Untitled - Doci.pl

Transkrypt

Untitled - Doci.pl
Rozdział 1
Jenna Davies z ociąganiem wyszła ze sklepu i ruszyła
mroczną uliczką w stronę przystani, nad którą kłębiły się
tumany gęstej białej mgły znad Pacyfiku. Poczuła, jak
wilgotna mgiełka oblepia jej twarz. Gdyby nie
potrzebowała mleka na śniadanie dla Lexie, nie
wyciągałaby młodej z ciepłego, przytulnego domu. Z
drugiej jednak strony, nie mogła zostawić siedmiolatki
samej.
Jenna uwielbiała ustronną i cichą Zatokę Aniołów,
położoną na skalistym kalifornijskim wybrzeżu, choć
musiała przyznać, że od czasu do czasu odosobnienie
działało jej na nerwy. Słyszała wprawdzie dźwięki muzyki
dobiegające z pubu Murraya, obleganego zarówno przez
miejscowych, jak i przez turystów, lecz nie licząc tego,
dzielnica wydawała się wymarła. W ciągu dnia niedaleka
marina tętniła życiem, teraz jednak kołyszące się na
wodzie jachty nabierały dziwacznych kształtów i barw.
Jenną wstrząsnął dreszcz.
W duchu napomniała się surowo, nie chcąc dopuścić
do głosu wybujałej fantazji, lecz feeria drżących w mroku
ulicznych świateł działała na jej niekorzyść. Nie pomagała
też nagła myśl, że gdyby nawet ktoś je śledził, pewnie by
w ogóle nie zauważyła. Choć dokładnie pozacierała za
sobą ślady, w głębi serca wcale nie czuła się bezpieczna.
Zastanawiała się czasem, czy kiedykolwiek jeszcze tak się
poczuje.
~4~
Zatoka Aniołów stała się jej domem. Po dwóch
miesiącach nawet Lexie zaczynała się powoli
przyzwyczajać. Jenna spokojnie była w stanie utrzymać
się z prywatnych lekcji gry na fortepianie, Lexie
skończyła pierwszą klasę, a od przyszłego tygodnia szła
na szkolne półkolonie. Wprawdzie wciąż dręczyły ją
koszmary, jednak w ciągu dnia nie była już tak
przerażona.
Nie miały powodów do zdenerwowania. Mimo to
Jenna mocniej ścisnęła dłoń Lexie i pociągnęła
dziewczynkę w stronę samochodu. Lexie zatrzymała się
raptownie, wskazując palcem na nabrzeże.
- O, rany, zobacz! Anioł!
Jenna westchnęła. Lexie miała fioła na punkcie
aniołów, odkąd tuż po przeprowadzce usłyszała historię o
zatopionym statku i aniołach pilnujących zatoki. Co
gorsza, znalazła na YouTube filmik ukazujący świetliste
postaci kołyszące się nad wodą i dziwne symbole
pojawiające się na skalistym wybrzeżu. Filmik wywołał
prawdziwą sensację w Internecie i ściągnął do miasteczka
tłumy turystów. Akurat na czas letniego festynu, który
miał się uroczyście rozpocząć następnego dnia.
Jenna zamierzała powiedzieć młodej, że buja w
obłokach, gdy jej wzrok przykuła otulona cieniem postać
majacząca na krawędzi molo. Zdawało się, że to kobieta w
długiej sukni. Jej długie blond włosy powiewały na
wietrze. Usiadła na barierce i kołysząc nogami,
wpatrywała się w wodę.
Serce Jenny zaczęło gwałtownie bić. Piękne blond
włosy przypomniały jej nagle Kelly. To jednak nie mogła
być Kelly. To był ktoś inny. Ktoś bardzo nieostrożny.
~6 ~
Kobieta ześliznęła się z barierki i stanęła na wąziutkiej
deseczce obrzeżającej molo. Przed nią była już tylko
woda. Trzymając się barierki, uniosła twarz do nieba,
jakby w cichej modlitwie.
- Ona zaraz odfrunie - szepnęła Lexie. - Myślisz, że
uleci do nieba?
- To nie anioł - wycedziła Jenna, otwierając drzwi auta
i pakując torby z zakupami na tylne siedzenie. Cholera!
Nie miała najmniejszej ochoty pakować się w kolejną
kabałę, lecz w pobliżu nie było nikogo innego. Gdy
zerknęła ku nabrzeżu, stwierdziła, że kobieta chwieje się
niebezpiecznie. - Chodźmy się z nią przywitać.
Upewnijmy się, że wszystko w porządku. - Chwyciwszy
dłoń Lexie, Jenna ruszyła prędko w stronę molo.
Wiatr wyciskał jej łzy z oczu. Ze wszystkich sił tłumiła
gwałtowną ochotę, by odwrócić się na pięcie i odjechać z
piskiem opon. To nie była jej sprawa. Nie powinna się
wtrącać. Mogą z tego wyniknąć same kłopoty.
Przestraszona i zła, szła jednak po skrzypiących
deskach molo.
- Halo! - wykrzyknęła. - Co pani tam robi? Wszystko
w porządku?
Kobieta nie odpowiedziała. Ponownie spojrzała w
niebo i puściła barierkę. Powoli wyciągnęła przed siebie
ręce, po czym krzyknęła przeszywająco i skoczyła.
W uszach Jenny zaszumiała adrenalina. Błyskawicznie
zrzuciła płaszcz i buty.
- Nie ruszaj się stąd, Lexie! Nawet nie drgnij! Nie
podchodź do barierki!
- Co robisz? Nie zostawiaj mnie! - pisnęła Lexie. W jej
oczach zalśniły łzy przerażenia. Kurczowo chwyciła Jennę
za rękę.
Jenna uklękła.
- Zaraz wrócę, kochanie. Muszę ją uratować. Widzisz,
że nikogo tu nie ma. - Jezu, jak bardzo by chciała, by ktoś
się pojawił. Jednak nawet krzyk dziewczyny nie przywabił
nikogo. Delikatnie odwinęła palce Lexie ze swojej dłoni i
wystukawszy numer alarmowy, wręczyła jej komórkę. Kiedy ktoś odbierze, powiedz, że jesteś na molo i że w
wodzie jest jakaś pani, rozumiesz?
Lexie pokiwała głową.
- I nie ruszaj się stąd - powtórzyła Jenna. - Proszę, stój
dokładnie w tym miejscu.
Serce prawie rozsadziło jej żebra, gdy biegła i
przeskakiwała przez barierkę. Spojrzała w dół i poczuła
strach. Nie była doskonałą pływaczką. Słyszała, jak Lexie
krzyczy do telefonu, lecz pomoc na pewno nie nadjedzie o
czasie. Kobieta o jasnych włosach znikała już pod
powierzchnią ciemnej wody.
Jenna wstrzymała oddech i skoczyła.
Gdy wpadła do wody, lodowate fale prawie wypchnęły
jej powietrze z płuc. Mokre ubranie ciągnęło ją w stronę
dna. Zdawało jej się, że zanim wypłynęła na
powierzchnię, minęły wieki. Odetchnęła głęboko,
wpatrując się w wodę w poszukiwaniu samobójczyni.
Było już ciemno, a silny prąd znosił ją pod molo. Czyżby
skoczyła za późno?
Wreszcie ujrzała strużkę bąbelków i majaczącą w toni
dłoń. Zanurkowała prędko, chwytając kobietę za włosy, a
po chwili za ramię. Tonąca szamotała się i wyrywała, lecz
Jenna trzymała ją mocno, ciągnąc z całych sił, aż wreszcie
dopłynęła na powierzchnię. Kobieta zakasłała i
zamrugała gwałtownie. Oczy miała szalone.
- Już dobrze. Wszystko będzie dobrze - wymamrotała
Jenna, jednak ocalona osłabła, zamknęła oczy i zaczęła
się wysuwać z jej ramion.
Przytrzymując ją pod pachą, Jenna z trudem płynęła w
stronę drabiny na molo. Prąd był bardzo silny, a woda
zdawała się coraz zimniejsza. A jeśli nie zdoła dopłynąć?
Znienawidzone frazy krążyły jej po głowie jak zgrany
refren: „Jesteś beznadziejna. Choćbyś nie wiadomo co
zrobiła, nigdy ci się nic nie uda. Zawsze będzie klapa.
Totalna porażka".
Odepchnęła od siebie natarczywe głosy. Nie podda się!
Dopłynie! Nie może się poddać!
Na dźwięk syren poczuła nowe siły i mocniej zagarnęła
wodę ramieniem. Na pewno da radę. Zanim dotarła do
drabiny, usłyszała dudniące kroki. Chwyciła najniższy
szczebelek, gdy zza krawędzi mola wynurzyła się głowa
strażaka. Zbiegł prędko po drabinie i wyjął nieprzytomną
kobietę z objęć Jenny. Kiedy wdrapał się z nią na górę,
kolejny strażak zszedł, by pomóc Jennie wyjść z wody.
Była mu za to niezwykle wdzięczna. Czuła się
kompletnie wyczerpana, nogi miała jak z waty. Padła na
kolana na deski mola i nie mogła się ruszyć. Lexie rzuciła
jej się w ramiona, szlochając głośno.
- Już dobrze, kochanie - wyszeptała Jenna, głaszcząc
dziewczynkę po plecach. - Świetnie się spisałaś. Jestem z
ciebie bardzo dumna. - Lexie trzęsła się od płaczu. - No,
już dobrze, skarbie. Wszystko dobrze.
Wreszcie dziewczynka podniosła głowę. Policzki miała
mokre od łez. Jenna poczuła ucisk w sercu. Za nic w
świecie nie chciała straszyć Lexie, która i tak zaznała
wystarczająco wiele strachu w życiu.
- Myślałam, że nie wrócisz - zaszlochała rozdzierająco
dziewczynka.
- Nigdy cię nie zostawię, Lexie. Przenigdy. Lexie przez
chwilę wpatrywała się w nią z powagą,
wreszcie pokiwała głową.
~8~
- Dobrze - powiedziała, ocierając rękawem łzy z
twarzy. - Dlaczego anioł nie odfrunął?
- To nie anioł, kochanie. - Jenna zerknęła na leżącą na
molo dziewczynę. Kasłała właśnie, wypluwając morską
wodę. Żyła. Okazało się, że jest znacznie młodsza, niż
Jenna myślała. Wyglądała na szesnaście--siedemnaście
lat. Długie jasne włosy mokrymi pasmami opadały jej na
blade policzki. Powoli otworzyła oczy i zamarła ze
zdziwienia. Czy zdaje sobie sprawę, że otarła się o śmierć?
Dlaczego, na Boga, miałaby chcieć umrzeć?
Jenna odwróciła wzrok i dostrzegła zbliżającego się
komendanta policji. Joe Silveira wpadł jej kilka razy w
oko, gdy krążył po mieście. Zbliżał się do czterdziestki i
uchodził za niezwykle skutecznego, błyskotliwego i
bystrego detektywa. Z tej właśnie przyczyny Jenna
starannie unikała rozmów z nim. Jej celem było ukrycie,
a nie odkrycie się. Niestety, popełniła błąd.
- Proszę się owinąć - zaproponował bez wstępów
policjant i podał koc. - Zapewne trzęsie się pani z zimna.
- Dziękuję - mruknęła Jenna, wstając z kolan i
owijając się kocem. Przeszył ją dreszcz. Musi jak
najprędzej wrócić do domu i wziąć gorącą kąpiel. I zejść z
oczu policjantom.
- Jestem komendant Silveira. Chyba jeszcze nie
mieliśmy okazji się poznać, choć kilka razy widziałem
panią w kawiarni.
- Jenna Davies. To moja córka, Lexie. Policjant
uśmiechnął się przelotnie do Lexie.
- Może zawiozę panią do szpitala? Doktor na dyżurze
powinien panią obejrzeć.
Mowy nie ma. Jenna zadrżała na myśl o stertach
formularzy do wypełnienia.
~9~
- Nie, dziękuję. Wszystko w porządku - odparła
prędko. - Potrzebuję jedynie gorącej kąpieli.
- Jest pani pewna?
- Jak najbardziej.
- No dobrze. Nie chciałbym pani przetrzymywać,
jednak muszę się dowiedzieć, co się tutaj wydarzyło.
- Wyszłyśmy z Lexie ze sklepu i zobaczyłyśmy
dziewczynę wspinającą się na barierkę mola. Kiedy
skoczyła do wody, ja skoczyłam za nią, to wszystko.
- Jest pani bardzo dzielna - odparł komendant. Jestem pod wrażeniem.
Jenna za nic w świecie nie chciała robić wrażenia na
policjancie. Wolałaby, żeby nigdy nie zwrócił na nią
uwagi. Jednak było już za późno na żale.
- Zrobiłam to, co zrobiłby każdy, będąc na moim
miejscu - odrzekła, wzruszając ramionami.
- Szczerze w to wątpię. Czy zna pani tę dziewczynę?
- Nigdy wcześniej jej nie spotkałam.
- Ja również - westchnął Silveira, rzucając uważne
spojrzenie na dziewczynę na noszach. - A znam wszystkie
nastolatki z tej okolicy. Twierdzi więc pani, że skoczyła.
Nie spadła? To nie był wypadek?
Jenna pokręciła głową.
- Moim zdaniem celowo przeszła na drugą stronę
barierki i skoczyła. Mam nadzieję, że nic jej się nie stało.
- Uratowała jej pani życie. - Komendant spojrzał na
Jennę z ukosa. - Mówiła coś, gdy wyciągnęła ją pani na
powierzchnię?
Jenna ponownie pokręciła głową.
- Nie. Czy mogę już iść? - Wręczyła policjantowi
przemoczony koc. Schyliła się po własny płaszcz i buty.
- Oczywiście. Być może rano będę chciał zadać pani
więcej pytań. Mam nadzieję, że to nie będzie kłopot.
~ 10 ~
- Powiedziałam już wszystko. To stało się bardzo
szybko.
Komendant Silveira pokiwał głową.
- Proszę na siebie uważać.
- Dziękuję - kiwnęła głową Jenna. Chwyciła Lexie za
rękę i prędko ominęła gromadzący się przy molo tłumek.
Słyszała, jak ktoś ją woła, lecz szła z uporem przed siebie.
Zdołała właśnie zapakować Lexie do auta, gdy oślepił ją
błysk flesza. Prędko uniosła dłoń do twarzy, jednak ktoś
zdołał zrobić jeszcze jedno zdjęcie.
Jenna wrzuciła na tylne siedzenie płaszcz i buty, i
tłumiąc wściekłość odwróciła się do nieznajomego.
- Co pan, do cholery, wyprawia? Dlaczego mnie pan
fotografuje?
Na krótką chwilę strach odebrał jej mowę. Była
przekonana, że ją wytropili.
- Ocaliła pani życie tej dziewczynie - odparł beztrosko
mężczyzna. - Jest pani bohaterką dnia.
Jenna zmrużyła oczy. W mroku dostrzegła jedynie, że
jest to młody mężczyzna o szerokich ramionach i
ciemnych włosach układających się w fale. Miał na sobie
dżinsy i ciemną kurtkę narzuconą na czarny T-shirt.
- Kim pan jest? Nie pracuje pan dla „Dziennika Zatoki
Aniołów".
Lokalny dziennikarz miał sześćdziesiąt lat i nosił
wdzięczne imię Gladys.
- Jestem Reid Tanner. Nie pracuję dla „Dziennika",
przyjechałem tu w poszukiwaniu aniołów - wyznał.
Powinna była się domyślić.
- Nie znajdzie ich pan tutaj.
- Szkoda. Więc jak się pani nazywa?
- To nie pańska sprawa - prychnęła Jenna. Zanim
zdążył zareagować, wyrwała mu z ręki aparat, wskoczyła
do samochodu i zamknęła za sobą drzwi.
- 11 ~
- Hej, to mój aparat! - wykrzyknął, stukając w szybę.
Jenna zignorowała go, majstrując przy pokrętłach
i przyciskach ewidentnie drogiej lustrzanki.
- Co ty wyprawiasz? Dlaczego zabrałaś mu aparat?
- przeraziła się Lexie. - On... on... on się złości - zająknęła
się.
- Wszystko w porządku, skarbie. Niegrzecznie jest
robić zdjęcia nieznajomym, zwłaszcza gdy są...
przemoczeni. - Skasowała ostatnie dwa zdjęcia, uchyliła
szybę i wystawiła aparat.
- Pani jest szalona - pokręcił głową nieznajomy.
- Przecież znów mogę zrobić pani zdjęcie.
- Ale już nie dziś. - Nie troszcząc się o zamykanie
szyby, ruszyła z piskiem opon. We wstecznym lusterku
widziała, że Reid Tanner patrzy za nią, kręcąc z
niedowierzaniem głową. Poczuła wstyd i lęk.
Niepotrzebnie rzuciła mu wyzwanie. Jednak cóż innego
mogła zrobić? Nie mogła dopuścić do tego, by jej zdjęcie
ukazało się w gazecie! Miała nadzieję, że Tanner wróci
skąd przyszedł i zapomni, że kiedykolwiek ją widział.
W przeciwnym razie będą musiały znów uciekać. * * *
Reid wpatrywał się w znikające światła samochodu.
Czuł się, jakby właśnie się obudził z długiego, bardzo
głębokiego snu. Ostatnie jedenaście miesięcy spędził jak
w malignie, w korowodzie identycznych, bezbarwnych
dni i tygodni, starając się nie myśleć i nie pamiętać. Od
czasu do czasu korzystał z niepisanej umowy ze
„Spotlight Magazine" i wysyłał im krótkie materiały, by
zarobić trochę kasy na bieżące wydatki i nie palić za sobą
mostów, w razie gdyby kiedyś chciał wrócić do pracy,
która była niegdyś jego obsesją.
~ 12 ~
Gdy skończył studia i dostał pracę w „New York
Timesie", spodziewał się, że dwanaście lat później będzie
publikował wyłącznie artykuły polityczne dotyczące
sytuacji w kraju i na świecie, nie zaś śmieci o jakichś
aniołach. Jednak tak bardzo się zapamiętał w
poszukiwaniu prawdy i sprawiedliwości, że stał się ślepy
na konsekwencje. Dla dobrej historii gotów był na
wszystko, lecz niestety, za tę dociekliwość zapłacił nie on
sam, a jego dobra przyjaciółka.
Gdy ogarniał go mrok nocy i nie był w stanie bronić się
przed wspomnieniami, wciąż widział jej drobną sylwetkę
na bruku. Słyszał szlochy w tłumie gapiów i widział
oskarżenia w tak wielu spojrzeniach. Nikt nie powiedział
mu wprost: „To twoja wina", ale też nikt nie musiał tego
robić. Własne serce i sumienie nie przestawały go
oskarżać i wątpił, by kiedykolwiek był w stanie złagodzić
ból i wstyd. Przez niemal rok każdego wieczora upijał się
do nieprzytomności, niestety, jakaś część umysłu zawsze
pozostawała trzeźwa.
Reid powlókł się powoli do Murraya. Był w drodze do
pubu, gdy usłyszał strażackie syreny przy molo i ruszył w
ich kierunku. Przyzwyczajenie jest jednak drugą naturą
człowieka, a w zasadzie od dziecka śledził karetki i wozy
policyjne. W okolicy, w której się wychował, policyjne
syreny nie były niczym niezwykłym. Wciąż pamiętał
błyski świateł na suficie swojego pokoju, gdy budził się w
środku nocy i po cichu podchodził do okna, podglądając,
którego z sąsiadów tym razem aresztują.
Reid odetchnął głęboko, powtarzając w duchu mantrę:
„Nie spoglądaj w przeszłość, nie martw się przyszłością i
miej wszystko w nosie".
I cóż z tego, że odbył interesującą rozmowę z
nieznajomą? Nie przyjechał tu po to, by się ekscytować
nieudanym samobójstwem ani tym bardziej dzielną
bohaterką. Powinien się skupić na filmiku z Internetu,
który wstrząsnął opinią publiczną i znalezieniu dowodów
na to, że anioły wcale nie istnieją. Bo przecież nie istnieją.
Nie spotkał ich w wąskich uliczkach Zatoki Aniołów.
Czyżby? Wspomnienie płomiennookiej, przemoczonej
brunetki z trudem hamującej wybuch wściekłości nagle
stanęło mu przed oczami. Wskoczyła bez wahania do
lodowatej wody, by uratować życie nieznajomej
dziewczyny. Co to za kobieta?
Do diabła, może jest aniołem?
Aniołem, który coś ukrywa.
Poczuł nagłe dreszcz ciekawości. Nie zamierzał się jej
poddawać. Skończył już z poszukiwaniem prawdy,
sprawiedliwości i prawości, która pokona całe zło tego
świata. Nie zamierza jej śledzić. Nic z tego.
A przynajmniej już nie dzisiaj...
Rozdział 2
Szpital Redwood stał na urwisku, skryty w gęstym
sekwojowym lesie. Lekarze zajmowali się jedynie
udzielaniem pierwszej pomocy i profilaktyką, zaś
wszelkie poważniejsze przypadki odsyłano do kliniki
Najświętszej Marii, niecałe pięćdziesiąt kilometrów dalej.
Dyżurująca w szpitalu ginekolog Charlotte Adams zwykle
miała do czynienia z uśmiechniętymi ciężarnymi
pacjentkami. Dziewczyna, która poprzedniego dnia
usiłowała popełnić samobójstwo, niestety nie należała do
tej kategorii.
Charlotte po cichu weszła do pokoju. Dziewczyna
spała. Gdy tylko przywiozło ją pogotowie, wezwano
lekarza, który dokładnie zbadał niedoszłą samobójczynię.
W karetce miotała się strasznie i co chwilę pytała, czy z
dzieckiem wszystko w porządku, wreszcie jednak zapadła
w głęboki sen i nie obudziła się aż do tej pory. Przed
chwilą wybiła dziewiąta rano. We krwi dziewczyny nie
znaleziono śladów narkotyków ani leków. Nic nie
tłumaczyło jej nieprzerwanego snu, nie licząc
wyczerpania i stresu. Charlotte sprawdziła na karcie
wpisy pielęgniarek. Wszystko było w porządku.
Dziewczyna miała jasne, długie włosy. Była bardzo
blada i chuda, nie licząc delikatnie zaokrąglonego
brzuszka. Charlotte delikatnie dotknęła nadgarstka
~ 15 ~
dziewczyny i zmierzyła jej puls. Rytm serca przyspieszył
nieco i pacjentka zamrugała powiekami. Czyżby tylko
udawała, że śpi? Pewnie jest przerażona, zawstydzona i
bardzo, bardzo osamotniona.
Nie miała przy sobie dokumentów i jak dotąd nikt się o
nią nie dowiadywał. Choć samo miasteczko było raczej
niewielkie, jednak w otaczających je górach mieszkało
sporo rodzin. Być może jeszcze nie zauważyli, że
zniknęła.
A może ją wyrzucili? Może to dlatego chciała się zabić?
Charlotte odetchnęła głęboko, żeby odepchnąć od
siebie złe wspomnienia, jednak za każdym razem, gdy
patrzyła na dziewczynę, wracały do niej z całą
wyrazistością. Test ciążowy, który zrobiła w łazience u
najlepszej przyjaciółki. Groza i zawód wymalowane na
twarzy matki, kiedy wreszcie musiała jej wyznać prawdę.
Potem ta straszna droga do szpitala... Była zbyt młoda i
słaba, by sobie z tym wszystkim poradzić. Wciąż się
zastanawiała, czy śpiąca dziewczyna czuje się tak samo.
- Wszystko w porządku - szepnęła Charlotte. Możesz się obudzić. Jesteś bezpieczna.
Przez chwilę nie było żadnej reakcji, lecz wreszcie
dziewczyna uniosła powieki. W złotobrązowych oczach
Charlotte dojrzała dziecięcą niewinność i bardzo dojrzały
strach o przyszłość.
- Nazywam się Charlotte Adams, jestem lekarzem.
Znajdujesz się w szpitalu Redwood. Pamiętasz, co się
wydarzyło?
Dziewczyna zawahała się. Po chwili zapytała
zachrypniętym głosem:
- Dlaczego nie pozwoliła mi umrzeć?
- Jak się nazywasz? - zapytała Charlotte, prędko
odsuwając temat samobójstwa.
~ 16 ~
Dziewczyna wbita w nią niepewne spojrzenie.
- Możesz mi powiedzieć - łagodnie nalegała Charlotte.
Pacjentka pokręciła odmownie głową.
- Ktoś się na pewno o ciebie zamartwia.
- Nie - burknęła bezbarwnym tonem dziewczyna.
- A twoi rodzice?
- Muszę stąd iść. Gdzie są moje rzeczy?
Charlotte mogła jej powiedzieć, że nigdzie nie pójdzie,
ponieważ zgodnie z prawem szpital musi przetrzymać
każdego niedoszłego samobójcę przez siedemdziesiąt
dwie godziny albo dopóki nie wypisze go psychiatra.
Wolała jednak wyrazić to łagodniej:
- Musisz odpocząć i nabrać sił, a ja powinnam
przebadać twoje maleństwo. Muszę się upewnić, że
wszytko z nim w porządku. Wyglądasz na okolice
szesnastego tygodnia - ciągnęła Charlotte. - Mam
nadzieję, że mdłości już ustąpiły? Jestem położnikiem.
Zawodowo zajmuję się maleństwami, potrafię też dbać o
ich mamy. - Umilkła na chwilę. - Naprawdę byłoby mi
łatwiej zwracać się do ciebie po imieniu.
Dziewczyna skubała brzeg koca i dopiero po kilku
minutach podniosła wzrok.
- Proszę do mnie mówić: Annie.
Charlotte się uśmiechnęła.
- Dobrze, Annie. Czy byłaś u lekarza, gdy domyśliłaś
się, że jesteś w ciąży?
- Nie.
- Chciałabym zrobić ci badanie USG. Zajrzymy do
twojego maluszka i spróbujemy określić datę
rozwiązania.
- Czy to boli?
- Ani trochę.
- W porządku. - Annie przygryzła wargę. - Jestem
trochę głodna.
~ 17 ~
- Znakomicie. Przyślę do ciebie pielęgniarkę ze
śniadaniem. Zrobię wszystko, by ci pomóc, Annie.
Powiesz mi, ile masz lat?
- Osiemnaście.
Nie wyglądała na tyle, ale wcale nie musiała kłamać.
Nie zawahała się nawet na ułamek sekundy.
- Czy policja znów tu przyjedzie? - zapytała Annie.
- Tak. Bardzo się o ciebie martwią. Będą się chcieli
upewnić, że wszystko z tobą w porządku.
- Mogłaby pani powiedzieć im, że w porządku, żeby
sobie poszli? - W głosie Annie zabrzmiała delikatna nuta
południowego akcentu.
- A jest w porządku? - zapytała Charlotte. Annie
westchnęła.
- Musiałam to zrobić. Musiałam sprawdzić, czy anioły
mnie uratują, czy jestem tego warta. Uratowały mnie.
Więc wszystko jest w porządku.
To nie anioły ocaliły Annie. Gdyby ktoś nie zobaczył, że
skacze i nie rzucił się za nią do wody, byłoby już po niej.
Ale to nie była dyskusja na teraz.
- Jestem pewna, że ktoś się o ciebie zamartwia, Annie.
Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła?
- Nie, proszę nikomu nie mówić, że tu jestem! wykrzyknęła Annie z przerażeniem. - Proszę mi obiecać!
- Teraz odpocznij, skarbie. - Charlotte poklepała ją
uspokajająco po dłoni. - Zaraz przyślę do ciebie kogoś ze
śniadaniem.
Charlotte cicho zamknęła za sobą drzwi i ruszyła ku
dyżurce pielęgniarek. Na widok stojącego przy drzwiach
komendanta jej serce gwałtownie przyspieszyło. Joe
Silveira był wysoki, smagły i niezwykle przystojny. Cerę
miał oliwkową i kruczoczarne włosy opadające na
orzechowe oczy. Wzdychały do niego całe zastępy
okolicznych panien, lecz komendant był
~ 18 ~
żonaty. A przynajmniej tak głosiła plotka, gdyż jego żony
nikt nigdy nie widział.
- Komendancie. - Charlotte skinęła lekko głową,
starając się zignorować wypływające na policzki
rumieńce. Podrywanie żonatego mężczyzny nie było w jej
stylu. W zasadzie nie było w jej stylu podrywanie
kogokolwiek.
- Pani doktor - odezwał się ciepłym głosem.
- Dość długo się nie widzieliśmy.
- Od dnia, w którym przyjął pan poród na szosie.
- Nigdy bym tego nie dokonał, gdyby nie mówiła pani
do mnie przez cały czas przez telefon. Mam zresztą
nadzieję, że to doświadczenie nigdy więcej mi się nie
przyda. Zostawię tę dziedzinę pani. - Zamilkł na chwilę,
wskazując głową na drzwi izolatki. - Jak się miewa nasza
dziewczynka?
- Obudziła się i powiedziała, że mogę się do niej
zwracać: „Annie", ale nie wiem, czy naprawdę ma tak na
imię.
- Ma. Znaleźliśmy przy molo jej rower i plecak.
Nazywa się Annie Dupont i zgodnie z danymi na
legitymacji szkolnej ma osiemnaście lat. Choć w
legitymacji brakuje pieczątek z ostatnich kilku lat. Jej
rodzina mieszka wysoko w górach i najwyraźniej uczyli ją
w domu.
- Skontaktował się pan z jej rodzicami?
- Jeszcze nie. Wysłałem oficera w góry, ale na miejscu
zameldowania znalazł jedynie opuszczoną chatę. Sądzi
pani, że Annie poda mi aktualny adres?
- Nie ma szans - wyznała szczerze Charlotte.
- Błagała, żebym jej obiecała, że nikomu nie powiem,
gdzie jest. Jest przerażona. Jeśli będzie pan na nią
naciskał, ucieknie ze szpitala, a naprawdę musi dojść do
siebie. To jeszcze dziewczynka, bardzo wrażliwa i w
dodatku w ciąży. Chcę jej dać poczucie bezpie-
czeństwa i pomóc wyjść z tego kryzysu. Chcę też, by nasz
psychiatra, doktor Raymond, spokojnie z nią
porozmawiał, ale przyjdzie dopiero po południu. Czy
może pan zaniechać rozmowy z Annie, przynajmniej
dziś?
- Skończyła już osiemnaście łat, chyba mogę się
wstrzymać. Wyznała pani, dlaczego skoczyła?
- Chciała sprawdzić, czy uratują ją anioły...
- Cholerny film! - Joe wykrzywił wargi z niesmakiem.
- Ściąga tu wszystkich wariatów z okolicy.
- Rozumiem, że nie wierzy pan, że anioły rzeźbią
przesłania na skałach nabrzeża?
- Jestem przekonany, że ktoś to robi i używa historyjki
z aniołami jako przykrywki.
- Wiesz, Joe... to znaczy, komendancie...
- Proszę, mów mi, Joe.
Charlotte odchrząknęła, przestępując z nogi na nogę
pod jego czujnym spojrzeniem. Czy naprawdę musiał się
tak do niej uśmiechać? Z wysiłkiem skupiła się na treści
rozmowy.
- Urodziłam się tutaj i wiem, że legendy o aniołach nie
da się tak łatwo wykorzenić. W okolicy zawsze zdarzały
się wypadki niemożliwe do wytłumaczenia. Dobre i złe. Kurczę, po co w ogóle się odzywała. Znowu wyjdzie na
idiotkę.
Joe utkwił wzrok w jej twarzy.
- Brzmi to niesłychanie tajemniczo, Charlotte.
Sądziłem, że jesteś zwolenniczką logiki i nauki.
Charlotte westchnęła.
- Owszem, byłam. A potem wróciłam do domu.
***
Jenna
zacisnęła
zęby.
Stella
Rubinstein,
pięćdziesięciodwuletnia dama w trakcie menopauzy i
rozwo-
~ 20 ~
du, z zimną krwią mordowała Romea i Julię
Czajkowskiego. Rąbiąc w klawiaturę, posłała Jennie
zachwycony uśmiech.
- Idzie mi coraz lepiej, prawda? Sydney nie uwierzy,
kiedy to zagram na ślubie Carole.
Sydney nie uwierzy i będzie miał rację... Jenna
odchrząknęła, ostrożnie dobierając słowa.
- Zastanawiam się, czy nie wolałabyś dzielić się
talentem w mniejszym gronie. Będziesz się czuła bardziej
komfortowo. Na ślubie córki pewnie i tak będziesz
wystarczająco spięta.
- Żartujesz sobie? Całe miasto będzie o tym mówić!
Sydney chciał mi wmówić, że jestem nudna. Że nie
potrafię się niczego nauczyć i nigdy więcej nie będę dla
niego ekscytującą partnerką. Że nie mogę się równać z
żadną z młodszych, utalentowanych kobiet, które zna.
Jakby ta kelnereczka od Murraya miała w zanadrzu
cokolwiek poza wielkimi cyckami! Syd popełnił błąd,
rzucając mnie, i zamierzam mu to udowodnić wykrzyknęła z mocą Stella. - Niech zobaczy we mnie
kogoś więcej niż kobietę, która przez dwadzieścia trzy lata
gotowała mu posiłki i prała skarpetki. Kobietę, którą
opuścił, bo stała się nudna... Teraz już nudna nie jestem!
- Ależ skąd! - poparła ją Jenna. I rzeczywiście
otwarta, serdeczna i rozszczebiotana Stella była jedną z
najbarwniejszych postaci w całej Zatoce Aniołów. Jenna
nie wiedziała, dlaczego Stella zdecydowała się akurat na
fortepian, była jednak przekonana, że muzyka ma moc
uzdrawiania. Zresztą, widziała wyraźnie, jak wspaniale
oddziałuje na Stellę. Kiedy sześć tygodni wcześniej
przyszła na pierwszą lekcję, wydawała się kompletnie
pozbawiona energii. Zakłopotana, niepewna, niechętnie
patrzyła w oczy. Teraz trudno było ją rozpoznać.
Ufarbowała włosy, zrzuciła
~ 21 ~
parę kilo i porzuciła stare dresy na rzecz dopasowanych
dżinsów i kobiecych sweterków. Jasne loki podcięła i
zaczesywała za uszy. Wyglądała dwadzieścia lat młodziej.
- Uwielbiam grać - ciągnęła Stella. - Czuję się, jakbym
uczestniczyła w czymś bardzo ważnym, jakbym nabierała
sił. Wiem, to głupie. Przecież wcale nie gram dobrze.
- To wcale nie jest głupie - żachnęła się Jenna. Muzyka przemawia do naszych dusz i serc. Zmienia nas. Sama w chwilach smutku i lęku siadała do fortepianu i
zatracała się w precyzyjnych dźwiękach koncertów
fortepianowych Prokofiewa czy sonaty Patetycznej
Beethovena. Jednak nie chciała, by Stella grała dla tak
wielkiej publiki, bo nie była jeszcze na to gotowa. Co
gorsza, Jenna wątpiła, by kiedykolwiek zdołała
przygotować uczennicę do publicznego występu. Choć
Stella odnajdowała przyjemność w graniu, miała kiepskie
poczucie rytmu, a jej palce często potrącały
nieodpowiednie klawisze. Jenna musiała jednak
przyznać, że poświęca się nauce z entuzjazmem i
radością.
- Może w przyszłym tygodniu spotkamy się dwa razy?
- zasugerowała Jenny. - Żeby wszystko dopracować.
Pewnie chcesz, by córka była z ciebie dumna.
- To właśnie Carole zawdzięczam te lekcje. Pewnego
dnia powiedziała: „Mamo, przestań lamentować, że nie
masz się czym zająć, i po prostu się do czegoś zabierz! Nie
jesteś jeszcze stara i możesz ułożyć swoje życie od nowa.
Możesz nawet poznać nowego mężczyznę". - Stella
roześmiała się w głos. - Jakbym chciała kolejnego, po
którym będę musiała sprzątać. Ale nowym życiem
bynajmniej nie pogardzę. Wiem, Jenno, że nie jestem
wcale tak dobra, jak mi się wydaje. Ale tak się cieszę, że
coś dla siebie zrobiłam!
~ 22 ~
Od lat tak wspaniale się nie czułam. - Oczy Stelli zaszły
nagle łzami. - Nie będzie mi łatwo wydać za mąż jedyną
córeczkę. Mam tylko nadzieję, że dokonała lepszego
wyboru niż ja. - Stella westchnęła. - Czy twoi rodzice
wciąż są razem?
Jenna pokręciła głową. Kolejne kłamstwo. Zdawało jej
się, że nie będzie już musiała oszukiwać, jednak wciąż i
wciąż zadawano jej niewygodne pytania.
- Oboje już nie żyją.
- Och, wybacz mi proszę!
- Nic nie szkodzi. Minęło już wiele lat. - Jenna miała
szczerą nadzieję, że to wyznanie ukróci dociekliwość
Stelli.
- Jestem pewna, że wciąż cierpisz. Moja mamusia
odeszła już piętnaście lat temu, a wciąż nie mogę się z tym
pogodzić. W każde Święto Dziękczynienia, kiedy
przygotowuję nadzienie do indyka według jej przepisu,
mogłabym przysiąc, że widzę jej twarz i słyszę, jak
narzeka, że daję za dużo masła. - Stella otarła z policzka
łzę. - Ech, znowu się rozklejam.
- Ja także tęsknię za matką - wyznała Jenna. - Odeszła
w Wigilię w drodze do kościoła, gdzie grała na organach.
Musiała tam być wcześniej, dlatego nie szliśmy razem. Jenna zamilkła, osaczona przez wspomnienia strasznej
nocy. W pierwszej chwili myślała, że migające czerwone i
błękitne światła płyną z ozdób świątecznych. Dopiero po
jakimś czasie zorientowała się, że to światła policji i
karetki. Ojciec krzyknął przejmująco. Ten krzyk wciąż
wracał do Jenny w koszmarach. Wzdrygnęła się i
spojrzała w pełne współczucia oczy Stelli. - Tak więc...
- Wiem. Pójdę już. Dziękuję ci za wszystko, Jenno.
- Nie ma za co. - Jenna wstała i nagle znalazła się w
ciepłym uścisku Stelli. Zamarła. Od dnia śmierci matki
objęcia i pocałunki zniknęły z jej życia. I nigdy
~ 23 ~
nie wróciły. Nie lubiła się tulić, nie lubiła, gdy ktokolwiek
jej dotykał. A już w ciągu ostatnich miesięcy, nie licząc
Lexie, nawet nie podała nikomu ręki. Objęcia Stelli były
zaskakujące, ale... przyjemne.
- Ależ z ciebie chuderlak. Powinnaś więcej jeść. Wiem,
że to nie moja sprawa, ale nic na to nie poradzę. Zawsze
się wtrącam. - Stella uśmiechnęła się szeroko i puściła
Jennę. - Do zobaczenia. - Chwyciła torebkę i ruszyła ku
drzwiom.
Jenna zerknęła na zegarek. Do następnej lekcji zostało
jeszcze kilka minut. Usiadła do starego fortepianu, który
wynajęła wraz z domem i meblami. Gdy go zobaczyła na
środku salonu, wiedziała, że znalazły z Lexie schronienie.
Mając muzykę, mogła znieść wszystko. Fortepian miał co
najmniej siedemdziesiąt lat i nie był nawet cieniem
lśniącego instrumentu, na którym dotąd grywała, jednak
miał duszę. Ponadto przypomniał jej, jak przyjemnie jest
grać bez presji, bez ambicji i gonitwy za sławą. Muzyka
była zarówno jej najlepszym przyjacielem i najgorszym
wrogiem, teraz zaś potrzebowała wyłącznie przyjaciela.
Spojrzała na klawisze i poczuła nagłą pokusę. Zadrżała
na całym ciele, lekko muskając palcami lśniącą
klawiaturę. Jenna doskonale wiedziała, że musi się
powstrzymać. Nie może ulec. Gdyby choć raz zagrała coś
bardziej skomplikowanego niż proste gamy i klasyczne
melodie, nie byłaby w stanie przestać, a nie mogła sobie
na to pozwolić. Jej życie się skończyło. Zmieniło się. Już
nigdy nie będzie miała tego co wcześniej.
Jednak cichy szept klawiatury wzywał ją i nęcił. Może
choć kilka akordów? Kilka wersów, które ukoją jej duszę,
wciąż rozedrganą po występie Stelli? Doskonale
wiedziała, że popełnia błąd, nie była jednak w stanie się
opanować. Jeszcze raz musnęła palcami
~ 24 ~
klawisze i zamarła, czując dreszcz. Jak zawsze przebiegał
jej ciało przed pierwszym akordem.
Delikatnie trąciła białe klawisze i automatycznie
przeniosła się w przeszłość, do innego świata. Jako
dziecko uwielbiała grać melodie, które znała ze słuchu.
Rodzice posadzili ją przy fortepianie, zanim jeszcze
nauczyła się czytać. Prędko przebiegła palcami
klawiaturę, sprawdzając, czy wciąż pamięta gamy. Gdy
muzyka na dobre nią zawładnęła, melodie powoli
zmieniły się, ukazując poruszane wspomnieniami emocje
przepływające przez jej serce...
Jenna wchodzi na wielką scenę w Carnegie Hall. Tłum
szemrze. Strawiła całe lata, by się tu dostać. Godziny
ćwiczeń, tygodnie prób, miesiące zamartwiania się, czy
jest wystarczająco zdolna. A jednak tu jest. Gdy tylko
zaczęła grać, strach odpłynął. Nie była już sobą. Była
tylko przekaźnikiem muzyki, która rozbrzmiewała w sali
koncertowej, płynącej nie tylko spod jej palców, lecz
również granej przez setki wielkich muzyków przed nią.
Teraz stała się jedną z nich. Stała się częścią przeszłości,
w jej żyłach płynie wyłącznie muzyka. Gdy skończyła, w
sali panowała grobowa cisza. Dopiero po chwili zerwały
się gromkie brawa. Stała ogłuszona. Zapomniała, że gra
dla publiczności.
Ukłoniła się i spojrzała na mężczyznę siedzącego w
pierwszym rzędzie. Nie uśmiechał się ani nie klaskał.
Może nie grała wystarczająco dobrze? Jednak, do
diabła, to ona stoi na scenie, a nie on! Odwróciła wzrok.
Pewnie przyjdzie jej za to zapłacić później. Teraz jednak
zamierzała po prostu cieszyć się chwilą triumfu. To jej
chwila. Należy wyłącznie do niej.
25 ~
***
Reid Tanner zaparkował niedaleko małego domku na
końcu Elmwood Lane. Domek stał z dala od ulicy,
otoczony sekwojami. Od sąsiedniej willi dzielił go spory
zagajnik, a jeszcze więcej drzew rosło z drugiej strony,
oddzielając ostatni dom od pionowego urwiska.
Elmwood Lane leżała na uboczu miasteczka, w cichej
dzielnicy z dala od mariny. Domek był nieduży, ale
zadbany, trawnik porządnie przystrzyżony. Przy ganku
rosło kilka krzewów, Reid nie dostrzegł jednak żadnych
kolorów, żadnych ozdób ani nic zachęcającego do
odwiedzin. Wszystkie okna były szczelnie zasłonięte, choć
na dworze panował ciepły dzień.
To był samotny dom. Odseparowany od innych i
niepozorny. Zupełnie jak jego właścicielka. Albo
wynajmująca. Reid słyszał tylko, że Jenna Davies
wprowadziła się tu przed dwoma miesiącami i choć jest
miła, stwarza barierę nie do przejścia. Nikt nie wiedział o
niej ani o jej córce niczego osobistego. Reid czuł, że musi
to sprawdzić.
Właśnie miał zastukać do drzwi, gdy dobiegły go
dźwięki muzyki. Ktokolwiek grał na fortepianie, miał
niewiarygodny talent. Jednak w muzyce czaiła się burza i
groźba, niespokojny duch. Serce zaczęło mu prędzej bić.
Przeczuwał coś, jednak jeszcze nie wiedział co. Muzyka
zdawała się wypełniać powietrze, którym oddychał,
szarpać wszystkie nerwy i drażnić zmysły. Walczył z tym i
opierał się ze wszystkich sił, czując, że dźwięki zabierają
go tam, dokąd nie chce iść, że zaczyna czuć... Cholera, nie
chciał czuć niczego! Chciał uciec w popłochu, lecz nie był
w stanie nawet drgnąć.
Melodia zmieniła się w miażdżące crescendo
oszalałych nut i nagle się urwała. Reid odetchnął płytko,
~ 26 ~
zaniepokojony furią czającą się w dźwiękach, podszytą
lękiem i rozpaczą. Zaczekał chwilę, by przekonać się, czy
muzyka wróci, lecz trwała cisza. Cisza przed kolejną
burzą?
Któż mógłby to stwierdzić? Sam nie był pewny, czy
koszmar, w jaki zmieniło się jego życie, kiedykolwiek
przeminie, czy jednak będzie wracać zupełnie znienacka i
atakować go z zaskoczenia, przypominając, że nigdy,
przenigdy się nie uwolni.
Czy podobnie czuła się osoba ukryta w domku?
Grająca na fortepianie z siłą i mocą, jakiej Reid nigdy
wcześniej nie doświadczył? Dziennikarz przez chwilę
zastanawiał się, czy nie zapędza się w pułapkę. Powinien
raczej opisywać anielską histerię w mieście. Niestety, o
wiele bardziej interesował się kobietą, która nie chciała z
nim wczoraj rozmawiać. A jeśli to właśnie ona grała na
fortepianie... cóż, miał tylko jeszcze więcej pytań.
Zadzwonił do drzwi i przygotował aparat, czując nagły
dreszcz emocji. Boże, ależ będzie wściekła! Czuł, że
wreszcie wraca do niego życie.
Otworzyła drzwi.
- Proszę o uśmiech - powiedział i zrobił zdjęcie.
Dostrzegł jej zdumienie, falę gniewu w granatowych
oczach, zaciśnięte wargi i wyraz niesmaku na twarzy.
Zrobił kolejne zdjęcie i widząc, że kobieta zamierza
zatrzasnąć drzwi, prędko wsunął stopę w szparę.
- Przecież ci powiedziałem, że mogę ci jeszcze raz
zrobić zdjęcie.
- A ja ci powiedziałam, że się na to nie zgadzam! Jedź
na urwisko, do reszty dziennikarzy.
- Nie lubię biegać ze stadem, Jenno. Zmarszczyła brwi.
Na jej twarzy złość walczyła ze
strachem. Reid czuł, że Jenna Davies jest skompliko-
~ 27 ~
waną kobietą i jej życie nie sprowadza się do gotowania
obiadów.
- Jak mnie znalazłeś?
- Banalnie. W kawiarni wszyscy rozmawiali wyłącznie
o twoim bohaterskim wyczynie. Większość mieszkańców
miasteczka nie może uwierzyć, że właśnie ty rzuciłaś się
dziewczynie na ratunek. Nie rozumiem, dlaczego lokalna
gazeta jeszcze nie próbowała zrobić z tobą wywiadu. Jenna się skrzywiła. - Chcieli, ale im odmówiłaś, prawda?
- Nie mam ochoty na publikacje w prasie. Zrobiłam to,
co każdy by zrobił, będąc na moim miejscu. I lokalna
gazeta szanuje moje prawo do prywatności.
- W takim razie to jakaś banda patałachów.
- Czego chcesz? - zapytała niegrzecznie.
- Chcę wiedzieć, dlaczego to zrobiłaś. Większość ludzi
nie zwlokłaby się z kanapy, by ratować własną matkę, nie
wspominając nawet o skakaniu do lodowatej wody na
ratunek obcemu człowiekowi. Dlatego chcę z tobą
porozmawiać.
Szybkim spojrzeniem omiótł jej sylwetkę. Zeszłego
wieczora ociekała wodą i w mroku uliczki nie widział jej
dokładnie. A okazała się bardzo ładna. Jej uroda była
intrygująca. Gęste ciemne włosy związała w zwykły kucyk
i nie była umalowana. Nie miała też na sobie żadnej
biżuterii, w tym także obrączki, co go jeszcze bardziej
zaciekawiło. Workowate dżinsy nie były najlepszej
jakości, a zwykły podkoszulek pamiętał lepsze czasy, w
dodatku był co najmniej o rozmiar za duży. Wyglądała na
zwykłą kobietę wiodącą nudne życie, jednak było w niej
coś niepokojącego. Jakby celowo starała się zachować
pozory brzydkiego kaczątka. Był prawie pewny, że
specjalnie się tak ubiera, by
~ 28 ~
nikt nie mógł jej zapamiętać ani powiedzieć o niej nic
ciekawego.
To tylko dodatkowo pobudziło jego ciekawość.
- Co muszę zrobić, żebyś usunął te zdjęcia? - zapytała
ze znużeniem, krzyżując ramiona na piersi.
Ten ruch na chwilę podkreślił zgrabne, krągłe piersi
Jenny. Reid poczuł napięcie w kroczu. Odchrząknął i
spojrzał jej w oczy.
- A co byś powiedziała na wyjaśnienie, dlaczego tak
bardzo obawiasz się obiektywu?
- Wiodę spokojne, ciche życie i chcę, by tak pozostało.
To wszystko. Dla kogo w ogóle pracujesz?
- „Spotlight Magazine".
- Pierwsze słyszę.
- Cóż, sześć milionów osób słyszało już wcześniej pochwalił się bezwiednie. - Piszemy o wszystkich
historiach, które interesują naszych czytelników.
- Mną się nikt nie interesuje.
- Nieprawda. Ja się tobą interesuję.
- Nie rozumiem, dlaczego.
- Dlaczego udzielasz lekcji początkującym, skoro sama
grasz jak zawodowiec? - wypalił.
- Słyszałeś? - przeraziła się Jenna.
- Owszem. Grasz fenomenalnie. Ale przecież
doskonale o tym wiesz.
- Nie gram wystarczająco dobrze - potrząsnęła głową.
- Zatem
musisz
mieć
ekstremalnie
wysokie
wymagania. Ciekawy też jestem, dlaczego grałaś taką
ponurą melodię. Brzmiało to, jakbyś była bardzo, bardzo
zła albo pogrążona w ogromnym bólu. Albo jedno i
drugie.
Jenna odwróciła wzrok i zerknęła na zegarek.
- Nie mam na to czasu. Za chwilę zaczynam kolejną
lekcję. Posłuchaj mnie...
~ 29 ~
- Tanner. Reid Tanner. I tu właśnie tkwi problem,
Jenno. Bo ja mam mnóstwo czasu, zanim anioły uczynią
kolejny cud. Mogę ci zadać pytania, które mnie dręczą,
albo mogę zacząć rozpytywać o ciebie w mieście. Jestem
pewny, że mieszkańcy chętnie opowiedzą mi wszystko.
Już teraz wciąż o tobie rozmawiają. Wybór należy do
ciebie. Jeśli chcesz, żebym sobie poszedł, musisz mi coś
powiedzieć.
Jenna wahała się przez chwilę. W jej oczach Reid
widział toczącą się wewnątrz walkę. Wiedział, że ma
ochotę zatrzasnąć mu przed nosem drzwi, ale wie już, że
to nic nie da i nie ma jeszcze planu. Zwykle z łatwością
nakłaniał kobiety do zwierzeń, lecz ta była wyjątkowo
oporna.
- Świetnie - wycedziła wreszcie. - Oto moja
propozycja: zrobiłeś dwa zdjęcia, więc możesz mi zadać
dwa pytania i skasujesz zdjęcia.
- A odpowiesz zgodnie z prawdą? I nie jest to moje
pierwsze pytanie! - zastrzegł prędko.
- Zobaczę.
- Niech będzie. - Przez chwilę starannie dobierał
słowa. - Kim jest ojciec Lexie?
- Nie żyje - odparła. - Następne.
- Kogo się tak boisz?
Nie odpowiedziała od razu. Zacisnęła wargi i spojrzała
mu prosto w oczy.
- Teraz? - spytała. - Ciebie.
Rozdział 3
- Mnie? - zdumiał się Reid. - Mnie się boisz?
- Cały jesteś z pytań - odparła z błyskiem w oku. Poproszę aparat.
- Sam to zrobię. - Odsunął się prędko, w razie gdyby
Jenna znów zamierzała wyrwać mu aparat, i nacisnął
kilka guziczków. - Zadowolona?
- Nie wracaj tu - warknęła.
- Nie musisz się mnie bać. Jestem porządnym
facetem.
- Wszyscy nieporządni faceci tak mówią - prychnę-ła. Żegnam, panie Tanner.
Reid ocknął się dopiero po chwili. Bezmyślnie
wpatrywał się w zatrzaśnięte drzwi. Nie był w stanie
znieść faktu, że to ona miała ostatnie słowo. On zaś został
z niczym. Nie miał żadnego zdjęcia, a odpowiedzi, jakich
mu udzieliła, tylko pomnożyły zestaw pytań.
Powlókł się do samochodu. Instynkt podpowiadał mu,
że powinien rozwikłać jej zagadkę. Wyraźnie czuł, że coś
ukrywa. Dlatego właśnie się go boi. Ma jakąś mroczną
tajemnicę, którą musi chronić przed światem. Reid nie
był w stanie oprzeć się pokusie. A jednak obawiał się tej
ślicznotki. Nie potrzebował więcej takich historii.
Odpalił auto i powoli zawrócił. W tylnym lusterku
zobaczył delikatny ruch firanki. Obserwuje go.
~ 31 ~
Po prostu jedź - powtarzał w duchu, zaciskając zęby.
Wiedział jednak, że wróci.
***
Jenna wiedziała, że musi coś przedsięwziąć w sprawie
Reida Tannera. Teraz grzecznie odjechał, ale na pewno
wróci. Jak rekin wyczuwający smużkę krwi w wodzie.
Jednak nie zamierzała odkrywać przed nim swoich
tajemnic. Nieważne, ile razy błyśnie w czarującym
uśmiechu lśniącymi zębami ani jak uważnie będzie na nią
patrzył orzechowymi oczami. Ona nie może nikomu ufać.
A zwłaszcza dziennikarzowi!
Gdy ktoś zadzwonił do drzwi, spojrzała przez judasza,
zanim je otworzyła, by wpuścić kolejną uczennicę.
Marly była dwudziestodwuletnią studentką kończącą
właśnie kierunek nauczycielski i chciała opanować
podstawy gry, by móc akompaniować dzieciom w
najmłodszych klasach. Pulchna blondynka uśmiechnęła
się radośnie.
- Dzień dobry!
- Witaj. Jak ci szły gamy w tym tygodniu?
- Nieszczególnie. Musiałam się skupić na nauce, ale
mam nadzieję, że teraz będę mogła dłużej poćwiczyć.
Zadzwonił telefon. Jenna wzdrygnęła się gwałtownie.
Tylko jedna osoba znała jej numer. Serce zaczęło jej
gwałtownie bić.
- Proszę, Marly, usiądź i zrób rozgrzewkę. Wrócę do
ciebie za chwilę.
Jenna poszła do sypialni i oddzwoniła. Kobieta, którą
znała jako Paulę, odebrała natychmiast.
- Co się stało? - zapytała strwożona Jenna.
- Brad wystawił dom na sprzedaż.
- Wyprowadza się? - zdumiała się Jenna. - A co z jego
pracą?
~ 32 ~
- Może się tylko przeprowadza do innego domu w
okolicy?
Jenna poczuła mdłości. Brad coś planuje, a ona nie ma
pojęcia co.
- Wszystko w porządku? - zapytała Paula. - Jak sobie
radzi Lexie?
- Już lepiej. Budzi się w nocy tylko kilka razy. Poznaje
przyjaciół w nowej szkole. Mniej się jąka. Wolałabym z
nią nie wyjeżdżać. Zdaje mi się, że powoli zaczyna się
czuć bezpieczna.
- Zrobisz to, co będzie konieczne.
- Oczywiście.
- Lexie ma wielkie szczęście, że jesteś przy niej.
- Szczęście? Nigdy nie zdobędę się na to, by nazwać ją
szczęśliwą - szepnęła Jenna, kończąc rozmowę.
***
Marina pulsowała życiem. Wszędzie unosił się zapach
smażonych ryb, a przy bocznym okienku Krabo-wej
Chaty Carla stała pokaźna kolejka oczekująca na frytki i
rybne paluszki na wynos. Reid ominął grupkę turystów,
którzy wrócili właśnie z krótkiego rejsu na pokładzie
„Anielskiego Rekina", największej wycieczkowej łodzi w
miasteczku, należącej do rodziny Murrayów. Reid
oczywiście miał zamiar przeprowadzić wywiad z
członkami najznamienitszej rodziny w okolicy, jednak
tego dnia wyruszył na poszukiwanie Henry'ego Miltona.
Podobno
ten
dobrze
zakonserwowany
siedemdziesięciodwuletni staruszek całe dnie i noce
spędza na łodzi, „Mary Lynn".
Reid wypatrzył jego kuter tuż obok „Anielskiego
Rekina". Łódź wyglądała, jakby znalazła się w centrum
kilku poważnych sztormów i podobnie prezentował się
jej właściciel. Ogorzałą twarz Henry'ego
~ 33 ~
Miltona pokrywała gęsta sieć zmarszczek. Siwe włosy
sterczały w kępkach dookoła twarzy i zdecydowanie
mógłby trochę przytyć. Gdy Reid podszedł bliżej,
staruszek obdarzył go przyjacielskim uśmiechem.
- Mógłbym wejść na pokład, panie Milton?
- To zależy, czego pan szuka. Jeśli chce pan rozmawiać
z moim wnukiem, muszę powiedzieć, że Timo-thy'ego tu
nie ma.
- Zauważyłem. W ostatnich dniach ciężko się z nim
skontaktować.
Reidowi nie udało się dotrzeć do Timothy'ego i
Jamesa, autorów filmiku, który narobił takiego
zamieszania w Internecie. Wszyscy zgodnie twierdzili, że
przyjaciele wyruszyli na wyprawę na ryby na głębokie
wody i nie wrócą prędko. Pewnie poczuli na karkach
gorący oddech całego narodu, jednak nie będą mogli
ukrywać się wiecznie.
- Przyszedłem, żeby porozmawiać z panem
- uśmiechnął się Reid. - Zapytać, co pan sądzi
o aniołach i legendarnych napisach na skałach.
- Co ja o nich sądzę? - roześmiał się staruszek.
- Niech pan zaczeka. - Zniknął pod pokładem
i po chwili wynurzył się z dwiema butelkami piwa.
- Wygląda pan na spragnionego.
- Wielkie dzięki - westchnął Reid, siadając na
obłuszczonej ławeczce. Odkręcił kapsel i pociągnął długi
łyk. Smakowało wybornie. Jak zapomnienie. Wiedział
jednak, że jeszcze nie może sobie na to pozwolić.
Odstawił butelkę. - Co pan sądzi o aniołach?
- Tyle tu legend o aniołach, że nie wiem nawet, od
czego zacząć.
- Mieszka pan tu od urodzenia, prawda?
- Podobnie jak moi rodzice, ich rodzice, a przed nimi
ich dziadkowie. Mój praprapradziadek był jednym
~ 34 ~
z rozbitków, którzy cudem dostali się na brzeg po
katastrofie „Gabrielli" w tysiąc osiemset pięćdziesiątym
roku. Pochodził z Nowego Jorku i wyruszył statkiem do
San Francisco w poszukiwaniu złota. Nie znalazł go zbyt
wiele, za to zakochał się i ożenił. Wiózł właśnie młodą
żonkę do domu, gdy statek rozbił się o skały. Nie przeżyła
katastrofy. Ożenił się potem z jedną z ocalonych i
zamieszkali tutaj. - Henry poskrobał się po brodzie. Wiele osób zginęło tamtej nocy. Ponad trzydzieści ciał
znaleziono w zatoce zaledwie kilkanaście metrów od
brzegu. Kolejne czterdzieści musiało odpłynąć w głąb
morza, bo nigdy ich nie odnaleziono.
- Zatem pana przodek miał sporo szczęścia - wtrącił
Reid.
- Zgadza się.
- Niech mi pan powie, czy ten film i te napisy, i cała ta
historia miała na celu ściągnięcie turystów do
miasteczka?
Staruszek spojrzał na niego srogo.
- Timothy twierdzi, że widział anioły. Wyraźnie jak na
dłoni. Widział ich twarze, nie tylko zarysy. Jeden był
kobietą o długich jasnych włosach. Nie jest to tak
wyraźne na filmie, ale Tim twierdzi, że je rozpozna, jeśli
kiedykolwiek znów spotka.
- Doprawdy? - Reid starał się nie brzmieć sceptycznie.
Henry chętnie z nim rozmawiał, więc nie miał zamiaru go
zniechęcać. - Czy wnuk pana jest bardzo religijny?
Henry prychnął.
- Ani trochę. Stracił wiarę, gdy jego rodzice się
rozeszli. Pan nie wierzy w anioły, prawda, panie...
- Tanner. Niestety, nie wierzę. Słyszałem za to, że na
pokładzie „Gabrielli" były niezmierzone skarby. A jednak
nurkowie niczego nie znaleźli. Ani wraku, ani złota.
~ 35 ~
Henry pokiwał głową i spojrzał na Reida z uznaniem.
- Widzę, że dobrze się pan przygotował. Jednak to, że
nie potrafi pan czegoś dostrzec, nie oznacza, że to nie
istnieje. Przez całe życie łowię i nurkuję w tych wodach.
Całe dno to istne góry, doliny i podwodne wąwozy, które
można zobaczyć wyłącznie w czasie odpływu. Jestem
pewny, że w którejś z tych kotlin, niedaleko stąd, leży
sobie „Gabriella" i zazdrośnie strzeże swego ładunku. Henry westchnął. - Niektórzy sądzą, że anioły próbują
narysować mapę na skałach. Że chcą nam wskazać
miejsce spoczynku „Gabrielli". I że chcą, byśmy wreszcie
coś odnaleźli. Coś, co zbyt długo leżało w morskich
odmętach.
