sam do
siebie, tak, aby go nikt nie usłyszał:
– Pamiętaj, że zawsze mogłem cię okłamać...–
3
Część pierwsza.
Obudziłem się jak zwykle sam. Przesunąłem powoli ręką po pościeli. Nic.
„Co rano to samo...” pomyślałem i powoli wstałem. Wyszedłem na balkon jednocześnie
obwijając się prześcieradłem. Widok rozciągał się na sięgający horyzontu ocean oraz
niewielki skrawek piaszczystego brzegu. Pogoda była wspaniała. Na błękitnym niebie nie
było ani jednej chmurki. Słońce miło przygrzewało, jego promienie delikatnie pieściły moją
skórę. Wciągnąłem głęboko powietrze. Cała gama zapachów podrażniła moje nozdrza.
Powoli odwróciłem się i poszedłem do łazienki. Machnięciem ręki przywołałem lustro.
Widok, który ujrzałem nie był dla mnie zadowalający. Spoglądała na mnie młoda, smukła
twarz o ostrych uszach i pięknych liniach. Niebieskie oczy zdawały się przenikać na wskroś
wszystko, co zobaczyły. Sylwetka, szczupła, była zadowalająca. Tylko zadowalająca.
Stwierdziłem, że zaczynam się starzeć. „W końcu to już sto dwudziesty trzeci rok mojego
życia.” Na mojej twarzy zagościł uśmiech. Jak na leśnego elfa nie byłem zbyt stary. Umyłem
się w zimnej, źródlanej wodzie, która pojawiła się w balii na mój rozkaz. Nakładając mydło
na twarz podziękowałem bogom w duchu, że jestem czarnoksiężnikiem. Ci, którzy nie
posiadali nadprzyrodzonych mocy musieli co dzień biegać z wiadrami. Zdecydowanie byłem
na to zbyt leniwy.
Odświeżony i w niezłym nastroju ubrałem się i wyszedłem z pokoju. Zapieczętowałem
drzwi niezbyt skomplikowanym urokiem i udałem się na wspólne śniadanie z innymi
strażnikami. W gruncie rzeczy nie obawiałem się kradzieży, przecież znajdowałem się wśród
przyjaciół, Strażników Brynnlaw, jednej z najlepszych jednostek wojskowych.
Dziś założyłem skromny strój. Miałem na sobie tylko tradycyjną, magiczną szatę i mały,
srebrny pierścień z motywem liścia, który chronił mnie przed wszelakiego rodzaju pociskami.
Nie widziałem potrzeby zabrania ze sobą potężniejszych artefaktów. W końcu wybierałem się
tylko na śniadanie.
Gdy wszedłem do jadalni, usłyszałem kilka słów powitania od starych znajomych.
Odpowiedziałem gestem dłoni i zamyślony poszedłem dalej. W warowni było jeszcze bardzo
dużo Strażników, których nie znałem. Miałem nadzieję, że uda mi się niedługo zaznajomić z
większością. Wypatrzyłem jednego z moich przyjaciół i przysiadłem się do niego. Endi był
elfem, lecz do dziś nie mam pojęcia, jakie do końca posiadał umiejętności. Był jednocześnie
wojownikiem, magiem oraz złodziejem. W każdym z tych fachów osiągnął perfekcję. Był
niesamowity. Po latach treningów stał się agentem idealnym.
„W końcu jest jednym z najlepszych.” pomyślałem podając mu dłoń i jednocześnie
uśmiechając się lekko. Nagle na twarzy Endiego pojawił się wyraz zdziwienia, a następnie
usłyszałem krzyk bólu. Spodziewałem się tego. Mój uśmiech sięgnął aż do mych uszu.
Wiedziałem co się stało.
Podczas powitania, mój przyjaciel chciał się popisać swoim złodziejskim kunsztem i
coś mi zwędzić, jak to on mówił „żeby nie wyjść z wprawy”. Na szczęście byłem
przygotowany. Jedno z zaklęć, jakie rzucałem na siebie co rano, powstrzymywało skutecznie
wszystkie próby kradzieży. Ktokolwiek próbował mi coś zabrać bez mojej zgody, był
porażany małym ładunkiem elektrostatycznym. Teraz patrzyłem tylko, jak Endi trzyma się za
sparaliżowaną dłoń z wyrazem ogromnego zdziwienia na twarzy. Mój przyjaciel był magiem
i wiedział, że nie napisano nigdy zaklęcia o takim działaniu. Był to mój pomysł i nie miałem
zamiaru dzielić się dokonanym odkryciem. Przynajmniej nie na środku stołówki. Usiadłem
więc i jedząc zignorowałem stos pytań jakim zostałem zasypany. Przeżuwając ciemny chleb i
popijając cierpkie, lekkie wino pogrążyłem się znów w swoich rozmyślaniach.
Po posiłku wyszedłem razem z nadal upominającym się o wyjaśnienie przyjacielem na
dziedziniec.
4
– Co to było ? – spytał mój kolega ze słabo ukrywaną niecierpliwością.
– Wymyśliłem taki mały trik. Zapiszę ci go kiedyś, żebyś się mógł nauczyć. Nie martw się.
Paraliż ustąpi koło południa – na mojej twarzy zagościł uśmiech. Endi tylko zerknął na mnie
spode łba i kiwnął głową w stronę ręki, która wisiała bezwładnie u jego boku. Nagle
usłyszeliśmy świst. W zdrowej dłoni mojego towarzysza momentalnie pojawiła się broń. Ja
byłem spokojniejszy. Wiedziałem, co się dzieje. Obróciłem i ujrzałem Tess, piękną drowkę,
czarodziejkę i moją ukochaną.
Stała dumnie ze skierowanym w moją stronę palcem wskazującym a kilka
centymetrów przed moją twarzą unosił się w powietrzu jeden z kamieni, jakimi wyłożony był
dziedziniec. Dla nie wprawionego oka Tess po prostu wskazywała na mnie, lecz ja widziałem
słabą aurę magii wokół opuszka palca, który był oskarżająco wymierzony w moją stronę. Na
moim obliczu zagościł uśmiech, który moja ukochana podsumowała niezbyt miłym
grymasem.
– Może byś tak przestał oszukiwać, co ? – powiedziała z lekkim wyrzutem i wyraźnym
nakazem. – No, nie gap się tak, tylko zdejmij ten głupi pierścionek i walcz jak na elfa
przystało! – to zdanie ugodziło w moją godność. Tess, jako jedna z niewielu umiała mnie
wyprowadzić z równowagi. Powoli obróciłem się w stronę Endiego, który już gdzieś schował
swój nóż i tylko patrzył na mnie z powątpiewaniem. Ściągnąłem pierścień ze swego palca i
podałem go mojemu przyjacielowi, jednocześnie posyłając mu rezolutny uśmiech.
Przystąpiłem więc do „walki” z moją „przeciwniczką”.
Na sygnał, który tylko my dwoje usłyszeliśmy rozpoczęliśmy inkantacje.
Błyskawicznie rzuciłem na siebie urok tworząc kilkanaście odbić własnej postaci. W
rezultacie otoczył mnie tłum identycznych leśnych elfów. Były to oczywiście niezdolne do
walki iluzje, ale myliły przeciwnika, który nie wiedział w kogo ma uderzać. Zawsze lubiłem
ten czar, lecz teraz nie miałem czasu, aby go podziwiać. W moim kierunku wystrzelił istny rój
białych, oszlifowanych kamieni, które szybko unosiły się z podłoża, na którym staliśmy.
Moje iluzjonistyczne kopie ginęły pod ciosami tych zaimprowizowanych pocisków. Zacząłem
znowu inkantacje. Byłem już w połowie, gdy nagle jeden z kamieni trafił mnie w brzuch,
skutecznie umożliwiając mi kontynuowanie formuły. Zgiąłem się w pół i zacząłem
błyskawicznie myśleć. „Jeśli teraz nie powstrzymam jej ataku, to przegram! Nigdy...” Nagle
wpadłem na rewelacyjny, moim zdaniem, pomysł. Wstałem i poprzez krótki gest rzuciłem
czar. Był on stary i prosty, lecz nadal skuteczny. Z moich rąk wyfrunęły małe magiczne
ładunki niszczycielskiej, magicznej mocy niszcząc i obracając w pył kamienie posłane przez
Tess. Po chwili w powietrzu latało tyle kurzu, że utworzył on mgłę i uniemożliwił
dostrzeżenie przeciwnika. Przez sekundę zastanowiłem się nad kolejnym ruchem, a następnie,
z paskudnym uśmiechem na ustach rozpocząłem splatać kolejny wzór zaklęcia. Moje ciało
okryła cieniuteńka, niezwykła warstwa. Stałem się zupełnie niedostrzegalny dla zwykłych
oczu.
Gdy mgła opadła powoli zakradłem się za Tess. Nie mogła mnie zobaczyć, więc
spokojnie rzuciłem kolejne zaklęcie i dopiero wtedy rozproszyłem powłokę niewidzialności.
Gdy moja ukochana uświadomiła sobie co się stało, było już za późno. Moja magia
skutecznie ją unieruchomiła. Powoli podszedłem do niej i wyszeptałem do ucha.
– Nie muszę oszukiwać, żeby cię pokonać. A tak poza tym, chyba mówi się „dzień dobry”, a
nie wyzywa na pojedynek i obrzuca kamieniami. Zresztą... – mój wywód został przerwany
przez potężny, prawy sierpowy, który trafił mnie prosto w szczękę i posłał kilka metrów do
tyłu. Lecąc jeszcze nie wiedziałem, co się stało, lecz gdy uderzyłem o twarde kamienie już do
mnie dotarło, o co chodzi. Zapomniałem o tym, że Tess jest drowką i o jej naturalnej
odporności na magię. Próbowałem się podnieść, lecz świat wokół mnie zawirował w szalonej
gamie kolorów. Zamknąłem oczy i poczułem jak powoli tracę przytomność. W ostatniej
chwili świadomości usłyszałem jedno, jedyne zdanie.
5
–Zatem dzień dobry... – Próbowałem się uśmiechnąć, lecz w tym momencie ogarnęła mnie
ciemność i cisza.
Powoli dochodziłem do siebie, choć nie było to najprzyjemniejsze wydarzenie jakie udało
mi się przeżyć. Bolało mnie prawie wszystko, poczynając od głowy, w której huczał mi jakiś
wodospad a kończąc na stopach, które rwały ostrym, piekącym bólem, który zwykle
towarzyszył poważnym otarciom skóry. Powoli otworzyłem oczy. Ostrość nie chciała
powrócić, lecz po chwili widziałem już normalnie. Rozglądnąłem się ostrożnie, gdyż czaszka
nadal mi dokuczała. Leżałem we własnym łóżku z mokrym okładem na czole. Pokój był
pusty i zaciemniony. Ostrożnie poruszyłem się. Mimo silnego bólu udało mi się usiąść.
Znajdowałem się pod kołdrą, która okrywała mnie w połowie. Na licznych siniakach i
zadrapaniach znajdowały się zioła i opatrunki. „Nasza kapłanka jest niezła w swoim fachu”.
Ta myśl przywołała mi przed oczy obraz sprzed kilku lat, gdy co dopiero wstąpiłem do
Strażników. Przywitała mnie wtedy dość ostro i chłodno. Uważała mnie za jednego z
rekrutów, który nie ma szans na pozostanie w klanie wojowników na dłużej. Na szczęście
pomyliła się. Należałem już do bractwa przez dość długi czas i nieźle sobie radziłem. Nagłe
nasilenie bólu w boku szybko zakończyło moje rozmyślania. Położyłem się z powrotem i
pozwoliłem mojemu ciału wracać do zdrowia.
Kilka godzin później, skrzypienie drzwi wyrwało mnie z niespokojnej drzemki. Nie
otworzyłem oczu i udawałem, że śnię dalej. Usłyszałem jak wchodząca osoba podchodzi do
mojego łóżka. Po chwili, gdy najwyraźniej stwierdziła, że śpię zajęła miejsce nieopodal na
fotelu. Nie byłem w stanie stwierdzić co robi, gdyż mój słuch nie był już tak wyczulony jak za
młodych lat, gdy walczyłem o przeżycie w lesie. Ostrożnie otworzyłem oczy i nie poruszając
się spojrzałem w kierunku mojego gościa. Zdziwiłem się, gdyż nie ujrzałem praktycznie nic,
poza czarną, bezosobową sylwetką. Powoli przeszedłem na infrawizję. Moim oczom ukazała
się cała gama kolorów, które odpowiadały ciepłu otoczenia. Była to jedna z wielu
umiejętności, które pozwalały poruszać się elfom nawet podczas najciemniejszych nocy.
Przydawały się także we wszelakiego rodzaju podziemiach. Spojrzałem ponownie na fotel i
ujrzałem kobiecą postać, która wpatrywała się zamyślonym wzrokiem w zasłonięte okna. Na
mojej twarzy pojawił się słaby uśmiech, gdyż rozpoznałem mojego tajemniczego gościa.
Wszędzie bym ją rozpoznał. To była Tess. Ta sama, przez którą leżałem tutaj cały obolały.
Postanowiłem sprawić jej niespodziankę i jednocześnie zażartować z niej. Zamknąłem oczy i
ostrożnie, prawie niesłyszalnie wyszeptałem inkantację. Pozornie nic się nie stało, lecz
zawsze miałem takie wrażenie, gdy rzucałem to potężne zaklęcie. Zatrzymanie czasu było
trudne i niebezpieczne, lecz zawsze przydatne i skuteczne. Starałem się nie wykorzystywać
go zbyt często i bez powodu, lecz teraz byłem zmuszony sytuacją. Przynajmniej tak mi się
wydawało... Prawdopodobnie Tess nawet nie zauważy moich działań. Przynajmniej przez
jakiś czas. Zdążyłem jeszcze spleść dwa zaklęcia, zanim czas znowu zaczął biec normalnie.
Cierpliwie czekałem na efekty moich starań. Po chwili zaczęło się.
Tess nagle wstała i zaczęła wodzić rozpaczliwie wzrokiem po pokoju. Magia robiła
swoje. Mój gość zaczął biegać po pomieszczeniu, a w jej oczach błyszczał blady odcień
strachu pomieszany z gorącą czerwienią paniki. Uśmiechnąłem się tylko złośliwie. Raptem
Tess wypadła za drzwi. Ostrożnie usiadłem, a następnie wstałem. Przez chwilę bałem się, że
nie będę w stanie przejść tych kilku kroków, które były mi konieczne do szczęścia.
Najwyraźniej bogowie sprzyjali mi tego dnia, gdyż w miarę szybko doszedłem do ściany.
Nadal zdyszany wymówiłem po kolei dwie inkantacje. Dzięki pierwszej na łóżku ukazało się
moje ciało, za to druga skutecznie mnie ukryła pod warstewką niewidzialności. Po chwili do
pokoju wkroczyła najwyższa kapłanka z Tess u boku. Szybko podeszła do mojego łóżka, po
czym tylko pokręciła głową, przytuliła mocno moją ukochaną, zmówiła modlitwę i wyszła z
pokoju. Tess usiadła w fotelu i płakała. Zrobiło mi się jej żal i poczułem, że przesadziłem.
6
Najpierw rozproszyłem iluzję z łóżka, a następnie niewidzialność. Gdy Tess ujrzała, co się
dzieje, najpierw na chwilę zamilkła, po czym rzuciła się na mnie. Myślałem, że chce mnie
pobić albo i gorzej, lecz nie miałem siły się bronić. Wykręcenie tego numeru odebrało mi
resztkę energii. Ledwo stałem. Na szczęście Tess tylko mnie objęła i starała się powstrzymać
nadal płynące z jej oczu łzy. Po chwili pocałowała mnie mocno. Gdy oderwała swoje usta od
moich zapytała.
– Jak mogłeś ? Jak mogłeś mi to zrobić ? – w tych słowach brzmiał wyrzut, lecz jednocześnie
radość i ulga.
– Wiesz, że ja... jestem zdolny... do wszystkiego. – moja odpowiedź była krótka i przerywana,
gdyż ukochana ścisnęła mnie tak, że ledwo mogłem oddychać. Do tego byłem już na skraju
wytrzymałości i stwierdziłem, że ten pomysł nie był najlepszy. Poczułem, że powoli osuwam
się na ziemię. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Na szczęście Tess pomogła mi dowlec się
do łóżka.
Zwaliłem się na nie z ulgą. Poczułem się wprost nieziemsko zmęczony. Zdążyłem
tylko wyszeptać :
– Przepraszam... - po czym ogarnął mnie sen. Wiedziałem, że Tess mi odpowiedziała, lecz nie
dosłyszałem dokładnie co. Oddałem się niezbyt miłym majakom chorego.
Obudziłem się rano. Większość moich ran już się zagoiła i czułem się nieźle.
Co prawda byłem jeszcze trochę osłabiony, lecz już nie było tragicznie. Jak na efekty po
pojedynku na magię było całkiem nieźle. W skrajnych przypadkach czarodzieje tracili
kończyny, a czasem i życie. Mnie się udało.
Rozejrzałem się. Tess siedziała nadal w fotelu. Wydawało mi się, że wpatruje
się w coś, lecz po chwili uświadomiłem sobie, że moja ukochana śpi. Usiadłem i przy pomocy
magii wyciszyłem moje ruchy. Powoli ubrałem się i wstałem. Ostrożnie podszedłem do drzwi
z zamiarem pójścia po coś do jedzenia i przeproszenia naszej głównej kapłanki.
– Gdzie to się wybierasz ? – dobiegło mnie pytanie. Uśmiechnąłem się. Nie miałem pojęcia w
jaki sposób wyczuła, że się obudziłem, lecz to było nieważne. Sprawiło mi radość, że nie
pozwoliła mi wyjść. Nie miałem tak naprawdę ochoty spotkać się z naszą przedstawicielką
wiary. Powoli obróciłem się. Stwierdziłem, że Tess spodobał się mój fotel, gdyż cały czas w
nim siedziała i najwyraźniej bardzo jej to odpowiadało. Na jej wargach gościł uśmiech, który
przyniósł mi ulgę. Oznaczało to, że się na mnie nie gniewa. Zlustrowałem ją wzrokiem. Była
jak zwykle piękna. Ubrana w ciemnofioletową suknię, która zasłaniała praktycznie tylko to,
co najważniejsze, wyglądała wspaniale. „Jedno muszę jej przyznać. Strój to ona umie dobrać”
pomyślałem, jednocześnie odpowiadając na jej pytanie.
– Miałem zamiar iść przeprosić za mój wybryk naszą kapłankę. –
– Nie musisz, już to zrobiłam. Nadal chciałabym wiedzieć, dlaczego mi to zrobiłeś. –
– Chciałem dać ci nauczkę. Widzę, że mi się udało, lecz nie wiem, czy przypadkiem nie
przesadziłem troszeczkę. – To zdanie zostało podsumowane przez moją rozmówczynię
niezbyt miłym grymasem, który miał potwierdzić moje przypuszczenia.
– No dobrze. Przesadziłem, ale przecież już przeprosiłem. –
Z ust Tess nadal nie zniknął grymas. Zacząłem łapać o co chodzi. Powoli Tess wstała, a ja
cofnąłem się o krok.
– Przecież jestem ranny i w ogóle... – próbowałem się wykręcić, lecz z marnym skutkiem.
– Eee, te kilka draśnięć to rany ? Nie wydaje mi się. Poza tym nie masz uszkodzonych
żadnych strategicznych miejsc, prawda ? – Tess przybliżyła się do mnie o krok z miną
niewiniątka.
Powoli przełknąłem ślinę. Wiedziałem, że ona to robi złośliwie. Doskonale wiedziała,
że w takim stanie sprawi mi większy ból niż przyjemność. „Złośliwość drowów nie zna
granic. No, ale chyba sam sobie zasłużyłem ” pomyślałem jednocześnie próbując podejść
7
wzdłuż ściany do drzwi. Tess, widząc mój zdesperowany ruch tylko paskudnie się
uśmiechnęła i sięgnęła do stanika wyciągając klucz. Następnie schowała go w to samo
miejsce i zrobiła następny krok. Uświadomiłem sobie, że to już koniec. Nie chciałem z nią
walczyć, bo nie miałem szans. Moje siły zarówno fizyczne jak i magiczne były poważnie
osłabione. „Może to nie będzie jednak takie złe ?” pomyślałem i z niezbyt pewną miną
podszedłem do Tess.
Objąłem ją ostrożnie. Wolałem nie podrażnić żadnego z nieprzyjemnych zadrapań,
jakie znajdowały się na mojej skórze. Tess gładko przylgnęła do mnie, skutecznie mi to
uniemożliwiając. Na widok tego, że zaciskam zęby, tylko uśmiechnęła się szelmowsko i
położyła swoje dłonie na moich barkach. Stwierdziłem, że powoli przyzwyczajam się do
niemiłego, piekącego bólu, który rozchodził się teraz z wielu miejsc na moim ciele.
Pocałowałem ją lekko i z uczuciem. Odwzajemniła pocałunek. Chwilę później, nawet nie
wiem jak, wylądowaliśmy na ścianie. Moje potłuczone plecy zabolały tak, że chciałem
krzyknąć, lecz Tess skutecznie uniemożliwiła mi to długim i namiętnym pocałunkiem. Po
chwili, ból zaczął ustępować. Wtedy Tess odeszła na odległość kroku ode mnie i uśmiechnęła
się. Znałem ten uśmiech i niezbyt go lubiłem. Znajdował się on na wargach mojej miłej tylko
wtedy, gdy chciała mi koniecznie zrobić na złość i miała pewność, że jej się udało.
Oderwałem od ściany moje biedne plecy. Przyniosło to wielką ulgę i dało chwilę do namysłu.
Niestety nie wymyśliłem nic sensownego, gdyż Tess z powrotem mnie dopadła. Objąłem ją
rękami w talii.
Wydawało się, że tylko na to czekała. Usłyszałem drobną, błyskawiczną inkantację i
poczułem, że nie mogę oderwać swoich dłoni od siebie. Były sklejone, zabezpieczone lepiej
niż w kajdanach. Tess szybko wyślizgnęła się i usiadła na łóżku. Podniosłem ręce w górę w
pytającym geście. Kolejny uśmiech był odpowiedzią na moje zagranie. Podszedłem do niej
powoli. Nie miałem zielonego pojęcia, co ona planuje i szczerze mówiąc to niezbyt miałem
ochotę to sprawdzić. Tess gestem wskazała mi miejsce obok siebie. Usiadłem, niezbyt pewny
tego, co będzie dalej. Moja miła obróciła się w moją stronę i powoli i z rozmysłem
powiedziała.
– Cóż, byłeś dziś bardzo niegrzeczny, więc i ja mam zamiar zachowywać się niepoprawnie. –
Dla moich uszu brzmiało to mniej, więcej jak zdanie : „Nie próbuj nawet protestować, bo i
tak to nic nie da.”
Po tych pokrzepiających słowach zostałem pchnięty tak, że znalazłem się w pozycji,
która nie była dla mnie najmilsza, czyli leżącej. Po moich plecach znowu popłynęły fale bólu.
Tess usiadła sobie obok mnie i zaczęła wodzić dłonią po mojej klatce piersiowej, z tym, że z
pełnym rozmysłem najczęściej jej palce natrafiały na moje siniaki lub zadrapania. Znowu
poczułem ból. Przez większość tamtej nocy odczuwałem to samo, lecz pod koniec pojawiła
się przyjemność, a później rozkosz, która przytłumiła pierwsze odczucie. Gdy w końcu Tess
miała dość, rozproszyła zaklęcie, które mnie więziło. Nie zdążyłem nawet nic powiedzieć,
gdyż momentalnie ogarnął mnie sen.
Obudziłem się rano i jak zwykle moja ręka wyruszyła w swoją wędrówkę.
Tym razem natrafiła na ciepłe ciało Tess. Uśmiechnąłem się. Od tak dawna nie byłem w
stanie obudzić się w ten sposób. Pewien czas temu Tess przeprowadziła się do swojego
własnego pokoju i rzadko przebywała w moim. Ja zresztą w jej też. Nie była to
najszczęśliwsza sytuacja, lecz co mogłem z tym zrobić ? Nagle zostałem brutalnie wytrącony
z moich rozmyślań przez głośne pukanie do drzwi. Naciągnąłem na siebie spodnie i uchyliłem
ostrożnie odrzwia. Przez powstałą szparę, wystarczającą by porozmawiać i zobaczyć
porannego gościa, ale tak wąską, żeby on lub ona nie był w stanie zajrzeć do pokoju
wyjrzałem na korytarz. Ujrzałem jedną z początkujących rekrutek.
8
– Witaj Pevverze. Zostałam tu przysłana przez Verga. Podobno umiesz dobrze uczyć sztuki
magicznej. Czy zostaniesz moim nauczycielem ? – To pytanie kompletnie zbiło mnie z tropu.
Było tak bezpośrednie i proste, że aż uderzyło niemile w moją intuicję. Coś się święciło.
Po chwili zastanowienia, jednak udało mi się rozszyfrować, o co tu chodzi. Verg tym
razem przesadził. Przysłał mi tu jakąś dziewczynę, tylko po to, żebym miał jak najmniej
czasu, aby być z moją Tess. Obejrzałem dokładnie kandydatkę na moją uczennicę. Była
człowiekiem, lecz jak na ludzkie standardy była bardzo ładna. Co prawda nigdy nie dorówna
elfom, ale musiałem przyznać, że Verg się postarał. Powoli, udając zamyślenie
odpowiedziałem.
– Przykro mi, moja droga, ale Vergi się pomylił. Po pierwsze jestem czarownikiem, nie
magiem, więc nie jestem w stanie cię uczyć. Po drugie, nie mam czasu na uczniów. Przykro
mi, że nie mogę ci pomóc. – Na twarzy dziewczyny pojawił się grymas niezadowolenia.