- Skarb - mruknął Reid, czując przebiegający po
plecach dreszczyk emocji. Myśl o ukrytym złocie okazała
się nadspodziewanie ekscytująca.
- Zgadza się. - Henry wyszczerzył w uśmiechu lśniące
zęby. - Teraz nagle zaczął pan słuchać! Może pan się
naśmiewać z aniołów, ale ze skarbu raczej nie. Pokusa,
chciwość, pożądanie... zmieniają człowieka w ułamku
sekundy. Podobnie jak rozpacz. - Henry umilkł. Sięgnął
po butelkę i przez długą chwilę pił. - To miasteczko
zawsze było swego rodzaju areną walki dobra ze złem.
Jasnej i ciemnej strony każdego człowieka. Moja rodzina
od wieków prowadzi kronikę i w każdym pokoleniu na
nowo opowiada historię tamtej przerażającej nocy.
Sztorm, roztrzaskujący się na skałach statek, oszalały bieg
do szalup i... świadomość, że nie zmieszczą się w nich
wszyscy. Że nie wszyscy przeżyją tę katastrofę. Niektórzy
musieli się po prostu poświęcić.
- Czy pana przodek należał do takich bohaterów?
- Tak wynika z jego słów, jednak któż to może
wiedzieć? Czasem człowiek nie chce zbyt wnikliwie
zaglądać w przepastne głębie własnej duszy. Rozumie
mnie pan, panie Tanner?
~ 36 ~
Przez ostatnie pół roku Reid histerycznie bał się
zajrzeć w głębie własnej duszy i stanąć twarzą w twarz z
sumieniem. Miał przerażające wrażenie, że staruszek
Henry o tym wie. Nagle poczuł falę gniewu. Zawsze był
przekonany, że jest świetnym graczem i jak pokerzysta
bez emocji prowadzi słowne gierki. Tymczasem rozgryzł
go zasuszony rybak!
Henry wzruszył ramionami.
- Granica między dobrem a złem często jest bardzo
cienka, ulotna. Czasem jest zamglona i nie wiesz, że
niebezpiecznie się do niej zbliżasz, dopóki jej nie
przekroczysz. Zdaje ci się, że wciąż postępujesz właściwie,
gdy tak naprawdę czynisz już zło. - Staruszek rozparł się
wygodnie na ławeczce i upił łyk piwa.
Rozdrażniony jego moralnymi wynurzeniami Reid
zapatrzył się w kręte uliczki i dachy miasteczka.
Potrzebował zebrać myśli. Przy promenadzie tłoczyły się
maleńkie sklepiki, śliczne jak z obrazka. Antykwariaty i
sklepy z pamiątkami sąsiadowały z mikroskopijnymi
kafejkami i butikami.
Domy w starej części miasta stały blisko siebie.
Spadziste dachy wyłaniały się jeden zza drugiego jak
wieżyczki z drewnianych klocków. Nie minie wiele czasu,
gdy rozwijający się biznes turystyczny przestanie się
mieścić w wąskiej dolinie. Być może ten czas już
nadszedł. W hotelu Pod Mewą nie było ani jednego
wolnego pokoju. Pokoje gościnne u mieszkańców
miasteczka też były już wynajęte. Być może o to właśnie
chodziło twórcom filmiku.
- Powinien pan porozmawiać z Fioną Murray stwierdził Henry, przerywając ekonomiczne rozważania
Reida. - To znaczy, jeśli jest pan naprawdę
zainteresowany historią miasta. Prowadzi sklep z
tkaninami i pasmanterią, do którego schodzą się
wszystkie panie. Pod Sercem Anioła. Mieści się w tej
wielkiej
~ 37 ~
czerwonej stodole. - Henry wskazał dłonią odległy
kraniec promenady. - Fiona wie wszystko na temat
„Gabrielli". Może panu opowiedzieć ciekawostki o tych,
którzy przeżyli. O ich życiu i potomkach. Plotki głoszą, że
niektórzy uratowani z katastrofy próbowali opuścić
miasto, ale nigdy im się to nie udało. Jakby ci, którzy
zginęli, nie chcieli ich stąd wypuścić.
- Henry podrapał się po brodzie. - Jest także legenda, że
na statku, zanim jeszcze się roztrzaskał, wydarzyło się coś
przerażającego.
- To znaczy? - zapytał zaciekawiony nagle Reid.
- Zabójstwo - szepnął Henry. - Niektórzy uważają, że
właśnie dlatego anioły są zaniepokojone. Chcą, by
prawda wreszcie wyszła na jaw. By ktoś ją odkrył.
- Wpił w Reida błękitne spojrzenie. - Może właśnie pan?
Zabójstwo, skarb, tajemnicza kobieta... Gdziekolwiek
się odwrócił, Zatoka Aniołów oferowała mu nową
historię. Reid poczuł, że ma gęsią skórkę na całym ciele.
Jakby pogoda miała się nagle załamać. Albo jakby miało
się wydarzyć coś niespodziewanego. Chyba zaczynał
tracić rozum. Staruszek zdecydowanie zbyt sugestywnie
opowiada.
- Niezła historia - powiedział Reid lekkim tonem
- ale ktoś inny będzie musiał ją opowiedzieć. Henry
obrzucił go życzliwym spojrzeniem.
- A może popłyniemy razem obejrzeć klify? Anielskie
napisy najlepiej widać od strony morza.
Reid zerknął na fale marszczące wody zatoki. Tuż za
granicą skał morze zdawało się o wiele bardziej
niespokojnie.
- Czy to daleko?
- Tuż za mielizną. Jakieś dwadzieścia minut stąd. Ma
pan coś ważniejszego do roboty? Czy chce pan napisać
reportaż, opierając się tylko na plotkach?
~ 38 ~
- W uśmiechu twarz Henry'ego marszczyła się jak
ob-suszone jabłko.
Reid odwzajemnił uśmiech.
- Ma pan rację. Płyńmy.
- Doskonale! - Henry zerwał się na równe nogi i zaczął
przygotowywać łódź. Poluzował liny, odpalił silnik i stanął
za sterem. Reid podniósł się z ławeczki i stanął obok
staruszka. W oczach Henry'ego lśniły przekorne iskierki.
- Uwielbia pan morze, prawda? - bardziej stwierdził
niż zapytał Reid.
- Spędziłem na nim całe życie. W moich żyłach płynie
już chyba morska woda. Gdybym nie mógł codziennie
spojrzeć na fale, poczuć na wargach słonego wiatru, to nie
wiem, co bym ze sobą zrobił. Nie ma nic piękniejszego. Henry uśmiechnął się z żalem.
- Niestety, moi synowie nie wrodzili się we mnie. Jeden
mieszka w Detroit, drugi w Nebrasce. Tkwią w środku
stałego lądu i obaj są cholernie szczęśliwi.
- Jeden z nich jest ojcem Timothy'ego?
- Starszy, Paul. Rozwiódł się z Eriką jakieś sześć lat
temu. Erika mieszkała tu jeszcze przez jakiś czas, ale w
zeszłym roku wyszła ponownie za mąż i przeprowadziła
się do Los Angeles. Timothy postanowił zostać i
wprowadzić się do kumpla. Staram się z nim spotykać
najczęściej, jak mogę, ale to młody chłopak. Nie uśmiecha
mu się spędzanie czasu ze starym dziadkiem. Ach, co za
piękny dzień! Jak ja to uwielbiam!
- wykrzyknął Henry. Reid
zmrużył oczy.
- Ile piw już pan dziś wypił?
- Ha! Powinien pan o to zapytać, zanim ruszyliśmy w
rejs - odparł Henry ze śmiechem. Przełączył silnik na
wyższy bieg. Reid chwycił się relingu. - Spokojnie, niech
się pan nie boi. Wiem, co robię.
~ 39 ~
Słowa staruszka rozbrzmiały w głowie Reida jak
dzwon. Kiedy ostatni raz je słyszał, ktoś zginął.
- Wszystko w porządku? - zapytał Henry, rzucając mu
zaniepokojone spojrzenie. - Trochę pan zbladł. Ile piw
pan wypił?
- Tylko to jedno od pana. Chyba nie za wiele, prawda?
Henry pokiwał głową.
- Taa... Widziałem pragnienie w pana oczach, więc
wyciągnąłem pomocną dłoń. Ale widziałem, że pan się w
tym piwie zatraca. Nie wie pan, że kiedy butelka jest już
pusta, to pan także?
- Owszem, zauważyłem.
- Boi się pan zapomnienia czy raczej chce pan
zapomnieć?
Reid przechylił głowę.
- Zdaje mi się, że po trosze jedno i drugie. Nie
sądziłem, że tak łatwo mnie przejrzeć.
- Spędziłem na tym świecie już wiele lat, synu. Reid
odwrócił wzrok, czując idiotyczną falę emocji
na dźwięk prostego słowa. Nie miał ojca i żaden
mężczyzna nigdy nie nazwał go synem. Wydawało mu się,
że jest z tym pogodzony. Jednak poczuł się dziwnie
ukojony, gdy Henry nazwał go synem. W zasadzie na
pokładzie łodzi, smagany wiatrem i skąpany w
promieniach słońca, czuł się znakomicie. Dopiero
zauważył, że nadeszło lato, które zawsze było jego
ulubioną porą roku. Długie dni, ciepłe noce i błękitne
niebo. Wszystko wydawało się możliwe. Reid otrząsnął
się, zaskoczony pozytywnymi myślami, które nadpłynęły
nie wiadomo skąd. Może z błękitnych wód? Henry ma
rację. Na morzu człowiek czuje się nagle potężny i wolny.
Staruszek uśmiechał się z radością.
- Teraz rozumiem, dlaczego pan to tak kocha.
~ 40 ~
- Na mojej starej łajbie czuję się jak król świata odparł Henry, szeroko rozkładając ramiona. - Założę się,
że wie pan, o co mi chodzi.
- Wiem. Kiedyś też się tak czułem - przyznał Reid.
- Kiedy jestem na morzu, panuję nad własnym
przeznaczeniem. A przynajmniej do chwili, w której
Matka Natura zapragnie się ze mną zabawić. Jednak i jej
potrafię stawić czoło. Tam, na stałym lądzie, zbyt wiele
osób mówi mi, co mam robić i jak mam żyć.
- Być może troszczą się o pana.
- Wmawiając mi, że jestem za stary, żeby samodzielnie
przejść przez ulicę? - sarknął Henry.
Reid wyszczerzył zęby w uśmiechu i wskazał wypalony
szkielet willi na jednym z klifów.
- Co to?
- To dom Ramseyów. Jest przeklęty. Zawsze, gdy ktoś
próbuje go wyremontować, zdarza się jakaś tragedia.
- Założę się, że jest też nawiedzony. A może to w nim
ukrywają się anioły, gdy nie bazgrzą po skałach?
- Być może. - Henry zignorował sarkastyczną uwagę. Wiem tylko tyle, że od trzynastu lat nikt nie jest w stanie
spokojnie mieszkać w tym domu dłużej niż kilka dni.
Dokładnie od dnia, w którym znaleźli w piwnicy ciało
piętnastoletniej Abigail Jamison. Została zamordowana.
Dom stał wtedy pusty i czekał na kolejnych
wynajmujących. Jeden z okolicznych chłopaków, Shane
Murray, był podejrzany o to morderstwo, ale nie
znaleziono żadnych dowodów, które by go obciążały, i
sprawa nigdy nie została zamknięta. Potem dom był
wynajmowany kilkakrotnie, ale zawsze wydarzało się w
nim coś złego. Mieszkańcy słyszeli jakieś krzyki
dobiegające z piwnicy. Pewnie krzyki Abigail.
- 41 ~
- Powinieneś pisać książki, Henry - parsknął Reid. Jesteś urodzonym dziejopisarzem.
- Po prostu odpowiadam na twoje pytania.
- A kiedy był pożar?
- Jakieś pół roku temu. Kolejny wynajmujący
postanowił zrobić remont i skończył na zgliszczach.
Podobno było to podpalenie, ale nikogo nie ujęto.
Słyszałem, że dom jest znów na wynajem, ale wątpię, by
ktokolwiek się na niego zdecydował. Z pewnością nikt z
miasta.
Fale kołysały łodzią coraz silniej.
- Zawsze tu tak buja? - Reid silniej chwycił się
re-lingu. Czuł, że żołądek zaczyna mu się buntować.
Henry prychnął.
- To jeszcze nic. Morze się z nami bawi.
- A złapał pana kiedyś sztorm?
- Trzy razy. Ostatni raz jakieś dziesięć lat temu. Fale
grzmociły o burty i łajba szybko nabierała wody. Byłem
już pewny, że pójdziemy na dno. Doszedłem do wniosku,
że swoje już przeżyłem, poza tym to była kara za
wypływanie w morze w niepewną pogodę. Wtedy
zacząłem słyszeć ciche głosy ukochanych zmarłych. Jakby
w mojej głowie. Łagodne napomnienia babci, matki i
siostry. Zaufałem aniołom i one doprowadziły mnie na
bezpieczny brzeg.
- Widział pan te anioły? - zapytał Reid sceptycznym
tonem.
- Nie. Ale czułem ich obecność.
- Myślę, że większość ludzi w obliczu zagrożenia życia
szuka ratunku, wzywając anioły czy inne niematerialne
istoty.
- Pewnie tak. Jednak ja nie zginąłem. - Henry
wyłączył silnik i wskazał przed siebie. - Oto i skały.
Na szczycie klifu zgromadził się spory tłum
poszukiwaczy aniołów.
~ 42 ~
- Jak blisko możemy podpłynąć? - zapytał Reid.
- Niezbyt blisko. Ale proszę użyć tego. - Henry podał
mu lornetkę. - Na pewno zobaczy pan o wiele więcej niż
te głuptaki na szczycie. Kilku wariatów próbowało się
nawet opuszczać po ścianie. Przedwczoraj jeden z nich
spadł na skały i złamał obie nogi. Musieli go wciągać na
linach. Stąd to ogrodzenie, które pan widzi.
Reid spojrzał przez lornetkę na ludzi stłoczonych za
prowizorycznym płotem na szczycie klifu. Większość
wyglądała jak zwyczajni turyści w poszukiwaniu sensacji,
dostrzegł jednak kilka osób na kolanach, wznoszących
modły do nieba. Przyjrzał się skałom. Internetowy filmik
skupiał się raczej na postaciach aniołów, zaledwie
wspominając o skalnych napisach. Zaskoczony Reid
doszedł do wniosku, że znaki na skale układają się w
zarys twarzy. Owalny kształt głowy, duże oczy, lekko
zadarty nos, przepiękne wargi i kaskada włosów
spływająca strugami po jednej stronie.
Serce Reida zaczęło prędzej bić, gdy obraz pięknej
twarzy zaczął zapadać mu w pamięć.
- Co pan tam widzi? - zapytał Henry.
- Nie jestem pewny. - Reid nie był w stanie
wypowiedzieć na głos tej myśli. Była zbyt szalona.
- Proszę spróbować - zachęcił Henry. - Na pewno da
się to opisać.
- Może to twarz kobiety? A może nie.
- Bardzo ciekawe - skwitował Henry.
Reid odjął lornetkę od oczu, czując, że za chwilę
usłyszy kolejną historię.
- Co pan ma na myśli?
- Kiedy ja patrzę na klif, widzę różany krzew.
- Naprawdę? - Reid prędko popatrzył przez lornetkę. Ja go nie widzę.
~ 43 ~
- Oczywiście, że nie. Każdy widzi coś innego. Znaki
opisywano już jako wszystko, co jest na tym świecie.
Mapę, twarz, skrzynię ze skarbami, dom, a nawet wilka.
Ja uważam, że każdy widzi to, co powinien zobaczyć.
Dlatego nie sposób dojść tu do porozumienia.
- Niech pan zostawi te bzdury dla turystów - zirytował
się Reid. Oddał lornetkę i zrobił kilka zdjęć, by przyjrzeć
im się później.
Staruszek roześmiał się w głos.
- A któż może decydować o tym, co jest prawdziwe, a
co nie?
- Albo co jest dziełem aniołów, a co dziełem fal
uderzających o nagie skały?
- Te znaki pojawiły się na klifie niecały miesiąc temu.
Każdego dnia przybywa nowych linii, choć w ostatnich
dniach jakby mniej. Może zbyt wielu gapiących się
turystów odstrasza anioły?
- Lub kogoś innego, kto rysuje po skale.
- Nikt nie byłby w stanie dostać się w te partie skał.
Mówiłem już panu, co się stało z ostatnim śmiałkiem.
- Musi być jakiś sposób. - Inna wersja była po prostu
nie do pomyślenia.
Henry zawrócił łódź i skierował ją w stronę nabrzeża.
- Kim była? - zapytał ciekawie.
- Kto? - zdumiał się Reid.
- Kobieta na skale! Zna ją pan?
Czy naprawdę ją widział? Czy może jego
podświadomość poskładała nic nieznaczące linie w twarz
Al-lison tylko dlatego, że nie był w stanie pozbyć się jej
wspomnienia?
Reid zignorował pytanie Henry'ego.
- Skoro uważa pan, że każdy widzi to, co powinien
zobaczyć, to o co chodzi z tym różanym krzewem?
Staruszek zapatrzył się w fale.
~ 44 ~
- Moja Mary pielęgnowała róże wokół naszego domu.
Miała cały ogród pełen róż. Ja całym sercem byłem na
morzu, ona kochała ziemię. Uwielbiała siać i sadzić
rośliny, dbać o nie i obserwować, jak rosną. Każdej nocy
czułem zapach róż na jej dłoniach, we włosach, na całym
jej ciele, a odkąd odeszła, nie mogę się go pozbyć. Potrząsnął głową. - Byliśmy małżeństwem przez
trzydzieści dziewięć lat. Na czterdziestą rocznicę
mieliśmy wybrać się w rejs na Alaskę. Nigdy nie
zabrałbym jej na pokład mojej starej łajby, ale Mary
zawsze miała bzika na punkcie rejsów na tych wielkich
błyszczących promach. Wciąż to przekładaliśmy, aż
zrobiło się za późno. Nie żyje już od czterech lat. Nie
sądziłem, że tak długo bez niej pociągnę, ale kolejne dni
następowały po sobie i żadna noc nie chciała mnie
zabrać. Czas po prostu płynie. - Henry spojrzał Reidowi w
oczy. - Sam się przekonasz, synu.
- Do licha, jest pan jakimś domorosłym psychiatrą? To po prostu nie do wytrzymania, że staruszek czyta w
nim, jak w otwartej książce!
Reid stanął przy relingu i popatrzył na oddalające się
skały. Klif powoli ginął w oddali, rzucając cień na
kłębiące się u jego stóp fale. Cień miał wyraźnie kobiecy
kształt. Skała jednak nie przypominała sylwetki kobiety.
Absurdalna myśl przebiegła Reidowi przez głowę, lecz
prędko odepchnął ją od siebie. Przyjechał do miasteczka
zaledwie dwie doby temu, a już zaczynał ulegać urokowi.
Nie, nie widział przed chwilą anioła. Poza tym, gdyby
rzeczywiście miał zobaczyć istotę niematerialną, nie
byłby to anioł, lecz jakiś ciemny, mroczny duch.
Rozdział 4
Chłodny podmuch wiatru podniósł włosy na karku
Jenny i zbiegł dreszczem po plecach. Przez cały dzień nie
mogła znaleźć sobie miejsca. Zaniepokoiła ją wiadomość,
że Brad wystawił dom na sprzedaż, a równie niepokojące
było nagłe wkroczenie w jej życie dociekliwego Reida
Tannera.
Gdy szły z Lexie wzdłuż nadmorskiej promenady, nie
mogła się pozbyć wrażenia, że ktoś je obserwuje. Senne,
prawie opustoszałe miasteczko, w którym znalazła
schronienie, ożywiło się niespodziewanie przed letnim
festynem. Dookoła trwały pośpieszne przygotowania do
pikniku i wielkiej wystawy prac artystycznych
mieszkańców.
Na cały weekend zaplanowano niezliczone atrakcje,
włącznie z konnymi przejażdżkami i zawodami
sportowymi na obrzeżach miasteczka. Jenna już miała
dość tłumów turystów i wszechobecnego chaosu. Gdyby
zależało to tylko od niej, ukryłaby się w domu i nie
wystawiła z niego nosa aż do poniedziałku. Niestety,
Lexie nawet nie chciała o tym słyszeć. Jenna nie mogła
dopuścić, by młoda żyła w ciągłym strachu. Wystarczyło
już, że sama wciąż podejrzliwie rozglądała się na boki.
Doprawdy, co rano zastanawiała się, czy normalne życie
stanie się kiedykolwiek jej udziałem.
- Kimmy prosi, żebyśmy usiadły koło nich na
wieczornym pikniku - trajkotała Lexie, podskakując na
jednej nodze. Od dziecka była istnym wulkanem energii.
Nie potrafiła chodzić. Albo biegła, albo skakała. Nie była
w stanie spokojnie siedzieć bez machania nogami i
wiercenia się na wszystkie strony. Jenna przyglądała się
jej ze wzruszeniem. W ciągu kilku pierwszych dni
szalonej ucieczki przez cały kraj Lexie była aż nazbyt
spokojna i wycofana. Dobrze było widzieć, że wraca do
utartych zwyczajów. Choć wrócił także jej ośli upór. Zajmą dla nas miejsca, wiesz? - Rzuciła Jennie
ukradkowe spojrzenie, jak gdyby spodziewała się
odmowy.
Kimmy stała się najlepszą przyjaciółką Lexie. Kiedy
Jenna spotkała jej matkę, Robin Cooper, zdołała nawet
uciąć sobie z nią pogawędkę nieco bardziej
zaangażowaną niż zwykła rozmowa o pogodzie. Niestety,
wiedziała, że kolacja w grodzie rodzinnym Kimmy
oznacza wiele pytań. Miała tylko nadzieję, że nie będą się
z Lexie plątać w zeznaniach.
- Dobrze, zjedzmy z nimi. Ale pamiętaj o zasadach.
- Pamiętam... - burknęła Lexie. - Ale...
- Co, ale? - zirytowała się Jenna. - Żadnego ale!
Żadnych wyjątków, Lex.
- Nie sądzisz, że tata za mną tęskni? Że czuje się
samotny?
Jenna stanęła jak wryta. Odciągnęła Lexie na bok i
spojrzała jej w oczy.
- Twój tata jest chory, skarbie. Musi teraz pobyć
trochę sam, żeby mógł się wyleczyć. Dlatego nie możemy
do niego dzwonić ani powiedzieć mu, gdzie jesteśmy. To
bardzo ważne. Musisz o tym pamiętać, skarbie. Musisz
pamiętać, w jaką grę gramy.
Wargi Lexie wygięły się w podkówkę.
~ 47 ~
- Ale...
- Żadnych ale - przerwała jej Jenna. - Żadnych
wyjątków.
- A jeśli tata potrzebuje mnie, żeby wyzdrowieć?
- Wiem, że bardzo byś chciała mu pomóc, kochanie,
ale tata musi to zrobić sam.
- A jeśli skrzywdzą go bandyci?
Jenna odetchnęła głęboko. Nie wiedziała, jak Le-xie
zapamiętała ostatnie dni przed ucieczką ani czy to, co
zapamiętała, ma jakikolwiek związek z faktami.
Wyglądało na to, że młoda składa w całość różne wycinki
prawdy i fantazji. Prawdopodobnie to zupełnie normalne
w jej sytuacji, lecz Jenna martwiła się bardzo. Wiedziała,
że Lexie powinna spotkać się ze specjalistą, ale teraz było
to zbyt niebezpieczne.
- Tata da sobie radę - powiedziała z naciskiem.
- A ty musisz mi obiecać, że będziesz się trzymała naszej
wersji. To bardzo ważne.
Lexie pokiwała głową.
- Ale nie wydaje ci się, że tata za mną tęskni?
- Na pewno tęskni - westchnęła Jenna, mając
nadzieję, że to właśnie powinna powiedzieć.
Lexie uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Ja też tak myślę. Och, zobacz! Tam jest Kimmy!
- wykrzyknęła, wskazując wejście do sklepu Pod Sercem
Anioła. - Szybciej! Nie chcę się spóźnić na pierwsze
zajęcia!
Poprzedniego wieczora Jenna niechętnie uległa
błaganiom Lexie i zgodziła się na jej udział w warsztatach
patchworkowych dla dzieci. Jakiś czas temu doszła do
wniosku, że choć na pozór miasteczko żyje z rybołówstwa
i turystyki, w sercach jego mieszkańców poczesne miejsce
zajmuje patchwork.
Odkąd przyjechały, warsztaty były pierwszą rzeczą,
jaką w ogóle zainteresowała się Lexie, nie licząc nie-
~ 48 ~
szczęsnych aniołów. Jenna nie miała serca jej odmawiać.
Dziewczynka potrzebuje jakiegoś ujścia dla rozsadzającej
ją energii.
Sklep Pod Sercem Anioła mieścił się w pięknie
odrestaurowanej stodole przy promenadzie. Każdego
poniedziałkowego wieczora w pracowni nad sklepem
gromadziły się dziesiątki kobiet, wspólnie szyjąc,
gawędząc i popijając herbatę. Nie licząc wyprawek dla
kolejnych panien młodych i niemowląt, szyły także na
sprzedaż i interes kwitł w najlepsze. Oczywiście gorąco
namawiały Jennę, by wzięła udział w warsztatach dla
dorosłych, ale zdołała się jakoś wymigać. Udało jej się
nawet w ogóle nie zaglądać do sklepu, aż do dziś.
Wiedziała, że zbytnie zbliżanie się do grupy kobiet
oznacza konieczność odpowiadania na tysiące pytań. Nie
chciała się w nich zagubić.
- Myślisz, że zrobię dziś narzutę na łóżko? - zapytała
podekscytowana Lexie.
- Wydaje mi się, że będziesz potrzebowała co najmniej
kilku lekcji. - Jenna obejrzała się przez ramię, czując, że
ktoś je pilnie obserwuje.
- Ściskasz mi rękę, to boli! - poskarżyła się Lexie.
- Przepraszam, skarbie. - Jenna rozluźniła pałce. W
oczach Lexie ujrzała lęk. - W porządku. Wszystko w
porządku - powiedziała pewnie, by uspokoić
dziewczynkę. I siebie.
Otworzyły drzwi sklepu Pod Sercem Anioła.
Cały parter wypełniony był zwojami różnobarwnych
tkanin, książkami o sztuce szycia, niezliczonymi
maszynami do szycia, nićmi, miarkami krawieckimi i
aplikacjami. Ściany ginęły pod pięknymi narzutami i
poszewkami. Jedynym wolnym fragmentem przestrzeni
została szyba wystawowa.
Jak podejrzewała Jenna, sklep był pełen ludzi.
Niektórzy robili zakupy, inni gawędzili nad filiżankami
~ 49 ~
kawy, a nawet rozparci na wygodnych sofach pracowicie
haftowali. Tłum kłębił się także na piętrze, gdzie trwały
warsztaty dla dorosłych.
Na zapleczu sklepu ustawiono dwa długie stoły. Dzieci
wybierały skrawki tkanin kłębiące się na blatach. Lexie
dojrzała Kimmy i natychmiast ruszyła w jej stronę. Jenna
poszła za nią, z każdym krokiem upewniając się, że staje
się centrum zainteresowania wszystkich obecnych.
Niezręcznie uśmiechnęła się do kilku znajomych twarzy.
Niektóre mamy spotykała, odprowadzając Lexie do
szkoły, biblioteki czy na plac zabaw, jednak z żadną z nich
nie rozmawiała dłużej niż minutę. Była pewna, że kobiety
uważają ją za skończoną snobkę, a w najlepszym razie
myślą, że jest niesłychanie nieśmiała. Prawdę mówiąc,
trzymała się na uboczu nie tylko ze strachu przed ich
pytaniami. Po prostu nie potrafiła się tu odnaleźć. Życie
w miasteczku w niczym nie przypominało jej
dotychczasowego życia.
- Witamy bohaterkę! - wykrzyknęła Kara Lynch.
Wyglądała na trzydzieści lat. Jej złotorude włosy lśniły
jak wypolerowane, a orzechowe oczy promieniowały
ciepłym blaskiem. Kara okazała się wnuczką Fiony
Murray, właścicielki sklepu. Ponadto pracowała w
lokalnej agencji nieruchomości i wynajęła Jennie dom,
stając się w związku z tym osobą, którą w miasteczku
Jenna poznała najlepiej. Kara była żoną Colina Lyn-cha,
oficera policji, a na jesieni spodziewali się pierwszego
dziecka.
Tuż przy boku Kary stała Theresa Monroe, żona
burmistrza miasteczka, Roberta Monroe. Szczuplutka
blondynka w pięknie skrojonej czarnej sukni wyglądała
tu równie nie na miejscu jak Jenna.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się Jenna.
- Znasz już Theresę? - zapytała Kara.
~ 50 ~
- Chyba nie byłyśmy sobie oficjalnie przedstawione.
Jestem Jenna Davies - kiwnęła głową na powitanie.
- A ja Theresa Monroe, bardzo mi miło. - There-sa
zmierzyła ją zimnym spojrzeniem i krótko uścisnęła rękę.
- Mąż opowiedział mi o twoim wczorajszym bohaterskim
wyczynie. Wszyscy jesteśmy pod wrażeniem. Jesteś
bardzo odważna.
- To nic takiego - wyjąkała Jenna, wijąc się pod
uważnym spojrzeniem Theresy.
- Nie mogę uwierzyć, że tak po prostu wskoczyłaś do
wody! - pisnęła Kara. - Nie bałaś się?
- To była instynktowna decyzja. Nie miałam czasu się
zastanawiać. Wiecie coś może o tej dziewczynie?
- Jenna bezwiednie martwiła się o niedoszłą
samobójczynię.
- Colin mówi, że nic jej nie będzie - odparła Kara.
- Jest w ciąży, wiedziałaś o tym?
- Nie, nie miałam pojęcia - wyznała z zaskoczeniem
Jenna. - Wyglądała tak młodo.
- Zdaje się, że jest wystarczająco dojrzała. Wszyscy
zastanawiają się, kto jest ojcem dziecka - szepnęła
konfidencjonalnie Kara.
- Pewnie jakiś chłopiec - prychnęła Theresa.
- Nigdy nie wiadomo - zapaliła się Kara. - To może być
każdy z miasteczka. Nawet któryś z naszych mężów!
- Cóż, być może. Nie mam czasu na takie plotki
- skrzywiła się Theresa. - Wybaczcie mi, pójdę już.
Wpadłam tylko po nici dla mamy. Miło było mi cię
poznać, Jenno. Mam nadzieję, że znów się zobaczymy.
- Hm, to interesujące - mruknęła Kara, gdy Theresa
odeszła, kołysząc biodrami.
- Co takiego?
~ 51 ~
- Theresa powiedziała, że przyjechała po nici, ale
niczego nie kupiła. Pewnie wpadła po dawkę świeżych
informacji. - Kara rozejrzała się dokoła, jakby nie chciała
być przyłapana na plotkowaniu, choć Jenna wyraźnie
widziała, że wszystkie kobiety stoją w małych grupkach i
szepczą zawzięcie. - Dziewczyna, którą uratowałaś,
pracowała dla serwisu sprzątającego Myry. Jej
pracownice sprzątają największe domy w mieście, w tym
także dom burmistrza. Chodzą słuchy, że niektóre żony
bardzo się przejęły, że sprzątaczki mogły mieć nieco
rozszerzony zakres usług, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
- Och! - Jenna nie miała pojęcia, co powiedzieć. Nigdy
nie była dobra w plotkowaniu.
- Mąż Theresy to urodzony flirciarz. I w dodatku
przystojny. Nie to, żebym coś sugerowała, ale kiedy
rozmowa zeszła na tę dziewczynę, Theresa wybiegła stąd
jak oparzona.
- Przecież burmistrz ma ze czterdzieści lat! - żachnęła
się Jenna. - A to była ledwie nastolatka.
- Do czego zmierzasz? - Kara uniosła brwi.
- Masz rację - westchnęła Jenna.
- Dzięki Bogu, że nas nie stać na sprzątaczkę roześmiała się Kara, kładąc dłoń na podskakującym
brzuchu. - Maluch dziś strasznie wierzga.
- Kiedy się spodziewasz?
- We wrześniu. Mam nadzieję, że to dziewczynka. Uśmiechnęła się nieśmiało. - Nie powinnam tego mówić,
przecież chodzi o to, by było zdrowe, ale od urodzenia
byłam prawdziwie dziewczęcą dziewczynką. Chyba nie
wiedziałabym, co robić z chłopcem.
- Chcesz sprawdzić płeć jeszcze przed porodem?
- Colin nie chce. Powiada, że to powinna być
niespodzianka. Tłumaczyłam mu, że i tak będzie
niespodzianka, ale to uparty Irlandczyk. Jak raz się na
coś
~ 52 ~
zdecyduje, to już koniec. Dobry z niego chłopak i myślę,
że będzie wspaniałym ojcem. Cztery i pół roku
próbowaliśmy. Bałam się, że już nigdy nam się nie uda.
To dziecko jest istnym błogosławieństwem. Wybacz, że
tak paplam, ale jestem taka szczęśliwa!
Jenna uśmiechnęła się do Kary. Nie sposób było się
nie uśmiechnąć. Twarz Kary promieniowała szczęściem.
- Mogę ci w czymś pomóc? - zapytała nagle. - Chcesz
się zapisać na warsztaty, wybrać tkaniny albo obejrzeć
najnowsze maszyny do szycia? Muszę o to spytać, bo dziś
pracuję dla babci. Musiała na chwilę wyjść, a nie znosi,
jeśli klienci nie mogą liczyć na pomoc.
- Podrzuciłam tylko Lexie na jej zajęcia. Niczego nie
potrzebuję.
- Powinnaś przyjść na lekcje dla dorosłych. Skoro
grasz na fortepianie, jestem pewna, że masz bardzo
zręczne dłonie i patchwork mógłby ci się spodobać. To
rodzaj twórczości połączonej z terapią, zabawą i czymś
pożytecznym. Zimą wieczory są długie i lodowate.
Każdemu przyda się porządna narzuta.
- Ale ja nie umiem nawet trzymać igły! - broniła się
Jenna. Poza tym nie byłaby chyba w stanie podjąć
kolejnego wyzwania.
- To bardzo proste. Uwierz mi, że jeśli się zadomowisz
w Zatoce Aniołów, rychło złapiesz się na tym, że stoisz
przy kontuarze, wybierając tkaniny i aplikacje.
Patchwork jest częścią życia naszego miasta. Częścią
naszej tożsamości. Tak przynajmniej twierdzi babcia.
Uważa, że przekazywane z pokolenia na pokolenie
tradycje łączą nas ze sobą i chronią przed światem, który
staje się coraz większy, prędszy i chaotyczny. Myślę, że
ma rację.
- Jestem tego pewna - przyznała Jenna. Sama
doskonale wiedziała, jak kruche bywają więzy i jak łatwo
~ 53 ~
można odciąć kogoś od reszty świata. - Czy to babcia
nauczyła cię szyć?
- Zanim jeszcze poszłam do przedszkola. Moje
pierwsze wspomnienia dotyczą wybierania z nią
materiałów i słuchania opowieści o mieście, o rodzinie
Murrayów i wszystkich kobietach, które szyły przede
mną. Moja matka nie dba w ogóle o szycie, jednak gdy
poślubiła Murraya, została po prostu zmuszona. To
rodzinna tradycja, która rozpoczęła się wraz z historią
tego miasta. Słyszałaś ją już?
- Częściowo. Nie chciałabym odciągać cię od klientów.
Kara wzruszyła ramionami.
- Wszyscy wydają się zadowoleni. Słyszałaś już o
wraku, tak? Podobno gdy tylko ocaleni dotarli na brzeg,
kobiety zaczęły szyć makatę ku czci poległych. Każda z
ocalonych uszyła jeden kwadrat i opowiadał on jej
historię. Wyhaftowały także historie ocalonych mężczyzn.
- Kara kiwnęła głową ku ścianie. - To ta makata.
Jenna spojrzała na wielką szklaną gablotę wiszącą na
pobliskiej ścianie. Podeszła bliżej, żeby się lepiej
przyjrzeć. Nie dorastała w przytulnym domu pełnym
ręcznych robótek. Dom rodziców był raczej chłodny,
urządzony z elegancją i wyrafinowaniem. Wśród
czarno-białych mebli rzadko pojawiały się akcenty
kolorystyczne. A gdy zmarła matka, wszelkie kolory
zniknęły zarówno z domu, jak i z życia Jenny.
Zawsze zdawało jej się, że patchwork to rodzaj
prymitywnej układanki. Kwadraty, trójkąty, proste
wzory. Jednak makata z Zatoki Aniołów była bardzo
dopracowana,
pełna
skomplikowanych
symboli,
rozmaitych tkanin i nici.
- To w dosłownym znaczeniu historyczna makata wyjaśniła Kara. - Większość pól powstała ze skraw-
- 54 -
ków ubrań ocalonych bądź fragmentów odzieży tych,
których morze wyrzuciło na brzeg. Na przykład ten biały
kwadrat pośrodku został uszyty z niemowlęcego czepka.
- Niemowlęcego? - powtórzyła bezwiednie Jenna. Myślałam, że na pokładzie byli tylko mężczyźni,
poszukiwacze złota i marynarze.
- Ależ skąd! Płynęły nim całe rodziny. Kobiety i dzieci.
Niemowlę znaleziono na plaży w dzień po katastrofie.
Było ubrane w białą sukieneczkę i czepek. Dziewczynka
miała zaledwie kilka tygodni i pewnie przyszła na świat
tuż przed rejsem. W miasteczku czekano przez jakiś czas,
czy ktoś się do niej przyzna, jednak prędko okazało się, że
tylko ona z całej rodziny ocalała, zatem stała się jakby
dzieckiem wszystkich. Przygarnęła ją Rosalyn Murray i
wychowała razem z resztą swoich dzieci. Nazwano ją
Gabriellą, na cześć okrętu.
- Rozumiem, że Rosalyn Murray jest twoją daleką
przodkinią?
Kara pokiwała głową.
- Zgadza się. Babcia Fiona jest wnuczką Seana
Murraya, jednego z synów Rosalyn. Był o rok czy dwa
starszy od Gabrielli. To Rosalyn zorganizowała szycie
pierwszej makaty. To był sposób na uzdrowienie i
scalenie grupy szczęśliwie ocalonych. Umieściła w środku
dziecięcy czepek, bo dziecko jest symbolem nowego życia.
I oczywiście ku czci zaginionych rodziców Gabrielli.
- Haft w tym kwadracie przypomina skrzydło.
- To anielskie skrzydło - uśmiechnęła się Kara. Jenna
powinna była się domyślić. Na całej makacie
były rozmaite anioły, jednak jej wzrok wciąż wracał do
anielskiego skrzydła. Widziała już kiedyś podobny
kształt.
~ 55 ~
Zerknęła na Lexie. Dziewczynka miała na sobie
podkolanówki i tenisówki, lecz Jenna oczyma wyobraźni
ujrzała na brzegu jej lewej stopy znamię dokładnie o tym
samym kształcie. Jej serce zaczęło nagle łomotać. To
tylko przypadek. To musi być przypadek. A jeśli nie?
Nagle szalona ucieczka bez ładu i składu wprost do tego
sennego miasteczka nabrała sensu.
- Wszystko w porządku, Jenno?
- Słucham? - Jenna wzdrygnęła się gwałtownie.
- Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
- Nie, nie, wszystko w porządku. Coś mi się skojarzyło.
- Myślała teraz wyłącznie o kopercie, którą niecałe dwa
miesiące temu rozdarła drżącymi dłońmi. Wewnątrz
znalazła szczegółowe wskazówki, jak dostać się do Zatoki
Aniołów oraz nazwisko osoby, która pomoże im na
miejscu. Wtedy nie traciła czasu na zastanawianie się, czy
wskazówki są właściwe. Zależało jej wyłącznie na
zabraniu Lexie w bezpieczne miejsce i musiała
bezwzględnie zaufać obcym, by mogła tego dokonać.
- Legenda głosi, że Gabriella miała znamię w
kształcie skrzydła anioła. Że anioł, który ją uratował,
pocałował ją i tak powstał dziwny znak - dodała Kara. Jednak, kiedy trochę dłużej pomieszkasz z nami,
przekonasz się, że wszystkie sprawy, których nie
potrafimy wyjaśnić, przypisujemy aniołom. - Kara
spojrzała jej w oczy. - Niektórzy uważają, że sama jesteś
aniołem, skoro ocaliłaś wczoraj tę dziewczynę.
Jenna wybuchnęła śmiechem.
- Z pewnością nie jestem aniołem.
- Może i nie, jednak dokonałaś heroicznego czynu. Nie
sądzę, bym ja się na to zdobyła. Zadzwoniłabym po
prostu po policję. Za nic nie wskoczyłabym nocą do
wody.
~ 56 ~
- Jesteś w ciąży. Musisz myśleć o bezpieczeństwie
swojego maleństwa.
- A ty musisz dbać o swoją córkę.
- Jak już mówiłam, nie zdążyłam o niczym pomyśleć.
Gdybym miała na to czas, pewnie też bym nie skoczyła. Jenna odchrząknęła. - Pójdę już. Mam parę spraw do
załatwienia, zanim Lexie skończy zajęcia. - Jenna marzyła
tylko o tym, by jak najprędzej dotrzeć do domu i jeszcze
raz przyjrzeć się tajemniczej kopercie. Może coś
przeoczyła? Coś ważnego...
- Do zobaczenia! - zawołała za nią Kara.
Jenna pomachała jej przez ramię, niemal wybiegając
ze sklepu. Niestety, gdy tylko znalazła się na chodniku,
wpadła na Reida Tannera. Uśmiechnął się do niej i
podniósł obie dłonie.
- Przybywam w pokoju! Nie mam aparatu!
- Siedzisz mnie? - Nagle wpadła jej do głowy myśl, że
pan Tanner wcale nie jest dziennikarzem. Może jest
detektywem nasłanym przez Brada? Wydawał się o wiele
bardziej zainteresowany nią samą, niż artykułem, który
podobno pisał.
- Gdybym cię śledził, zauważyłabyś mnie już w drodze
do sklepu. Oglądałaś się przez ramię co pół minuty.
- A gdybyś mnie nie śledził, to skąd byś o tym
wiedział? - Może to jego spojrzenie tak jej dokucza od
rana?
- Schodziłem właśnie z pokładu łodzi Henry'ego
Miltona - wyjaśnił Reid. - Miałem doskonałą perspektywę
na promenadę i widziałem, jak idziecie z Lexie do sklepu.
Dokąd się teraz wybierasz?
- Nigdzie nie idę. Czekam na córkę. - Nie zostawi
Lexie samej w sklepie, gdy ten szubrawiec się tu kręci.
- Napijesz się ze mną kawy? Kawiarnia Diny jest po
drugiej stronie ulicy.
~ 57 ~
Jenna nie miała wątpliwości, że wtedy gadałoby już o
niej całe miasteczko. Nie wspominając o tym, że dłuższa
pogawędka z reporterem nie była najlepszym sposobem
na zachowanie anonimowości.
- Nie.
- Nie? To wszystko? - Uśmiech zaigrał w kącikach ust
Reida. - Złamałaś mi serce.
- Powiedziałam ci już wczoraj: nie mam zamiaru z
tobą rozmawiać. Po prostu przestań mnie dręczyć.
- Wolałbym raczej zastanowić się nad tym, dlaczego
się mnie tak obawiasz. - Reid wbił w nią uważne
spojrzenie.
Czy pytałby o to, gdyby pracował dla Brada? Być może,
gdyby chciał, żeby się nie domyślała jego prawdziwych
zamiarów.
- Zawarliśmy umowę na dwa pytania. Wyczerpałeś już
limit.
- Zawrzyjmy nową.
Jenna poczuła, jak topnieje powoli pod jego ciepłym
spojrzeniem, i chyba po raz pierwszy przyjrzała mu się
bliżej. Był wysoki i barczysty. Miał na sobie sprane dżinsy
i wełniany sweter z podwiniętymi do łokci rękawami.
Wyglądało na to, że rano nie zdążył się ogolić, a falujące
włosy sięgały mu do ramion. Nos miał lekko garbaty,
jakby kiedyś dosię-gnął go potężny cios, a cerę opaloną.
Stał w nonszalanckiej postawie i lekko wydymał wargi,
jakby chciał całemu światu ogłosić, że o nic nie dba, lecz
w jego oczach czaiły się mroczne cienie. Kimkolwiek był,
coś ukrywał. To odkrycie wcale nie zdziwiło Jenny.
Ostatnio doszła do wniosku że każdy na świecie coś
ukrywa.
- Czy naprawdę jesteś dziennikarzem? - zapytała
napastliwie.
- Dlaczego o to pytasz?
~ 58 ~
- Nie wyglądasz na mężczyznę, który miałby ochotę
pisać o aniołach.
- Piszę o tym, o czym mi każą - odparł, wzruszając
ramionami. - Taka praca.
- Czyżby? Nie obchodzi cię, o czym piszesz?
- Już nie - powiedział z goryczą.
- Dlaczego?
- To długa historia.
Jenna nagle bardzo zapragnęła usłyszeć jego historię...
Jednak za nic w świecie nie powinna zbliżać się do tego
człowieka. Niech on ma swoje sekrety, ona zaś swoje.
- Powinnam wracać.
- Jenna, zaczekaj! - Reid chwycił ją za rękę. Fala żaru
zalała całe ciało Jenny. Zachwiała się jak
pod nagłym podmuchem gorącego wiatru. Gwałtownie
wyrwała rękę. Reid zmrużył oczy. Jenna doskonale
wiedziała, że jej reakcja była przesadzona, jednak w tym
mężczyźnie było coś, co sprawiało, że miała ochotę
uciekać na koniec świata. Choć powiedziała mu, że się go
boi, nie był to lęk przed przemocą. Chodziło o coś
bardziej pierwotnego i nieodparcie pociągającego.
- Może potrafiłbym ci pomóc? - cicho powiedział Reid,
wciąż patrząc jej w oczy.
Jenna starała się odzyskać panowanie nad sobą.
- Nie potrzebuję pomocy.
- Na pewno?
- Jak najbardziej. Nie jestem częścią twojej historii.
Ani zagadką, którą musisz rozwiązać.
- Wciąż to sobie powtarzam, a jednak nie mogę
przestać o tobie myśleć.
Nerwowy skurcz przebiegł przez jej twarz. Od długiego
czasu nie interesował się nią mężczyzna i nie bardzo
wiedziała, jak sobie z tym poradzić.
~ 59 ~
- Muszę już iść - powiedziała tylko, ruszając ku
drzwiom sklepu.
- Jenna! - zawołał za nią ponownie.
- Co znowu?
- Skoro chcesz pozostać w ukryciu, nie powinnaś była
ratować tej dziewczyny. To był błąd.
- Wiem - szepnęła. - Ale nie miałam wyboru. Weszła
do sklepu, chwiejąc się na nogach. Reid
Tanner
zbyt
wiele
widzi.
Jest
inteligentny,
spostrzegawczy, seksowny... Boże! Niespodziewane
zadurzenie w nieznajomym było ostatnią rzeczą, której by
teraz chciała. Stanowił dla niej zagrożenie na tak wielu
poziomach! Spojrzała przez okno wystawy, zastanawiając
się, jaki będzie jego kolejny ruch. Wejdzie za nią do
sklepu? Zaczeka pod drzwiami? A może wyolbrzymia
jego zainteresowanie sobą?
Reid stał odwrócony do niej plecami. Wyjął z kieszeni
telefon, wystukał numer i powoli odszedł. Z kim
rozmawia? Czy to możliwe, że z Bradem?
Serce łomotało jej w piersi. Nie mogła uwierzyć, że
Reid ją wystawia, choć z drugiej strony przecież wcale go
nie zna. I to ostatnie zdanie o popełnieniu błędu... Czyżby
próbował jej coś powiedzieć?
Musi się upewnić, że Reid jest tym, za kogo się podaje.
Jeśli rzeczywiście pracuje dla „Spotlight Maga-zine", ktoś
to potwierdzi.
Lexie wciąż miała zajęcia. Jenna chyłkiem wymknęła
się ze sklepu. Reid zniknął. Przeszła prędko na drugą
stronę ulicy do kiosku. Przez ostatnie miesiące tak
skupiła się na własnym piekle, że nie zwracała uwagi, co
się dzieje na świecie.
Znalazła „Spotlight Magazine" na drugiej półce. Okazał
się grubą, kolorową gazetą kuszącą tytułami o rozwodach
gwiazd, kolejnych dzieciach innych gwiazd, najnowszych
doniesieniach o UFO i ciężar-
~ 60 ~
nym mężczyźnie z Ohio. Reid Tanner jest bystrym
facetem. Dlaczego pracuje dla tabloidu? To bardzo
dziwne.
Otworzyła okładkę i przebiegła wzrokiem listę
dziennikarzy. Nie znalazła nazwiska Reida. Przerzuciła
gazetę, ale nie dostrzegła jego inicjałów pod żadnym
artykułem. Z westchnieniem zapłaciła za magazyn i
wróciła pod drzwi sklepu Pod Sercem Anioła. Rozejrzała
się uważnie, upewniła, że nikt jej nie obserwuje i wybrała
numer sekretariatu redakcji „Spotlight Magazine".
Poprosiła miłą sekretarkę o połączenie z Reidem
Tannerem. Kobieta zawahała się na moment.
- Proszę chwilę zaczekać. - Po minucie wróciła na
linię. - Niestety, nie pracuje u nas Reid Tanner. Może jest
jednym z wolnych strzelców. Jeśli pani sobie życzy,
poproszę wydawcę, żeby później do pani oddzwonił.
- Nie, dziękuję. - Jenna schowała telefon. Dłonie jej
drżały.
Czy Reid jest wolnym strzelcem, czy też ma zupełnie
inne zlecenie w miasteczku? Nawet jeśli nie pracuje dla
Brada, jego ciekawość stanowi dla niej zagrożenie. Jeśli
zacznie o nią rozpytywać albo, co gorsza, pójdzie na
policję, Jenna będzie musiała znów uciekać.
Rozdział 5
Joe Silveira oparł się wygodnie na krześle za dębowym
biurkiem. Kółka krzesła zaskrzypiały przejmująco pod
jego ciężarem. Komisariat Zatoki Aniołów mieścił się w
stuletniej willi pachnącej kurzem i historią. Joe uwielbiał
czuć więź z przeszłością i wszystkimi komendantami,
którzy wygniatali przed nim skrzypiące krzesło. Lubił
także czuć więź ze wspólnotą, której służył. Była to jedna
z przyczyn, dla których przeniósł się do małego
miasteczka. Niestety, w tej chwili społeczność zeszła na
dalszy plan, gdyż ponownie odezwało się życie prywatne
komendanta.
Zerkając na zegarek, poprawił przy uchu słuchawkę i
jednym uchem słuchał opowieści o kolejnym sukcesie
żony w pośrednictwie obrotem nieruchomościami. Gdyby
miał wskazać choć jedną rzecz, którą Rachel robiła
najlepiej na świecie, byłoby to gadanie. Wiedział o tym
już w pierwszej chwili, kiedy się poznali, a spędzony
wspólnie rok w liceum ugruntował w nim to przekonanie.
Joe zakochał się w niej, zanim jeszcze poznał jej imię.
Była idealna. Olśniewająco piękna, o kruczoczarnych
włosach i oszałamiającym uśmiechu. Mało tego. Okazała
się także dobra, współczująca i pełna empatii. Po prostu
idealna. Mieszkała w pięknej willi z ogródkiem. Ojciec
Rachel
~ 62 ~
był sławnym lekarzem, matka zajmowała się domem i
udzielała we wszystkich szkolnych wydarzeniach.
Jego życie przedstawiało się zgoła inaczej. Pół
Meksykanin, pół Irlandczyk, wychował się szczęśliwie
wśród pięciorga rodzeństwa w tłocznym mieszkanku na
osiedlu dla klasy robotniczej. Matka była kelnerką, ojciec
pracował w supermarkecie. Marzyli o wielkiej karierze
dla syna. Chcieli, by skończył studia i został prawnikiem,
lekarzem albo inżynierem. I Joe z wszystkich sił starał się
spełnić ich marzenia. Zdał maturę z wyróżnieniem i
dostał się na prawo, lecz w głębi serca zawsze pragnął
zostać policjantem. I to pragnienie było pierwszą rysą na
pozornie idealnej powierzchni związku z Rachel. Była
bardzo rozczarowana, gdy porzucił studia. Panicznie się
bała, że skończy w ciasnym mieszkanku, w jakim dorastał
Joe. Jednak starała się nie pokazywać niczego po sobie i
wspierała go, gdy starał się o przyjęcie do Akademii.
Lata mijały i ich miłość zaczęła się zmieniać. Joe
pracował do późna, a wszystko, co widział na ulicach,
zatruwało jego spojrzenie na świat. Rachel miała własne
życie i grono przyjaciół, których nie znał. Całe dnie
spędzała w klubie tenisowym rodziców i była bardziej
zainteresowana poprawą serwu niż zajściem w ciążę. Gdy
nadszedł czas na kupno domu, Joe chciał znaleźć
niewielkie, przytulne gniazdko, na które będą sobie mogli
bez trudu pozwolić. Rachel praktycznie zmusiła go, by
zgodził się przyjąć w prezencie od jej rodziców okazały
dom niedaleko klubu.
Do tej pory nie rozumiał, dlaczego tak się zamartwiał
tym domem. To był wspaniały prezent i uwielbiał za to
rodziców Rachel. Wiedział też, że przyjęli go na łono
rodziny z otwartymi ramionami. Jednak dom był
ogromny i Joe czuł się w nim zagubiony, a dodatkowe
pokoje sprawiały wrażenie, że jest z góry przygo-
towany na powolną separację. Przepaść między nimi
pogłębiała się z dnia na dzień, aż nadeszła chwila kryzysu
tak wielkiego, że w ułamku sekundy podjął decyzję
rzucenia pracy i wyniesienia się na wybrzeże z dala od jej
przyjaciół, jej rodziny i jej planów.
- Joe, czy ty mnie w ogóle słuchasz? - zapytała z
naciskiem Rachel. - Mam wrażenie, że gadam do ściany.
Może dlatego, że jej opowieści śmiertelnie go nudziły.
Ale miała rację, to nie fair. Nie wątpił ani przez chwilę, że
setki razy zanudzał ją policyjnymi historiami. Chociaż
nie. Wcale nie. Jednym z największych problemów
Rachel było to, że w ogóle nie dzielił się z nią pracą. Nie
rozumiała, że musiał stanowczo rozdzielać pracę od życia
prywatnego, inaczej z pewnością by oszalał.
- Joe - powtórzyła poirytowanym tonem.
- Przepraszam cię - odpowiedział pospiesznie. Trochę się zamyśliłem.
- Właśnie słyszę.
- Kroi mi się pracowity tydzień. Mamy w mieście
rzesze turystów, letni festyn i fanatycznych poszukiwaczy
aniołów szwendających się dniem i nocą po klifach.
Wczoraj
wieczorem
ktoś
próbował
popełnić
samobójstwo, skacząc z molo do wody.
Rachel westchnęła.
- Zdumiewające. Turyści, poszukiwacze aniołów i
samobójcy. Jak wy sobie poradzicie z całym tym
bałaganem?
Kiedy jego żona stała się tak sarkastyczna? Ignorując
jej ton, zapytał:
- Kiedy przyjedziesz do domu? Odpowiedziała mu
ciężka cisza. W zasadzie mógł
sobie odpowiedzieć sam. Odkąd Rachel dostała
uprawnienia brokerskie, była zajęta wyłącznie swoją
~ 64 ~
karierą i kolejną transakcją, która zawsze majaczyła na
horyzoncie.
- W ten weekend nie dam rady, Joe. W sobotę mam
dom otwarty.
- Rachel, obiecałaś zamykać powoli sprawy w Los
Angeles. Powinniśmy być razem.
- Wiem, ale ja także jestem zajęta. I zarabiam
mnóstwo pieniędzy. Dla nas. Żeby zabezpieczyć naszą
przyszłość. Zarabiam znacznie więcej niż ty. Byłoby o
wiele lepiej, gdybyś zostawił to miasteczko i przyjechał do
mnie. Zeszłego wieczora wpadłam na Mitchella.
Powiedział, że miejsce zawsze na ciebie czeka.
- Wcale tego nie chcę, a nasz dom i nasza przyszłość są
tutaj.
- A co, jeśli ja pragnę, byś do mnie wrócił? - zapytała
płaczliwie.
- A co, jeśli ja potrzebuję ciebie tutaj? - powtórzył. - To
wspaniała okolica z dobrymi, ciekawymi ludźmi i całymi
setkami domów do sprzedaży i wynajęcia.
- Marnujesz się tam, Joe. Jesteś zbyt bystry, by gnić
na stołku komendanta w zapyziałym miasteczku. Wiem,
że potrzebowałeś odpoczynku i być może powrót do starej
pracy nie jest najlepszym pomysłem. Ale istnieje wiele
miasteczek bliżej mojej firmy niż Zatoka Aniołów.
- To nie jest żadna przerwa na odpoczynek, Rachel.
Tutaj chcę żyć. - Wiedział o tym od chwili, gdy
przekroczył próg małej willi, którą odziedziczył po wujku
Carlosie. Po raz pierwszy w życiu poczuł, że znalazł swoje
miejsce na ziemi. Powtarzał to Rachel więcej razy, niż był
w stanie zliczyć, jednak najwyraźniej nie przyjmowała
tego do wiadomości. Nie rozumiała, jak może chcieć
mieszkać w maleńkim miasteczku z dala od wszystkiego,
co znajome i bliskie.
~ 65 ~
- Chcesz tam żyć w tej chwili - stwierdziła. - Ale to się
zmieni. Znam cię, Joe. Uwielbiasz niebezpieczeństwo,
pościgi. Nie jesteś w stanie tego zmienić. Zanudzisz się.
- Wiem, że proszę cię o wiele, ale mogłabyś chociaż
spróbować. Może i tobie by się tu spodobało. Miasteczko
jest
przepiękne.
Społeczność
wymarzona
do
powiększania rodziny. Moglibyśmy tu być szczęśliwi.
- Chcę, żebyśmy byli szczęśliwi, Joe - powiedziała
miękko. - Jednak na razie nie wiem, jak tego dokonać.
- Ja także - przyznał. - Wiem jednak, że na pewno nam
się nie uda, jeśli będziemy żyli w oddaleniu. Przyjedź,
choćby na kilka dni. Wiele osób pyta o ciebie. Chcą cię
poznać. Dostałem setki zaproszeń na obiady, ale nie chcę
chodzić bez ciebie. Gdybyś dała temu miejscu szansę,
mogłoby ci się tu spodobać.
- Spróbuję. Ale teraz muszę już kończyć. Zadzwonię
później.
Odłożyła słuchawkę, zanim się pożegnał i powiedział
jej, że ją kocha. Coraz rzadziej rozmawiali o uczuciach,
odkąd przeniósł się do Zatoki Aniołów. Rachel spędziła
zaledwie kilka nocy w ich przytulnym domku z widokiem
na morze. Nagle dotarło do niego, że nie mogą dłużej żyć
w takim rozkroku i ktoś będzie musiał się poddać. Oraz
że być może to będzie on.
Ktoś delikatnie zastukał w uchylone drzwi.
- Proszę!
Do gabinetu weszła Charlotte Adams. Joe zadrżał
bezwiednie. Był zaskoczony i trochę speszony. Bardzo
podobała mu się złotowłosa lekarka o intrygujących
błękitnych oczach i skórze złocistomiodowej od słońca.
Miał nadzieję, że zauroczenie prędko minie. Z pewnością
nie mógł nic z tym zrobić, przecież był żonaty. I pomimo
wszystko chciał pozostać mężem Rachel.
~ 66 ~
- Przepraszam, że zawracam ci głowę - odezwała się
łagodnie Charlotte. - Coraz bardziej martwię się
o Annie. Czy zdobyłeś może jakieś informacje na temat jej
rodziny?
- Usiądź, proszę. - Joe wskazał krzesło przy biurku
i wziął faks, który przyszedł godzinę wcześniej. - Ojcem
Annie jest Carl Dupont. To emerytowany żołnierz. Był na
kilku misjach w Afganistanie i na jednej stracił rękę.
- To straszne! - jęknęła Charlotte.
- Właśnie wybierałem się w góry, żeby z nim
porozmawiać. Udało mi się zdobyć aktualny adres.
- Mogłabym pojechać z tobą? - zapytała nagle
Charlotte.
Joe popatrzył na nią ze zdumieniem.
- To nie jest dobry pomysł.
Lekarka wyprostowała się na krześle, z uporem
zadzierając głowę.
- Martwię się o stan mojej pacjentki - wycedziła z
naciskiem.
- To policyjne dochodzenie, pani Adams.
- Ale dotyczy także kuracji mojej pacjentki! Muszę
wiedzieć, w jakich warunkach mieszkała i czy są one
odpowiednie dla dziecka, które niedługo przyjdzie na
świat.
- Przecież to nie twoja sprawa, dokąd ona się uda po
wyjściu ze szpitala. Annie jest pełnoletnia. Nie musi tam
wracać, jeśli nie będzie miała na to ochoty.
- Ale jest także ciężarna i zarabia grosze. Nie będzie jej
stać nawet na jedzenie. Poza tym pewnie od razu wyleci z
pracy. Będzie potrzebowała pomocy. Być może powrót do
domu okaże się jedynym rozwiązaniem.
- Czy zawsze tak się angażujesz?
- Posłuchaj, może i Annie jest pełnoletnia, ale to wciąż
dziewczynka. Przerażona do tego stopnia, że
~ 67 ~
chciała się zabić. Im więcej będę wiedziała o jej rodzinie,
o domu i środowisku, w jakim wzrastała, tym lepiej będę
w stanie jej pomóc.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
Charlotte westchnęła.
- Nie, nie zawsze się tak angażuję. Annie jest dla mnie
wyjątkowa.
- Dlaczego?
Zawahała się a po chwili wzruszyła ramionami.
- Jej historia coś mi przypomina. Mogę z tobą
pojechać?
Joe wiedział, że to fatalny pomysł, jednak ze
zdumieniem spostrzegł, że przyzwalająco kiwa głową.
Charlotte uśmiechnęła się tak pięknie, że gotów był
zgodzić się na wszystko, o cokolwiek poprosi. Prędko
odepchnął tę myśl, poderwał się z krzesła i wskazał jej
drzwi.
- Chodźmy. Muszę wrócić, zanim zacznie się festyn.
Charlotte prędko wsiadła do jego auta i zapięła pas
bezpieczeństwa. Joe czuł przez mundur bliskość jej ciała.
Odchrząknął i poprawił się w fotelu. To tylko część
dochodzenia, nic osobistego.
- Dziękuję - odezwała się Charlotte. - Wiem, że
łamiesz zasady.
- Doceniam twoją troskę o pacjentkę - przyznał,
wyjeżdżając z parkingu.
Przez chwilę się nie odzywali. Joe chciał powiedzieć
tak wiele, że nie wiedział, od czego zacząć. Poza tym bał
się, że każde pytanie będzie niebezpiecznie zbliżało go do
Charlotte.
- Nie poznałam jeszcze twojej żony - wypaliła nagle
lekarka.
Joe zacisnął dłonie na kierownicy.
- Rachel rzadko bywa w miasteczku. Wciąż jest bardzo
związana z Los Angeles.
- Pewnie bardzo za nią tęsknisz.
~ 68 ~
- Bardzo - wyznał szczerze.
- Jak długo jesteście małżeństwem?
- Od dziewięciu lat, ale jesteśmy razem, odkąd
skończyliśmy po piętnaście.
- Miłość z ogólniaka? - uśmiechnęła się Charlotte. - To
zdumiewające. Musicie się znać na wylot.
- Tak i ja sądziłem. - Joe pożałował tych słów, gdy
tylko je wypowiedział. - Na pewno niebawem się poznacie.
A co u ciebie?
- Nie mam męża, jeśli o to pytasz. Wyjechałam na
studia, potem staż i wszystkie szkolenia uzupełniające.
Nagle zdałam sobie sprawę, że od trzynastu lat nie
spędziłam w domu więcej niż dwa, trzy dni. Dziwnie się tu
teraz czuję. Niby swojsko, a obco.
- Słyszałem, że twój ojciec był tu pastorem przez długie
lata.
- Tak, przez trzydzieści cztery. Zmarł w lutym tego
roku.
- Tak, słyszałem o tym. Bardzo mi przykro.
- Dzięki.
- To dlatego wróciłaś?
- Owszem, choć tak naprawdę nie zdążyłam.
Zaplanowałam przeprowadzkę na weekend, a on zmarł w
piątek. - Zapatrzyła się w okno. - Nie zdążyliśmy się
pożegnać, porozmawiać. Ale może to lepiej? Pewnych
rzeczy nie warto mówić.
Joe był niezmiernie ciekawy, co Charlotte ma na myśli,
ale nie zapytał.
- Z pewnością twoja matka jest szczęśliwa, mając cię
teraz przy sobie.
Charlotte uśmiechnęła się gorzko.
- Nie wydaje mi się. Nie jestem jej ukochanym
dzieckiem, a tylko mnie ma na wyciągnięcie ręki. Moja
starsza siostra Doreen właśnie wyprowadziła się z mężem
do San Francisco, a młodszy brat Jamie jest w wojsku.
Zostałam jej tylko ja.
~ 69 ~
- Nie mogę sobie wyobrazić, że resztę dzieci kocha
bardziej niż ciebie.
Uśmiechnęła się szerzej.
- Dziękuję, jesteś bardzo miły. Ale to dlatego, że
niezbyt dobrze mnie znasz.
- Wiem tylko, że jesteś świetną lekarką, bardzo
troskliwą i zaangażowaną. Matka na pewno jest z ciebie
dumna.
- Nasza relacja jest dość skomplikowana. Rodzina
zawsze miała wobec mnie bardzo wysokie wymagania.
Ojciec był kimś w rodzaju duchowego przywódcy
miasteczka. Matka stała przy nim i wspierała go na
wszelkie możliwe sposoby. Moim zadaniem było
kroczenie ścieżką wiary i posłuszeństwa, świecenie
przykładem. Jednak kiedy byłam nastolatką, dopuściłam
się czegoś niewybaczalnego. Zawiodłam ich. Matka nigdy
mi tego nie zapomniała.
- Czyż kluczem do naszej wiary nie jest właśnie
wybaczenie?
- Ojciec to rozumiał. Matka nie. - Charlotte strzepnęła
ze spódnicy niewidzialny pyłek. - Nie byłam z ojcem zbyt
blisko, zawsze stała między nami matka. Odsuwała od
niego wszelkie problemy, chroniła go przed życiem
rodzinnym. Chciała, by w pełni poświęcił się jej i
Kościołowi. W tej kolejności. Kochała go zachłannie i
przez to popełniała czyny zupełnie...
- Niewybaczalne? - podsunął Joe. Charlotte
rzuciła mu spłoszone spojrzenie.
- Co ci powiedzieli?
- Słucham? - zdumiał się Joe. Wpatrywała się w
niego przez długą chwilę.
- Nic takiego. To już przeszłość. Teraz mieszkam
tutaj, choć nie wiem, jak długo zostanę. Czasami wydaje
mi się, że matka wolałaby, żebym czym prędzej
wyjechała. Rozmawiam z siostrą, a ta mnie przekonuje,
~ 70 ~
że matka potrzebuje opieki i że wcale nie jest tak silna,
jak udaje. W tej chwili tylko ja mogę przy niej być.
Na myśl o jej przeprowadzce Joe skulił się w sobie.
Lubił wpadać na nią w miasteczku, kiedy zajadała się
goframi u Diny, kupowała gazetę albo biegała po plaży
przed zachodem słońca. Nagle zdał sobie sprawę, jak
często wypatruje jej postaci, kiedy wychodzi z
komisariatu. To musi się skończyć.
- Więc nie zamierzasz zostać tu na zawsze? - zapytał
lekkim tonem. - Szkoda. Miasto potrzebuje ludzi takich
jak ty.
- Cóż. Jeszcze nie podjęłam decyzji. Na razie skupiam
się na tym, co jest i nie myślę o tym, co mogłabym
spotkać za zakrętem drogi. A skoro o drogach mowa... czy
wciąż po jakiejś jedziemy? - Chwyciła się kurczowo
podłokietnika.
- Trudno w to uwierzyć, ale tak - zaśmiał się Joe,
podskakując na kolejnym wyboju. Zwolnił i zmienił bieg.
Wyglądało na to, że zbliżają się do posiadłości Duponta,
bo coraz częściej mijali znaki o treści: „Zakaz szwendania
się", „Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność",
„Posiadłość prywatna" i tym podobne.
Doszedł do wniosku, że Carl Dupont nie przywita ich z
otwartymi ramionami i dzbankiem lemoniady.
- Nie powinnaś była tu przyjeżdżać - mruknął.
- Wszystko będzie dobrze. Jesteś komendantem. Cóż
takiego może nam zrobić?
Mógłby opowiedzieć jej tysiąc historii o ludziach zbyt
chorych, głupich lub agresywnych, by dbać o jego
mundur, ale sobie darował.
- Przecież chcemy tylko z nim porozmawiać - dodała
Charlotte.
- Cholera! - krzyknął Joe, gwałtownie hamując, gdy
spomiędzy drzew tuż przed maskę samochodu
~ 71 ~
wyszedł mężczyzna w zielonym mundurze i hełmie.
Wielką dubeltówkę wycelował prosto w kierowcę.
- Sądzę, że on może nie chcieć z nami rozmawiać.
- Joe zgasił silnik i włączył radio, by wezwać posiłki. Byli
poza zasięgiem. - Zostań w samochodzie, Charlotte.
Powoli otworzył drzwi i wysiadł.
- Witam, panie Dupont. Jestem komendant Silve-ira,
proszę opuścić broń. Chcę tylko porozmawiać o pana
córce, Annie.
- Nie mam córki!!! - ryknął mężczyzna, ale opuścił
broń. - Jesteś pan na prywatnej posesji!
- Annie jest w szpitalu - odparł Joe, kryjąc ulgę.
- Usiłowała popełnić samobójstwo. Chciała się utopić.
Jakaś dobra dusza skoczyła za nią i uratowała jej życie.
Miała naprawdę wielkie szczęście.
- Mówiłem już panu, nie mam córki.
Zanim Joe zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał, jak
Charlotte wysiada z auta. Dupont natychmiast wycelował
w nią broń. Serce komendanta zamarło. Wiedział, że nie
powinien był jej tu przywozić.
- Panie Dupont, jestem lekarką Annie - powiedziała
Charlotte. - Jestem pewna, że bardzo się pan o nią
martwi.
- Moja córka jest kurwą. Zasłużyła na to, co teraz
zbiera. Ośmieszyła mnie. Ośmieszyła naszego Pana.
Wynoście się stąd i nigdy nie wracajcie.
- Do auta, Charlotte - warknął Joe. - Proszę opuścić
broń, panie Dupont, bo będę musiał pana aresztować.
Mężczyzna niechętnie opuścił broń, najwyraźniej nie
dość szalony, by całkiem zlekceważyć policjanta.
Charlotte wśliznęła się na siedzenie i zatrzasnęła
drzwi. Joe odpalił silnik i cofał się powoli wąską, krętą
drogą, póki nie znalazł miejsca, w którym był w stanie
zawrócić. Spojrzał we wsteczne lusterko. Carl Du-
~ 72 ~
pont patrzył, jak odjeżdżają. Prawdopodobnie nie ruszy
się z miejsca, póki nie będzie pewny, że wynieśli się na
dobre.
- Nie powinnaś była wysiadać z auta - powiedział z
pretensją. Naraził Charlotte na niebezpieczeństwo. To
niedopuszczalne.
- Przepraszam.
- Mógł cię zastrzelić! - wykrzyknął Joe. - Zawsze jesteś
taka narwana? Czy w ogóle kiedykolwiek myślisz, zanim
coś zrobisz?
- Powiedziałam: przepraszam! - powtórzyła Charlotte.
- Racja, wybacz. To moja wina. Nie powinienem był
cię zabierać. - Przeczesał włosy palcami, wracając na
główną drogę.
- Chciałam tylko pomóc - wyznała Charlotte - ale nie
miałam racji. A odpowiadając na twoje pytanie, muszę
przyznać, że impulsywność aż nazbyt często wpędza mnie
w kłopoty. Staram się nad tym zapanować.
Joe obrzucił ją ukradkowym spojrzeniem. Uśmiechała
się przepraszająco. Była zaskakująco inna od wszystkich
lekarzy, z którymi dotąd zetknął się w pracy.
Zdecydowanie za bardzo przejmowała się pacjentami.
Tak bardzo pragnęła pomóc nastolatce, której wcale nie
znała, że naraziła się na niebezpieczeństwo. Nie mógł się
zdecydować, czy bardziej go wkurzyła, czy mu
zaimponowała. Nie miał jednak zamiaru zdradzać się z
uczuciami.
- Powinnaś się starać jeszcze bardziej - burknął.
- Tak jest. I co teraz zrobimy? Annie nie może wrócić
do domu. Nawet jeśli ojciec ją przyjmie, kto wie, przez
jakie piekło będzie musiała na co dzień przechodzić.
- Zapominasz, że Annie jest dorosła, Charlotte.
- To znaczy...
~ 73 ~
- Że ja nic nie mogę zrobić. Annie musi skontaktować
się z opieką społeczną i sprawdzić, jakie są możliwe
rozwiązania tej sytuacji. Ojciec nie ma obowiązku
zajmować się nią, skoro skończyła już osiemnaście lat.
- Przecież to szaleniec! W dodatku uzbrojony. Jest
niebezpieczny. Nie możesz coś z nim zrobić?
- Przyjrzę się sprawie, sprawdzę też, czy ma
pozwolenie na broń. Jednak zaaresztowanie pana
Duponta nie pomoże Annie.
- To prawda - westchnęła Charlotte. - Tak mi jej żal!
Może ma innych krewnych, którzy ją przygarną?
- Może powinnaś z nią o tym porozmawiać?
- Masz rację - zgodziła się Charlotte. - Wyobrażasz
sobie życie z takim ojcem? Nie rozumiem, jak rodzice
mogą odwracać się od dzieci, gdy te potrzebują ich
pomocy! To straszne. Niewybaczalne.
Joe spojrzał na nią z uwagą.
- Wciąż rozmawiamy o Annie?
- Oczywiście! - żachnęła się Charlotte. Nie
uwierzył jej.
- Znajdę sposób, żeby jej pomóc - przyrzekła z mocą.
- Bo tobie nikt nie pomógł?
Spojrzała na niego ze złością. Uśmiechnął się.
- Nie tak łatwo mnie przestraszyć, pani doktor.
- Nie dzielę się historią mego życia z osobami, które
ledwie znam.
- W takim razie powinniśmy się zaprzyjaźnić.
- To nie jest dobry pomysł, panie komendancie.
- Pewnie nie - mruknął.
- Na pewno nie - pokiwała głową Charlotte i odwróciła
się do okna. - Opowiedz mi coś o swojej żonie.
Rozdział 6
W
drodze do domu Jenna popędzała Lexie. Chciała
jak najprędzej w spokoju rozważyć wszystko, co
usłyszała. Była tak zajęta urządzaniem się w miasteczku i
zapewnieniem Lexie bezpieczeństwa, że nigdy nie
zastanowiła się, dlaczego zesłano je właśnie tutaj. Była
wręcz przekonana, że miasteczko wybrano na chybił trafił
z bazy zamkniętych, odizolowanych miejsc, niełatwych
do odnalezienia i jednocześnie przytulnych. Ale może to
nieprawda.
Kazała Lexie umyć się i zmienić ubranie, sama zaś
zamknęła się w sypialni. Koperta była ukryta pod stertą
swetrów w najwyższej szufladzie komody. Wyjęła ją
ostrożnie i usiadła na łóżku.
Choć wiele razy przeglądała schowane w niej
dokumenty, zastanawiała się teraz, czy nie przeoczyła
czegoś ważnego. Musiał istnieć powód, dla którego
odesłano je do miasteczka, w którym sto lat wcześniej z
okropnej katastrofy uratowało się dziecko z identycznym
znamieniem jak Lexie. To po prostu nie mógł być zbieg
okoliczności.
Wysypała na łóżko świadectwa urodzenia na nowe
nazwiska wraz z nowymi numerami identyfikacyjnymi i
dowody osobiste. Na osobnej kartce wydrukowano
wskazówki, jak dojechać do Zatoki Aniołów, numer
~ 75 ~
telefonu do agencji nieruchomości, w której pracowała
Kara Lynch, kartę kredytową i numer konta w lokalnym
banku. Dostała także komórkę na kartę, do użytku
wyłącznie w razie zagrożenia. Otrzymała wszystko, czego
potrzebowała, by zniknąć ze swego życia. Jednak coś tu
nie pasowało. Dlaczego wysłali ją właśnie tutaj?
W kopercie nie znalazła odpowiedzi na to pytanie.
Może jakieś wskazówki kryją się w domu?
Gdy go wynajęła, był w pełni umeblowany, łącznie z
obrazkami na ścianach i zasłonami w oknach. Weszły do
domu i po prostu w nim zamieszkały.
Jenna westchnęła i podeszła do okna. Dom stał przy
ulicy wspinającej się na jedno z licznych wzgórz w Zatoce
Aniołów. Dzięki górzystemu terenowi niemal wszystkie
domy w miasteczku miały widok na ocean. Z okna w
sypialni Jenna widziała molo, z którego zaledwie zeszłej
nocy skoczyła na ratunek nieznajomej. Teraz nie mogła w
to uwierzyć. Miała wrażenie, że uratowanie dziewczyny
było jej przeznaczeniem. że miała się znaleźć w tym
miejscu dokładnie o tej porze.
Wstrząsnął nią dreszcz. Czyżby traciła zdrowy
rozsądek? Najwyraźniej zaraża się lokalnym folklorem
każącym
wszystko
tłumaczyć
ingerencją
sił
nadnaturalnych. A może powinna posłuchać intuicji? Coś
kazało jej przyjrzeć się bliżej swemu życiu i ostatnim
wydarzeniom.
Podniosła słuchawkę i z szuflady nocnego stolika
wyjęła wizytówkę Kary. Zadzwoniła na komórkę i z
niepokojem wysłuchała kilku sygnałów.
- Halo - odezwała się wreszcie Kara.
- Cześć, Karo. Tu Jenna Davies.
- Cześć, Jenno. Dwa razy w ciągu jednego dnia? Co za
szczęśliwy traf - roześmiała się Kara.
~ 76 ~
- Zapomniałam cię zapytać wcześniej, przepraszam.
Zastanawiam się, kto jest właścicielem domu, który
wynajmuję. Czy to ktoś z miasteczka? Chciałabym
zapytać o jeden mebel.
- Mam nadzieję, że wszystko w porządku z
umeblowaniem?
- Och, oczywiście. Zastanawiam się jedynie, czy to
antyk - tłumaczyła się Jenna.
- Jestem pewna, że to same antyki, ale możesz to
skonsultować z Janice Pelovsky, która prowadzi sklep z
antykami przy Groove Street.
- Czy ona jest właścicielką domu?
- Nie, nie. Dom należy bezpośrednio do naszej
agencji. Mieszkała w nim ciotka mojego szefa, Rose
Littleton. Zmarła dwa lata temu i od tamtej pory dom jest
wynajmowany. Mogę ci jeszcze jakoś pomóc? - zapytała z
troską Kara.
- Nie, dziękuję ci za wszystko.
- Do zobaczenia na festynie.
- Do zobaczenia. Jenna
odłożyła telefon.
Rose Littleton. Była pewna, że nigdy wcześniej nie
słyszała tego nazwiska. Wyjęła z torebki komórkę i
oddzwoniła. Paula nie odebrała, a Jenna nie chciała
nagrywać wiadomości.
Zdążyła ukryć kopertę, zanim do pokoju wpadła Lexie
w jasnych dżinsach i różowej bluzie od dresu. Różowy był
jej ulubionym kolorem.
- Gotowa! - wykrzyknęła z uśmiechem. Niedawno
wyrosły jej dwa stałe zęby z przodu, ale
jeden z mleczaków z boku trzymał się już wyłącznie siłą
woli. Widząc ledwie trzymający się ząb, Jenna czuła
wyrzuty sumienia.
- Może powinnyśmy go wyrwać? - zapytała z
drżeniem.
~ 77 ~
Tak naprawdę nie chciała tego robić. Nie chciała
przysparzać Lexie bólu. Jednak czuła, że powinna o to
zadbać.
Lexie zacisnęła wargi i pokręciła głową.
- Nie - wycedziła tylko.
- Nie przeszkadza ci, jak tak się kiwa? Lexie
gwałtownie zamachała rękami.
- No dobrze, to niech sam wypada.
- Nie może teraz wypaść, bo wróżka zębuszka mnie nie
znajdzie - pisnęła Lexie.
Serce Jenny zamarło na chwilę. Zamrugała, żeby ukryć
łzy. To, że Lexie wciąż wierzyła w anioły i wróżki,
zakrawało na jakiś cud.
- Musi się utrzymać, aż wrócimy do domu - upierała
się Lexie. - Muszę go włożyć pod specjalną poduszkę.
Jenna przełknęła łzy. Lexie musiała się borykać ze
stanowczo zbyt wielką liczbą trudności w swoim
siedmioletnim życiu. Tęskniła za dzieciństwem. Ale
przynajmniej żyje. Tylko to się liczy.
Jenna wyjęła bluzę z szafy i powiedziała z uśmiechem.
- Lepiej już chodźmy, zanim Kimmy zje cała pizzę.
- Zobaczymy dziś anioły? - zapytała Lexie. - Powinny
się pokazać, skoro to tak jakby urodziny miasta.
- Chodź, zobaczymy same.
- Dlaczego nie chcesz ze mną iść ich zobaczyć?
- narzekała Lexie. - To nie fair.
- Skarbie, nikt jeszcze nie widział aniołów, a na klifach
jest zimno. - Oraz zdecydowanie zbyt wielu obcych. - Na
jaką pizzę masz ochotę?
Twarz Lexie pojaśniała jak słońce.
- Pepperoni - wykrzyknęła, skacząc z ganku.
- Umieram z głodu!
Przynajmniej na to Jenna mogła coś zaradzić.
~ 78 ~
***
Reid ze znużeniem oglądał filmik o aniołach na
komputerze. Wprawdzie oglądał go już setki razy, jednak
po wycieczce na klify chciał się jeszcze raz przyjrzeć.
Przejrzyste białe kształty ze skrzydłami latały wokół
skał, czasem z niesłychaną prędkością. Nie mogły być
aniołami, ale czym były? O ile czymkolwiek...
Wystarczyło zapewne kilka sztuczek, by zmontować
ten filmik, jednak choć setki osób wyśmiało go i
wyszydziło jako kompletny fałsz, tysiące uznało film za
dowód na istnienie aniołów.
Reid wyłączył film i załadował do komputera zdjęcia
skał, które zrobił z pokładu łodzi Henry'ego. Przybliżył je
i kiedy przez chwilę przypatrywał się liniom, obraz zaczął
się zmieniać. Nie widział już twarzy Allison, lecz buzię
dziecka. Wielkie brązowe oczy, zadarty nosek, burza
loków... Poczuł wzbierające mdłości.
Zamknął oczy i potrząsnął głową. Nie chciał
przypominać sobie twarzy Camerona. Dlaczego akurat
on? Może Henry ma rację? Anioły pokazują ci to, co
potrzebujesz ujrzeć. Jednak on nie chciał oglądać ich
twarzy. Były wyryte za zawsze w jego sercu.
Prędko zamknął zdjęcia i otworzył plik z artykułem.
Dopisał dwa akapity, ale widział, że w zasadzie może je
od razu skasować. Nie ustalił żadnych faktów, nie miał
zdjęć aniołów i pisał wyłącznie o jakichś bliżej
nieokreślonych znakach na skałach. W mieście usłyszał
same nietrzymąjące się kupy historyjki z ust ludzi, którzy
zapewne liczyli na wzrost zainteresowania miasteczkiem.
Wszystkie te katastrofy, zaginione skarby i wraki nie były
w stanie udźwignąć porządnego artykułu.
~ 79 ~
Zresztą nie chodziło o to. Choć wmawiał sobie, że chce
tylko zarobić i jest mu wszystko jedno, o czym pisze, nie
byłby w stanie podpisać się pod stekiem bzdur.
Oparł się i przeciągnął, aż zatrzeszczało mu w stawach.
Nie wiedział, dlaczego wciąż zależy mu na opinii. Teraz
nie ma już znaczenia, jak i o czym pisze. Prawdziwa praca
skończyła się jedenaście miesięcy temu. Powinien dać
czytelnikom to, czego chcieli najbardziej: fantastyczną
opowieść o aniołach, cudach, nadziei, miłości i reszcie
tych bzdur.
Jednak gdy położył palce na klawiaturze, słowa nie
chciały nadejść. W głębi duszy jakaś ostatnia zapomniana
cząstka jego prawdziwej natury wciąż żyła i dopominała
się uwagi. Przypominała, że kiedyś interesowały go
prawdziwe, ważne, świeże wiadomości. Że tylko dla nich
żył. Powinien ciężko pracować, by odzyskać to, co utracił.
Obecne życie było jednym wielkim kłamstwem.
Papier zmienił jego życie. Rodziców stracił, będąc
jeszcze dzieckiem, i wychowywał się w sierocińcu. Gdy
tylko odrósł od ziemi, szukał sposobności, by się stamtąd
wyrwać, więc propozycja sprzedawania gazet na ulicy
zdawała się zbawieniem.
Gazety stały się dla niego cały światem. Uwielbiał
zapach papieru, palce uwalane farbą drukarską, ciężar
pliku gazet i stuk paczki upadającej na ganek. Jego
koledzy nie traktowali poważnie swej pracy. Śmiali się,
gdy gazeta wylądowała w krzakach albo na mokrym od
rosy trawniku. Reid zawsze umieszczał gazety na ganku,
bo był przekonany, że znajdują się w nich ważne
informacje. Że ludzie potrzebują wskazówek i kogoś, kto
skieruje snop światła na sprawy dotąd ukryte i ciemne.
Zapragnął stać się latarnią rozświetlającą mrok.
~ 80 ~
Musiał wytrzeć niezliczoną ilość ciemnych kątów, by
dotrzeć na szczyt. Najgorzej było w liceum. Pracował
czasami w trzech miejscach na raz, żeby opłacić szkołę i
pokój. Jeszcze sześć lat po skończeniu dziennikarstwa
musiał spłacać studenckie kredyty. Wreszcie jednak
wszystko złożyło się jak najszczęśliwiej. Spełniły się
wszystkie jego marzenia. Publikowanie wstrząsających
artykułów o skrywanych tajemnicach stało się sensem
jego istnienia. Nie liczyło się nic innego, a już najmniej
to, w jaki sposób zdobył informacje. Cel zawsze uświęcał
środki. Do chwili, gdy Reid zdał sobie sprawę, że był w
błędzie.
Bezmyślnie wpatrywał się w ledwie napoczęły artykuł o
aniołach, kiedy zadzwonił telefon. Pete McAvoy, jego
redaktor i wieloletni przyjaciel. I zleceniodawca. Przez
chwilę Reid wahał się, czy w ogóle odbierać telefon,
wiedział jednak, że Pete tak łatwo nie zrezygnuje i będzie
dzwonił do skutku.
Westchnął i odebrał.
- Halo, Pete.
- Ach, więc jednak ze mną gadasz!
- Wcale nie próbowałem cię unikać. Tropiłem anioły.
Cholernie trudno umówić się z nimi na wywiad.
- Bardzo śmieszne. Coś konkretnego?
- Chłopaki, którzy nakręcili filmik, jeszcze nie wrócili
do miasteczka. Muszę z nimi porozmawiać, zanim
dokończę materiał.
- Oczekuję artykułu, za który dostaniesz Pulitzera,
niech to będzie dla ciebie jasne - oświadczył Pete.
- To nie ty dostaniesz nagrodę, więc się tym nie
kłopocz. Poza tym wiesz, że to wszystko bzdury.
- To twoja wypłata, Reid. Słyszałem, że ostatnio nie
opływasz w zbytki.
- Tak to jest, gdy człowiek obija się przez cały rok.
~ 81 ~
- Teraz pracujesz.
- Jeśli można to tak nazwać... - Reid zawahał się przez
chwilę. - A jeśli wpadnę przypadkiem na lepszą historię?
- zapytał odruchowo.
- O jakiej historii mówisz?
- Jeszcze nie jestem pewien, ale instynkt mi
podpowiada, że wpadłem na jakiś trop.
- A już myślałem, że zatopiłeś instynkt w tequili i
piwie.
- Jakimś cudem przetrwał. - Reid nie był tylko pewien,
czy chce znów mu się poddać.
- Masz na myśli jakąś wstrząsającą tajemnicę? Jesteś
już na to gotowy?
- Nie wiem. Może jeszcze nie.
- Kiedyś wiedziałeś. I zawsze byłeś gotowy na
wszystko. Byłeś świetnym reporterem. Za dobrym, by tak
odchodzić. - Pete westchnął. - Naprawdę wpadłeś na jakiś
trop, czy po prostu chcesz się zaszyć w Zatoce Aniołów?
Wiem, że to dla ciebie ciężki czas. Ale minął już niemal
rok.
- Gdybym chciał się ukryć, nie przyjeżdżałbym do tej
krainy cudów i miłości. Prześlę ci artykuł o aniołach na
początku przyszłego tygodnia.
- Reid, jeśli rzeczywiście coś zwęszyłeś, idź za tym.
Zaufaj instynktowi. Nic by mnie bardziej nie ucieszyło niż
świadomość, że robisz coś, co kochasz, i w czym jesteś
niezrównany. Jednak na ten moment mam dziurę w
magazynie, więc znajdź mi te anioły.
- Jasne, jasne. Nie dzwoń. Sam się odezwę.
Reid odłożył telefon, wyłączył komputer i podszedł do
okna.
Letni festyn rozkręcił się na dobre. Wzdłuż
nadmorskiej
promenady
rozciągnięto
kilometry
różnobarwnych światełek, a w centrum uwagi tłumu
znalazł się potężny diabelski młyn. Reid nie mógł sobie
~ 82 ~
przypomnieć, kiedy po raz ostatni kręcił się na czymś
takim.
Cholera, jednak sobie przypomniał. Poruszona pamięć
w lawinowym tempie zasypała go niechcianymi
wspomnieniami.
Ich krzesełko wjechało powoli na sam szczyt
diabelskiego młyna. Z góry doskonale widział festyn w
pełnym rozkwicie. Miasteczko Williamsville uczciło setną
rocznice powstania pięknym pokazem fajerwerków. Reid
z radością przyglądał się pokazowi, ciesząc się rzadką
chwilą z dala od pracy, w towarzystwie najlepszej
przyjaciółki.
Spojrzał w twarz Allison. Promienie księżyca lśniły na
jej złotorudych włosach, a oczy błyszczały z radości.
Nie wiedział, co się dzieje pomiędzy Allison i jej
mężem Brianem. Byli nierozłączni od klasy maturalnej!
Przyjaźnił się z nimi, jeszcze zanim stali się parą, i brał
udział we wszystkich ważnych chwilach ich wspólnego
życia. Zaręczyny, szalony wieczór kawalerski, wesele na
Florydzie. Doskonale pamiętał namiot porwany przez
nagły podmuch wiatru i oblewający wszystkich gości
strugami letniego deszczu. Para młoda tylko się śmiała.
Ich miłość była niemal wyczuwalna dotykiem. Widział,
jak ich związek się umacnia po narodzinach Camerona.
Reid czekał z Brianem na szpitalnym korytarzu, widział
krople potu na jego skroniach i przerażenie w oczach.
Razem też cieszyli się, że Cameron i jego mama są cali i
zdrowi.
Lata mijały i Reid trochę zaniedbywał przyjaciół. Była
to całkowicie jego wina. Byli bardzo zżytą, w zasadzie
zamkniętą rodziną i choć jego zawsze przyjmowali z
otwartymi ramionami, czuł, że nie jest elementem tej
układanki. Był typowym dzieckiem z sierocińca, zmieniał
domy i szkoły jak rękawiczki. Przyzwycza-
~ 83 ~
ił się do pozostawania na obrzeżach towarzystwa i nie
wiedział nawet, jak się do kogokolwiek zbliżyć. Teraz
jednak zdał sobie sprawę, że trzymając się na uboczu w
przekonaniu, że zapewnia znajomym prywatność, jakiej
potrzebują, nie był zbyt przyjacielski.
Czuł, że coś jest nie w porządku. Brian wymówił się od
wycieczki na festyn, tłumacząc się nawałem pracy. Reid
widział napięcie na twarzy Allison i rozczarowanie w
oczach Camerona.
Spojrzał na chłopca, który tak mocno trzymał się
barierki, że pobielały mu palce. Nie czuł się dobrze w roli
zastępczego taty, jednak coś mu mówiło, że powinien
spróbować. Delikatnie przykrył zimną rączkę malca
swoją dłonią.
- Nie bój się, kolego. Wszystko w porządku.
- Trochę tu wysoko. - Głos Camerona drżał. - Boję się.
- Zadbam, żeby nic ci się nie stało, dobra? Reid
puścił oko do Allison.
- Dzięki - szepnęła. - To był okropny tydzień.
- Zamierzasz mi powiedzieć, co się dzieje?
- Właśnie chciałam zapytać o to samo. Skąd się tu
nagle wziąłeś, Reid?
- Chciałem się z wami zobaczyć - powiedział
nieszczerze.
Potrząsnęła głową.
- Nie odzywałeś się od miesięcy. Myślę, że chcesz
czegoś konkretnego. Po prostu poproś.
- Za dobrze mnie znasz. - Reid odetchnął głęboko. Piszę artykuł o podrabianych lekach, które zakupiły
tutejsze szpitale.
Otworzyła szeroko oczy.
- Mój szpital także?
Allison pracowała w Glen Oak Memorial jako
pielęgniarka.
~ 84 ~
- Jest jednym z trzech, które sprawdzam. Może
słyszałaś coś na ten temat?
- Niejasne plotki, nic konkretnego.
- Potrzebuję pomocy, Allison.
- Chcesz mieć wtyczkę w szpitalu - pokiwała głową. Teraz wszystko rozumiem.
- Jeśli miałoby cię to postawić w niezręcznej sytuacji...
- Z pewnością. Ale zrobię to dla ciebie.
- Zastanów się najpierw. - Dopiero teraz sam pomyślał
o przykrych konsekwencjach jej zaangażowania w
sprawę. Jednak musiał ją poprosić. Wciąż gonił za
własnym ogonem, a ludzie umierali, bo nie dostawali
właściwych leków, tylko dawki placebo. Miał już jakieś
strzępki dowodów, ale potrzebował czegoś więcej. Chciał
je zdobyć, zanim ktoś go uprzedzi, a był już tak blisko!
Diabelski młyn zatrzymał się na chwilę i wysiedli z
wagonika. Cameron pobiegł do kolegów. Reid i Allison
stanęli na uboczu.
- Nie muszę się nad tym zastanawiać. - Allison
dotknęła jego ręki. - Ufam ci, Reid. Wiem, że to ważne, w
innym wypadku nie prosiłbyś mnie o pomoc. Zresztą,
cieszę się, że wreszcie poprosiłeś mnie o przysługę.
Ciężko jest być kimś, kto wciąż otrzymuje.
- O czym ty opowiadasz? - obruszył się Reid.
- O tobie. Wciąż wspierasz mnie, Briana i Camerona, i
nigdy nie chcesz niczego w zamian. Jesteś bardzo ważną
osobą w naszym życiu, a nas do swojego nie zamierzasz
wpuszczać. Zależy nam na tobie. Jednak ty zawsze
trzymasz nas na dystans.
- Nie zdawałem sobie z tego sprawy.
- Cóż, robisz tak przez całe życie. Nauczyłeś się
odchodzić, zanim ktokolwiek odejdzie od ciebie.
Rozumiem to. Jednak my donikąd się nie wybieramy,
więc
~ 85 ~
lepiej się do nas po prostu przyzwyczaj. Skoro zaś dałeś
mi szansę uczestniczenia w twoim życiu choć przez
chwilę, nie zawaham się z niej skorzystać. A ty tylko
podziękujesz. Powinieneś nauczyć się przyjmować.
Uśmiechnął się szeroko i mrugnął.
- Świetnie. W takim razie poproszę też o lody.
- Hej, nie przesadzaj! - roześmiała się Allison. Reid z
ulgą spostrzegł, że ich przyjaźń nie wygasła
ani się nie zmieniła. Nigdy nie planował trzymać Allison
na dystans.
- Skoro już się sobie zwierzamy, to powiedz mi,
proszę... czy u ciebie i Briana wszystko w porządku?
Nagły cień przebiegł po jej twarzy.
- Niedługo będzie.
- I kto się tu trzyma na dystans?
- Wszystko będzie okej. Chodźmy na te lody.
Reid otworzył oczy. Nie był w stanie dłużej wspominać
Allison. Jej twarzy, jej głosu. Nie powinien był prosić jej o
przysługę. Ona zaś nie powinna była mu ufać. Gdyby
mógł raz jeszcze przeżyć jeden moment w swoim życiu,
wybrałby właśnie ten. Bo właśnie wtedy to się zaczęło. A
gdyby się nie zaczęło, nie skończyłoby się tak strasznie.
Odwrócił się od okna. Ze stolika wziął portfel i klucze
do pokoju. Musiał uciec przed wspomnieniami. Wiedział
jednak, że dokądkolwiek pójdzie, one go zawsze odnajdą.
Rozdział 7
Charlotte nie przestawała bić się z myślami, odkąd
wróciła z gór. Wchodząc do domu matki, zaczęła się
zastanawiać, czy przypadkiem nie traci zdrowych
zmysłów. Jeśli tak jest, matka nie omieszka jej tego
wytknąć. Monica Adams nie przebierała w słowach,
zwłaszcza gdy mogła powiedzieć, co myśli o swej
odwiecznej zgryzocie z młodszą córką.
Charlotte z zaskoczeniem natknęła się na stertę
pustych kartonów w korytarzu. Czyżby matka
postanowiła wreszcie uporać się z rzeczami taty? Przez
kilka miesięcy po jego śmierci nie sprzątnęła niczego. W
szafach wciąż wisiały jego ubrania, a ulubione gazety
zaścielały stolik w salonie. Nawet jego klucze leżały na
swoim miejscu, na stoliku przy drzwiach. Było to bardzo
niepokojące, lecz Charlotte poddała się i przestała
tłumaczyć matce, że czas pożegnać się z rzeczami ojca. W
zasadzie od wielu lat nie namawiała już matki do niczego,
toteż pomysł, który narodził się w jej głowie, był niemal
szalony. Musiała jednak dać sobie szansę. Musiała
spróbować.
Dom był cichy, zupełnie inny niż za życia ojca. Przed
laty, wracając ze szkoły, Charlotte już od progu czuła
zapach obiadu i słyszała rozmowy w kuchni. Ojciec
opowiadał, co się wydarzyło w miasteczku i co
~ 87 ~
dzieje się w kraju. I pytał, jak im minął dzień. Jamie
bawił się samochodami w korytarzu, a Doreen zwykle
wisiała na telefonie. Czasami dom był pełen pobożnych
parafian z grup biblijnych, charytatywnych czy
dyskusyjnych. Zwykle przychodzili po radę albo po
prostu porozmawiać. Dom pastora zawsze był sercem
miasteczka.
Teraz zdawał się wymarłym teatrem. W korytarzach
słychać było echa dawnych dyskusji i śmiechów.
Wszystko się zmieniło, choć przecież wszystko pozostało
takie samo. Relacja z matką jak zwykle była najeżona
skałami. Może nawet bardziej, gdy zabrakło im
kogokolwiek, kto by je godził.
Charlotte znalazła matkę na tarasie z tyłu domu
siedzącą bez ruchu i wpatrzoną w przestrzeń. Sweter
luźno zwisał jej z ramion. W ostatnich miesiącach bardzo
schudła, a jej wyprostowana i godna sylwetka całkiem się
zmieniła. Monica Adams skurczyła się w sobie. Straciła
werwę i chęć walki. Straciła męża.
Charlotte stanęła w progu i po raz kolejny poczuła, że
takie samotne siedzenie w ukochanym niegdyś domu nie
przyniesie matce nic dobrego. Odkąd sięgała pamięcią,
każdego wieczoru po kolacji rodzice siadali razem na
tarasie. W ciepłe letnie wieczory do późna słyszała ich
przyciszone rozmowy i nagle urywające się chichoty.
Zawsze wyobrażała sobie, że w takich chwilach czule się
całują. Nigdy w życiu ani na chwilę nie zwątpiła w ich
wciąż szaloną i świeżą miłość.
Życie jej rodziców w wielu wymiarach toczyło się
oddzielnie od życia dzieci. Mieli pod opieką całą parafię,
a to oznaczało mnóstwo pracy. Zadaniem dzieci było
dopasować się do schematu oraz godnie i uczciwie
reprezentować rodzinę. Doreen i Jamie sprostali temu
zadaniu. Tylko ona spaprała sprawę i splamiła rodziną
laurkę, którą matka malowała
~ 88 ~
do pierwszej chwili małżeństwa. Matka zresztą odsunęła
od siebie nawet myśli o błędach Charlotte i zamalowała je
warstwą świeżej farby, zabraniając komukolwiek o tym
wspominać.
- Nie czaj się w mroku, Charlotte - odezwała się
surowo Monica.
- Przepraszam - bąknęła Charlotte.
- Spóźniłaś się.
- Musiałam dokończyć rozmowę z pacjentem.
- Mówisz zupełnie jak ojciec. - Matka odwróciła się i
zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem. - Jednak on zawsze
dzwonił, że się spóźni, żebym się nie martwiła.
Charlotte przyjęła krytykę bez komentarza. Weszła na
taras i usiadła w fotelu obok matki. Nie tak miała się
rozpocząć ta rozmowa, jednak czekanie na lepszą okazję
nie miało sensu.
- Mamo, potrzebuję twojej pomocy.
Monica uniosła brew.
- Mojej?
- Tak, twojej. Słyszałaś może o dziewczynie, która
skoczyła z molo?
- Oczywiście. Jest w ciąży i nikt nie wie, kto jest ojcem
dziecka. Wszystkie okoliczne żony wpadły w popłoch.
Telefon nie przestaje do mnie dzwonić.
- No tak. - Charlotte powinna była przewidzieć, że
przyjaciółki matki powiadomią ją o wypadku. Plotki
zawsze krążyły po Zatoce Aniołów z prędkością tornada.
- Czego chcesz, Charlotte? - zapytała Monica sucho.
- Annie... ta dziewczyna... ma osiemnaście lat. Nie ma
dokąd pójść, a ja muszę ją jutro wypisać ze szpitala. Charlotte odetchnęła głęboko. - Chciałabym przywieźć ją
do ciebie.
Monica zacisnęła palce na poręczach fotela.
~ 89 ~
- Chcesz, żebym przyjęła do siebie tę dziewczynę?
- Wiem, że wiele razy pomagałaś potrzebującym.
Matka zmarszczyła brwi.
- Te czasy minęły. Skończyły się, gdy zmarł twój ojciec.
- Ta dziewczyna potrzebuje pomocy. Nie ma nikogo.
Chciałabym tylko, żebyś przyjęła ją na jakiś czas. Przyjmę
na siebie całą odpowiedzialność za to dziecko, nie
będziesz musiała nic dla niej robić.
- Przyjmiesz całą odpowiedzialność? To byłby chyba
pierwszy raz - prychnęła matka.
Charlotte zacisnęła zęby. Wiedziała, że kłótnie na
temat przeszłości nic dobrego jej nie przyniosą. Po
śmierci ojca matka stała się jeszcze bardziej drażliwa niż
wcześniej. Charlotte liczyła na to, że gdy upora się z
żałobą, uspokoi się i będą mogły na nowo się poznać i
porozumieć. Teraz miały już tylko siebie.
- Tylko na kilka dni - prosiła. - Będę się starała prędko
znaleźć dla Annie jakieś stałe i bezpieczne lokum.
- Nie mogę ci pomóc.
- Możesz. Po prostu mi nie pomożesz - powiedziała z
goryczą Charlotte.
- Nie masz racji. Naprawdę nie mogę. - Monica podała
córce list.
- Co to?
- Wyrzucają mnie z domu. Mam trzydzieści dni na
wyprowadzkę.
- Co? To jakieś szaleństwo! - wykrzyknęła Charlotte.
- Nie. To zwykła kolej rzeczy.
List, choć formułował myśl bardzo dyplomatycznie, w
istocie był nakazem eksmisji.
- Mieszkałaś tu przez trzydzieści cztery lata! - oburzyła
się Charlotte. - To twój dom.
~ 90 ~
- Formalnie nie. Dom należy do Kościoła i jest
przeznaczony dla pastora Zatoki Aniołów i jego rodziny.
Mój pastor odszedł. - Monica zadrżała. - Muszę znaleźć
inne miejsce. Coś innego. Jeszcze nie wiem co. - Pokręciła
głową ze wzrokiem utkwionym w mrok. - Byłoby o wiele
prościej, gdybym to ja umarła pierwsza. Wszystko byłoby
jak trzeba.
Charlotte nie wiedziała, co powiedzieć. Nigdy nie
prowadziła z matką spokojnej rozmowy i po raz pierwszy
w życiu słuchała jej wyznań. Wiedziała jedno. Porzucenie
tego domu będzie dla matki niewyobrażalnym ciosem.
Całe dorosłe życie spędziła w tych murach.
- Musi być jakiś sposób, by cię tu zostawili powiedziała wreszcie.
- Niestety, nie ma. Czcigodny McConnell z
Montgomery nie ma ochoty przyjeżdżać tu co tydzień.
Nowy pastor odprawi uroczystą mszę w najbliższą
niedzielę i z końcem miesiąca przeprowadza się tu na
stałe. Najwyraźniej znienacka zgłosił się do biskupa i
Kościół natychmiast go zatrudnił, nie czekając, aż
opuszczę dom.
- Tak mi przykro, mamo!
- Czyżby? Przecież nienawidzisz tego domu.
- To nieprawda.
- Nie mogłaś się doczekać, kiedy się stąd wyniesiesz.
- Każde dziecko chce opuścić rodzinny dom. Taka jest
kolej rzeczy. - Charlotte niechętnie wspominała tamten
pełen bólu i upokorzeń okres życia. Nie miała zamiaru
rozmawiać o nim z matką właśnie w tej chwili. A może
nawet w ogóle. Pewne sprawy lepiej pogrzebać w
mrokach przeszłości.
Monica rzuciła jej ostre spojrzenie.
- Myślisz, że nie wiem, jak bardzo cię zawiodłam?
~ 91 ~
- To ja zawiodłam ciebie - zaoponowała Charlotte.
- Cóż, to prawda. Rzeczywiście mnie zawiodłaś. I wciąż
to robisz. Najdziwniejsze jest to, że nawet o tym nie wiesz.
- Och, wiem doskonale. - Charlotte zauważyła, jak
matka zacisnęła dłonie. Czy rzeczywiście wie, o co jej
chodzi? Teraz nie była już taka pewna.
Monica wstała z trudem i ruszyła ku drzwiom domu.
- Ta dziewczyna naprawdę nie ma dokąd pójść?
- Naprawdę.
- Możesz ją przywieźć na tydzień. Ojciec na pewno
chciałby, żebym jej pomogła, niezależnie od tego, że moje
życie jest w strzępach.
- Dziękuję - szepnęła Charlotte. - Mamo... Co zrobisz z
domem?
- Chyba znajdę sobie inne miejsce na ziemi.
- Nie potrafię sobie tego wyobrazić.
- Ani ja, Charlotte. Jednak w młodości nie
wyobrażałam sobie mieszkania z twoim ojcem, a jakoś się
udało. A przy okazji, nowym pastorem jest twój
przyjaciel, Andrew Schilling.
Charlotte wstrzymała oddech.
Andrew Schilling wraca do Zatoki Aniołów? Jej dawny
chłopak został pastorem? Nie widziała go od trzynastu lat
i miała nadzieję, że już nigdy go nie zobaczy.
- Wypadałoby uznać, że Gwen wygrała - stwierdziła
Monica. Od zawsze rywalizowały z Gwen Schilling.
Ścigały się, która piecze lepsze ciasto, która lepiej
prowadzi dom i lepiej wychowuje dzieci. - Zawsze
uważała, że dzieci udały jej się o wiele lepiej niż mnie.
Zawsze chciała tego, co zdobyłam. Tego domu, mojego
męża...
~ 92 ~
- Mamo, o czym ty mówisz? - przerwała jej Charlotte.
- Gwen nie chciała ci odebrać taty.
- Owszem, chciała. Chodziła z nim na randki, zanim
mnie poznał. Wybrał mnie - z naciskiem rzekła Monica. I tylko mnie kochał. Tylko i wyłącznie mnie.
- Oczywiście. Nikt nie ma najmniejszych wątpliwości.
- Charlotte nareszcie zrozumiała, co wydarzyło się
pomiędzy Gwen a jej matką.
- Robiłam wszystko dla twego ojca. Całe moje życie
było poświęcone tylko jemu. - Monica pokręciła
bezradnie głową. - Co mam teraz zrobić?
Charlotte milczała. Nie miało to zresztą znaczenia, bo
matka zniknęła już w głębi domu.
***
Gdy zaczął zapadać zmrok, sznury białych latarni
rozświetliły błonia. Festyn trwał w najlepsze. Kwartet
fryzjerów wśród gromkich braw schodził ze sceny,
ustępując miejsca szkolnemu chórowi. Festyn okazał się
wydarzeniem rodzinnym. Jenna i Lexie przysiadły się do
rodziny Kimmy - jej matki Robin, ojca Ste-ve'a i małego
brata Kimmy, Jonathana, który niebawem miał skończyć
dwa lata.
Robin Cooper była niską brunetką. Wyglądała na
udręczoną. Odkąd urodził się Jonathan, spędzała czas w
domu, zaś Steve pracował w miejscowej kancelarii
notarialnej. Wedle słów Robin, siedział w biurze całe dnie
i festyn był wyczekiwaną od dawna okazją do spędzenia
wspólnie czasu. Steve miał najwyraźniej inną wizję
wieczoru. Od godziny stał nieopodal z kilkoma
mężczyznami i prowadził z nimi pogawędkę. Robin
wydawała się wyczerpana. Nie było to dziwne, skoro
wciąż usiłowała utrzymać w ryzach energicznego chłopca.
~ 93 ~
- Możemy iść po baloniki? - zapytała Lexie, wskazując
clowna skręcającego sznurki zwierząt z balonów.
- Pewnie - powiedziała Jenna. Lexie i
Kimmy poderwały się od stołu.
- Weź ze sobą brata - rzuciła Robin. - Tylko trzymaj go
za rękę.
- Nie będzie mnie słuchał - jęknęła Kimmy.
- Jakby co, to ja się stąd nie ruszam - westchnęła
Robin. Kimmy mruknęła coś pod nosem, ale zabrała
brata. - Dzięki Bogu! Dwie minuty spokoju. Pewnie
myślisz, że jestem straszną matką.
- Raczej wyczerpaną - delikatnie zauważyła Jenna.
- To miło z twojej strony. Steve wciąż mi powtarza, że
jego matka wychowała piątkę dzieci bez żadnej pomocy.
W dodatku podawała co wieczór czterodanio-wą kolację,
sprzątała dom, szyła wszystkim ubrania i zapewne
potrafiła też latać.
- Wzór niemożliwy do doścignięcia.
- To była kochana kobieta - powiedziała Robin bez
przekonania. Po chwili uśmiechnęła się do Jenny. Naprawdę tak uważam. Jestem tylko zmęczona ciągłym
porównywaniem do niej. A jaka jest twoja teściowa?
- Na szczęście zupełnie inna.
- To rzeczywiście szczęście. To znaczy... Nie chciałam
wcale twierdzić, że jesteś szczęściarą. Nie wiem, czy w
ogóle chcesz rozmawiać o... nim. O twoim mężu.
- Wolałabym nie - wyznała spokojnie Jenna. - Nie
gniewaj się. To po prostu bolesne.
- Oczywiście. Rozumiem.
Zawstydzona Robin opuściła głowę. Jenna rozejrzała
się i dostrzegła przy pobliskim stoliku mężczyznę
przyglądającego im się w skupieniu. Miał na so-
~ 94 ~
bie dżinsy i błękitny podkoszulek. Spod rękawka
wyglądał skrawek tatuażu. Gdy zobaczył, że Jenna
spogląda w jego stronę, zmarszczył brwi, wstał i odszedł
w drugą stronę. Jenna nie ufała mężczyznom, którzy
uciekali po jednym spojrzeniu.
- Kto to?
- Kto? - ocknęła się Robin.
- Ten facet obok maszyny do popcornu. Ten w
koszulce.
- Och, to Shane Murray. Rybak.
- Nigdy wcześniej go nie widziałam.
- To samotnik. Nie garnie się do ludzi. Mój mąż
twierdzi, że jest w porządku. Połowa kobiet z miasteczka
podkochuje się w jego sprężystym ciałku. Jest gwiazdą
numer jeden na poniedziałkowych targach próżności.
- Na czym? - zdumiała się Jenna.
- Na wieczorkach patchworkowych - roześmiała się
Robin. - Dziewczyny wciąż o nim dyskutują, chyba że
siedzą w pobliżu jego babki Fiony albo jego siostry Kary.
Znasz Karę, prawda?
- Tak, wynajęłam od niej dom. Nie wiedziałam, że
pochodzi z rodziny Murrayów.
- To ogromna rodzina, nie sposób się na kogoś z nich
nie natknąć. Ich brat Michael prowadzi pub. Patrick nie
mieszka w miasteczku. Karę znasz i jest jeszcze Dee, który
pracuje z ojcem. Mają łódź wycieczkową. - Robin
odetchnęła. - Powinnaś przyjść na wieczorek kroju i
szycia. Poznałabyś ludzi, rozerwałabyś się. Jestem pewna,
że w najbliższy poniedziałek wszyscy będą dyskutować o
tej dziewczynie... Annie. I o jej dziecku. Oraz o
nieznanym ojcu... - Wzrok Robin powędrował bezwiednie
ku mężowi.
Czyżby podejrzewała męża? Napięcie w ich związku
było prawie namacalne.
~ 95 ~
- To pewnie jakiś okoliczny nastolatek - powiedziała
Jenna uspokajającym tonem. - Przecież Annie jest jeszcze
dzieckiem.
- Wiek nie ma znaczenia. Gdy młoda, śliczna
dziewczyna jest chętna... Mój ojciec zdradził matkę, i to
nie raz - dodała Robin z goryczą. - Pewnie dlatego wciąż
się martwię, że mąż mnie zdradzi. Co nie oznacza, że
uważam go za ojca tego dziecka. Oczywiście, że nie.
Przepraszam. Zapomnij, o czym w ogóle mówiłam. To
wszystko przez to, że... - Robin nie była w stanie się
zatrzymać - odkąd mam Jonathana, niezbyt pociągał
mnie... no wiesz, seks. - Spłoniła się jak piwonia. Wybacz. Nie wiem, dlaczego ci o tym mówię. Pewnie
myślisz, że jestem szurnięta.
- Nie, wcale nie - zaprzeczyła Jenna, choć niemal
odjęło jej mowę. Prawie nie znała Robin.
- To dlatego, że czuję się wyczerpana i nie myślę jasno.
Są dni, kiedy nie mam nawet czasu umyć zębów, a potem
wraca Steve i chce wiedzieć, dlaczego nie ma obiadu,
dlaczego nie zapłaciłam rachunków i co, do licha, robiłam
przez cały dzień. Jakby zajmowanie się dwulatkiem
zostawiało chwilę wytchnienia. Wczoraj Jonathan wlazł
do suszarki na pranie. Gdyby w niej utknął, byłaby
przecież moja wina. Czasami wydaje mi się, że nie
powinnam była mieć dzieci. Chyba się do tego nie nadaję.
- Wychowywanie dzieci to bardzo ciężka praca. Nie
zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki nie miałam
własnego. To niesłychanie trudne, obciążające i
wyczerpujące zadanie. A ja mam tylko jedną
dziewczynkę.
Robin uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Jesteś bardzo miła. Mam nadzieję, że z czasem lepiej
się poznamy. Kimmy i Lexie są wspaniałymi
przyjaciółkami. Myślę, że my też mogłybyśmy się
zaprzyjaźnić.
~ 96 ~
- To byłoby bardzo miłe - powiedziała Jenna, żałując,
że nie może być z Robin tak szczera, jak Robin była
wobec niej.
Dziewczynki wróciły w podskokach, trzymając
kurczowo balonikowe zwierzątka.
- Mamo, możemy iść zagrać w kręgle? - miauknęła
Kimmy.
- Możemy? - zawtórowała Lexie z błagalnym wyrazem
twarzy.
Zanim Jenna zdążyła się odezwać, do ich stolika
podeszła Kara Lynch.
- Cześć - uśmiechnęła się promiennie. - Liczyłam na
to, że cię znajdę, Jenno. Mogę zająć minutę?
- Cóż, chyba właśnie wybieram się na kręgle.
- W porządku - wtrąciła Robin. - Ja wezmę dzieciaki.
Jonathan i tak nie usiedzi tu ani minuty. Dołączysz do
nas później.
Jenna wahała się przez chwilę. Nie znosiła tracić Lexie
z zasięgu wzroku. Jednak stanowisko do kręgli było tuż
za rogiem.
- W porządku. Lexie, pilnuj się Kimmy i jej mamy,
dobrze?
- Dobrze - kiwnęła głową Lexie. Kara
usiadła przy stoliku.
- Co tam? - zapytała Jenna, siadając naprzeciwko.
- Dowiedziałam się czegoś o Rose Littleton, jeśli jesteś
zainteresowana...
- Jak najbardziej.
- Rozmawiałam z szefem, Benem Farradayem.
Opowiedział mi co nieco o ich rodzinie. Rose była jedną z
czterech sióstr. Ona i Marta nigdy nie wyszły za mąż i
mieszkały razem w twoim domu, aż do śmierci Marty.
Rose zmarła rok później. Dwie pozostałe siostry wyszły za
mąż. Jedna z nich to matka Bena. Czwarta, Thelma,
wyprowadziła się do Południowej
~ 97 ~
Karoliny i miała kilkoro dzieci, ale Ben nie ma pojęcia, co
się z nią dzieje. Jednak pomyślałam, że zainteresuje cię
fakt, że Rose była nauczycielką gry na fortepianie, jak ty.
Ben twierdzi, że miała ogromny talent. W każdą niedzielę
grała na mszach. Czy to nie zabawne? Teraz udzielasz
lekcji na jej fortepianie.
Jenna zadrżała. Kolejny zbieg okoliczności? Nie
przypuszczała. Działo się coś, czego nie była w stanie
pojąć, zaś w tym momencie jej życia wszystko, czego nie
mogła wytłumaczyć, jawiło jej się jako śmiertelne
zagrożenie.
- Ben mówi, że jego ciotka zawsze powtarzała, iż jest
potomkinią Gabrielli ocalonej z katastrofy statku. Co
więcej, miała znamię dokładnie takie samo jak Gabriella.
W kształcie skrzydła anioła, pamiętasz?
- Pamiętam... - wyjąkała Jenna, kurczowo zaciskając
dłonie. Lexie ma takie samo znamię. To nie do wiary!
- Podobno próbowała też dowiedzieć się, kim byli
rodzice Gabrielli. Spisane wkrótce po katastrofie
wspomnienia ocalonych są dość mętne. Legenda głosi, że
anioły ocaliły dziecko i wyniosły je na brzeg. Jeśli jesteś
ciekawa tej historii, to w bibliotece znajdziesz stare
pamiętniki i listy.
- Jestem bardzo ciekawa - szepnęła Jenna. Zwłaszcza
że historia miasteczka w niewiarygodny sposób splata się
z jej życiem.
Olbrzym w policyjnym mundurze wyłonił się z mroku i
położył dłoń na ramieniu Kary. Podniosła na niego wzrok
i uśmiechnęła się promiennie.
- Cześć, kochanie. Poznaj Jennę Davies. To mój mąż,
Colin, jak zawsze na służbie.
- Miło mi cię poznać, Jenno - uśmiechnął się szeroko
Colin. - Widziałem cię na molo, kiedy wyszłaś z wody. Ta
dziewczyna zawdzięcza ci życie.
~ 98 ~
Jenna wzruszyła ramionami. Rozmowa z policjantem
była ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, jednak Colin
usiadł już obok Kary.
- Jenna jest stanowczo zbyt skromna - stwierdziła
Kara. - Rumieni się, gdy tylko ktokolwiek wspomni o jej
bohaterskim wyczynie. Nie mogłabym tego powiedzieć o
tobie, skarbie - dodała ze śmiechem i pocałowała męża w
policzek.
Colin
uwielbia
być
w
centrum
zainteresowania.
- Nieprawda! - parsknął śmiechem policjant. - Jestem
bardzo nieśmiały.
Jenna uśmiechnęła się lekko. Jak na dłoni widać było,
że Colin jest flirciarzem. I choć jego strój nieco ją
niepokoił, sam Colin wyglądał raczej na wielkiego
pluszowego misia.
- Jak ci się mieszka w Zatoce Aniołów? - zapytał Colin.
- Planujesz zostać z nami na dłużej?
- Tak sądzę - pokiwała głową Jenna. - Moja córka
świetnie się czuje w tutejszej szkole i poznała już nowych
przyjaciół.
- To wymarzone miejsce do wychowywania dzieci zgodził się Colin. - Oboje z Karą wychowaliśmy się tutaj.
Poznaliśmy się w podstawówce. Wpadłem na nią na
boisku. Zdarła sobie kolano i wyzwała mnie od
półgłówków. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
- Byłeś półgłówkiem - wtrąciła Kara. - I ja się wcale w
tobie nie zakochałam. Do czwartej klasy nie mogłam cię
znieść.
- Ale potem byliśmy już nierozłączni - stwierdził
Colin.
- Nie licząc tych chwil, kiedy się z hukiem
rozstawaliśmy. A było ich sporo. Colin jest uparty jak
osioł.
- A Kara gada wciąż jak najęta.
- 99 -
- Ale to ty zanudzasz Jennę historią naszej miłości
- wytknęła Kara.
- Ależ skąd! - zaprotestowała Jenna. Z ogromną
przyjemnością przysłuchiwała się ich czułej sprzeczce.
Rzadko widywała tak szczęśliwe pary.
- Jenna interesuje się historią domu, w którym
mieszka - ciągnęła Kara. - Wiesz coś może o paniach
Littleton, które tam mieszkały? - Uśmiechnęła się do
Jenny. - Colin wie prawie wszystko o tym miasteczku.
Jest fanatykiem historii. Och, i oczywiście wierzy także w
anioły. - Kara przewróciła oczami.
- Oczywiście. Widziałem jednego - poważnie
oświadczył Colin.
- Naprawdę? - zdziwiła się Jenna.
- Miałem wtedy piętnaście lat. Nurkowałem w
jaskiniach na krańcach zatoki. Są dostępne tylko w
określonych momentach odpływu. W pewnej chwili
zgubiłem się w krętym korytarzu i nie mogłem wypłynąć.