– Idź do Garricka, on ci przydzieli nauczyciela. – poradziłem, po czym pożegnałem ją ciepło i
zamknąłem drzwi. Usłyszałem jak moja niedoszła uczennica odchodzi, cicho mrucząc pod
nosem jedne z gorszych przekleństw, jakie w życiu słyszałem. Oparłem się plecami o drzwi i
zlustrowałem pokój. Musiałem przyznać, że miałem tam niezły bałagan. Pełno zapisków,
przedmiotów i części garderoby (nie tylko mojej) walało się dosłownie wszędzie.
Postanowiłem zrobić porządki. Wyciszyłem pokój, po czym uczyniłem go niewidzialnym dla
Tess. Miałem nadzieję, że tym razem się nie obudzi. Przy pomocy czaru lewitacji zacząłem
układać rzeczy na swoich miejscach. Szło mi to dość opornie, ponieważ nie umiałem
przenosić na raz więcej niż dziesięć rzeczy, podczas gdy na przykład
Tess mogła spokojnie unieść ponad dwa razy tyle i to bez żadnego wysiłku. Po piętnastu
minutach pokój znajdował się w stanie, który ludzie zwą porządkiem.
Odwróciłem się w stronę mojej ukochanej, która nadal leżała w łóżku pogrążona w głębokim
śnie. Wyglądała słodko i niewinnie. Westchnąłem lekko i wspomniałem moment naszego
pierwszego spotkania. Wydawało się, że wieki minęły od tamtego czasu.
Rozproszyłem zaklęcia, które miały ochronić ją przed obudzeniem i wyszedłem na
balkon. Nagle uświadomiłem sobie, że przecież praktycznie nic na sobie nie mam. Na
szczęście na dziedzińcu, jak i na innych balkonach nie było nikogo. Przywołałem magicznie
moje szaty i od razu poczułem się pewniej. Rozglądnąłem się ponownie i wyczułem coś
dziwnego. Było strasznie pusto. O tej porze zwykle wojownicy i łowcy zaczynają swoje
ćwiczenia a kapłani modły w świątyni. Zaniepokoił mnie ten stan rzeczy. Podszedłem do
łóżka i obudziłem Tess.
– Wstawaj, coś jest nie tak. Nikogo jeszcze nie ma i panuje grobowa cisza. – odpowiedzią na
moje stwierdzenie było najpierw ziewnięcie a następnie powątpiewające spojrzenie.
– Może jeszcze wszyscy śpią ? – odpowiedziała, choć sama nie wierzyła w to, co mówi.
Wstała, co bardzo mi się spodobało, gdyż nie miała na sobie zupełnie nic. Jak zwykle w
takich sytuacjach posłała mi spojrzenie, które miało oznaczać „No i co ?” i zaczęła się
ubierać. Poszło jej to bardzo sprawnie i już po chwili byliśmy gotowi do wyjścia. Zaraz przed
drzwiami podałem Tess małą butelkę. Podobną miałem u pasa. Znajdował się w nich płyn
uzdrawiający o bardzo szybkim i skutecznym działaniu. Wyszliśmy z pokoju i skierowaliśmy
się w stronę stołówki. Powoli schodziliśmy schodami a wokół nas panowały mrok i cisza.
Tess przesłała mi niezbyt pewne spojrzenie, ale ja tylko się uśmiechnąłem i przytuliłem ją do
siebie. Wiedziałem, że powinniśmy rzucić na siebie czary ochronne, lecz coś mi
podpowiadało, że przecież nie ma takiego stworzenia, które byłoby w stanie nam zagrozić.
Chyba byłem zbyt pewny siebie w tamtych czasach. Weszliśmy ramię w ramię do stołówki i
zatrzymaliśmy się nagle w zdziwieniu, gdyż była całkiem pusta. To nie był zwykły widok. Po
prostu o tej porze zawsze ktoś tu siedział. Nagle usłyszałem, jak wielkie drewniane drzwi
zamykają się za nami. Obejrzałem się, aby sprawdzić, co się dzieje. Tess zrobiła to samo.
9
Stwierdziliśmy, że odrzwia są zamknięte i dobrze zaryglowane. Obróciliśmy się nagle
pchnięci tą samą myślą. Pułapka.
Nagle wokół nas pojawił się tłum, który wypełnił prawie całą stołówkę. W tym
samym momencie usłyszeliśmy wypowiedziane chóralnie jedno zdanie :
– Niespodzianka, wszystkiego najlepszego z okazji dziesięciolecia! – ten okrzyk spowodował,
że prawie usiadłem. Tak, przypomniałem sobie. Dokładnie dziesięć lat temu poznałem Tess w
pewnej niezbyt ładnej tawernie, bardzo daleko stąd. Pamiętam doskonale ten dzień.
Rozglądnąłem się po tłumie. Zauważyłem tam masę znajomych twarzy. Byli tam Garrick,
Endi, Dark Wiadro, Ellfaran, Verg i wielu, wielu innych. Zaskoczyła mnie tylko nieobecność
Dedala. „Trudno” pomyślałem i zacząłem wszystkim dziękować. Tess stała obok mnie
uśmiechając się z zadowoleniem. Po kilku minutach, gdy przywitaliśmy i podziękowaliśmy
wszystkim, do sali wszedł Dedal. Jak zwykle miał na sobie ubiór wysokiego strażnika.
Wyglądał władczo, lecz jednocześnie przyjaźnie i swojsko. Powoli podszedł w naszą stronę.
Zauważyłem jednak jedną niepokojącą rzecz. Nie uśmiechał się. Wszyscy, gdy podchodzili
witali nas ciepłym, serdecznym wyrazem twarzy, lecz jego była surowa i smutna.
Przeczuwałem, że coś się święci. Gdy znalazł się o kilka kroków ode mnie i od Tess stanął i
rozglądnął się. Następnie podszedł do nas na wyciągnięcie ręki i przemówił.
– Nie chciałbym was martwić, lecz jest pewne zadanie, do którego jesteście mi konieczni. Nie
chcę wam popsuć święta, lecz muszę. Sprawa nagli i jest bardzo ważna. Przepraszam was,
lecz wiecie jak to jest. Pozwólcie za mną. – tylko skinąłem głową. Tess podobnie i
podążyliśmy do komnat Dedala, który w tym czasie przeprosił wszystkich i szybko nas
dogonił. W tym wszystkim martwiło mnie tylko jedno. Z ważnych zadań rzadko wracali żywi
agenci...
Weszliśmy do pokoju Dedala i usieliśmy na wskazanych przez niego miejscach.
Zawsze podziwiałem gust naszego przywódcy. Na ścianach wisiało pełno magicznej broni,
różdżek oraz wszelkich artefaktów. Większość z tych rzeczy była zdobyczna, lecz bardzo
dobrze wiedziałem, że niektóre były zakupione i to za bardzo duże pieniądze. Strażników
było stać na takie szaleństwa. Zarabiali tyle, że nawet ci niezbyt skromni byli zadowoleni, a w
skarbcu zawsze pozostawał jeszcze zapas monet i innych wartościowych przedmiotów.
Rozsiadłem się w fotelu i czekałem na przemowę, która niewątpliwie miała nastąpić. Kątem
oka dostrzegłem, że Tess zrobiła to samo. Dedal podszedł do barku i zaproponował nam coś
do picia. Równocześnie odmówiliśmy. Nasz dowódca nalał sobie kiekich wina i usiadł po
drugiej stronie długiego, dębowego biurka. Z jego ruchów wywnioskowałem, że nie wie od
czego zacząć.
– Zacznij od początku. – powiedziałem, zaskakując Dedala. Na jego twarzy pojawił się
uśmiech. Najwyraźniej postanowił zastosować się do mojej rady.
– Dobrze więc. Będę się streszczał. Zadanie jest niebezpieczne i musi, powtarzam, musi być
załatwione bez zbytniego rozgłosu. Będziecie mogli liczyć tylko na siebie i na trzecią osobę,
która wyruszy razem z wami. Jak na razie przejdę do opisu zadania. Odnaleźliśmy tajną bazę
wypadową Czerwonych Magów. Wiemy, że mają zamiar zaatakować kilku naszych ukrytych
agentów. Nie możemy do tego dopuścić. Szczegóły nie są mi znane, gdyż nasze akcje były
tajne i tylko jeden z naszych ludzi wie, co tam dokładnie robiliśmy. To właśnie on z wami
pójdzie. Waszym zadaniem będzie odnalezienie i zniszczenie bazy Czerwonych. Nie mogą
pozostać żadni świadkowie, żadne ślady itp. Jakieś pytania ? – wiedział, że nie będzie
żadnych, lecz musiał zapytać. Teoretycznie każdy strażnik mógł odmówić wykonania
zadania, lecz to nie było w naszym stylu. Wyruszymy na tą misję i zakończymy ją, nawet za
cenę życia. Jedyną zagadkową sprawą była ta tajemnicza „trzecia osoba”. Dedal wiedział, o
co chodzi, gdy posłałem mu pytające spojrzenie. Wypowiedział jakieś słowo, którego nie
wychwyciłem i w obręb światła padającego z licznych lamp wsunęła się jeszcze jedna postać.
Osoba, którą znałem aż za dobrze. To był Verg...
10
Po moich plecach przeszedł dreszcz. Mogłem zaufać prawie każdemu, kogo
znałem, lecz do Verga nie miałem zbyt wielkiego przekonania. Wiedziałem, co jest między
nim a Tess, lecz ignorowałem to. Liczyłem na trochę szczęścia w tym związku, a poza tym
wydawało mi się, że mam przewagę. Niewielką, ale zawsze. Tess spojrzała na mnie
niepewnie, lecz ja tylko przytaknąłem i wstałem, aby powitać trzeciego członka naszej
niewielkiej grupy. Dedal dał nam znak, że możemy odejść. W momencie, gdy zbliżałem się
już do drzwi, zaraz za pozostałą dwójką, usłyszałem prośbę.
– Zostań na chwilę, Perv. Muszę ci coś powiedzieć. Reszta może odejść. – zatrzymałem się.
Odczekałem aż Tess i Verg opuszczą pokój, po czym odwróciłem się, aby stanąć twarzą w
twarz z dowódcą. Znowu widziałem niepewność w jego oczach. „Powinien być bardziej
stanowczy” pomyślałem. Wiedziałem, że komnata jest magicznie chroniona, przed wszelkimi
próbami szpiegostwa, więc mogliśmy porozmawiać szczerze.
– Chciałem ci podziękować za twoją postawę. Wiem, że nie jest to dla ciebie łatwe, lecz
uwierz mi, tylko on ma odpowiednie informacje, by z wami iść. – Brzmiało to jak
usprawiedliwienie i trochę mnie zdziwiło. Rzadko się zdarzało, by Dedal tłumaczył się przed
kimkolwiek.
– Wiesz, że nie będzie mi łatwo, lecz pójdę z nim. Zrobię to w równej mierze dla ciebie, co
dla Tess. – odwróciłem się, chcąc odejść, lecz kilka kroków przed drzwiami przystanąłem i
dodałem – Poza tym, sam mi kiedyś mówiłeś, że nie ma osób niezastąpionych. Dobrze wiesz,
że mógł z nami iść jakikolwiek inny agent. Wiedz, że i ja o tym dobrze wiem. – posłałem
mojemu, trochę zakłopotanemu rozmówcy niemiłe spojrzenie przez ramię i wyszedłem.
Oparłem się o drzwi i odetchnąłem z ulgą. Nie myślałem, że odważę się to powiedzieć
Dedalowi prosto w oczy. Po chwili udałem się do swojego pokoju, aby przygotować się do
jednej z trudniejszych misji, jaka kiedykolwiek została mi zlecona.
Jej stopień zaawansowania nie polegał na jej komplikacji, lecz na tym, kto mi będzie
towarzyszył. Jedną z tych osób kochałem, drugą... nie wiem, co wtedy do niego czułem...
Szliśmy wąską, obskurną uliczką, a wokół nas panowała noc. Niebo
przysłoniły ciemne, deszczowe chmury, więc widzieliśmy bardzo mało. Byliśmy uzbrojeni po
zęby we wszelaki ekwipunek, zaklęcia, oraz w moim przypadku, dobrą wolę. Każde z nas
posiadało swoją ulubioną broń. Vergi niósł wielki miecz, od którego pulsowała potężna aura
magiczna. Tess miała przy pasie swoje noże oraz kilka sztuk broni, której nie znałem i
modliłem się, żebym nie odczuł jej działania na własnej skórze. Ja, jak zwykle, dzierżyłem
swój ulubiony kij. Miał on pewne właściwości magiczne, lecz przede wszystkim ułatwiał
znacznie walkę w ręcz. Był tak zaczarowany, że musiałem tylko wysłać telepatyczną
wiadomość, a broń sama uderzała lub parowała. Zdobyłem go zabijając pewnego
czerwonego maga, więc traktowałem go też jako amulet na szczęście. Nie byłem przesądny,
lecz...
Wiedzieliśmy, że na końcu uliczki, którą podążaliśmy znajdują się zamaskowane
drzwi, które miały prowadzić do jakichś podziemi. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że
gdy przekroczymy ten próg, nie będzie już odwrotu. Uliczka urywała się nagle. Naszą drogę
przegrodziła ściana z grubo ciosanych kamieni, obrośniętych mchem. Spojrzałem pytająco na
Tess, która tylko pokręciła głową. To nie była iluzja. Mur naprawdę stał przed nami.
Zacząłem ostrożnie badać kamienie. Pod moimi palcami były zimne, twarde i mokre. Nagle
natrafiłem na małą wypustkę, która okazała się być przyciskiem. Licząc na szczęście i brak
pułapek, nacisnąłem go. Niestety przeliczyłem się. W moją stronę poleciało kilka pocisków.
Przyjąłem je na swój magiczny płaszcz i po chwili stwierdziłem, że niekontrolowany odruch
był jak najbardziej słuszny. W moim okryciu znajdowało się teraz pięć strzałek, które
błyszczały od bliżej nieokreślonej substancji. Nie zależało mi zbytnio, by ta ciecz dostała się
11
do mojego krwioobiegu. Ostrożnie wyjąłem pociski i odrzuciłem daleko od siebie. Tess
popatrzyła się na mnie wymownie. Wiedziałem, że nie lubi, gdy tak ryzykuję.
– Ćwiczę refleks. – powiedziałem uśmiechając się. Grymas Tess pogłębił się, lecz zdawałem
sobie sprawę, że nie na długo. Oglądnąłem się za siebie i zobaczyłem, że kawałek ściany
odsunął się ukazując wąskie przejście. Musieliśmy iść gęsiego, więc ustawiliśmy się w
optymalnej kolejności. Najpierw szedł Verg, ponieważ był najlepiej opancerzony i najlepiej
władał bronią do walki wręcz. Za nim podążała Tess, gdyż i ja, i mój konkurent, chcieliśmy ją
za wszelką cenę chronić. Początkowo protestowała, lecz została przegłosowana. Pochód
zamykałem ja. Miałem pilnować tyłów i ubezpieczać resztę. Schodziliśmy w dół po śliskich
schodach. Tunel wił się i licząc kroki, stwierdziliśmy, że wyszliśmy już poza obręb murów
miejskich. Nie była to zbyt pocieszająca wiadomość. W mieście mogliśmy liczyć na jakąś
pomoc, a gdzieś na pustkowiu niestety nie. Mimo to, byłem dobrej myśli.
Przeszliśmy już dość duży kawałek i nie znaleźliśmy żadnych wrogów. Jakby na złość
usłyszałem przed nami szelest. Tess też go zauważyła, lecz Verg nie. Sięgnąłem szybko nad
moją towarzyszką i złapałem nieuważnego wojownika za ramię. Momentalnie stanął.
– Ja pójdę. – szepnąłem do moich kompanów, po czym równie cicho wypowiedziałem
inkantacje i pokryty już dobrze znaną powłoczką niewidzialności ruszyłem do przodu.
Zauważyłem w oczach Tess sprzeciw, lecz nie dałem jej czasu na wyperswadowanie mi
pomysłu. Lubiłem takie akcje, a moja luba nienawidziła jak je wykonywałem. Co zrobić,
takie jest życie. Jednemu miód, drugiemu trucizna...
Po chwili moim oczom ukazała się mała jaskinia z kilkoma odnogami. Niektóre
pewnie były tylko niszami lub ślepymi zaułkami, lecz stwierdziłem, że co najmniej dwie są
korytarzami. W pomieszczeniu było pełno stalagmitów i stalaktytów, które ograniczały
widoczność, lecz nie wydawało mi się, żeby ktoś znajdował się w pomieszczeniu. Kucając
przeszedłem wzdłuż ściany kilka kroków. Nie myliłem się zbytnio. Trzy korytarze, dwie nisze
oraz jeden ślepy zaułek. W jaskini nie zauważyłem nikogo, prócz kilku nietoperzy. Powoli
wróciłem do moich towarzyszy. Gdy byłem już kilka kroków od nich, rozproszyłem
niewidzialność. Verg wzdrygnął się, lecz Tess tylko popatrzyła się na mnie ostro i posłała mi
spojrzenie typu „głupol”. Już otwierałem usta, by powiedzieć, co widziałem, gdy nagle
usłyszałem :
– Trzy korytarze, dwie nisze oraz ślepy zaułek. – zamurowało mnie. Tess dokładnie
wiedziała, co się przed nami znajduje. „Jak ?” pomyślałem niedowierzając.
– Jestem drowką, głupku. Jaskinie to moje naturalne środowisko. – no tak, jak zwykle
zapomniałem. Przyzwyczaiłem się do tych ciągłych niespodzianek.
– W takim razie, co to był za szelest ? –
– Może coś żyje kilka lub kilkaset metrów stąd. W takich jaskiniach echo może nieść dźwięk
przez kilka mil. – Tak, to było jej środowisko.
Poszliśmy dalej. Gdy przestrzeń wokół nas rozszerzyła się w jaskinię, rozdzieliliśmy
się. Każde z nas dokładnie przeszukało swoją część. Ku mojemu zdziwieniu znaleźliśmy coś,
co poprzednio przeoczyłem. Była to garść popiołu, leżąca dokładnie pośrodku pieczary
pomiędzy dwoma ogromnymi głazami. Gdy podszedłem bliżej do Tess, która kucała przed
zagadkowym pyłem, zauważyłem coś, przez co zrobiło mi się nieswojo. Nieopodal leżał
strzępek niebieskiego materiału i trochę drzazg. Już wiedziałem, co tu zaszło. Przede mną
leżały szczątki jakiegoś rozumnego stworzenia, które prawdopodobnie kiedyś było magiem.
Ciarki mi przeszły po plecach. Taki efekt pozostawiało tylko jedno, dość potężne zaklęcie
dezintegrujące. Ktoś, kto spopielił tego biedaka musiał być dobrze wyszkolony w sztuce
rzucania zaklęć.
Nagle moje rozmyślania zostały przerwane przez szelest dochodzący zza moich
pleców. Moje elfie uszy podpowiedziały mi, że hałas pochodził z odległości około ośmiu
12
metrów. Nie mogłem zawierzyć im całkowicie, gdyż w jaskiniach dźwięk rozchodził się
całkiem inaczej niż na powierzchni. Rzuciłem się w bok dokładnie w tym samym momencie
co Tess. Wybraliśmy inne kierunki. Ja skoczyłem w prawo, ona zaś w lewo, a pomiędzy nami
przeleciała, rozświetlając jaskinie błyskawica. Na szczęście nie dotknęła żadnego z nas i
nieszkodliwie osmaliła jeden ze stalaktytów.
Podniosłem się błyskawicznie, wymawiając inkantacje i w momencie, gdy byłem już
na nogach, wokół mnie pojawiło się pełno moich kopii. Rozejrzałem się. Sytuacja nie była
dobra. Przede mną i Tess znajdowała się trójka czerwonych magów. Dwie kobiety, w
prezentujących ich wdzięki, głęboko wyciętych szatach, przez które podniosło mi się
ciśnienie oraz mężczyzna, który nie wyróżniał się zbytnio niczym. Każde z nich trzymało w
ręce różdżkę i wszyscy troje mieli na ustach drwiące uśmieszki. Mierzyliśmy się chwilę
wzrokiem, po czym, jakby na dany sygnał zaczęliśmy rzucać czary. Postanowiłem szybko ich
wykończyć. Za sobą również usłyszałem prędko wymawiane słowa. Tess najwyraźniej nie
zamierzała być gorsza. Powietrze aż trzeszczało od nagromadzonej mocy. Nasi przeciwnicy
chcieli użyć potężnej magii, ja natomiast zadowoliłem się prostymi i szybkimi zaklęciami.
Jednej z kuso ubranych przeciwniczek posłałem uformowaną z magicznej energii kwasową
strzałę. Słysząc krzyki powodowane działaniem żrącej substancji, uczyniłem drobny ruch
ręką i zacząłem wymawiać formułę kolejnego zaklęcia. W następnej sekundzie pięć
magicznych pocisków ugodziło w drugą z czarodziejek, skutecznie uniemożliwiając jej
kontynuowanie czaru. W momencie, gdy już kończyłem inkantację potężnego uroku, który
miał zająć się trzecim przeciwnikiem zza moich pleców wyleciała błyskawica i zamieniła
dumnego maga w kupkę spalonego mięsa. Uśmiechnąłem się. To ten czar zajął Tess tyle
czasu. Powróciłem zatem do pozostałych przeciwniczek. Jedna leżała na ziemi i wijąc się
krzyczała niemiłosiernie, a druga już wymawiała słowa kolejnego zaklęcia. Momentalnie
rozpocząłem swoją inkantację, gdy nagle wokół mnie zaroiło się od podobizn czerwonej
czarodziejki. Wyrzuciłem w ich stronę kilka magicznych pocisków, lecz nawet wtedy
pozostały jeszcze cztery postacie. Nie lubię, gdy ktoś bawi się ze mną w kotka i myszkę.
Usłyszałem za moimi plecami jedno jedyne słowo magiczne. Momentalnie padłem na ziemię
i poczułem palące gorąco na plecach. Gdy podniosłem wzrok, na miejscu gdzie przedtem
znajdowała się moja przeciwniczka, była już tylko kupka zwęglonych kości. Powoli wstałem i
odwróciłem się do Tess.
– Przecież mogłaś mnie podpalić ! – nie byłem zadowolony myślą, że to ja mogłem zostać
takim kopczykiem osmalonych szczątek.
– Po pierwsze, nie krzycz, bo jesteśmy w jaskiniach i właśnie poinformowałeś wszystkich w
promieniu kilku kilometrów, że tu jesteśmy. Po drugie, podobno chciałeś poćwiczyć swój
refleks, więc ci to umożliwiam. – Na jej twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek.
Odwróciłem się tylko z kwaśną miną i rozejrzałem po komnacie. Nigdzie nie było
widać Verga. Zaczynałem się o niego martwić, gdyż jest to rycerz wielkiego męstwa i nigdy
nie unikał on walki. Przeszedłem kilka kroków w tę i w tamtą stronę rozglądając się i
wytężając słuch. Nic. Ani widu, ani słychu. Tak jakby rozpłynął się w powietrzu. Obróciłem
się w stronę Tess i zobaczyłem, że na jej twarzy też maluje się niezdecydowanie. Rzuciłem
czar rozpraszający niewidzialność, podczas gdy moja towarzyszka poszukiwała jakichś
śladów, które mogłyby wskazywać gdzie jest nasz trzeci kompan. Niestety, nic nie
znaleźliśmy. Pozostawały nam dwie opcje. Albo wrócimy i przyprowadzimy posiłki z klanu,
albo będziemy podążać do celu swej misji, licząc na to, że los będzie łaskawy i da nam
odnaleźć Verga. Debatowaliśmy chwilę, po czym postanowiliśmy ruszyć dalej. Wybraliśmy
jeden z trzech korytarzy, modląc się do naszych bogów, abyśmy obrali właściwy. Po kilku
metrach tunel zakręcił lekko w lewo i zaczął opadać powoli w dół. Szliśmy dość długo.
Popatrzyłem na Tess i z jej zachowania wywnioskowałem, że miotają nią podobne
13
wątpliwości. Zastanawialiśmy się nad tym, czy dobrze wybraliśmy. Jak na razie nie
zauważyliśmy żadnych śladów pobytu istot rozumnych w okolicy.
Nagle korytarz lekko się rozszerzył i naszym oczom ukazały się drewniane drzwi.
Obok nich siedział strażnik, który najwyraźniej nadrabiał teraz braki snu. Zastanawiałem się
tylko, co by się stało, gdyby ten jegomość zaczął chrapać. Przecież echo niosłoby ten odgłos
bardzo, bardzo daleko. Machnąłem na to ręką i podszedłem ostrożnie do drzwi. Jak zwykle
Tess zajęła się strażnikiem, a ja szukałem pułapek. Gdy obróciłem się, zamiast śpiącego
człowieka ujrzałem kamienny posąg.
– Dobra myśl. – pogratulowałem. Jej odpowiedzią był tylko lekki uśmiech. Podeszła do mnie
i spojrzała na drzwi. Zwróciłem na nią swój wzrok. Mimo że spoglądałem przy użyciu
infrawizji, wydała mi się piękna. Istna bogini w swej domenie. Stałem tak przez chwilę
zauroczony, po czym otrząsnąłem się błyskawicznie, gdyż dostałem niezbyt miłego kuksańca
w bok.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz ? Zadałam ci pytanie. – Jej ton nie wskazywał zadowolenia.
– Przepraszam. Zamyśliłem się. Wiesz jak to jest. – Moja odpowiedź nie była zbyt składna.