Nagle pojawiła się przy mnie ta dziewczyna. Była w moim
wieku. Chwyciła mnie za rękę i wyprowadziła z jaskini.
- Miałeś pewnie halucynacje z niedotlenienia
- uznała Kara.
Colin pokręcił głową.
- To był anioł. Ocalił mnie. Gdyby nie pokazała mi
drogi, na pewno bym się utopił. Jeśli gorąco wierzysz,
cuda się zdarzają.
Jenna bardzo pragnęła wierzyć w cuda, ale jakżeby
mogła? Jej samej anioły nie pomogły.
- To niezmiernie ciekawe - powiedziała wreszcie.
- Powinnam jednak już iść. Muszę znaleźć Lexie, bo
mam całą kieszeń żetonów na gry. - Wstała i uśmiechnęła
się. - Było mi bardzo miło. Cieszę się, że cię poznałam,
Colin. I cieszę się również, że anioł cię ocalił, bo bardzo
fajny z ciebie facet.
~ 100 ~
Colin uśmiechnął się promiennie.
- Zgadza się. Gdybyś kiedyś potrzebowała pomocy,
dzwoń.
Choć Jenna polubiła Colina, z pewnością był ostatnią
osobą, do której zadzwoniłaby w razie kłopotów.
- Oczywiście - odparła i pomachała im na pożegnanie.
Poszła w stronę kręgli, ale nie znalazła tam ani Le-xie,
ani Kimmy z rodziną. Szybkim krokiem przemierzyła
błonia, czując narastający ucisk w sercu. Starała się
opanować, lecz instynkt podpowiadał jej, że stało się coś
strasznego.
Wreszcie w tłumie dostrzegła Robin. Szarpała się z
małym zapaśnikiem, jednocześnie tłumacząc coś
energicznie mężowi.
- Gdzie dziewczynki? - przerwała jej bezceremonialnie
Jenna.
Robin spojrzała na nią ze zdumieniem.
- Przecież są tutaj! - odparła, wskazując tory z
przeszkodami.
Jenna zobaczyła z daleka balonikowego konika Kimmy
i już chciała odetchnąć z ulgą, gdy stwierdziła, że wciąż
nie widzi Lexie. Podbiegła do Kimmy i chwyciła ją za
ramię.
- Gdzie jest Lexie?
- Poszła do toalety.
- Puściłaś ją samą?
Wargi Kimmy zadrżały raptownie i Jenna dopiero
wtedy zdała sobie sprawę, że śmiertelnie przestraszyła
dziewczynkę.
- Przepraszam cię, skarbie. Wszystko w porządku.
Muszę tylko znaleźć Lexie.
- Co się stało? - zapytała Robin.
- Lexie poszła sama do toalety. Muszę ją znaleźć.
~ 101 ~
Puściła się pędem w stronę publicznych toalet. Nie
mogła uwierzyć, że Lexie wybrała się tam sama. Tyle razy
jej tłumaczyła, że nigdy i pod żadnym pozorem nie może
nigdzie chodzić sama. Nie powinna była jej zostawiać!
Nawet na chwilę.
Wbiegła do toalet i stanęła na środku holu, dysząc
ciężko. Kabiny były puste. W rozpaczy wykrzyknęła imię
Lexie i jej głos odbił się echem od wykafelkowanych
ścian.
- Jest? - wysapała Robin, wbiegając tuż za Jenną do
toalet i ciągnąc za sobą Kimmy.
- Nie, nie ma jej. - Jenna czuła, że za chwilę zemdleje
ze strachu.
- Znajdziemy ją - pewnym tonem oświadczyła Robin. Na pewno wróciła na błonia.
- Albo poszła zobaczyć anioły - wtrąciła Kimmy.
- Słucham? - wzdrygnęła się Jenna.
- Lexie chciała zobaczyć anioły. Mówiła, że musi je o
coś zapytać.
W jednej chwili Jenna była już pewna, dokąd poszła
dziewczynka.
Rozdział 8
Reid dopił piwo i wyrzucił do kosza plastikowy
kubeczek. Na błoniach było coraz głośniej. Okrzyki i piski
dzieciaków mieszały się z pozdrowieniami i śmiechem
dorosłych. Reidowi kręciło się w głowie od zapachu
prażonej kukurydzy, gorących hot dogów i cukrowej
waty. Odkąd przyjechał do Zatoki Aniołów, miał
wrażenie, że znalazł się na planie filmu z lat
pięćdziesiątych, w którym wszystko jest piękne, cudowne
i miłe.
Żałował, że nie dorastał w takim miejscu. Z pewnością
nieco dłużej zachowałby dziecięcą ufność i niewinność.
Byłby szczęśliwy, mając dwoje rodziców, którzy na
zmianę odprowadzaliby go do szkoły i odrabiali z nim
lekcje. Z rozkoszą siedziałby na ramionach ojca jak ten
trzylatek nieopodal.
Jednak wiele lat temu zakazał sobie rozpamiętywania i
tęsknoty za tym, czego nie miał i nie mógł mieć. To
bezcelowe. Zresztą nie był częścią tego miasteczka i im
szybciej stąd wyjedzie, tym lepiej.
Wzruszając ramionami, odwrócił się i ruszył ku morzu.
Na twarzy czuł ciepłe podmuchy słonego wiatru.
Niebawem asfaltowa alejka ustąpiła miejsca wydeptanej
ścieżce. W ostatnich czasach wiele osób chodziło w
stronę klifów. Tuż przy urwisku dostrzegł
- 103 ~
grupkę osób cierpliwie czekających na objawienie się
aniołów. Miał nadzieję, że uzyska od nich garść
ciekawostek.
Noc była jasna. Księżyc w pełni oświetlał całą okolicę.
Jednak morze burzyło się i huczało groźnie. Potężne fale
roztrzaskiwały się o skały, plując pianą. Reid nigdy nie
był szczególnym miłośnikiem morza, zaczynał jednak
lubić smak soli na wargach, a szum fal zdecydowanie
poprawiał mu nastrój. Przyspieszył kroku, jak gdyby
przeczuwał nadejście czegoś tajemniczego. Sam nie
wiedział czego.
Był kilkanaście kroków od grupki stłoczonej na skraju
klifu, gdy tuż nad urwiskiem dostrzegł niewielką figurkę
zamarłą w bezruchu. Ze zdumienia zamrugał gwałtownie,
rozpoznając w niej córkę Jenny. Zdumienie było tym
większe, że nigdzie nie dostrzegł jej wiecznie czuwającej,
nadopiekuńczej mamy. Podszedł bliżej.
- Cześć - odezwał się cicho, żeby jej nie wystraszyć.
Lexie aż podskoczyła i odwróciła się gwałtownie.
W jej oczach dostrzegł przerażenie. Przez ułamek
sekundy bał się, że dziewczynka odruchowo się cofnie i
spadnie do morza. Za jej plecami ziała czarna przepaść.
Powoli podniósł dłoń.
- Spokojnie, nic ci nie grozi. To ja zrobiłem twojej
mamie zdjęcie wtedy w nocy, pamiętasz? Nazywam się
Reid. Reid Tanner. Jestem dziennikarzem i piszę artykuł
o aniołach. Słyszałem, że ty masz na imię Le-xie.
Lexie milczała.
- Proszę, odsuń się od krawędzi - dodał. Zdecydowanie za blisko podeszłaś.
Dziewczynka odsunęła się od przepaści, ale nadal nie
powiedziała ani słowa.
~ 104 ~
- Gdzie twoja mama? - zapytał Reid. - Założę się, że
bardzo się o ciebie martwi. Jak się tu znalazłaś całkiem
sama?
Lexie zacisnęła wargi w wąską kreskę. Chyba była
równie małomówna jak jej mama. Jednak choć nie
wyrażała zainteresowania pogawędką, najwyraźniej nie
zamierzała też uciekać.
- Pewnie czekasz na anioły - zgadywał Reid. - Sam też
mam nadzieję, że wreszcie je zobaczę.
- Myśli pan, że dziś się pokażą? - zapytała z desperacją
w głosie.
- Nie mam pojęcia. A ty jak sądzisz?
- Bardzo bym chciała. Muszę je o coś zapytać. To
bardzo ważne.
- Z pewnością, inaczej nie przychodziłabyś tu sama.
Twoja mama pewnie nie wie, że tu jesteś, prawda?
- Prosiłam ją wiele razy, żeby tu ze mną przyszła poskarżyła się dziewczynka, odwracając się ku morzu. Zawsze obiecuje, że innym razem. Innym razem.
- O czym chcesz porozmawiać z aniołami?
- Nie mogę panu powiedzieć - oświadczyła, krzyżując
ręce na piersi.
Reid uśmiechnął się i doszedł do wniosku, że
dziewczynka przypomina mu jego samego sprzed wielu
lat. Udaje twardzielkę, choć w głębi duszy szczęka zębami
ze strachu. Lecz Lexie ma matkę, która się nią opiekuje i
zapewne odchodzi od zmysłów. Bardzo chciał ją
odprowadzić do Jenny, jednak podejrzewał, że Lexie nie
pójdzie z nim po dobroci, a ciągnięcie wrzeszczącego i
opierającego się dzieciaka - nie jego własnego - nie będzie
wyglądało zbyt dobrze. Raczej postara się z nią pogadać i
zatrzymać w miejscu, zanim przybiegnie Jenna.
Podejrzewał, że pojawi się w ciągu kilku minut.
~ 105 ~
- To tajemnica? - zapytał spokojnie. Locie
pokiwała głową.
- Będę tu stała, aż się pojawią.
- Wiesz, co? Zaczekam z tobą. Popilnuję cię na wszelki
wypadek.
Zerknęła na niego spod brwi.
- Mogą nie przyjść, jeśli będzie pan tu stał.
- Cóż, nie mogę cię tak zostawić. Anioły wściekłyby się
na mnie, gdybym zostawił cię samą na pustkowiu.
- Anioły nie lubią rozmawiać z dorosłymi. Wolą
rozmawiać z dziećmi. Tak twierdzi Kimmy.
- Kimmy to twoja przyjaciółka?
- Raz widziała anioła. Zgubiła się w parku i nie
wiedziała, jak wrócić. Wtedy pojawiła się piękna pani i
odprowadziła ją do rodziców. Anioły są naprawdę świetne
w odnajdywaniu rodziców. - Lexie spoglądała na niego
przez dłuższą chwilę. Pewnie czuła się zagrożona jego
obecnością, ale była też zaciekawiona. - Zamierza pan
zrobić im zdjęcie? To może im się nie spodobać. Moja
mama nie znosi, kiedy się jej robi zdjęcia.
- Zauważyłem - uśmiechnął się Reid. - Ale przyznaję,
że tego nie rozumiem. Przecież jest bardzo ładna. Tak jak
i ty.
- Wiem. Wyglądam jak anioł. Wszyscy mi to mówią.
Reid uśmiechnął się szerzej. Lexie trochę się odprężyła
i pewnie wystarczy kilka sprytnych pytań, a opowie mu
nawet, dlaczego przyjechały do tego miasteczka i
dlaczego tak unikają ludzi. Z drugiej strony, nie czuł się
komfortowo, wyciągając informacje od dziecka. Nie
wykluczał, że jego pytania mogą obudzić w małej jakieś
traumatyczne wspomnienia. Widział wyraźnie, że Jenna i
Lexie mają poważne
~ 106 ~
kłopoty i ukrywają się przed czymś. Lub przed kimś.
Mógłby w minutę wymyślić dziesięć historii, których
większość prowadziła do niezrównoważonego męża i
ojca. Nie miał pojęcia, co wie, a czego nie wie Lexie, z
każdą chwilą był jednak bardziej ciekawy ich przeszłości.
Może mógłby im pomóc? Przecież to był główny cel
poszukiwania tajemniczych historii. Jednak Jenna nie
chciała jego pomocy. W zasadzie błagała go, żeby się od
niej odczepił.
- Czy ma pan dziecko? - zapytała nagle Lexie.
- Nie - odparł zaskoczony Reid. - Dlaczego pytasz?
- A chciałby pan mieć?
- Sam nie wiem. Słyszałem, że same z nimi kłopoty.
Podobno nawet oddalają się od rodziców bez pozwolenia.
Lexie zmarszczyła brwi. Bystra z niej dziewczynka.
- Musiałam przyjść. To bardzo ważne.
- O co chcesz je zapytać?
- Nie mogę panu powiedzieć. Nie wolno mi rozmawiać
z obcymi - dodała z przekonaniem. - Musi pan sobie stąd
iść.
- Niestety, nie mogę. Sam mam kilka pytań do
aniołów. - Reid spokojnie usiadł na trawie nieopodal
Le-xie. Chwilę później dziewczynka także usiadła, co jakiś
czas zerkając na niego podejrzliwie.
- O co pan chce zapytać? - mruknęła po jakimś czasie.
- Chciałbym wiedzieć, z czego są zrobione ich skrzydła
i jak wysoko potrafią latać.
- Niemądre pytania. Anielskie skrzydła są utkane z
chmur. I mogą na nich latać aż do nieba. Pan nic nie wie
o aniołach!
Reid uśmiechnął się do siebie.
~ 107 ~
- To prawda, niewiele o nich wiem. Jesteś bardzo
mądra na swoje... dziesięć lat?
- Mam siedem lat. Myśli pan, że anioły są jak Święty
Mikołaj? - zapytała nagle. - Wie pan chyba, że Mikołaj nie
daje prezentów niegrzecznym dzieciom. Czy anioły nie
chcą rozmawiać z niegrzecznymi?
- Nie wydaje mi się - odparł Reid uspokajająco.
- A byłaś niegrzeczna? Poważnie
pokiwała głową.
- Nie poszłam do pokoju, choć mama mi kazała.
- Wargi Lexie zadrżały lekko, gdy odwracała głowę.
- Czy pana tatuś bił mamusię? Reid
poczuł ucisk w gardle.
- Mój tata odszedł, kiedy byłem malutki. Nawet go nie
znałem. Wiem jednak, że nikt nie powinien nikogo bić. A
zwłaszcza żaden mężczyzna nie powinien bić kobiety.
- Nawet jeśli była niegrzeczna?
- W żadnym wypadku - potwierdził pewnym tonem.
- Ale czasem tatuś jest chory i nagle wpada w szał i
przypadkiem kogoś uderzy.
- Czy ktoś skrzywdził twoją mamę, Lexie? Twój tata?
Wiedział, że za mocno ją naciska, jednak jeśli ktoś ją
skrzywdził albo bił jej mamę, Reid chciał mieć pewność,
że to się więcej nie powtórzy.
Lexie wyglądała, jakby chciała mu odpowiedzieć,
jednak w tej samej chwili minęła ich hałaśliwa grupka
osób. Dziewczynka otrząsnęła się, przyciągnęła kolana do
brody i oplotła nogi ramionami. Kiedy gwar rozmów
ucichł, powiedziała:
- Kimmy mówi, że anioły widzą wszystko. Że mogą ci
się ukazać, kiedy czujesz się samotny i zagubiony.
~ 108 ~
Mogą cię pocieszyć, kiedy jesteś zraniony. A czasami
odnajdują zaginionych.
- Tego pragniesz? By anioły kogoś odnalazły? Lexie
spojrzała mu w oczy.
- Myśli pan, że mogą to zrobić?
- Kogo chciałabyś znaleźć?
Lexie otworzyła usta, lecz jej odpowiedź zagłuszył
ostry, rozpaczliwy okrzyk Jenny. Dziewczynka poderwała
się na równe nogi. Reid także wstał i starał się zachować
spokój. Wiedział, że Jenna nie będzie zachwycona, kiedy
go znajdzie w towarzystwie córki.
Chwilę później Jenna wyłoniła się z mroku i chwyciła
Lexie w ramiona.
- Prawie umarłam ze strachu, Lexie! - Cała się trzęsła,
ściskając dziewczynkę ze wszystkich sił.
- Przepraszam - wyjąkała Lexie. - Tak bardzo chciałam
zobaczyć anioły.
- Nie ma ich tu! - Jenna rzuciła Reidowi nienawistne
spojrzenie. - To ty ją tu przywlokłeś?
- Nie. Szedłem na klify i zobaczyłem ją tu samą. Nie
chciałem jej przestraszyć i zabierać stąd na siłę.
Pomyślałem, że zaraz przybiegniesz, więc zaczekałem. I
oto jesteś. Wraz z połową tego miasteczka.
Jenna spojrzała na tłum gęstniejący na ścieżce.
- Mój Boże - mruknęła. - Wszystko w porządku! wykrzyknęła do ludzi. - Nic jej nie jest. Dziękuję wam.
- Tak mi przykro, że spuściłam ją z oka - wybuch-nęła
jakaś kobieta. W ramionach trzymała dziecko, a tuż obok
stała dziewczynka w wieku Lexie. Twarz kobiety była
purpurowa ze wstydu.
- Nic się nie stało, Robin. To nie twoja wina. Lexie,
przeproś panią Cooper za to, że się oddaliłaś.
- Przepraszam panią - wymamrotała Lexie ze
wzrokiem utkwionym w ziemię.
~ 109 ~
- Już dobrze, Lexie. Śmiertelnie nas przeraziłaś
- wyznała Robin. - Chyba pójdziemy już do domu.
- Zerknęła ciekawie na Reida i Jennę. - Wracacie z
nami?
- Muszę odsapnąć. Zaraz wracam - odparła Jenna.
- Jesteś pewna? Znasz tego faceta? - zapytała szeptem.
- To dziennikarz - powiedziała Jenna. - Spotkałam go
kilka razy. Dziękuję ci za troskę.
- Wciąż czuję się winna. Nie powinnam była spuszczać
dziewczynek z oka. Gdyby coś się stało, nigdy bym sobie
nie wybaczyła.
- Na szczęście nic się nie stało. To naprawdę nie twoja
wina, Robin. To Lexie uciekła. Lexie, pożegnaj się z
Kimmy.
Lexie posłusznie pożegnała przyjaciółkę. Kimmy
pomachała jej dłonią.
- Jak na osobę ceniącą prywatność, masz zadziwiający
dar bycia w centrum uwagi - stwierdził Reid, gdy zostali
sami.
- Lexie, jak się tu dostałaś? - zignorowała go Jenna. On cię tu przyprowadził?
- Nie, przyszłam sama.
- Przecież mówiłem - wzruszył ramionami Reid.
- Dlaczego wciąż wchodzisz mi w drogę? - zapytała
napastliwie Jenna.
- To bardzo małe miasteczko. Szedłem właśnie
porozmawiać z poszukiwaczami aniołów. - Ruchem
głowy wskazał grupę osób sterczącą wciąż przy barierce.
- Nie będziemy cię dłużej zatrzymywać. Idziemy do
domu.
- Nie! - tupnęła Lexie. - Muszę zaczekać na anioty-
- Lexie, nie kłóć się ze mną.
~ 110 ~
- Nigdy nie chcesz tu ze mną przyjść! Ja chcę zobaczyć
anioły. Mogą się tu zjawić w każdej chwili. Wiem, że
przyjdą! Muszę z nimi porozmawiać!
Reid czekał, aż Jenna powie Lexie, że anioły nie
istnieją. Że to tylko bajka. Jednak nie odzywała się,
wyraźnie walcząc ze sobą. Wreszcie powiedziała:
- Kochanie, to nie jest dobry czas na spotkanie z
aniołami. Przyjdziemy innym razem.
- Ja nigdzie nie idę! - oświadczyła Lexie.
Reid z uciechą obserwował burzę w oczach Jenny.
Widział, że waha się między zrobieniem dziecku sceny na
jego oczach i poddaniem się kaprysowi córki.
- Jest tak samo uparta jak ty - roześmiał się Reid. Nadchodzi mgła. Niedługo nas obejmie.
Jenna spojrzała w stronę morza.
- Masz rację. - Pogłaskała Lexie po głowie. - Myślę, że
możemy zostać jeszcze kilka minut. Kiedy nadejdzie
mgła, nic już nie zobaczymy. Będziemy musiały wrócić
innego dnia.
- Mam nadzieję, że anioły się pośpieszą - westchnęła
Lexie, wyplątując się z objęć Jenny. Stanęła bliżej
urwiska i zapatrzyła się w przestrzeń.
- Nie podchodź bliżej - ostrzegła Jenna.
Lexie prychnęła. Odsunęła się kilka metrów w bok.
Najwyraźniej była przekonana, że ma większe szanse na
rozmowę z aniołami, jeśli będzie sama.
- Co ci powiedziała? - zapytała szeptem Jenna.
- Wyznała wszystkie wasze sekrety.
Jenna zadrżała.
- Nie, na pewno nie - upierała się.
- Masz rację - zgodził się Reid. - Powiedziała, że kogoś
szuka. Uważa, że anioły mogą tę osobę odnaleźć. Zamilkł na chwilę, dając Jennie szansę na wyjaśnienia.
Rzecz jasna, milczała jak zaklęta. - Zgaduję, że skoro chce
rozmawiać z aniołami, a jej ojciec
~ 111 ~
nie żyje, to musi to mieć coś wspólnego z nim właśnie.
- Reid przysunął się do Jenny. Usłyszał, jak wstrzymuje
oddech i zastyga, czując jego bliskość, ale się nie
odsunęła. - On wcale nie zginął, prawda? - wyszeptał.
- Oczywiście, że zginął - odparła machinalnie.
- Dlatego Lexie chce rozmawiać z aniołami. - Odwróciła
głowę, jakby bała się, że Reid wyczyta prawdę z jej oczu.
- Nie wierzę ci - stwierdził. - Myślę, że on cię
skrzywdził, a być może skrzywdził także Lexie. I dlatego
ukrywacie się w Zatoce Aniołów.
- Powinieneś się skupić na artykule.
- A ty powinnaś pójść na policję. Niech ci pomogą.
- Nie potrzebuję pomocy. I wcale się nie ukrywamy.
Przechodzimy... żałobę. Lexie chce rozmawiać z aniołami,
bo chce być pewna, że niebo naprawdę istnieje. I że ktoś,
kogo kochała, już tam jest.
- Ktoś, kogo także ty kochałaś? - zapytał bezwiednie.
Spojrzała mu w oczy.
- Owszem. Ktoś, kogo bardzo kochałam.
Jej słowa były jak cios. Nie mógł tego zrozumieć.
Przecież prawie jej nie zna. Nie powinien dbać o to, kogo
kochała albo nadal kocha. Może jej mąż naprawdę nie
żyje i nie jest osobą, przed którą Jenna się ukrywa,
jednak Reid miał pewność, że się ukrywają. Była
zdecydowanie zbyt przerażona i... skryta.
- Żal po utracie jest zdumiewającym doświadczeniem
- stwierdził. - Nie czyni cię tchórzem kryjącym się przed
własnym cieniem, lecz dodaje odwagi, bo najgorsze już
się stało. Kiedy tracisz kogoś i nie możesz go już
odzyskać, przestajesz dbać o to, co stanie się z tobą. Ty
jednak wcale się tak nie zachowujesz. Zachowujesz się jak
zwierzę schwytane raz w pułapkę
~ 112 ~
i cudem ocalone. Uciekasz na oślep, bojąc się niewoli. I
panicznie boisz się o Lexie. - Na chwilę umilkł. - Wiesz?
Zapytała mnie, czy tatuś powinien bić mamusię.
- Nie - wymamrotała Jenna, blednąc jak ściana.
- Niestety tak. Czy ukochany mąż cię bił? - Nagle
doznał olśnienia. - Oddałaś mu? A może go zabiłaś?
Dlatego uciekacie? Dlatego boisz się policji?
Jenna zacisnęła pięści.
- Nikogo nie zabiłam. Masz wybujałą wyobraźnię.
Powinieneś pisać powieści.
- Nie muszę mieć racji za każdym razem. Wiem
jednak, że mnie okłamujesz. I założyłbym się o życie, że
przed kimś uciekasz.
- Nie zakładasz się o własne, Reid. Zostaw nas w
spokoju. Proszę.
Odsunęła się od niego i podeszła do córki. Chciała ją
objąć, lecz Lexie niecierpliwym ruchem ramion strząsnęła
jej ręce. Jenna stanęła obok, obejmując się w pasie. Reid
patrzył na nie i wydawało mu się, że widzi dwie
najbardziej samotne istoty na świecie. Więc jest ich troje.
Stał przez długie minuty, czekając na mgłę, która
zasłoni im widok. Czuł, że powinien je zostawić, nie był
jednak w stanie się ruszyć. Wydawało mu się, że znalazł
się w potrzasku i nie wie już, kim jest i po co tu przyszedł.
Od wczesnej młodości przyświecał mu jeden ceł, który
pękł jak mydlana bańka. Reid nie był już
rozchwytywanym reporterem sprzedającym szokujące
historie. Wiedział jednak, że pisanie bzdur dla tablo-idów
również nie jest jego przeznaczeniem. Mylił się, sądząc,
że będzie w stanie robić to dla pieniędzy, nie dbać o to, co
pisze i dla kogo.
~ 113 -
A Jenna i Lexie poruszyły w nim dawne struny.
Zapragnął być znów dawnym Reidem Tannerem. Czy
mógł do tego wrócić? I czy chciał?
- Czas na nas, Lexie - odezwała się Jenna.
- Wciąż widzę fale - zaprotestowała Lexie.
- Jest już późno. Wrócimy innego dnia.
- Zawsze tak mówisz, ale nigdy tu ze mną nie
przychodzisz.
- Lexie... - Jenna chciała chwycić dziewczynkę za rękę,
ale mała odskoczyła.
- Zostaw mnie! - krzyknęła przenikliwie. - Nie chcę z
tobą iść! To nie jest mój dom i nie chcę dłużej grać w
twoje głupie gierki! Nie chcę nikogo udawać. Chcę do
mamy!!! - Rozpłakała się rozdzierająco.
Reid wpatrywał się w tę scenę ze zdumieniem. Le-xie
chce do mamy?
Jenna chwyciła łkającą dziewczynkę na ręce i pobiegła
w stronę miasteczka. Reid był zbyt zszokowany, by się
ruszyć.
Jenna nie jest matką Lexie? Więc kim jest, na Boga?
Rozdział 9
Jenna doskonale wiedziała, że Reid za nią pójdzie.
Dziwiła się tylko, że na jego stukanie do drzwi czekała aż
godzinę. Miała wielką pokusę spakować walizki i ruszyć
na oślep autostradą, byle dalej, jednak Lexie była w
fatalnym stanie i gdy wreszcie wypłakała wszystkie łzy,
spokojnie zasnęła. W białej nocnej koszulce wyglądała jak
aniołek. Jej złote włosy rozsypały się na poduszce jak
wachlarz. Oczy miała podpuch-nięte od płaczu. Smutny,
zapłakany aniołek. Jenna nie miała pojęcia, jak jej
pomóc.
Ponownie rozległo się natarczywe stukanie do drzwi.
Jenna cicho zamknęła sypialnię Lexie. Wyjrzała przez
judasza i odetchnęła z ulgą, widząc, że Reid przyszedł
sam. Przynajmniej nie wezwał gliniarzy.
Otworzyła drzwi i odsunęła się trochę. Reid wszedł bez
słowa.
Przez długą chwilę przypatrywali się sobie w
milczeniu.
- Co tak długo? - zapytała niegrzecznie Jenna. Zahaczyłeś o komisariat?
- A powinienem? - odparł Reid. - Nie.
Wytrzymał jej spojrzenie.
- Kim jesteś?
~ 115 ~
- Pytasz serio, czy może znasz już odpowiedź?
- prychnęła Jenna. - Naprawdę tropisz anioły czy może
raczej mnie?
- Ktoś cię ściga?
- Owszem. Ktoś, kto chce skrzywdzić mnie i Lexie.
- Nie pracuję dla tej osoby, kimkolwiek jest.
- Chciałabym w to wierzyć. Zadzwoniłam do
„Spotlight Magazine". Sekretarka nigdy o tobie nie
słyszała.
- Ja zaś nigdy nie byłem w redakcji. Jestem wolnym
strzelcem. Ale nie przyszedłem tu opowiadać o sobie i
dobrze o tym wiesz. - Przewiercał ją wzrokiem na wylot. Nie jesteś mamą Lexie, prawda?
Jenna odetchnęła głęboko i uparcie milczała.
- Może powinienem jednak porozmawiać z policją
- stwierdził Reid, ruszając ku drzwiom.
- Zaczekaj! - Najwyraźniej będzie musiała mu
powiedzieć choćby część prawdy. - Masz rację. Nie jestem
jej mamą.
Odwrócił się powoli. - I
co dalej?
- Usiądź, proszę. - Będzie musiała przekonać Reida
Tannera, by zachował jej sekret. To może potrwać.
Weszła do salonu i rzuciła się na fotel. Reid usiadł na
brzegu sofy. Nie przestawał wpatrywać się w jej twarz.
Jego skupiony wzrok poruszał ją bardziej niż
czyjekolwiek spojrzenie. Utkwiła spojrzenie w drewnianej
podłodze, usiłując zebrać myśli.
- Porwałaś Lexie? - zapytał nagle.
Poderwała głowę.
- Nie! Skąd ci to przyszło do głowy?
- Powiedziała, że nie chce już udawać twojej córki. Że
chce wrócić do domu.
- Jestem jej ciotką. Lexie jest córką mojej starszej
siostry, Kelly.
~ 116 ~
- A gdzie jest Kelly?
Jenna zacisnęła palce na oparciach fotela.
- Kelly nie żyje. Od dwóch miesięcy. - Nie mogła
uwierzyć, że powiedziała to na głos. Była tak zaaferowana
ucieczką i opieką nad Lexie, że nie dała sobie ani chwili
na żal i rozpacz. Teraz też nie mogła sobie na nie
pozwolić.
- Skąd więc to udawanie? Dlaczego zmuszasz małą
dziewczynkę do ukrywania takiej straty?
- To skomplikowane.
- Jeśli powiesz mi prawdę, może będę mógł ci pomóc.
- A może nie będziesz chciał.
Reid zastanawiał się przez chwilę. Wreszcie przechylił
głowę.
- Wypróbuj mnie.
- Nie mogę ci powiedzieć wszystkiego. Mogę tylko
powiedzieć, że moja siostra była piękna, miła i dobra.
Została zamordowana. Morderca zabije także Lexie i
mnie, jeśli nas znajdzie.
- Dlaczego?
- Nie mogę ci powiedzieć. Reid
pokręcił głową.
- Dlaczego nie poprosisz policji o pomoc? Skoro
zamordował twoją siostrę, powinien za to zapłacić.
- Są na złym tropie. Ruszyli po niewłaściwych śladach.
- Morderca ich pokierował? - Tak.
Reid patrzył na nią przenikliwie. Czuła się z tym
strasznie. Był stanowczo zbyt bystry. Jeśli da mu za wiele
wskazówek, będzie w stanie poskładać wszystkie klocki.
Do tego nie mogła dopuścić.
- Czy policja wie, gdzie jest Lexie?
- Nie wiem.
~ 117 ~
- Domyślam się, że rozmawiamy o jej ojcu. To on jest
mordercą, prawda? Lexie mówiła mi, że tata bił mamę.
Nietrudno się domyślić, że agresja rosła.
Jenna wstrzymała na chwilę oddech.
- Lexie naprawdę ci to powiedziała?
- W pewnym sensie. Tak było? Twój szwagier zabił
swoją żonę?
- Nikt w to nie wierzy - westchnęła Jenna. - Nie wiem,
co dokładnie zapamiętała Lexie, a ona nigdy o tym nie
mówi. Nie mogę uwierzyć, że powiedziała coś takiego
właśnie tobie. Przecież jesteś obcy.
- Potrafię słuchać i wzbudzać zaufanie. Jak on się
nazywa, Jenno?
Przygryzła dolną wargę, żeby nie powiedzieć zbyt
wiele. Reid naprawdę potrafi słuchać. Ciepłym
spojrzeniem zachęca do wyznań, jednak nie mogła mu
przecież zaufać. Miała zbyt wiele do stracenia.
- Nie mogę. Im więcej ci powiem, tym większe
niebezpieczeństwo będzie groziło Lexie.
- A może będę w stanie ją ochronić - sprzeciwił się
Reid. - Wiem tylko tyle, ile mi powiesz. A może porwałaś
Lexie spod sklepu albo z placu zabaw, wymyśliłaś całą
historię i kazałaś jej udawać, że jest twoją córką,
wmawiając jej, że tatuś zabił mamusię.
- Chyba oszalałeś! - wybuchnęła Jenna. - Lexie jest
moją siostrzenicą, musisz mi wierzyć.
Teorie Reida bardzo ją zaniepokoiły. Nie wiadomo, co
jeszcze wymyśli! Co więcej, naprawdę nie wydawał się
przekonany.
- Sam już nie wiem, w co mam wierzyć.
- Przecież widziałeś mnie z Lexie. Wiesz, że ją kocham
i zrobię dla niej wszystko! - wyznała z naciskiem. - Nigdy
nie chciałam jej skrzywdzić. Robię to wszystko tylko po
to, by ją chronić. Poza tym to nie twoja sprawa. Nie
mieszkasz tutaj. Nie jesteś glinia-
~ 118 ~
rzem. Jesteś dziennikarzem, który podobno pisze artykuł
o aniołach! - Nagle ją olśniło. - Już wiem, o co ci chodzi!
Węszysz za ciekawszą historią! Dlatego tak się
interesujesz mną i Lexie.
- Być może - przyznał. Jenna
prawie spadła z fotela.
- Jak śmiesz wtykać nos w nie swoje sprawy? Jeśli jest
coś, co na pewno zaszkodzi mnie i Lexie, to rozgłos!
- Nie chodzi o to, czego ty potrzebujesz i czego się
obawiasz. Chodzi o prawdę.
- Prawdę? Prawda jest taka, że ta mała dziewczynka,
która ściga anioły, żeby oddały jej matkę, jest w
niebezpieczeństwie. A rozgłos tylko jej zagrozi.
- Znów mogę powiedzieć jedynie, że to twoja wersja
historyjki.
- To nie jest historyjka! - Chłód Reida doprowadzał
Jennę do wściekłości. Nie miał pojęcia, z czym igra i czym
ryzykuje. Może dla niego to tylko kolejny materiał,
jednak dla niej to dosłownie sprawa życia lub śmierci. Proszę, zostaw to - szepnęła bezradnie. - Czasami prawda
niszczy nie tę osobę, której się to należy.
- Kłamstwo także ma niszczącą moc - stwierdził sucho
Reid. - Podobnie jak zdrady i oszustwa. Nie byłabyś
pierwszą osobą, która sprzedała mi kłamliwą wersję ze
łzami w oczach i głosem drżącym z niepokoju.
W jego głosie brzmiała nieprzezwyciężona gorycz,
wokół oczu zaległy cienie.
- O kim mówisz? - zapytała.
- To nie ma znaczenia. Reid
wstał raptownie.
Jenna także poderwała się z fotela. Nie wiedziała, co
Reid zamierza, nie była też pewna, co chciałaby, żeby
zrobił. Delikatnie dotknęła jego ramienia.
~ 119 -
- Proszę. Nie...
- Co „nie"?
- Nie mów nikomu. To prawda, że nie jestem mamą
Lexie. Nie wykorzystaj mnie, żeby opublikować kolejny
materiał. Proszę, zostaw nas i zapomnij, o czym mówiła ci
Lexie. Odejdź. Proszę.
Wpatrywał się w nią przez chwilę, lecz zamiast odejść,
zbliżył się o krok. Utkwił w jej twarzy mroczne
spojrzenie.
- Bardzo chciałem was zostawić - wyznał. - Przez
ostatnią godzinę przekonywałem się, że powinienem
odejść. Prawie rok temu porzuciłem pisanie takich
artykułów. Miałem dość grzebania się w ludzkim życiu.
Dość gonienia za prawdą. A potem spotkałem ciebie.
Kobietę, która skoczyła do wody, by ratować nieznajomą,
ryzykując nie tylko własne życie, ale także sekrety,
których zazdrośnie strzeże. - Reid pokręcił głową. Naprawdę chciałem zostawić ciebie i Le-xie w spokoju,
udawać, że niczego nie słyszałem i że to nie moja sprawa.
Okazuje się jednak, że nie jestem w stanie...
Opuszką palca pogłaskał ją po policzku. Jenna
wstrzymała oddech.
- I nie ma to nic wspólnego z moim zawodem - ciągnął
cichym głosem Reid. - Nie mogę przestać o tobie myśleć.
Co gorsza, nie mam pojęcia, kim jesteś. Bezduszną
kłamczuchą
czy
kobietą
w
straszliwym
niebezpieczeństwie.
Musnął palcem wargi Jenny i uniósł ku sobie jej twarz.
Krew zawrzała jej w żyłach. Czuła, jak brodawki
twardnieją pod cienką bluzą. Fala nieopanowanego i
zupełnie niechcianego pożądania przeszyła jej ciało.
Zagryzła dolną wargę, wiedząc, że nic nie powinno się
między nimi wydarzyć. Kiedy jednak wzrok Reida
powędrował ku jej ustom, zadrżała z niecier-
~ 120 ~
pliwości. Pochylił się ku niej tak powoli, że miała
mnóstwo czasu, by się odsunąć. A jednak zastygła bez
ruchu.
Pragnęła poczuć smak jego warg. Pragnęła, by otoczył
ją ramionami i przyciągnął do swego sprężystego ciała.
Chciała stracić dla niego głowę... choć na chwilę. Na
krótką chwilę, kiedy nie będzie musiała być opiekuńcza,
czujna i dzielna.
Zatraciła się w pocałunku, rozchylając bezwiednie
wargi. Reid delikatnie wsunął pomiędzy nie język.
Obejmując Jennę w talii, przygarnął ją do siebie. Wtuliła
w niego nabrzmiałe piersi i mała iskierka, jaka zapłonęła
między nimi już w czasie pierwszego spotkania, buchnęła
jasnym płomieniem.
Nigdy dotąd nie czuła się tak spragniona czyjegoś
ciała. Wsunęła dłonie pod jego koszulkę, czując pod
palcami twarde mięśnie. Miała szaloną ochotę zerwać z
niego ubranie i to samo zrobić ze swoim. Chciała się z
nim kochać. To niemądre, szalone, niebezpieczne.
Niemożliwe!
To Reid zakończył pocałunek. Oddychał płytko,
patrząc jej w oczy. Czuła jego gorące palce na skrawku
nagiej skóry między brzegiem koszulki a dżinsami.
Wyglądał, jakby naprawdę chciał ją puścić, ale nie był w
stanie się do tego zmusić. Jenna czuła się tak samo. To
był nieodpowiedni mężczyzna w nieodpowiednim czasie.
Nie mogła go wpuścić ani do serca, ani do życia.
- Proszę, puść mnie - szepnęła.
- Próbuję - odparł chrapliwie. - Co to było, do cholery?
- Szaleństwo. - Jenna delikatnie ujęła go za dłonie i
wyplątała się z objęć. - To nie powinno było się wydarzyć.
Zwykle nie zachowuję się tak nieodpowiedzialnie.
~ 121 ~
- Więc dlaczego...?
- Bardzo mi się podobasz - przyznała z zakłopotaniem.
- Okropnie mi to nie na rękę.
- Ja także nie szaleję z radości.
Jenna odetchnęła głęboko.
- I co teraz? Co z tym zrobimy?
Reid patrzył na nią przez chwilę. Jenna nie wiedziała,
o czym myśli, lecz z każdą sekundą jego wzrok stawał się
chłodniejszy. Wreszcie zapytał:
- Chciałaś mnie przeciągnąć na swoją stronę tym
pocałunkiem? Przekonać mnie, żebym cię więcej nie
dręczył niewygodnymi pytaniami? Nie szedł na policję?
Czy to był kolejny ruch w twojej grze?
Jenna zatrzęsła się ze złości.
- Nie prowadzę żadnej gry. Ale być może powinnam ci
zadać to samo pytanie. Sądziłeś, że kiedy mnie
pocałujesz, opowiem ci wszystko ze szczegółami? To był
twój sposób na wydobycie ze mnie najmroczniejszych
sekretów?
Reid nie odpowiedział. Jego urywany oddech w
magiczny sposób dopasowywał się do przyspieszonego
bicia serca Jenny. Nagle mężczyzna odwrócił się i
wyszedł.
Przez długą chwilę Jenna trwała w bezruchu. Co on
teraz zrobi? Pójdzie na policję? Zacznie szukać? A może
zostawi je w spokoju? Zwalczyła pokusę wyruszenia za
nim w pościg. Nie mogła wyjść z domu i zostawić Lexie.
Opadła na sofę, dotykając bezwiednie warg. Jeden
pocałunek kompletnie nią owładnął. Nigdy wcześniej nie
była do tego stopnia oszołomiona czyjąś bliskością. I to
mężczyzny, którego nie znała i któremu nie ufała. Co za
szaleństwo! Musi to jakoś naprawić. Tylko jak? Reid nie
wyglądał na kogoś, kto się łatwo poddaje.
~ 122 ~
Przez chwilę zastanawiała się, czy chciałaby, żeby się
poddał i dał im spokój. Może rzeczywiście mógłby im
pomóc? Jednak Kelly wyraziła się jasno i przejrzyście.
Błagała, by nikomu nie mówić, nie ufać nikomu i nie
wierzyć w czyjekolwiek zapewnienia. Kelly dobrze
wiedziała, o czym mówi. Jenna miała nadzieję, że nigdy
się nie dowie. Wystarczyło jej to, że musi postępować
dokładnie według wskazówek siostry.
Ze zdumieniem podniosła wzrok na zaspaną Lexie.
- Co tu robisz, skarbie?
- Pić mi się chce - mruknęła dziewczynka, wdrapując
się jej na kolana.
- Przyniosę ci wody - uśmiechnęła się Jenna,
uradowana, że Lexie nie weszła do salonu kilka minut
wcześniej. - Wracaj do łóżka, przyniosę ci szklankę.
Wargi Lexie zadrżały nagle.
- Przepraszam.
Powiedziałam
prawdę,
ale
przepraszam.
- Wiem, kochanie - westchnęła Jenna. Jak strasznie
pomieszane musi mieć w głowie jej siostrzenica, która
czuje się winna, bo powiedziała prawdę... Na szczęście
żyje, jest cała i zdrowa. I bezpieczna. Przynajmniej w tej
chwili. Tylko to się liczy.
- Może pan Tanner nikomu nie powie - zastanawiała
się Lexie.
- Może masz rację. - Jenna odgarnęła Lexie włosy z
twarzy.
- Tęsknię za mamusią - poskarżyła się dziewczynka.
Serce Jenny ścisnęło się z bólu.
- Ja też bardzo za nią tęsknię.
- Chciałam się zapytać aniołów, czy mama u nich jest i
czy dobrze się tam czuje. I czy mogłaby czasem do nas
przyjść. Niebo jest strasznie daleko...
- To prawda - odrzekła Jenna, przytulając
dziewczynkę. - Ale mama na pewno przez cały czas cię
wi-
~ 123 ~
dzi i będzie cię zawsze kochała. Kiedy spogląda z nieba na
ziemię, chciałaby widzieć, że świetnie się bawisz z
przyjaciółmi, pilnie uczysz się w szkole i jesteś szczęśliwa.
Chciałaby widzieć, jak się śmiejesz i skaczesz z radości.
Tego właśnie pragnie, skarbie.
Jenna czuła ucisk w gardle, myśląc o tych wszystkich
chwilach, w których jej siostra nie weźmie już udziału.
Lexie wybierająca pierwszy stanik. Jej pierwszy
pocałunek. Po raz pierwszy złamane serce. Matura.
Wesele. Wnuki. Kelly nie będzie częścią życia swojej
córki. To takie niesprawiedliwe! Powinna wciąż żyć, być
tu z nimi. Lexie zasługuje na matkę. To po prostu nie do
zniesienia.
- Kiedy się uśmiecham, mama myśli, że wcale za nią
nie tęsknię - stwierdziła Lexie z zatroskaniem.
Jenna odchrząknęła.
- Nie powinnaś tak myśleć, skarbie. Mama chce, żebyś
była szczęśliwa. Chce patrzeć na twój uśmiech, a nie na
łzy.
- Wcale nie chce mi się uśmiechać.
- Wiem - szepnęła Jenna.
Wargi Lexie znów drżały.
- Chcę tylko jeszcze raz zobaczyć mamę. Chcę jej
powiedzieć, że bardzo żałuję, że nie zostałam wtedy w
pokoju, jak mi kazała.
- Och, Lexie! Mama na pewno się na ciebie nie
gniewa.
- Ale nie zdążyłam się z nią pożegnać. Nie
powiedziałam jej, że ją kocham. - Lexie spojrzała jej w
oczy. - Mama nic nie wie. Poszła do nieba i nie wie.
Jenna miała wrażenie, że za chwilę pęknie jej serce.
Sama także nie zdążyła się pożegnać. Nie powiedziała
siostrze, że ją kocha, że żałuje tylu lat w oddaleniu,
wzajemnej niechęci i nieufności. I tego, iż czuje się tak
~ 124 ~
strasznie winna, że nie wiedziała, kiedy życie Kelly stało
się piekłem.
Dlaczego nie były ze sobą bliżej? Dlaczego nie była w
stanie zrezygnować nawet z godziny swego życia, by się
spotkać z siostrą? Dlaczego nie dostrzegała wyraźnych
znaków, że Kelly cierpi? Gdyby tylko mogła cofnąć czas,
zmieniłaby tak wiele!
Jednak czasu nie da się cofnąć. I patrząc na
zasmuconą, zapłakaną Lexie, Jenna wiedziała, że jedyne,
co jest w stanie zrobić, to dać dziewczynce tyle miłości,
oddania i bezpieczeństwa, ile mieści się w jej sercu.
- Mamusia zna wszystkie twoje myśli, skarbie. Wie, że
ją kochasz i że nie zdążyłyście się pożegnać. Wie, że
bardzo za nią tęsknisz. Ale nie chce, żebyś się wciąż
smuciła. - Jenna położyła dłoń na piersi dziewczynki. Mamusia mieszka tutaj, w twoim sercu. I zawsze będzie z
tobą. Kiedy chcesz ją zobaczyć, zamknij oczy. Ona
przyjdzie.
Lexie posłusznie zamknęła oczy.
- Widzę ją - szepnęła po chwili. - Uśmiecha się do
mnie.
Łza spłynęła po policzku Jenny. Starła ją
zdecydowanym ruchem. Gdyby się teraz załamała, nie
byłaby chyba w stanie się podnieść. A tego właśnie nie
mogła zrobić.
***
Reid duszkiem wypił dwa kieliszki tequili i poprosił o
trzeci. W telewizorze nad barem trwał półfinałowy mecz,
lecz Reid nie był w stanie się na nim skupić. Myślał tylko
o Jennie i nie wiedział zupełnie, co ma zrobić w jej
sprawie. Z jednej strony pragnął tylko wrócić do jej domu
i dokończyć to, co zaczęli. Od wielu lat nie czuł się tak
napalony. Nie potrafił sobie po-
~ 125 ~
radzić z burzą pożądania i ekscytacji siejącą spustoszenie
w jego ciele. Powinien się z nią kochać, jednak to tylko
skomplikowałoby sprawy. Musi to przemyśleć. Porządnie
przeanalizować.
Choć wszystko, co mówiła Jenna, mogło być
kłamstwem, instynkt podpowiadał mu, że przynajmniej w
kilku szczegółach nie minęła się z prawdą. Wychodząc z
takiego założenia, był w stanie sam wypełnić luki. Jenna i
Lexie uciekają przed kimś. Prawdopodobnie przed ojcem
Lexie. Matka dziewczynki została zamordowana,
najwyraźniej przez swego męża. Według słów Jenny,
policja podjęła niewłaściwy trop. Mordercą jest ojciec
Lexie, musi więc mieć wielką władzę, skoro udało mu się
wpłynąć na bieg dochodzenia. Policja zawsze w pierwszej
kolejności sprawdza współmałżonka.
Pytanie brzmi - co ma w tej sytuacji zrobić Reid. Bez
trudu mógłby się dowiedzieć, kim naprawdę jest Jenna i
kim byli rodzice Lexie. Miał kontakty, gdzie trzeba. Do
diabła, mógłby nawet pójść na komisariat w Zatoce
Aniołów i powiedzieć im, że podejrzewa, iż Jenna nie jest
matką Lexie. Mógł opublikować wstrząsający materiał i
wrócić do gry.
Przy okazji mogła zginąć Lexie, a być może również
Jenna. Musi wiedzieć więcej, zanim postanowi udać się
na policję. Popełnił już jeden błąd, całując ją. Boże, jakaż
ona jest słodka! Nie spodziewał się zresztą, że Jenna
odda mu pocałunek. Pod maską obojętności kryła się
namiętna, pełna pasji kobieta. Powinien był się tego
spodziewać. Jej muzyka dotknęła go do żywego, więc nic
dziwnego, że pocałunek tak go poruszył. Nie przewidział,
że jeden pocałunek, jeden dotyk i będzie chciał zedrzeć z
niej ubranie, zanieść do łóżka i nigdy więcej nie wstawać.
- 126 ~
Z drugiej strony, Jenna jest przerażona i na pewno
woli go mieć po swojej stronie. Któż może wiedzieć, jakie
są jej motywy? Jeszcze wczoraj mówiła, że się go boi.
Dość prędko się z tym uporała. Nie chciał wierzyć, że
udawała namiętność, lecz czy mógł jej zaufać? Łatwiej
było podejrzewać ją o najgorsze i nie dać się zaskoczyć,
niż ufać i doznać zawodu.
Michael Murray postawił przed nim kolejny kieliszek.
- Życzy pan sobie całą butelkę? - zapytał przeciągle.
Reid już wcześniej uciął z nim sobie krótką
pogawędkę. Wiedział, że w małym miasteczku barman
jest nieocenionym źródłem informacji.
- Być może - odparł, pochłaniając zawartość kieliszka
jednym haustem.
- To musi być kobieta - zawyrokował Michael. Bez
pytania napełnił kieliszek. - Kiedy zerwałem z ostatnią
dziewczyną, tak się spiłem, że przez dwa kolejne dni
wypluwałem z siebie wnętrzności. Nie warto.
- Dzięki - mruknął Reid, wpatrując się ponuro w
kieliszek.
- Kim ona jest?
- Cierniem w tyłku.
- Jak one wszystkie.
- Celne. - Reid przełknął kolejny kieliszek, a Michael
poszedł obsłużyć innego klienta. Pub był koszmarnie
zatłoczony. Po zakończeniu letniego festynu wszyscy
przenieśli się do Murraya.
- Samotny? - zapytała kobieta, siadając obok Reida.
Miała na sobie obcisłą sukienkę i długie włosy utlenione
na jasny blond. Niedawno przekroczyła trzydziestkę i
najwyraźniej szukała klienta. Była szczupła i bardzo
ładna, ale przypominała mu matkę. Na pewno nie
ucieszyłoby jej takie porównanie.
- Kupisz mi drinka? - zapytała.
~ 127 ~
Już chciał pokiwać głową, gdy usłyszał echo głosu
Allison. „Ona nie jest dla ciebie, Reid. Zawsze uganiasz
się za nic niewartymi kobietami. Zasługujesz na kogoś
lepszego. Dlaczego rozmieniasz się na drobne? Przestań
chodzić na łatwiznę. Wiesz przecież, czego tak naprawdę
chcesz, a wcale nie chcesz tej la-luni".
Otrząsnął się. Najwyraźniej wypił za dużo tequili.
Nagle kątem oka złowił ciemną, na wpół ukrytą w mroku
sylwetkę kobiety siedzącej przy przeciwległym krańcu
baru. Światła odbijające się od butelek połyskiwały na
rudych włosach. Na wargach igrał wszystkowiedzący
uśmieszek. Reid zacisnął palce na krawędzi blatu. Kobieta
odwróciła się do światła i przez chwilę Tanner był
przekonany, że to Allison. Miała na sobie tę samą czarną
sukienkę, w której widział ją po raz ostatni. Sięgnęła do
łańcuszka i powoli ucałowała kołyszące się na nim
serduszko. Reid dał jej to serduszko, kiedy urodził się
Cameron. Zdumiony, poderwał się na równe nogi. To
musi być złudzenie, choć wydaje się tak żywa, tak
namacalna. Wygląda... jak żywa. Zupełnie inaczej niż w
ostatniej chwili. Wtedy jej ciało było zimne, zastygłe w
nienaturalnej pozycji. Skóra biała jak śnieg.
- A ty dokąd? - zapytała blondynka. - Myślałam, że
właśnie się zaprzyjaźniamy.
Nie odpowiedział. Musiał dotrzeć do Allison. Ktoś
stanął mu na drodze i Reid odepchnął go na bok
zdecydowanym ruchem.
- Uważaj! - wykrzyknął mężczyzna, chwiejąc się na
nogach.
- Zejdź mi z drogi - warknął Reid, czując, że Allison
mu się wymyka.
- Chyba pora nauczyć cię manier - wybełkotał
mężczyzna wionący tanią whisky.
~ 128 ~
Reid chciał go ominąć, lecz facet chwycił go za ramię.
Tanner chciał się wyrwać i potrącił kogoś z drugiej
strony. Ten drugi odepchnął go od siebie i w jednej chwili
posypały się ciosy. Reid oberwał w twarz. Czuł, że z nosa
leje mu się krew.
- Cholera!!! - ryknął, próbując się wydostać z
kotłowaniny. Ból jątrzący się w jego sercu przez ostatni
rok nagle wybuchnął z całą mocą, porywając go za sobą.
Jak dobrze było komuś przyłożyć! Uwolnić wściekłość i
frustrację. Nie walczył tylko z obcym facetem, walczył o
życie, o nowe życie. I czuł się wspaniale.
***
Joe Silveira spojrzał na posiniaczone, zakrwawione
twarze trzech mężczyzn osadzonych w areszcie. Dwóch
policjantów, Colin Lynch i Henry Markham, opanowali
bijatykę w pubie i przywieźli prowodyrów na komisariat.
Joe zatrzymał ich na kilka godzin, ale teraz chętnie
poszedłby już do domu. To nie była zresztą jakaś wielka
bijatyka. Skończyła się niemal równie prędko, jak się
zaczęła.
Joe znał braci Harlanów, Rogera i Billa. Prowadzili w
miasteczku sklep z narzędziami. Trzeci facet był obcy.
Dziennikarz Reid Tanner. Pewnie w pogoni za aniołami.
Komendant zwykle nie zajmował się piątkowymi
bójkami, lecz dziś postanowił odesłać funkcjonariuszy do
domu. Oni mieli żony i dzieci, on był sam. A przynajmniej
był sam w tym miasteczku. Dlatego postanowił
popracować dłużej. Samotność zaczynała go przytłaczać.
Uwielbiał Zatokę Aniołów, swoją pracę i dom nad
morzem, ale w życiu osobistym ziała wielka wyrwa, której
nie był w stanie niczym zapełnić. Tęsknił za Rachel.
~ 129 ~
Brakowało mu zasypiania przy jej boku, wieczornych
rozmów, a nawet jej ciągłego ględzenia o pracy. Jednak
Rachel tu nie było. I nie był już pewien, czy kiedykolwiek
przyjedzie.
- Komendancie, to wszystko jego wina - burknął Roger
Harlan, pokazując palcem Tannera. - To on zaczął.
Dziennikarz nie próbował się bronić. Odkąd go
przywieźli, prawie się nie odzywał.
- Tak było! - poparł brata Bill. - Prawie mnie
znokautował.
- Chcesz coś dodać? - zapytał Reida Joe.
- Nie.
- Doskonałe.
Komendant przez chwilę zastanawiał się nad
rozwiązaniem. Wiedział, że Harleyowie zapijają się
prawie na śmierć od miesiąca, kiedy umarła ich matka.
Podejrzewał, że to oni zaczęli bójkę, zwłaszcza że Roger
był prędki do bijatyki nawet na trzeźwo, a co dopiero po
pijaku.
- Jeden z was podbił oko funkcjonariuszowi powiedział wreszcie. - Napaść na policjanta to poważne
przestępstwo.
Roger zmarszczył brwi.
- To był wypadek. Nie uderzyłbym Colina celowo. Jest
dla mnie jak brat, wychowywaliśmy się razem i dobrze o
tym wiesz.
Joe dobrze o tym wiedział. Wiedział także, że Colin nie
wniesie oskarżenia przeciwko przyjacielowi. To znacznie
ułatwiało mu sprawę.
- Rozumiem - stwierdził. - Będzie tak: podzielicie się
kosztami zniszczeń w pubie. W niedzielę straż miejska
chętnie skorzysta z waszej pomocy przy sprzątaniu po
festynie. Chcę was tam wszystkich widzieć już od rana.
Winowajcy skwapliwie pokiwali głowami.
~ 130 ~
- Świetnie. Jeśli którykolwiek z was upuści papierek
na ulicę, ściągnę go tu z powrotem i oskarżę o rozbój i
napaść na funkcjonariusza, jasne? - Otworzył drzwi celi. Roger, Bill, wasze żony czekają za drzwiami. Idźcie do
domu i trzymajcie się z dala od kłopotów.
Bracia Harlanowie wyszli, szurając nogami. Reid
podniósł się z ławeczki. Joe stanął przed nim na szeroko
rozstawionych nogach.
- Możemy chwilę pogadać? Reid
spojrzał na niego nieufnie.
- Inne prawo dla przybłędów?
- Tylko krótka pogawędka, masz coś przeciwko? Co
najlepszy reporter „Washington DC Journal" robi w
Zatoce Aniołów?
- Postarał się pan.
- Lubię wiedzieć, kto siedzi w moim mieście. Podobno
lubi pan siać burzę. Po ostatnim artykule wyleciał pan z
pracy.
- Sam odszedłem. Nie szukam tu kłopotów, tylko
aniołów, jak wszyscy.
- Widział pan jakieś w pubie?
- Nie. Widziałem za to pieprzonego ducha - wypalił
Reid.
- Tequila ma interesujące skutki uboczne.
- Racja. Mogę już iść?
- Jeszcze chwilkę. Co się panu udało ustalić w sprawie
tego filmiku?
Reid wykrzywił wargi.
- Nic. Dlaczego pan pyta?
- Sam się zastanawiam, o co w tym wszystkim chodzi.
Wysłałem nawet dodatkowe patrole na plażę, ale nikt
niczego nie widział. A jednak codziennie pojawiają się
nowe znaki, zwykle widoczne, gdy rozproszą się poranne
mgły. Nie mam pojęcia, jak ktoś jest
~ 131 ~
w stanie wejść na skałę we mgle i ciemności, ale nie
znajduję innego wytłumaczenia.
- Ja także, komendancie.
- Proszę mi dać znać, jeśli coś panu wpadnie do głowy.
Zanim przeczytam o tym w gazecie. - To nie brzmiało jak
prośba. Raczej jak rozkaz.
- Jeśli to nie jest robota aniołów, na pewno dam panu
znać.
- Podrzucić pana do hotelu? - Joe zwykle nie podwoził
aresztowanych, jednak chciał mieć oko na Tan-nera. Nie
mógł uwierzyć, że reporter tej klasy co Reid, zajął się
aniołami. Podejrzewał, że dziennikarz ma zupełnie inny
cel.
- Przejdę się - odparł Reid.
- Da pan radę dotrzeć do pokoju i nie wplątać się po
drodze w kolejne bójki?
- Nie zacząłem ostatniej.
- Ale nie trzymał się pan od niej z daleka. - Joe
spojrzał na Reida ciekawie. - Czasem dobrze jest komuś
przyłożyć, prawda?
- Co pan może o tym wiedzieć, panie komendancie?
- Więcej, niż pan może przypuszczać, redaktorze.
Proszę przyłożyć do twarzy torebkę z lodem. Szykuje się
panu przepiękne limo. Założę się, że nie pierwsze.
- Od dłuższego czasu.
- Zaczynam żałować, że udzieliłem panu tylko
upomnienia - uśmiechnął się Joe.
Kiedy Reid wyszedł, Joe wrócił do biurka i wyłączył
komputer. Pogasił światła, pozamykał drzwi, pożegnał się
z nocnym stróżem i ruszył ku domowi. Nie tęsknił
bynajmniej za pustym salonem ani za zimnym łóżkiem,
ale chyba był już wystarczająco zmęczony, by zasnąć w
ciągu minuty. Jak na żonatego faceta, spędzał
zdecydowanie zbyt wiele nocy samotnie.
Rozdział 10
Kara patrzyła z zatroskaniem na śpiącego męża. Nie
podobał jej się siniak pod jego okiem. Całe szczęście dla
braci Harlanów, że Colin jest spokojnym, serdecznym
gościem i nigdy nie wniósłby oskarżeń przeciwko
przyjaciołom. Kara nie była nawet w połowie tak
cierpliwa i nie znosiła, kiedy ktoś krzywdził jej męża. W
zasadzie nie znosiła, kiedy miał do czynienia z
czymkolwiek niebezpiecznym. Dzięki Bogu, Zatoka
Aniołów jest spokojnym miasteczkiem, lecz w głębi serca
za każdym razem, gdy jej mąż wychodził z domu, Kara
martwiła się o wiele bardziej, niż powinna.
Kiedy zaszła w ciążę, ten stan się pogorszył. Wciąż
myślała o sprawach, które mogły się nie udać,
o nieszczęściach, które czyhały na niego tuż za
drzwiami. A gdyby ta bójka okazała się naprawdę groźna?
Co by się stało, gdyby ktoś wyciągnął nóż albo broń? Co
by zrobiła, gdyby coś mu się stało? Nie była w stanie
znieść nawet myśli na ten temat. Przytuliła się do jego
ramienia, uspokojona zetknięciem z silnymi mięśniami
wyczuwalnymi pod skórą. Wiedziała, że Colin potrafi o
siebie zadbać. I że przez niemal całe życie dbał także o
nią. Serce miał gorące
i obdarzał ją miłością tak wielką, że wręcz niewyobra-
~ 133 ~
żalną. Nawet kiedy jeszcze nie była gotowa jej przyjąć.