– Co z pułapkami ? –
– Z tego, co widzę, to nie ma, lecz nigdy nie można być pewnym. Zdajesz sobie z tego sprawę
lepiej niż ja. To jak, kto rozbraja ? –
Zauważyłem w jej oczach iskierkę złości, lecz momentalnie została ona zastąpiona
przez płomień, który rozpalił się po tym jak uświadomiła sobie, że rzucam jej wyzwanie.
Tradycyjnie mym oczom ukazał się na chwilę jej język, w tak dziecinnej, lecz jednocześnie
tak wiele mówiącej minie. Uśmiechnąłem się lekko i przypatrywałem, co robi moja ukochana.
Ona tylko podeszła do drzwi i wyszeptała dwie inkantacje. Po chwili jej skóra zamieniła się w
twardy kamień, lecz jednocześnie zachowała swoją elastyczność. Było to jedno z
podstawowych zaklęć wojennych, dających magowi możliwość rzucania czarów bez troski o
zabiegi przeciwnika chcącego go zranić. Rezultatu drugiej inkantacji nie znałem. Tess była
jednocześnie kapłanką, więc wywnioskowałem, że użyła jakiegoś zaklęcia z tej domeny.
Spojrzała tylko na mnie pytającym wzrokiem. Chciała wiedzieć czy jestem gotowy.
Pomyślałem przez chwilę, po czym też rzuciłem na siebie ochronne sploty magii. Ostrożności
nigdy za wiele. Wtedy dopiero skinąłem jej lekko.
Drzwi skrzypnęły, gdy Tess otworzyła je na oścież. Nic się nie stało. Oboje
odetchnęliśmy z ulgą. Niestety za wcześnie. W korytarzu, który ukazał się naszym oczom
stało dwóch wojowników. Opierali się nonszalancko na swych półtoraręcznych mieczach, a
na ich twarzach widniały głupkowate uśmieszki. Spojrzałem na Tess błagalnie. Skinęła tylko
głową i uśmiechnęła się. Uwielbiam jak się uśmiecha. Uwielbiam także nieświadomych
zagrożenia przeciwników...
Chwilę później podążaliśmy dalej korytarzem, a za nami widniały tylko dwie plamy
krwi na skale. Obok każdej z nich leżał osmalony, półtoraręczny miecz. Szliśmy jakiś czas,
po czym dotarliśmy do dwojga drzwi. Tym razem na każdych z nich wisiała mała tabliczka.
Napis „Składzik” widniał na pierwszej, na drugiej natomiast wyryto pocieszające nasze serca
słowa „Baza”. Postanowiliśmy najpierw pobuszować po magazynie, a następnie dopiero
przejść do sedna sprawy. Podszedłem do drzwi i rzuciłem na siebie kilka podstawowych
czarów ochronnych, po czym nacisnąłem klamkę. Zamknięte. Nie przedstawiało to dla mnie
większego problemu. Wyszeptałem kilka słów i po chwili w stronę drzwi poleciał obłok
magicznej energii. Jedyną reakcją był ledwo słyszalne skrzypnięcie zamka. Podszedłem i
otworzyłem niedawną przeszkodę. Moim oczom ukazało się małe, strasznie zakurzone
pomieszczenie. Wzdłuż ścian stały regały, na których znajdowała się masa dziwnych
przedmiotów. Wszedłem dalej do składziku i usłyszałem, że Tess podąża za mną. Zaczęliśmy
przerzucać stosy rupieci w nadziei, że może znajdziemy coś użytecznego. Nagle Tess
14
zaprzestała poszukiwań. Obróciłem się i ujrzałem, że moja ukochana dzierży w ręku jakąś
księgę. Nie zapytałem się co to, tylko powróciłem do przeszukiwania kolejnej półki. Po
chwili moje ręce trafiły na amulet. Otrzepałem go z kurzu i zamarłem. Moim oczom ukazał
się onyksowy pająk. Pokazałem go Tess. Jej oczy powiększyły się.
– Ci tutaj chyba nie lubią twoich pobratymców. Znam chyba tylko jednego drowa, drowkę
dokładniej, która dobrowolnie rozstałaby się z czymś takim. – uśmiechnąłem się
pocieszająco. Tess wzięła do rąk amulet, po czym z obrzydzeniem rzuciła go w najdalszy róg
pokoju. Rozległ się dźwięk towarzyszący uderzeniu kamienia o kamień. Wzruszyłem tylko
ramionami i poszedłem szukać dalej. Po kilku minutach opuściliśmy składzik.
Moja ukochana wychodząc podniosła coś z ziemi, lecz postanowiłem nie pytać, co
takiego spotkało się z jej zainteresowaniem. Ja byłem bogatszy o bardzo ładny nóż, lecz Tess
wyniosła o wiele więcej rzeczy. Posiadała teraz kilka nowych ksiąg, jakieś zwoje, dziwną
różdżkę oraz małą figurkę, która przedstawiała parę elfów w niedwuznacznej sytuacji. Na
początku chciałem zapytać po co jej to, lecz po chwili zrezygnowałem z tego pomysłu.
Pewnie znowu dostałbym po łbie i tyle by z tego wynikło.
Stanęliśmy przed drugimi drzwiami i spojrzeliśmy na siebie. Tess właśnie miała coś
powiedzieć, gdy usłyszeliśmy donośny krzyk, a następnie jeszcze głośniejsze chrupnięcie.
Ciarki przeleciały mi wzdłuż krzyża, lecz także ucieszyłem się. Tylko jedna osoba działała w
ten sposób. Był to Verg. Jednocześnie z Tess chwyciliśmy za klamkę, lecz drzwi były
zamknięte. W mym umyśle zagościła irytacja. Wypowiedziałem szybko inkantację i po chwili
w stronę drzwi poleciała kula energii magicznej. Tym razem drzwi po prostu rozsypały się na
kawałki, a naszym oczom ukazała się istna batalia. Na środku obszernego pokoju stał Verg i
zabijał każdego, kto dostał się w zasięg jego miecza. Naokoło niego znajdowała się prawie
trzydziestka postaci odzianych na czerwono. Kilka z nich właśnie atakowało naszego
przyjaciela, lecz bardziej martwiącym faktem było to, że kilku czarodziei właśnie kończyło
swoje inkantacje. Nie namyślając się wiele, przystąpiliśmy z Tess do walki...
Wpadliśmy z moją ukochaną w szeregi wrogów, raczej starając się zrobić trochę
zamieszania i zdekoncentrować magów, niż skutecznie walczyć. Po chwili dotarliśmy do
Verga i stanęliśmy do siebie plecami. Przez chwilę panowała idealna cisza, po czym rozległ
się donośny krzyk jednego z czerwonych. Rozpoczęła się prawdziwa walka. Verg zablokował
swym mieczem pchnięcie wrzeszczącego wojownika, po czym wykonał istnie mistrzowską
ripostę, praktycznie pozbawiając przeciwnika głowy. Tess tymczasem rozpoczęła inkantację i
parowała ciosy napastników swymi nożami. Jej ostrza błyskawicznie poruszały się w górę i w
dół, wyłapując i odbijając wszelkie ataki. Ja natomiast uaktywniłem swój ulubiony kij i
młócąc nim przeraźliwie, choć muszę przyznać, że mało skutecznie, gdyż tylko parowałem
ataki i nie udało mi się ranić nikogo, wyśpiewałem swoją inkantację. Po chwili Tess otoczyła
jakaś dziwna, nieznana mi aura. Nie dochodziłem, co to było dokładniej, lecz zauważyłem, że
teraz jej noże poruszają się w idealnej harmonii, a ruchy są przyspieszone i bardziej dokładne.
Moje oko ledwo było w stanie uchwycić, po jakim torze poruszają się jej ostrza. „Kolejne
zaklęcie kapłańskie” pomyślałem. Verg właśnie parował cięcie kolejnego wojownika, gdy
moje zaklęcie uaktywniło się. W mych dłoniach, zamiast kija pojawiły się dyski do rzucania.
Miałem ich tylko kilka, lecz postanowiłem je dobrze wykorzystać. Na swoje cele wybrałem,
spośród tłumu, samych magów i rzucałem swoją magiczną bronią, raniąc i ogłuszając, ale
przede wszystkim uniemożliwiając im kontynuowanie zaklęć. Tess tylko skinęła mi głową
wymawiając jednocześnie następne magiczne słowa. Verg nie zareagował, gdyż właśnie
zajęty był szermierką z dwoma przeciwnikami na raz. Miałem tylko nadzieję, że podoła
zadaniu. Wiedziałem o tym, że nasz kompan jest znakomitym wojownikiem, lecz czy był
wystarczająco dobry ?
15
Nie miałem czasu na zastanawianie się. W momencie, gdy ostatni dysk wyfrunął z
moich rąk rozpocząłem kolejną inkantację. Wpadłem na wspaniały pomysł i postanowiłem
momentalnie wprowadzić go w życie. W chwili zakończenia inkantacji obróciłem się, by
zobaczyć, co się dzieje z moimi towarzyszami. Tess właśnie dobijała swoimi nożami jakiegoś
nieszczęśnika i też kończyła swoją formułę. Verg natomiast najwyraźniej dobrze się bawił
podczas walki. Wokół niego leżały już ciała kilku czerwonych wojowników. W momencie,
gdy uwolniłem moc mojego czaru, w stronę naszych wrogów poleciała zielona kula gazów.
Nagle do mojej dołączyła następna. Po chwili zorientowałem się, że pochodziła ona od Tess.
Najwyraźniej pomyśleliśmy o tym samym. Gdy nasze czary zaczęły działać, wrogowie
zaczęli masowo padać na ziemię. Ten kto znalazł się na ziemi, miał już nigdy nie wstać.
Zaklęcie to należało do jednych z najbardziej złośliwych oraz jednocześnie
najniebezpieczniejszych zaklęć, jakie kiedykolwiek zostały wymyślone. Działało tylko i
wyłącznie na wrogów, więc można było go używać w zatłoczonych pomieszczeniach.
Powodował momentalne wytracanie sił witalnych, które zwykle kończyło się zgonem.
Kilka sekund później na placu boju pozostali już tylko wrodzy magowie oraz my.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że oni właśnie kończyli swoje inkantacje. Teraz to my
musieliśmy przygotować się na cios...
Pomyślałem nad tym, żeby jeszcze rzucić jakiś czar ochronny, lecz stwierdziłem,
że nie ma szans, abym zdążył. Obróciłem się tylko, aby mieć na oku jak największą liczbę
naszych przeciwników. Widziałem, że Verg uczynił to samo. Mimo że był wojownikiem,
niewiele mógł jak na razie zdziałać. Tess jak zwykle nie chciała dać za wygraną i rozpoczęła
jakąś inkantację. Wiedziała, że jest za późno, lecz musiała spróbować. To było w jej stylu.
Nagle w naszą stronę poleciało kilka magicznych pocisków. Udało mi się wyłapać
dwa z nich w poły mojego płaszcza. Verg odbił jeden z nich swoim mieczem, lecz mimo
wszystko kilka przedostało się do Tess i rozproszyło jej koncentrację. Wiedziałem, że nie
stało jej się nic poważnego. Jej drowia odporność na magię uchroniła ją przed
poważniejszymi obrażeniami. Niestety ja i Verg nie posiadaliśmy takowej. Przygotowaliśmy
się do następnego ataku. Przynajmniej tak nam się wydawało. W naszą stronę pomknęła
błyskawica. Zdawałem sobie sprawę z tego, że mogę nie przeżyć jej uderzenia. Rzuciłem się
momentalnie w bok. Była to reakcja odruchowa. W momencie kiedy odbiłem się od ziemi,
zdałem sobie sprawę, że zrobiłem po prostu gigantyczny błąd. Za mną stała Tess i nie
wiedziała o nowym niebezpieczeństwie. Krzyknąłem, lecz wiedziałem już, że jest za późno.
Śmiercionośna wiązka elektryczności mknęła w stronę mojej ukochanej, a ja nie mogłem nic
zrobić. Na chwilę przed tym, gdy miała dosięgnąć swojego celu, Verg przejął uderzenie na
siebie. Usłyszałem tylko głuche łupnięcie i po chwili mój kompan leżał na ziemi. Nie
wiedziałem, czy jest martwy, czy tylko nieprzytomny. Zdawałem sobie za to sprawę, że
zrobiłem, chyba największy błąd w swoim życiu. Tess stała oniemiała. Widziałem, że jest w
szoku. Zadziałałem błyskawicznie. Wyczarowałem trochę stworów, żeby zajęły się naszymi
przeciwnikami. Były to tylko małe koboldy, lecz pomimo, iż niepozorne, w większej grupie
stanowiły wielkie niebezpieczeństwo.
Podczas, gdy wrodzy magowie zajęli się nowymi przeciwnikami, ja podbiegłem do
Verga. Zdjąłem z niego hełm, który zasłaniał twarz i mógł utrudniać oddychanie. Modliłem
się do wszystkich bogów, jakich znam, żeby ten „rycerz w lśniącej zbroi” jeszcze żył. Tess
nigdy by mi nie podarowała, gdybym spowodował jego śmierć. Po chwili rozpoznałem u
naszego poszkodowanego lekki, urywany oddech. Chwała bogom, że żył, lecz najwyraźniej
był poważnie ranny. Spojrzałem na Tess. Jej wzrok spoczywał na mnie i Vergu, lecz
wiedziałem, że ona nas nie widzi. Obejrzałem się przez ramię, by sprawdzić, co się dzieje na
polu naszej potyczki z czerwonymi magami. Moim oczom ukazała się niezbyt dobrze nam
16
wróżąca scena. Wokół magów leżały ciała martwych koboldów. Kilku z moich wysłanników,
którzy byli jeszcze żywi, uciekało w popłochu. Trzeba było działać. Rozpocząłem inkantacje.
Postanowiłem sprowadzić potężniejszych popleczników. Kilka kroków przede mną
otworzyła się dziura w wymiarze. Wytoczył się z niej ogromny, kamienny potwór.
Rozglądnął się i widocznie niezbyt zadowolony podszedł do mnie. Był to żywiołak ziemi.
„Dlaczego mnie wezwałeś, magu? Dobrze wiesz, że niechętnie opuszczamy nasz wymiar”–
głos, który rozległ się w mojej głowie był niezwykle zimny i głęboki.
„Potrzebuję twojej pomocy. Wiem, że dla was nasze problemy są błahe, więc przejdę do
rzeczy. Widzisz te postacie odziane w czerwień ? To magowie. Myślę, że znasz ich frakcję aż
za dobrze. Wiesz, tak jak ja, że nadużywają oni swojej mocy. Trzeba położyć temu kres. Czy
pomożesz mi ? Proszę...” mój przekaz nie był zbyt silny, lecz wystarczył.
Mój ogromny kompan obrócił się tylko w stronę moich przeciwników i przystąpił do
dzieła. Nie poruszał się, co prawda zbyt szybko, lecz musiałem mu przyznać, że był
skuteczny. Każdy z magów, który nie był na tyle mądry, by zacząć uciekać, po chwili
zamieniał się w krwawą miazgę. Kości nieszczęśników kruszyły się w kamiennych dłoniach
niczym małe patyczki. Trzaski i wrzaski dochodziły do mnie jeszcze przez jakiś czas, lecz
teraz nie to było najważniejsze. Podbiegłem z powrotem do moich przyjaciół. Tess już się
otrząsnęła się z szoku i mamrotała właśnie jakieś zaklęcia nad Vergiem. Dopiero po chwili
popatrzyła na mnie. W jej wzroku był szczery i nie tajony wyrzut, lecz wiedziała, tak samo
jak ja, że teraz nie czas na kłótnie.
– Co z nim? Będzie w stanie iść? – moje pytanie było okropnie rzeczowe, lecz nie przejąłem
się tym zbytnio. Ważne teraz było przeżycie.
– Przeżyje, ale pozostanie jeszcze przez kilka godzin nieprzytomny. Obawiam się, że
będziemy musieli rozbić tutaj obóz. Moje czary postawią go na nogi, lecz zaczną działać
dopiero za kilka godzin. On potrzebuje teraz dużo wypoczynku. Nie ma szans, żebyśmy
poszli dalej. Wybij to sobie z głowy. – jej ton brzmiał co najmniej niemiło.
Świadczyło to także o słuszności wypowiedzi mojej ukochanej.. Oznaczało to, że była
wściekła i do tego zmartwiona. Znałem ją wystarczająco długo, żeby rozpoznawać takie
rzeczy. Westchnąłem tylko i obróciłem się. Mój wielki przyjaciel właśnie skończył swoją
zabawę i zmierzał w moją stronę. Wyszedłem mu naprzeciw. Wolałem spotkanie z
rozłoszczonym żywiołakiem, niż pozostać sam na sam z rozeźloną Tess. Ten pierwszy
kompan wydawał mi się mniej niebezpieczny. Gdy znalazłem się dwa kroki od gościa z
innego wymiaru, zacząłem się zastanawiać, czy miałem rację. Było już za późno.
„Poradziłem sobie z nimi magu. Więcej nie mogę dla ciebie zrobić jak na razie. Chciałbym ci
podziękować. Dawno nie miałem takiej zabawy. W razie tego typu zadań, jestem zawsze do
usług. Powiedz mi tylko, dlaczego zmartwienie maluje się na twojej twarzy?”
Przekazałem mojemu wielkiemu przyjacielowi całą naszą historię. Jego reakcją było
głuche westchnięcie, które przypominało grzechot kamieni. Po chwili usłyszałem odpowiedź :
„Nie martw się. Najważniejsze jest to, że twój brat żyje. Wiem jak to jest, kiedy ktoś bliski
odchodzi. Wielu z pośród nas zostało wezwanych do tej sfery i już nigdy nie powróciło.
Życzę ci powodzenia młody elfie. Żegnaj.”
Mój rozmówca zaczął się rozpływać w powietrzu i już po chwili zostałem sam z Tess i
Vergiem. Nasz czwarty towarzysz powrócił do swego wymiaru. Podszedłem do reszty grupki.
Poparzony wojownik leżał tak jak przedtem, a Tess siedziała koło niego. Najwyraźniej to ja
miałem zając się zorganizowaniem obozowiska. Postanowiłem użyć swojej mocy. Przy
pomocy kilku inkantacji, zmodyfikowałem trochę otaczający nas teren. Teraz byliśmy od
trzech stron osłonięci kamiennymi ścianami. Wokół naszego obozu rozciągały się przeróżne
bariery ochronne. Nie dało się nas zobaczyć, usłyszeć ani wyczuć węchem. Ustawiłem
jednak, tak dla bezpieczeństwa alarm wokół miejsca, gdzie przebywaliśmy. Gdyby
17
jakakolwiek rozumna istota przekroczyła pewną, widoczną tylko dla mnie linię, rozległby się
potężny huk, który był w stanie obudzić każdego.
Gdy uznałem, że moja praca została skończona, podszedłem do Tess. Nie zaszczyciła
mnie nawet spojrzeniem. Ona też pracowała. Teraz Verg leżał na materacu. Wokół niego
znajdowały się najróżniejsze przedmioty. Zauważyłem tam bukłaki z wodą, jedzenie i trochę
wina. W bezpiecznej odległości od rannego wesoło trzeszczało ognisko. Moją uwagę przykuł
jeden fakt. Verg nie miał teraz na sobie swojej zbroi. Leżała razem z resztą jego ekwipunku,
ułożonego w stos, z boku. Zastanawiało mnie tylko, czy Tess...
Odepchnąłem od siebie nieprzyjemne myśli i usiadłem przy ognisku, dokładnie
naprzeciwko mojej ukochanej, której przez własną głupotę o mało dziś nie straciłem.
Popatrzyła się na mnie chłodno i tylko zacisnęła usta. Zapowiadała się długa i zimna noc.
Nie spałem. Tess zdrzemnęła się chwilkę, lecz był to sen niespokojny. Zastanawiałem
się przez moment, czy nie zastosować małego zaklęcia, by uspokoić ją, lecz po namyśle nie
uczyniłem tego. Ona nie chciałaby tego. Po sześciu godzinach, znowu siedzieliśmy po dwóch
stronach ogniska i patrzyliśmy na siebie. Przez ten czas nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego
słowa. Nie było takiej potrzeby. Czułem się wystarczająco winny temu, co się stało i ona o
tym wiedziała.
Po chwili usłyszeliśmy jęknięcie dobiegające ze strony naszego rannego kompana.
Tess wstała i poszła sprawdzić co z nim. Ja tymczasem oddaliłem się trochę, aby jej nie
przeszkadzać. Kątem oka dostrzegłem jeszcze jak moja luba klęka obok Verga, a na jej
twarzy maluje się zatroskanie i smutek. Poczułem coś, co nie pojawiło się u mnie od kilku lat.
Wstrząsnęły mną wyrzuty sumienia. Odszedłem jeszcze dalej od naszego obozu. W
momencie, gdy wchodziłem w wybrany na chybił trafił korytarz, usłyszałem jeszcze jakieś
słowa, lecz nie uchwyciłem ich znaczenia. Poszedłem dalej. Nie obchodziło mnie dokąd ani
po co idę. Zmierzałem po prostu przed siebie. Nie zdawałem sobie sprawy, co robię. Byłem
całkowicie pogrążony w walce z moimi myślami oraz uczuciami. Formułowałem coraz to
nowe wnioski, które już chwilę później sam obalałem i tworzyłem nowe. Mogłem tak czynić
przez całe wieki, a i tak nie doszedłbym do żadnej porządnej konkluzji.
Nagle, kątem oka ujrzałem jakiś blask. Był on ledwie dostrzegalny i łatwy do
przeoczenia, lecz wystarczający, by wyrwać mnie z mojego zamyślenia. Momentalnie
przykucnąłem i wytężyłem słuch. Kilkanaście kroków ode mnie rozległ się dźwięk
uderzającej o skałę wody. Moja infrawizja nie na wiele się zdała, gdyż odgłos pochodził zza
kilkumetrowej skały. Podczołgałem się do tajemniczego miejsca. Moim oczom ukazała się
cała gama barw. Po chwili dopiero udało mi się rozpoznać to, co widzę. Przede mną
rozciągała się mała nisza, w której znajdowało się gorące źródło. To dlatego na początku nie
mogłem zorientować się, co się dzieje. Była to swoistego rodzaju podziemna wanna ze stałym
dopływem ciepłej wody. Jednak nie to było fascynujące.
Na środku bajorka, które miało kilkumetrową średnicę, znajdowała się malutka
wysepka. Było to osobliwe zjawisko, ponieważ nie miałem zielonego pojęcia, jak ona jest
przytwierdzona do dna zbiornika. W centrum wysepki rosła sobie jakaś roślina. Nie posiadała
kwiatów, lecz jej szerokie, owalne liście połyskiwały dziwną poświatą. Widok był
przepiękny. Postanowiłem podejść bliżej.
Gdy znalazłem się na kilkunastocentymetrowym brzegu jeziorka, zauważyłem, że
woda też pulsuje tą niezwykłą aurą. Postanowiłem przejść na normalny wzrok. Trwało to
chwilę, lecz gdy niezbyt miła przemiana zakończyła się, myślałem, że to, co ukazało się
moim oczom, to sen. Pośród ciepłej wody, na małej, pływającej wysepce rosła sobie ta
osobliwa roślinka. Jej łodyga była biała, lecz liście miały ciemnoniebieski odcień. Był to
niesamowity widok, w tej szarej i bezbarwnej, podziemnej krainie. Kucnąłem nad brzegiem
jeziora, by przyjrzeć się temu dziwnemu zjawisku. Podziwiałem przez chwilę.
18
Nagle z wody wystrzeliło coś i wciągnęło mnie w toń, po czym momentalnie puściło.
Zachłysnąłem się tylko ciepłą wodą i wypłynąłem na powierzchnię. Kaszląc, wyczołgałem się
na brzeg. W płucach mi nieznośnie chlupało. Krztusząc się dalej wyszedłem na skałę, która
przedtem zasłaniała mi to dziwne miejsce. Obróciłem się i zamarłem. Moje serce straciło swój
rytm. Kwiat był teraz całkowicie zielony. Nie miałem pojęcia co to znaczy, lecz
przeczuwałem, że to ja spowodowałem dziwną zmianę. Wypluwając z siebie resztki wody,
zacząłem wracać do obozu. Po drodze rzuciłem na siebie czar, który osuszył mnie i moje
szaty. Poczułem się trochę pewniej, lecz nadal rozmyślałem nad tym, co działo się przed
chwilą. Gdy znalazłem się już zaledwie o kilka stóp od swoich zabezpieczeń, po prostu
machnąłem
dłonią,
aby
je
znieść.
Uznałem,
że
są
już
zbędne.
Nagle do moich uszu dobiegły słowa, które wstrząsnęły mą osobą.
–... nie potrzebuję go. Już nie. – był to głos Tess. Cichy i stanowczy. Rozmawiała z Vergiem.
Zrozpaczony podszedłem do ogniska i usiadłem. W mojej głowie krążyły słowa, które przed
chwilą usłyszałem. Nie dostrzegałem, ani nie słyszałem nic. Byłem w szoku. Starałem się
wytłumaczyć sobie, że może chodziło o coś innego. Niestety z niewielkim skutkiem.
Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że Tess stoi kilka kroków przede mną, a w jej
oczach maluje się strach. Proste, pierwotne przerażenie. Zamknąłem oczy i zacząłem płakać.
Nie robiłem tego od ponad pół wieku...
Poczułem lekkie dotknięcie na swoim ramieniu. Podniosłem twarz znad swoich dłoni i
ujrzałem ciemność. Ogień już zgasł, a moje oczy były nastawione na normalne spektrum.
Zmieniłem je więc na infrawizję. Moim oczom ukazała się Tess. Jedyna rzecz jaka mnie
zdziwiła, to fakt, że trzymała w dłoni nóż. Na widok śmiercionośnej broni, straciłem już
resztki nadziei. Miałem już dosyć, poddałem się.