Wyśliznęła się z łóżka, narzuciła na ramiona szlafrok i
cichutko wymknęła się z sypialni. Była czwarta nad
ranem, Kara czuła jednak, że już nie zaśnie. Weszła do
pokoju dziecięcego. Colin niedawno położył w nim nową
tapetę w baloniki i cyrkowe zwierzęta, ale bez klaunów.
Kara zawsze sądziła, że są bardziej straszne niż śmieszne.
Uśmiechnęła się na widok kołyski, którą dostała od
matki. Większość dzieci w rodzinie w niej spała,
włączając jej starszych braci, Shane'a i Patricka, oraz jej
młodsze rodzeństwo, siostrę Dee i brata Michaela. Kara
czuła się doskonale na myśl, że jej dziecko także będzie w
niej spało. Murrayowie zawsze byli bardzo rodzinni,
dlatego przed laty przygarnęli Gabriellę.
Kara nigdy dotąd nie zastanawiała się nad historią
rodziny, jednak rozmowa z Jenną uświadomiła jej, jak
bardzo czuje się związana z miejscem, w którym się
urodziła, i w którym zamierza mieszkać do śmierci. Całe
szczęście, że Colin podzielał jej przywiązanie do Zatoki
Aniołów, mimo że jego dzieciństwo było bez porównania
mniej spokojne. Rodzice Colina rozeszli się, gdy był
jeszcze mały. Ojciec wyprowadził się do San Diego i Colin
spędził wiele wakacji, jeżdżąc w kółko pomiędzy mamą i
tatą. Potem oboje ponownie wstąpili w związki i założyli
nowe rodziny. Colin nie był im już potrzebny. Na
szczęście, zawsze był mile widziany w jej domu i w jej
sercu. A teraz będą mieli własne dziecko, które będą
mogli obdarzyć miłością.
Od zawsze pragnęli mieć dziecko. Kara zdążyła już
stracić nadzieję. Lata histerycznych starań o dziecko
odsunęły ich od siebie i zaczynała się obawiać, że Co-
~ 134 ~
lin tego dłużej nie zniesie. Jednak babcia powiedziała jej,
żeby przestała się martwić i uwierzyła, że wszystko będzie
dobrze. I tak właśnie się stało.
Dotknęła karuzelki nad kołyską. Maleńkie aniołki
zakołysały się w przód i w tył. Karuzelkę dostała w
prezencie od jednej z przyjaciółek babci, a niedługo jej
maleństwo dostanie własną narzutę, którą kobiety z
Zatoki Aniołów szyją specjalnie dla niego, z miłością i
troską. Kara nie mogła się już doczekać.
- Co tu robisz o tej porze, skarbie? - zapytał Colin,
zaglądając przez drzwi. Przeczesując włosy palcami,
patrzył na nią z niepokojem. - Wszystko w porządku?
- Tak, jak najbardziej. - Czuła się spięta, a brzuch
miała twardy i obolały. - Czuję się... dziwnie.
Pogłaskała dłońmi brzuch.
Colin w ułamku sekundy znalazł się przy niej.
- Chodzi o dziecko?
- Sama nie wiem.
Podprowadził ją do bujanego fotela i uklęknął na
podłodze.
- Zadzwonię do Charlotte.
- Jest środek nocy! - I
co z tego?
- Zaczekaj, już mi przeszło. - Odetchnęła głębiej.
- Już lepiej.
Nie wyglądał na przekonanego.
- Powinienem zabrać cię do szpitala. Albo
przynajmniej zadzwonić do Charlotte.
- Ale... - zaczęła, lecz Colin już wyszedł. Po chwili
wrócił i wręczył jej słuchawkę.
- Przepraszam cię, Charlotte - jęknęła Kara.
- Prosiłam Colina, żeby cię nie budził.
- Nic się nie stało - mruknęła zaspana Charlotte.
- Powiedz mi, jak się czujesz.
~ 135 ~
- Już dobrze. Przez chwilę byłam bardzo spięta i
brzuch ciążył mi niemiłosiernie. Ale już przeszło.
- Krwawienie?
- Nie, raczej nie. Powinnam się martwić? Chyba nie
stracę dziecka? - Nie mogła znieść myśli o utracie tak
bardzo wyczekiwanego maleństwa. Położyła dłoń na
brzuchu. - Czuję, jak się porusza.
- To doskonale, Karo. Powinnaś wrócić do łóżka i
spróbować zasnąć. Zadzwoń do mnie rano, a jeśli coś
jeszcze się wydarzy, dzwoń bez wahania.
- Dziękuję. Jeszcze raz przepraszam, Charlotte.
- Kara westchnęła i odłożyła słuchawkę.
Colin klęczał przy niej, trzymając dłoń na brzuchu
żony. W jego oczach wyczytała ulgę.
- Dzięki Bogu.
Kara dotknęła jego dłoni.
- Nie chciałam cię przestraszyć.
- Nie spaceruj beze mnie po nocy, dobrze?
- Wyszłam tylko z sypialni. Nie mogłam zasnąć.
- Następnym razem mnie obudź. Wiem, wydaje ci się,
że jestem zmęczony i zasługuję na sen, i tak dalej
- ciągnął, wiedząc, co odpowie Kara. - Nic nie jest dla
mnie ważniejsze od ciebie i dziecka.
- A dla mnie najważniejszy jesteś ty. - Oczy Kary nagle
wypełniły się łzami. Pociągnęła nosem i uśmiechnęła się.
- Wybacz. Hormony.
- Zazdroszczę ci - odparł mrukliwie Colin, ocierając
mokre policzki. - Ja nie mam się czym tłumaczyć.
***
Tuż po wschodzie słońca Annie Dupont wstała z łóżka i
podeszła na palcach do szpitalnego okna. Za szpitalem
rósł gęsty las sekwojowy. W bladym świetle poranka
ponad linią drzew widziała dachy do-
~ 136 -
mów w miasteczku. Na wschodzie majaczyły skaliste
stoki gór. Tam mieszka jej ojciec. Tam spędziła całe życie.
Żałowała, że okno nie wychodzi na morze. Mogłaby
wtedy wypatrywać aniołów. Teraz była pewna, że istnieją.
Jeden wyratował ją z topieli. Wszyscy powtarzali, że to
tylko życzliwa kobieta, Annie jednak wyraźnie słyszała
anielskie głosy, mówiące jej, w którą stronę płynąć.
Widziała nie jedną, lecz wiele dłoni wyciągających się ku
niej na ratunek. A gdy spojrzała aniołowi w oczy,
zobaczyła twarz matki.
Mama wierzyła w anioły. Annie podejrzewała, że i
ojciec w nie wierzy, choć jego przekonania religijne
skupiały się raczej na ogniu piekielnym i szatanie wciąż
próbującym zawładnąć ludzką duszą. Mama opowiadała
jej często, że wcześniej tata nie był tak surowy i szalony.
Że kiedyś był dobry i miły. Zmienił się dopiero na wojnie.
Widział, jak giną jego przyjaciele, i sam niemal stracił
życie. Jego życiem zawładnęła paranoja. Takiego ojca
znała Annie. Wiecznie w mundurze. Patrolującego całymi
dniami chaszcze wokół domu, jakby co najmniej krył w
nich góry złota. Nie rozstawał się z bronią, a czasami
budził je w środku nocy i popędzał w wyższe partie gór,
gdzie nikt ich nie znajdzie.
Żyli jak pustelnicy. Mama czasami jechała do
miasteczka oddać narzuty do sklepu i przyjąć nowe
zlecenia. Kiedy Annie poszła do szkoły, ojcu wyraźnie się
pogorszyło, więc mama wypisała ją i uczyła w domu.
Potem jednak umarła i lekcje się skończyły. Dopiero
praca w firmie porządkowej Myry stała się jej
odkupieniem i szansą na kilka chwil normalności. Ojciec
pozwolił jej opuszczać góry na starym skuterze, pod
warunkiem że zawsze wróci przed zmrokiem i nie będzie
rozmawiała z nikim w miasteczku.
~ 137 ~
Annie tęskniła jednak za ludźmi i starała się przebywać
wśród nich możliwie najczęściej.
A potem poznała jego. Ojca jej dziecka. Mężczyznę,
dzięki któremu uwierzyła, że jest częścią prawdziwego
świata, nie zaś paranoicznych wizji ojca. Nie mogła mu
powiedzieć o dziecku. Już zrujnowała swoje życie. Nie
mogła zniszczyć jego.
Gdy pewnego ranka ojciec przyłapał ją, jak wymiotuje,
w ułamku sekundy odgadł, że jest w ciąży. Oświadczył, że
to dzieło szatana i że w jej łonie rośnie dziecko diabła. Że
ma natychmiast wynosić się z domu i błagać Boga o
wybaczenie, a wtedy może - jeśli jest tego warta - anioły
wskażą jej drogę.
Anioły ją ocaliły.
Albo zwyczajnie miała szczęście.
Doskonale wiedziała, że popełniła straszne głupstwo,
jednak ostatnie dni z ojcem atakującym ją we dnie i w
nocy odebrały jej zdolność jasnego rozumowania.
Wiedziała, że nie może wrócić do domu. Musi znaleźć
jakieś inne schronienie. Nie tylko dla siebie, ale także dla
dziecka. Dokąd ma iść? Nie miała żadnych oszczędności,
a zarabiała dosłownie grosze. Zresztą Myra ją pewnie
wyrzuci. Jakie życie zapewni swemu dziecku, skoro nawet
o siebie nie potrafi zadbać?
Annie patrzyła niewidzącym wzrokiem przez okno i
zastanawiała się, czy anioły nie popełniły błędu.
***
Jenna zawsze była rannym ptaszkiem. Uwielbiała ciszę
poranka i stłumione odgłosy miasteczka budzącego się do
życia,
zapach
kawy,
zaspanych
sprzedawców
otwierających sklepy i wykładających towary. Szelest
otwieranych gazet i zapach rybackich łodzi
~ 138 ~
wracających z nocnego połowu. Słońce zaczynało już
przygrzewać. Zanosiło się na piękny letni dzień.
W każdy sobotni poranek, gdy zostawiała Lexie w
bibliotece, szła do kawiarni i przeglądała poranną prasę.
Jednak tego dnia Reid Tanner całkowicie zaprzątał jej
myśli.
Przez całą bezsenną noc zastanawiała się, co Reid
postanowi. Czy pójdzie na policję i zgłosi porwanie? Czy
zacznie na własną rękę grzebać w jej życiu? A może po
prostu o nich zapomni? Choć w głębi duszy liczyła na ten
cud, rozsądek podpowiadał jej, że Reid nigdy nie
odpuszcza.
Widząc wyłaniający się zza rogu ulicy wóz policyjny,
wstrzymała oddech. Już jej szukają? Radiowóz zatrzymał
się tuż obok niej przy chodniku. Po chwili usłyszała głos
Colina Lyncha.
- Dzień dobry, Jenno. Wcześnie wyszłaś.
Serce Jenny prawie wyskoczyło z piersi, zanim
spostrzegła, że Colin po prostu chciał się przywitać.
- Ty także - uśmiechnęła się do policjanta. - Nigdy nie
masz wolnego? Przecież do późnego wieczora byłeś w
pracy.
- To zwariowany weekend. Mnóstwo obcych i
wszyscy zdecydowanie za dużo piją.
- Zgadza się.
- Miłego dnia.
Odetchnęła z ulgą, gdy Colin odjechał. Może Reid
jeszcze nikomu nie powiedział? Musiała się upewnić. Idąc
do niego, prawdopodobnie popełnia błąd, ale trwanie w
niewiedzy doprowadzało ją do szaleństwa. Pewnym
krokiem ruszyła ku gospodzie Pod Mewą.
Musiała stukać dobrą chwilę, zanim Reid otworzył
drzwi. Wyglądał, jakby wyciągnęła go z łóżka. Miał na
sobie dżinsy i wygniecioną koszulkę. Był boso. Włosy
miał kompletnie potargane, ale Jenna nie
~ 139 ~
zwróciła na to wszystko uwagi. Z otwartymi ustami
wpatrywała się w siniaki na jego twarzy.
- Co się stało? - zapytała ze zdumieniem.
- Zderzyłem się z czyjąś pięścią - skrzywił się Reid.
- Wygląda na to, że nie z jedną.
- Czego chcesz, Jenna? - przerwał jej niegrzecznie. Po
raz pierwszy to ona nachodzi jego. Świetnie się
czuła w roli myśliwego. Miła odmiana od ciągłego bycia
zwierzyną.
- Musimy pogadać.
- Zamierzasz wreszcie gadać? - zapytał z błyskiem w
oku.
- Z pewnością nie na korytarzu - odparła swobodnie.
Reid teatralnym gestem zaprosił ją do środka. Pokój
był mroczny i... męski. Ściany wyłożono ciemnym
drewnem. Staroświeckie meble miały skórzane obicia.
Jedyną ozdobę stanowiły morskie pejzaże w ciężkich
ramach. Przy ścianie dostrzegła niewielką walizkę, a w
uchylonej szafie koszule wiszące w równym rządku.
Pościel na ogromnym łóżku była skotłowana, a na
poduszce widziała smugę krwi. Pewnie z nosa, który
zdawał się nieco bardziej skrzywiony niż dzień wcześniej.
- Z kim się biłeś?
- Z jakimiś facetami u Murraya. - O
co?
- To było nieporozumienie. Jenna
przechyliła głowę.
- Nieporozumienie? Wyglądasz jak bokser po
dziesięciu rundach.
- Powinnaś zobaczyć innych - odparł z uśmiechem.
- Ilu ich było?
- Dwóch. Zdaje mi się, że byli to bracia Harlano-wie. Jenna słuchała go w napięciu. Reid westchnął. Wydawało mi się, że przy barze zauważyłem kogoś,
~ 140 ~
kogo znałem. Poderwałem się i jakiś pijany dureń doszedł
do wniosku, że go popchnąłem. Odepchnął mnie.
Wpadłem na jego brata. A po chwili gliny ciągnęły mnie
do aresztu. Komendant przetrzymał nas kilka godzin i
zwolnił do domu. Koniec historii. Jenna czuła, że zataił
kilka znaczących faktów.
- Bardzo cię boli?
- Naprawdę cię to obchodzi?
Z zaskoczeniem stwierdziła, że nawet bardzo. Miała też
pełną świadomość, jak bardzo oboje są samotni. I jak
blisko łóżka stoją. Nagle zapragnęła rzucić się z Reidem
na skotłowaną pościel i zapomnieć
o wszystkim, z czym do niego przyszła.
- To chyba nie było aż tak trudne pytanie - odezwał się
Reid i Jenna zrozumiała, że wciąż czeka na odpowiedź.
- Chciałam być miła.
- Czuję się świetnie. Twoja kolej. - Skrzyżował ręce na
piersi. - O co chodzi? Wieczorem kazałaś mi się wynosić,
a rankiem sama przychodzisz. Po co przyszłaś?
Porozmawiać? A może...
Zignorowała wyzwanie iskrzące się w jego oczach.
- Muszę wiedzieć, czy zamierzasz iść na policję
i zgłosić, że nie jestem matką Lexie.
Przez chwilę patrzył na nią nieodgadnionym
wzrokiem.
- Jeszcze nie wiem. Musiałbym dowiedzieć się czegoś
więcej.
- Musisz chronić Lexie. Jest niewinna.
- Słyszałem tylko twoją wersję, Jenno. Nie znam cię i
nie wiem, czy mówisz prawdę. Jeśli mam postąpić tak jak
chcesz, musisz mi coś o sobie opowiedzieć.
- Nie mogę, Reid. Nie mogę ci ufać. Gdyby chodziło
tylko o mnie, pewnie tak bym zrobiła. Wydajesz się
prawym, dobrym facetem.
~ 141 ~
- Co za komplement od rana! Jestem porażony.
- Ale nie chodzi tylko o mnie. Muszę wciąż myśleć o
Lexie. Ona jest moim największym skarbem.
Reid zmarszczył brwi.
- Widzę, że ją kochasz. Ale równie dobrze może to być
chora, toksyczna miłość.
- Nie jest. Lexie to moja siostrzenica. Mam pełne
prawo ją kochać.
Jak może go przekonać? Nie ma przecież żadnego
dowodu. Dokumentu, którym mogłaby pomachać mu
przed nosem. Zaczęła krążyć w tę i z powrotem, szukając
słów, które dałyby mu pewność, że powinien chronić ich
tajemnicy.
- Jesteś na gigancie, prawda? - zapytał cicho Reid.
- Nawet sobie nie wyobrażasz - odrzekła zmęczonym
głosem.
- Kto jeszcze wie, że masz Lexie?
- Tylko jedna osoba. Ta, która mi pomogła uciec.
- Ufasz tej osobie?
- Jak dotąd. I mogę to ciągnąć wyłącznie, jeśli
zgodzisz się udawać, że niczego wczoraj nie słyszałeś.
Reid ze smutkiem pokręcił głową.
- Jenno... Lexie to jeszcze dziecko. Znów się załamie.
Powie komuś. Pewnie którejś z przyjaciółek. A ona powie
swoim rodzicom. Ta bomba wybuchnie ci prosto w twarz.
- Kiedyś zapewne tak. Ale jeszcze nie teraz. A teraz
potrzebuję trochę czasu. - Im dłużej utrzyma sekret, tym
więcej czasu będzie miała na przemyślenie następnego
ruchu. Przez dwa miesiące jedynym jej celem było po
prostu przeżycie z dnia na dzień. Nie była w stanie
myśleć o dalszej przyszłości. - Co o tym sądzisz? Dasz
nam trochę czasu?
- Zastanowię się. Jenna
pokręciła głową.
~ 142 ~
- Odpowiedz mi, Reid. Z niepokoju przez całą noc nie
zmrużyłam oka. Proszę, obiecaj, że nikomu nie powiesz.
Reid ruszył ku niej i Jenna instynktownie się cofnęła.
Zmarszczył brwi.
- Ty naprawdę się mnie boisz.
Jenna mogłaby skłamać i przyznać mu rację. Jednak z
niewiadomej przyczyny wolała powiedzieć prawdę.
- Boję się raczej siebie. Nie powinnam była cię
całować. Nie mogę się teraz angażować w związek. I nie
powinnam poddawać się impulsowi. - Odetchnęła z
drżeniem. - Nie zamierzałam cię usidlać pocałunkiem.
- A ja nie chciałem w ten sposób wydobyć od ciebie
zwierzeń - wyznał Reid, patrząc jej w oczy.
W jego wzroku nie dostrzegła fałszu. Zadrżała.
- Jeśli mam być szczera, to nie byłabym w stanie
nawet wymyślić tego, że pocałunkiem mogłabym cię
skłonić do współpracy. Wiem, że żyję teraz w zakłamaniu
i ukrywam swoją tożsamość, jednak nie zawsze tak było.
Do niedawna nie uznawałam kłamstwa. Teraz zaś...
Czasami boję się, że zapomnę, kim jestem.
- To się może zdarzyć. Trudno jest wciąż udawać
kogoś innego. Prawda jednak na ogół wychodzi na jaw.
Jenna westchnęła.
- Wolałabym tego nie wiedzieć.
- Skoro twoja siostra została zamordowana, powinnaś
udać się na policję i powiedzieć, kogo podejrzewasz.
Policja powinna ochraniać ciebie i Lexie.
- W innych okolicznościach zapewne bym się z tobą
zgodziła. Jednak morderca mojej siostry ma ogromne
wpływy. Nie mam pewności, czy ktokolwiek będzie w
stanie mnie ochronić. Co gorsza... - Zawa-
~ 143 ~
hała się. Czy do reszty postradała rozum? Nie może mu
tyle mówić! Jeśli się domyśli, o kogo chodzi, nie będzie w
stanie się oprzeć i na pewno opisze to w prasie!
- Co gorsza? - powtórzył Reid.
- Policja pewnie odbierze mi Lexie i odda ją komuś,
kto nie powinien się do niej zbliżać.
- Skoro jesteś jej ciotką, a ojciec, jak się domyślam,
będzie podejrzany w sprawie, staniesz się pierwszą osobą,
którą wezmą pod uwagę, szukając opieki dla Lexie. Czy
jacyś dziadkowie wchodzą w grę?
- Nie. Nie bardzo.
- Nie bardzo nie oznacza nie.
- Załóżmy w takim razie, że po prostu nie wy-buchnęła Jenna, unosząc dłonie w rozpaczy.
- Jenno, wychowałem się w dość trudnych warunkach.
Mieszkałem w sierocińcu w złej dzielnicy. Widziałem
dziesiątki kobiet bitych regularnie przez ich mężczyzn. W
dodatku pisałem o przestępstwach przez ponad dziesięć
lat. Jeśli wszystko, co mi powiedziałaś, jest prawdą: że
ktoś zamordował twoją siostrę, a teraz chce zamordować
ciebie, to jedno jest pewne. Nigdy nie będziesz
bezpieczna. Nie możesz się wiecznie ukrywać. Któregoś
dnia on cię odnajdzie.
- Jeśli próbujesz mnie zastraszyć...
- Bynajmniej. Chcę tylko, żebyś przejrzała na oczy. Co
konkretnie robisz, żeby się ochronić?
- A nie wydaje ci się, że nic nie mogę zrobić?
- Czyżby? A zgromadzenie dowodów przeciwko
mordercy?
- Nie mogę jednocześnie ścigać mordercy i chronić
Lexie. Siostra zginęła na drugim krańcu kraju!
- Byłabyś zdumiona, jak wiele możesz zrobić, gdybyś
tylko wiedziała, jak się do tego zabrać.
Spojrzała na niego z nadzieją.
~ 144 ~
- Chcesz powiedzieć, że możesz mi pomóc?
- Znam się na docieraniu do prawdy.
A jeśli wszystko wyjdzie na jaw? Jeśli sieć, którą
zarzuci Reid, naprowadzi Brada na ich ślad?
- Nie mogę aż tak ryzykować - szepnęła.
- Nie możesz bezczynnie czekać. Ktoś, kto raz zabił,
nie zawaha się ani chwili.
- Jeśli będziemy siedziały cicho, może po prostu o nas
zapomni.
- Zapomni o swojej jedynej córce? Jenno, nie
rozśmieszaj mnie. Udawanie, że problem sam się
rozwiąże, przyniesie ci tylko szkody. W ten sposób
narażasz siebie i Lexie. Opowiedz mi o wszystkim. Zanim
będzie za późno.
Rozdział 11
Jenna doskonale wiedziała, że Reid ma rację. Nie
mogła się wiecznie ukrywać. Nie mogła bezpodstawnie
żywić nadziei, że są bezpieczne. Powinna zacząć działać i
upewnić się, że nic im nie grozi. Pokładanie zaufania w
reporterze było czystym szaleństwem, jednak Reid i tak
wiedział już za dużo. Nie przestanie drążyć, nawet jeśli
Jenna nie będzie chciała z nim rozmawiać. Z drugiej
strony, jeśli wyśle go w pogoń, któż może przewidzieć, za
jakie sznurki Reid pociągnie i czyją uwagę na siebie
ściągnie.
- Jeśli opowiem ci moją historię, czy obiecasz, że nie
pójdziesz na policję ani że nie napiszesz o nas, dopóki nie
będzie już po wszystkim? Dopóki morderca nie zostanie
schwytany? Jeśli mi to obiecasz, opowiem ci wszystko.
- Obiecuję.
Jenna przez długą chwilę wpatrywała się w jego oczy.
Nie odwrócił wzroku. Intuicja podpowiadała jej, że Reid
jest prawym, uczciwym facetem, lecz nie miała więcej
argumentów. Tylko intuicję.
- Obym tego nie żałowała - stwierdziła w końcu.
- Nie będziesz - zapewnił, siadając przy biurku. Jenna
usiadła na łóżku, składając dłonie.
~ 146 ~
- Od czego by tu zacząć? Tak naprawdę nie wiem, co
zaszło pomiędzy moją siostrą i jej mężem. Nie byłyśmy
sobie szczególnie bliskie. Ostatnie pięć lat spędziłam
głównie w Europie w trasach koncertowych. Jestem
pianistką. Kilka miesięcy temu zdarzył mi się drobny
kryzys w karierze i wróciłam do Stanów. Musiałam
odpocząć od presji i wziąć się w garść. Pojechałam do
Kelly. Mieszkała pod Bostonem. Wynajęłam pokój w
hotelu nieopodal jej domu, bo nie wiedziałam, czy będzie
miała ochotę mnie gościć. Nie rozmawiałyśmy z sobą
przez długi czas.
Kiedy Kelly odwiedziła mnie w hotelu, nie mogłam
uwierzyć własnym oczom. Była wychudzona i
posiniaczona. Wyznała mi, że ma kłopoty, i to od
dłuższego czasu. Że nie zdawała sobie sprawy, w jak
wielkie tarapaty wpadła. - Jenna odchrząknęła. Na
wspomnienie przerażenia w głosie siostry, ścisnęło jej się
gardło. Dlaczego nie zatrzymała Kelly przy sobie? Może
wciąż by żyła?
- Nie śpiesz się - odezwał się spokojnie Reid. - Chcesz
może wody?
Jenna nabrała powietrza i wypuściła je powoli.
- Nie, dziękuję. Już w porządku.
- Twój szwagier znęcał się nad żoną. Dobrze cię
zrozumiałem?
- Tak, to też. Ale wydaje mi się, że to nie wszystko.
Wiele razy przypominałam sobie dwie ostatnie rozmowy
przed śmiercią Kelly. Powiedziała mi, że kilka tygodni
wcześniej spotkała się z jakimś mężczyzną, który
opowiedział jej o Bradzie straszne rzeczy. Że nie chciała w
nie uwierzyć, jednak po namyśle doszła do wniosku, że
mogą być prawdziwe.
- Jakie rzeczy?
- Nie wyjaśniła. Powiedziała tylko, że zamierza go
opuścić, kiedy tylko pozałatwia wszystkie formalności.
~ 148 ~
- Jak się nazywał ten mężczyzna? - spytał odruchowo
Reid.
- Nie powiedziała. Zaproponowałam, żebyśmy
odebrały Lexie ze szkoły i natychmiast wyjechały. Kelly
nie chciała. Przekonała mnie, że musi zaczekać do
następnego dnia. Prosiła, żebym nie dzwoniła ani nie
przychodziła do jej domu, bo Brad nie wie, że
przyjechałam. Miała jakąś ostatnią rzecz do zrobienia.
Zanim wyszła, wręczyła mi kopertę i poprosiła, żebym
spotkała się z nią i Lexie następnego dnia w parku koło
jej domu. Jeśli się nie pojawią, miałam odnaleźć Lexie i
postępować według wskazówek w kopercie. Błagała mnie,
żebym ochroniła Lexie. Bez względu na wszystko. A
przede wszystkim, żebym nie pozwoliła Bradowi jej
przechwycić. - Jenna westchnęła i spojrzała na Reida. Kelly była przekonana, że wszystko będzie dobrze, dopóki
będzie udawała, że nic się nie dzieje.
- Zapytałaś ją, dlaczego nie pójdzie na policję?
- Nie musiałam. Jej mąż jest policjantem. Reid
zacisnął wargi.
- Rozumiem.
- Następnego dnia poszłam do parku. Wokół domu
Kelly zobaczyłam mnóstwo wozów policyjnych i miałam
straszne przeczucia, mimo to poszłam do parku. Z
początku nikogo nie dostrzegłam, po chwili usłyszałam
płacz. Znalazłam Lexie w jednym z domków na placu
zabaw. Wypłakiwała sobie oczy, całe tenisówki miała we
krwi.
Jenna zadygotała.
- Lexie wyszlochała, że tatuś skrzywdził mamusię. I że
mamusia kazała jej prędko uciekać do parku. Że ma mnie
odszukać. Nie wiem, co dokładnie Lexie widziała tamtego
dnia. Z początku myślałam, że ukryła się na schodach i
widziała wszystko, lecz ojciec
~ 148 ~
jej nie widział. Potem doszłam do wniosku, że wymierzył
Kelly cios, po czym ruszył w poszukiwaniu córki, a wtedy
Lexie podeszła do mamy. I usłyszała, że ma uciekać i
mnie odnaleźć. Co oznacza, że Kelly musiała jeszcze żyć.
Jenna zatrzęsła się nagle na myśl o krwawiącej,
obolałej siostrze, samotnej i wyczerpanej. Jak zdołała
znaleźć siły, by wytłumaczyć córce, że musi uciekać? Czy
Brad zadał jej kolejne ciosy, gdy Lexie wyśliznęła się z
domu? Czy długo jeszcze cierpiała?
Przez chwilę Jenna dygotała i starała się złapać
oddech. Miała wrażenie, że pękną jej płuca.
Po chwili poczuła, że Reid ją obejmuje. Zastygła na
moment. Nie potrafiła przyjmować pomocy. Przez tak
wiele lat musiała sobie radzić sama. Gdy ramiona Reida
zacisnęły się wokół niej, nagle się poddała. Czuła się
wyczerpana i pusta. Wreszcie objęła go ramionami i
wtuliła się w jego tors. Tylko na chwilę. Musi po prostu
zebrać siły. Jednak rozszalałe emocje nie chciały się
wyciszyć. Jenna przygryzła dolną wargę i zacisnęła
powieki. Nie zamierzała teraz płakać! Nie mogła się
poddać. Musi przecież być silna.
- W porządku, Jenno. Nic ci nie grozi. Możesz się
wypłakać - szepnął Reid, głaszcząc ją po plecach. - Jesteś
przy mnie bezpieczna. Już nie jesteś sama.
Łza stoczyła się po policzku dziewczyny. Potem druga.
I nagle Jenna rozpłakała się żałośnie po raz pierwszy od
śmierci siostry. Płakała z rozpaczy, że już nigdy nie
spotka się z Kelly, z żalu za straconą przeszłością, ze
wstydu za wszystkie gorzkie słowa, które między nimi
padły.
Nigdy nie pomyślała, że może stracić siostrę. Nie
przyszło jej do głowy, że może już nie zdążyć się do niej
zbliżyć. Setki razy obiecywała sobie, że następne święta
albo następne lato, albo następne ferie spędzi z Kelly.
~ 149 ~
Była przekonana, że jeszcze zdąży nadrobić stracone
lata. A teraz nie ma już siostry. Najbliższa na świecie
osoba, z którą w dzieciństwie dzieliła pokój, każdą myśl i
każde drgnienie serca, odeszła na zawsze.
Choć gwałtowne łzy moczyły mu koszulkę, Reid
trzymał Jennę w ramionach, czekając aż się uspokoi.
Kiedy szlochanie ustąpiło, podał jej chusteczki z nocnego
stolika. Wydmuchała nos, otarła zapuchnięte oczy.
- Wybacz - mruknęła. - Nie wiem, co we mnie
wstąpiło.
- Byłaś wyczerpana. - W jego oczach dostrzegła
zrozumienie.
- Byłam słaba. - Nigdy nie pozwalała sobie na łzy.
Ojciec zawsze powtarzał, że musi zachowywać wszelkie
emocje i przekazywać je poprzez muzykę. „Nie płacz.
Zagraj to". Czuła się teraz całkowicie naga i bezbronna.
Nie zamierzała dopuszczać Reida tak blisko. Była
przerażona.
- Nie bywasz słaba. Jesteś najdzielniejszą kobietą,
jaką znam - powiedział miękko Reid.
- Nie znasz mnie wcale.
- Jesteś dla siebie zbyt surowa.
- Większość osób, które mnie znają, uważa, że jestem
mięczakiem.
Reid zmrużył oczy.
- Większość ludzi? Czyli kto?
- Ach, nieważne. Dziękuję za to, że pozwoliłeś mi się
wypłakać. Chyba powinieneś zmienić koszulkę. Przesunęła wzrokiem po szerokich ramionach i torsie
Reida i musiała zwalczyć odruch, by własnoręcznie zdjąć
mu tę koszulkę. Jakże wspaniale czułaby się w jego
nagich ramionach! Gdyby tylko mogła się poddać...
- Jenna! - powiedział ostro Reid, wyrywając ją z
zadumy.
~ 150 ~
Spojrzała mu w oczy, widząc w nich blask pożądania.
- Nie patrz tak na mnie - rzucił ostrzegawczo.
Zawstydziła się.
- Ja... Nie wiem, o czy mówisz...
- Owszem, wiesz. - Poderwał się z łóżka i wrócił na
fotel. - Proszę, dokończ opowieść, żebym wiedział, jak
mogę ci pomóc. Na czym skończyłaś? Znalazłaś Lexie w
parku. Co się stało potem?
Jenna przez chwilę oddychała głęboko.
- Bardzo chciałam pójść do domu Kelly i sprawdzić, co
się z nią stało, ale pamiętałam, że najważniejsze jest
zapewnienie bezpieczeństwa Lexie. Zapakowałam ją do
auta i jechałyśmy przed siebie przez cztery godziny.
Dopiero gdy byłyśmy już w bezpiecznej odległości,
zatrzymałyśmy się w motelu. Wyciągnęłam laptopa i
dowiedziałam się z Internetu, że Kelly została zabita
nożem w czasie włamania. Znalazłam też zdjęcie
zapłakanego Brada. Ręce miał obandażowane. Pewnie
twierdził, że to włamywacze go poranili. Wokół niego
tłoczyli się policjanci. Był tak przekonujący w roli
zrozpaczonego męża, że prawie mu uwierzyłam. Potem
przypomniałam sobie, co powiedziała Lexie, siniaki Kelly
i przerażenie w jej oczach. Brad zabił moją siostrę.
Jestem tego pewna. - Spojrzała Reidowi w oczy. Gdybym nie musiała zająć się Lexie, nie odpuściłabym
draniowi. Zrobiłabym wszystko, żeby za to zapłacił.
- Wiem - pokiwał głową Reid. - I gdzie była Lexie w
czasie tego pozorowanego włamania?
- W wiadomościach podano, że na całe szczęście
kilkuletnia córka ofiary znajdowała się pod opieką
krewnych w innym mieście i w czasie włamania nie było
jej w domu. Nie wiem, po co Brad wymyślił tę historyjkę.
~ 151 ~
- Z pewnością wyszłoby to na jaw w dochodzeniu.
- Owszem, ale nikt nie szukał Lexie, bo Brad zapewnił
policję, że jest bezpieczna.
- Dlaczego skłamał? - zadumał się Reid. - To nie ma
sensu.
- Może już wiedział, że ja ją przechwyciłam.
- Być może. I co było dalej?
- W kopercie od Kelly znalazłam szczegółowe
instrukcje rozpoczęcia nowego życia. Najwyraźniej od
dłuższego czasu planowała ucieczkę. Nawiązała kontakt z
organizacją opiekującą się kobietami doświadczającymi
przemocy. Stworzono tam dla niej i Lexie nowe
tożsamości, więc nie pozostało mi nic innego, jak zająć
miejsce Kelly. Dostałyśmy nowe dokumenty i wskazówki,
jak dostać się do Zatoki Aniołów. Czekał tu na mnie
odpowiedni dom, konto w banku, wszystko, czego było
mi trzeba, by zacząć nowe życie.
Jenna westchnęła.
- Niestety, Lexie ledwo mnie znała. Byłam tą dziwną
ciocią, która mieszkała daleko, grała na fortepianie i
przysyłała jej śliczne prezenty. Nie rozumiała, dlaczego
zabieram ją z domu. Pierwsze dni były koszmarne.
Zachowywała się, jakby była w transie, jakby ukryła się w
miejscu, gdzie nie ma strachu i bólu. Potem ciągle
płakała, krzyczała, biła mnie i błagała, żebym ją odwiozła
do domu.
- To musiało być straszne.
- Nie wiedziałam, co robić. Nie wiedziałam, jak to się
skończy. Lexie wciąż pytała, gdzie jest mama i kiedy
wracamy do domu. W końcu musiałam jej powiedzieć, że
jej mama nie żyje i jest teraz z aniołami w niebie. Nie
wiem dlaczego, ale ta informacja ją uspokoiła.
Podejrzewam, że Lexie wiedziała już, że Kelly nie żyje i
potrzebowała tylko potwierdzenia.
~ 152 ~
Wreszcie przestała płakać. Opowiedziałam jej o planie
Kelly i że będziemy musiały udawać mamę z córką.
Zrozumiała i przez większość czasu radziła sobie z tym
doskonale. - Jenna roztarta ramiona. - Wiem, że Lexie
jest wciąż przerażona i zagubiona. Ale w jakiś sposób
odsuwa to od siebie. Jednocześnie kryjemy się przed jej
ojcem. Gramy w grę. Być może Lexie spodziewa się, że
któregoś dnia gra się skończy i wszystko wróci na dawne
tory. A może zdołała już uwierzyć, że jej mama jest w
niebie. Nie wiem.
- To dlatego Lexie chce rozmawiać z aniołami
- stwierdził Reid. - Chce się spotkać z mamą. Chce ją
zapytać, czy jest bezpieczna.
- Owszem - pokiwała głową Jenna. - Czasami wydaje
mi się, że pęknie mi serce. Ale co mogę zrobić? Lexie nie
miała okazji przeżyć żałoby. Nie widziała trumny ani
nagrobka. A jej ojciec... Nie wiem nawet, co ona o nim
myśli. Są dni, kiedy uważa go za niedobrego tatusia. Są
też takie, gdy sądzi, że złodzieje wdarli się do ich domu i
zabili mamę. Jestem pewna, że w takim przypadku
konieczna jest terapia, ale boję się tego. To zbyt
ryzykowne. Mam nadzieję, że za jakiś czas Brad o nas
zapomni i będę mogła pomóc Lexie poukładać wszystko
w głowie.
- To trochę zbyt optymistyczna wizja - ocenił trzeźwo
Reid. - Jak sądzisz, jakie plany wobec Lexie ma Brad? Źli
mężowie nie zawsze są złymi ojcami. Czy on kocha Lexie?
Pragnie jej powrotu? Czy raczej zrobiłby jej krzywdę?
- Nie wiem. Niestety, może być zaniepokojony, czy
Lexie nie rozpozna w nim mordercy matki. Jej zeznania
mogłyby go obciążyć. Choć Lexie za każdym razem ma
inną wersję tej tragedii.
- Obrona tylko wyśmieje zeznania siedmiolatki
- skrzywił się Reid. - Potrzebujesz twardych dowo-
~ 153 ~
dów. Musisz poznać prawdę. Wiedzieć, czego twoja
siostra dowiedziała się o swoim mężu.
- Jak, na litość boską, mam się tego dowiedzieć?
- Możesz zacząć od wyjawienia mi jego nazwiska.
Jenna się zawahała. Po chwili doszła do wniosku,
że posunęła się już tak daleko, że w zasadzie nie ma sensu
ukrywać czegokolwiek.
- Winters. Brad Winters. - W oczach Reida rozbłysły
iskry. Jenna zerwała się na równe nogi i położyła mu
dłonie na ramionach. - Reid, błagam cię, bądź ostrożny.
Brad jest przebiegłym człowiekiem i w dodatku gliną.
Jeśli zaczniesz grzebać w jego życiu, zwęszy trop.
- Nie obawiaj się - uśmiechnął się wrednie Reid. Pamiętaj, że jedynym sposobem na zapewnienie ci
bezpieczeństwa, jest schwytanie Brada.
- Jasne. - Podobał jej się spokój i pewność Reida.
Poczucie partnerstwa. Jego siła i inteligencja dodawały
jej mocy.
- A teraz do rzeczy. Żeby pokonać wroga, musisz o
nim jak najwięcej wiedzieć - wyjaśnił Reid. - Twoja
siostra coś odkryła. Coś szokującego. Jeśli dowiemy się,
co to było, będziemy mogli go pokonać. Nie możesz
wiecznie uciekać, Jenno. W końcu odbijesz się od ściany.
Musisz walczyć.
Pokiwała głową.
- W porządku. Mogę walczyć. Jednak ty wcale nie
musisz. Narazisz się tylko na niebezpieczeństwo, Reid.
Nawet jeśli ty nie sprowadzisz tu Brada, on wciąż może
mnie znaleźć na własną rękę. Pomagając mi, narażasz
życie.
- Umiem o siebie zadbać.
- I chcesz się narażać, żeby potem to opisać? zapytała.
- Oczywiście - odparł prędko.
~ 154 -
Chciał się odsunąć, lecz Jenna zacisnęła palce na jego
ramionach.
- Nie wierzę ci. Ty po prostu chcesz mi pomóc.
- Może trochę - przyznał z ociąganiem.
- Na pierwszy rzut oka nie rozpoznałam w tobie
rycerza w lśniącej zbroi.
Spochmurniał.
- Nie jestem rycerzem, Jenno. Nie przeceniaj mnie.
- I kto tu jest dla siebie zbyt surowy? Reid
potrząsnął głową.
- Sama wiesz, że nie masz racji. I nie bój się o mnie,
dam sobie radę. - Spojrzał na jej dłoń. - Powinnaś mnie
puścić.
Powinna. Lecz żar bijący z jego ciała ogrzewał jej
dłonie, a przestrzeń między nimi drgała lekko od
nagromadzonych emocji. Przepełniało ją to samo
uczucie, którego zawsze doznawała tuż przed wejściem
na scenę. Cudowne i przerażające przekonanie, że za
chwilę wydarzy się coś wspaniałego i wstrząsającego.
Zabrakło jej tchu. Spojrzała w ciemne oczy Reida i
spostrzegła, że on czuje dokładnie to samo.
Wstał powoli, delikatnie ujął ją za biodra i przyciągnął
do siebie.
- Prosiłem, żebyś mnie puściła - mruknął, zanim
dotknął wargami jej ust.
Pocałunek zaczął się gwałtownie, wręcz szorstko, jakby
Reid był zły na siebie za to, że jej pragnie. Lecz gdy jej
wargi powoli miękły, złość zamieniła się w namiętność.
Całował ją zachłannie, jakby nie mógł się nasycić. Jakby
umierał z pragnienia.
Nagle łydkami dotknęła krawędzi łóżka i opadła na
materac z cichym westchnieniem. Reid położył się na
niej, otulając ją ramionami. Wargami muskał
~ 155 ~
gładką szyję, dłońmi pieścił piersi i powoli rozchylał jej
nogi.
Jenna wplotła palce w jego włosy, poruszając biodrami
w rozpaczliwym pragnieniu wtulenia się w jego ciało.
Chciała czuć na nagiej skórze jego dłonie i usta. Chciała
uwolnić wreszcie nienasycone pragnienie bliskości.
Zegar zaczął wybijać godzinę. W pierwszej chwili nie
wiedziała, co się dzieje. Była tak oszołomiona zapachem i
dotykiem Reida, że straciła poczucie rzeczywistości.
Zegar bił i bił bez opamiętania.
- Przeklęty zegar! - jęknął Reid. - Jak można wstawić
taki rupieć do pokoju hotelowego?
Zegar wybił dziesiątą. Jenna poderwała się, jak
ugodzona.
- Och, Boże! Spóźniłam się! Miałam odebrać Le-xie z
biblioteki! - Zepchnęła z siebie Reida, zerwała się z łóżka i
zerknęła w lustro. Włosy miała potargane, wargi
czerwone i lśniące, wzrok obłąkany. - Jezu... Wyglądam
strasznie.
- Wyglądasz prześlicznie - sprostował Reid. - Ale
powinnaś biec.
- Dziękuję. Nie możemy się nigdy więcej tak
zapominać. To nieodpowiedni czas i nieodpowiednie
miejsce. I nieodpowiednie okoliczności.
- Dlaczego zatem wydaje się tak właściwe i słuszne? zapytał z uśmiechem.
Jenna spojrzała mu w oczy i nie znajdując odpowiedzi,
chwyciła torebkę i ruszyła ku drzwiom.
Rozdział 12
Charlotte otworzyła drzwi domu matki i zaprosiła
Annie do środka. Miała szczerą nadzieję, że nie
przekracza swoich kompetencji. Musiała wypisać Annie
ze szpitala, gdyż psychiatra uznał, że dziewczyna nie
stanowi już zagrożenia ani dla siebie, ani dla dziecka.
Zresztą Annie przyznała, że skok do wody był efektem
jedynie głupiego impulsu, i obiecała, że nie zamierza
powtarzać samobójczych prób. Czuła się samotna i
zagrożona, a szalone zachowania ojca doprowadziły ją na
skraj załamania, jednak chciała żyć. Chciała żyć dla siebie
i dla dziecka.
Charlotte wierzyła dziewczynie, ale zamierzała mieć na
nią oko. Przynajmniej do czasu rozwiązania. Annie
napotka w najbliższym czasie wiele trudności i przyda jej
się wsparcie.
- Jest pani pewna, że to dobry pomysł? - zapytała
szeptem pobladła Annie.
- Oczywiście - zapewniła ją Charlotte. - Moja mama z
radością ugości cię przez kilka dni, zanim znajdziemy dla
ciebie stałe miejsce do mieszkania.
- Ale czy ona nie uważa, że jestem zła? Że... jestem
grzesznicą?
Charlotte nie miała wątpliwości, że matka bardzo źle
myśli o Annie i jej nieślubnej ciąży, miała jednak
nadzieję, że powstrzyma się od komentarzy i wystąpi
~ 157 ~
w roli serdecznej żony pastora. Że oszczędzi dziewczynie
potępiających spojrzeń i cierpkich uwag, które jej córka
musiała znosić w młodości.
- Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Charlotte ze
zdumieniem pociągnęła nosem.
Z kuchni dobiegały smakowite zapachy. Kiedy wychodziła
z domu, matka jeszcze spała. Ostatnio w ogóle nie
śpieszyła się z porannym wstawaniem, jakby chciała
odsunąć od siebie dzień. Najwyraźniej coś się zmieniło.
- Nareszcie jesteście - uśmiechnęła się Monica, gdy
weszły do kuchni. Miała na sobie czarne spodnie i szary
sweterek, które osłoniła kuchennym fartuchem. Na jej
policzkach wykwitł świeży rumieniec.
- Witaj, Annie. Nazywam się Monica Adams. Lubisz
owsiane ciasteczka z rodzynkami?
- T... tak - zająknęła się Annie.
- Wspaniale. Najpierw zjemy obiad, dobrze? Zrobiłam
sałatkę z kurczaka i udało mi się zdobyć świeże truskawki
na targu - oświadczyła radośnie Monica.
- Masz ochotę umyć ręce, zanim siądziemy do stołu?
Łazienka jest na końcu korytarza, po lewej.
- Dziękuję. - Annie posłała Charlotte zdumione
spojrzenie i wyszła.
- Mamo, nie wiem, co powiedzieć - wyznała Charlotte,
gdy zostały same. Ożywiona kobieta o lśniących oczach
nie miała nic wspólnego ze znużoną starszą panią, z którą
rozmawiała wieczorem. - Dziękuję.
- Nie robię tego dla ciebie, lecz dla twojego ojca. Śnił
mi się tej nocy. Powiedział, że muszę być silna i nadal
szerzyć w świecie jego dzieło. Że chce być ze mnie
dumny. - Oczy Moniki zaszły łzami. - Wydawał się taki
żywy, uśmiechnięty i przystojny. Zupełnie inny, niż przez
ostatnie kilka tygodni, gdy dręczył go ból. Odchrząknęła. - Chcę uczcić jego pamięć każdym
czynem.
~ 158 ~
- Znakomicie - powiedziała ostrożnie Charlotte. Nie
była pewna, dokąd doprowadzi nowa postawa matki,
choć ożywiona Monica stanowiła miłą odmianę od na
wpół martwej staruszki, z którą ostatnio mieszkała.
- Mogłaś mi pomóc rano - ciągnęła Monica z
wyrzutem. - Musiałam sprzątnąć pokój Jamiego i zmienić
pościel. To by było na tyle, jeśli chodzi o twoje
przyjmowanie całej odpowiedzialności.
Charlotte odetchnęła w duchu. Całe szczęście, że
matka została jednak sobą.
- Musiałam prędko jechać do szpitala. Kara Lynch
miała w nocy przedwczesne skurcze i chciałam ją zbadać.
Na szczęście okazało się, że wszystko w porządku.
- Dzięki Bogu. Kara to urocza dziewczyna, zupełnie
inna niż ten jej ponury brat Shane. Nie mogę patrzeć na
jego tatuaże. Bóg raczy wiedzieć, co oznaczają. Kiedy go
widzę, zawsze przechodzę na drugą stronę ulicy.
- Shane nie jest taki zły.
- Nie stawaj w jego obronie - wycedziła matka. - Ani w
obronie żadnych innych chłopaków, z którymi włóczyłaś
się w liceum. Zawsze miałaś słabość do łajdaków.
Jedynym chłopcem, którego lubiłam, był Andrew, i nie
wiem doprawdy, dlaczego przestałaś się z nim spotykać. Monica obrzuciła ją chytrym spojrzeniem. - Skoro wraca
do domu, może znów się do siebie zbliżycie?
- Nie sądzę.
- Skąd możesz to wiedzieć? Nie widzieliście się od lat.
- Masz rację, ale nie mogę sobie wyobrazić, że
miałabym być dziewczyną pastora.
Usta matki zacisnęły się w wąską kreskę.
~ 159 ~
- Jak ja, tak? Nie wyobrażasz sobie życia u boku
pastora, bo uważasz, że moje życie było nic niewarte.
- Wcale tak nie uważam.
- Nie jestem ślepa, Charlotte. Wiem, że nie cenisz
wysoko bycia wyłącznie żoną i zabiegania o wygodę męża.
Jesteś nastawiona na karierę. Jesteś bardzo ważną panią
doktor. Dzięki tobie na świecie pojawia się nowe życie.
Jakże żona pastora, piekąca ciasteczka i nosząca rosół
chorym sąsiadkom, mogłaby równać się z lekarką?
Charlotte patrzyła na matkę ze zdumieniem. Nie
spodziewała się, że Monica od lat dusi w sobie tyle złości.
I to złości niemającej żadnych podstaw.
- Wcale nie uważam, że niczego nie osiągnęłaś, mamo
- powiedziała dobitnie. - Pomogłaś setkom osób.
- Tyle razy widziałam pogardę w twoim spojrzeniu.
Czy sądzisz, że nie wiem, jak bardzo cię zawiodłam jako
matka?
Charlotte spojrzała jej w oczy.
- To, co widziałaś w moim spojrzeniu, nie miało nic
wspólnego z twoim życiem jako żony pastora. Dotyczyło
jedynie wyborów, jakich dokonałaś w moim imieniu, nie
we własnym. Naprawdę chcesz rozmawiać o tym, co się
między nami wydarzyło? - Wstrzymała oddech. Sama nie
czuła się gotowa na grzebanie w przeszłości.
Po chwili matka pokręciła głową.
- Nie ma o czym rozmawiać. Przeszłość to przeszłość.
Nie ma jej już. Nie możemy jej zmienić. - Podeszła do
piekarnika i wyjęła blachę zarumienionych ciasteczek
owsianych. Były to ulubione ciastka Doreen. Charlotte
nie znosiła rodzynek i matka doskonale o tym wiedziała. Uważam, że mogłabyś dać Andrew szansę - powiedziała,
zsuwając ciastka na talerz.
~ 160 ~
- Jestem pewna, że rzucą się na niego wszystkie
samotne kobiety z parafii - uśmiechnęła się Charlotte.
- Mam nadzieję, że lubi domowe wypieki i pikowane
kołdry. Będzie ich miał pod dostatkiem.
- Widzisz? Na to tylko cię stać. Wyśmiewasz się z
naszej tradycji.
Charlotte westchnęła.
- Nie wyśmiewam się, mamo. Chciałam tylko
powiedzieć, że Andrew znajdzie się na szczycie listy
pożądanych kawalerów. I że całe rzesze kobiet będą
chciały go zdobyć.
- Mogłabyś pokonać je wszystkie.
- Słucham? Monica
uniosła brew.
- Nie wolno mi zauważyć, że jesteś śliczna? W końcu
jesteś moją córką! - Monica zerknęła na drzwi.
- Chyba powinnaś poszukać Annie. Wygląda na to, że
zabłądziła.
Charlotte z ulgą wymknęła się z kuchni. Po chwili
odnalazła Annie w pokoju swego brata. Dziewczyna
wpatrywała się w fotografie ustawione na komodzie, a w
dłoni trzymała ramkę z najnowszym zdjęciem. Zostało
zrobione tuż przed wyjazdem Jamiego na pierwszą misję.
Długie niegdyś włosy miał ogolone, na twarzy zaciętą,
poważną minę.
- Nie mogę tu zostać - powiedziała Annie bezbarwnym
tonem.
- Co się stało? - zdumiała się Charlotte. Annie
ruchem głowy wskazała fotografie.
- To pokój żołnierza.
Charlotte przypomniała sobie pana Dupont w
mundurze celującego do niej ze strzelby.
- W wojsku ludzie wariują - ciągnęła Annie. - Kiedy
wracają do domu, są już kimś zupełnie innym.
~ 161 ~
- Czy to się przydarzyło twojemu tacie? Zmienił się na
wojnie?
Annie pokiwała głową.
- Mama była w stanie jakoś go uspokoić, ale kiedy
umarła, tata do reszty zwariował. Nie potrafiłam już z nim
rozmawiać. On wciąż jest na wojnie. Czasem zdawało mi
się, że uważa mnie za zakładniczkę. Choć zdarzały się dni,
kiedy zachowywał się prawie normalnie. Budząc się rano,
nigdy nie wiedziałam, kim będzie. - Westchnęła ciężko. Wypuszczał mnie z domu tylko po jedzenie. Nie wiem, jak
sobie teraz poradzi. Uprawia trochę warzyw i ma kilka
kur, ale sama nie wiem... Nie wiem, co robić.
- Powinnaś zostać tutaj i odpocząć. Teraz musisz się
troszczyć o swoje maleństwo. Z czasem wszystko
rozwikłamy, Annie. Może uda nam się pomóc także
twojemu ojcu. Ale nie możesz tam wracać. To zagraża
tobie i dziecku. Rozumiesz?
- Tak, proszę pani - zgodziła się Annie, wyraźnie
pocieszona.
- Myślę, że wygodniej ci będzie w moim pokoju uznała Charlotte. - Chodź ze mną. Jestem pewna, że ci się
spodoba. Urządziła go moja siostra Doreen. Zawsze była
bardziej dziewczęca niż ja.
- Jejku - wykrztusiła Annie na widok ociekającego
różem, pełnego koronek pokoiku. Na obszernym łóżku
piętrzyły się obszyte falbankami poduszki, a parapet
zajmowały stosy pluszaków. Jedną ścianę w całości
zajmowały regały z książkami.
- Zanim wyjechałam na studia, miałyśmy tu dwa
wąskie łóżka. Książki są moje. Doreen interesowała się
głównie makijażem. - Charlotte wskazała toaletkę, na
której wciąż stały różnokolorowe buteleczki z lakierami
do paznokci, kilka szczotek do włosów i niezliczone
akcesoria do makijażu.
~ 162 ~
- Jak tu ślicznie! - zachwyciła się Annie.
To, że miała już osiemnaście lat i zaszła w ciążę, nie
zmieniało faktu, że wciąż była małą dziewczynką. Śliczną
królewną o jasnych włosach i niewinnej twarzyczce.
Wychowała się w surowej chacie w górach i nie miała
nawet pojęcia, co świat może jej zaoferować.
Charlotte zastanowiła się przelotnie, kto jej odebrał
niewinność. Jakiś równie niedorosły chłopiec? Czy
dojrzały mężczyzna, który powinien przewidzieć
konsekwencje swych działań? W szpitalu musiała zapytać
Annie, czy była przymuszana do zbliżeń, ale dziewczyna
zaprzeczyła. Nie chciała jednak podać danych ojca
dziecka. Charlotte miała nadzieję, że nikt nie skrzywdził
Annie, choć wiedziała, że nastolatki zbyt łatwo pakują się
w rozmaite kłopoty.
Annie delikatnie pogłaskała puszysty koc.
- To pokój jak z bajki. Miała pani wielkie szczęście,
mieszkając tu!
- Kiedy byłam młodsza, nie potrafiłam tego docenić. Widząc teraz swój dawny pokój oczyma Annie,
zrozumiała, że rzeczywiście miała szczęście. Jednak w
dzieciństwie zawsze odnosiła wrażenie, że pokój należy
do Doreen, a reszta domu do matki. Sama nie pasowała
donikąd i czuła się jak intruz w każdym pomieszczeniu.
Na dźwięk dzwonka do drzwi drgnęła.
- Otwórz, Charlotte! - krzyknęła Monica z kuchni.
- Za chwilę do ciebie wrócę, Annie - uśmiechnęła się
Charlotte. - Rozgość się.
Podeszła do drzwi. Ktoś ponownie zadzwonił.
Charlotte otworzyła je prędko, spodziewając się którejś z
przyjaciółek matki, lecz serdeczny uśmiech prędko
zniknął z jej twarzy na widok mężczyzny z ogromnym
bukietem kwiatów. Jego niegdyś jasne włosy
pociemniały, lecz oczy zachowały przejrzystą
~ 163 ~
barwę błękitnego nieba. Wciąż miał prześliczne usta i
stanowczo zarysowany podbródek. Serce Charlotte
zamarło na chwilę. W ułamku sekundy wróciła do chwili,
gdy tak jak teraz otworzyła drzwi i ujrzała za nimi
gwiazdę szkolnej drużyny baseballowej z naręczem
polnych kwiatów, które zebrał w drodze do jej domu.
Andrew Schilling zaprosił ją na przejażdżkę swoim
nowym autem. Wzięła go za rękę, a potem...
- Charlie? - wyjąkał zaskoczony. - To naprawdę ty?
Charlotte przełknęła ślinę. Musiała się wziąć w garść!
- To ja. Co tu robisz?
- Jestem nowym pastorem tutejszej parafii.
- Rzeczywiście. Mama wspominała mi o tym. Nie
spodziewałam się tu ciebie tak prędko. - Nie była gotowa
na spotkanie z nim. Na rozmowę. A jednak stał przed nią.
Ubrany w dyskretne czarne spodnie, kremową koszulę i
brązowy sweter. Wyglądał dostojnie. Dojrzale. Przez
chwilę żałowała, że ma na sobie zwykłe szare spodnie,
czarny sweterek i włosy związane w koński ogon.
- Długo się nie widzieliśmy - powiedział Andrew i
odchrząknął dyskretnie. - Słyszałem, że jesteś lekarką. To
mi zaimponowało.
- To prawda. A ty jesteś pastorem.
- Sądziłem, że już to ustaliliśmy - odparł z uśmiechem.
- Jak mogę ci pomóc? - ucięła Charlotte.
- Przyszedłem porozmawiać z twoją mamą. Nie mam
zamiaru wyrzucać was z domu. Mieszkacie tu przecież od
zawsze. Zamierzam wynająć mieszkanie w mieście.
- Chyba sobie żartujesz - prychnęła Monica Adams,
stając za plecami Charlotte. - Witaj, Andrew.
~ 164 ~
- Witam, pani Adams. Ach, to dla pani - oświadczył,
wyciągając przed siebie bukiet, jakby chciał się go jak
najprędzej pozbyć.
- Piękne kwiaty. To miło, że o mnie pomyślałeś. Ten
dom należy teraz do ciebie. Będziesz w nim mieszkał wraz
z żoną i dziećmi.
- Nie jestem żonaty - wtrącił pośpiesznie Andrew.
- Jestem pewna, że z czasem będziesz.
- Jednak w tej chwili nie potrzebuję tak dużego domu.
I nie chcę stąd pani wyrzucać. Tak długo tu pani
mieszkała.
- Owszem, to był mój dom. I będę za nim bardzo
tęskniła. Jednak mój mąż chciałby, żebyś tu właśnie
mieszkał. To jest twoje miejsce. Cieszę się, że to właśnie
ty, a nie ktoś obcy - dodała z uśmiechem. - Masz ochotę
na obiad? Właśnie siadałyśmy do stołu. Mam ci wiele do
powiedzenia na temat domu i jestem przekonana, że ty i
Charlotte chętnie odnowicie znajomość. Pamiętam, że
byliście do siebie przywiązani, zanim zadurzyła się w
tamtym chłopcu.
Andrew przestąpił z nogi na nogę. Był zakłopotany.
Charlotte w duchu błagała go, by odmówił. Nie
zamierzała odbywać z nim pierwszej rozmowy po
trzynastu latach na oczach matki!
- Bardzo mi przykro, ale nie mogę zostać. Mam
spotkanie w kościele.
- Oczywiście. Następnym razem.
Już się nie mogę doczekać - odetchnął Andrew.
Matka wycofała się w głąb domu i Charlotte zamierzała
zamknąć drzwi, lecz Andrew uniósł dłoń.
- Może spotkalibyśmy się na kawie po południu?
Zawahała się tylko przez chwilę.
- Mam dziś mnóstwo zajęć, wybacz.
Andrew pokiwał głową.
~ 165 -
- Wiem, że na to zasłużyłem. To samo powiedziałem
do ciebie, gdy chciałaś ze mną wtedy porozmawiać.
Owszem. I Charlotte pamiętała każde jego słowo,
jakby było na zawsze wypalone w jej mózgu.
- To było dawno temu, nie żartuj. Na pewno się
spotkamy.
- Charlie?
- Słucham? - zapytała niecierpliwie, chcąc już
zamknąć drzwi i odciąć się od niego i od przeszłości.
- Cieszę się, że cię spotkałem. Że wróciliśmy tutaj w
tym samym czasie.
- Nie wiem jeszcze, czy tu zostanę.
Spojrzał jej w oczy.
- Mam nadzieję, że zostaniesz.
Charlotte wstrzymała oddech, zatrzasnęła drzwi,
oparła się o nie i trwała w bezruchu dobrą minutę.
Andrew Schilling był kiedyś spełnieniem jej dziewczęcych
marzeń, lecz ona nie była już tą dziewczyną. A on nie był
już tamtym chłopakiem. Nie mogli do tego wrócić.
Przeszłość już się zamknęła. Teraz musiała się zająć
bieżącym życiem. Poza tym miała kilka tajemnic, których
Andrew Schilling nigdy nie powinien poznać. Nigdy.