– Chcesz, to zabij. Już mi wszystko jedno – mój głos był pełen rezygnacji.
Na twarzy mojej ukochanej pojawił się wyraz zdziwienia. Po chwili został on
zastąpiony czymś, czego nie udało mi się zidentyfikować. Była to jakaś mieszanina braku
wiary, szoku oraz strachu. Nadal nie wiedziałem, o co chodzi.
– Pervver? To ty? – W jej głosie wyczułem niedowierzanie.
– A kto miałby być? – To zdanie wprost ociekało ironią, lecz jak miałem się dowiedzieć,
niesłusznie.
– Co ci się stało, na wszystkich bogów? – Pytanie było jak najbardziej szczere.
Wyraz niezrozumienia pojawił się na mojej twarzy. Nie miałem zielonego pojęcia o co
jej chodzi. Siedziałem tylko i tępo spoglądałem w jej stronę.
– Co ci się stało? – Powtórzyła pytanie, lecz gdy zobaczyła, że nadal nie wiem o co chodzi, po
prostu wzruszyła ramionami i wsunęła swój nóż do jednej z pochew, które znajdowały się
przy jej pasie. Następnie wymówiła kilka sylab i przede mną pojawiło się lustro. Było to
ciężkie, bogato zdobione, półtorametrowe zwierciadło, które teraz unosiło się przede mną w
powietrzu. Przyjrzałem się przez chwilę ornamentom przedmiotu, zanim w nie spojrzałem.
Byłem szczerze zachwycony pracą złotnika, który wykonał tą ramę. Niestety mój zachwyt nie
trwał długo. Został zagłuszony przez zdziwienie. Uczucie to pojawiło się w momencie, kiedy
ujrzałem swoje odbicie. Co prawda mój wzrok pracował w infrawizji, lecz dzięki faktowi, że
lustro to było magiczne, odbijało także ciepło.
Od postaci, która ukazała się moim oczom, biła dobrze mi znana poświata. Była to
identyczna łuna, jak ta koło dziwnej, podziemnej rośliny. Postanowiłem oglądnąć się w
normalnym świetle. Przeszedłem na zwykłe spektrum i zapaliłem małe, magiczne ogniki
zaraz za mymi plecami. Pozwalało mi to dokładnie przyjrzeć się memu odbiciu. Niestety to,
co ujrzałem nie było pocieszającym widokiem. Całe moje ciało, które dawało się ujrzeć poza
szatami, było pokryte jakimś zawiłym, tajemniczym wzorem. Miał on niebieskie zabarwienie.
Początkowo próbowałem rozróżnić w nim jakieś runy lub znaki, lecz nie rozpoznałem nic
19
znajomego. Wzór tren bardziej przypominał jakieś zdobienia, a nie napisy. Wił się
symetrycznie wokół mojego ciała, kończąc się na twarzy dwoma zawijasami, przechodzącymi
przez powieki. Musiałem przyznać, że był bardzo ładny, lecz równie niepokojący.
Podniosłem rękę i ostrożnie dotknąłem miejsca na policzku, gdzie przechodziła jedna z
tajemniczych linii. Nie poczułem pod opuszkami palców nic dziwnego. Ten niesamowity
twór przypominał tatuaż. Znajdował się pod skórą. Spojrzałem na Tess w niemym pytaniu. Jej
odpowiedzią było tylko niemrawe pokręcenie głową. Tak samo jak ja, nigdy w życiu czegoś
takiego nie widziała.
– Jakieś pomysły? – Zapytałem, lecz odpowiedź, tak jak przedtem, była niemrawa i
przecząca. Odesłałem magiczny ogień i przeszedłem na infrawizję. Jak zwykle musiałem
poświęcić chwilę, żeby przyzwyczaić się do nowego trybu. Nigdy zbytnio nie lubiłem tych
przemian. Tess uczyniła podobnie i odesłała swoje lustro.
Podeszliśmy do Verga, niezbyt pewni, co chcemy zrobić. Nasz towarzysz odzyskał już
przytomność i odpoczywał leżąc. Nie widział jeszcze co się ze mną stało. Tess nie wiedziała o
mojej przygodzie. Verg tym bardziej. Postanowiłem nic im nie mówić. To było moje
zmartwienie i tylko moje. Pociągnąłem Tess za rękę i odprowadziłem ponownie na bok. Nasz
wypoczywający towarzysz spojrzał na nas dziwnie, lecz nic nie powiedział. Gdy odeszliśmy
kawałek, rzuciłem czar wyciszający i dopiero wtedy zacząłem rozmowę.
– Proszę cię, nie mów Vergowi. Porozmawiam z nim osobiście. Zbadamy dokładniej to
zjawisko, kiedy wrócimy do Brynnlaw, dobrze? – Nastąpiła chwila ciszy.
– Dobrze – jej odpowiedź nie była zbyt głośna, lecz wystarczająco wyraźna, abym ją
zrozumiał.
Rozproszyłem czar ciszy i wróciliśmy do naszego kompana. Zaraz przed tym, jak Tess
zapaliła małe ogniki, które towarzyszyły nam dalej w podróży. Instynktownie czułem, że ta
sprawa potrwa jeszcze trochę.
Verg podniósł się powoli z posłania i ubrał. Tymczasem ja i Tess, odesłaliśmy
większość naszego obozowiska do swoich komnat w Brynllaw. Gdy starannie zatarliśmy
wszystkie ślady, postanowiliśmy wyruszyć w stronę, w którą uciekła większość naszych
wczorajszych przeciwników. W miarę poruszania się naprzód, coraz bardziej oddalaliśmy się
od miejsca, gdzie znalazłem tajemniczą sadzawkę oraz dziwną roślinę. Nie byłem zbytnio
zmartwiony z tego powodu. Nie chciałem wracać do tamtego miejsca.
Kilka godzin później natknęliśmy się na wielkie, stalowe drzwi, które blokowały cały
korytarz. Analizowaliśmy przez chwilę konstrukcję i doszliśmy do wniosku, że nie damy rady
przedrzeć się siłą. Nawet potężna magia, jaką posiadaliśmy z Tess miała swoje granice.
Mogliśmy co prawda wysadzić przeszkodę, lecz w ten sposób, zrzucilibyśmy sobie
jednocześnie na głowę kilka ton skał. Nie było to najlepsze wyjście z sytuacji. Spróbowaliśmy
dostać się do zamka lub zawiasów potężnych wrót, lecz nie udało nam się. Były tak ukryte, że
nawet w przybliżeniu nie daliśmy rady określić ich położenia. Stanęliśmy przed dużym
problemem, w przenośni i dosłownie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasi wrogowie siedzą za
tą przeszkodą, gdyż pośrodku drzwi znajdował się symbol czerwonych magów. Verg był
jeszcze osłabiony, więc nawet nie śmiałem prosić go o próbę otworzenia drzwi. Widziałem
kiedyś, jak podobne wrota otworzył pewien wojownik, dlatego ta myśl zaświtała mi w
głowie. Stanęliśmy w trójkącie, aby omówić sprawę. Tess odezwała się pierwsza.
– Powiem tyle, można by poczekać aż sami otworzą, lecz wtedy będą lepiej przygotowani do
walki niż my. Można próbować przebić się przez stal, ale zajmie to strasznie dużo czasu i
pochłonie masę energii, nawet z pomocą czarów. Macie jakieś pomysły, bo ja nie. –
Verg spojrzał na mnie podejrzliwie, po czym odpowiedział.
– Osobiście nie. To wy jesteście od dezintegracji tego, czego my, wojownicy, nie jesteśmy w
stanie zniszczyć. Zdaję się w tej sprawie na was. Wątpię, abym był w stanie wam pomóc. Coś
powiesz Perv? –
20
Usiadłem na pobliskim kamieniu nie odzywając się. Nie miałem ochoty na rozmowę.
Moje myśli zaprzątała sprawa zagadkowego tatuażu oraz rośliny, która najwyraźniej była jego
sprawczynią. Patrzyłem tępo w ziemię próbując rozgryźć problem. Verg uśmiechnął się,
najwyraźniej myśląc, że zastanawiam się nad sprawą drzwi. Nie skomentował tatuażu,
pozostawił sprawę jak na razie w spokoju, licząc, że wyjaśnię wszystko w swoim czasie. Moi
towarzysze odczekali chwilę w nadziei, że może jednak coś wykombinuję, po czym również
usiedli. Przez kilka minut panowała cisza. Oznaczało to, że przyjęliśmy pierwszy z planów
Tess. Czekaliśmy...
W pewnej chwili za drzwiami rozległ się metaliczny zgrzyt. Popatrzyłem na naszą
drużynę, po czym wstałem i przystąpiłem do czarowania. Tess zrobiła podobnie. Verg za to
tylko wstał i wyciągnął swój długi miecz, po czym spojrzał krytycznie na jego ostrze.
Zauważyłem kątem oka to, co przyciągnęło uwagę mojego kompana. Na ostrzu znajdowała
się szczerba. Nie mam zielonego pojęcia jak mu się udało ukruszyć ostrze. Przecież magiczne
bronie nie łamią ani nie tępią się. Doszedłem do wniosku, że w sumie mało mnie to obchodzi.
Kontynuowałem rzucanie swoich czarów obronnych.
Gdy zagadkowe wrota otworzyły się do końca, byliśmy już gotowi do walki. Na mnie
i Tess spoczywały liczne czary ochronne, a Verg wypił zawartość jakiejś butelki. Nie
docierałem, co znajdowało się w środku, lecz zauważyłem, że jego skóra przybrała lekko
czerwonawy odcień. Z ciemności za wrotami wysypali się przeciwnicy. Było ich około
dwudziestu. Zauważyłem, że większość z nich niesie miecze, co oznaczało, że magów jest
pośród nich niewielu. Była to co najmniej pocieszająca informacja. Rozpoczęła się walka.
Zabrałem się za przywoływanie wszelakich stworów, które mogłyby pomóc nam się
obronić. Tess od razu przeszła do ofensywy. W stronę wrogiego tłumu posypały się magiczne
pociski, kwasowe strzały, kule chromowe oraz kilka błyskawic, których używanie było
bardzo ryzykowne w korytarzach, gdyż miały one dziwną skłonność do zawracania, co mogło
się skończyć niewesoło dla osoby, która wypuściła taki czar. Verg bronił nas przed
wojownikami, lecz widziałem, że zaczyna się cofać. Było ich zbyt wielu. Na szczęście w porę
skończyłem swoje zaklęcie i do walki, po naszej stronie, dołączyły się dwa gnolle. Były to
prawie dwumetrowe humanoidy z psimi pyskami zamiast twarzy. Każdy z nich dzierżył
halabardę, której ostrze szybko przybrało czerwony odcień.
Udało nam się zatrzymać pierwszy atak. Każde z nas wiedziało, że nasza obrona nie
przetrzyma drugiego uderzenia. Jak na razie po prostu kupiliśmy sobie trochę czasu. Gdy Tess
skończyły się pociski, zaczęła używać swoich zdolności telekinezy. Ze ścian i podłogi
odrywały się kamienie i godziły w naszych wrogów. Była to dobra taktyka, lecz niezwykle
wyczerpująca. Zdawałem sobie sprawę, że Tess nie wytrzyma zbyt długo i będzie musiała
przerwać rozpaczliwy atak. Ja za ten czas przyzwałem kilka koboldów, które były
zaopatrzone w małe łuki. Nie powodowały one co prawda większych strat u wroga, lecz
skutecznie wprowadzały zamęt w jego szeregach. Verg tymczasem rozpłatał już swoim
mieczem kilka gardeł, lecz widziałem, że jego opór powoli zaczyna słabnąć. Nasze siły
wyczerpywały się, a na polu bitwy nadal było około dwunastu czerwonych wojowników oraz
trzy czarodziejki.
Po chwili atak Tess ustał. Obróciłem się, aby zobaczyć, co się z nią dzieje,
jednocześnie wymawiając kolejną inkantację. Moja ukochana siedziała na ziemi z mętnym
wzrokiem. Wiedziałem, że nic jej nie będzie. Po prostu nadwerężyła swoje umiejętności
magiczne. Zwykle nie kończyło się to jakimiś poważnymi konsekwencjami. Postanowiłem
kontynuować swój atak, lecz w momencie, gdy odwróciłem się z powrotem w stronę pola
bitwy, poczułem palący ból między żebrami. Moja koncentracja prysła momentalnie.
Popatrzyłem w dół i widok nie był pocieszający. Z mojej klatki piersiowej wystawało
drzewce strzały. Nogi mi odmówiły posłuszeństwa i upadłem. Na szczęście nie straciłem
21
przytomności. Wiedziałem, że pocisk nie wbił się głęboko i znajdował się z prawej strony,
więc nie miał szans dosięgnąć serca.. Najgorsze było to, że strzała była prawdopodobnie
zatruta. Poczułem, że moje powieki stają się coraz cięższe. Krwawiłem obficie. Walczyłem ze
snem, gdyż wiedziałem, że mogą to być moje ostatnie chwile. Wyszeptałem jeszcze jedną
inkantację, która spowodowała, że kilku moich znajomych będzie wiedziało, że jestem w
kłopotach. Po chwili uległem senności.
Wokół mnie zapanował mrok i cisza...
Światło raziło mnie w oczy, a nieustanne podskoki przyprawiały o mdłości. Czułem
się fatalnie i tak też wyglądałem. Znajdowałem się na wozie, który właśnie zmierzał w nie
znanym mi kierunku. Leżałem w tylniej części usiłując zachować przytomność.
Prowizoryczny opatrunek, założony mi przez orki, naszych woźniców, był cały przesiąknięty
krwią. Wokół latała chmara much. Najogólniej nie był to mój szczęśliwy dzień. Obok mnie
leżał Verg, lecz nie byłem pewien, czy jeszcze żyje. Jego ciało pokrywała masa paskudnych
ran od strzał. Najwyraźniej żaden przeciwnik nie był w stanie dorównać mu w walce w ręcz,
lecz nie stanowiło to większego problemu dla dość pomysłowych orków. Po mojej drugiej
stronie leżała Tess. Nie widziałem u niej żadnych wyraźnych obrażeń. Mimo to cały czas nie
odzyskiwała przytomności. Obawiałem się, że została otruta lub uśpiona przy pomocy jakichś
wywarów.
Nagle usłyszałem chrapliwy, urywany dźwięk, który był jednym z niewielu słów, jakie
dane mi było poznać w tej dziwnej mowie. Oznaczało ono ciszę i spokój. Najbardziej mnie
zdziwił fakt, że ork, który jechał na koniu, koło wozu, mówił do mnie. Zwykle osobnicy tej
rasy odnosili się do więźniów w sposób pogardliwy. I przede wszystkim bardzo mało orków
umiało jeździć na koniach. Mój rozmówca musiał być kimś ważnym w swoim plemieniu.
Miałem dużo czasu, więc zacząłem rozmyślać na ten temat. O ucieczce w moim stanie
nie było mowy, lecz nie zamierzałem się poddać. Trzeba było tylko odczekać pewien czas, aż
rany się zagoją. Wtedy byłbym w stanie coś zdziałać. Jechaliśmy dość długo. Nigdy nie
miałem zbyt dobrego wyczucia czasu, lecz zdawało mi się, że mogło upłynąć nawet kilka
godzin. Moi towarzysze nadal byli nieprzytomni, a ja odkryłem, kim był ork, który do mnie
przemówił. Podczas podróży przyglądnąłem mu się uważniej. Poza tym, że był większy niż
zwyczajny osobnik z jego rasy, nosił on zbroję pokrytą jakimś dziwnym pismem. Dopiero po
dłuższej chwili zorientowałem się, że są to niezwykle niezdarnie nabazgrane runy. Ten
osobnik był szamanem.
Poczułem się zmęczony, więc zasnąłem. „W razie ataku, orki będą nas bronić, a jeśli
dotrzemy do celu na pewno ktoś mnie obudzi.” Po dojściu do takich wniosków zagłębiłem się
w świat sennych widziadeł...
Obudził mnie metaliczny zgrzyt. Otworzyłem oczy, nie zdając sobie jeszcze sprawy
gdzie jestem. Dopiero po chwili wspomnienia z poprzednich dni wróciły. Moim oczom
ukazała się nieznana, kamienna ściana porośnięta mchem i trawą. Ostrożnie odwróciłem się
na plecy. Rana w klatce piersiowej nadal nieznośnie bolała. Praktycznie nie mogłem się
ruszać. Odwróciłem głowę w stronę, z której nadbiegł hałas. Leżałem w jakimś lochu. W
drzwiach stał znajomy, orczy szaman. Patrzyliśmy na siebie chwilę, po czym rozpoczęliśmy
rozmowę w kilku różnych językach, gdyż żaden z nas nie znał dialektu rozmówcy.
– Jak się czujesz ? Co z raną ? – wypowiedź była charcząca i urywana.
– Nienajgorzej. Nadal boli. Masz jakieś leki ? –
Nie byliśmy w stanie złożyć jakichś większych zdań, więc rozmowa przebiegała
szybko. Mój rozmówca podszedł do mnie. Przypatrywał się uważnie przez krótką chwilę, aby
się upewnić czy przypadkiem nie mam przy sobie jakiejś broni. Podniosłem ręce w geście
poddania, choć nie było to zbyt miłe. Rana bolała straszliwie przy każdym ruchu. Ork odpiął
22
sakiewkę od pasa, po czym wyciągnął z niej jakieś zioła. Pokruszył je nad moją klatką
piersiową, jednocześnie wyśpiewując jakąś inkantacje. Nie mogłem zrozumieć słów, lecz
większość zaklęć magicznych ma ten sam sens lub rytm nawet w innych językach. Tego
zaklęcia nie znałem. Doszedłem do wniosku, że moje domysły z poprzedniego dnia są jak
najbardziej błędne. Ten ork był kapłanem.
Przywołałem swoje wspomnienia z akademii. Uczyliśmy się tam wszystkiego, bogów
także. Orki wyznawały tylko dwa bóstwa. Jednym z nich był pomniejszy bóg Asthin. Był to
patron umierających oraz chorych umysłowo, lecz do tego grona nie zaliczali się samobójcy.
Mój orczy „przyjaciel” nie mógł służyć temu bóstwu, gdyż jego kapłani nigdy nie
leczyli. Ich patron czerpał siłę z bólu umierającego. Drugim bogiem był Nassathe. Pan
trucicieli oraz chemików. Kapłani tego bóstwa byli wynalazcami, astrologami oraz
alchemikami jednocześnie. Prawdopodobnie to ten bóg był patronem orka, który właśnie
skończył opatrywać mą ranę. Niestety nie miałem pewności co do jego zamiarów, gdyż
słyszałem, że wyznawcy Nassathel’a przeprowadzają straszliwe eksperymenty na swoich
więźniach. Nagle poczułem się niesamowicie zmęczony. Prawdopodobnie to zaklęcie
uzdrawiające tak mnie wycieńczyło, lecz zdawałem sobie sprawę, że może to być także jakaś
trucizna. Z tą niepokojącą myślą zapadłem w sen...
Obudziłem się znowu w celi. Powoli usiadłem. Rana zasklepiła się już w malutką
bliznę i nie sprawiała mi więcej kłopotów. Rozglądnąłem się uważnie. Znajdowałem się w
pomieszczeniu, które miało może ze dwa metry kwadratowe powierzchni. Nie posiadało
okien. Drzwi były metalowe, choć teraz już trochę zardzewiałe. Byłem sam. Podkuliłem pod
siebie nogi i oparłem brodę na kolanie. Zacząłem się zastanawiać, czy moi towarzysze nadal
żyją.
Wstałem i podszedłem do drzwi. Były zamknięte. Odszedłem kilka kroków w tył, po
czym rozpocząłem długą i męczącą inkantację. Kiedy skończyłem, drzwi stały przede mną
otworem. Uśmiechnąłem się pod nosem i wyszedłem na zewnątrz. Momentalnie
znieruchomiałem, gdyż w korytarzu przede mną stał orczy kapłan, który zajął się
poprzedniego dnia moimi ranami. Mierzyliśmy się przez chwilę wzrokiem. Ja byłem
uciekającym więźniem, on był przywódcą orków. Każdy z nas wiedział, że musi dojść do
walki, lecz żaden jej nie chciał. Chyba zaczynaliśmy się lubić. Niestety byliśmy zmuszeni.
Rozpocząłem inkantację jako pierwszy, co dało mi drobną przewagę, lecz mój
przeciwnik też nie był nowicjuszem. Wokół nas zatrzeszczało od mocy magicznej. Wokół
latały magiczne pociski, ostrza i wszelkiego rodzaju uformowana magia. Kilka minut później
staliśmy już na świeżym powietrzu. Usunęliśmy przy pomocy swych zaklęć kilkanaście
metrów ziemi znad naszych głów, lecz żaden z nas nie był nawet draśnięty. Zmierzyliśmy się
wzrokiem i zrobiliśmy krótką przerwę. Stałem ciężko dysząc i patrzyłem na swego
przeciwnika. Obydwaj mieliśmy już dość. Przyzwanie tak ogromnej mocy, jaką zużyliśmy w
pojedynku bardzo wyczerpywało. Kiedy już miałem wymawiać następną inkantację, do
głowy przyszedł mi genialny pomysł.
– Skoro w magii najwyraźniej jesteśmy równi, to może pojedynek na tradycyjną broń? –
Ork tylko uśmiechnął się i kiwnął głową. Poszliśmy parowem, który przedtem był
podziemnym korytarzem po nasz rynsztunek. Mój przeciwnik prowadził. Gdy
przechodziliśmy koło schodów prowadzących niżej, zdałem sobie sprawę z faktu, że nigdzie
jeszcze nie widziałem swoich przyjaciół.
– Są bezpieczni. Teraz śpią – brzmiała odpowiedź orczego kapłana, gdy zadałem mu pytanie,
które mnie nurtowało.
W końcu znaleźliśmy się przed jakimiś drewnianymi drzwiami. Jak się chwilę później
okazało, prowadziły one do okrągłej sali treningowej. Po wejściu zamknęliśmy zamek na
23
klucz i zapalili pochodnie. Podczas każdej z tych czynności miałem okazję, żeby złamać
swoją umowę, lecz kapłan cały czas sondował me myśli i wykryłby momentalnie każdy
podstęp.
Ściągnęliśmy z siebie wszystkie magiczne przedmioty, po czym każdy z nas wybrał
sobie jakąś broń. Mój orczy przyjaciel ściągnął ze stojaka znajdującego się w kącie ogromną,
pokrytą runami maczugę. Była to broń bardziej nadająca się dla olbrzyma niż dla orka, lecz
nie przejąłem się tym zbytnio. Taki oręż nie dawał możliwości szybkiego manewrowania i tu
była moja szansa.
Długo chodziłem od stojaka do stojaka, gdyż nie mogłem sobie nic wybrać. W końcu
zdecydowałem się na dwa krótkie miecze. Zwykle nie walczyłem dwoma broniami i szczerze
mówiąc trudno mi określić, dlaczego tym razem tak postanowiłem. Gdy ująłem w ręce swój
oręż, nagle poczułem jakieś dziwne ciepło, po czym coś uderzyło mnie w tył głowy. Nie
słyszałem, żeby ktoś do mnie podchodził. To była wina broni! Przed oczami zawirowały mi
kolorowe plamki. Ostatkiem sił wyszeptałem jakieś przekleństwo, po czym straciłem
przytomność.
Ocknąłem się w tym samym pomieszczeniu, w którym orczy kapłan zastawił na mnie
pułapkę. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz byłem przykuty do ściany jakimiś
magicznymi łańcuchami. „Dobrze się przygotował...” pomyślałem, jednocześnie walcząc z
więzami. Niestety.
Po chwili podszedł do mnie ork. Był to ten sam, który stoczył ze mną bitwę na magię,
a następnie przechytrzył. Na jego twarzy widniał kpiący uśmieszek.
– Wy, elfy zawsze byłyście naiwne. Wiesz chociaż, co posiadasz ? –
Nie miałem pojęcia o co mu chodzi. Czyżby domyślił się, że jestem półkrwi elfem i wiedział
coś na temat mojego ojca? Było to co najmniej wątpliwe. Usłyszałem diaboliczny śmiech.
– Najwyraźniej nie wiesz. Chodzi o ten tatuaż. – powiedział dotykając mojego policzka
swoim zielonym paluchem – Zapewne nie wiesz, co to jest. Ja ci tego nie powiem, sam się
dowiesz. Już niedługo – obrócił się i wyszedł. Towarzyszył mu przeszywający do szpiku
kości śmiech.
Jego ton absolutnie mi się nie podobał. Rozważałem, o co mu mogło chodzić. Byłem
przykuty do skały, więc nie byłem w stanie nawet spróbować ucieczki. Moje moce magiczne
na nic by się nie przydały w takich okolicznościach, gdyż przy większości inkantacji używało
się gestów rąk. Gdy tak stałem i rozmyślałem drzwi do celi otworzyły się. W przejściu stał
mnich w czarnym habicie. Absolutnie mi się to nie podobało...
Krzyk poniósł się echem po komnacie. Nie wiem ile to trwało, lecz dla mnie była to
wieczność. Przede mną rozstawiono jakiś stolik, na którym ułożono kilka artefaktów.
Od czasu do czasu któryś z mnichów wymawiał inkantacje i wtedy czułem już tylko ból.
Najdziwniejsze było to, że ból rozchodził się wzdłuż dziwnego tatuażu, który miałem pod
skórą. Chciałem, żeby dali mi spokój, lecz oni ignorowali moje prośby, groźby oraz
przekleństwa.
Kiedy w końcu przestali, opadłem bezsilnie na łańcuchach, które mnie krępowały.
Siedmiu mnichów wyszło z celi. Pozostał tylko jeden, który zdjął swój kaptur z głowy. Gdy
podniosłem wzrok, co kosztowało mnie dużo wysiłku ujrzałem twarz znajomego orka.
Uśmiechał się paskudnie.
– Nie powinienem ci tego mówić, lecz chciałbym, abyś wiedział, że będziesz teraz posiadał
pewne zdolności. Unikalne zdolności. A my chcielibyśmy je wykorzystać i ty nam pomożesz,
niezależnie od tego czy chcesz, czy nie. Teraz odpoczywaj. Jutro czeka nas dużo pracy. –
Odszedł.
24
Wisiałem i zbierałem siły. W mojej głowie szalały myśli. Chciałem zabić tego orka,
niezależnie od tego, ile mnie to będzie kosztować...
Kilka godzin później leżałem z powrotem w jakiejś celi. Mój tatuaż zrobił się czarny i
pulsował bólem. Nie miałem siły usiąść, więc tylko leżałem i rozmyślałem nad tym, co zrobię
temu, kto mnie tak urządził jak już go dorwę w swoje ręce. Moje zaklęcia nadal były mocno
przetrzebione. Nie miałem w zanadrzu żadnych potężnych czarów, tylko kilka sztuczek, które
bardziej nadawały się na wiejski targ w czasie odpustu niż na pole walki. Mimo wszystko
zastanawiałem się jak optymalnie wykorzystać pozostałe mi czary, aby wydostać siebie oraz
moich towarzyszy z tego galimatiasu.
Nagle usłyszałem wybuch i ziemia pode mną zadrżała. Zdziwiłem się i
nadsłuchiwałem dalej. Spróbowałem obrócić się tak, aby leżeć twarzą w stronę wejścia do
celi, lecz przy najmniejszym nawet poruszeniu ogarniały mnie fale paraliżującego bólu oraz
mdłości, co skutecznie zniweczyło moje plany. Do mych uszu doszedł krzyk bólu, a następnie
plaśnięcie. Nie chciałem się nawet domyślać, co się dzieje poza moim więzieniem. Miałem
tylko nadzieję, że to nie moi towarzysze krzyczą. Usłyszałem jeszcze skrzypnięcie drzwi.
Ktoś wszedł do pomieszczenia, po czym stanął i jakby się chwilę zastanawiał.
Po chwili czyjeś ręce pochwyciły mnie i przerzuciły sobie przez ramię. Przelotnie
ujrzałem twarz Verga oraz postać mojej ukochanej Tess, która pilnowała drzwi. Niestety moja
radość nie była długa, gdyż po kilku krokach mojego tragarza straciłem przytomność ze
względu na ból, jaki przeszywał me ciało przy każdym ruchu mego przyjaciela.
Powoli dochodziłem do siebie. Przed moimi oczami malował się widok usłanego
tysiącami gwiazd nieba. Nadal wszystko mnie bolało, lecz byłem już w stanie wykonać kilka
ruchów. Odwróciłem powoli głowę i rozejrzałem się. Leżałem kilka kroków od wygasłego
już ogniska, obok którego leżał zawinięty w koce Verg. Obok mnie siedziała Tess, lecz
zmęczenie ją najwyraźniej zmogło, gdyż zasnęła. Wpatrywałem się długo w to jakże mi
drogie oblicze i analizowałem to, co się wydarzyło przez ostatnie kilka dni. Nadal nie
wiedziałem, co mi właściwie uczyniono oraz czy wypełniliśmy zleconą nam misję.
Stwierdziłem, że będę musiał rano wypytać moich towarzyszy o wszystko. Wyszeptałem
tylko jedną malutką inkantację, która sprawiła, że jeśli ktoś chciałby podejść do obozowiska
zostaniemy zaalarmowani. Miałem przeczucie, że Tess zrobiła już to wcześniej, lecz
stwierdziłem, że lepiej nie ryzykować. Chwilę później zapadłem w niespokojny sen.
Obudził mnie hałas zastawionego przeze mnie alarmu. Zerwałem się na równe nogi,
po czym upadłem. Usłyszałem śmiech. Rozejrzałem się naokoło. Nieopodal ogniska stał Verg
i śmiał się, tylko nie wiedziałem czy ze mnie, czy z Tess, która właśnie próbowała opuścić
obozowisko i uruchomiła alarm. Jej mina nie była najszczęśliwsza.
– No to chyba tyle z twoich planów, co do nie budzenia go. – Podsumował wojownik i
poszedł do okolicznego lasu. Prawdopodobnie chciał nazbierać trochę drewna.
Tess podeszła do mnie z uśmiechem na twarzy, lecz w jej oczach widziałem także
zatroskanie. Rzadko można mnie było zobaczyć w takim stanie, żebym nie mógł utrzymać się
na nogach. Zmieniłem swoją pozycję z pół klęczącej na siedzącą tylko po to, żeby chwilę
później położyć się z powrotem. Tess podała mi bukłak z wodą, po czym usiadła koło mnie.
Jej mina nie wróżyła nic dobrego. Najwyraźniej chciała mi coś powiedzieć, lecz nie wiedziała
w jaki sposób. Zbierała przez chwilę siły, lecz to ja zacząłem rozmowę.
– Jeśli chcesz coś powiedzieć, to powiedz to prosto z mostu i tyle. Wiesz, że mnie możesz
powiedzieć wszystko. Chciałem cię tylko przeprosić za moje zachowanie i poprosić o
wyjaśnienie sytuacji, gdyż ostatnie dwa dni pamiętam jak przez mgłę. – Moja wypowiedź
była prosta i rzeczowa, lecz najwyraźniej nie ułatwiłem jej zadania. Cisza panowała przez
25
dłuższą chwilę. Dopiero po kilku nieznośnie długich minutach Tess westchnęła i zaczęła
opowiadać.
Okazało się, że zadanie zostało wykonane, lecz cena była ogromna. Po bitwie, w której
dostałem strzałą nasza grupa była w opłakanym stanie. Verg był poturbowany nie gorzej niż
ja, a Tess nie miała już żadnych zaklęć. Zaryzykowała nocleg i niestety została napadnięta
przez orków. Broniła się, lecz bez zaklęć niewiele mogła zdziałać. Została ogłuszona, po
czym obudziła się w celi. Tam wyleczyła Verga, który był zamknięty razem z nią. Niedługo
później udało im się uciec i odbić mnie. Teraz jesteśmy w lesie, kilka mil od twierdzy
strażników. Około milę na południe znajduje się przystań, z której możemy odpłynąć do
wyspy, na której znajduje się zamek. Najgorszą wiadomość chyba zostawiła na koniec, gdyż
zamilkła na chwilę w niezdecydowaniu. W końcu wycedziła kilka słów.
– Chciałabym wiedzieć, co się z tobą stało, kiedy byliśmy nieprzytomni. Powiem ci tylko
tyle, ktoś zamienił miejscami twoją magiczną esencję z tym dziwnym tatuażem. Nie wiem
jakie będą tego konsekwencje. Moja moc kapłańska nie jest wystarczająco potężna, aby
odwrócić proces, więc nie mogę ci pomóc. Nie posiadam także odpowiedniej wiedzy, żeby
stwierdzić, jakie będą skutki takiego działania. Co oni ci zrobili Perv ? – jej głos był już bliski
płaczu. W mojej głowie pojawiły się słowa orczego kapłana.
„Będziesz posiadał unikalne umiejętności...”
Po plecach przeszedł mi lodowaty dreszcz. „Będę musiał uważać na to, co robię i
nauczyć się kontrolować to, co zostało mi ofiarowane. Czy będę umiał?”
– Nie wiem co oni mi zrobili, lecz powiedz mi tylko jedno. Co się stało z orczym kapłanem,
tym który był przywódcą tej bandy? – Modliłem się o to, aby przeżył spotkanie z moimi
towarzyszami. Niestety, twarz Tess powiedziała mi, że teraz jego ciało gnije gdzieś na polu
bitwy. W mojej głowie pojawiło się kilka myśli na raz. Zastanawiałem się co zrobić dalej.
Mój oprawca mówił, że ma zamiar mnie kontrolować, lecz teraz, kiedy jest martwy...
Doszedłem do wniosku, że jak na razie jestem bezpieczny.
Kilka dni później, gdy odzyskałem już na tyle siły, aby poruszać się o własnych
nogach, wyruszyliśmy w stronę przystani. Podróż zajęła nam prawie cały dzień, gdyż
wlokłem się niesamowicie. Verg proponował mi, że mnie poniesie, lecz ja chciałem rozruszać
się po dłuższym leżeniu. Gdy w końcu w wieczornej szarości ujrzeliśmy przystań, byłem
śmiertelnie wykończony. Tess poszła załatwić dla nas transport, gdyż miała do tego jak
najlepsze preferencje. Jej urodzie mało kto mógł się oprzeć. Obróciłem się wtedy w stronę, z
której przyszliśmy. Verg podszedł do mnie po chwili.
– Chciałem ci podziękować. – Rzekłem do wojownika, który najwyraźniej też chciał mi coś
powiedzieć. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Chyba też pragnął pokoju. Podaliśmy sobie
dłonie w geście przyjaźni. Kilka minut później stałem już, z Tess u boku na pokładzie
małego, rączego statku, który z dużą prędkością mknął po falach w stronę naszego domu.
Zastanowiłem się jeszcze czy nie ukryć tatuażu pod jakąś iluzją, aby nie martwić lub straszyć
mych towarzyszy. Stwierdziłem, że nie mam zamiaru się ukrywać.
Nie zdawałem sobie sprawy z kłopotów jakie jeszcze mnie czekają i z faktu, że
zawarta tamtego dnia przyjaźń już niedługo zostanie wystawiona na pokaźną próbę.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu byłem prawdziwie szczęśliwy...
*
Tess wyszła z pokoju trzaskając drzwiami. Jak ja kochałem takie sytuacje. Miałem
ochotę pójść za nią, lecz nie zrobiłem tego. Wzywały mnie obowiązki, które musiałem
spełnić. Siedziałem w swoim pokoju za drewnianym biurkiem, które całe było zasłane
różnymi raportami oraz rozkazami. W jednym z pomniejszych państw miast wybuchła wojna
26
o koronę i strażnicy brali w niej udział. Miałem to szczęście, że akurat ja zostałem wybrany
do papierkowej roboty.
W sumie o to pokłóciliśmy się z Tess. Chciała, żebym trochę więcej czasu
spędzał z nią, lecz naprawdę nie mogłem. Ledwo nadążałem z ciągle narastającą robotą.
Postanowiłem zrobić sobie chwilę przerwy. Wstałem od biurka i wyszedłem na ganek. W
momencie kiedy przekroczyłem próg drzwi balkonowych, uderzyła we mnie fala gorąca. Był
środek lata, znienawidzona przeze mnie pora roku. Nie znosiłem wprost sytuacji, kiedy było
mi za gorąco. Na szczęście udało mi się opracować zaklęcie, które mogło regulować
temperaturę na danym, niewielkim obszarze. Podszedłem do balustrady i oparłem się o nią.
Metal trochę parzył, lecz byłem w tak podłym nastroju, że nie oderwałem od niej rąk.
Spojrzałem na swoje, naznaczone czarnym tatuażem dłonie. Całe moje ciało było pokryte
najróżniejszymi zawijasami, które układały się w jeden wielki wzór. Była to pamiątka po
przygodzie, która spotkała mnie, Tess oraz jednego z naszych przyjaciół, lecz jednocześnie
mojego konkurenta, Verga. Obecnie Tess była na mnie wściekła, a Verg walczył na jakiejś
nic nie znaczącej prowincji w nic nie znaczącej wojnie.
Wróciłem do pokoju i przelotnie spojrzałem w lustro. Wzory znajdujące się
koło moich niebieskich oczu sprawiały istnie demoniczne wrażenie. Ile to razy, kiedy
schodziłem do jadalni wieczorem rozlegał się krzyk strachu na mój widok. Najczęściej chwilę
później słyszałem już przeprosiny, lecz każdy taki przypadek przypominał mi o orczym
kapłanie, który tak mnie urządził. Postanowił on kiedyś obdarzyć mnie swoistego rodzaju
zdolnościami, a następnie wykorzystać. Pierwszą część planu udało mu się zrealizować, lecz
przed wykonaniem drugiej powstrzymali go moi przyjaciele. Zasiadłem za swoim biurkiem i
ponownie przeczytałem jeden z raportów. Znów odezwał się mój pech. Raport zawierał imię
jednego z rekrutów, który poległ w ostatniej utarczce w tej małej i bezsensownej walce o tron.
Nie miałem zielonego pojęcia dlaczego nasi przywódcy zgodzili się wziąć
udział w tej wojnie. Straciliśmy większość kadetów, a wynagrodzenie było co najmniej
niepewne. Jak na razie miałem zadanie : poinformować rodziców zmarłego rekruta o jego
śmierci.
Parszywa robota, lecz ktoś ją musiał wykonać. Ubrałem więc na siebie szatę chroniącą
przed ogniem, wziąłem niezbędne rzeczy do swojej magicznej sakiewki, po czym
wymówiłem inkantację. Po chwili jaśniał już przede mną niebieskawy okrąg bramy
teleportacyjnej. Pomodliłem się o pomyślność mojej misji, po czym wszedłem na utworzoną
przez czar ścieżkę...
Późnym wieczorem w pokoju Pervvera otworzyła się magiczna brama. Osoba, która z
niej wyszła była wykończona psychicznie oraz fizycznie. Czarownik tylko rozebrał się i od
razu padł na łóżko. Dwie minuty później po pokoju niosło się już doniosłe chrapanie...
Obudziłem się rano. Moja ręka jak zwykle podążyła w swoją wędrówkę. Tym razem
napotkała na swej drodze kawałek papirusu. Przetarłem oczy, po czym usiadłem. Wszystko w
pokoju było w jak najlepszym porządku, co znaczyło, że nikt się tutaj nie włamał. Zatem
papirus pochodził od któregoś z magów i został tu przeniesiony za pomocą magii.
Postanowiłem najpierw doprowadzić się do porządku, a następnie dopiero przeczytać
wiadomość.
Chwilę później, umyty i ubrany wziąłem list do ręki i zacząłem czytać. Wiadomość co
najmniej mnie zdziwiła. Okazało się bowiem, że wygraliśmy tą śmieszną wojnę, którą według
mnie w ogóle nie powinniśmy się przejmować. Miałem poinformować dowódców, że
niedługo do naszej twierdzy przybędą oddziały, które zostały wysłane do boju nieco ponad
miesiąc temu.
27
Wyszedłem szybko z pokoju, zapieczętowałem magicznie drzwi, po czym udałem się
bezpośrednio do biura Dedala. Po krótkiej rozmowie zostałem oddelegowany i oficjalnie
zwolniony z funkcji nadzorcy nad konfliktem w Etharan, jednym z najmniejszych królestw na
świecie. Odniosłem wielką ulgę i już w drodze na jadalnię wyszeptałem kilka inkantacji, aby
wysłać całe stosy papirusu z mojego pokoju do archiwum, które mieściło się przy bibliotece.
Tam papiery zostaną posegregowane i ułożone, aby mogły zgnić sobie spokojnie w przeciągu
kilkudziesięciu lat. „ I do tego sprowadza się cała moja praca.” Pomyślałem wchodząc do
jadalni. Jeden z rekrutów upuścił na mój widok swój talerz z jedzeniem, który roztrzaskał się
z hukiem na kilkanaście drobnych kawałków, a te poleciały w najróżniejsze strony.
Zauważyłem, że jeden z odłamków odbił się od ławy i uderzył jakiegoś nieznanego mi
krasnoluda w głowę. Tenże co prawda nie zareagował, lecz zdawałem sobie sprawę, że rekrut
– młody, zielonooki chłopak, może mieć poważne nieprzyjemności z tego powodu. Na mojej
twarzy zagościł gorzki uśmiech. Młodzieniec zastygł na chwilę w przerażeniu, po czym
zaczął jednocześnie zbierać kawałki miski i przepraszać mnie. Pokiwałem tylko głową i
pstryknąłem palcami. W jednej chwili w mojej ręce znalazła się z powrotem cała miska ze
świeżym, ciepłym jedzeniem. Chłopakowi, który teraz kucał ręce opadły aż do posadzki, a
szczęka nieomal osiągnęła ten poziom. Uśmiechnąłem się, podałem mu miskę i życzyłem
smacznego. Następnie poszedłem do swojego ulubionego miejsca i zająłem się własnym
posiłkiem. Po chwili przysiadł się do mnie Endi, jeden z moich najlepszych przyjaciół.
Był on uzdolnionym, wesołym elfem, który od trzech miesięcy nie oddał mi mojego
magicznego pierścienia, lecz ja nie miałem zamiaru się o niego upominać. Gdy zjedliśmy
posiłek, udaliśmy się na dziedziniec twierdzy, w której mieszkaliśmy. Widok, który ukazał się
moim oczom nie należał do codzienności. Na środku placu wyrysowano czerwoną farbą
okrąg, w którym walczyły dwie osoby. Niedaleko znajdowała się kolejka ochotników, którzy
chcieli się zmierzyć z wygranym lub wygraną poprzedniej walki. Najdziwniejsze było to, że
w kręgu znajdowała się Tess, która właśnie siedziała sobie okrakiem na jakimś nieszczęśniku
i masakrowała mu twarz. Zdawałem sobie sprawę, że później naprawi przy pomocy swej
magii zadane przez siebie rany, lecz widok mimo wszystko wydawał mi się makabryczny.
Spojrzałem w górę. Była może dziesiąta godzina, co oznaczało, że walki trwają już
około stu, studwudziestu minut. Nagle do moich uszu dobiegł szept.
– Jeszcze nikomu nie udało się jej pokonać. –
To bojaźliwie wypowiedziane zdanie pochodziło z ust chłopaka, który dziś rano miał
nieszczęście się na mnie natknąć w stołówce. Uśmiechnąłem się lekko, po czym podszedłem
do kolejki. Po chwili tłumaczenia udało mi się nakłonić zapalonych do walki mężczyzn, aby
przepuścili mnie pierwszego. Zdjąłem swoje szaty oraz magiczne przedmioty i pozostałem
tylko w prostych spodniach, koszuli oraz skórzanych, elfickich butach. Zdążyłem
przygotować się do walki akurat w momencie, gdy dwóch ludzi znosiło zmasakrowanego
mężczyznę z placu boju.
Gdy Tess odwróciła się do mnie, zaraz po tym gdy wszedłem do kręgu, na jej ustach
pojawił się makabryczny uśmiech. Patrzyliśmy sobie przez chwilę w oczy, po czym
ruszyliśmy do boju. Choć starałem się jak mogłem, po chwili byłem już na ziemi
przygwożdżony przez Tess. Byliśmy mniej więcej równi wagą, więc nie byłem w stanie jej
podnieść, lecz byłem na tyle zwinny, że udawało mi się nie dopuszczać do siebie jej ciosów.
Po chwili jednak zostałem ostatecznie unieruchomiony, a pięść przeznaczona dla mnie
unosiła się powoli do góry niczym topór kata. Musiałem ją z siebie zrzucić, aby nie oberwać.
Kiedy pięść Tess osiągnęła szczytowy punkt swego ruchu i zatrzymała się na chwilę,
wytężyłem wszystkie siły, aby się wydostać.
I w tedy stało się coś dziwnego. Moja ukochana wydała mi się lekka jak piórko. Z
łatwością podniosłem ją, po czym błyskawicznym ruchem złapałem za już lecącą w moją
stronę pięść. Następnie wykręciłem Tess rękę i przygwoździłem ją do ziemi. Po chwili
28
usłyszałem słabe słowa poddania. Puściłem ją więc i wyszedłem z kręgu. Poczułem, że mi
słabo, jednak ubrałem się, po czym podszedłem do Tess, która właśnie przypinała do swego
boku jeden z jej śmiercionośnych sztyletów. Jej oczy były wielkie niczym dwie miedziane
monety, lecz miały inną barwę. Nagle zorientowałem się, że coś jest nie tak. Na placu nie
było nikogo poza mną, Tess oraz młodym chłopcem, którego spotkałem rano.
– Jak to zrobiłeś ? To esencja, prawda ? – jej słowa były ciche i niepewne.
Już wszystko zrozumiałem. To o tego typu zdolności chodziło orczemu kapłanowi. Esencja
sprawiała, że mogłem na jakiś czas stawać się nieziemsko szybki i silny. Możliwe, że
powodowała coś jeszcze, lecz jak na razie pozostawało to dla nas zagadką. Szliśmy powoli w
stronę komnat Tess i rozmawialiśmy. Przeprosiłem ją kilka razy, gdyż bałem się, że mogłem
sprawić jej ból. Reakcją na moje słowa był rozkoszny śmiech, który tak lubiłem oraz słowa,
których tak nie cierpiałem.
– Słodki jesteś – było to chyba ulubione stwierdzenie Tess.
Po drodze do łaźni próbowałem dowiedzieć się co i jak się działo, gdyż ja nie
odnotowałem nic dziwnego, poza tym, że chwilowo posiadałem dziwne zdolności. Niedługo
na dziedzińcu pozostał już tylko młody rekrut, w którego oczach malowało się niedowierzanie
i strach...
Siedziałem na sali treningowej już trzecią godzinę i nic. Żadna z dziwnych
własności tatuażu nie ujawniła się mimo najcięższych ćwiczeń. Miałem już dość i
zakomunikowałem to siedzącej przy ścianie Tess, która bezczelnie się ze mnie śmiała. Przez
chwilę zastanawiałem się nad powodem jej rozbawienia, lecz nie mogłem dojść do żadnych
bardziej sensownych wniosków. Stwierdziłem więc, że ją zignoruję i teleportowałem się do
swoich komnat. Po kilku minutach, właśnie w chwili, kiedy siedziałem sobie w wannie
napełnionej ciepłą wodą, w pokoju pojawiła się brama teleportacyjna.
Zrezygnowany postanowiłem rzucić na siebie niewidzialność i zobaczyć, kto
tym razem postanowił do mnie wpaść. Trafiłem w dziesiątkę. To była Tess, jak zwykle
ubrana tak, że żaden facet na ulicy nie dałby rady się za nią nie obejrzeć. Czasami
zastanawiałem się czy nie poprosić jej, aby nosiła stroje mniej perwersyjne, lecz zawsze
rezygnowałem z tego zamiaru. Teraz moja ukochana stała trochę zdezorientowana na środku
mojego pokoju. Wyczuwała moją obecność, lecz nie mogła mnie zobaczyć. Postanowiłem
spłatać jej figla.
Uformowałem z wody wielką kulę, po czym bezczelnie zamknąłem w niej
Tess, zanim w ogóle zdążyła zareagować. Namoczone ubranie przykleiło się do ciała, teraz
już nie na żarty rozgniewanej drowki, dając piękny widok. Rzuciłem szybko następne
zaklęcie, przez co moja ukochana mogła oddychać w wodnej bańce. Później jeszcze
otoczyłem bańkę magicznym murem, przez co ma ofiara nie mogła wydostać się ze swego
więzienia. Dopiero po tych wszystkich zabiegach rozproszyłem niewidzialność, a na moich
ustach zagościł bezczelny uśmiech. Moja magia nie działała bezpośrednio na mają lubą, więc
jej drowia odporność na magię nic jej nie dawała.
Tess spróbowała coś powiedzieć, lecz rezultatem były tylko bąbelki, które rozkosznie
poszybowały szybko w górę bańki. Gdyby mogła zabijać wzrokiem, byłbym martwy w
przeciągu sekundy. Najwyraźniej nie odpowiadała jej ta sytuacja.
– I komu jest teraz do śmiechu ? – zapytałem niemiło, lecz zaraz potem uśmiechnąłem się i
rozproszyłem swoje czary. Zdążyłem jeszcze rzucić czar osuszający pokój z wody, która
znajdowała się w bańce zanim Tess rzuciła się na mnie. Zasłoniłem się rękami, lecz ku memu
zaskoczeniu, nic się nie stało. Spojrzałem ostrożnie między rękami w stronę mojej
przemoczonej ukochanej, lecz to nie widok jej zdziwionej twarzy mnie zmartwił. Mój tatuaż
znowu był niebieski. Nawet sobie nie wyobrażacie jak się ucieszyłem. Czarne smugi zmieniły
się z powrotem w wąskie, zgrabne, błękitne linie. Choć było ich znacznie więcej, nie
29
przeszkadzało mi to. Tatuaż wrócił do swojej pierwotnej postaci. Nie miałem zielonego
pojęcia dlaczego, lecz było to co najmniej pozytywne zdarzenie.
Wstałem w wannie i zacząłem krzyczeć z radości. Niestety radość nie trwała długo, gdyż
Tess wykorzystała moment i rzuciła się na mnie z pięściami. Po chwili obydwoje byliśmy w
wannie przytuleni do siebie. Rzuciłem jeszcze malutki czar, który sprawił, że każdy intruz był
momentalnie wyganiany z pokoju przy pomocy ładunków elektrycznych oraz zamknąłem
drzwi. Potem mogliśmy się z Tess nacieszyć moim szczęściem do woli i robiliśmy to aż do
późnej nocy...
Rano obudziłem się i stwierdziłem, że Tess gdzieś znikła. Pozostał po niej tylko słodki
zapach fiołkowych perfum unoszący się w powietrzu. Ubrałem się szybko i wyszedłem z
pokoju. Oczywiście zapomniałem o zaklęciach założonych poprzedniego dnia, więc byłem
zmuszony do zrezygnowania z używania lewej ręki przez następne pół dnia, gdyż ładunek
elektryczny sprawił, że całkiem straciłem w niej czucie.