Rozdział 13
Jenna ostrożnie otworzyła drzwi wiodące z kuchni do
piwnicy, przekręciła włącznik światła i powoli zeszła w
dół. Jak dotąd wchodziła do piwnicy tylko raz, zanim
jeszcze wynajęła dom, by się upewnić, że nie można się
przez nią włamać do domu. Pod sufitem znajdowało się
kilka niewielkich okienek, ale nikt nie zdołałby się przez
nie przecisnąć. Teraz jednak Jenna poszukiwała
pamiątek po właścicielkach. Chciała zrozumieć, dlaczego
zostały z Lexie zesłane do tego domu.
- Co robisz? - zapytała Lexie z kuchni.
- Rozglądam się tylko. Uważaj na schody - dodała
Jenna, widząc głowę dziewczynki w drzwiach.
- Ponuro tu - oświadczyła Lexie.
Jenna zapaliła światło na dole i cienie pierzchły.
Podobnie jak Lexie, nie znosiła mrocznych miejsc.
Zwłaszcza ostatnio.
W piwnicy nie było nic szczególnego. Sekretarzyk,
biurko, dwie stojące lampy i stary kufer. Wyglądał, jakby
miał ponad sto lat. Ponadto kilka zardzewiałych narzędzi
ogrodowych i mosiężny czajnik.
- Czyje to rzeczy? - zaciekawiła się Lexie.
- Nie wiem - wyznała szczerze Jenna. - Być może
należały do poprzedniej właścicielki domu, Rose
Littleton.
~ 167 ~
- Rose, jakie śliczne imię - uśmiechnęła się Lexie, lecz
po chwili spoważniała. - Mamusia często wspominała o
jakiejś Rose.
- Naprawdę? - Jenna była coraz bardziej przekonana,
że Zatoka Aniołów nieprzypadkowo stała się celem ich
podróży. - I co o niej mówiła?
- Nie pamiętam... Już wiem! Że Rose jest aniołem! rozpromieniła się dziewczynka.
Wspaniale.
- I że miała ślad pocałunku anioła, tak jak mamusia i
ja.
Jenna zamarła.
- Rose miała takie samo znamię jak ty i mama? A skąd
mama mogłaby o tym wiedzieć?
Lexie wzruszyła ramionami.
- Dlaczego ciebie nie pocałował anioł?
- Nie wiem. - Jenna nigdy nie uważała znamienia
Kelly za coś szczególnego. Nie sądziła też, by jej matka
miała takie znamię, ale nie pamiętała tego wyraźnie.
Bywały dni, kiedy nie mogła przypomnieć sobie nawet jej
twarzy. A większość tego, co pamiętała, było mieszanką
marzeń i wspomnień innych osób. Zastanawiała się, czy
Lexie będzie pamiętała Kelly za dwadzieścia lub
trzydzieści lat. Spodziewała się, że niezbyt dokładnie.
Dziewczynka podeszła do kufra.
- Co w nim jest? - Pociągnęła za pokrywę, ale kufer
ani drgnął.
Jenna z wysiłkiem otworzyła ciężkie wieko. Uchyliło
się wśród kłębów kurzu. Obie zakasłały gwałtownie.
- Ubrania - odkaszlnęła Lexie, klękając przy kufrze. Możemy się pobawić w przebieranie, tak jak kiedyś z
mamusią. - Wciągnęła z kufra białą, bardzo długą suknię
obszytą pomarszczoną ze starości koronką. - Czy to
anielska suknia?
~ 168 ~
- Nie, skarbie. Sądzę, że to suknia ślubna. - Bardzo
dziwne. Kara mówiła, że Rose nigdy nie wyszła za mąż.
Może to suknia którejś z zamężnych sióstr.
Lexie wyciągnęła z kufra welon, parę pożółkłych
rękawiczek i zaśniedziały srebrny diadem. Na wierzchu
sterty rzeczy położyła mały notes oprawiony w czarną
skórzaną okładkę. Lexie przymierzyła welon, a Jenna
usiadła na podłodze, otworzyła notes i przeczytała na głos
dedykację z pierwszej strony:
Najdroższa Rose, w każdej chwili, gdy czujesz się
zrozpaczona i samotna, wiedz, że nie jesteś sama.
Wsłuchaj się w bicie swego serca, a rozpoznasz w
nim głosy tych, którzy przed Tobą odeszli. Jesteś
aniołem i pewnego dnia znów rozwiniesz skrzydła.
Z miłością, mama.
- Mówiłam, że była aniołem - stwierdziła Lexie,
siadając obok Jenny na podłodze.
- Mówiłaś - potwierdziła Jenna, odwracając kart-kę.
- I co dalej? - zapytała dziewczynka. U góry strony
widniała data 8 czerwca 1950 roku. Jenna zaczęła czytać:
Dziś pochowaliśmy Mitchella. Miałam wczoraj
wyjść za mąż, a musiałam oddać narzeczonego
zimnej, twardej ziemi. Rzuciłam na trumnę bukiet
róż. Słuchałam, jak wielebny Jacobs opowiada o
życiu Mitchella. Wiem, że już go nie ma, lecz ciągle
nie mogę w to uwierzyć. Czuję się taka samotna.
Mama i siostry próbują mnie pocieszyć, lecz serce
mam złamane. Nie wiem, jak mam dalej żyć. Jak
mam żyć bez niego? Wszystkie nasze plany i
marzenia legły w gruzach. Po pogrzebie wróci-
~ 169 ~
łam do domu, usiadłam do fortepianu i
próbowałam grać. Muzyka zawsze była mi
pociechą, lecz teraz nie odnajduję w niej spokoju.
Już nigdy i nic nie będzie takie samo.
Jenna zerknęła na suknię.
- Wygląda na to, że to suknia Rose.
- Nigdy jej nie włożyła - dodała Lexie. - To strasznie
smutne. Co dalej pisze?
Jenna odwróciła stronę. Kolejną datę zapisano miesiąc
później, 14 lipca 1950 roku.
Starałam się zająć sobie czas po odejściu
Mitchella próbami rozwikłania tajemnicy wraku.
Wiem, że mam takie samo znamię jak mama i jak
- według legendy - Gabriella, uratowane
niemowlę. Wygląda na to, że każda pierwsza córka
potomków Gabrielli ma znamię na kostce. Legenda
głosi, że anioł chwycił Gabriellę za kostkę i
uratował ją z topieli, a potem zaniósł na brzeg.
Znamię na kostce miało więc być śladem dotyku
anioła. Opowieści milczą jednak na temat rodziców
uratowanego dziecka. Kim byli? Jak zginęli? Jak to
możliwe, że maleństwo oddzieliło się od matki?
Mama twierdzi, że każda kobieta ze znamieniem
starała się odnaleźć odpowiedzi na te pytania, lecz
nigdzie nie ma żadnej wzmianki o rodzicach
Gabrielli. Co więcej, większość ocalonych zarzekała
się, że przed zatonięciem nigdy nie widziała
dziecka. Jak to możliwe, skoro płynęli razem przez
dwa tygodnie? Czy Gabriella była aniołem
zesłanym na ziemię z nieba? Niektórzy tak właśnie
uważają, lecz moim zdaniem to tylko bajka. Nie
jestem w stanie wierzyć w anioły. Nie mogę się
pogodzić z tym, że Bóg tak wcześnie za-
~ 170 ~
brał do siebie Mitchella. Staram się tylko jakoś to
przeżyć.
Poszłam dziś do biblioteki i znalazłam pamiętnik
Samuela Martina, który pracował na „Gabrielli"
jako marynarz. Kilka minut przed katastrofą
słyszał okropną awanturę, wystrzał z pistoletu i
płacz dziecka. Niestety, żadne z ciał wyrzuconych
na brzeg nie nosiło śladu po kuli, więc ostatecznie
sam zwątpił w to, co słyszał. Mnie się wydaje, że
rzeczywiście na statku stało się coś strasznego. I że
było to związane z moimi przodkami. Lecz czy
ktokolwiek dowie się, co się stało?
Jenna odwróciła stronę, spodziewając się dalszej części
historii. Lecz na kolejnej kartce znalazła datę 9 września
1950 roku.
Wiele się wydarzyło od ostatniej notatki. Mama
zachorowała i miała straszną gorączkę. Zeszłej
nocy chłodziłam jej czoło okładami i słuchałam, jak
cieszy się, że wreszcie dołączy do taty w niebie.
Próbowałam z nią rozmawiać, przekonać ją, że jest
nam potrzebna, ale robiła się coraz słabsza i nad
ranem odeszła. Teraz zostałyśmy całkiem same.
Muszę opiekować się trzema młodszymi siostrami,
a także maleństwem, które rośnie pod moim
sercem. Jak zdołam tego dokonać?
- Rose miała dziecko? - zdziwiła się Lexie.
- Najwyraźniej - odparła nie mniej zdumiona Jenna.
Odwróciła stronę. Kolejna notatka pochodziła z 10 marca
1951 roku.
Urodziłam dziś moje maleństwo. Miałam tylko kilka
minut, by ją poprzytulać, nacieszyć się
~ 171 ~
jej widokiem i jednocześnie pożegnać. Kobieta,
która ją zabrała, obiecała, że moja córka będzie się
wychowywała w kochającej się, ciepłej rodzinie,
która zapewni jej wszystko, czego ja nie mogę jej
dać. To była najtrudniejsza decyzja w moim życiu,
jednak mam za mało pieniędzy, żeby utrzymać
siostry i dziecko. Mam nadzieję, że pewnego dnia ją
odnajdę. Cieszę się, że zawsze będę mogła ją
rozpoznać po znamieniu na kostce. Nieważne, jak
daleko od siebie, będziemy na zawsze połączone
anielskim pocałunkiem. Włożyłam w jej pieluszki
otwierany medalion, który dostałam od Mitchella.
Chciałam, żeby miała coś, co należało do jej
rodziców. Mam nadzieję, że kiedyś wybaczy mi, że
ją oddałam. I że kiedyś do mnie wróci.
Jenna przerzuciła resztę notesu, lecz pozostałe kartki
były czyste. Spojrzała na Lexie i nagle spostrzegła, że
dziewczynka przycichła, co było do niej niepodobne.
- Coś się stało, skarbie?
- Mamusia miała taki medalion. Mówiła, że włoży do
środka moje zdjęcie. Myślisz, że to był medalion Rose?
- To chyba niemożliwe... - wyjąkała Jenna,
oszołomiona taką myślą. Rose miała znamię. Miała je
także jej córka. Oraz Kelly i Lexie...
Jenna otworzyła pamiętnik na ostatniej notatce i z
nagłym olśnieniem spojrzała na datę zapisków. Jej
matka, Crystal Bennett, urodziła się dziesiątego marca
tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku! Jednak Jenna
nigdy nie słyszała, że matka była adoptowana. Czy w
ogóle o tym wiedziała? Czy wiedziała o tym Kelly?
~ 172 ~
Kelly musiała wiedzieć, musiała wyśledzić rodzinne
korzenie w Zatoce Aniołów. Dlatego przysłano je do
domu Rose. Do domu babci!
Serce Jenny zaczęło bić jak oszalałe. To po prostu
niewyobrażalne, jednak wszystkie fakty wskazywały na
to, że jest wnuczką Rose. Nawet gdyby zignorowała
zbieżność dat, znamienia Lexie nie sposób pomylić z
żadnym innym.
Rose Littleton była jej babką! To oznacza, że ona i
Lexie są związane z miasteczkiem więzami krwi
przodków. Kelly chciała rozpocząć nowe życie w miejscu,
w którym narodziła się ich matka. Dreszcz spłynął po
plecach Jenny. Zdawało jej się, że słyszy głos Rose
Littleton, jej szloch, gdy oddawała swoje jedyne dziecko.
Niemal czuła tę rozpaczliwą potrzebę ponownego
spotkania córki, jaką przez resztę życia musiała czuć
Rose.
Lecz zdawało się, że nigdy jej nie ujrzała. I dwa lata
temu umarła. Pewnie nawet zanim Kelly zaczęła snuć
plany ucieczki. A jednak w końcu tu trafiły.
Lexie wstała i przeciągnęła się, przywołując Jennę do
rzeczywistości.
- Możemy już iść na festyn? - zapytała.
Choć Jenna wciąż była zaplątana w przeszłość, Le-xie
zdążyła już wrócić do teraźniejszości. Prawdopodobnie
był to jedyny właściwy sposób na życie.
Wstała, odłożyła pamiętnik Rose i odetchnęła głęboko.
- Po wczorajszej awanturze myślę, że powinnyśmy
zostać w domu, Lexie - oświadczyła.
Oczy dziewczynki wypełniły się łzami.
- Będę grzeczna, obiecuję! Nie odstąpię cię nawet na
krok i będę do ciebie mówić: „mamo" - żarliwie
zapewniła Lexie. - Na pewno nie zapomnę. Kimmy
powiedziała, że dziś na plaży będzie pokaz sztucznych
~ 173 ~
ogni, ogniska i wszyscy będą piekli kiełbaski. Proszę!
Proszę! Musimy pójść!
- A co z aniołami? - wtrąciła Jenna. - Masz zamiar
znów uciec na wydmy?
- Dziś nie przyjdą. Sztuczne ognie są za głośne stwierdziła Lexie zdecydowanie.
Jenna stłumiła uśmiech.
- A przed sztucznymi ogniami? Albo po? Lexie
zawahała się przez chwilę.
- Ja nie będę ich szukała. Ale jeśli to one mnie znajdą,
zapytam je o mamusię - wyznała z uporem.
- Skarbie, to niemożliwe...
- Nie znasz się na aniołach. Nie byłaś w niebie i nie
interesujesz się nimi w ogóle. Jeśli będą chciały z
kimkolwiek porozmawiać, to na pewno ze mną. Mam ich
znak na kostce.
Z tym argumentem Jenna nie mogła się sprzeczać.
- Zgoda. Ale nie wolno ci polować na anioły beze
mnie. Umowa stoi?
- Tak! - wykrzyknęła Lexie, wbiegając po schodach do
kuchni, zanim ciotka się rozmyśli.
Jenna powoli weszła za dziewczynką. Na górze po raz
ostatni obrzuciła piwnicę spojrzeniem i wyłączyła światło.
Zamierzała wrócić później i poszukać kolejnych
informacji o przeszłości. Przechodząc obok salonu,
poczuła, że coś ją ciągnie do starego fortepianu.
Ostrożnie usiadła na ławeczce, wyobrażając sobie inną
kobietę siadającą dokładnie w tym samym miejscu,
kładącą palce na tych samych klawiszach. We wszystkich
pokoleniach w jej rodzinie grano na fortepianie. Jenna
przypomniała sobie słowa Rose o szukaniu pociechy w
muzyce. Wprawdzie nie odziedziczyła po babce
znamienia, otrzymała jednak talent muzyczny.
~ 174 ~
Delikatnie trąciła opuszkami klawiaturę i bez
zastanowienia zaczęła grać. Nie znała tej melodii i nie
wiedziała, co gra. Gdy skończyła, zadrżała. Odwracając
głowę, poczuła delikatny powiew, lecz okno było
zamknięte. Nagle odniosła niewiarygodnie silne
wrażenie, że to Rose grała dla niej. To szaleństwo! Rose
nie żyje. Prędko wstała i wyszła z salonu. Jednak nie
mogła pozbyć się myśli, że wiele osób nazywa muzykę
głosem aniołów.
***
W trudnych chwilach Charlotte zawsze szła pobiegać,
jednak tego dnia w miasteczku dosłownie roiło się od
turystów i za nic nie chciała natknąć się znienacka na
Andrew, więc wyprowadziła z garażu rower. Na co dzień
uwielbiała gawędzić z sąsiadami i znajomymi, ale tego
dnia nie miała ochoty poruszać żadnego z tematów,
którymi żyła Zatoka Aniołów. Dziecko Annie, powrót
Andrew, przeprowadzka matki... Zdecydowanie nie były
to przyjemne tematy do rozmowy.
Potrzebowała spokoju i odosobnienia, by przemyśleć,
jak powinna się odnosić do Andrew. Bynajmniej nie
miała zamiaru wchodzić z nim w jakąkolwiek relację,
jednak ich ścieżki bez wątpienia będą się często
krzyżowały. Po pierwsze, matka oczekuje od niej
regularnego uczęszczania na msze, a ponadto, skoro
Andrew ma przejąć ich dom, z pewnością będą musieli
omówić wiele kwestii związanych z działką, remontami i
innymi sprawami dotyczącymi budynku.
Prędko zjechała ulicą w dół i za zakrętem zaczęła się
mozolnie wspinać na kolejne wzgórze. Czuła, jak mięśnie
ud zaczynają drżeć z wysiłku, jednak lubiła ten rodzaj
bólu. I wiedziała, jak sobie z nim poradzić.
~ 175 ~
To z bólem złamanego serca i wieloletnich upokorzeń
wciąż sobie nie poradziła.
Nagłe pojawienie się Andrew przywołało wiele
wspomnień, zarówno dobrych, jak i złych, jednak
Charlotte w ogóle nie chciała pamiętać tamtego okresu.
Chciała się odciąć od przeszłości, lecz obawiała się, że
Andrew zacznie jej zadawać pytania, na które nie
potrafiłaby mu odpowiedzieć. Na które nie zamierzała
odpowiadać. A najbardziej się bała, że znów się w nim
zakocha, a tego by sobie nie wybaczyła.
Coraz mocniej naciskała pedały, z trudem wjeżdżając
na szczyt stromego wzgórza. Z ulgą przecięła ulicę i
ruszyła w dół. Była pewna, że matka postara się na nowo
zbliżyć ich do siebie. Widziała, jak bardzo zależało jej na
zatrzymaniu Andrew na obiedzie. Pewnie już sobie
wyobraziła ich wesele i gwar, jaki podniósłby się w
miasteczku, gdyby córka Moniki wyszła za mąż za
nowego pastora. Jakby historia mogła się powtórzyć i
Charlotte przez sam tylko fakt ślubu mogła powielić
resztę życia matki. Zresztą, nie ma to znaczenia. I tak nie
wyjdzie za Andrew. Ani nie chciałaby być żoną pastora,
ani tym bardziej byłego chłopaka. Już nie.
Charlotte potrząsnęła głową. Nie chciała myśleć o
Andrew. Chciała cieszyć się jazdą. Dopiero po powrocie
na stałe odczuła w pełni, jak bardzo tęskniła za Zatoką
Aniołów. Czyste, rześkie powietrze, widok na morze,
zapach soli i poczucie jedności z mieszkańcami.
Dojechała już niemal do zakrętu, gdy minął ją
terenowy samochód i skręcił na podjazd ostatniego
domu. Charlotte rozpoznała Joego Silveirę, gdy tylko
wysiadł z auta. Miał na sobie sprane dżinsy i cienką
bluzę. Poczuła ucisk w żołądku. Przez chwilę rozważała,
czy prędko nie zawrócić, ale było już za późno. Joe
dostrzegł ją i pomachał na powitanie.
~ 176 ~
Podjechała i zsiadła z roweru.
- Witam, komendancie.
- Dzień dobry, doktor Adams - odparł z uśmiechem. Zwykłe widuję cię biegającą. Nie przypuszczałem, że
lubisz też jeździć na rowerze.
- Chciałam się trochę zmęczyć...
Charlotte czuła, że topnieje pod jego ciepłym
wzrokiem.
- Jestem pod wrażeniem. Ja się zmęczyłem, wjeżdżając
tu samochodem.
- Żartujesz ze mnie. Na pewno uprawiasz jakiś sport.
Masz świetną sylwetkę - wypaliła Charlotte i przygryzła
dolną wargę. Znakomicie! Właśnie mu powiedziała, że
uważnie przyjrzała się jego ciału. Jaki wstyd!
Joe najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu.
Uśmiechnął się tylko jeszcze szerzej.
- Dzięki. Ty także.
Charlotte odchrząknęła. Musi koniecznie zmienić
temat. Nie rozumiała, dlaczego Joe zawsze wytrącają z
równowagi. Żałowała też, że jest bez makijażu, za to
spocona, zziajana i z włosami sterczącymi spod kasku na
wszystkie strony. Odkąd miała serię dyżurów na
pogotowiu, zawsze jeździła w kasku.
- Wzięłam do siebie Annie. To znaczy, do domu mojej
mamy - powiedziała, skrępowana ciszą. - Zostanie z nami
przez tydzień lub dwa, zanim znajdziemy dla niej jakieś
miejsce.
Oczy komendanta zalśniły.
- To niezwykle miłe ze strony twojej matki, że zgodziła
się przyjąć pod dach nieznajomą dziewczynę.
- Annie jest zupełnie sama. Potrzebuje pomocy. Nie
byłabym w stanie odwrócić się do niej plecami.
- Wielu by potrafiło.
Charlotte wiedziała, że Joe ma rację. Spotkała przecież
wielu zgorzkniałych, zimnych, wypalonych
~ 177 ~
lekarzy, niewidzących dalej niż czubek własnego nosa.
Miała nadzieję, że sama nigdy nie osiągnie tego stanu.
- Mama powiedziałaby, że od dziecka miałam
okropny zwyczaj przyprowadzania do domu biednych i
nieszczęśliwych. Przyjęła dwa psy i cztery koty, potem
jednak zbuntowała się i kazała mi znaleźć inne domy dla
kolejnych znajd. Byłam zaskoczona, gdy zgodziła się
przyjąć Annie, dlatego zawiozłam ją tam najszybciej, jak
mogłam. Zanim mama zmieniła zdanie.
- Jeśli będę mógł ci jakoś pomóc, daj znać.
- Na pewno. Wybierasz się dziś na sztuczne ognie?
- Owszem. Będę na służbie. A ty?
- Jeszcze nie wiem - wzruszyła ramionami Charlotte. Widziałam je już setki razy.
- Wszystko się zmienia, Charlotte.
- Nie w Zatoce Aniołów - odparła z uśmiechem.
- Wchodzę do Diny po kawę i mogę się założyć, że przy
barze siedzą Rudy i Will, kłócąc się o to, kto złowił
większą rybę.
- Obydwaj są fatalnymi wędkarzami - wyszczerzył
zęby Joe. - Daleko jeszcze planujesz jechać?
- To było ostatnie wzgórze. Teraz będę już tylko
zjeżdżać w stronę morza.
- W takim razie to świetny moment na szklankę wody.
Wejdziesz?
- Hm... - Zawahała się, wiedząc doskonale, że powinna
odmówić, usłyszała jednak własne słowa:
- Oczywiście, bardzo chętnie.
Oparła rower o ganek i zdjęła kask. Potrząsnęła głową,
żeby włosy trochę się ułożyły. Złote loki opadły jej na
ramiona.
Joe otworzył drzwi. W ułamku sekundy wypadł z nich
piękny golden retriever i skoczył z impetem na pana,
potem zaś na Charlotte.
- 178 ~
- Siad, Rufus! - krzyknął Joe, jednak pies najwyraźniej
był bardziej zainteresowany lizaniem twarzy Charlotte,
niż słuchaniem pana.
- Jesteś śliczny! - wykrzyknęła Charlotte, przytulając
psa i drapiąc go po łbie.
- Wybacz, proszę - wystękał Joe, odciągając Rufu-sa za
obrożę.
- Nie żartuj. Uwielbiam psy. Skąd go wziąłeś?
- Dostałem go razem z domem. Należał do mojego
wuja. Po jego śmierci psem zaopiekowali się sąsiedzi. Nie
miałem o nim pojęcia, dopóki przed dwoma tygodniami
nie wykopał dziury pod płotem i nie wpadł do domu
uwalany ziemią i trawą. Najwyraźniej nie zamierza stąd
odejść. Sąsiedzi chyba się nie zmartwili, gdyż następną
niespodzianką tego dnia była wielka torba psiej karmy na
ganku.
- Nie wydajesz się zbyt nieszczęśliwy - stwierdziła
Charlotte. Czuła się wspaniale, obserwując Joego na
luzie. Dotychczas zawsze był w mundurze.
- Zawsze marzyłem o psie, ale mama mówiła, że
wystarczy jej sześcioro dzieci w domu. Rufus sam mnie
wybrał. Poza tym to pewnie bardziej ja u niego mieszkam
niż odwrotnie.
- Rozumiem.
- Jeszcze nie - roześmiał się Joe. - Wejdź, proszę.
Charlotte z zaciekawieniem weszła do domu. Był
stary i niewielki, z dwiema, może trzema sypialniami. W
jadalni i salonie dostrzegła zachwycającą drewnianą
podłogę, choć same pokoje były urządzone raczej
ascetycznie. Wielkie szklane drzwi w salonie prowadziły
na przestronny taras.
- Woda? Mrożona herbata? Sok? Piwo? Jakie masz
życzenia? - zapytał Joe.
- Powinnam pewnie poprosić o wodę, ale jeśli mam
być szczera, najchętniej napiłabym się zimnego piwa.
~ 179 ~
- Chyba się w tobie zakocham - zażartował. - Butelka
czy szklanka?
- Butelka, rzecz jasna.
- Za chwilę wracam. Jeśli Rufus będzie cię
napastował, odepchnij go.
Joe puścił obrożę, lecz pies nie rzucił się na gościa.
Podreptał za panem do kuchni.
Charlotte odruchowo otworzyła szklane drzwi i wyszła
na taras. Widok zapierał dech w piersiach. Widziała
nadmorską aleję, fragment portu, łuk zatoki i bezkresne
błękitne morze. Po czystym niebie leniwie wędrowało
kilka białych chmur.
Po chwili na taras wyszedł Joe i wręczył jej butelkę.
Charlotte z radością upiła łyk zimnego piwa. Zatoczyła
dłonią łuk i wyjąkała:
- Ten widok jest... powalający.
- Wiem. Wszedłem do tego domu prosto na taras i od
tamtej pory nie zamierzam stąd wyjeżdżać. - Odstawił
butelkę na poręcz. - Wujek zostawił mi ten dom chyba
dlatego, że jako jedyny z jego licznych bratanków i
siostrzenic przyjeżdżałem tu regularnie i chodziłem z nim
na ryby. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, miałem
chyba dwanaście lat i mama za wszelką cenę chciała się
mnie pozbyć na lato. Wujek Carlos był zapalonym
wędkarzem. Spędziliśmy na morzu trzy dni i złowiliśmy
więcej ryb, niż byłbym w stanie zliczyć. Chyba domyślił
się, że jako jedyny do-cenię ten spadek i nie będę
próbował od razu go sprzedać. - Joe zapatrzył się w
horyzont. - Szczerze mówiąc, taki miałem zamiar.
Przyjechałem, żeby wystawić dom na sprzedaż. Ale kiedy
tu wszedłem, zrozumiałem, że to błąd. Kiedy
oprzytomniałem, okazało się, że poszedłem na
posterunek i zgłosiłem chęć pracy. Komendant Robinson
właśnie zamierzał przejść na emeryturę i spadłem mu
dosłownie jak z nieba.
~ 180 ~
- Musiałeś mieć spore doświadczenie, żeby dostać z
marszu to stanowisko.
Joe oparł się o poręcz.
- Przez dwanaście lat pracowałem jako policjant w Los
Angeles. Zacząłem od razu po akademii, gdy miałem
dwadzieścia trzy lata. Pracowałem w patrolach, przy
narkotykach, napadach, gangach. Widziałem już
wszystko.
Sądząc po tonie jego głosu, większości z tych rzeczy
wolałby nie oglądać.
- Zatoka Aniołów musi ci się wydawać koszmarnie
nudna - zaryzykowała.
- Przeciwnie. Jest idealna. - Spojrzał jej w oczy. Marzyłem o rzuceniu LA w diabły. Odszedłem z pracy
niemal miesiąc przed otrzymaniem spadku. Nie
wiedziałem jeszcze, co zrobić z życiem, prócz tego, że
dłużej nie mogę tego ciągnąć. Zamieniałem się w obcego
człowieka. Sam siebie nie mogłem rozpoznać. Musiałem
się stamtąd wyrwać.
- Stało się coś złego? - odruchowo zapytała Charlotte.
Joe milczał przez chwilę. - Przepraszam cię. Nie
powinnam była pytać.
Joe westchnął.
- Aresztowałem przestępcę i zostałem znienacka
zaatakowany. Zaczęliśmy się bić. To był chory, zboczony
drań i naprawdę miałem ochotę go zabić. Mój partner
zdołał mnie odciągnąć w ostatniej chwili. Następnego
dnia złożyłem rezygnację, sądząc, że moja kariera
policyjna skończyła się raz na zawsze. Po kilku
tygodniach trochę się uspokoiłem. Kiedy przyjechałem do
Zatoki Aniołów, poczułem się, jakby ktoś zapalił światło
w ciemnym pokoju, w którym byłem bardzo długo
zamknięty. Wszystko mi się tu podobało. Nie zdarzają się
tu poważne zbrodnie, a te problemy, które napotykam,
rozwiązuję z radością i satys-
~ 181 ~
fakcją. Zawsze uwielbiałem być policjantem. Nie mogłem
tylko znieść pracy w Los Angeles. Tutaj ludzie są dobrzy i
dbają o siebie nawzajem. - Przeczesał włosy palcami. Wybacz, czy gadam nie na temat?
Charlotte zagryzała wargi, żeby się nie roześmiać z
powstrzymywanej radości. Nie mogła uwierzyć, że Joe się
jej zwierza.
- Nie, skądże. Zresztą doskonale cię rozumiem.
Pracując tutaj, mam szansę poznać wszystkich moich
pacjentów, stać się częścią tego miasta. Bardzo to lubię.
- Zdawało mi się, że nie jesteś pewna, czy zostaniesz
na stałe - uniósł brwi w niemym pytaniu. - Chyba
naprawdę lubisz swoją pracę.
- Uwielbiam. Kocham to miasteczko. Jednak mam
dość trudną relację z mamą i o części spraw z przeszłości
wolałabym całkiem zapomnieć. Tutaj to nie takie proste.
- Nieważne, dokąd się udasz, nie uciekniesz przed
przeszłością - stwierdził Joe. - Może czas się z nią
zmierzyć?
- Powiedział facet, który właśnie opowiedział mi
historię swojej ucieczki - prychnęła Charlotte.
Joe przechylił głowę.
- Racja. Jednak ja nie uciekałem przed przeszłością.
Raczej przed przyszłością, która nie malowała się w
jasnych barwach. Jaka przyszłość czeka ciebie tutaj?
Gorsza niż gdzie indziej?
- Sama nie wiem. Teraz próbuję po prostu pomóc
mamie po śmierci taty. - Charlotte czuła, że chce zmienić
temat. - Jak się nazywał twój wujek? Może znam go z
kościoła?
- Carlos Ramirez. Był bratem mojej mamy. Wierzył, że
jest potomkiem Juana Carlosa Ramireza z legendarnej
„Gabrielli".
~ 182 ~
- Ciekawe.
Joe wzruszył ramionami.
- A ty? Miałaś przodków na statku?
- Nie. Rodzice przyjechali tu, gdy tata dostał parafię.
Oboje dorastali w San Diego i tam została cała nasza
rodzina. Myślałam, że mama będzie chciała wrócić do
miasta, ale Zatoka Aniołów jest całym jej życiem. Poza
tym tu jest grób taty. - Upiła kolejny łyk. - Sądzisz, że nie
zanudzisz się tu za jakiś czas? Rozumiem, że
potrzebowałeś zmiany, ale po latach...
Zerknął na nią spod brwi.
- Mówisz teraz jak moja żona. - Żona. Jasne. Prawie
zapomniała. - Rachel jest przekonana, że znudzę się w
ciągu sześciu miesięcy. I że prędko wrócę do LA. Ale nie
ma racji. Dopiero tutaj czuję się jak w domu.
Poszukiwałem tego miejsca, choć sam o tym nie miałem
pojęcia. Jeśli to, co mówię, ma w ogóle jakiś sens.
- Ma. Poszukiwałeś tego miejsca, choć o tym nie
wiedziałeś, dopóki tu nie dotarłeś.
- Tak - szepnął miękko, wpatrując się w jej twarz. - To
niedorzeczne. Sądziłem, że mam już wszystko, czego
potrzebuję i czego pragnę, i nagle okazało się, że jest
odwrotnie.
Charlotte nie miała pojęcia, o czym Joe mówi. Była
zbyt poruszona jego spojrzeniem, świadomością tego, jak
blisko siebie stoją i w jak bardzo odludnym miejscu się
znaleźli.
W głębi domu trzasnęły drzwi.
- Joe! - zawołał kobiecy głos. - Joe, gdzie jesteś? Po
chwili na taras weszła wysoka kobieta. Była
śliczna. Miała kruczoczarne włosy, bardzo jasną karnację
i ciemne oczy. I była bardzo, bardzo szczupła. Wyglądała
jak modelka w krótkiej czarnej sukience
~ 183 ~
i stylowych szpilkach. Na widok Charlotte zmarszczyła
brwi.
- Rachel... - wyjąkał Joe. - Nie wierzę, że przyjechałaś.
- Właśnie widzę - odparła ostro. - Nie przedstawisz
mnie swojej... przyjaciółce?
- To Charlotte Adams. Doktor Adams - poprawił się,
odchrząkując. - To moja żona Rachel.
- Bardzo mi miło panią poznać - zdołała wykrztusić
Charlotte, wyciągając dłoń.
Rachel uścisnęła ją krótko, bez uśmiechu.
- Wydawało mi się, że nie dasz rady przyjechać oznajmił Joe.
- A mnie się zdawało, że ci na tym zależy - wypaliła
Rachel. - Widzę jednak, że radzisz sobie beze mnie.
- Nie. To nieprawda - zaczerwienił się Joe. - Nie
byliśmy umówieni. Charlotte jeździła na rowerze i po
prostu wpadliśmy na siebie.
- Tak właśnie było. Powinnam już iść. Dzięki za piwo i
za rady dotyczące Annie - oświadczyła pewnym głosem
Charlotte. Chciała jakoś uratować sytuację, widząc, że
Rachel jest wyraźnie niezadowolona z jej obecności.
- Odprowadzę cię - zaoferował Joe.
- Dziękuję, sama wyjdę. Mam nadzieję, że wkrótce
znów się spotkamy, pani Silveira. Do zobaczenia,
komendancie.
Prędko wyszła z domu, chwyciła kask i rower, i
popędziła ulicą jak wariatka. Czuła, że Joe ma przed sobą
nieciekawy dzień. Może nawet na to zasłużył, patrząc na
nią w ten sposób. Całe szczęście, że przyjechała Rachel.
Joe jest żonaty i Charlotte musi o tym pamiętać. On także
powinien.
Rozdział 14
- Nic się nie dzieje - powtórzył Joe. Oczy Rachel
miotały błyskawice, on zaś czuł się absurdalnie
zadowolony z faktu, że jest o niego zazdrosna. Od wielu
lat nie wzbudził w niej tak silnych emocji.
- Jesteś w domu sam na sam z atrakcyjną kobietą. Nie
mów mi, że nic się nie dzieje.
- Charlotte jest lekarką. Opiekuje się dziewczyną,
która parę dni temu usiłowała popełnić samobójstwo.
Ledwie się znamy.
- Kiedy weszłam, wyglądaliście na całkiem dobrze
zaznajomionych.
- Chodź do mnie - uśmiechnął się Joe, wyciągając rękę
do żony.
Rachel skrzyżowała ręce na piersiach i tupnęła nogą.
- Powinnam była zostać w LA.
- Rachel, nie złość się. Tak się cieszę, że przyjechałaś.
Prawdę mówiąc, jestem tym zachwycony - wyznał.
Wreszcie miał szansę pokazać jej Zatokę Aniołów. Letni
festyn trwał w najlepsze. Miasteczko tętniło życiem. Nie
wyglądało jak senna osada rybacka, za jaką miała je
Rachel.
Ponieważ najwyraźniej nie miała zamiaru do niego
podejść, Joe sam ruszył ku żonie i chwycił ją w obję-
~ 185 ~
cia. Pachniała perfumami Chanel i z jakiegoś powodu ten
zapach go odstręczał. Otrząsnął się z nieprzyjemnego
wrażenia. Po chwili Rachel zmiękła w jego ramionach,
objęła go w talii i spojrzała mu w oczy.
- Naprawdę za mną tęskniłeś? - zapytała.
- Strasznie. Jestem niewymownie szczęśliwy, że
przyjechałaś. Dlaczego zmieniłaś zdanie?
- Z twojego powodu. - W jej oczach widział
niepewność. - Nie wiem, co zrobić z naszym
małżeństwem, ale z pewnością musimy spędzać ze sobą
więcej czasu. Więc przyjechałam.
- Przyjechałaś - powtórzył, całując jej wargi.
Odsunęła się prędko.
- Mógłbyś wnieść do domu moją walizkę? Muszę
zadzwonić. Znalazłam zastępstwo na czas pokazywania
jednego domu, ale muszę się upewnić, że wszystko jest
załatwione. Próbowałam zadzwonić z auta, ale nie
mogłam złapać zasięgu.
- Jasne.
Zanim Joe wyszedł, na taras wpadł Rufus i ze zwykłą
serdecznością, skoczył na Rachel. Wydała z siebie
zduszony okrzyk, odpychając psa i z zaskoczenia upuściła
telefon. Joe ze zgrozą obserwował, jak komórka
ześlizguje się z tarasu.
- Cholera jasna! - wrzasnęła Rachel, podbiegając do
barierki.
Joe podszedł do niej powoli. Wiedział, że telefon nie
mógł przetrwać upadku z urwiska.
- Mój telefon! - jęknęła Rachel, odwracając się i
patrząc na męża z gniewem. - Całe moje życie jest w tym
telefonie - prychnęła. - Skąd, u diabła, wziął się tutaj ten
pies?
Rufus położył się na tarasie, kuląc uszy.
- Należał do wuja Carlosa.
- Wcześniej go tu nie było.
- 186 ~
- Zajmowali się nim sąsiedzi.
- I dlaczego nadal się nim nie zajmują?
Joe odchrząknął. Wiedział, co za chwilę nastąpi.
- Ponieważ ja to robię.
- Nie. Nie ma mowy. Ten pies tu nie zostanie.
- Mieszka tu od siedmiu lat. Wykopał dziurę pod
ogrodzeniem, żeby wrócić. To dobry pies. Bardzo
przyjacielski. Na pewno go polubisz.
- Nie mam zamiaru go tolerować. Nie lubię zwierząt.
- Ja się nim zajmę. Nie będzie ci przeszkadzał.
- Żartujesz? Właśnie straciłam przez niego telefon!
- Po prostu ucieszył się na twój widok. Tak jak ja.
Rachel zmarszczyła brwi.
- Nie próbuj ze mną tych sztuczek, Joe. Ten pies musi
stąd zniknąć.
- Pogadamy o tym później. Wiem, czego ci trzeba.
Chodź, napijemy się wina. Przebierzesz się w coś
wygodnego i popatrzymy na ocean. Mam służbę dopiero
od ósmej.
- Pracujesz dziś?
- Trwa letni festyn. Mam napięty grafik. Wieczorem na
plaży zaplanowano pokaz fajerwerków, będzie świetna
zabawa. Przedstawię cię kilku znajomym...
Rachel spojrzała na niego z niechęcią. Przez chwilę był
przekonany, że odwróci się na pięcie, wsiądzie do auta i
pojedzie z powrotem do LA. Nie mógł jej na to pozwolić.
- Daj mi szansę, Rachel. Spędziłaś tu zaledwie kilka
dni i nikogo jeszcze nie znasz.
- To takie zaściankowe, Joe. Festyn, grill, fajerwerki.
Naprawdę to lubisz?
~ 187 ~
- Naprawdę - powiedział z przekonaniem. - Wiem, że
nie możesz się z tym pogodzić. Uważasz, że wywróciłem
nasze życie do góry nogami, nie licząc się z tobą, z twoimi
planami i uczuciami. Ale to nieprawda. Zależy mi na
tobie. Kocham cię. Kocham cię już od wielu lat. Ale nie
jestem w stanie dłużej żyć w Los Angeles.
- Rozumiem to, ale zmiana, którą proponujesz, jest
zbyt drastyczna. Moglibyśmy przeprowadzić się na
przedmieścia, do Beverly Hills albo Malibu. Zatoka
Aniołów jest o cztery godziny drogi od wszystkiego, co dla
mnie ważne. A ja mam pracę, Joe. Jestem w tym
naprawdę dobra. Odnalezienie tej dziedziny zajęło mi
sporo czasu i nie mogę tego tak po prostu rzucić.
- Tutaj także są nieruchomości do sprzedawania.
Wokół wciąż budują się nowe domy. Możesz się
realizować także tutaj. Tak jak ja.
Rachel potrząsnęła głową.
- Zawsze mnie namawiasz na decyzje, których nie
chcę podejmować.
Przez większość ich wspólnego życia było dokładnie
odwrotnie, jednak ponieważ Rachel zaczynała się
uśmiechać, Joe postanowił nie drążyć tematu.
- Niech będzie. Napiję się wina i skorzystam z twojej
komórki. Zabierz ze sobą to zwierzę.
- Chodź, Rufus - powiedział Joe, ciągnąc opornego psa
za obrożę. Zamknął drzwi tarasowe i spojrzał na Rufusa z
poczuciem winy. Codziennie przesiadywali razem na
tarasie, patrząc na morze. - Wszystko będzie dobrze,
stary. W końcu cię polubi. Rachel do dobra dziewczyna i
chcemy, żeby z nami została. Musisz być bardzo grzeczny.
Rufus szczeknął cicho.
~ 188 ~
- No właśnie. - Joe poszedł do kuchni, licząc na to, że
rzeczywiście ma gdzieś butelkę wina. Rachel przyjeżdżała
rzadko, więc od dłuższego czasu nie kupował jej
ulubionego wina. On sam zdecydowanie wolał zimne
piwo... jak Charlotte.
Musiał mieć chwilowe zaćmienie umysłu, zapraszając
Charlotte do domu, nie był jednak w stanie wykrzesać z
siebie żalu. Nic się nie stało. Rzeczywiście miał ochotę ją
pocałować, ale tego nie zrobił. Nie zamierzał zdradzać
żony. A Charlotte na pewno nie była zainteresowana
romansem z żonatym mężczyzną. Będą przyjaciółmi. To
się może udać.
***
Timothy Milton i James Holt, twórcy słynnego filmiku
o aniołach, byli także najlepszymi przyjaciółmi. Reid
wreszcie zdołał umówić się z nimi na wywiad dzięki
uprzejmości Henry'ego Miltona, który zaaranżował
spotkanie na swojej łodzi. Reid był o wiele bardziej
zainteresowany zgłębianiem przeszłości Jenny, jednak
telefon Henry'ego przypomniał mu o artykule, który w
końcu musiał oddać. Napisze go, odda w diabły i
skoncentruje się na historii Jenny.
- Czy mógłbyś mi opowiedzieć, co dokładnie widziałeś
tego dnia?
Timothy, szczupły młodzieniec o jasnych włosach,
uśmiechnął się szczerze.
- Było wcześnie rano, około piątej. Wciąż jeszcze
panował mrok. Wybieraliśmy się właśnie na pełne morze
na ryby. Kiedy wypłynęliśmy z portu i minęliśmy cypel,
zobaczyliśmy je. Były tam dwa łub trzy anioły, nie mam
pewności. Widziałem wyraźnie ich skrzydła i włosy.
Jeden z nich miał przepiękne długie brązowe włosy. To
była kobieta.
~ 189 ~
- Co robiły?
- Fruwały między skałami. Jeden miał coś w dłoni. Coś
jakby różdżkę. I zdawało mi się, że maluje jakieś znaki na
skałach.
- Nakręcenie filmu było moim pomysłem - wtrącił się
James. Był smagły, ciemnooki i ciemnowłosy. Rozsadzała
go energia. Wciąż się kręcił, tupał i gestykulował. Wiedziałem, że ludzie zwariują, jak to zobaczą.
- Jak długo im się przyglądaliście?
- Tylko kilka minut, bo potem jeden nas zobaczył
- odpowiedział James. - Ruszył prosto na nas. Potem
jakby rozpadł się na dziesiątki aniołów, które zasłoniły
nam widok. Nic nie widzieliśmy, ledwie byliśmy w stanie
oddychać. Gdy po jakimś czasie anioły odleciały, okazało
się, że wypłynęliśmy daleko w morze i że nadal panują
ciemności.
- Niesamowita historia. Dlaczego na filmie nie widać
lecącego ku wam anioła?
- Leciał za szybko, proszę pana. Nie byłem w stanie
tego nakręcić - przyznał James. - A kiedy nas otoczyły,
upuściłem aparat.
- Całe szczęście, że się nie potłukł - stwierdził Reid.
- Czy anioły zostawiły jakieś ślady na waszej łodzi?
- Co ma pan na myśli?
- Kiedy otoczyły was skrzydłami, były bardzo blisko.
Znaleźliście może jakieś pióra, albo coś w tym rodzaju?
- To byłoby dopiero super! - rozmarzył się James.
- Nie, niczego nie znaleźliśmy.
- Pan nam nie wierzy, prawda? - przerwał im
Timothy. - Uważa pan, że wszystko wymyśliliśmy.
- Wiele osób produkuje filmiki o rzekomych cudach,
żeby zdobyć sławę w sieci - powiedział Reid, wpatrując
się w twarz chłopaka. Timothy nąjwyraź-
~ 190 ~
niej mówił zupełnie szczerze. Reid spojrzał na Jamesa,
lecz jego twarz była nieprzenikniona.
- Nie zmontowaliśmy tego! - wykrzyknął James.
- Było dokładnie tak, jak mówiliśmy.
- Jak sądzicie, co anioły rysują na skałach?
- Mapę - odparł bez wahania Timothy. - Mapę do
wraku.
- Wszyscy wiedzą, że statek był wypełniony złotem
- dodał James. - Anioły chcą nam wskazać do niego
drogę.
- Dlaczego akurat teraz? - zdziwił się Reid. - Przecież
jest zatopiony od stu pięćdziesięciu łat.
- Bo nadszedł czas - zawyrokował Henry, dosiadając
się do nich na pokładzie. - Na wszystko nadchodzi czas.
- Ale dlaczego teraz? - drążył Reid. - Co się zmieniło?
- Po pierwsze, jesteś wreszcie - uśmiechnął się Henry.
- Anioły były tu przede mną.
- Ale cię tu sprowadziły, prawda?
- W rzeczywistości sprowadzili mnie tu twój wnuk i
jego kumpel.
Henry wzruszył ramionami.
- Ale jesteś.
- Nie jestem poszukiwaczem przygód ani łowcą
skarbów. Jeśli anioły rzeczywiście malują mapę do
skarbu, ja nie będę go szukał - stwierdził Reid.
- Ja nie uważam, że to mapa. Sądzę jednak, że próbują
przekazać jakąś wiadomość i to ty powinieneś ją
rozszyfrować - upierał się Henry. - Nie możesz brać
wszystkiego tak dosłownie. Czasami trzeba czytać
pomiędzy wierszami.
Reid wyprostował się na ławeczce. Henry zaczynał go
wyprowadzać z równowagi.
~ 191 ~
- Jestem dziennikarzem. Opisuję fakty i pozwalam
czytelnikom interpretować je na własną rękę.
Henry wyszczerzył się w uśmiechu.
- Przyszła kryska na Matyska.
- Skończyliśmy? Bo muszę już iść - oświadczył James,
wstając z ławeczki. Przeskoczył przez burtę, przywołując
przyjaciela gestem.
- Do zobaczenia, dziadku - uśmiechnął się Timothy,
podążając za Jamesem.
- Masz już swoją historię - podsumował Henry, gdy
zostali.
- Tak, tak mi się zdaje. - Zdobył zdjęcia chłopaków, ich
wypowiedzi i opowieści świadków. Jeśli anioły nie pokażą
się do poniedziałku, napisze tyle, co wie, wyśle i zapomni.
- Nie jest to jednak historia mojego życia - dodał po
chwili. - Wierzysz im?
- Timothy to dobry chłopak. James zresztą też. Coś
widzieli, mogę zaręczyć. Jeśli chodzi o twoje pytanie,
dlaczego teraz... Wydaje mi się, że w Zatoce Aniołów coś
się wydarzyło, coś uległo zmianie. Musisz odkryć, co to.
Coś nowego. Coś innego.
- A skąd ja mam to wiedzieć? Nie jestem stąd. Może
sam powinieneś to odkryć?
Henry podrapał się po brodzie.
- Wiele o tym myślałem. W ten weekend jest rocznica
powstania miasta. Może o to chodzi. A może o coś
innego.
- Ha, to właśnie lubię! Precyzyjna, jednoznaczna
wypowiedź!
Henry roześmiał się cicho.
- Wiem, że lubisz swoje fakty, ale czasami powinieneś
podążać za instynktem.
- Robiłem to przez wiele lat. Nie przyniosło mi to nic
dobrego.
~ 192 ~
- Czyżby? Podążałeś za instynktem czy może za
podszeptami ambicji?
Reid uśmiechnął się wreszcie.
- Nie jesteś przypadkiem emerytowanym psychiatrą,
Henry? Za każdym razem, kiedy z tobą gadam, mam
wrażenie, że jestem na seansie terapeutycznym.
Powinieneś ustawić leżankę na pokładzie.
- Dziadek zawsze mi powtarzał, że najlepiej jest
przeglądać się w oczach drugiego człowieka. Ze to jedyne
prawdomówne lustro.
Reid spojrzał na staruszka, widząc w jego oczach
zachętę i wiarę. Czy to właśnie chciał zobaczyć? Że ktoś w
niego wierzy, nawet jeśli on sam nie wierzy w siebie?
- Rozwiążesz tę zagadkę - oświadczył Henry. - Jesteś
bystrym chłopakiem - dodał i zaniósł się suchym,
przerażającym kaszlem.
- Podać ci wody? - zaniepokoił się Reid.
- Nie, dzięki - odkrztusił Henry. - Byłem
zaprzysięgłym palaczem. Ten kaszel mnie wykończy, ale
wciąż tęsknię za papierosami. Rzuciłem dla żony. Gdy
umierała, jak jakiś głupi, spytałem, co mogę zrobić, żeby
poczuła się lepiej. Że zrobię wszystko, by ją uszczęśliwić.
Kazała mi rzucić palenie. To była niezwykła kobieta.
Zawsze wiedziała, jak mnie nakierować na właściwe tory.
Reid drgnął. W jego umyśle zrodziło się pytanie,
którego nie chciał zadawać. To było śmieszne, wręcz
głupie. W dodatku...
- Czy widziałeś kiedykolwiek swoją żonę? Po tym, jak
zmarła?
Henry szeroko otworzył oczy.
- Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zapytasz o
coś takiego! - Westchnął. - Niestety nie. Bardzo tego
chciałem, tęskniłem za nią. Ale spędziliśmy ze so-
~ 193 ~
bą wiele lat. Zdążyliśmy się pożegnać i nie mieliśmy
żadnych niedokończonych spraw. Dlaczego pytasz?
- Tak sobie.
- Widziałeś coś, kiedy wypłynęliśmy do skał. Ja także
to widziałem. Zarys kobiety. Nie rozpoznałem jej, ale
założę się, że ty tak.
- To był tylko cień.
- Kto zginął, panie Tanner?
Reid wstrzymał oddech. Nie chciał odpowiadać,
wiedział jednak, że Henry nie odpuści.
- Ktoś bardzo mi bliski - wyznał cicho. - Miała na imię
Allison. Przez ostatni rok starałem się zapomnieć, co się
jej przydarzyło. Myślałem, że zbliżam się już do sukcesu i
wtedy przyjechałem tutaj. Teraz wciąż mam ją przed
oczami.
- Przed oczami?
- Wydawało mi się, że widzę ją przy barze u Mur-raya,
ale zniknęła, zanim zdołałem do niej dotrzeć. Wdałem się
w bójkę...
- Słyszałem, że rozrabiałeś z Harlanami - pokiwał
głową Henry. - Domyśliłem się, że chodzi o kobietę.
- To nie była prawdziwa kobieta. Tylko złudzenie
wywołane oparami tequili.
- Czujesz się winny z powodu jej śmierci?
- Nie chodzi o to, jak się czuję. Jestem winny. To
przeze mnie zginęła. A kiedy wraca, jest duchem, a nie
aniołem. Ściga mnie. Zaczynam się jej bać.
- Ludzie wierzą, że duchy to zmarli uwięzieni
pomiędzy naszym a przyszłym światem. Nie mogą odejść,
bo mają wciąż niedokończone sprawy. Inni sądzą, że
wszyscy po śmierci idą do nieba i stają się aniołami.
Czasami wracają, bo ci, których kochali, potrzebują
pomocy. Jakiejś wskazówki, prowadzenia. - Henry
wzruszył ramionami. - Któż to może wiedzieć.
~ 194 ~
- Same bzdury - ocenił Reid, próbując brzmieć pewnie
i racjonalnie.
- Gdybyś rzeczywiście tak uważał, nie gadałbyś ze
mną.
- Właśnie skończyłem - burknął Reid, wstając z
ławeczki. - Dzięki, że mnie umówiłeś z Timothym.
- Nie ma sprawy. Tak sobie pomyślałem, że może
historia, którą masz opowiedzieć, nie jest wcale tą, za
którą gonisz?
Reid był już niemal przekonany, że tak właśnie jest.
Ponadto zaczął podejrzewać, że Allison pokazuje mu się,
bo chce, żeby ocalił Jennę, skoro nie zdołał ocalić jej.
Może sam także właśnie to chciał zrobić.
Rozdział 15
Późnym popołudniem Jenna i Lexie weszły na
kwadratowy rynek Zatoki Aniołów. Domniemane
pokrewieństwo z Rose Littleton sprawiło, że Jenna
patrzyła na miasteczko zupełnie inaczej. Jeśli matka
rzeczywiście była oddaną córką Rose, to babka Jenny
spędziła całe swe życie w Zatoce Aniołów. Co więcej,
gdyby matka nie została adoptowana, także mieszkałaby
tutaj.
Jenna wciąż się zastanawiała, czy matka wiedziała o
adopcji. Musiała jednak wstrzymać się z wyjaśnieniem tej
sprawy do chwili, kiedy uwolnią się od Brada. Wtedy
będzie mogła porozmawiać z ojcem i innymi krewnymi.
Być może ktoś rozjaśni mroczne fragmenty jej rodzinnej
historii.
Rozejrzała się po rynku. Ustawiono na nim pięć
wielkich ram. Przy każdej ramie grupka kobiet z Zatoki
Aniołów pracowała nad inną narzutą. W tej samej chwili,
gdy Lexie pobiegła ku koleżankom zgromadzonym przy
ramie dla dzieci, Jenna dostrzegła machającą do niej
Karę Lynch.
Podeszła bliżej, żeby się przywitać. Siedząca obok Kary
kobieta prędko wstała i popchnęła Jennę na krzesło.
~ 196 ~
- Nie powinnam tu siadać - broniła się Jenna. - Nie
umiem szyć.
- To się nauczysz. - Kara wetknęła jej w dłonie igłę i
nici. - Zaczniemy od podstaw. Widzisz to maleńkie uszko
w igle? Przeciągnij przez nie nitkę.
Jenna uśmiechnęła się szeroko.
- To potrafię.
Kelly uwielbiała haftować i czasami pozwalała Jen-nie
zrobić parę ściegów.
- Świetnie - odparła Kara z uśmiechem. - Nawlecz igłę,
a potem popracujemy nad następnym krokiem.
- Nie chciałabym niczego zepsuć. Czy te narzuty nie
będą wystawione na sprzedaż?
- Oczywiście, że będą. Każdego roku w rocznicę
powstania miasteczka szyjemy replikę historycznej
makaty Zatoki Aniołów i kilka innych narzut, które
sprzedajemy.
- Tym bardziej powinnam ustąpić miejsca komuś, kto
wie, jak się to robi. - Jenna podniosła się z krzesła, lecz
Kara chwyciła ją za rękę.
- Wspólne szycie na rynku nie ma na celu wyłącznie
sprzedaży. To nasza tradycja i chęć uczestniczenia w
historii miasteczka. Łączy każdego z nas z przeszłością i z
przyszłością.
Jenna pomyślała o przodkach, których nie
spodziewała się odnaleźć, i o silnych więzach z
miasteczkiem, o którym jeszcze kilka miesięcy temu w
ogóle nie słyszała.
Rodzina Kary potrafiła prześledzić całe swoje drzewo
genealogiczne aż do osób ocalonych z katastrofy. Jakie to
dziwne, że rodzina Jenny najwyraźniej pochodzi z tego
samego pnia, a wręcz od głównej bohaterki historii,
malutkiej Gabrielli.
Jenna spojrzała na środek makaty i mieszczący się w
centrum biały niemowlęcy czepek przyszyty na
ornamencie w kształcie skrzydła anioła. Czy Kelly zna-
~ 197 ~
la legendę o znamieniu przekazywanym z pokolenia na
pokolenie? Czy wierzyła, że Zatoka Aniołów ochroni ją i
jej córkę? Szalona myśl, jednak Jenna zaczynała w to
wierzyć, podobnie jak zaczynała wierzyć, że jej rodzina
wywodzi się z tego miasteczka i jej historia sięga
zatopionego statku, łącząc się z historią innych rodzin z
Zatoki Aniołów jak kwadraty tkanin na historycznej
makacie.
- Dobrze się czujesz, Jenno? - zapytała Kara. Zamyśliłaś się.
- Myślę o historii miasteczka. Od dziecka mieszkałam
w wielkim mieście, gdzie nawet sąsiedzi się nie znają i
nikt nikogo nie obchodzi. To zdumiewające, jak bardzo
mieszkańcy Zatoki Aniołów są ze sobą powiązani i jak
cała wasza historia wyraża się w jednej makacie. - Ledwie
powstrzymała się przed wyznaniem, że i ona czuje się
nagle związana. Jeszcze nie mogła wyjawić swego
pochodzenia.
Kara uśmiechnęła się radośnie.
- Łapiesz bakcyla. Ta makata ma magiczne działanie,
wierz mi, przyciąga i inspiruje. Jestem pewna, że jak
tylko zaczniesz szyć, nie będziesz mogła przestać. Wydaje
mi się, że masz szycie we krwi.
- Masz rację, skarbie - wtrąciła się starsza dama
siedząca obok Kary. - Pamiętam swój pierwszy dzień w
Zatoce Aniołów. To było czterdzieści dwa lata temu.
Miałam wtedy dwadzieścia lat i nigdy wcześniej nie
trzymałam igły w dłoni. Potem jednak zakochałam się w
patchworku. - Twarz damy zmarszczyła się w uśmiechu. Nazywam się Dolores Cunningham.
- Zakochała się też w Prestonie Cunninghamie sprostowała staruszka z naprzeciwka. - I chciała
zaimponować matce Prestona, szyjąc wspaniałą narzutę.
Dlatego tak pilnie uczyła się szyć. Jestem Margaret Hill,
kochanie. Przyjaciele mówią do mnie Maggie.
~ 198 ~
- I udało mi się - pochwaliła się Dolores. - Matka
Prestona nie była z początku mną zachwycona. Uważała,
że jestem snobką z wielkiego miasta, która chce zwieść jej
syna z prawej i uczciwej drogi. Ale zdobyłam jej serce tą
narzutą. Przekonała się, że jednak zamierzam zostać w
Zatoce Aniołów i że jakoś dopasuję się do rodziny.
Następnego dnia Preston poprosił mnie o rękę i
zgodziłam się natychmiast.
- Za to trzy lata później się z nim rozwiodła - dodała
Maggie. - Zawsze pomijasz ten drobny szczegół, Dolores.
- To prawda. Za to ciągle kocham patchwork roześmiała się Dolores i mrugnęła do Jenny. - Mężczyźni
przychodzą i odchodzą. Patchwork nigdy cię nie
zawiedzie. Zawsze to powtarzam.
Jenna z przyjemnością przysłuchiwała się pogawędce
starszych pań i zastanawiała się, czy znały Rose Littleton.
Czy były przyjaciółkami jej babki. Miała przemożną chęć
zapytać je o to i o wiele innych spraw. Jednak gdyby
wyznała, że jest wnuczką Rose, ściągnęłaby na siebie zbyt
wiele uwagi.
Jenna skupiła się na igle. Nawlokła ją do końca i
spojrzała z powątpiewaniem na narzutę.
- Naprawdę zamierzasz kazać mi szyć, Karo?
- Ależ owszem. Chciałabym, żebyś połączyła na
okrętkę przód i tył narzuty.
- Nie, no jasne - prychnęła Jenna. Kara
wybuchnęła śmiechem.
- To łatwizna. Po prostu wbijaj igłę miejsce przy
miejscu, o tak, i przeciągaj nitkę. I już. Teraz ty spróbuj.
Jenna spróbowała i po chwili odkryła, że istotnie nie
jest to takie trudne. Nawet równo jej wychodziło.
Przygryzła dolną wargę.
~ 199 ~
- Nie staraj się tak bardzo - roześmiała się Kara.
- Święci Pańscy! Ściskasz igłę tak mocno, że pałce ci
pobielały.
Jenna spojrzała jej w oczy.
- Jak niby mam się rozluźnić?
- Spróbuj. W szyciu nie chodzi wcale o perfekcję.
Szyjemy wyłącznie z miłości.
- Ale to jest na sprzedaż. Klienci oczekują idealnego
wykończenia albo będą żądali zwrotu pieniędzy.
- Ręczne szycie nigdy nie jest idealne. Wykonują je
ludzie, a nie maszyny. Może to brzmi niedorzecznie, ale
babcia nauczyła mnie, że indywidualny sposób
wykonywania ściegów jest jak podpis. To świadectwo
historii i pracy żywego człowieka. Ci, którzy kupują
ręcznie szyte narzuty, cieszą się z tego, że są one
wykonane z miłością przez konkretne osoby, a nie z
zimną precyzją przez maszyny.