Zszedłem do jadalni i natknąłem się na tego samego rekruta co przedtem. Tym razem
jednak młodzieniec miał poważne kłopoty. Młody krasnolud przyparł go do ściany i groził
mu pięścią. Nie słyszałem dokładnie słów rozmowy, lecz basowy i cichy ton krasnoluda oraz
przerażenie w oczach chłopca mówiły same za siebie. Postanowiłem zabawić się ich kosztem
i machnięciem ręki przywołałem małą iluzję. Po chwili krasnolud stał już przed chłopakiem z
całym naręczem różnokolorowych kwiatów i obydwoje mieli dość niepewne miny.
Uśmiechnąłem się szelmowsko i poszedłem do swojego ulubionego miejsca w kącie jadalni.
O dziwo udało mi się zastać tam Tess, która już w porządnym stroju siedziała na ławie koło
kogoś, kogo nigdy nie spodziewałbym się tam ujrzeć. To był Verg. Już chciałem do nich
podejść, lecz nagle mój przyjaciel wstał i szybko odszedł, zostawiając Tess samą.
Prawdopodobnie nawet mnie nie zauważył, lecz mimo wszystko było mi przykro, że się ze
mną nie przywitał. Podszedłem do Tess i zobaczyłem coś, co było rzadkością u drowów. Były
to szczere łzy. Spojrzała tylko w moją stronę, po czym wstała i przytuliła się do mnie mocno.
Nie wiedziałem, o co chodzi, lecz domyślałem się, że ma to związek z Vergiem.
Postanowiłem dowiedzieć się, co wydarzyło się przed chwilą od Tess, gdyż znając życie nasz
przyjaciel wojownik wszystko by poprzekręcał, lecz jak na razie musiałem poczekać.
Westchnąłem i przytuliłem Tess mocniej. Z płaczącą kobietą nie da się normalnie
porozmawiać. Można ją tylko pocieszać, co nie omieszkałem natychmiast uczynić.
Kilka godzin później siedzieliśmy z Tess przed wesoło trzaskającym
kominkiem, popijając powoli ciepłą herbatę. Niestety nasz nastrój nie był zbyt dobry. Mimo
że Tess siedziała w swoim ulubionym fotelu, pomimo że tenże należał do mnie, na jej twarzy
bezustannie widniał grymas smutku. Nie wiedziałem jak ją rozweselić. Nie znałem przyczyny
jej żalu, więc nie miałem pojęcia jakie środki zapobiegawcze zastosować. Siedziałem więc
tylko cicho na marmurowej podłodze zaraz przed kominkiem i wpatrywałem się w tańczące
po drewnianych szczapach czerwone płomienie. Doszedłem do wniosku, że kiedy moja
ukochana będzie chciała mi wyjawić przyczynę swego smutku, zrobi to. Wiedziałem tylko, że
jakiś związek z tą sprawą ma Verg. Niestety nie miałem pojęcia jaki.
Postanowiłem nie zamartwiać się i zacząłem bawić się płomieniami. Przy pomocy
drobnego czaru zacząłem tworzyć z nich różne, fantastyczne kształty. Raz pojawiało się
płonące drzewo, chwilę później zamieniało się w galopującego po stepie ognistego rumaka,
moment później z popiołu wyfrunął feniks, który tylko otworzył swój dziób w niemym
krzyku i wyleciał przez komin. Bawiłem się tak przez jakiś czas. W kominku raz po raz
pojawiały się coraz bardziej fantastyczne i dziwaczne kształty.
Kiedy znudziłem się tym zajęciem, odwróciłem się twarzą do Tess. Zauważyłem, że
jej kubek stoi pusty na podłodze nieopodal fotela, a moja ukochana, wtulona w puszyste
30
oparcie, śpi z lekkim uśmiechem na twarzy. „Przynajmniej na tyle zdała się moja zabawa.”
Pomyślałem i przyniosłem koc, żeby przykryć zmęczoną drowkę. Pocałowałem ją w czoło i
wygasiłem za pomocą magii płomienie w kominku. Nie chciałem, żeby obudziła się z
powodu nadmiernej temperatury. Rzuciłem jeszcze dla pewności swój czar kontrolujący
ciepło na małych obszarach i poszedłem do łazienki.
Po wieczornej toalecie, która odbyła się pod wpływem czaru wyciszenia, udałem się
na balkon. Pomimo że chłód nocy panował już od kilku godzin, barierka na moim ganku
nadal oddawała z siebie ciepło. Oparłem dłonie na jeszcze letnim metalu i pozwoliłem płynąć
moim myślom swoimi torami. Efekt był taki, że po chwili rozmyślałem już, co by się mogło
dziać, gdyby Tess nie spała. Otrząsnąłem się szybko, choć takie rozmyślania były wcale
przyjemne i podszedłem do swojego biurka.
Zasiadłem w wielkim, obitym skórą fotelu i analizowałem sytuację. Po kilku minutach
znowu doszedłem do wniosku, że nie mam szans nic wywnioskować, więc wstałem tylko,
wyjąłem małą książeczkę z jednej z kilku szaf, które stały wzdłuż ścian mojego pokoju, po
czym wróciłem na miejsce i zająłem się lekturą.
Tego wieczora światło w pokoju Pervvera paliło się jeszcze przez kilka godzin.
Dopiero niedługo przed świtem jasny płomyk świecy, stojącej na biurku obok pogrążonego w
treści książki czarownika, zgasł. Jedyną osobą, która widziała to wydarzenie był Elminster,
który siedział w swojej wieży na bogato zdobionym fotelu i puszczając kółka z dymu
spoglądał posępnie w kryształową kulę, w której uważny obserwator mógł ujrzeć obraz
niewielkiej wyspy o nazwie Brynnlaw. Gdy stary mag upewnił się, że osoba, którą śledził
zasnęła już, wyjął swoją fajkę z ust i wyszeptał kilka słów :
– Uważaj na siebie dziecko... Nadciąga burza i nie będę ci w stanie pomóc... – po chwili
namysłu dodał jeszcze nieśmiało – Powodzenia... –
Niedługo światło w oknie wieży starego maga zgasło. Nie było żadnego świadka tego
wydarzenia.
Obudziłem się rano. Moja ręka jak zwykle podążyła w swoją wędrówkę. Tym razem
natrafiła tylko na pustą przestrzeń. Zakląłem cicho pod nosem i ostrożnie usiadłem. Byłem
straszliwie niewyspany. Rozglądnąłem się po trochę zabałaganionym pokoju i z przykrością
stwierdziłem, że po mojej ukochanej został już tylko lekki zapach perfum w powietrzu oraz
koc, który ładnie złożony leżał na moim fotelu.
Wstałem i poszedłem do łazienki. Zimna kąpiel szybko postawiła mnie na nogi.
Wycierając włosy w kolorowy ręcznik wyszedłem na balkon. Słońce już wychyliło się znad
linii horyzontu i przygrzewało mocno nawet tak wczesną porą. Kiedy w końcu udało mi się w
miarę osuszyć włosy, wziąłem się za niezbędne porządki. Nie była to czynność codzienna.
Przyznaję, że lubiłem mieć swój własny „porządek” w moim królestwie, jakim był mój pokój.
Jednak tamtego ranka postanowiłem zaprowadzić ład wśród swoich rzeczy. Stwierdziłem, że
nie przystoi mieć wszystkich swoich rzeczy na środku pokoju, gdyż w sytuacji, kiedy jest u
mnie Tess, jest to raczej kłopotliwe. W dobrym humorze i z pozytywnym nastawieniem
zabrałem się do przerzucania stosów rzeczy walających się po całym pokoju...
Kilka godzin później wkładałem już ostatnią książkę do regału. Było już popołudnie,
lecz dopiero teraz uznałem, że wszystko znajduje się na swoim miejscu. Zły i zakurzony
rozglądnąłem się dookoła. Książki w regałach, ubrania w szafie, artefakty w skrytkach,
magiczne zwoje na stojakach... Wszystko w absolutnym porządku. Poszedłem do łazienki,
aby się obmyć, lecz w momencie, gdy podniosłem rękę wykonując zaklęcie przyzywające
wodę, zamarłem ze strachu. Tatuaż pokrywający moją dłoń był z powrotem czarny.
Dokończyłem zaklęcie i szepcząc modlitwy zacząłem się myć. Niestety czarna barwa
niezwykłego tatuażu nie była spowodowana brudem.
31
Zrezygnowany ubrałem się i wyszedłem z pokoju. Zapomniałem nawet zapieczętować
drzwi. W zadumie przecinałem korytarze twierdzy. Paru napotkanych strażników dziwnie się
na mnie patrzyło, lecz nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi. W ciągu trzech miesięcy
nauczyłem się ignorować przestraszone spojrzenia i wszelkiego rodzaju dziwne reakcje
spowodowane moim niecodziennym widokiem. Przemierzałem kolejne metry korytarza, a w
mojej głowie kłębiły się myśli, które powoli zaczynały tworzyć jakieś sensowne odpowiedzi
na dręczące mnie pytania. Po kilku minutach znalazłem się u celu swojej podróży. Ciemne,
drewniane drzwi, które znajdowały się teraz przede mną prowadziły do pokoju Tess.
Zatrzymałem się przed nimi przez chwilę, po czym nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka.
Widok, który ujrzałem był co najmniej niecodzienny. Ciemnoskóra drowka stała na
środku pokoju całkiem naga. W momencie, kiedy mnie zauważyła, zasłoniła się ręcznikiem,
który znajdował się na krześle niedaleko niej. Niestety jej zasłona była bardzo mała i nie
osłaniała zbyt wiele. Stałem jak wryty i nie wiedziałem, co robić. Na policzkach Tess
malowały się wyraźne rumieńce, które były doskonale widoczne pomimo ciemnego odcienia
skóry drowki.
– Może byś się tak chociaż odwrócił, już nie mówiąc o pukaniu czy przeproszeniu ! –
Jej oburzenie podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Momentalnie wykonałem w tył
zwrot i powiedziałem jedyne słowo, które przyszło mi na myśl :
– Przepraszam... – nie wiedziałem jak kontynuować.
Po dłuższej chwili poczułem na ramieniu delikatny dotyk. Przyjąłem to jako zezwolenie na
odwrócenie się. Kiedy ponownie wykonałem bardzo nie lubiany przeze mnie manewr z
musztry, zobaczyłem, że Tess siedzi już w jednej ze swoich wspaniałych sukni przed lustrem
i próbuje doprowadzić do ładu swoje włosy, które jak zwykle uparcie nie chciały jej słuchać.
Podszedłem do właśnie walczącej z jednym z niesfornych kosmyków drowki. Mruknąłem
tylko pytająco, po czym wyjąłem z ręki Tess szczotkę i zabrałem się do rozczesywania.
Jest to, jak wszystkim wiadomo czynność dość długotrwała i monotonna, więc
postanowiłem zacząć jakąś rozmowę. Jak zwykle nie wyszło mi to najlepiej.
– To naprawdę nie było celowe. Po prostu tak wyszło... – nie dane mi było dokończyć zdania.
Ze strony mojej rozmówczyni wystrzeliła pięść i trafiła mnie prosto w nos.
Wątpię, żeby ta nazbyt nerwowa drowka zauważyła, gdzie trafiła. Na szczęście mój nos zdał
ten test i wytrzymał uderzenie. Kiedy stałem i próbowałem jednocześnie nie przerywać
czesania i rozmasować obolałe miejsce usłyszałem cichy szept.
– Za to jeszcze ci odpłacę Perv. O to ty się nie martw. Bardziej mnie martwi fakt, że znowu
zrobiłeś się czarny. Możesz mi wyjaśnić, co się stało ? – Chodziło oczywiście o tatuaż.
Zrelacjonowałem wszystko, co zdarzyło się od momentu, kiedy Tess zasnęła. Starałem
się nie pominąć żadnego szczegółu, gdyż mógł się on okazać istotnym. Dodałem kilka swoich
przypuszczeń, lecz chwilę później sam stwierdziłem, że większość z nich jest niedorzeczna.
– Już wiem, co się z tobą dzieje – głos Tess nie wróżył nic dobrego. Nie chciałem usłyszeć
kolejnych kilku słów, lecz niestety byłem do tego zmuszony.
– Twoje moce odnawiają się po śnie lub dłuższym odpoczynku. – to pełne radości
oświadczenie wcale nie wydało mi się pozytywne. Przemilczałem chwilę i doszedłem do
wniosku, że jednak niewiedza to bardzo dobra rzecz. Niestety było już za późno...
Wyszeptałem kolejną inkantację i wokół mnie pojawiła się bariera ochronna.
Jak zwykle znów pokłóciłem się z Tess i zgodnie ze zwyczajem musiałem otrzymać za to
karę, którą miała wymierzyć uparta drowka. Zająłem się kolejną inkantacją i rozmyślałem nad
wszystkim, co wydarzyło się od momentu ponownego ujawnienia się moich mocy.
A było to mniej więcej tak :
Po rozstrzygnięciu niezbyt już sprzecznego faktu czy moja moc się odnawia czy jest to
spowodowane jakimiś czynnikami zewnętrznymi, podjęliśmy ważną decyzję. Postanowiliśmy
32
powiadomić o wszystkim przywódców strażników, czyli Dedala i Garricka. Liczyliśmy na
dyskrecję, lecz niestety nie ofiarowano jej nam. Po kilku dniach wszyscy wiedzieli już, co się
dzieje i najwyraźniej nie byli z tego powodu zadowoleni, czego nie omieszkali pokazać oraz
głośno powiedzieć. W rezultacie zostaliśmy przeniesieni z głównej twierdzy strażników do
jednego z niewielu obozów na stałym lądzie. Pech chciał, że musieliśmy zamieszkać w
klasztorze, czego moja natura nie mogła ścierpieć. Wyraziłem więc głośno swoją opinię na
temat miejsca, w którym znaleźliśmy się, przez co musiałem stanąć do walki z Tess, gdyż
według niej obraziłem święte miejsce i teraz bogowie domagają się kary. Czysta głupota. Nie
miałem zamiaru łatwo się poddawać...
W powietrzu zawisł ciężki zapach siarki, gdy ognista kula wypuszczona przez Tess
rozpłynęła się w momencie zetknięcia z moją barierą ochronną. Byłem już zmęczony
przedłużającą się walką. Dziedziniec klasztoru był niezbyt duży, więc nie mogliśmy używać
zbyt potężnych zaklęć, w obawie, aby nic nie uszkodzić. W rezultacie wysyłaliśmy przeciw
sobie czary, które zwykle były zatrzymywane przez osłony i nie wyrządzały żadnych szkód
przeciwnikowi. Staliśmy tak naprzeciw siebie już kilka dobrych minut i zarówno ja jak i Tess
mieliśmy serdecznie dosyć tych wygłupów. Niestety każde z nas było tak uparte, że nie było
w stanie zaproponować rozejmu, aby nie okazać słabości. Wypuściłem od niechcenia kilka
magicznych pocisków, które uczyniły to samo, co ich poprzednicy, czyli zamieniły się w
nicość kilka cali od Tess. Mogłem się tak produkować, a i tak nic bym nie zdziałał.
Postanowiłem więc rozstrzygnąć sprawę w trochę inny sposób. Wyjąłem jeden z
moich magicznych noży, które zawsze nosiłem ze sobą, po czym rzuciłem nim w moją
przeciwniczkę. Nie było to zbyt bezpieczne, lecz liczyłem na to, że jej osłony przyjmą na
siebie część ataku. I tak też się stało. Kiedy Tess zauważyła, co robię, było już za późno.
Rzucony przeze mnie pocisk znajdował się już w połowie drogi między nami i szybko mknął
do celu. Kilkanaście centymetrów przed miejscem przeznaczenia zwolnił, jednocześnie
wydając głuchy syk. Było to działanie osłon. Jeżeli moja broń nie byłaby zaczarowana, pole
ochronne odbiłoby ją. Na nieszczęście Tess zwykłem używać magicznej broni, więc nóż
prześlizgnął się przez osłonę i ugodził zszokowaną drowkę w lewe ramię. W tym momencie
koncentracja mojej przeciwniczki prysła i większość osłon rozproszyła się, co dało mi
przewagę. Wykorzystałem chwilę, w której Tess oglądała niedowierzającym wzrokiem
krwawiącą, paskudną ranę, aby przygotować i rzucić na siebie czar przyspieszenia.
Kilka sekund później dobiegłem do mojej przeciwniczki, która próbowała rzucić jakiś
czar uzdrawiający. Niestety byłem zmuszony przeszkodzić jej w zaklęciu. Przystawiłem nóż
do gardła swojej ukochanej, co było dla mnie ciężką próbą. Nie lubiłem przemocy, a teraz
byłem zmuszony grozić bronią kochanej przeze mnie osobie. Nie była to najszczęśliwasza
sytuacja, lecz Tess przerwała inkantację, co było moim zamiarem, po czym posłała mi
smutne, oskarżające spojrzenie. Po chwili wymówiła cichutko kilka słów :
– Wygrałeś, uznają twoją wygraną. Możesz już opuścić ten kawałek metalu ? – nie było w
tym stwierdzeniu gniewu, tylko smutek i żal. Bolało mnie to bardzo.
Schowałem swoją broń do pochwy przy pasie, po czym skierowałem się do leżącej
niedaleko drugiego noża, który przed chwilą użyłem jako pocisk. Niestety nie udało mi się
dotrzeć do leżącego w pyle dziedzińca przedmiotu. Kiedy wykonałem drugi krok, dostałem z
ogromną siłą jakimś twardym przedmiotem prosto w tył czaszki. Zapomniałem o pewnej,
znanej wszystkim zasadzie : nigdy nie odwracaj się do drowa plecami. Zadany mi cios
sprawił, że wylądowałem na klęczkach. Przed oczami wirowały mi czerwone i czarne plamki.
Spróbowałem wstać, lecz skutecznie uniemożliwił mi to kopniak w brzuch, który sprawił, że
nie mogłem już nawet utrzymać się w pozycji leżącej. Leżałem w pyle dziedzińca
zamroczony i obolały, a Tess chodziła wokół mnie jak drapieżnik nad umierającą ofiarą.
Kiedy tylko próbowałem się poruszyć byłem sprowadzany do ziemi przez kopnięcie lub
uderzenie pięścią. Pomimo że Tess była raczej drobnej budowy, wściekła dorównywała siłą
33
bykowi a perfidnością... drowiej kapłance. Moje próby trwały trochę, lecz gdy po raz trzeci
coś ciężkiego uderzyło w moją głowę zrezygnowałem z nich. Leżałem tylko i błagałem
wszystkich bogów, aby sprawili, żeby te plamy zniknęły mi z przed moich oczu. Kiedy w
końcu odzyskałem wzrok na tyle, żeby dostrzegać kontury przedmiotów, zostałem brutalnie
podniesiony za włosy do poziomu wzroku mojego oprawcy. Fioletowe oczy wpatrywały się
we mnie długo, a w ich głębi szalała wściekłość. Spróbowałem coś powiedzieć, lecz
rezultatem moich wysiłków był tylko głuchy charkot i stróżka krwi, która spłynęła mi po
brodzie, stanowiąc dziwny kontrast z moją zielonkawą skórą.
– Jeszcze raz będziesz mi groził, to spotka cię coś o wiele bardziej niemiłego niż teraz,
zrozumiano ? – jej głos był matowy, lecz brzmiała w nim nie kryta groźba. Nie starczyło mi
sił, aby odpowiedzieć, więc tylko niemrawo pokiwałem głową.
Kiedy Tess upewniła się, że na pewno ją zrozumiałem zostałem znowu rzucony w pył
dziedzińca i pozostawiony sam sobie. Leżąc przeklinałem bogów, że jest lato i z tego powodu
smażę się jak na patelni w piachu, lecz jednocześnie dziękowałem, że nie jest to zima, gdyż
pewnie zamarzłbym na śmierć. „ Cóż, przecież sobie zasłużyłem...” pomyślałem jednocześnie
usiłując podnieść się z ziemi. Szło mi to bardzo powoli i boleśnie. Najpierw przetoczyłem się
na plecy, później ostrożnie usiadłem. Przez chwilę walczyłem z narastającymi mdłościami, po
czym udało mi się przejść do pozycji klęczącej. W tym momencie mój żołądek zbuntował się
i całe śniadanie oraz część kolacji z poprzedniego dnia wylądowały w pyle dziedzińca. W
głowie mi nieznośnie szumiało, a wzrok rozmazywał się, jednak świadomość, że zaistniała
sytuacja to moja wina pozawalała mi walczyć ze słabością własnego organizmu.
Kilka minut później, po wielu nieudanych próbach udało mi się wstać. Co prawda
ledwo utrzymywałem się na nogach, lecz był to już jakiś sukces. Powoli, zataczając się
doszedłem krok po kroku do jednej ze ścian klasztoru okalającego dziedziniec. Mając twardy
kamień do podpierania się udało mi się dotrzeć do drzwi, a następnie do rzędu cel
mieszkalnych. Kiedy w końcu stanąłem w drzwiach swego pokoju zawahałem się. Na mojej
twarzy pojawił się nieznaczny grymas. Użyłem całej siły swojej woli, aby odwrócić się
plecami do usilnie zapraszającego mnie łóżka i ruszyłem dalej w mozolą wędrówkę. Minąłem
powoli drzwi kolejnych dwóch cel, po czym oparłem się o framugę trzeciej z kolei. Stałem
przez chwilę niezdecydowany. Myśli latały mi chaotycznie po głowie. W końcu wszedłem do
pomieszczenia. Nie różniło się ono zbytnio od innych. Znajdowało się w nim niezbyt
wygodne łóżko, stolik, mała szafeczka oraz krzesło, teraz zajmowane przez nieszczęśliwą
drowkę, która była odwrócona tyłem do wejścia. Pomimo faktu, że mnie nie widziała zdawała
sobie sprawę z mojej obecności. Nawet w pełni zdrowia miałbym problemy z zaskoczeniem
jej.
Wtoczyłem się do pokoju i usiadłem na łóżku tak, żeby móc się oprzeć o ścianę
jednocześnie mając przed sobą twarz Tess. Niestety moja ukochana nie była zbyt rozmowna,
co sprawiało, że moje zadanie było jeszcze trudniejsze. Po krótkim oczekiwaniu w ciszy
zauważyłem małą bliznę na ramieniu drowki. Jej zaklęcia najwyraźniej nie najlepiej radziły
sobie z magią mojej broni. Na szczęście byłem na tyle roztropny, że obłożyłem swój
ekwipunek potężnym zaklęciem odwracającym. W rezultacie mogłem cofnąć zadane rany pod
warunkiem, że zraniona osoba jeszcze żyła. Podniosłem lekko rękę i wykonałem nieznaczny
ruch dłonią oraz palcami, jednocześnie wymawiając słowo uaktywniające czar. Blizna na
ramieniu Tess zaczerwieniła się, zrobiła się żółta, po czym całkiem zniknęła pozostawiając
miękką niczym jedwab skórę drowki w nienagannym stanie. W tym momencie zauważyłem
słaby, tajemniczy uśmiech mojej ukochanej oraz usłyszałem wyszeptaną przez nią inkantację.
Mimo usilnych chęci nie mogłem się ruszyć. Został na mnie nałożony czar
unieruchomienia, którego nie byłem w stanie zbyt szybko przerwać. Wlepiłem więc wzrok w
siedzącą przy stole czarodziejkę i czekałem. Nie musiałem robić tego zbyt długo.
34
– Hmm... Miło z twojej strony, że cofnąłeś zaklęcie. Trochę by mi zajęło usunięcie tej blizny.
Przyznam, że nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie. W sumie to może lepiej. To oznacza,
że szybko regenerujesz siły. – Na jej ustach pojawił się demoniczny uśmieszek, którego
obawiałem się bardziej niż hordy orków. – Z drugiej jednak strony zachowałeś się bardzo
nieładnie. Jak mogłeś ! Rzucanie nożami podczas pojedynku... ech, czy ciebie nie obchodzą
żadne zasady? W każdym razie poniosłeś już część kary. Drugą część otrzymasz już niedługo,
zapewniam cię. Poza tym nie zapłaciłeś jeszcze za swoje bluźniercze słowa. Masz coś do
powiedzenia ? – pytanie było retoryczne.
Związany zaklęciem nie byłem w stanie rozmawiać. Z trudem przychodziło mi
oddychanie. Tess wstała i położyła mnie na łóżku niczym drewnianą lalkę. Na jej twarzy
widniał szczery uśmiech. Najwyraźniej odpowiadało jej kiedy nie sprzeciwiałem się
wydawanym rozkazom. Tym razem nie miałem jak. Moim oczom ukazał się kamienny sufit,
nie byłem więc w stanie stwierdzić, co się wokół mnie dzieje. Czar mógł jeszcze działać przez
kilkanaście minut. Chwilę później Tess pocałowała mnie w czoło, po czym położyła się koło
mnie.
Na szczęście czar prysnął wcześniej niż przypuszczałem, a rzucony czar regeneracji
szybko postawił mnie na nogi, więc nie zamierzałem marnować tego daru.
Nazajutrz to ja mogłem zarzucić Tess bezczeszczenie świętego miejsca...
Gdy spędziliśmy z Tess kilka tygodni w klasztorze na bezowocnych
poszukiwaniach wiedzy stwierdziłem, że zaczynam się przyzwyczajać do tego jakże
spokojnego i zacisznego miejsca. Większość dni spędzaliśmy z moją ukochaną przekopując
stosy papirusów, ksiąg i odręcznych zapisków, których w klasztornej bibliotece były setki o
ile nie tysiące. Czytanie ksiąg świętobliwych mężów stanowiło dla mnie pewną rozrywkę.
Nierzadko zdarzały się sytuacje, kiedy czytając którąś z religijnych ksiąg wybuchałem
śmiechem lub wydawałem krótkie prychnięcia, czym doprowadzałem Tess do szału.
Wiedziałem, że wyśmiewam niekiedy prawdy, w które wierzy moja ukochana, lecz nie
mogłem się powstrzymać. Zdawałem sobie sprawę, że mogę rozzłościć jakiegoś boga, lecz
stwierdziłem, że po tym, co mi uczyniono w imię jakiejś tam orczej religii nie będę liczył się
z bogami. Odbierałem to w ten sposób, jakby to oni wyrządzili mi krzywdę.
Pewnego słonecznego dnia siedziałem razem z Tess w bibliotece i jak zwykle
czytaliśmy wszystko, co dało się odczytać, a co miało nieszczęście wpaść nam w ręce.
Drowka właśnie siedziała nad jednym z opasłych tomów „Powszechnego spisu Świętych”,
gdy ja zajmowałem się lekturą dziennika prowadzonego przez jednego z kapłanów zakonu.
Nie spodziewałem się znaleźć niczego dla nas ważnego w tych niezdarnie nagryzmolonych
notatkach, lecz postanowiliśmy przeczytać wszystko, gdyż jak mawiała Tess :
„ Wiedza może być ukryta pod płaszczem beznadziejności...”.
Szczerze mówiąc nie podzielałem jej zdania czytając ile to jajek zmarły przed trzystu laty
kapłan zebrał osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego dnia swojego pobytu w klasztorze.
Później następowało przeliczenie na omlety, srebrniki oraz dni życia jakichś tam istot, o
których pierwszy raz w życiu słyszałem. Nie za bardzo wiedziałem, o co chodzi
świętobliwemu, lecz nie przestawałem odszyfrowywać pisma i czytałem dalej.
Kiedy w końcu skończyłem okropnie nudny dziennik i nie znalazłem w nim żadnej
ukrytej wiedzy, odłożyłem książeczkę na miejsce i podszedłem do Tess. Siedziała przy
drewnianym stoliku od rana, z resztą ja też. Opasłe tomisko, pod którym uginał się stół
całkowicie przykuło uwagę mojej ukochanej. Dopiero gdy położyłem rękę na jej ramieniu
odwróciła wzrok od książki. Na jej twarzy malował się uśmiech, lecz dostrzegałem w jej
oczach również zmęczenie. Poświęciliśmy ogromną ilość czasu i nie znaleźliśmy praktycznie
nic. Byliśmy co prawda dopiero w połowie dzieł, jakie zawierała biblioteka, lecz obawialiśmy
się, że tylko tracimy czas.
35
Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem obok Tess. Milczenie panowało przez dłuższą
chwilę. Nagle wpadłem na niezły pomysł.
– Może byśmy poszli na spacer ? Chyba siedzimy tu za długo. Moja natura zaczyna się
buntować. Muszę się gdzieś przejść. Idziesz ? – do propozycji dodałem mój najlepszy
kuszący uśmiech, przez co miałem prawie pewność, że moja propozycja nie zostanie
odrzucona. Nie myliłem się. Tess tylko skinęła głową i wstała przeciągając się. Był to miły
dla oka widok, szczególnie, gdyż miała na sobie jedną z tych swoich przepięknych, niezbyt
skromnych sukni. Lecz, o dziwo moją uwagę bardziej przykuła księga, znad której właśnie
wstała moja ukochana. Wiatr przewrócił kilka kartek i moim oczom ukazał się niezwykły
widok. Podbiegłem do książki i przytrzymałem strony, aby wiatr dalej ich nie obracał.
Ujrzałem obrazek, co prawda czarno biały i namalowany niezbyt wprawną ręką, lecz nadal
wyraźny i czytelny. Byłem zszokowany.
– Co się stało ? – zapytała Tess podchodząc, po czym nagle umilkła. Widok rysunku był dla
niej równym szokiem jak dla mnie. Naszym oczom ukazał się młody elf, który siedział na
środku polany w jakimś lesie, a wokół niego tańczyły duchy. Każdy z nich miał ze sobą nóż i
wydawało się, że mają zamiar dźgnąć siedzącą postać, która była pokryta tatuażem
identycznym jak mój. Spojrzałem na Tess i wyczytałem w jej oczach niepewność. Wokół elfa
unosiła się poświata mocy. Jako mag zdawałem sobie sprawę, że jest to zjawisko dość
rzadkie. W całych krainach istniały może trzy lub cztery osoby, które chodziły otoczone łuną
takiej potęgi. Jedną z nich był mój mistrz, Elminster. Innych nigdy nie widziałem na oczy,
lecz czytałem o nich podczas moich studiów. Obok rysunku znajdował się napis, lecz mimo
swojej magicznej wiedzy nie byłem w stanie go odczytać. Wydawał się on znajomy, lecz nie
mogłem sobie przypomnieć, kiedy mogłem go widzieć. Ponownie spojrzałem na Tess i
mruknąłem pytająco. Drowka miała dość niepewną minę. Trochę mnie to zaniepokoiło, lecz
chciałem w końcu poznać prawdę.
– Ten napis to starodawny dialekt leśnych elfów. Nie wychowałeś się wśród swoich, więc
możesz go nie znać. Umiem go odszyfrować. – powiedziała Tess wyjaśniająco i zaczęła
tłumaczyć. Kilkanaście minut później przywołała mnie skinieniem ręki, choć uczyniła to
niepotrzebnie, gdyż stałem tylko kilka kroków od niej. Zaczynałem się bać tego, co mogę
zaraz usłyszeć.
– Tutaj jest napisane, że szkic przedstawia Elthantila, pradawnego elfiego bohatera i świętego.
Nigdy nie zgadniesz czym się zasłużył. – Chwila przerwy jak nastąpiła po tym zdaniu była
iście makabryczna. – Poświęcił się, aby pogodzić dwóch bogów. Wystąpił konflikt i zaistniała
możliwość ogromnej wojny, lecz temu elfowi udało się temu zaradzić. Udał się w dalekie
strony i zdobył ogromną moc, po czym złożył się w ofierze dwóm bóstwom. Był to czyn
zaiste szlachetny, przyznaję. Jednym z tych bogów był duch lasu, którego imię znają tylko
leśne elfy oraz driady. Drugim... Pan mordu... Baal...
Siedziałem wśród drzew jednego z niewielu zagajników, jakie otaczały
klasztor. Wiatr lekko poruszał liśćmi. Powoli zbliżała się jesień. Zwyczajny człowiek
stwierdziłby, że lato potrwa jeszcze przez kilka tygodni, lecz leśne elfy były wyczulone na
mowę natury i przez całe stulecia wykształciły u siebie bardzo specyficzne zmysły.
Westchnąłem ciężko i podniosłem się z ziemi. Niedługo mieliśmy wyruszać na
poszukiwanie moich pobratymców, choć mnie wcale się to nie uśmiechało. Za każdym razem,
kiedy próbowałem sobie przypomnieć dzieciństwo i naszą wioskę, powracało do mnie
uczucie odrzucenia i samotności.
Podniosłem z ziemi swój zaczarowany kostur podróżny, który co prawda nie
nadawał się do walki, lecz w drodze wydawał mi się niezastąpiony. Był on jednym z niewielu
przedmiotów, jakie dostałem od starszyzny, kiedy opuszczałem wioskę. Rozmyślając
poszedłem w górę zbocza, w stronę górującego nade mną klasztoru.
36
Kilka minut później, gdy mijałem ostatnie z drzew zagajnika doznałem szoku.
Stanąłem chwilę w miejscu, po czym wróciłem kilka kroków i obejrzałem dopiero co mijaną
roślinę. Moje domysły okazały się prawdą. Przede mną rosło jedno z najrzadszych drzew
krain. Była to roślina czczona przez leśne elfy jako symbol siły i wytrwałości ich boga. Przez
chwilę zastanawiałem się, po czym uklęknąłem i pomodliłem się własnymi słowami, gdyż nie
znałem żadnej odpowiedniej modlitwy. Gdy uznałem, że moje prośby zostały wysłuchane,
wstałem i zerwałem jeden z małych liści, których drzewo posiadało setki. Nie zdziwiło mnie
to, co zobaczyłem chwilę później. Byłem przygotowany. W miejscu zerwanego liścia, w
ciągu kilku sekund wyrósł następny. Uśmiechnąłem się lekko i z szacunkiem dotknąłem kory
drzewa. Kiedy odszedłem kilka kroków dalej, zauważyłem, że liść zżółknął. Przystanąłem i
obróciłem się w stronę tajemniczego drzewa. Nie dowierzałem własnym oczom. Liść stał się
lekko zielonkawy. Gdy przeszedłem z powrotem kilka kroków w stronę rośliny, liść
ponownie stał się ciemnozielony. Tego się nie spodziewałem.
Pogrążony w rozmyślaniach ruszyłem do klasztoru. Po drodze wyczarowałem
cieniuteńki, magiczny łańcuszek i nawlokłem niezwykły liść, po czym założyłem dziwaczny
naszyjnik.
Gdy stanąłem w drzwiach swojej celi, zdałem sobie sprawę z faktu, jak bardzo
przywiązałem się do tego miejsca. Pomimo że musiałem wyruszyć na niebezpieczną
wyprawę przez wiedzę, jaką tutaj znalazłem, miło wspominałem dnie spędzone na czytaniu i
rozmawianiu z trzema kapłanami, którzy zamieszkiwali ten przybytek. Co prawda rzadko ich
spotykałem, gdyż większość czasu spędzali na modłach w kaplicy, lecz byli to bardzo
sympatyczni staruszkowie. Zadumałem się przez chwilę, po czym zarzuciłem na plecy swój
pakunek i przeszedłem do celi Tess. Lokatorka tego małego pomieszczenia siedziała właśnie
przy stole i szybko pakowała ostatnie rzeczy. Uśmiechnąłem się. Tess zawsze miała problemy
ze zmieszczeniem dużej ilości ubrań w małej torbie. Westchnąłem lekko, po czym
postawiłem swój pakunek na podłodze i podążyłem pomóc mojej ukochanej. Podszedłem do
niej od tyłu i przytuliłem się, po czym szybko spakowałem wszystko do małego, zgrabnego
tobołka.
Tess miała niezbyt zadowoloną minę. Nigdy nie lubiła, kiedy wytykałem jej, że czegoś
nie umie zrobić. Tym razem tylko się odwróciła i pogroziła mi pięścią, po czym zaszczyciła
mnie drobnym pocałunkiem. Uśmiechnąłem się lekko i poszedłem do biblioteki po znalezioną
przez nas książkę.
Wyruszyliśmy dopiero koło południa, kiedy upewniliśmy się, że zabraliśmy już
wszystko. Mogliśmy przebyć pewną część drogi przy użyciu magii, lecz liczyłem na to, że
uda się nam zasięgnąć języka w mijanych miasteczkach oraz wioskach.
Nikt tak naprawdę nie znał dokładnego położenia elfich osad, lecz przy odrobinie
szczęścia mogliśmy trafić na zjawiska, które zwykły im towarzyszyć. Chodzi tu przede
wszystkim o dziwne, czarodziejskie mgły, odbicia światła oraz błądzenie pomimo poruszania
się w poprawnym kierunku. Tess, jak zwykle wpakowała większość rzeczy do czarodziejskiej
sakiewki, więc nie byłem w stanie stwierdzić, co ze sobą zabrała na tą wyprawę. Ja co prawda
też posiadałem taką sakiewkę, lecz nie niosłem w niej zbyt wielu przedmiotów. Przede
wszystkim zabrałem broń, kilka magicznych przedmiotów, które według mnie mogły się
przydać oraz kilka pamiątek z dzieciństwa, między innymi magiczny kostur, którym właśnie
podpierałem się podczas marszu.
Pomimo upałów, choć teraz słońce nie przygrzewało już tak mocno jak kilka tygodni
temu, szło nam się z Tess całkiem nieźle, pomimo faktu, że moja towarzyszka nie znosiła
pieszych podróży. W drodze nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Zdarzało się to zwykle tylko na
postojach, kiedy to Tess zaczynała narzekać i jak zwykle, kiedy była w złym humorze
wyzywała mnie od praktycznie wszystkiego.
37
Podczas jednego z takich postojów, nieopodal małej wioski, stwierdziliśmy, że
zaczyna się robić późno i trzeba znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Mieliśmy do wyboru
koczowanie pod gołym niebem lub zaryzykowanie i spędzenie tej nocy w gospodzie. Po
dłuższych debatach uzgodniliśmy, że prześpimy się w gospodzie i następnego dnia, skoro
świt wyruszymy w drogę. Nie uszliśmy nawet kilkuset metrów, kiedy z krzaków nagle
wyskoczyło pięć odzianych na czarno sylwetek dzierżących długie, zakrzywione noże.
Popatrzyłem się na Tess, która wydawała się najwyraźniej rozbawiona całą sytuacją. Mnie
jednak nie było do śmiechu, kiedy zobaczyłem przywódcę bandy, który wyszedł zza swych
towarzyszy. Był to ork, niezbyt wielkiego wzrostu, ubrany w skórzaną zbroję, całą pomazaną
niebieską farbą. Przymrużyłem oczy, po czym stwierdziłem, że znam tego osobnika. Po
plecach przeszedł mi zimny dreszcz. To ten ork odprawił kilka miesięcy temu dziwny rytuał,
przez który teraz musiałem wałęsać się po świecie. Przedtem Tess i Verg stwierdzili, że zabili
tego kapłana.
Nie przejmując się zbytnio jego ludzkimi kompanami, postanowiłem nie zmarnować
swojej szansy i tym razem wyciągnąć z tego rzekomego trupa trochę informacji, zaraz przed
tym, kiedy upewnię się, że pozostanie on martwy...
Sapiąc stwierdziłem, że szydzący uśmiech Tess był przedwczesny. Ci ludzie,
którzy nas napadli byli, wbrew pozorom świetnie przygotowani do tego starcia. Walka trwała
już kilka dobrych minut, a tylko trzech spośród sześciu napastników leżało na ziemi, a wokół
nich rosły plamy czerwieni.
Rozglądnąłem się dookoła i na widok sztyletu Tess, przecinającego gardło
jednego z rabusiów, poprawiłem swoje obliczenia. Jak na razie to moja ukochana zajmowała
się ludźmi, a mnie przypadł orczy kapłan. Niestety sytuacja sprzed kilku miesięcy znowu się
powtórzyła. Wokół nas widniały wypalone płaty ziemi, pozostałości po potężnej magii, którą
przywołaliśmy, lecz żaden z nas nie był zraniony. Byliśmy tylko wyczerpani psychicznie,
gdyż przywołanie takiej ilości energii było męczące dla umysłu.
Nagle do głowy wpadł mi chytry pomysł, który postanowiłem niezwłocznie
wprowadzić w czyn. Pomimo wszystkich barier ochronnych jakie ciążyły na mym
przeciwniku, postanowiłem wykorzystać czar „Oddech smoka”. Istniała znikoma szansa, że
moje zaklęcie dosięgnie swego celu, gdyż czary ochronne zapewne powstrzymałyby natarcie,
lecz mój plan był troszeczkę bardziej skomplikowany. Zacząłem długą i wyczerpującą
inkantację. Na moim czole pokazały się strużki potu, lecz nie przerywałem. Orczy kapłan
zaśmiał się kpiąco, po czym wymówił drobną inkantację. W moim kierunku poleciało kilka
magicznych pocisków. Uśmiech na twarzy mojego przeciwnika zniknął momentalnie, gdy
wysłany przez niego czar rozbił się o jedną z moich barier ochronnych. Ja tymczasem
zakończyłem swoją inkantację i przygotowałem się odpowiednio na rezultaty. Usłyszałem
krzyk bólu, który dobiegł zza moich pleców i znów uaktualniłem swój przelicznik, po czym
stwierdziłem, że Tess zaczyna nabierać wprawy.
Ponad moim przeciwnikiem ukazała się, całkowicie stworzona z mocy
magicznej smocza głowa, która po wydaniu ogłuszającego ryku zalała falą ognia orczego
kapłana oraz znaczną część drogi. Kilka krzaków zajęło się ogniem, lecz nie przykuło to
mojej uwagi. Skrajnie wyczerpany sięgnąłem do rękawa i na ślepo rzuciłem jednym ze
swoich magicznych noży. Na szczęście udało mi się trafić, co oświadczył mi krzyk gniewu
dochodzący spośród płomieni. Uklęknąłem, gdyż nogi zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa i
powoli na czworakach zacząłem się przesuwać w stronę mojego przeciwnika, który leżał teraz
na ziemi z jednym z moich najlepszych noży w brzuchu. Mój potężny czar przestał już
działać, przez co mogłem spokojnie dojść do swego celu. Usiadłem sobie koło orka, który
tępym wzrokiem przyglądał się rękojeści wystającej z jego ciała. Rozglądnąłem się i
zobaczyłem, jak Tess wlecze za włosy jednego z napastników. Najwyraźniej zmierzała w
38
moją stronę. Kiedy znalazła się kilka kroków ode mnie zauważyłem paskudne rozcięcie uda,
które krwawiło obficie. Ostrożnie wstałem i podszedłem do szamoczącego się nieszczęśnika,
jednocześnie wymawiając inkantację. Prawie kosztowało mnie to utratę przytomności, lecz
pozwoliło Tess zająć się swoimi dość poważnymi ranami, gdyż zbój zamienił się w kamienny
posąg. Wiedziałem, że moja ukochana zna czar, który działa w dokładnie odwrotny sposób,
więc jeśli będzie taka potrzeba, zawsze możemy wypytać tego jegomościa o kilka rzeczy.
Wróciłem, lekko się słaniając do powalonego przeze mnie orka, czemu
towarzyszyła formuła uzdrawiająca, którą właśnie wypowiadała Tess siedząc na ziemi i
próbując zatamować krwotok zarówno przy pomocy magii kapłańskiej jak i najprostszych
bandaży.
Przykucnąłem koło znienawidzonego przeze mnie osobnika i ledwo
powstrzymałem się od przekręcenia sztyletu, którego rękojeść wystawała z jego brzucha.
Uśmiechnąłem się lekko i zacząłem wypytywać. Niestety uparty ork nie chciał
współpracować, więc byłem zmuszony do użycia jeszcze jednego czaru. Ledwo utrzymałem
świadomość. Położyłem się na wypalonej ziemi i słuchałem opowieści zauroczonego przeze
mnie orka. Kiedy w końcu skończył, wzbogacony o bardzo przydatną mi wiedzę i skrajnie
zmęczony usnąłem.
Obudziło mnie lekkie trzaśnięcie, jakie zwykle towarzyszyło łamanym, suchym
gałęziom. Otworzyłem oczy i ujrzałem przepiękne, zasłane gwiazdami niebo. Usiadłem i
stwierdziłem, że mam na sobie koc. Rozglądnąłem się i zobaczyłem Tess, która pokryta
jeszcze bandażami łamała drewno na ognisko. Pokręciłem tylko głową z lekkim uśmiechem i
wstałem, po czym podszedłem do męczącej się z grubym konarem drowki. Wziąłem z jej rąk
gałąź i wyszeptałem małą inkantację. Po chwili kawałki drewna same się rozdzieliły i
poukładały w zgrabny stosik. Tess normalnie była w stanie używać tak drobnej magii, lecz
najwyraźniej odniesione rany nie pozwalały jej przywołać mocy magicznej.
– Idź się prześpij. Ja będę czuwał. Potrzebujesz odpoczynku. – W oczach jak zwykle ambitnej
drowki zapaliła się złość, lecz jednocześnie wdzięczność. Pocałowała mnie w policzek, po
czym podniosła mój koc i ułożyła się zaraz koło ogniska. Ja tymczasem połamałem magicznie
jeszcze kilka konarów i gdy stwierdziłem, że wystarczy mi opału na całą noc rozglądnąłem
się dookoła. Tak jak przypuszczałem, kilka metrów dalej na ziemi widniał zarys grobu. Mój
orczy wróg nie przetrwał magii, jaką wsączył w niego rzucony przeze mnie sztylet.
Usiadłem przy ognisku i zacząłem analizować wiedzę, którą zdobyłem poprzedniego dnia.
Od czasu do czasu dorzucałem tylko kawałek drewna do ogniska. Na szczęście noc była
długa, przez co miałem dużo czasu na rozmyślania. Myśli, które mnie nawiedzały nie były
miłe. Ofiarowano mi możliwości, których wcale nie chciałem i zastanawiałem się, co z nimi
zrobić. Na szczęście noce były coraz dłuższe...
Kiedy Tess wstała nadal siedziałem przy dogasającym już ognisku. Nie było
sensu dokładać do ognia, gdyż słońce wstało już kilka godzin temu i zaczynało przygrzewać.
W momencie, kiedy zobaczyłem jak drowka podnosi się na nogi, zrobiłem to samo i
przeciągnąłem się. Moje kolana głośno chrupnęły, co spowodowało salwę śmiechu, ze strony
mojej ukochanej. Ja tylko lekko uniosłem kąciki ust. Nie byłem w nastroju do żartów.
– No przepraszam staruszku. Nie chciałam ci dokuczyć. – powiedziała drowka kuśtykając w
moją stronę. Jej rany, pomimo magii uzdrawiającej, nadal były uciążliwe.
Kiedy w końcu do mnie podeszła, pocałowała mnie w policzek. Przyjąłem to jako
przeprosiny z jej strony, choć nie byłem pewny, czy powinna czuć się czemukolwiek winna.
Tymczasem moje myśli krążyły naokoło ran mojej ukochanej. Kiedy usiadła koło dymiącego
ogniska i zaczęła szukać czegoś w swojej sakiewce, podszedłem i przykucnąłem obok niej.
Popatrzyła na mnie z zaciekawieniem, po czym wróciła do swoich poszukiwań. Ja tymczasem
39
zainteresowałem się nadal czerwonawą blizną, która szpeciła nogę drowki. Podciągnąłem jej
suknię do góry, aby widzieć całą ranę. W odpowiedzi usłyszałem upomnienie.
– Bardzo mi miło Perv, ale to nie czas ani nie miejsce. Czy mógłbyś się w końcu przestać
wygłupiać ? – moją odpowiedzią był lekki uśmiech. Podczas, gdy z ust Tess wysypywały się
kolejne argumenty, ja użyłem wiedzy, jaką posiadłem wczoraj. Przesunąłem ręką wzdłuż
czerwonej linii, która nieładnie odznaczała się na hebanowej skórze mojej ukochanej. Po
chwili ślad po paskudnym skaleczeniu znikł bez śladu.
Tess otworzyła usta w
zdziwieniu i siedziała przez chwilę oszołomiona.
Uśmiechnąłem się do niej lekko, po czym poklepałem po ramieniu i poszedłem w krzaki,
gdyż matka natura mnie wzywała już od dłuższego czasu.
Kiedy wyszedłem spośród roślin odczuwając niezmierną ulgę, na powitanie dostałem
tylko jedno, krótkie pytanie.
– Jak ? – padło niedowierzające zapytanie Tess.
– Normalnie. Jestem w stanie wzmocnić swoje zdolności magiczne. Wiesz, że jako
czarnoksiężnik nie pobieram mocy i nie zużywam jej, jak magowie, tylko zakrzywiam aurę
stworzeń czy przedmiotów. Jako kapłanka zdajesz sobie sprawę, jaką potęgą rozporządzam.
Największy problem leży w tym, że moja moc będzie potrzebna w jakimś bardzo ważnym
zadaniu. Jeszcze nie wiem, co to będzie, lecz przypuszczam, że może to zaważyć o losach
świata. Jak na razie nie przejmuj się zbytnio. – widząc niepewną minę mojej ukochanej
dodałem – Zróbmy jakieś śniadanie i wracajmy do Brynnlaw. Musimy o wszystkim
zawiadomić Garricka i Dedala. –
Wzrok Tess nadal spoczywał na mnie, a jej oczy wyrażały szczere niedowierzanie i
strach. Zauważyłem, że nadal trzyma się ręką za udo. Widok był miły dla oka, więc się
uśmiechnąłem. To pobudziło porywczą drowkę do działania. Momentalnie rzuciła się na mnie
z pięściami i jak zwykle ostro dostałem po łbie. Miałem nadzwyczajną moc czy nie,
cieszyłem się, że nic się między mną a Tess nie zmieniło. Leżąc na trawie byłem okładany
przez rozjuszoną nie na żarty drowkę, a jednak uśmiechałem się. Byłem szczęśliwy...
Pył zalegający drogę był nieznośny. Wciskał się do nosa, ust i oczu, co sprawiało, że
dalszy marsz był nie do wytrzymania. Jednak parliśmy z Tess nieustępliwie do przodu. No,
może trochę ustępliwości też w nas było.
– Perv! Kiedy zrobimy postój? Nogi mi już prawie odpadają, a ten pył to już mam praktycznie
wszędzie. – Po usłyszeniu tych słów załamałem się, lecz jednocześnie uśmiechnąłem
obleśnie.– No co się śmiejesz zboczeńcu. Jeśli chcesz koniecznie wiedzieć, to tam też! I co się
szczerzysz. Uspokój się, bo ci zaraz przyłożę.– Powstrzymałem się przed wybuchnięciem
śmiechem i zszedłem z gościńca. Chwilę rozglądałem się po zielono-brązowej łące, po czym
usiadłem na trawie i zrzuciłem swój plecak. Nie był on zbyt ciężki, ale po kilkugodzinnym
marszu zaczął mnie już denerwować i chciałem się go pozbyć. Wyciągnąłem jeszcze z kilku
schowków swej szaty sztylety, po czym odłożyłem je na bok, a następnie położyłem się i
zacząłem podziwiać prawie bezchmurne niebo. Po chwili usłyszałem koło siebie westchnienie
Tess siadającej nieopodal i zrzucającej swoją torbę podróżną. Pogoda była wspaniała. Wiał
lekki wietrzyk, niosący ze sobą miłą woń zbóż i niedalekiego lasu. Pomimo braku chmur
słońce nie przygrzewało zbyt mocno i temperatura była umiarkowana. Rozkoszowaliśmy się
przez chwilę tym wspaniałym odpoczynkiem, po czym Tess zapytała.