Jenna nie była w stanie zrozumieć, że perfekcja nie jest
najważniejsza. Przez całe życie dążyła do bycia idealną.
Spędzała długie godziny na szlifowaniu gry w dążeniu do
perfekcji. I bynajmniej nie było to spełnianie jej własnych
oczekiwań, lecz także oczekiwań ojca, nauczycieli i
publiczności na całym świecie. Myśl o tym, że
niestaranność może być przyjęta z radością, wydała jej się
absolutnie niewłaściwa. Jednak postarała się nieco
rozluźnić palce i lekko wbiła igłę w tkaninę.
- Wspaniale - pochwaliła ją Kara.
- Dzięki. Jesteś bardzo cierpliwą nauczycielką
- westchnęła Jenna. - Będziesz na pewno wspaniałą
mamą.
Oczy Kary zabłysły.
- Mam nadzieję. W nocy trochę się przestraszyłam i
na nowo zrozumiałam, jak bardzo, bardzo pragnę urodzić
zdrowe dziecko.
Pogłaskała delikatnie zaokrąglony brzuch.
~ 200 ~
- Wszystko w porządku? - zaniepokoiła się Jenna.
- Charlotte... Doktor Adams mówi, że tak. Maluch
rośnie zdrowo, serce bije mocno i równo. Miałam tylko
jakiś skurcz. - Kara zamyśliła się na chwilę.
- Czy czasami, kiedy jest wszystko w jak najlepszym
porządku, wydaje ci się, że musi się zdarzyć coś złego, bo
po prostu to niemożliwe, byś miała takie szczęście?
- Myślę, że to zupełnie naturalne w ciąży - odparła
Jenna.
- Ty też tak się martwiłaś w ciąży z Lexie?
Jenna żałowała, że nie może powiedzieć Karze całej
prawdy. Mieszkańcy Zatoki Aniołów są tak mili i
przyjacielscy!
- Zawsze martwimy się o dzieci, nawet kiedy są jeszcze
pod naszym sercem. Jesteś pewna, że dobrze to robię? zapytała, wskazując na szwy.
- Bardzo dobrze. Dzięki, że się ze mnie nie śmiejesz.
Nie znoszę tej swojej paranoi. Ostatnio nie mogę się
otrząsnąć ze złych myśli. Nie wiem, jak Colin ze mną
wytrzymuje. Jest wspaniały i na pewno będzie świetnym
tatą. - Pokręciła głową z uśmiechem.
- Hormony?
- Pewnie tak - potwierdziła Jenna, jednak rozglądając
się po rynku, sama nie była w stanie odegnać złych
przeczuć. W miasteczku kręciło się tylu obcych. Nie
miałaby szans zauważyć, że ktoś je obserwuje. Z drugiej
strony, w tłumie są bezpieczniejsze niż na odludziu. W
zasadzie powinna obawiać się siedzenia w domu.
Miała świadomość, że Reid się nie myli. Że nie mogą
się wiecznie ukrywać, bo wcześniej czy później Brad je
odnajdzie. I że powinna się na to przygotować, co nie
będzie łatwe, bo mimo wszystko Brad jest ojcem Lexie. W
świetle prawa jest ponadto niewinną
~ 201 ~
ofiarą napaści. Jenna może skończyć nie tylko jako
porywaczka, ale także jako morderczyni własnej siostry.
Brad na pewno przekonująco odmalowałby ich siostrzaną
rywalizację. Mógłby wręcz przysiąc, że wdarła się do jego
domu i zamordowała Kelly.
Jak miałaby się obronić przed takimi zarzutami?
Niemal nic nie wiedziała o życiu Kelly. Musiała się
wszystkiego dowiedzieć i naprawdę liczyła na to, że przy
pomocy Reida odnajdzie informacje przydatne do walki z
Bradem. Wtedy ruszy do ataku.
***
Reid z niedowierzaniem wpatrywał się w monitor.
Kelly Winters ze zdjęcia patrzyła na niego oczami Le-xie.
Dziewczynka jest uderzająco podobna do matki. Jenna
powinna była się nad tym zastanowić, podejmując
ucieczkę. Na przykład ufarbować włosy Lexie. Może to by
trochę pomogło. Przypomniał sobie, jak Lexie z dumą
mówi, że jest podobna do mamusi. Nie, nie pozwoliłaby
zmienić koloru włosów. Nawet z obcięciem byłby
problem.
Przejrzał archiwa wszystkich gazet opisujących
tragiczną śmierć Kelly Winters, żony oficera policji.
Dwunastego stycznia, w piątek, o szesnastej Brad
Winters wrócił z pracy i odkrył, że dom jest
zdemolowany, a jego żona leży martwa na podłodze w
kuchni. Zginęła od ciosów ostrym narzędziem. Zgodnie z
zeznaniem poszkodowanego, ich córka Caroline
wyjechała na weekend do krewnych w Maine i nie
doznała krzywdy w czasie napadu.
A więc Lexie to Caroline. A Jenna to Juliette
Har-rison, słynna pianistka koncertująca na całym
świecie, córka Damiena Harrisona, znanego dyrygenta.
Obydwoje w czasie napadu przebywali prawdopodobnie
~ 202 ~
w Londynie, choć krążyły pogłoski, że Juliette jest w
klinice odwykowej po przedawkowaniu narkotyków i
skandalicznym zachowaniu w czasie koncertu w Wiedniu.
Reid westchnął. Jenna nie wspominała o uzależnieniu
od narkotyków, mówiła tylko o kryzysie. Informacja o
odwyku wydała mu się naciągana. Kryzys musiał mieć
inną przyczynę.
Skupił się na informacjach dotyczących Brada
Win-tersa. Znalazł kilka jego zdjęć, w tym także artykuł
napisany na kilka tygodni przed tragedią. Brad został
ogłoszony bohaterem po tym, jak uratował kobietę po
wypadku samochodowym, mimo że był po służbie. Choć
na fotografii częściowo zasłonił twarz dłonią, Reid
dostrzegł, że Winters jest potężnym, zwalistym
mężczyzną o kwadratowym podbródku i krótko ściętych
włosach. I jest bohaterem. Kelly słusznie uznała, że nikt
nie uwierzy, że bohater bije żonę. Ale czy tylko o to
chodziło?
Reid szperał dość długo w poszukiwaniu informacji o
życiu oficera, lecz nie znalazł niczego. Wyglądało na to, że
nikt nie wie, czym się zajmował, zanim wstąpił do policji.
Jednak Reida najbardziej intrygował fakt, że Brad nie
zgłosił zaginięcia córki. Wiedział przecież, że Lexie nie
jest u żadnych krewnych. Dlaczego tego nie nagłośnił?
Najwyraźniej nie chciał, żeby ktokolwiek ją odnalazł.
Zatem albo wiedział, że Jenna ją zabrała, albo dostrzegł,
że Lexie widziała, jak zabija swą żonę, i zamierzał sam się
z nią rozprawić. Albo jedno i drugie.
Reid zadzwonił do Petera. Wiedział, że to ryzykowne,
jednak ufał przyjacielowi. I potrzebował kogoś z
zewnątrz, kto zdobędzie dla niego informacje.
- Halo - odezwał się Pete. - Lepiej powiedz mi, że masz
już ten artykuł, Reid.
~ 203 ~
- Prawie. Właśnie wróciłem ze spotkania z twórcami
filmu.
- Świetnie. Nareszcie jakieś postępy. Ale chyba nie po
to dzwonisz?
- Nie. Chcę cię poprosić o przysługę. Pete
westchnął ciężko.
- Już wisisz mi jedną. Płacę ci za nic.
- Muszę dowiedzieć się czegoś o Bradleyu Winter-sie,
policjancie z Massachusetts. I jakieś szczegóły dotyczące
dochodzenia w sprawie morderstwa, które popełniono w
jego domu dwa miesiące temu. Jego żona, Kelly Winters,
została zamordowana w trakcie napadu rabunkowego.
- Czego szukasz?
- Wszystkiego. Może mógłbyś wypytać Stana? zapytał, mając na myśli informatora, z którego wiedzy
korzystali od wielu lat. - Ale nie mów mu, że szukasz tych
informacji dla mnie.
- Morderstwo, Reid? Chyba wolałem, jak pisałeś o
aniołach.
- Przecież to ty sam namawiałeś mnie do powrotu do
gry - wypomniał przyjacielowi Reid.
- Dlaczego sam nie zadzwonisz do Stana?
- Nie chcę zostawiać śladów.
- Zobaczę, co się da zrobić. Ale ty za to płacisz.
Błagam, powiedz, że to nie wiąże się z żadną kobietą.
- Z dwiema.
- Z dwiema. Wspaniale. Powinienem był się domyślić.
- Mam wszystko pod kontrolą - stwierdził Reid.
- Już raz to słyszałem.
- Po prostu zdobądź te informacje. Na jutro.
- Jakżeby inaczej. Wymienię je na artykuł o aniołach.
- Dostaniesz go, nie martw się.
~ 204 ~
Reid zapomniał o aniołach, zanim odłożył telefon,
całkiem pochłonięty bestią kryjącą się pod nazwiskiem
Winters.
***
- Coś pięknego! - wykrzyknęła Rachel, wysiadając z
auta.
- To tylko spalony dom - zaprotestował Joe,
niechętnie ruszając za żoną zarośniętą ścieżką. Zabrał
Rachel na przejażdżkę, by jej pokazać nowo powstające
budynki w okolicy. Nie miał zamiaru zawozić jej do domu
Ramseyów, ale zobaczyła go z daleka i uparła się jak muł.
- Spójrz tylko na ten widok - westchnęła z
podekscytowaniem, jakiego nie słyszał w jej głosie od lat.
- Ten dom ma nieograniczony potencjał! Gdybyś tylko
wiedział... - Spojrzała na niego roziskrzonymi oczami. To idealne miejsce na plan filmowy. Mark oszaleje.
- Kto to jest Mark?
- Producent filmowy. Poszukuje nieruchomości na
wybrzeżu do swojego najnowszego horroru.
- Gdzie go poznałaś? - zapytał nieufnie Joe.
Machnęła dłonią.
- W zeszłym roku sprzedałam mu dom. Mark jest
przyjacielem mojego partnera deblowego, Aidana.
- Nie przypominam go sobie.
- Chyba się nie znacie. Zdaje mi się, że wstąpił do
klubu już po twoim wyjeździe.
Joe zacisnął zęby. Rachel najwyraźniej wciąż uważała
jego wyjazd za chwilowy kaprys. Nie chciała się pogodzić
z faktem, że jej mąż ma zamiar zostać w małym
miasteczku. Nie chciał jednak psuć miłego popołudnia.
~ 205 ~
- Co tu się stało? - zapytała Rachel.
- Podpalenie. Jakieś pół roku temu. Dom uchodzi za
nawiedzony. Czternaście lat temu znaleziono zwłoki w
piwnicy. Od tamtej pory za każdym razem, kiedy ktoś
próbuje wyremontować i zasiedlić dom, wydarza się
jakieś nieszczęście.
- Niesamowite - uśmiechnęła się Rachel. - Każde małe
miasteczko ma swój nawiedzony dom, prawda? Dokąd
teraz jedziemy?
- Do domu. Muszę iść do pracy. Proszę, przyjdź
wieczorem na plażę.
- Mam siedzieć jak kołek podczas, kiedy ty będziesz na
służbie? - zapytała wrogo. - Nie brzmi to zabawnie.
- Nie będziesz siedziała sama. Przedstawię cię
wszystkim. Mieszkańcy Zatoki Aniołów są niesłychanie
mili i nie mogą się już ciebie doczekać.
- Nie mam pojęcia, o czym miałabym z nimi
rozmawiać.
Joe pochylił głowę, żeby ukryć uśmiech.
- Rachel, nie jesteśmy na Marsie. Ludzie nie różnią się
tu od mieszkańców Los Angeles. Choć muszę przyznać, że
pod względem przemocy LA wydaje mi się czasem inną
planetą.
- Joe, po co mnie tu ściągnąłeś, skoro miałeś zamiar
pracować całą noc?
- Kończę służbę o północy. I będziemy mieli dla siebie
cały jutrzejszy dzień. Możemy się wyspać. - Objął ją
delikatnie ramionami. - Możemy nawet cały dzień
spędzić w łóżku. Stęskniłem się za tobą.
- Ja za tobą też - przyznała Rachel.
Spojrzał na nią z zaskoczeniem.
- Naprawdę?
- Joe, kocham cię przecież. Ale zamieniasz się powoli
w kogoś, kogo wcale nie znam.
~ 206 ~
- To poznaj mnie na nowo.
- A co ze mną? Czy ty masz zamiar poznać mnie? Bo ja
też się zmieniłam, a ty nie chcesz tego zauważyć.
- Oczywiście, że to zauważam.
- I wcale ci się to nie podoba, prawda? Joe
westchnął.
- Chcę, żebyś była szczęśliwa - odpowiedział
ostrożnie. - A praca cię najwyraźniej uszczęśliwia.
Rozumiem to doskonale. Jednak wierzę, że możesz także
pracować tutaj. Może to nieuczciwe, że żądam od ciebie,
żebyś poświęciła dla mnie życia zawodowe. Ale ja także
podejmowałem wiele trudnych decyzji. Zamieszkałem w
domu kupionym przez twoich rodziców, choć było to dla
mnie upokarzające.
- To był wspaniały prezent. Powinieneś być
wdzięczny moim rodzicom za ten gest.
- Oczywiście, że jestem im wdzięczny, to nie ma nic do
rzeczy. Wybacz, kochana. Nie chcę tego na nowo
roztrząsać. - Pocałował ją, ale Rachel prędko się
odsunęła. - Co się stało?
Zawahała się przez chwilę. Wreszcie nabrała powietrza
i zapytała:
- Nie wydaje ci się, że może to całe szczęście, że nie
zaszłam w ciążę?
- Nie rozumiem, o czym teraz mówisz - odparł Joe.
- Może nie było nam pisane mieć dzieci? Być na
zawsze razem?
Joe poczuł bolesny ucisk w sercu. Nie chciał, by Rachel
przekroczyła granicę, której sam unikał. Nie chciał, by
którekolwiek z nich powiedziało coś, czego nie da się już
naprawić.
- Nie wydaje mi się. Oczywiście, że musimy zostać na
zawsze razem - oświadczył z mocą. - Kocham cię od
piętnastego roku życia.
~ 207 ~
Rachel uśmiechnęła się słabo.
- Ale ja już nie jestem tą samą piętnastolatką. Ani ty
nie jesteś tym samym chłopakiem, w którym się
zakochałam. Wydaje mi się, że nasze drogi bardzo się
rozeszły.
- Gdyby tak było, nie przyjechałabyś tutaj. - Joe miał
nadzieję, że się nie myli.
- Przyjechałam, bo chyba jeszcze nie jestem gotowa się
poddać.
- Ja również - odetchnął z ulgą. Miał ochotę ją
pocałować, ale nie chciał znów dotykać ustami jej
zimnych, niechętnych warg.
- Niech będzie - wzruszyła ramionami Rachel. Przyjdę na festyn i poznam twoich przyjaciół. Znów
będziemy parą, jak dawniej.
Joe chciał wierzyć, że Rachel wciąż jest z nim, jednak
pomimo jej słów i deklaracji, był niemal pewien, że żona
mu się wymyka.
Rozdział 16
Charlotte czuła się, jakby szła ulicą z gwiazdą filmową.
Wzięła Annie za rękę, czując, że dziewczyna ma dość
bycia w centrum zainteresowania i najchętniej uciekłaby
gdzie pieprz rośnie. Minęły zaledwie kilka przecznic,
jednak przed każdy dom wybiegały zaaferowane
gospodynie, żeby im się poprzyglądać.
- Lepiej mieć to już za sobą - szepnęła Charlotte. Kiedy przekonają się, że jesteś cała i zdrowa, zainteresują
się kimś innym.
- Nie sądzę, by się tak przejmowali moim
samopoczuciem - sprostowała Annie. - Sądzę, że
wszystkie panie chcą raczej wiedzieć, kto jest ojcem
mojego dziecka.
Annie po raz pierwszy sama wspomniała o
tajemniczym ojcu i Charlotte nie mogła przegapić takiej
okazji.
- Chciałabyś mi o tym opowiedzieć?
Annie pokręciła głową.
- Nikomu o nim nie powiem.
- Powiedziałaś, że cię nie przymusił ani nie skrzywdził.
Jeśli jednak mógłby ci jakoś pomóc, a uchyla się od
odpowiedzialności...
- Jest dobrym człowiekiem. Troszczył się o mnie. A
przynajmniej tak mi się wydaje - dodała Annie po chwili.
- Nie chcę przysporzyć mu kłopotów.
~ 209 ~
- Czy on w ogóle wie, że jesteś w ciąży?
Annie zatrzymała się raptownie.
- Chciałabym już wrócić do domu.
- Annie, musisz mu powiedzieć. On także jest
odpowiedzialny za to dziecko. Nie powinnaś się tym
martwić sama. Mógłby cię wesprzeć choćby finansowo.
Jeśli rzeczywiście jest dobrym człowiekiem, może
niepotrzebnie się przed nim ukrywasz? Może on chciałby
ci pomóc? - Charlotte czuła się głupio. Sama nie zrobiła
żadnej z tych rzeczy, które radziła Annie. - Przepraszam
cię - powiedziała. - Nie powinnam ci mówić, co masz
zrobić. Jesteś już dorosła. To twoje dziecko i twoje życie.
Chciałam ci tylko pomóc.
- Doceniam pani pomoc. Ale nie będę o nim
opowiadała.
- Nie ma sprawy. Odprowadzę cię do domu.
Myślałam, że przyda ci się chwila wytchnienia od mojej
matki.
- Lubię pani mamę. Tylko jest bardzo smutna,
prawda? Płakała dziś w swoim pokoju.
Charlotte nigdy nie widziała łez matki, choć w nocy
słyszała czasem cichy szloch. Monica nie okazywała
emocji przy ludziach. Nawet przy własnych dzieciach.
- Bardzo kochała mojego ojca. Annie
pokiwała głową z uśmiechem.
- Opowiadała mi, jak się poznali na lodowisku.
Udawała, że nie potrafi jeździć na łyżwach, żeby złapać go
za rękę. Wtedy jednak okazało się, że on nie umie jeździć
i oboje się wywrócili na lód. Kiedy spojrzała mu w oczy,
od razu wiedziała, że zostanie jego żoną. I nigdy mu się
nie przyznała, że umiała jeździć na łyżwach.
Charlotte patrzyła na dziewczynę ze zdumieniem.
Matka nigdy nie opowiadała jej tej historii. A może to
~ 210 ~
Charlotte jej nie słuchała? Nauczyła się sprytnie unikać
krytyki i puszczać mimo uszu bolesne uwagi. Może
przegapiła wiele cennych rad i ciepłych słów?
- Nie musi mnie pani odprowadzać - oświadczyła
Annie. - Sama trafię do domu. Zaraz będą sztuczne ognie.
Gdy powoli odeszła, Charlotte zastanowiła się, czy ma
ochotę sama iść na plażę. Jednak Annie już się oddaliła i
nie mogła za nią ruszyć. Wyglądałoby to tak, jakby
śledziła dziewczynę. Westchnęła i poszła w stronę plaży.
Słońce schowało się za horyzontem i nagle zrobiło się
chłodno. Charlotte szczelniej owinęła się kurtką. Przy
wejściu na plażę zdjęła buty i podeszła do znajomych
zgromadzonych przy ognisku.
Zapatrzyła się w płomienie. Po chwili opanowały ją
wspomnienia innego ogniska rozpalonego na plaży w
gęstniejącym mroku.
Joey ukradł dwie butelki wódki z barku ojca. Marcia
przyniosła tequilę, a Ronny namówił starszego brata, by
kupił im sześciopak piwa. Rano uroczyście zakończyli
kolejny rok szkolny i właśnie zaczynały się wakacje.
Obsiedli niewielkie ognisko, tuląc się do siebie nawzajem.
Celowo rozpalili ogień na ustronnej plaży schowanej za
stromym urwiskiem, licząc na to, że nikt ich nie znajdzie.
- Charlie, strzel kielicha - uśmiechnęła się Beth,
podając jej kieliszek z tequilą. - No, nie bądź
sztyw-niakiem. Starzy będziemy dopiero za rok.
Charlotte przez migające płomienie spojrzała na
Andrew gawędzącego z Pamelą Baines. Pamelą o
wydatnym biuście i długich nogach. Nienawidziła jej z
całego serca. Chyba tylko dlatego, że Andrew
najwyraźniej coraz bardziej ją lubił. Przecież Andrew miał
być jej chłopakiem! Miał ją kochać! W zeszłym tygodniu
poszła z nim do łóżka. Pierwszy raz w życiu.
~ 211 ~
Ale najwyraźniej zrobiła coś źle, bo teraz Andrew jej
unikał.
Wzięła kieliszek od Beth i osuszyła go jednym
haustem. Tequila paliła w gardle i Charlotte zakasłała
gwałtownie. Beth roześmiała się i ponownie napełniła jej
kieliszek. Charlotte wiedziała, że powinna przestać.
Matka będzie bardzo rozczarowana. Choć, czy ma to
jakiekolwiek znaczenie? Rodzice chyba by umarli, gdyby
wiedzieli, że uprawiała seks. Nie była już dobrą
dziewczynką, więc równie dobrze mogła być całkiem zła.
Piła kieliszek za kieliszkiem, aż poczuła zawroty głowy.
Popychana do działania gniewem i alkoholem,
postanowiła wyjaśnić sprawy z Andrew. Potoczyła się
plażą w jego kierunku, niemal wpadając do ogniska. Ktoś
chwycił ją za ramiona. Shane Murray. Spojrzał na nią z
bólem i troską, lecz w końcu wypuścił ją z rąk. Charlotte
nawet nie zwróciła na to uwagi. Musiała się dowiedzieć,
dlaczego Andrew przestał ją nagle lubić.
Andrew oplatał ramionami Pamelę.
- Andrew - wybełkotała Charlotte. - Możemy chwilę
pogadać?
- Co ty wyprawiasz, Charlie? Jesteś pijana.
- I co z tego? Muszę z tobą pogadać.
- Nie mam teraz czasu. Powinnaś iść już do domu.
Niech Teri cię odwiezie. Pewnie będzie zaraz szła.
- Nie chcę iść do domu. Chcę porozmawiać.
- Andrew nie będzie teraz z tobą rozmawiał - wtrąciła
się Pamela. - Idziemy się kąpać. Nago - dodała, wstając.
Odsunęła się od ogniska i zdjęła koszulkę, odsłaniając
pełne piersi w seksownym różowym staniku z koronki.
Nic dziwnego, że Andrew jej pragnie. Pamela nie jest już
dziewczynką.
Pamela chwyciła Andrew za rękę i pobiegli razem ku
morzu, zdejmując po drodze ubrania. Reszta to-
~ 212 ~
warzystwa ruszyła za nimi, a po chwili na plaży pozostały
już tylko porozrzucane bezładnie ubrania.
Charlotte przełykała łzy. Rozejrzała się za Beth, ale nie
mogła jej dostrzec. Pewnie jest z innymi w wodzie. Nie
widziała także Teri. Stała sama na plaży, czując się jak
skończona idiotka. Z wielkim wysiłkiem powstrzymywała
łzy, nie chcąc robić z siebie pośmiewiska. Poczuła falę
mdłości. Nie! Nie mogła teraz wymiotować na oczach
wszystkich znajomych! Poderwała się znienacka do biegu
pomiędzy drzewami, w stronę parkingu. Zobaczyła w
oddali jakieś światła. Może Teri jeszcze nie odjechała i
podwiezie ją do domu? Nagle z ciemności wynurzyła się
dłoń...
- Charlotte - przywitał ją Andrew. Jego głos wyrwał ją
brutalnie ze wspomnień.
Zamrugała z zaskoczenia.
- Wszystko w porządku? - zapytał z troską.
- Tak, jasne - odparła prędko.
- Wyglądałaś, jakbyś była myślami milion kilometrów
stąd.
- W zasadzie byłam znacznie bliżej.
Spojrzał jej w oczy. We wzroku Andrew dostrzegła coś,
jakby... żal?
- Wspominałaś tamtą noc na plaży, prawda? - zapytał
cicho.
- Myślisz o tej nocy, kiedy wraz z Pamelą Baines
rozebrałeś się do naga i poszedłeś się kąpać? Tak, masz
rację.
- Nie jestem z tego dumny - wyznał ze skruchą.
- To było całe wieki temu. - Charlotte wzruszyła
ramionami. Miała nadzieję, że Andrew zostawi ten temat
i da jej spokój.
Oczywiście łudziła się .
~ 213 ~
- Nie odezwałaś się do mnie nigdy więcej. Chciałem
cię przeprosić, ale nie chciałaś nawet odebrać telefonu.
- Zadzwoniłeś tylko raz, Andrew. Nie starałeś się zbyt
mocno.
Charlotte przez tydzień warowała przy telefonie. Za
pierwszym razem nie oddzwoniła. Chciała go ukarać.
Liczyła na to, że pożałuje swojego zachowania i będzie ją
błagał o wybaczenie. Przeliczyła się.
- Byłem
tylko
głupim
dzieciakiem,
Charlie.
Popełniałem błędy.
- Ja także. Nie powinnam była iść z tobą do łóżka. Czy
też raczej, na tylne siedzenie samochodu.
Andrew rozejrzał się dyskretnie.
- Może nie rozmawiajmy o tym tutaj?
- Nie chcesz zrujnować swojej reputacji?
- Ani twojej - odparł z naciskiem. - Zresztą nie miałem
dziś zamiaru wracać do tego wszystkiego. Myślałem, że
się przywitam i porozmawiamy o sztucznych ogniach.
Rzeczywiście, byłoby to znacznie lepsze rozwiązanie.
- Masz rację. To nie jest właściwy czas ani miejsce na
takie rozmowy.
Odwróciła się, by odejść, lecz Andrew chwycił ją za
rękę.
Naprawdę cię kochałem, Charlotte. Charlotte aż się
zakrztusiła. Zatrzymała się i odwróciła gwałtownie.
- Po co to mówisz? Po co mnie, do diabła, okłamujesz?
Po tylu latach?
Andrew cofnął się instynktownie.
- Nie kłamię. To było dawno temu, byłem głupi.
Przestraszyłem się. Nie wiedziałem, jak sobie pora-
~ 214 ~
dzić z uczuciami. Nie chciałem się zakochiwać. Byłem za
młody.
- Ja także byłam młoda. Wydaje ci się, że ja
wiedziałam, jak sobie poradzić z uczuciami?
- Oczekiwałaś zbyt wiele. Nie byłem w stanie ci tego
dać.
- Nie chciałeś dać od siebie nic - syknęła. - Skąd
możesz wiedzieć, czego oczekiwałam, skoro sama tego
wtedy nie wiedziałam?
- Wszystko spieprzyłem - powiedział cicho.
- Wiem, że nienawidzisz mnie za Pamelę. Na pewno
słyszałaś, co się wydarzyło, bo od tamtej pory nie chciałaś
ze mną rozmawiać.
Nie była w stanie na niego spojrzeć. Bynajmniej nie z
powodu tego, co zrobił z Pamelą, ale pamiętając o tym, co
sama zrobiła.
- Zapomnijmy o tym, Andrew.
- Chciałbym zacząć wszystko od początku, Charlie.
Kiedyś byliśmy przyjaciółmi.
- Rozumiem. Z uwagi na swoją profesję pewnie
wierzysz w ewangeliczne wybaczenie i inne rzeczy. Ja
niestety nie. Zraniłeś mnie i choć było to dawno temu, nie
mogę tego zapomnieć.
- Ale mogłabyś mi wybaczyć.
- Niech będzie - westchnęła ciężko Charlotte.
- Wybaczone i zapomniane. Jesteś usatysfakcjonowany,
czcigodny?
Andrew uśmiechnął się lekko.
- Zawsze źle znosiłaś konieczność przyznania się do
błędu.
- Nie wydaje mi się, bym popełniła jakiś błąd.
- I nie znosiłaś, by ci mówić, co powinnaś robić.
- Uniósł dłoń, gdy Charlotte otworzyła usta, by
zaprotestować. - Zmieńmy temat, dobrze? Strasznie mi
~ 215 ~
przykro, że twój tata zmarł. Był wspaniałym człowiekiem.
Do pięt mu nie dorastam. Spojrzała na niego z zadumą.
- Dlaczego
zostałeś
pastorem, Andrew?
Nie
przypominam sobie, żebyś w ogóle lubił chodzić do
kościoła. A parę razy wymknęliśmy się z niego we
dwójkę.
- Szczerze mówiąc, lubiłem kościół, ale wstydziłem się
do tego przyznać, zwłaszcza przed tobą. - Westchnął. Kiedy wyjechałem na studia, zboczyłem trochę ze ścieżki.
W zasadzie podeptałem wszystkie wartości, które
wyznawano w moim rodzinnym domu. Któregoś dnia
obudziłem się i poczułem wstręt do życia, jakie
prowadziłem. Zacząłem chodzić do kościoła i powoli
odnalazłem właściwą drogę. Potem zrozumiałem, że
najbardziej na świecie pragnę zostać pastorem.
- A wybrana droga przywiodła cię z powrotem tutaj.
- Ty także wróciłaś - przypomniał. - Wygląda na to, że
dostaliśmy drugą szansę, Charlie.
Pod uważnym spojrzeniem Andrew serce Charlotte
zaczęło bić mocniej. On chyba nie mówi poważnie. Po
tylu latach? A jeśli nawet chciałby spróbować z nią być,
czy ona sama tego chce? Żaden mężczyzna nie dotykał jej
z taką czułością. Jednak... To było dla niej zbyt wiele. Za
szybko.
- Muszę już iść - wypaliła znienacka. - Do zobaczenia.
- Przynajmniej nie powiedziałaś: „nie"! - zawołał za
nią Andrew.
Nie powiedziała również: „tak", wiedziała jednak, że
niedługo nadejdzie dzień podjęcia decyzji. Oczywiście,
nie musiała ich podejmować ze względu na niego, ale ze
względu na siebie samą.
~ 216 ~
***
Pierwszą osobą, którą Joe dostrzegł na plaży, była
Charlotte. Doszedł do wniosku, że zawsze wyławia ją
wzrokiem z tłumu, i poczuł się zaniepokojony. Charlotte
rozmawiała z ożywieniem z nowym pastorem. Joe
wiedział, że Andrew Schilling dorastał w Zatoce Aniołów,
nie przypuszczał jednak, że łączyła go z Charlotte jakaś
więź. Zmarszczył brwi.
- Joe! - Rachel pociągnęła go za rękę. - Na kogo tak
patrzysz?
- Słucham? Och, na nikogo, rozglądam się.
- Uśmiechnął się do żony. Zdołał jakoś przekonać ją do
przyjścia na plażę i teraz powinien zadbać, by poczuła się
swobodnie w tłumie, zanim sam zacznie służbę. Przebiegł
wzrokiem po zgromadzonym tłumie i dostrzegł Karę
Lynch. Idealnie! Kara pracuje w nieruchomościach i zna
wszystkich w miasteczku.
- Zupełnie tu nie pasuję - jęknęła Rachel. Przyzwyczaiłam się do Malibu, gdzie eleganccy kelnerzy
serwują mi zimnego szampana i nikt nie sypie piaskiem. Wzdrygnęła się z odrazą, gdy tuż obok nich przebiegła
grupa rozkrzyczanych dzieciaków.
- Kiedyś jeździliśmy na Manhattan Beach i
przyglądałaś się, jak surfuję - przypomniał jej Joe. Wtedy na plaży nikt nie podawał szampana.
- Lubiłam oglądać cię bez koszulki - odparła z
delikatnym uśmiechem igrającym w kącikach ust.
- A ja ciebie w skąpym bikini. Powinniśmy wybrać się
jutro na plażę.
- Zobaczymy. Słońce bardzo postarza skórę.
- Tego byśmy nie chcieli - roześmiał się Joe.
- Chodź, przedstawię cię znajomym. Karo! - zawołał,
podchodząc bliżej. - Chciałbym ci przedstawić moją żonę.
Rachel, to jest Kara Lynch.
~ 217 ~
- Rachel, jakże się cieszę - uśmiechnęła się ciepło
Kara. - Joe tyle nam o tobie opowiadał.
- Witaj - odrzekła Rachel, ściskając wyciągniętą ku
niej dłoń Kary.
- Kara jest żoną Colina Lyncha, jednego z moich
oficerów - dodał Joe. - Jesteśmy im winni kilka, jeśli nie
kilkanaście grillów.
- Jesteś królem grilla - oświadczyła z mocą Rachel.
- Joe mówił, że pracujesz w agencji nieruchomości wtrąciła Kara. - Ja także pracuję w lokalnej agencji, w
Zatoce Aniołów. Chętnie powitalibyśmy cię w naszych
szeregach.
- Serio? - W oczach Rachel rozbłysły iskierki. - Jakimi
nieruchomościami dysponujecie? Joe pokazał mi dziś
kilka nowych inwestycji w okolicy. Są w waszej ofercie?
- Część z nich tak. Mamy w mieście dwa biura
nieruchomości i w ostatnim czasie wszyscy mamy
strasznie dużo roboty.
Joe odetchnął z ulgą. Kara i Rachel pochyliły się ku
sobie, wymieniając uwagi na temat lokalnego rynku
nieruchomości. Nareszcie. Rozejrzał się po tłumie,
zastanawiając się, gdzie zniknęli Charlotte i jej przyjaciel.
Nie mógł ich dostrzec w żadnej części plaży. Nie wiedział,
czy to dobrze, czy źle. Wiedział natomiast, że
zdecydowanie nie powinno go to obchodzić.
W niedalekiej odległości dostrzegł Jennę Davies
siedzącą na kocu. Kawałek dalej stał Reid Tanner i pilnie
jej się przyglądał. Joe zmrużył oczy. Od samego początku
czuł, że reporter nie interesuje się wyłącznie aniołami.
Widział też wyraźnie, że Jenna coś ukrywa. Gdy złożył te
dwa fakty, sprawa zaczynała być bardziej niż
interesująca.
Zdaje się, że powinien dowiedzieć się więcej o
obydwojgu.
Rozdział 17
Reid od lat nie czuł takiej tęsknoty. Nie miał pojęcia,
jak sobie z tym poradzić. Stanął na uboczu i zacisnął
dłonie. Czuł... radość. Uczucie, którego nie rozumiał, nie
znał i nie potrafił okazać. Przez ostatnie jedenaście
miesięcy po prostu starał się unikać myślenia
o przeszłości, jednak tego wieczoru po raz pierwszy
myślał o tym, co jeszcze go czeka. Chciał myśleć o Jen-nie
tylko w kategoriach kolejnego materiału, ale nie był w
stanie zapomnieć smaku jej ust i kształtu piersi. Kiedy
wyszła z pokoju, wziął długi, lodowaty prysznic. Czy tego
chciał, czy nie, podobała mu się i zaczynał się angażować.
Wiedział, że nie powinien tego robić.
Jenna miała rozpuszczone włosy. Były długie i
potargane od nadmorskiej bryzy. Reid wyobraził sobie,
jak wplata palce w te włosy, ujmuje jej twarz w dłonie,
przelotnie spogląda w bezdenne błękitne oczy, dotyka
wargami jej ust i zapomina o całym świecie. Tak bardzo
chciałby przegnać z jej wzroku samotność
i strach, widzieć jej uśmiech i słyszeć, jak wstrzymuje
oddech, gdy się nad nią pochyla. Chciał uwolnić jej
skrywaną namiętność.
Jenna wkradła się do jego serca, ciągle widział ją pod
powiekami. Odetchnął i ruszył ku niej plażą. Bez słowa
usiadł na kocu.
~ 219 ~
Jenna uśmiechnęła się ciepło.
- Chwilę ci to zajęło - skwitowała. - Lubisz mnie
obserwować z ukrycia? Czy miałeś jakieś przemyślenia?
- Kilka - przyznał.
- Nie musisz się nami zajmować. Możesz w każdej
chwili po prostu wyjechać.
Wzruszenie ścisnęło go za gardło. Jenna jest zupełnie
sama, przerażona i niepewna jutra, ale pozwala mu
odejść.
- Nie chcę wyjeżdżać. Chcę wam pomóc.
Jenna podciągnęła kolana pod brodę i oplotła nogi
ramionami. Miała na sobie sprane dżinsy, koszulkę z
lejącego materiału, która podkreślała jej kształty, i
delikatny jak mgiełka sweterek. Stopy miała bose. Reid
uśmiechnął się na widok czerwonego lakieru na
paznokciach. Miał wrażenie, że uchwycił kolejny
przebłysk prawdziwej Jenny. Musiała dostrzec jego
spojrzenie, bo prędko zakopała stopy w piasku.
- Nie martw się. Lakier cię nie zdradzi, Juliette
- parsknął, celowo używając jej prawdziwego imienia.
- Cicho! - syknęła, rozglądając się uważnie.
- Spokojnie, nikt nas nie słyszy. - Lexie bawiła się
nieopodal z grupką przyjaciół. - Moim zdaniem Jenna
bardziej do ciebie pasuje - droczył się.
- Sama zaczynam się przyzwyczajać. Juliette pasuje do
dawnej mnie. Romantycznej, zamyślonej, oddalonej od
rzeczywistości. To już nie jest moje życie. Skąd znasz
moje imię?
- Internet. Znalezienie cię nie było trudne, odkąd
podałaś mi nazwisko Brada i Kelly - powiedział szeptem.
Byli wprawdzie oddaleni od tłumów przy ognisku, jednak
chciał dać Jennie poczucie bezpieczeństwa.
- To, co mi powiedziałaś, pokrywa się z raportami policji.
Wciąż jednak nie mogę uwierzyć, że Bradowi uda-
~ 220 ~
to się ukryć zaginięcie Lexie. Przecież dziewczynka
chodziła do szkoły. Poza tym na pewno miał znajomych,
sąsiadów. Z czasem pewnie zaczęli go pytać, gdzie jest
Lexie.
- Wystawił dom na sprzedaż - powiedziała Jenna. Mam zawsze aktualne informacje o jego poczynaniach.
- To go z pewnością uchroni przed wścibskimi
sąsiadami.
- Być może dlatego to zrobił, mimo to jestem
zaniepokojona. Mam przeczucie, że Brad wprowadza w
życie jakiś plan, a ja nie mam pojęcia, jaki.
Reid nie powiedział Jennie, żeby się nie martwiła. Jej
szwagier jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem i dla
własnego dobra powinna wciąż czuć zagrożenie. Nie
może sobie pozwolić nawet na chwilę bezmyślności i
niefrasobliwości. Zbyt wiele ma do stracenia.
- Muszę ci coś powiedzieć - oświadczył.
Jenna posmutniała.
- Coś miłego?
- Nieszczególnie.
- Zawsze jesteś tak przerażająco szczery. Nie słyszałeś
nigdy o słodkich kłamstwach?
- Nie wchodzą w grę, gdy stawką jest życie.
- Jasne. To strzelaj.
Reid wyciągnął wydrukowany e-mail od Pete'a. Zmrok
gęstniał, ale jeszcze dało się rozróżnić osobę na zdjęciu.
- Rozpoznajesz go?
Jenna wpatrywała się w zdjęcie przez chwilę.
- Nie. A powinnam?
- To Brad Winters.
- Ale to nie ten sam Brad, za którego wyszła moja
siostra.
~ 221
- Wiem. Ale ma ten sam numer identyfikacyjny,
chodził do tych samych szkół i pracował w tych samych
miejscach, o których wspomina Brad w aplikacji do
Akademii Policyjnej.
- Nie rozumiem, Reid.
- Twój Brad ukradł tożsamość tego gościa oświadczył Reid.
Jenna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- To niemożliwe. Brad Winters to popularne nazwisko.
To jakaś pomyłka.
- Niestety nie. Mój informator dokładnie to sprawdził.
- Reid wyciągnął drugą kartkę z wydrukowanym
artykułem o wypadku samochodowym. Na zdjęciu Brad
zasłaniał twarz dłonią. Teraz Reid wiedział już, dlaczego.
Nie chciał, żeby jego zdjęcie trafiło do prasy. - To zdjęcie
zrobiono jakieś trzy tygodnie przed śmiercią Kelly. Twój
szwagier został bohaterem dnia.
- Kelly nigdy o tym nie wspominała - zdziwiła się
Jenna, wyjmując wydruk z rąk Reida.
- A jednak powiedziała ci, że niewiele wcześniej ktoś
przyszedł do niej z informacjami dotyczącymi męża.
- Nie widzę związku.
- Czas, Jenno. Czas. Prasa opublikowała artykuł na
jego temat i ktoś wpadł na trop. Ktoś przeczytał o twoim
szwagrze i wiedział, że to nie jest Brad Winters.
- Kim w takim razie jest?
- Jeszcze nie wiem.
- Jest coraz gorzej - poskarżyła się Jenna, wypatrując
Lexie na plaży. Dziewczynka z zapałem budowała wielki
zamek z piasku. - To jej ojciec, Reid. Co mam jej
powiedzieć, kiedy zacznie na serio zadawać mi pytania?
Jak jej to wyjaśnić? - zapytała z goryczą.
Reid wiedział doskonale, że taka rozmowa nie może
być łatwa ani przyjemna.
~ 222 ~
- Kiedy nadejdzie czas, na pewno pomożesz jej uporać
się z prawdą.
- Nie oddam mu Lexie, Reid. Muszę znaleźć dowody
na to, że Brad zamordował Kelly. - Bezwiednie
wyprostowała się i zadarła brodę.
Reid uśmiechnął się lekko. Widział, że Jenna się
zmobilizowała i chce walczyć, a nie tylko uciekać. Z
pewnością to właśnie waleczna, bezkompromisowa
postawa zawiodła ją na szczyt muzycznego świata. I choć
załamała się pod presją, wydawała mu się przez to
bardziej ludzka, bardziej sympatyczna. Co więcej, kiedy
upadła, podniosła się i chyba to podziwiał w niej
najbardziej. Prawdopodobnie sam powinien brać z niej
przykład. Powstać i stanąć do walki. Z życiem, z
poczuciem winy, z przeszłością.
- Lexie nigdy nie pogodzi się z faktem, że jej ojciec
zabił matkę - ciągnęła Jenna. - Do końca będzie żyła w
strachu i poczuciu niesprawiedliwości i utraty.
- Co jej powiedziałaś?
- Że tatuś jest chory i potrzebuje czasu i spokoju, żeby
wyzdrowieć. Że musi pobyć trochę sam. Kelly
najwyraźniej przygotowywała Lexie do ucieczki, bo młoda
wiedziała, że będę do niej mówiła Lexie i że jej mama
miała nazywać się Jenna. - Jenna zamrugała, żeby
odpędzić łzy. - To Kelly miała być Jenną, nie ja. Nie
wiem, dlaczego wybrała akurat to imię, ale używanie go
teraz daje mi złudne poczucie bliskości z siostrą.
Jakbyśmy obie umarły i stały się jedną osobą, Jenną. Czy
to nie brzmi jak szaleństwo?
- Bynajmniej. Jestem pewny, że Kelly byłaby z ciebie
bardzo dumna.
- Mam nadzieję. Jak duże jest ryzyko, że Brad
wyśledzi twojego informatora, a potem nas?
- Mam jeszcze pośrednika. Zacieram za sobą ślady.
Pokiwała głową z ulgą.
~ 223 ~
- Jeśli zatem Brad nie jest Bradem, kim jest, do licha?
Reid wzruszył ramionami.
- Kimś, kto chce uciec przed przeszłością.
- A co z prawdziwym Bradem Wintersem? Mąż mojej
siostry używa czyjegoś numeru identyfikacyjnego. Nie
sądzisz, że prawdziwy Winters zorientowałby się już parę
lat temu?
- Mam nadzieję, że niedługo dowiem się więcej,
jednak podejrzewam, że prawdziwy Brad nie żyje.
Jenna pobladła.
- Podejrzewasz, że Brad nie tylko przywłaszczył sobie
tożsamość jakiegoś człowieka, ale także odebrał mu
życie?
- Mogę się mylić.
- Ale nie musisz. Kelly pewnie się dowiedziała.
Dlatego postanowiła uciec.
- Możliwe też, że prawdziwy Brad żyje i zgłosił się do
Kelly, by powiedzieć jej, że coś jest nie w porządku. A
może był to ktoś, kto wie, kim naprawdę jest twój
szwagier. Nie mamy pojęcia, przed czym ucieka Brad i
jaka przeszłość go ściga. Niedługo zdobędziemy więcej
informacji i może uda nam się poskładać to w całość.
Jenna przez chwilę patrzyła mu w oczy.
- To wszystko?
- Nie. Mam jeszcze kilka pytań.
- Rzecz jasna - westchnęła.
- Co sądzi twój ojciec o twoim nagłym zniknięciu? Że
poszłaś na odwyk?
Zerknęła na niego z rozczarowaniem.
- Ojciec wie, że nie piję alkoholu i nie zażywam
narkotyków. Myśli, że odpoczywam na Karaibach. Mój
przyjaciel ma dom na Antigui.
~ 224 ~
Reid otworzył szeroko oczy. Przypomniał sobie, że
pochodzą z kompletnie odmiennych światów.
- Mężczyzna? Jenna
uniosła brew.
- Jakie to ma znaczenie?
- Zastanawiam się tylko, dlaczego nie szukałaś u kogoś
pomocy. Piękna, ceniona pianistka bez chłopaka?
- Nigdy nie miałam czasu na poważne związki. Zawsze
na pierwszym miejscu był fortepian. - Wsunęła palce w
piasek. - Jedynym celem i sensem mojego istnienia była
muzyka. Odkąd skończyłam trzy lata. Do całkiem
niedawna.
- Powiedziałaś, że miałaś kryzys. Co się stało?
- Straciłam przytomność na scenie. Nie wiem,
dlaczego. Byłam wyczerpana, w depresji i spanikowana.
Nie spałam zbyt wiele, zapominałam o jedzeniu. To była
bardzo trudna trasa koncertowa, każdy tydzień w innym
mieście. Ta presja narastała latami, zawsze miałam
potworną tremę przed wyjściem na scenę. Ta ciągła
pogoń za perfekcją, za mistrzostwem... Zawsze okazywało
się, że nie jestem wystarczająco dobra, że mogłam zagrać
lepiej. Wreszcie się załamałam i uciekłam. W sumie to się
cieszę, że straciłam przytomność. Przynajmniej nie
musiałam tłumaczyć ojcu, że mam już dość.
Reid był pod wrażeniem. Nie spodziewał się takiej
autoanalizy. Niestety, jej słowa przypomniały mu także,
jak bardzo Jenna jest dla siebie surowa.
- Czy to dlatego nie wycofałaś się wcześniej? Ze
strachu przed ojcem?
- Nie. Chodziło też o muzykę. Kocham ją. Porywa
mnie. Przenosi w inne miejsce. Jest radością i wolnością.
Jest mną. Niestety, muzyka łączy się z interesami. Trema,
krytyka pismaków, widownia, paparazzi,
~ 225 ~
ojciec. Potrzebowałam odpoczynku, ale nigdy nie miałam
odwagi tego powiedzieć. Ojciec uważał, że dopóki jestem
popularna, muszę koncertować, nie pozwolić ludziom o
sobie zapomnieć, wciąż bywać i grać. Nie chciałam go
rozczarować. Moja kariera była też jego sukcesem. To on
mnie stworzył.
- Nie, to nieprawda - sprzeciwił się Reid. - Sama siebie
stworzyłaś.
- On uczył mnie grać.
- Ale to ty grałaś. Ty odniosłaś sukces.
- Wiem, Reid. Ale jeśli rozmawiamy o moich
emocjach, to sprawy zaczynają się komplikować. - Jenna
spojrzała mu w oczy. - Po śmierci matki został mi tylko
on. Widział we mnie kopię swojej żony, ja także czułam
obecność matki, kiedy grałam. Słyszałam w duszy jej głos.
Wydawało mi się, że kiedy przestanę grać, stracę z nią
kontakt. A wtedy stracę też ojca. I zostanę sama. Odwróciła twarz do ogniska. - Najsmutniejsze jest to, że
nigdy nie obawiałam się utraty Kelly. Jej obecność
wydawała się oczywista, jakbym była pewna, że zawsze
będzie przy mnie. Tak bardzo się myliłam. Popełniłam
tyle błędów.
Reid z trudem powstrzymał się przed objęciem jej
ramion. Doskonale znał smak samotności i pustki.
Całymi latami starał się dopasować do rodzin
zastępczych, które tak naprawdę wcale go nie chciały. W
końcu doszedł do wniosku, że lepiej trzymać się na
dystans, niż ryzykować kolejne rozczarowanie. Jenna
jednak zdążyła poznać, czym jest miłość i wciąż miała na
świecie dwie bardzo ważne dla siebie osoby.
- Mam nadzieję, że niedługo będziesz mogła spotkać
się z ojcem. Może przez jakiś czas będzie na ciebie zły, ale
przecież nie pogniewa się na wieki. Masz także Le-xie.
~ 226 ~
- Masz rację. Zdecydowanie zbyt łatwo jest się tobie
zwierzać - powiedziała z żalem. - Przez ostatnie miesiące
nie pozwalałam nikomu się do nas zbliżyć, a ledwie się
pojawiłeś, opowiadam ci całe swoje życie.
Reid się uśmiechnął.
- Potrafię słuchać. Wasz ojciec się musiał dowiedzieć,
że Kelly zginęła. Przyjechał na pogrzeb? Pozostajecie ze
sobą w kontakcie? Przecież musiał wiedzieć, że prasa
wypisuje bzdury o twoim odwyku.
- Dzwoniłam do niego z budki telefonicznej dzień po
morderstwie. Już wszystko wiedział, ale nie mógł
przyjechać na pogrzeb, bo miał zaplanowane spotkania.
Chciał, żebym ja się wybrała i reprezentowała rodzinę, a
także żebym go na bieżąco informowała o przebiegu
śledztwa. Z początku nie chciałam do niego dzwonić, ale
obawiałam się, że jeśli całkiem zamilknę, ojciec zacznie
mnie szukać, więc kilka razy nagrałam mu się na
sekretarkę, kiedy nie było go w domu. Zawsze dzwoniłam
z budki.
Reid z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Co z niego za dupek! Ktoś zamordował jego córkę!
Jak mógł nie wsiąść w pierwszy samolot? Jak mógł nie
umierać z troski o wnuczkę?
Jenna zmarszczyła brwi.
- Ojciec porzucił Kelly wiele lat wcześniej. Nie
przejawiała talentu muzycznego, więc zostawiał ją na całe
tygodnie pod opieką niań, podczas gdy woził mnie po
świecie. Nie poszedł nawet na jej ślub. A Le-xie widział
może ze dwa razy.
- Dupek.
- Jest wyrafinowanym, inteligentnym i wyjątkowym
mężczyzną, ale masz rację. Prawdziwy z niego dupek.
Zresztą, jeśli mam być szczera, ja wcale nie byłam lepsza.
Ja także ją porzuciłam. Wiem, że to brzmi idiotycznie, bo
zawsze miałam o wiele więcej niż ona, ale
~ 227 ~
chorobliwie zazdrościłam jej wszystkiego. Była wolna!
Ojciec nie osaczał jej oczekiwaniami. Nie musiała wciąż
się starać go zadowolić. Mogła robić wszystko, co tylko
chciała. Jestem pewna, że ona widziała to zupełnie
inaczej. Musiała się czuć porzucona i niekochana przez
nikogo. - Jenna westchnęła ciężko. - Nawet nie wiesz, jak
bardzo żałuję, że tak wiele nas dzieliło. Gdybym zwracała
większą uwagę na Kelly, może wcześniej domyśliłabym
się, że coś jest nie w porządku. Może wcześniej
przyjechałaby do mnie i mogłabym jej pomóc. Może to,
może tamto... - Podniosła głos z poirytowaniem. Chciałabym móc cofnąć czas! Reid aż za dobrze znał to
uczucie.
- Pomagasz jej teraz. Chronisz Lexie. Porzuciłaś dla
niej całe życie.
- To za mało.
- To bardzo wiele. Uratowałaś życie tej dziewczynce.
- Mam nadzieję. Chciałabym zapewnić Lexie takie
życie, jakiego pragnęła dla niej Kelly, ale wiem, że marny
ze mnie substytut. Nie jestem i nigdy nie będę jej matką.
Sama byłam niewiele starsza, gdy zmarła moja mama.
- Co jej się stało? - zapytał Reid.
- Wypadek samochodowy. Szła w Wigilię do kościoła,
by grać w czasie pasterki na organach. Także była
pianistką. Jadący ulicą samochód wpadł w poślizg i
uderzył w nią w pełnym pędzie. Zginęła na miejscu dodała Jenna drżącym głosem. - Straciłam dwie bliskie
osoby w tragicznych wypadkach. Już dwa razy nie
zdążyłam się pożegnać ani powiedzieć, jak bardzo je
kocham. Od teraz niczyjej obecności nie uznam już za
oczywistą i daną na zawsze.
Reid zapatrzył się w tańczące płomienie. Rozumiał ją
doskonale. Choć z drugiej strony, czy pożegnanie
~ 228
mogło cokolwiek zmienić? Liczyło się tylko to, co udało
się zbudować przed zakończeniem. Sam nie żałował, że
nie pożegnał się z Allison. Żałował, że wciągnął ją w swoje
sprawy.
- Moglibyśmy zmienić temat? - zapytała Jenna.
- Absolutnie - odparł z ulgą.
- Jak ci idzie praca nad artykułem? Zdążyłeś już
uwierzyć w anioły?
- Jeszcze nie jestem przekonany.
- Twardy z ciebie orzech do zgryzienia.
- Jestem realistą. Nie powiesz mi chyba, że wierzysz w
to, iż anioły latają wokół skał, co?
- To bardzo ciekawe wytłumaczenie. Reid
potrząsnął głową.
- Filmik mógł być łatwo zafałszowany efektami
specjalnymi, które każdy ma w komputerze. Znaki na
skałach mogą być skutkami działania wody, erozji,
słońca...
Jenna przechyliła głowę.
- Zamierzasz to opisać?
Uśmiechnął się.
- Jasne, że nie. Erozja nie sprzedaje się zbyt dobrze.
Zamierzam napisać prześliczną bajkę, w której zwierzę
się z wszystkich cudownych historii opowiedzianych mi
przez mieszkańców Zatoki Aniołów. O cudach, znakach i
niesamowitych wydarzeniach. A ludzie niech myślą, co
chcą.
- Nawet jeśli sam w to nie wierzysz? Reid
wzruszył ramionami.
- Jestem reporterem, nie pisarzem. Nie osądzam ludzi
ani ich nie oceniam.
- Moja mama mówiła, że nie odnajdziesz nadziei,
wpatrując się w ziemię. Może dlatego warto spoglądać
czasem w niebo. - Jenna oparła się na łokciach i
podniosła twarz. - Noc jest taka piękna. Spróbuj, Reid.
~ 229 ~
- Patrzyłem już w niebo.
- Nie w to i nie ze mną. Nie daj się prosić. Nie masz
nic do stracenia.
Wahał się jeszcze chwilę, wreszcie jednak położył się
na kocu obok Jenny. Stracił nadzieję, wiarę i resztę tych
bzdur wiele lat wcześniej. To prawda, że wiele miesięcy
wpatrywał się w ziemię, nie sądził jednak, by spoglądanie
w niebo zmieniło jego samopoczucie. Z zaskoczeniem
zapatrzył się w usianą gwiazdami aksamitną czerń. Nigdy
nie widział tylu gwiazd.
Wychowywał się w wielkim mieście, gdzie wieżowce i
światła latarni zasłaniały gwiazdy. Uwielbiał energię
ruchliwych ulic, pośpiech i adrenalinę. Lecz świat nie żyje
wyłącznie tłokiem i ruchem. W Zatoce Aniołów
doceniano także inne strony życia. Mieszkańcy znali się i
dbali o siebie nawzajem. I rzeczywiście żywili nadzieję na
lepsze jutro. Reid leżał bezradnie i czuł, że Jenna miała
rację. Że powoli sam zaczyna widzieć przyszłość w
jaśniejszych barwach.
- Kelly znała wszystkie konstelacje - odezwała się
Jenna. - Ja nie jestem w stanie ich zapamiętać. Ta grupa
gwiazd wygląda jak lew, nie sądzisz?
- Myślę, że widzisz w gwiazdach to, co potrzebujesz
ujrzeć - odparł odruchowo Reid, zaskoczony własnymi
słowami. To samo powiedział mu Henry. Jeśli nie opuści
niedługo Zatoki Aniołów, straci resztki rozsądku.
- Chciałabym zobaczyć twarz Kelly - ciągnęła Jenna. Chciałabym mieć pewność, że robię to, czego ona by
pragnęła.
Reid poszukał w fałdach koca jej dłoni.
- Oczywiście, że to robisz, Jenno, i nie potrzebujesz
anioła, by ci to potwierdził. Nie potrzebujesz nawet, bym
ja ci to potwierdzał.
- Dziękuję - odparła cicho.
~ 230 ~
- Bardzo proszę.
Splatając palce z jej palcami, poczuł się nagle
zjednoczony. Ze światem, z samym sobą i oczywiście
także z nią. Zadrżał z przerażenia.
Puścił rękę Jenny i usiadł w chwili, gdy Lexie z grupą
przyjaciół podbiegła do koca, sypiąc wokoło piaskiem.
Twarz dziewczynki promieniała. Na policzkach i we
włosach miała pełno piasku, lecz jej oczy lśniły radością.
To dzięki Jennie czuje się teraz bezpieczna, otoczona
opieką. Reid miał nadzieję, że kiedyś to doceni.
- Idziemy zrobić krakerniczki! - wykrzyknęła radośnie
Lexie.
- Cóż to takiego? - zdziwiła się Jenna.
- Nie wie pani? - zapytała koleżanka Lexie, otwierając
szeroko oczy ze zdumienia. - Trzeba wziąć dwa krakersy,
włożyć między nie kawałek czekolady i rozpuszczoną
piankę. Są naprawdę pyszne!
- Chcesz jednego? - wtrąciła Lexie.
- Nie wydaje mi się... - zaczęła Jenna.
- Ależ oczywiście - przerwał jej Reid. - Ja także
poproszę. Chodź, Jenno. Pójdziemy z dziećmi
- oświadczył, pociągając Jennę za rękę.
- Ja nie będę tego jadła - szepnęła Jenna. - Brzmi
paskudnie.
- Przeciwnie, zjesz jednego. I będzie ci smakował.
- Zaprowadził ją do stołu z przekąskami. Lexie i jej
przyjaciele chwytali w pośpiechu ciasteczka, czekoladki i
pianki.
- Ale bałagan. - Jenna zmarszczyła nos.
- Ale z ciebie maruda - roześmiał się Reid. Podał jej
dwa ciasteczka i podsunął kijek z rozpuszczoną pianką. Na jednym krakersie połóż czekoladkę, a potem piankę i
przykryj drugim - wyjaśnił. - A teraz jedz.
- 231 ~
Jenna spojrzała z powątpiewaniem na krakernicz-ka,
ale posłusznie ugryzła. Reid obserwował, jak na jej twarz
wypływa wyraz zaskoczenia i uniesienia. Nagle poczuł się
tak dumny, jakby odkrył nowy świat.
- I jak?
- To jest pyszne - powiedziała z pełnymi ustami. - Po
prostu fantastyczne!
- Mówiłem.
- Nie wierzę, że jeszcze nigdy tego nie jadłam. Nawet
nie chcę wiedzieć, ile to ma kalorii.
- Nie rozśmieszaj mnie. Jedz.
Pochylił się i odgryzł kawałek jej krakerniczka.
- Hej! Zrób sobie własnego! - wykrzyknęła.
- Nie chciałabyś nawet spróbować, gdybym cię tu nie
zawlókł siłą. A teraz nie chcesz się podzielić?
- Nie ma mowy. Ale dziękuję, że mnie przyciągnąłeś. A
teraz zrób sobie swojego - roześmiała się radośnie i
prędko wrzuciła resztę krakerniczka do ust.
- Mam lepszy pomysł - mruknął. Chwycił jej dłoń i
oblizał palce Jenny z czekolady. Jej oczy pociemniały z
pożądania. Wyrwała mu dłoń i chwyciła papierową
chusteczkę. Cokolwiek czuła przez ułamek sekundy,
odcięła to bezlitośnie. Odwróciła się i ruszyła ku falom.
Reid podążył za nią.
- Nie powinieneś był tego robić - prychnęła ze złością,
siadając na piasku. - Ktoś mógł zobaczyć.
- I co z tego? - zapytał beztrosko, siadając obok.
- Nie chcę skupiać na sobie uwagi.
- Nikt na nas nie patrzy.
- Tego nie możesz wiedzieć - odparła, rozglądając się
po plaży. - Mnie się zawsze wydaje, że ktoś mnie
obserwuje.
- Poddajesz się obsesji, Jenno. Nawet jeśli ktoś by nas
zauważył, to co z tego? Jesteś wdową. Ja jestem
~ 232 ~
kawalerem. Możemy się całować. Możemy iść ze sobą do
łóżka. A nawet spędzić razem resztę życia.
- Nie, nie możemy. Ty zaraz stąd wyjedziesz, a ja się
ukrywam z małym dzieckiem. Nie mogę się teraz
angażować w związek, nawet gdybyś tego pragnął, w co
wątpię. To nie czas na romans. Nawet przelotny.
- A kto mówi, że miałby być przelotny? - zadumał się
Reid. Sam nie wiedział, co go skłoniło do wypowiedzenia
tych słów. Jednak już je powiedział i było za późno na
żale.
- Nie jesteś typem udomowionym. A ja nie nadaję się
na jedną noc.
Byłby szczęśliwy, mogąc się z nią kłócić, niestety do tej
pory jego związki nie należały do trwałych i szczęśliwych.