– Masz ochotę coś zjeść? – Nie zdążyłem jeszcze odpowiedzieć, gdy moją ukochana zaczęła
wyjmować ze swej magicznej sakwy koc, trochę owoców, bochenek chleba, kawałek masła
oraz zakorkowaną, litrową flaszeczkę, której etykietka oznajmiała, że ciecz znajdująca się w
środku to naprawdę dobre wino. Kiedy drowka uznała, że to już wszystko, co jej będzie
potrzebne, rozłożyła koc, ustawiła kilka talerzy i półmisków, które wcześniej wyczarowała i
napełniła pożywieniem, po czym nalała nam po kieliszku wina i wzniosła toast? – Za nasz
40
powrót do Brynllaw i za wspaniałe uczucie jakim jest miłość. – Odpowiedziałem podnosząc
kieliszek i napiliśmy się chłodnego trunku.
Niedługo siedzieliśmy na łące w świetnych humorach i nie mieliśmy zamiaru ruszać
się gdziekolwiek, chyba, że będziemy do tego naprawdę zmuszeni. Posiłek był naprawdę
wspaniały. Nie miałem pewności, lecz wydawało mi się, że jedzenie przyrządzone lub tylko
podane przez Tess smakuje lepiej. Dużo zabawy przysporzyła nam nagła inwazja mrówek
zwabionych słodkim zapachem owoców. Byliśmy w świetnych humorach, więc zamiast
zabijać nieproszonych intruzów, przenieśliśmy ich za pomocą pomniejszego zaklęcia
teleportacyjnego w okolice mrowiska razem z dużą, soczystą brzoskwinią. Stwierdziliśmy, że
w końcu biedne mrówki też mogą się raz na jakiś czas zabawić.
Kiedy w końcu zakończyliśmy biesiadę, postanowiliśmy się przejść do lasu.
Przypuszczaliśmy, że może znajdziemy jakieś grzyby, bądź jagody, które można będzie
zabrać w dalszą drogę w roli przyprawy bądź przekąski. Cień drzew ogarnął nas
błyskawicznie i zrobiło się chłodno. Pomimo tego nie zrażaliśmy się i nadal brnęliśmy w
środek lasu. Poszycie było suche i często rozlegały się trzaski łamanych przez przypadek
gałązek. Widziałem, że na twarzy Tess gościł uśmiech. Lubiła lasy i najwyraźniej czuła się w
nich bezpiecznie. W końcu nie było to takie dziwne, zważając na fakt, jaką boginię wyznaje.
Ja nie miałem zbyt miłych wspomnień z mej młodości wiążących się z lasami, choć musiałem
przyznać, że niewątpliwie było to moje naturalne środowisko. Uwielbiałem przysłuchiwać się
pieśni ptaków i muzyce drzew. Jednak tamtego dnia zwracałem uwagę na mą ukochaną, a nie
na piękno przyrody, choć stanowiło ono bezsprzecznie wspaniałe tło dla mej lubej.
Po prawie godzinie chodzenia po lesie stwierdziliśmy, że marni z nas grzybiarze, gdyż
nic nie znaleźliśmy i postanowiliśmy wrócić. Po drodze udało mi się wypatrzyć parę grzybów
halucynogennych, używanych do wytwarzania kilku mikstur, lecz stwierdziłem, że zostawię
je w spokoju. W Brynllaw nie brakowało mi komponentów do czarów czy alchemii. Tess za
to znalazła prawdziwego borowika i cieszyła się z tego jak dziecko. Uśmiechnąłem się, gdyż
jak zwykle jej zachowanie w takich sytuacjach mnie bawiło. Kiedy w końcu dotarliśmy do
kraju lasu dobiegł nas dziwny szelest. Przykucnęliśmy oboje i zaczęliśmy się rozglądać. Nie
byliśmy w stanie dokładnie sprecyzować skąd dobiegł niepokojący dźwięk. Wokół nas nie
działo się nic i nagle zrobiło się bardzo cicho. Za cicho.
Z pobliskich krzaków wyleciał bełt. Gdyby nie dobry refleks byłbym martwy.
Odskoczyłem w ramach możliwości i pocisk zamiast w serce ugodził w bark. Szybko
oglądnąłem bełt, gdyż istnieją wszelakie ich odmiany. Niektóre są w stanie zatruwać, inne
paraliżują energią elektryczną, jeszcze inne mają rozczepiane groty. Cała ta różnorodność jest
oczywiście oparta na magii. Rozglądnąłem się dookoła. Tess stała koło pobliskiego drzewa,
już chroniona przez swoją magię, wypowiadała jakąś formułę. Postanowiłem nie pozostawać
w tyle i mimo bólu spróbować rzucić na siebie choćby kamienną skórę. Nie chciałem umrzeć
ugodzony przez jakiś zabłąkany pocisk. Uświadomiłem sobie nagle, że nie zachowałem
pozycji stojącej, tylko siedzę na suchej ściółce leśnej. I wtedy zobaczyłem coś, od czego
włosy stanęły mi niemal dęba. Była to wielka kula ognia wylatująca z rąk Tess w stronę
pobliskich krzaków, z których nas zaatakowano. Biorąc pod uwagę fakt, że wyschnięta
ściółka leśna pali się mniej więcej tak szybko jak proch strzelniczy, moja sytuacja nie była
najlepsza. Spróbowałem jeszcze szybko rzucić na siebie ochronę przed ogniem, ale
wiedziałem, że mi się nie uda. Gdy kula trafiła w cel, którym szczęśliwie okazały się nie
krzaki, lecz uciekający właśnie z nich rabuś byłem dopiero w połowie formuły. Na moich
oczach nieszczęsny zbój zajął się płomieniami i zaczął tarzać po ziemi podpalając wszystko
wokół. Dzięki temu udało mi się w porę skończyć czar. Gdyby pocisk Tess trafił
bezpośrednio w krzaki nie miałbym szans. Płomienie szybko ogarnęły wszystko co było koło
mnie. W płomieniach stały pomniejsze drzewa i wszystkie mniejsze rośliny. Tess
41
najwyraźniej jeszcze nie zauważyła, że miałem kłopoty i tylko patrzyła na płomienie z
mieszaniną zadowolenia i trwogi.
Koło mnie przebiegła nagle wiewiórka. Najwyraźniej zauważyła, że jestem leśnym
elfem i zaczęła coś do mnie popiskiwać, lecz gdy uświadomiła sobie, że jej nie rozumiem, po
porostu pobiegła dalej. Wszyscy osobnicy mojej rasy uczą się w wieku dziecięcym mowy
zwierząt. Niestety, gdy uciekłem z mojej wioski, byłem zbyt mały by znać ten język.
Moje rozmyślania przerwał nagły, piekący ból w ranie, z której nadal wystawał bełt.
Najgorsze było to, że moje zaklęcie ochrony przed ogniem nie utrzyma się, jeśli zemdleję, a
gdybym zaczął wyjmować bełt byłoby to wielce prawdopodobne. Zawołałem Tess.
Kiedy przykucnęła przy mnie z zatroskaną miną, trochę niewyraźnych rysach, co było
powodem licznych zaklęć ochronnych, wydała mi się po raz kolejny piękna.
– Z tobą to jak z dzieckiem.– stwierdziła, po czym gestem ręki i drobną inkantacją
sprowadziła deszcz, który w przeciągu chwili ugasił płomienie. Trochę mokrzy zaczęliśmy się
sprzeczać odnośnie pocisku tkwiącego w mojej ranie.
– Przecież trzeba to wyjąć ! Czyś ty zgłupiał do końca ?! Przestań się kręcić i daj mi to
wyciągnąć!– Tess nie była w nastroju do żartów. Kiedy spróbowałem się po raz kolejny
wyrwać z jej chwytu, aby nie dać sobie usunąć bełtu, po prostu chwyciła pocisk i wyrwała go.
Metoda była brutalna i jak najbardziej bolesna...
Kiedy w końcu byłem w stanie podnieść się z ziemi zauważyłem, że Tess przeszukuje
pole bitwy. Na chwilę straciłem ją z oczu, kiedy próbowałem wstać i zatoczyłem się na
najbliższe drzewo. Ten moment nieuwagi wystarczył abym coś przeoczył...
– Perv!!! Patrz!!!– Obróciłem się jak najszybciej mogłem. Tess niosła błyszczący srebrem,
pięknie zdobiony błękitnymi klejnotami miecz. Usiadłem spokojnie i zamknąłem z cichym
stuknięciem zębów usta. Kiedy Tess się zbliżyła dostrzegłem, że ostrze jest zakrzywione.
Moja ukochana uklękła koło mnie i podała mi znalezioną broń. Aż mnie zatkało.
– Przecież to nie waży więcej niż dobrze wyważony sztylet !– zdziwiłem się. Rzadko można
spotkać tego typu arcydzieło. Co dziwne, sejmitar ten nie był w żadnym stopniu magiczny.
Rzuciłem na niego kilka bardzo prostych czarów. Znowu zaskoczenie. Nikt nie zostawił na tej
broni żadnego znaku, podpisu czy choćby najmniejszej rysy. „Chyba ktoś chciał go nasączyć
magią i nie zdążył.” Podzieliłem się swoimi przypuszczeniami z Tess.
– Możliwe –odpowiedziała wpatrując się z zachwytem w znaleziony przedmiot. – Myślisz, że
będzie się dla mnie nadawał? Hmm?– Jej spojrzenie nie dawało wielkiego wyboru. Musiałem
się zgodzić...
Szrość zmierzchu przykrywała już polanę, na której się zatrzymaliśmy, gdy Tess
zagadnęła. Widziałem, że powstrzymywała się przez ostatnie godziny, ale ta chwila musiała
nadejść.
– Wypróbujemy go? Proszę...– jej słodka mina jak zwykle mnie rozbroiła. Odłożyłem swoje
zwoje na bok i wstałem. Zostawiłem swoje noże, choć muszę przyznać, nie lubię się z nimi
rozstawać i przyszło mi to z trudnością. Zdjąłem z siebie podróżne ubranie i zostałem tylko w
skórzanych spodniach i koszuli. Na dłonie naciągnąłem rękawice i podniosłem za pomocą
telekinezy swój kostur z ziemi, który posłusznie przyfrunął do mojej ręki. Uśmiechnąłem się
do Tess.
– Głupi efekciarz – podsumowała z uśmiechem na ustach, po czym wyciągnęła swoje
znalezisko. Na środku polany wytyczyliśmy krąg o promieniu kilku metrów i oświetliliśmy
go za pomocą prostych zaklęć. Weszliśmy na utworzoną w ten sposób arenę, popatrzyliśmy
na siebie, po czym rzuciliśmy się do walki.
Tym razem to ja zaatakowałem pierwszy. Prawdopodobnie Tess nie była jeszcze
pewna jak sobie będzie radziła z nową bronią, więc pozostała w defensywie. Wyprowadziłem
serię ciosów w głowę, lewą nogę i korpus, lecz ani jeden znich nie trafił. Lekkość sejmitara
42
dawała Tess ogromną przewagę. Była szybsza ode mnie i już po chwili to dostrzegła.
Momentalnie wykorzystała szansę. Zamachnąłem się od lewej jednocześnie przykucając, aby
podciąć przeciwniczkę, lecz cios został sparowany, po czym nastąpiła błyskawiczna kontra.
Gdyby nie wypracowane przez lata odruchy prawdopodobnie zostałbym rozcięty na dwie
ładne połówki. Przetorzyłem się przez lewy bok. W miejscu gdzie przed chwilą się
znajdowałem leżał kosmyk moich włosów. Odskoczyłem do tyłu jednocześnie robiąc młyńca
ze swojej prawej strony, w samą porę, aby odbić nadlatujące ostrze Tess. Chciałem
wykorzystać rozpęd swojej broni, aby wyprowadzić cios, lecz nie dałem rady. Drowka
atakowała zawzięcie. Kręciłem się, odskakiwałem, kucałem i parowałem, lecz na nic się to
nie zdało. Po chwili jeden z ciosów przeszedł przez moją obronę. Spróbowałem się usunąć,
lecz było już za późno. Zamknąłem oczy, lecz zamiast oczekiwanego cięcia w gardło,
dostałem rękojeścią sejmitara prosto w twarz. Osunąłem się na ziemię.
Chwilę później usłyszałem radosne krzyki drowki. Otworzyłem oczy, poczekałem aż
czarne plamki w końcu przestaną mi zasłaniać prawie całe pole widzenia, po czym usiadłem.
Mój kij leżał kilka kroków dalej, na polanie dostrzegłem kilka kosmyków swoich włosów.
"Porażka" pomyślałem, po czym skierowałem swój wzrok na Tess. Stała z błyszczącymi
oczyma wpatrzona w swój sejmitar, a za nią rysowała się ściana drzew. Obraz ten wydał mi
się wtedy niezwykle malowniczy, lecz nie podziwiałem go długo. Wstałem i sprawdziłem czy
przypadkiem nie krwawię. "Tym razem mi się udało". Podszedłem do Tess.
– Tym razem ci się udało – powiedziałem. Uśmiechnęliśmy się do siebie, po czym
odeszliśmy w stronę obozowiska.
Następnego dnia pozostaliśmy na tej samej polanie. W nocy zrodził się plan, którego
wykonanie wymagało długich przygotowań. Przez kilka godzin włóczyłem się po lesie
zbierając różorakiego rodzaju zioła i komponenty. Tess postanowiła umagicznić znaleziony
sejmitar. Zaczynałem się obawiać, co z tego wyniknie.
– Jesteś pewna, że wiesz jak to się robi?– Spytałem gdy skończylismy rysować na ziemi
symbole potrzebne do zaklęcia. Szczerze mówiąc, nie podobało mi się to.
– Przecież już to kiedyś robiłam... Poza tym, nie traktuj mnie jak dziecko. Znając ciebie, to po
prostu nie chcesz się przyznać do porażki i teraz mi dokuczasz.– Jak zwykle po takiej
wymianie zdań zobaczyłem jezyk drowki, po czym jej plecy. Pokręciłem tylko głową i
zacząłem ustawiać wszystkie potrzebne artefakty. Do dziś nie bardzo rozumiem po co w tym
zaklęciu używa się języka giganta czy trujących ziół. Są to bardzo droge komponenty, a
można je zastąpić tańszymi bez wpływania na jakość zaklęcia. W każdym razie nie miałem
teraz ochoty proponować Tess bardziej ekonomicznego podejścia do zaklęcia. Ustawiłem
wszystko według jej zaleceń i ztanąłem jakiś metr od naznaczonego miejsca.
– I co teraz? –
– Bierzemy się do roboty. Ty mówisz podkład, ja główną część. Tylko jak mi tu coś spaprasz,
to cię chyba ukatrupię, rozumiesz?– Nie ośmieliłem się potraktować tej groźby jako żartu.
Zerknąłem jeszcze raz na zwój z formułą i zacząłem inkantację. Po chwili dołączyła
do mnie Tess. Nasze głosy naprzemian opadały to wznosiły się. Wszystko przebiegało w
absolutnej charmonii. Aura magiczna zaczęła nas otaczać. Emanowała z rozłożonych
artefaktów i wypełniała wyrysowane w ziemi znaki. Wyglądało to wspaniale, lecz zdawałem
sobie sprawę, że jeśli coś pójdzie nie tak, to jesteśmy w stanie wysadzić połowę lasu w
powietrze. I jak zwykle przeczucia mnie nie myliły. Tess zaczęła mówić inną formułę. Nie
byłem w stanie jej powstrzymać, gdyż musiałbym zaprzestać własnej inkantacji, a to groziło
katastrofą. Kontynuowałem więc, a przez głowę przemknęła mi myśl, że przydałoby się
pomodlić przed śmiercią. Nagle tęczowy kolor aury magicznej zamienił się w krwisto
czerwony, a następnie w niebieski. Zimny dreszcz przepełznął mi wzdłuż kręgosłupa. Rzadko
można było spotkać zaklęcia o jednej barwie aury. Były zbyt niszczycielskie...
43
Kilka minut później stałem na skraju polany i otrzepywałem swoje ubranie z popiołu i
różnych śmieci, których zebrałem niemało lecąc przez kilka metrów, a następnie dość
boleśnie hamując na leśnej ściółce. Kiedy uznałem, że wyglądam porządnie, oczywiście w
miarę możliwości, poszedłem poszukać Tess. Udało mi się to prawie natychmiast, gdyż
zacząłem kierować się głośnymi bluźnierstwami, kierowanymi do wszystkiego i wszystkich.
Uśmiechając się szeroko i przystanąłem pod drzewem, z którego gałęzi zwisała moja
ukochana niczym wielka szyszka.
– No i co się gapisz!? Może byś mi tak pomógł zejść!– Tylko czekałem na to zdanie. Z pełną
premedytacją obróciłem się w stronę pnia i zacząłem energicznie uderzać w drzewo, które po
chwili delikatnie zachwiało się. Nie musiałem czekać długo na efekt moich starań.
Usłyszałem za sobą krzyk, po czym coś, a raczej ktoś grzmotnął o ziemię. Obróciłem się i
napotkałem zawistny wzrok Tess.
– Jeszcze tego pożałujesz. Zobaczysz...– Mimo zimnego tonu w jej głosie, uśmiechając się
nadal, pomogłem jej wstać. Powoli, przy wtórze przekleństw Tess, która potłukła sobie
pośladek, poszliśmy w stronę polanki.
Widok był straszny. Tess udało się dokonać naprawdę ładnych zniszczeń. Pośrodku
polany otwierał się kilkumetrowy krater. Wszystko wokół było spopielone. W myślach
podziękowałem bogom, że mieliśmy na tyle rozumu i schowaliśmy nasze bagaże głęboko w
lesie.
– Nieźle Ci poszło... Tak... Zgrabnie?– Mój uśmiech poszerzył się jeszcze, gdy zobaczyłem
Tess z grymasem bólu masującą nowo nabyłe stłuczenia.
– Ha, ha, ha... Bardzo śmieszne.–skomentowała.–Może byś tak zobaczył chociaż czy
podziałało,co?–Poszedłem w stronę krateru. Im byłem bliżej celu, tym swąd spalenizny
stawał się bardziej nieznośny. Przezornie rzuciłem na siebie "kamienną skórę", po czym
przykucnąłem przy gigantycznej wyrwie w ziemi. Była zasypana popiołem i gruzem, lecz
mimo to miała ponad dwa metry głębokości. Wyciągnąłem dwa ze swoich magicznych noży i
ostrożnie zeskoczyłem w dół.
Podłoże było grząskie, lecz utrzymywało mój ciężar i byłem w stanie bez większych
problemów po nim chodzić. Skierowałem się ku cetrum krateru i zacząłem odgarniać pył
butem. Natrafiłem na coś twardego. Ostrożnie odsunąłem nogę, schowałem swoją broń i
wymówiłem kilka sylab zaklęcia. Po chwili lewitowała przede mną najdziwniejsza broń, jaką
kiedykolwiek było dane mi ujrzeć.
– Chyba musimy przećwiczyć jeszcze to zaklęcie!– krzyknąłem do Tess nie będąc pewnym,
co o tym myśleć.
Siedzieliśmy z Tess wśród drzew i przyglądaliśmy się stworzonej przez nas broni,
która migocąc w słonecznym świetla leżała u podnóża pięknego dębu. Żadne z nas się nie
odzywało. Po prostu nie wiedziliśmy co powiedzieć.
Sejmitar był niesamowity. Miał idealnie czarną rękojeść, która później rozchodziła się
we wspaniale rzeźbiony jelec, który przechodził z czerni w śnieżną biel. Zaraz pod pasmem
bieli znajdowały się dwa fioletowe kamienie. Ostrze nie zmieniło swego wyglądu. Jedynie
wprawne oko mogło wychwycić lekką aurę magii, która je otaczała.
"Wspaniała broń. Wprost niespotykana." pomyślałem podchodząc do sejmitara i
ostrożnie go podnosząc. Nie zmienił swej wagi ani o gram. W czasie umagiczniania
przedmioty mogły stawać się cięższe. Reguła mówiła, że im przedmiot jest mniej doskonały,
tym bardziej zostanie zmieniony strukturalnie. Ten sejmitar był idealny.
Odwróciłem się do Tess z lekkim uśmiechem i podałem jej broń. Lekko drżącymi
rękami odebrała ją i schowała do pochwy na plecach.
– Przydało by się dowiedzieć, co on tak naprawdę potrafi. Zdajesz sobie sprawę, że używanie
magicznej broni jest bardzo niebezpieczne kiedy nie znasz jej właściwości. Poza...–
44
–Przestań zrzędzić. Nie mamy tu środków, aby dokładnie go przebadać. Czego jeszcze
chcesz?– w jej wzroku dostrzegłem coś, czego nigdy przedtem nie widziałem. Jakiś żal,
poczucie straty. Wzruszyłem tylko ramionami.
– Zawsze można określić chociaż w przybliżeniu.– Spojrzałem pytająco najpierw w oczy Tess
a później w stronę wystającej jej z nad prawego ucha rękojeści.
–Dobrze.– usłyszałem, a słowom tym towarzyszył świst metalu. Odskoczyłem do tyłu, jednak
ostrze Tess zachaczyło o moje ubraie. Jednak nie poczułem bólu. Nie trafiła mnie.
–Przestań się wygłupiać!– krzyknąłem jednocześnie uskakując przed następnym cięciem.
–Przecież sam chciałeś–powiedziała Tess z demonicznym uśmiechem na ustach jednocześnie
atakując zaciekle. Przetoczyłem się po ziemi, szybko przyklęknąłem. Ręce same wystrzeliły
do przodu formując magiczny gest. Tess poleciała kilka metrów w tył i uderzyła o drzewo.
Przez wszystkie lata przebywania z moją ukochaną nauczyłem się, iż drowy są odporne tylko
na niektóre rodzaje magii. Na telekinezę na szczęście nie.
–Przestań! Nie chcę ci zrobić krzywdy.– Moje słowa trafiły w pustkę. Tess wstała chwiejnie i
podniosła broń, która leżała obok.
–Broń się.–powiedziała po czym zaatakowała. Byłem przygotowany. W moich dłoniach
momentalnie znalazły się moje ulubione, długie noże. Zablokowałem cios z góry krzyżując
swoje ostrza, po czym skierowałem cios w bok, jednocześnie odskakując.
–Daj spokój! To nie ma sensu.–Cięcie z prawej, które miało mnie pozbawić głowy przyjąłem
na jeden nóż, po czym zrobiłem obrót i drasnąłem drugim ostrzem łydkę Tess. Uśmiechnąłem
się sam do siebie i przekoziołkowałem w przód. Kiedy się obróciłem zobaczyłem jak drowka
wyrywa sejmitar z ziemi, gdzie przed kilkoma sekundami była moja głowa.
Tess wyglądała na naprawdę rozwścieczoną. Syknęła tylko i atakowała. Uskoczyłem
w bok, a następnie zablokowałem kilka ciosów. Kiedy zauważyłem, że ruchy Tess robią się
coraz wolniejsze. Po prostu zacząłem uciekać. Po chwili gonitwy drowka upadła na ziemię i
zasnęła.
–Kocham zatrutą broń.–powiedziałem podchodząc do leżącej przeciwniczki.
Tess jęknęła i momentalnie chwyciła się za głowę. Popatrzyłem na nią kucając koło
ogniska, po czym zamieszałem w kociołku. Był już wieczór. Drowka spróbowała usiąść, co
zakończyło się tylko serią przekleństw. Podniosłem kubek i napełniłem go przygotowanym
przez siebie, ziołowy wywarem z kociołka. Tess już mnie zauważyła i patrzyła na mnie z
nienawiścią. Podszedłem do niej i usiadłem.
– Wypij to. Pomoże ci się otrząsnąć.– powiedziałem.
– Ja cię zabiję. Jesteś już martwy.– Próbowała nadać swojemu głosowi groźny ton, lecz
mówiła ledwo słyszalnym szeptem.
– Dobrze, dobrze. Pomyślimy o tym za chwilę. A teraz, jak się czujesz? –
– O co ty się pytasz? Mam kaca jakbym conajmniej przez trzy dni wlewała w siebie
krasnoludzki bimber. Czym tyś mnie potraktował? – Uśmiechnąłem się lekko. Nie była
daleka od prawdy. Trucizna była krasnoludzkiej produkcji.
Pomogłem Tess usiąść, choć ostro protestowała i w końcu zmusiłem ją do wypicia
kilku łyków naparu. Nie była to zbyt miła kuracja. Jak zwykle zioła śmierdziały niemożebnie,
a o smaku nie wspomnę. Chwile potem Tess ponownie usnęła, a ja siedziałem przy ognisku i
podziwiałem broń mej ukochanej.
W końcu postanowiłem sprawdzić co ten przedmiot tak naprawdę jest w stanie zrobić.
Położyłem sejmitar na trawie i przystąpiłem do zwyczajowych oględzin przy pomocy
prostych czarów. Kilka minut upłynęło w absolutnej ciszy. Nawet świerszcze umilkły, jakby
wiedziały, że potrzebuję się skoncentrować na tym, co robię i nie chciały mi przeszkadzać. W
końcu wstałem, podniosłem ostrożnie broń i schowałem ją do pochwy. Podrapałem się po
głowie, usiadłem i nalałem sobie do kubka ziółek. Wyniki były dość niespodziewane.
45
"Tess znów będzie się cieszyła jak małe dziecko. Tylko czy to bezpieczne?"
Pomyślałem jednocześnie pijąc gorący, gorzki napój.
Koniec części pierwszej.
46

Podobne dokumenty