Starał się nie przekraczać granicy jednej nocy. Po prostu
nie wiedział, co miałoby nastąpić później. Lata
dzieciństwa spędzone w sierocińcu nauczyły go
odchodzić, zanim zostanie porzucony. Nigdy nie nauczył
się ufać ani instytucjom, ani ludziom. Nie potrafił
ryzykować uczuciami.
- Trafiłam w sedno, prawda? - drążyła Jenna.
- Zajmowałem się karierą.
- Karierą wolnego strzelca w tabloidzie? - uniosła
brew z niedowierzaniem.
- Pracowałem w kilku innych miejscach.
- Na przykład?
Reid westchnął.
- W „New York Timesie", „San Francisco Chro-nicles"
a ostatnio w „The Washington D.C.Journal".
- Imponujące. Dlaczego więc tak się stoczyłeś?
- A kto mówi, że się stoczyłem? Może potrzebowałem
odmiany.
- Nie jestem głupia, Reid. Poza tym widzę wyraźnie, że
coś cię dręczy. Nic w tobie nie pasuje do obecnej pracy.
Ani charakter, ani intelekt. - Spojrzała mu
~ 233 ~
w oczy. - Jestem pewna, że ty też przed czymś uciekasz.
- Przesadzasz.
- Nie. Może i byłam zbyt zapatrzona w siebie i w swoją
przeszłość,
zbyt
skoncentrowana
na
własnych
problemach, by dostrzegać kłopoty innych, ale to się
skończyło w dniu, kiedy uciekłam z Lexie. Ostatnio jestem
aż za bardzo wyczulona. Więc teraz ty opowiedz mi swoją
historię, Reid.
Reid objął się ramionami. Nie wiedział, co powiedzieć.
Z pewnością nie zamierzał spowiadać się Jennie ze
swoich grzechów. Na szczęście uratowała go Lexie.
Dziewczynka miała twarz umorusaną czekoladą i
trzymała coś na wyciągniętej dłoni. Wyglądało to jak
kamyk, jednak Reid dojrzał kilka kropel krwi i zadrżał.
- Zobaczcie! - wykrzyknęła Lexie. - Ząb mi wypadł!
- Pokaż! - zainteresowała się Jenna. - Pewnie utknął w
krakerniczku. - Wyjęła ząb z dłoni Lexie. - Przechowam
go dla ciebie, dobrze?
- Myślisz, że wróżka zębuszka mnie znajdzie? zapytała Lexie. - A jeśli nie?
- Wróżka zębuszka może znaleźć każdego. - Jenna
wyjęła z kieszeni chusteczki, owinęła ząb i wytarła buzię
Lexie. - Na pewno przyjdzie, jak będziesz spała.
- Pan też tak uważa? - zapytała dziewczynka,
podnosząc błękitne oczy na Reida.
- Bez wątpienia.
Lexie wpatrywała się w niego przez chwilę, jakby
oceniała jego prawdomówność i orientację w temacie.
- W porządku - stwierdziła wreszcie. - Obejrzę
fajerwerki z rodzicami Kimmy, dobrze? Mają lepsze
miejsce.
Lexie machnęła dłonią, wskazując niewielką wydmę.
Matka Kimmy pomachała do nich na powitanie.
~ 234 ~
- Dobrze, ale pilnuj się ich, skarbie. Nie żartuję.
Żadnych wycieczek w poszukiwaniu aniołów - ostrzegła
Jenna.
- Nigdzie nie pójdę, obiecuję - odparła dziewczynka i
rzuciła się biegiem ku przyjaciółce.
- Istny z niej wulkan energii - westchnęła Jenna.
- Zupełnie jak Kelly. Całe szczęście, że ten ząb wreszcie
wypadł. Tak się bałam, że w końcu będę musiała go
wyrwać. Są pewne strony macierzyństwa, które sprawiają
mi radość, ale wyrywanie mleczaków nie wydaje mi się
fajne. - Pokręciła głową w zadumie.
- Ale rozmawialiśmy o tym, jak zdołałeś zamienić
„Journal" na „Spotlight Magazine".
- To nieważne. Teraz jestem tutaj. I nie oglądam się
wstecz. Nie patrzę także w przyszłość. Koncentruję się na
teraźniejszości.
Wystrzeliła pierwsza raca, rozświetlając mrok nieba
różową poświatą. Jenna uniosła twarz. Księżyc oświetlił
jej piękny profil. Reid wstrzymał oddech. Rozpuszczone
ciemne włosy spływały jej po ramionach. Miał szczerą
ochotę odgarnąć je na bok i pocałować smukłą szyję.
- Zaczyna się pokaz fajerwerków - stwierdziła Jenna.
- Dla mnie już dawno się zaczął - mruknął Reid.
Spojrzała mu w oczy.
- Nie. Proszę cię, Reid.
Sztuczne ognie strzeliły w niebo kaskadami błękitnych,
złotych i czerwonych iskier. Nie umywały się jednak do
spektakularnych gwiazd wirujących w głowie Reida.
- Nie mogę się oprzeć. - Pochylił się nagle i skradł jej
pocałunek. Wargi miała miękkie. Pragnął więcej i więcej.
~ 235 ~
Jenna wyciągnęła przed siebie dłonie, ale go nie
odepchnęła. Zacisnęła palce na koszulce Reida.
- Ktoś nas zobaczy.
- Nikt na nas nie patrzy.
- Lexie...
- Ma się świetnie - przerwał, pochylając ku niej twarz.
- Zostaw to wszystko. Żyj chwilą. To dozwolone.
- Jedna chwila - szepnęła Jenna. - Tylko jedna i
koniec.
Rozdział 18
Mineło kilka chwil, zanim Jenna odepchnęła Reida.
Serce łomotało jej jak szalone, wargi drżały a całe ciało
domagało się znacznie, znacznie więcej. Spojrzała w oczy
Reida. Najwyraźniej czuł się podobnie.
- Jenna... - zaczął.
- Nic nie mów - przerwała mu prędko wśród eksplozji
fajerwerków. Zgromadzony na plaży tłum wznosił okrzyki
zachwytu. Jenna wstała i odetchnęła kilka razy.
Wzrokiem poszukała sylwetki Lexie. Dziewczynka
posłusznie trzymała się Cooperów.
Reid wstał i podszedł do niej. Czuła jego ciepły oddech
na karku. Byłoby tak łatwo oprzeć się o niego. Mógłby
wtedy objąć ją w talii a ona odwróciłaby się i...
- Pocałunki to nie zbrodnia - stwierdził Reid.
- Nie. Ale to do mnie niepodobne. Łamię wszelkie
zasady.
- Jakie zasady?
- Nie pokazuj publicznie emocji. Nie wywołuj
skandali. Nie pozwalaj sobie na gorsze dni. Zawsze
starannie się ubieraj. Nie załamuj się. Nie zapominaj,
kogo grasz i kim powinnaś teraz być.
- Brzmią jak zasady twojego ojca. Stać cię na własne,
Jenno. - Reid dotknął dłonią jej talii. - Przestań
~ 237 ~
się zamartwiać - szepnął. - Nie zrobiłaś przecież nic złego.
Położyła dłoń na jego dłoni, ciesząc się ciepłem silnych
palców Reida. Dlaczego właśnie on? Dlaczego teraz,
kiedy miała tyle innych problemów?
Świat, jak zwykle, nie brał pod uwagę jej planów i
zamierzeń. Była skazana na siebie.
Pokaz dobiegł końca i tłum zaczął się rozpierzchać.
Widząc nadchodzących w ich stronę Lynchów, Jenna
odsunęła się od Reida. Była im szczerze wdzięczna za
pretekst.
Twarz Kary promieniała, a Colin obejmował żonę,
jakby nigdy nie zamierzał jej wypuścić z ramion. Gdyby w
słownikach zamiast definicji znajdowały się zdjęcia, przy
słowie „szczęście" powinno być zdjęcie Kary i Colina.
- Cześć, Jenno - przywitała się Kara. - Wspaniałe
fajerwerki, prawda?
- Niesamowite - potwierdziła Jenna.
- Oszałamiające - zgodził się Reid.
Jenna wiedziała, że nie ma na myśli pokazu.
Rumieniec wypłynął jej na policzki.
- Chyba nie mieliśmy okazji się poznać - powiedziała
Kara, spoglądając ciekawie na Reida. - Jestem Kara
Lynch, a to mój mąż Colin.
- Reid Tanner. - Reid uścisnął dłoń Kary, lecz kiedy
podał rękę jej mężowi, Colin tylko spojrzał na niego
wrogo.
Kara rzuciła mu spojrzenie pełne przygany.
- Co się z tobą dzieje? Jesteś nieuprzejmy.
- My się już poznaliśmy - odparł Colin. - To on
rozpętał wczoraj bójkę w barze.
- A sądziłam, że to Harlanowie. - Kara zmarszczyła
brwi. - To ty nabiłeś mojemu mężowi siniaka? Przyznaj
się!
~ 238 ~
- Nie, to nie ja - spokojnie odpowiedział Reid.
- Bracia Harlanowie uznali, że moja próba przedostania
się na drugi koniec sali jest niedopuszczalną
bezczelnością. Niestety, kiedy ktoś mnie uderza,
odruchowo mu oddaję.
Colin pokiwał głową.
- Roger i Bill są w gorącej wodzie kąpani. W
dzieciństwie wciąż uznawali moje różne zachowania za
niedopuszczalną bezczelność. Lepiej trzymać się od nich z
daleka, kiedy piją. A poza tym to fajne chłopaki. - Colin
wyciągnął rękę do Reida. - Witamy w Zatoce Aniołów. Co
cię tu sprowadza? Praca czy wakacje?
- Piszę o aniołach.
Colin spojrzał na Reida z zaciekawieniem.
- Jestem wielbicielem lokalnych legend. Ale wcale
bym się nie obraził, gdyby anioły na chwilę się wyniosły.
W zeszły weekend odnotowaliśmy więcej aktów
wandalizmu niż przez ostatnie dziesięć lat. Nie licząc
włamań. Dobrze wam radzę, zamykajcie drzwi na klucz.
Podwoiliśmy patrole, ale w mieście jest mnóstwo obcych i
powiem wam szczerze, nie zmartwię się, kiedy wrócą do
domów. A skoro mowa o domu... - Colin zerknął na
zaokrąglony brzuszek Kary.
- Musimy lecieć. Maluszek potrzebuje wypoczynku.
- Czy to znaczy, że każesz mi od razu kłaść się spać? zapytała z psotnym błyskiem w oczach.
- Zobaczymy, jak bardzo będziesz zmęczona - odparł
Colin ze śmiechem, odgarniając czułym gestem lok z jej
policzka.
- Pa, Jenno - zdążyła jeszcze zawołać Kara, zanim mąż
odciągnął ją w stronę ścieżki.
- Wspaniała para - westchnęła Jenna. - Są tak
zakochani!
Reid nie odpowiedział.
- 239 ~
- Reid? - potrząsnęła nim lekko Jenna. - O czym
myślisz?
- Zaintrygowało mnie to, co Colin mówił o
wandalizmie. Ciekawe, czy włamania mają coś wspólnego
z filmikiem, fanatycznymi wyznawcami aniołów i
znakami na skałach. Nie wiem, jak ktokolwiek mógłby się
wdrapać na te skały, zwłaszcza teraz, kiedy wciąż ktoś
tam czuwa. Jednak od zeszłego tygodnia żadna nowa
linia nie naznaczyła skały, a mimo to nikt nie wyjechał z
miasteczka.
- Wiara nie ma chyba limitów czasowych, Reid. Poza
tym wydawało mi się, że to ja jestem twoim najnowszym
ulubionym tematem - dodała ze śmiechem.
- Mam podzielność uwagi - uśmiechnął się, lecz
prędko spoważniał. - Wracając do twojej historii. Może
mogłabyś zaufać Colinowi?
- Nie ma mowy. Może i jest dobrym facetem, ale to
gliniarz. To zbyt wielkie ryzyko.
- Być może i tak będziesz zmuszona je podjąć. Mógł
mieć rację, jednak Jenna nie chciała nawet
o tym myśleć.
- Przemyślę to. Teraz czas już na nas. - Podniosła koc i
otrzepała go z piasku.
- Odprowadzę was - zaoferował się Reid.
- To nie jest dobry pomysł.
- Nie obawiaj się, pożegnam się przy drzwiach.
Nie wierzyła mu nawet przez chwilę.
- Zbyt łatwo udaje ci się przekonać mnie do różnych
rzeczy. Zwłaszcza do tych, których wcale nie planowałam.
Reid wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Och, jestem pewien, że większość z nich by ci się
spodobała. Potrzebujesz tylko drobnej zachęty.
- Nie grzeszysz skromnością, wiesz o tym?
- Już to kiedyś słyszałem.
~ 240 ~
Jenna westchnęła ciężko. Nie mogła mu się oprzeć. Im
lepiej go znała, tym bardziej jej się podobał.
Po chwili przybiegła Lexie, już z daleka krzycząc i
piszcząc coś o fajerwerkach. Gdy wreszcie zrobiła
przerwę, żeby nabrać oddechu, Jenna wtrąciła:
- Bardzo się cieszę, że ci się podobało, skarbie. Teraz
czas już iść spać. Idziemy do domu.
- Kimmy powiedziała, że jutro mogę do niej wpaść wykrzyknęła Lexie. - Ona ma huśtawki w ogródku!
Uwielbiam huśtawki!
Jenna westchnęła cicho. Lista rzeczy, które chciała
robić Lexie, by tylko wyrwać się spod opiekuńczych
skrzydeł Jenny, zdawała się nie mieć końca. Trudno.
Będzie musiała sobie jakoś z tym poradzić.
- Porozmawiamy o tym rano, dobrze?
Ruszyli ku ścieżce. Jenna ze zdumieniem dostrzegła,
że Lexie chwyciła Reida za rękę i z ekscytacją zaczęła mu
opowiadać o tym, które fajerwerki jej się najbardziej
podobały. Reid, o dziwo, świetnie się odnalazł.
Rozmawiał z dziewczynką, nie przemawiając do niej i nie
pouczając. Lexie promieniała radością. Pewnie tęskniła
za ojcem. Jenna bała się jednak, że mała nazbyt
przywiąże się do Reida. A przecież on nie zostanie tu na
zawsze. Będzie zmuszona wyjaśnić to młodej.
Kilka minut od domu Lexie straciła nagle siły.
Podniosła ręce w rozpaczliwym geście i wykrzyknęła:
- Zaraz umrę! Mógłbyś mnie wziąć na barana?
Jasne - odparł Reid i przykucnął. - Wskakuj. Lexie
oplotła go rękami i nogami, piszcząc z uciechy, gdy Reid
ruszył truchtem w stronę domu.
Jenna uśmiechnęła się do siebie. Ale się popisuje!
Miała tylko nadzieję, że zdaje sobie sprawę z tego, co go
czeka tuż za zakrętem ulicy. Wzgórze.
- 241 ~
***
Przez długą chwilę Annie wpatrywała się w telefon
stojący na stoliku w salonie. Była już prawie dziesiąta
wieczorem i zarówno Monica, jak i Charlotte, poszły do
swoich sypialni. Od dłuższego czasu dom tonął w
ciemnościach i ciszy. Wieczorem do pani Adams przyszły
dwie koleżanki, ale większość wizyty spędziły w kuchni.
Charlotte była w swoim pokoju i przez pół godziny
rozmawiała przez telefon z Doreen. O coś się zawzięcie
kłóciły.
Charlotte najwyraźniej nie zgadzała się ani z matką,
ani z siostrą, choć Annie nie mogła zrozumieć, dlaczego.
Charlotte była najmilszą osobą, jaką w życiu spotkała.
Pani Adams też była bardzo miła. Choć surowa. Lubiła
swoje zasady i reguły. Annie miała szczerą nadzieję, że
nie przekroczy żadnej z nich. Nie miała pojęcia, dokąd
mogłaby pójść. Może, jeśli zdoła jakoś pocieszyć panią
Adams, ta pozwoli jej zostać na zawsze?
Annie doskonale wiedziała, czym jest smutek. Czuła go
przez większość swego życia, choć najbardziej brakowało
jej matki. Straciła nie tylko rodzica, ale także najlepszą
przyjaciółkę. Wciąż nie mogła sobie wyobrazić, jak ma
żyć przez resztę swoich dni bez mamy. Jak ma wychować
dziecko bez pomocy mamy? Nie miała pojęcia.
Oderwała wzrok od telefonu i rozejrzała się po pokoju.
Był to dawny gabinet pastora. Na biurku, obok Biblii,
stało rodzinne zdjęcie Adamsów. Przez chwilę
zastanawiała się, czy ojciec Charlotte zmuszał ją do
uczenia się Biblii na pamięć, podobnie jak czynił to jej
ojciec.
Na widok Biblii przypomniała sobie hańbę, jaką
ściągnęła na głowę ojca. Nienawidzi jej za to. Równie
~ 242 ~
dobrze mogłaby umrzeć. Nie powinna się tym
przejmować. I tak od dawna jej nie kochał. Być może już
nigdy by jej nie pokochał. Był szalony, odkąd wojna
zmieniła go nie do poznania.
Annie wcale nie tęskniła za ostatnim szałasem, który
był ich domem. Wcale nie tęskniła też za ciągłą obawą, że
ojciec zastrzeli ją, gdy będzie musiała wstać w nocy do
toalety. Nie tęskniła też za biciem i wyzwiskami. A
jednak...
Tęskniła za domem i rodziną. Położyła dłoń na
brzuchu. Kryło się w nim maleńkie dziecko. Myśl ta była
zarazem przerażająca i cudowna. Wreszcie będzie miała
kogo kochać i kogoś, kto będzie kochał ją. Jednakże
dziecko nie jest tylko jej. Może...?
Może powinna zadzwonić?
Podniosła słuchawkę i wybrała numer, zanim zdążyła
się rozmyślić.
Odczekała trzy sygnały, zanim odebrał telefon. Serce w
niej zmiękło na dźwięk jego męskiego, głębokiego głosu.
Pamiętała, jak brzmiał w jej uszach, gdy się kochali.
Mówił jej, że jest piękna, a ona mu wierzyła. Gorąca łza
spłynęła po policzku Annie.
- Halo! - powtórzył niecierpliwie. - Kto dzwoni?
W tle usłyszała inne głosy i prędko odłożyła słuchawkę.
Są sami z maleństwem, zdani tylko na siebie. Musi się
z tym pogodzić.
***
Miło było wracać do domu w towarzystwie. Jenna nie
lubiła nocy, ciemności i przejmującej ciszy ani wysokich
cieni drzew. Jednak, choć była wdzięczna Reidowi za jego
miłą obecność, musiała go odesłać do domu, zanim zrobi
coś głupiego. Na przy-
~ 243 ~
kład znów go pocałuje. Zdecydowanie za bardzo go
lubiła.
Większość facetów, z którymi się do tej pory spotykała,
pochodziła z jej świata. Byli kulturalni, gładcy, eleganccy,
wykształceni na artystycznych uczelniach. Mieli karnety
na spektakle w operze i teatrze. Reid był szorstki. Umiał
się bić. Był odważny, szczery i nie grzeszył opanowaniem.
Jednak był również inteligentny, uroczy, seksowny i
najwyraźniej rozumiał ją lepiej, niż ona sama siebie. Był
dla niej miły, słuchał cierpliwie wszystkich jej wywodów i
pozwalał jej płakać. Nie była na tyle naiwna, by sądzić, że
trzyma go przy niej namiętność. Doskonale wiedziała, że
chodzi o artykuł, a jednak czuła, że jest w tym coś więcej.
Reid ma dobre serce. Martwi się o nią, nawet jeśli tego
nie planował ani nie chciał.
- Wchodzę - oświadczył, wdrapując się na schody.
Jenna otworzyła drzwi, nie wdając się w zbędne
dyskusje. Nie znosiła tych pierwszych kilku chwil w
pustym, ciemnym domu. Pozapalała wszystkie światła,
chodząc z pokoju do pokoju. Lexie pobiegła do siebie
przebrać się w piżamę. Jenna prędko sprawdziła resztę
pomieszczeń, czując na sobie uważny wzrok Reida.
- Wszystko w porządku? - Wszedł za nią do kuchni i
wetknął głowę w drzwi prowadzące do piwnicy. - Co tam
jest?
- Piwnica. Nie ma wejścia z zewnątrz.
- Sprawdźmy mimo to.
- Jasne. - Jenna zapaliła światło u szczytu schodów.
Reid zszedł do piwnicy.
- Co to za rzeczy?
- Należały do poprzedniej właścicielki domu. Pewnie
wyda ci się to szalone, ale wygląda na to, że to moja
rodzina.
~ 244 ~
Reid spojrzał na nią z zaciekawieniem.
- Kontynuuj.
- W jednym z kufrów znalazłam stare ubrania i
pamiętnik. Wynika z niego, że Rose Littleton w młodości
urodziła
dziecko
ze
znamieniem
pod
kostką
przypominającym skrzydło anioła, takie jak na
historycznej makacie Zatoki Aniołów. Nie wiem, czy znasz
tę historię. Po katastrofie okrętu na plaży znaleziono
niczyje dziecko, któremu nadano imię Gabriella. Według
informacji zawartych w pamiętniku, każda pierwsza córka
w żeńskiej linii Gabrielli ma takie znamię.
- Coś słyszałem o tym dziecku - przyznał Reid.
- A jaki to ma związek z tobą? Sądziłem, że przyjechałaś
tu przypadkiem, że ktoś kazał ci się ukryć właśnie tutaj.
- Ja także tak myślałam. Dopóki nie przeczytałam tego
pamiętnika. Rose oddała do adopcji swoją córkę, która
miała takie samo znamię. Moja matka urodziła się tego
samego dnia.
- A była adoptowana?
- Nigdy nie słyszałam nic na ten temat. Ale po jej
śmierci nie mieliśmy zbyt żywego kontaktu z jej rodziną.
Mieszkają w innym stanie, a mój ojciec nie jest
rodzinnym typem.
- Więc data urodzenia to wszystko, co masz?
- Nie. Kelly miała takie samo znamię. Ma je także
Lexie. Nie jestem pewna co do mamy, ale sądzę, że też
mogła je mieć. Wydaje mi się, że Kelly dowiedziała się
jakoś o więzach krwi łączących ją z Rose i dlatego
postanowiła ukryć się tutaj. I pewnie dlatego
wynajmujemy właśnie ten dom. Dom naszej babki.
- Widząc zwątpienie malujące się na twarzy Reida,
stwierdziła: - Nie wierzysz mi.
- A ty? Masz takie znamię?
~ 245 ~
- Nie jestem pierwszą córką mojej mamy, a pamiętnik
twierdzi, że znamię dostają wyłącznie pierwsze córki.
Chcesz dowodu? Bardzo proszę.
Wyszła z piwnicy, prowadząc Reida do pokoju Le-xie.
Dziewczynka przebrała się już w piżamę i siedziała na
łóżku ze szczotką do włosów w dłoni.
Jenna wzięła od niej szczotkę.
- Ja cię rozczeszę, skarbie. Mogłabyś pokazać panu
Tannerowi ślad pocałunku anioła? Bardzo by chciał go
zobaczyć.
Lexie wystawiła stopę w jego kierunku. Reid usiadł na
łóżku i obejrzał ją uważnie.
- Ekstra! - oświadczył, przesuwając po znamieniu
opuszką palca.
- Tylko wybrani go mają - z dumą stwierdziła Le-xie. To ślad pocałunku anioła. Mamusia też takie miała! To
znaczy... - Lexie przygryzła wargę i spojrzała na Jennę.
- W porządku, kochanie. Pan Tanner wie, że jestem
siostrą twojej mamy. Ale tylko on o tym wie, dobrze?
Lexie z powagą pokiwała głową i ponownie zwróciła
się do Reida:
- Wcześniej miałam na imię Caroline, ale Lexie
bardziej mi się podoba. Mama powiedziała, że mogę
wybrać imię, jakie tylko chcę. Kiedyś czytałyśmy
opowieść o dziewczynce o imieniu Lexie, która miała
mnóstwo przygód. Wspinała się na drzewa, surfowała na
desce i szukała zakopanego skarbu. Kiedy dorosnę,
nauczę się surfować!
Reid uśmiechnął się ciepło.
- Ja też zawsze chciałem się nauczyć surfować.
- Może nauczymy się razem?
- Może - odparł lekko, lecz Jenna widziała, że skulił się
w sobie. - Podoba mi się imię Lexie. Ja też zawsze
chciałem zmienić imię.
~ 246 ~
- Na jakie? - zapytała Lexie.
- Smok - odparł Reid z pełną powagą.
Dziewczynka zachichotała.
- Nie można się nazywać Smok! To śmieszne!
- Wcale nie. Gdyby ktoś zmuszał mnie do robienia
czegoś, co by mi się nie podobało, albo mówił rzeczy,
których nie chciałbym słuchać, zionąłbym ogniem i po
sprawie. To idealne imię.
Jenna pomyślała, że dzieciństwo Reida z pewnością
nie należało do łatwych. Zresztą wspominał coś
o sierocińcu. Nagle poczuła ogromne współczucie
i żal, że musiał przez to wszystko przechodzić. Nic
dziwnego, że trzyma się od wszystkich na dystans. Dość
się już nacierpiał. Zapewne dlatego tak dobrze rozumie
Lexie. Wie, jak to jest stracić rodziców.
- Przeczyta mi pan bajkę, panie Tanner? - zapytała
Lexie. - Nie mam żadnej o smokach, ale mam kilka o
syrenach.
- Nie wiem, czy Jenna nie wolałaby mnie już wyprosić
- uśmiechnął się Reid.
- Jedną bajkę możesz przeczytać - odparła Jenna.
Lexie wręczyła Reidowi książkę z biblioteczki. Historia
opowiadała o syrenach żyjących spokojnie w głębiach
oceanu do dnia, w którym zjawiają się piraci chcący
ukraść ich skarby.
Jenna rozczesywała Lexie włosy, przysłuchując się
bajce. Była zaskoczona, jak wiele serca Reid wkłada w
czytanie i modulowanie głosu. Najwyraźniej niczego nie
robił na pół gwizdka.
Kiedy Jenna uporała się ze splątanymi kosmykami,
Lexie z westchnieniem opadła na poduszkę. Jej oczy
zamykały się powoli, choć Reid czytał właśnie
kulminacyjną scenę, w której syrenki wygrywają z
piratami i odzyskują złoto. Jenna uwielbiała tę bajkę, bo
syren~ 247 ~
ki same ruszyły do walki z piratami, nie czekając na
tajemniczego bohatera, który je uratuje.
- I żyły długo i szczęśliwie - dokończył Reid, zamykając
książkę.
- Dobranoc, Reid - szepnęła Lexie, odwracając się na
drugi bok i momentalnie zasypiając.
Jenna okryła Lexie, włączyła nocną lampkę i gestem
wygoniła Reida z pokoju. Cicho zamknęła drzwi.
- Jesteś niesamowity - stwierdziła z uznaniem,
sadowiąc się na sofie w salonie.
Reid wzruszył ramionami.
- Lexie to świetny dzieciak. Żałuję, że nie mogę dla
niej zrobić znacznie więcej.
- Powiedziałeś kiedyś, że wychowałeś się w sierocińcu.
Co się stało z twoimi rodzicami, Reid? Zginęli?
- Nie. Raczej zniknęli. - Reid wepchnął dłonie w
kieszenie spodni. - Ojciec uciekł, zanim się jeszcze
urodziłem. Nigdy go nie poznałem.
- A matka?
- Porzuciła mnie kilka lat później. Pewnego dnia
zaprowadziła mnie do kościoła. - Uśmiechnął się gorzko. Myślałem, że to dobry znak. Uklękliśmy z tyłu, pod
chórem. Matka pochyliła się i szeptała coś do siebie,
sądziłem, że się modli. Potem powiedziała mi, żebym
zaczekał i że zaraz wróci. Kiedy cztery godziny później
ksiądz przyszedł zamknąć kościół, wciąż na nią czekałem.
Serce Jenny ścisnęło się boleśnie z żalu nad małym
chłopcem porzuconym bez słowa.
- To straszne, Reid. Tak mi przykro! - Nic dziwnego,
że chciał zostać Smokiem. Musiał gotować się z gniewu i
nie miał go jak ujawnić. - Widziałeś ją jeszcze kiedyś?
~ 248 ~
- Mniej więcej rok później. Odnalazła mnie, bo chciała
znów dostawać zasiłek dla samotnych matek. Niestety,
sąd nie uznał jej za właściwą opiekunkę i zostawili mnie
w sierocińcu. Byłem wściekły! Chciałem z nią być.
Wierzyłem w nią i kochałem ją nawet po tym wszystkim,
co mi zrobiła. Byłem głupi.
- Byłeś dzieckiem.
- Potem widziałem ją jeszcze kilka razy. Czasem
starała się zacząć wszystko od nowa, jednak ostatecznie
zawsze wracała do narkotyków.
- Więc kto cię wychował?
- Tak naprawdę to nikt. Mieszkałem u kilku rodzin
zastępczych. Nie byłem najlepszym dzieckiem. Wciąż
uciekałem, by odnaleźć matkę.
- Kiedy widziałeś ją ostatni raz?
- Jakieś dziesięć... nie, dwanaście lat temu. Równie
dobrze może już nie żyć.
- Nie chcesz się dowiedzieć? Jesteś dziennikarzem.
Jestem pewna, że bez trudu dotarłbyś do niej.
- Już nie staram się jej szukać. Zawsze przychodzi czas
na pogodzenie się ze stratami.
Jenna pokiwała ze zrozumieniem głową.
- Usiądziesz?
Zawahał się.
- Po co?
Jenna uśmiechnęła się ciepło.
- Masz mi jeszcze wiele do powiedzenia - rzekła,
klepiąc znacząco siedzisko sofy.
Reid usiadł w fotelu.
- W porządku. Umowa jest taka: masz jeszcze dwa
pytania. I na tym zakończymy.
- Podobna umowa ciebie nie powstrzymała - wytknęła
mu z uśmiechem Jenna. - Po wykorzystaniu dwóch pytań
zadałeś mi kolejnych sto.
Reid odwzajemnił uśmiech.
~ 249 ~
- Rozważnie dobieraj słowa. To wszystko, co mam do
powiedzenia.
- Niech będzie. Jaką drogą doszedłeś z domów
zastępczych do redakcji najpoczytniejszych gazet? To
dość niezwykły przeskok.
- Od początku wiedziałem, że czegokolwiek w życiu
zapragnę, będę to musiał zdobyć sam. Od dziecka
fascynowały mnie media, zwłaszcza gazety. Chciałem
zostać kimś, kogo ludzie będą słuchali, kogo nie będą
mogli zignorować. Chciałem mieć nad nimi władzę. I
zdobyłem ją.
- A dlaczego ją porzuciłeś?
- Z wielu względów.
- A dokładnie?
Reid przez chwilę wpatrywał się w podłogę, wreszcie
westchnął i spojrzał Jennie w oczy.
- Pisałem o fałszowanych lekach. To od niedawna
kwitnący biznes, bardzo niebezpieczny. Ludzie w
szpitalach umierają, bo zamiast leków dostają placebo.
Moja najlepsza przyjaciółka Allison pracowała jako
pielęgniarka w szpitalu, który podejrzewałem o
nielegalną dystrybucję fałszowanych leków. Poprosiłem
ją o pomoc. Przez kilka tygodni zdobywała dla mnie tajne
informacje. Pewnego dnia, kiedy wyszła z pracy, potrącił
ją rozpędzony samochód. Nikt nie widział twarzy
kierowcy. Zmarła kilka godzin później na skutek obrażeń.
Wyglądało to na wypadek, ale jestem przekonany, że ktoś
chciał ją zabić.
Jenna nie mogła wykrztusić słowa.
- Allison zginęła, bo wciągnąłem ją w moje
dochodzenie. W moją superekstrahistorię, którą chciałem
koniecznie opublikować jako pierwszy - ciągnął Reid. Była pielęgniarką, a nie szpiegiem. Nie powinienem był
jej w to mieszać.
- 250
Jenna chciała mu powiedzieć, że to nie jego wina, ale
wiedziała, że Reid jej nie wysłucha. Wstała więc i uklękła
przy nim, kładąc dłonie na jego rękach. Czuła, że jest
spięty, i bardzo go żałowała. Zacisnął palce na jej
dłoniach.
- Kiedy poprosiłem Allison o pomoc, skakała z
radości. Powiedziała, że zawsze trzymałem się na dystans
i nigdy nie chciałem jej dopuścić do swojego życia. A
teraz nie żyje. - Utkwił wzrok w oczach Jenny. - Może
powinnaś ode mnie uciekać, Jenno? Może jestem równie
niebezpieczny jak Brad?
- Nie widzę związku.
- Powiedziałem ci, że możesz mi zaufać. Ostatnia
osoba, która mi zaufała, została zamordowana.
- Więc to za śmierć Allison tak się karzesz? Pracujesz
dla tabloidu i udajesz, że nie obchodzi cię, o czym piszesz.
- Nie udaję - odparł bezbarwnym głosem. - Nie
obchodzi mnie to.
- Oczywiście - prychnęła Jenna. - Może tak
rzeczywiście było do niedawna. Może przez poprzedni
rok żyłeś w przekonaniu, że twoje życie już się skończyło.
Ale potem przyjechałeś tutaj i spotkałeś mnie. I znów
zaczęło ci zależeć. - W oczach Reida zapłonął dziwny
blask. Jenna wiedziała, że trafiła w sedno. - Zwęszyłeś
ciekawą historię. I zapragnąłeś znów pisać o czymś
ważnym. Wstrząsającym. Pomóc komuś.
- Skromnością to ty nie grzeszysz.
- Ale mam rację, prawda?
Wpił wzrok w twarz Jenny. Powietrze między nimi
zgęstniało od napięcia.
- Musiałaś skoczyć z tego przeklętego molo? Nie
wierzyłem, że ktokolwiek jest zdolny do takiego
poświęcenia dla obcej osoby. A jednak skoczyłaś. Choć
~ 251 ~
tak wiele miałaś do stracenia, nie potrafiłaś po prostu
odwrócić się i odejść. Tak samo jak nie potrafiłaś odejść,
gdy siostra poprosiła cię o pomoc, gdy znalazłaś w parku
zapłakaną Lexie, gdy musiałaś porzucić całe
dotychczasowe
życie,
by
chronić
siostrzenicę.
Zdumiewasz mnie, Jenno.
- A ty zdumiewasz mnie. Miałeś piekielnie trudne
dzieciństwo, mimo to dostałeś się na szczyt. I zdołałeś
tego dokonać zupełnie sam.
- Ja tylko przeżyłem, nic więcej. Nie przeceniaj mnie,
proszę.
Jenna westchnęła.
- Ty naprawdę nie widzisz, że jesteś wspaniałym
facetem.
- Jenna...
- Ani mi się waż! Nie próbuj mnie przekonać. Umiem
być uparta jak osioł.
Reid się uśmiechnął.
- Zauważyłem.
- Ufam ci, Reid. Nie zmienisz tego rzewnymi
opowiastkami. Żal mi twojej przyjaciółki, ale z tego, co o
niej opowiadałeś, chciała ci pomóc nie tylko z uwagi na
waszą przyjaźń, ale także z powodu chorych umierających
na jej oczach w szpitalu. Była pielęgniarką. Jestem
pewna, że ocaliliście wspólnie życie wielu osób. Jej ofiara
nie jest daremna.
- Naprowadziłem policję na trop jednego handlarza.
Tylko jednego. To zdecydowanie za mało. Wydawało mi
się, że kiedy zostanę reporterem, będę mógł zmienić cały
świat, a jedyne, czego dokonałem, to załamanie świata
moich przyjaciół. Zniszczyłem ich. Odszedłem z pracy w
dzień po jej śmierci.
Jenna ujrzała w jego spojrzeniu ogrom poczucia winy.
Reid kochał w swoim życiu dosłownie kilka osób i Allison
najwyraźniej była jedną z nich.
~ 252 ~
- Nie muszę się z tobą zgadzać, ale rozumiem,
dlaczego odszedłeś. Musiałeś się pozbierać. A teraz jesteś
już gotowy. Pomożesz mi. Zrobimy to razem.
Na dźwięk jej słów przez jego twarz przebiegł skurcz.
Walczył z uczuciami ze wszystkich sił. Przez długi czas był
sam i zbudował wokół serca solidny mur. Nie potrafił
ufać ludziom. Nie ufał nawet sobie. Jednak Jenna
widziała w nim silnego, inteligentnego, bystrego
mężczyznę, który może zmienić życie wielu osób, w tym
także jej.
Cisza przeciągała się w nieskończoność, a napięcie
między nimi wciąż rosło. Gniew i żal zniknęły, zastąpione
przez coś głębszego, o wiele bardziej groźnego.
- Nie tylko to chcę robić z tobą razem - powiedział
Reid.
Jenna wstrzymała oddech. Powiedział to. Widząc w
jego oczach nowy, nieznany blask, poczuła w sercu słodki
ból. Reid patrzył na nią pytająco, oferując możliwość
wyboru. Musiała sama zdecydować, czy chce przekraczać
z nim granicę, zza której może nie być już powrotu. Przez
chwilę wmawiała sobie, że nie chce. Że powinna kazać
mu iść. Ale słowa pożegnania nie chciały przejść jej przez
gardło. Była zmęczona kłamstwami, znużona udawaniem.
Choć raz jeden chciała być szczera.
Reid podniósł się z fotela i ruszył ku drzwiom. Niech
go szlag trafi! Znów przed nią ucieka! Czyżby bał się jej
bardziej niż samotności? A może to kres ich sojuszu? Czy
tylko kres tego wieczoru? Zawsze musiał mieć ostatnie
słowo, miała już tego dość.
Podbiegła do otwartych drzwi. Reid był już w połowie
ścieżki.
- To już drugi raz wychodzisz w środku rozmowy! krzyknęła gniewnie. - Nie podoba mi się to!
Reid zatrzymał się i spojrzał na nią z udręczeniem.
~ 253 ~
- Wcale nie chcesz kończyć rozmowy - westchnął.
- Nie mów mi, czego chcę, a czego nie chcę! Sama
wiem, czego chcę.
Reid się zawahał. Po chwili podszedł powoli,
zatrzymując się tuż przed Jenną.
- A czego chcesz?
Jenna nabrała powietrza, czując się, jakby miała
skoczyć z urwiska.
- Ciebie.
Jego oczy zalśniły w mroku.
- Jenna...
- Przeraziłeś się? - zapytała, tracąc resztki zdrowego
rozsądku.
- Cholernie - mruknął. - Jesteś pewna?
- Cholernie. Zostań. - Wyciągnęła ku niemu dłoń i
trzymała ją w powietrzu przez długą chwilę, bojąc się, że
Reid jej nie przyjmie. Wreszcie splótł palce z jej palcami.
Poprowadziła go do domu. Reid zamknął drzwi, zasunął
zasuwkę i chwycił Jennę w ramiona.
Nie bawił się w żadne podchody, delikatne muśnięcia
ani pełne wahania pieszczoty. Wziął w posiadanie jej
wargi, jakby od lat należały wyłącznie do niego. Jego
pocałunki były gorące, pełne pasji i natarczywe. Wplótł
palce we włosy Jenny, przytrzymując jej głowę. Jenna
czuła żar jego ciała przenikający przez ubranie,
rozpalający jej skórę jak podmuch gorącego wiatru. Usta
Reida błądziły po jej twarzy i brodzie. Delikatnie ugryzł ją
w szyję. Jęknęła.
Wsunął dłonie pod jej sweter. Palce miał gorące. Jenna
prędko zdjęła sweter i koszulkę, nie mogąc się już
doczekać
namiętnego
dotyku.
Na
widok
krwistoczerwonego stanika Reid się uśmiechnął.
- A więc to wciąż przede mną ukrywałaś. Seksowna
bielizna. Podoba mi się to. - Spojrzał jej w oczy. Podobasz mi się cała.
~ 254 ~
- Ty także mi się podobasz - szepnęła. Przesunął
ustami po obojczyku Jenny i pochylił
głowę jeszcze niżej. Jednym ruchem rozpiął stanik i
rzucił go na podłogę, zanurzając twarz pomiędzy piersi.
Odetchnął głęboko jej zapachem i delikatnie objął sutek
wargami. Fala pożądania przeszyła jej całe ciało.
Chwyciła go za włosy, przyciągając bliżej. Reid zajął się
drugą piersią, kusząc, zwodząc i obiecując więcej.
Pod Jenną ugięły się kolana. Wsunęła dłonie pod
koszulkę Reida, dotykając z zachwytem silnych mięśni
ramion i pleców. Reid oderwał się na chwilę od piersi
Jenny i zdjął koszulkę. Jenna zatonęła w jego ramionach,
rozkoszując się muśnięciami delikatnego zarostu na
torsie Reida, który drażnił jej piersi.
Pocałował ją, sięgając do guzika jej spodni. Podążyła
za jego przykładem, chcąc czuć przy sobie jego nagie
ciało. Skórę przy skórze, usta przy ustach, bez żadnych
barier.
Wyplątując się z dżinsów, podeszli do sofy. Jenna
opadła na miękkie poduszki, Reid natychmiast okrył ją
własnym ciałem, chwytając pierś dłonią i całując szyję.
Nogą niecierpliwie rozsunął jej uda. Jenna chaotycznie
głaskała jego ramiona i plecy, jęcząc cichutko.
- Musimy zwolnić - mruknął Reid.
- Nie. Nie tym razem - westchnęła Jenna.
W jego oczach rozbłysła żądza. Wyszarpnął
prezerwatywę z dżinsów i rozerwał opakowanie, nawet na
nie nie patrząc. Jenna pomogła mu nasunąć
prezerwatywę i pociągnęła go na siebie z westchnieniem
ulgi.
Rozdział 19
Reid zapatrzył się na cienie tańczące w drżącym
świetle księżyca. Jego serce wciąż nie wróciło do
normalnego rytmu, ale to mogło mieć coś wspólnego ze
słodkim, nagim ciałem Jenny, które tulił w ramionach.
Ściągnął z oparcia sofy narzutę i przykrył siebie i Jennę.
Jej policzek spoczywał na jego piersi. Pewnie słyszy
głośne łomotanie jego serca. Objęła go ramieniem i
przycisnęła jedną nogą, jakby chciała się upewnić, że w
najbliższej przyszłości jej nie ucieknie.
Wyobrażał sobie bliskość z Jenną od pierwszego
spotkania, jednak rzeczywistość przerosła jego
najśmielsze wyobrażenia. Pod bezbarwną maską kryła się
namiętna kochanka, czuła i pełna pasji. Nie powinien był
pozwolić jej tak się do siebie zbliżyć. Przez nią zaczął
pragnąć tego, czego nie mógł mieć. Przez nią zapragnął
uwierzyć w przyszłość, a przed nimi nie ma żadnej
przyszłości. Prawda?
Jenna wyprężyła się lekko, więc Reid objął ją mocniej.
Nie był gotowy wypuścić jej z ramion. Jeszcze nie.
Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy z uśmiechem.
- Słyszę twoje myśli. Odpowiedź brzmi: nie, to nie był
błąd.
- Wcale o tym nie myślałem.
~ 256 ~
- Ależ oczywiście - mruknęła, całując jego tors.
- Niech ci będzie, może przez chwilkę.
- Niczego od ciebie nie oczekuję, Reid.
- To dobrze. Bo ja nie mam niczego, co mógłbym ci
zaoferować.
- Nie doceniasz własnych możliwości - odparła z
troską w głosie.
Allison powtarzała mu to w kółko i od początku. Ale
nie miała racji, podobnie jak Jenna. Parę razy uwierzył,
że może zrobić coś dobrze. Za każdym razem, gdy trafiał
do nowej rodziny zastępczej, wierzył, że wreszcie znajdzie
dom. Ale nigdy nie zdołał się zadomowić. Po prostu nie
był stworzony, by do kogoś należeć.
- To tylko seks... - Chciał ustanowić jasne granice.
Wyznaczyć możliwe horyzonty. Nie robić jej nadziei. Był
przekonany, że Jenna się zirytuje. Może nawet każe mu
się wynosić?
Jego słowa wyraźnie ją rozbawiły.
- Kula w płot. Przydarzał mi się już tylko seks. To nie
było to.
Reid wzruszył ramionami.
- Jestem niezły. To jeszcze o niczym nie świadczy.
Zrobiła śmieszną minę, próbując powstrzymać
śmiech.
- Więc jednak doceniasz własne możliwości na
pewnych polach. Szwankują tylko oceny dotyczące strony
emocjonalnej.
- Nie wierzę, że poszłaś z kimś do łóżka tak po prostu.
Nie jesteś taka.
- To był muzyk. Skrzypek. Powiem tylko, że z
drewnianym instrumentem szło mu znacznie lepiej.
Reid błysnął zębami w uśmiechu i pogłaskał ją po
głowie. Nie chciał wcale pozostawać pod jej urokiem, ale
nie wiedział, jak ma przezwyciężyć czar. Jenna podobała
mu się cała.
~ 257 ~
- A inni?
- Było ich kilku, ale znów nie tak wielu. Nie miałam
czasu na związki. A ty? Miałeś kiedyś jakąś poważną
dziewczynę?
- Wiesz co? To mój najmniej lubiany moment po
świetnym seksie - oświadczył, naburmuszony.
Jenna roześmiała się perliście.
- Zło dobrem zwyciężaj.
- Wyczerpałaś już limit pytań.
- Nie ma sprawy, i tak znam odpowiedź. Ty się nie
angażujesz. A ja nie chodzę do łóżka z przypadkowymi
facetami. I przestań tak na mnie patrzeć - ostrzegła. Bardzo tego chciałam i nie żałuję niczego.
Reid spochmurniał. Nieważne, co mówiła, był
przekonany, że będzie oczekiwała więcej, niż mógłby jej
dać. Ale nie chciał już o tym rozmawiać, więc zamknął jej
usta pocałunkiem.
Ciszę rozdarł przejmujący krzyk. Jenna poderwała się
z łóżka i pobiegła ku schodom, chwytając po drodze koc.
Lexie znów krzyknęła z trwogą.
- Zaczekaj! - powiedział Reid, lecz Jenna nie zwracała
na niego uwagi. Chwycił dżinsy, wskakując w nogawki w
biegu i żałując, że Jenna nie zaczeka dwóch cholernych
sekund. Ktoś mógł się włamać do pokoju Lexie!
Gdy dotarł do sypialni, dziewczynka miotała się po
łóżku, walcząc z kołdrą. Krzyczała i szlochała na
przemian. Jej twarz oblepiały spocone włosy.
Jenna chwyciła ją w ramiona i z całej siły przycisnęła
do siebie.
- Już dobrze, skarbie! Jesteś bezpieczna. Jestem przy
tobie - powtarzała półgłosem jak mantrę. - Nikt cię nie
skrzywdzi, jestem tu.
Na co dzień Lexie była tak pogodna, otwarta i
bezpośrednia, że Reid niemal zapomniał, przez co prze-
~ 258 ~
szła. Teraz widział wyraźnie, jak zmaga się z
traumatycznymi wspomnieniami. Twarz dziewczynki
wykrzywiało przerażenie. W ciągu dnia mogła zająć myśli
przyjaciółmi, nauką i zabawą, lecz ciemną nocą wracały
koszmary. Ojciec zrujnował jej życie, roztrzaskał
delikatną konstrukcję umysłu. Musi za to zapłacić.
Jenna mocno tuliła Lexie w ramionach, szepcząc bez
ustanku kojące słowa i kołysząc się powoli. Na jej twarzy
malowała się tak wielka miłość i troska, że Reid poczuł
ucisk w gardle. Jenna była kimś więcej, niż tylko piękną
kobietą. Walczącą mamą, lojalną siostrą, wspaniałą
przyjaciółką. Ona także nie doceniała swoich możliwości.
Zasługiwała na kogoś znacznie lepszego niż on.
Zachwiał się.
Wyszedł powoli z sypialni, wrócił do salonu i
dokończył się ubierać. Pozbierał ubrania Jenny i zaniósł
je do jej sypialni. Chwilę później Jenna stanęła w
drzwiach, wciąż owinięta kocem.
- Wychodzisz - odgadła. W jej ciemnych oczach
dostrzegł rozczarowanie.
- Jestem pewny, że nie chcesz, żeby Lexie znalazła
mnie tu o poranku - skłamał. Zacisnął dłonie w pięści, by
się powstrzymać od przygarnięcia jej do siebie.
- Lexie będzie spała do ósmej, a nawet dłużej powiedziała miękko Jenna. - Nie musisz jeszcze
wychodzić.
- Czy to się często zdarza? - zapytał, żeby zmienić
temat. - Te koszmary?
Jenna pokiwała głową, owijając się ciaśniej kocem.
- Teraz jest już lepiej. Nie zdarza się to częściej niż raz
w nocy. Na początku spala tylko ze mną i budziła się kilka
razy. W końcu wysłałam ją do jej pokoju, bo wydawało mi
się, że jeśli będziemy prowadziły w mia-
~ 259 ~
rę normalny tryb życia, to jej stan ulegnie poprawie.
Może to był błąd.
- Masz świetną intuicję, Jenno. Nie tłum jej. Lexie cię
kocha. I ufa ci bezgranicznie.
- Ja także ją kocham. Kocham ją tak bardzo, jakby
była moją córką. - Spojrzała mu w oczy. - Naprawdę
chcesz już iść?
Czy chciał? Nie, ani trochę. Ale musiał. Absolutnie.
- Sądzę, że powinienem. Chyba że boisz się zostać tu
sama.
Przez chwilę miał nadzieję, że Jenna potwierdzi, dając
mu sensowny, obiektywy powód zostania u niej na całą
noc. Lecz ona tylko posmutniała.
- Mieszkam tu sama od dwóch miesięcy. Nie prosiłam
cię, żebyś został, by mnie pilnować. Chciałam po prostu
ciebie.
Reid znów poczuł ucisk w gardle.
- Ja także chciałem ciebie. Ale nie jestem
przyzwyczajony do zostawania na noc. To wszystko
komplikuje.
- A ty lubisz jasne zasady. Idź już. Zamknę za tobą
drzwi.
Teraz, kiedy kazała mu iść, przewrotnie wolałby zostać.
- Przecież ci powiedziałem, że nie mogę ci dać tego,
czego potrzebujesz.
- Przeciwnie. Boisz się przyjąć ode mnie to, czego ty
potrzebujesz. W ogóle nie chodzi o mnie. Chodzi o ciebie.
Czytała w nim jak w otwartej książce. Reid zadrżał ze
strachu.
- Oddałeś już raz serce i ktoś je roztrzaskał, rozumiem
to - stwierdziła spokojnie Jenna. - Musisz mnie opuścić,
żeby nie narażać się na opuszczenie. - Założyła włosy za
uszy. - I choć bardzo bym chciała powie-
~ 260 ~
dzieć, że ja cię nigdy nie opuszczę, jestem teraz w
sytuacji, która nie pozwala mi składać takich obietnic.
Nie wiem, jak potoczy się moje życie. Muszę wciąż
stawiać Lexie na pierwszym miejscu. Więc masz
absolutną rację. Nie komplikujmy tego. Dobranoc, Reid.
- Pocałowała go delikatnie w usta.
Reidowi zakręciło się w głowie. Tak wiele chciałby jej
powiedzieć, a nie był w stanie wykrztusić jednego słowa.
Jenna zaprowadziła go za rękę do drzwi i wypchnęła na
ganek. Usłyszał trzask zamykanego zamka. Przecież tego
właśnie chciał.
Jesteś idiotą, Reid - odezwał się w jego głowie
zirytowany głos Allison.
- Wiem - odpowiedział, ruszając powoli ścieżką.
- Wiem.
***
Telefon rozdzwonił się wczesnym rankiem. Jenna
sięgnęła na oślep po słuchawkę. Po wyjściu Reida nie
udało jej się zmrużyć oka, zasnęła dopiero przed świtem.
- Halo?
- Jenno, tu Kara Lynch. Słyszę, że cię obudziłam,
bardzo przepraszam. Mam kłopot.
Jenna usiadła na łóżku, przecierając twarz. Zerknęła
na budzik. Dochodziła ósma.
- Co się stało?
- Nasza kościelna organistka się rozchorowała.
O dziesiątej mamy uroczystą mszę z nowym pastorem
i bardzo nam zależy na oprawie muzycznej.
Jenna poczuła ucisk w żołądku. Nie chciała grać
publicznie. Dawanie lekcji to jedno, a granie w kościele to
całkiem co innego.
- Nie znam waszych pieśni - próbowała się wykręcić.
~ 261 ~
- Proszę cię. Wszyscy twierdzą, że jesteś doskonałą
pianistką. Jestem pewna, że nasze pieśni będą dla ciebie
banalnie łatwe. Albo możesz zagrać coś zupełnie innego.
Proszę, Jenno. Tylko ten jeden raz - błagała Kara.
Jenna czuła, że traci pole.
- Nie mam z kim zostawić Lexie... - próbowała jeszcze.
- Koniecznie weź ją ze sobą. Spodoba jej się. Po mszy
będzie piknik na cześć nowego pastora. Nazywa się
Andrew Schilling, chodził ze mną do szkoły. Nie mogę
uwierzyć, że jest teraz pastorem, ale to zupełnie inna
opowieść. Przyjdźcie za piętnaście dziewiąta, żebyś
zdążyła zerknąć w nuty. Bardzo, bardzo na ciebie liczymy.
Jenna chciała jeszcze zaprotestować, ale Kara już się
rozłączyła. Jeśli zadzwoni do niej teraz i odmówi,
ściągnie na siebie jeszcze większą uwagę, niż gdyby
poszła tam i zagrała.
Może to zrobić. Zna nawet kilka prostych kościelnych
pieśni. Nikt nie nabierze podejrzeń, że jest sławną
pianistką.
Lexie weszła do sypialni i z uśmiechem wskoczyła do
łóżka Jenny. Nawet nie pamiętała o koszmarach. W dłoni
trzymała banknot dolarowy, który Jenna wsunęła jej pod
poduszkę. Zresztą prawie o tym zapomniała. Dopiero
Reid, gdy poszedł sprawdzić, czy Lexie dobrze śpi,
przypomniał sobie o zębie.
- Zobacz, co znalazłam! - odezwała się z dumą Le-xie.
- Przyszła wróżka zębuszka!
Jenna uśmiechnęła się szeroko.
- Mówiłam ci, że przyjdzie.
- Może to pan Tanner jest wróżką zębuszka? Był
wieczorem w moim pokoju. Bardzo go lubię - oświadczyła
z powagą. - Jest bardzo fajny. I świetnie czyta książki.
~ 262 ~
- Ja też go bardzo lubię - uśmiechnęła się Jenna.
- Kto dzwonił?
- Pani Lynch. Chce, żebym dziś zagrała na mszy.
- Pójdziemy do kościoła? - zapytała z ekscytacją Lexie.
- Mówiłaś, że nie możemy chodzić do kościoła.
Jenna chciała uniknąć wikłania się w towarzyskie
więzy w miasteczku, ale najwyraźniej było to
niewykonalne.
- Zrobimy dziś wyjątek.
W ostatnich dniach robiła już tak wiele wyjątków, że w
zasadzie było jej wszystko jedno. Mogła mieć tylko
nadzieję, że nie wpakuje się w kłopoty.
***
Reid wpatrywał się w fale roztrzaskujące się o skaliste
wybrzeże. Dzień był piękny i słoneczny, niebo
połyskiwało błękitem. Wolałby niebo przykryte szczelnie
burzowymi chmurami, które znacznie bardziej
pasowałyby do jego nastroju. Zachował się jak idiota. Jak
skończony kretyn. Bał się spędzić noc z kobietą, na której
naprawdę mu zależało. I z którą łączyło go znacznie
więcej niż wspaniały seks.
Nigdy wcześniej nie spotkał kobiety tak świadomej
własnych poglądów, racji i oczekiwań. I wyrażającej ich
tak jasno i wprost. Powinno mu być łatwiej, skoro kawa
została wyłożona na ławę, ale nie był oswojony z taką
szczerością. Nie czuł się również dobrze w towarzystwie
osoby o hojnym, otwartym sercu. Większość ludzi to
egoiści, którzy chcą tylko zagarniać dla siebie ile wlezie.
Jednak Jenna porzuciła dla Lexie całe życie, karierę, bale
i sławę. Zrobiła to dla cudzego dziecka. Wskoczyła do
zatoki, by ratować nieznajomą. Jest dla niego
zdecydowanie zbyt idealna.
~ 263 ~
Wrzucił butelkę po piwie do worka na śmieci. Roger i
Bill Harlanowie zbierali śmieci w zasięgu jego wzroku.
Roger przyprowadził ze sobą dwóch synów. Chłopcy
bawili się z psem, wrzucając do morza patyki.
W świetle dnia i niezamroczeni alkoholem bracia
Harlanowie wyglądali na sympatycznych facetów. Bill
nawet go przeprosił. Reid zrewanżował się uściskiem
dłoni. Wiedział doskonale, że wyładował na nich swój
gniew i rozpacz. Choć to Bill uderzył pierwszy, Reid z
radością włączył się do walki.
Podniósł wzrok, słysząc przeciągłe gwizdnięcie. Joe
Silveira zbliżał się ku nim plażą w towarzystwie dużego
psa. Miał na sobie dżinsy i T-shirt. Rzucił psu piłeczkę
tenisową i kiwnął głową na powitanie. Golden retriever
pognał za piłeczką, ale z boku wypadł na niego pies
Harlanów i obydwa zwierzaki rzuciły się w pogoń za
falami.
- Wygląda na to, że nieźle dajecie sobie radę. stwierdził Joe.
- Nie było tak źle.
- Mieszkańcy bardzo dbają o plażę. Są przywiązani do
tego miejsca.
- Zauważyłem. Piękny pies - powiedział z uznaniem
Reid.
- Rufus to doskonały towarzysz. To pies mojego wuja.
Odziedziczyłem go razem z domem.
Reid zawsze chciał mieć psa, ale nigdy nie mieszkał w
miejscu, gdzie jakikolwiek pies mógłby być szczęśliwy.
Jego mieszkanie w Waszyngtonie znajdowało się na
dwunastym piętrze. Nie wyobrażał sobie wożenia psa
kilka razy dziennie rozklekotaną windą. Poza tym tryb
życia, jakie wiódł latami, nie uwzględniał posiadania
zwierząt. Ani dzieci, pomyślał z cichym westchnieniem.
~ 264 ~
- Pogodził się pan z Harlanami?
- Są w porządku.
- Taaak - mruknął Joe, odbierając psu piłeczkę.
Zamachnął się mocno i Rufus rzucił się w pogoń. - Jak
długo zamierza pan zostać?
- Jeszcze nie wiem.
- Ostatnio niewiele dzieje się na klifach. Od trzech dni
nie pojawiają się żadne nowe znaki. Pewnie za dużo osób
się tu kręci.
- Naprawdę sądzi pan, że ktoś wdrapuje się na te
skały, żeby malować na nich znaki? - zapytał Reid.
- Nie wiem, skąd się biorą znaki, wiem tylko, że nie
wierzę w anioły. Musi być jakieś inne... ludzkie
wyjaśnienie.
- Chciałbym je poznać.
- Ja także. - Joe przychylił głowę i spojrzał na Reida
uważnie. - Zdaje się, że pan i Jenna Davies zaczynacie się
do siebie zbliżać. - Reid zastygł. Ta uwaga na pewno nie
była rzucona mimochodem. Policjant ma coś na myśli. Niewiele o niej wiadomo - ciągnął Joe. - Za to wiele się o
niej plotkuje. Próbowałem się czegoś dowiedzieć, ale nic
nie znalazłem. To trochę dziwne, prawda?
- Wątpię, by popełniła jakiekolwiek wykroczenie,
komendancie. Po co ją pan sprawdza?
Joe zapatrzył się w fale.
- Nie bawię się w Boga, ani pana tego miasteczka.
Widzę jednak, że Jenna Davies coś ukrywa. Że jest
przerażona. I to mnie martwi. - Zerknął przelotnie na
Reida. - Sądzę, że doskonale wiesz, o czym mówię, Reid.
Reid powinien był się domyślić, że Silveira sam
zauważy, że Jenna zachowuje się dziwnie. Obydwaj mieli
doświadczenie w kontaktach z osobami, które mają coś
do ukrycia.
~ 265 ~
- Jeśli ściągają na nas jakieś kłopoty, wolałbym być na
nie przygotowany - dodał Joe, patrząc Reidowi w oczy.
- O ile wiem, nie ściągają - odparł ostrożnie Reid.
- Ale to nie moje życie i nie moja historia.
- Czyżby? Pomyślałem, że coś was łączy. Że piszesz na
jej temat. Albo po prostu cię pociąga. To bardzo piękna
dziewczyna.
- Zgadza się - przytaknął Reid. Przez chwilę
zastanawiał się, czy nie powiedzieć wszystkiego Silveirze.
Wiedział, że Jenna potrzebuje pomocy. Jednak obiecał jej
dyskrecję. I musiał dotrzymać słowa.
- Ostatnio mieliśmy kilka doniesień o włamaniach.
Jestem pewny, że to zwykłe chuligaństwo, jednak
zamierzamy częściej patrolować dzielnice willowe zaznaczył Joe. - Gdybyś miał kiedyś jakieś wskazówki, daj
mi znać.
Pies złożył u stóp pana piłeczkę i szczeknął. Joe
podniósł ją i rzucił daleko na plażę. Rufus w pogoni za
piłką spłoszył stado mew. Odleciały, skrzecząc z
niezadowoleniem.
- Domyślam się, z jakich przyczyn kobieta mogłaby się
wzdragać przed przyjściem po pomoc na policję
- ciągnął niezrażony Joe. - Po pierwsze, gdy zrobiła coś
złego. Po drugie, gdy kogoś chroni. I po trzecie, gdy nie
może ufać policjantom. W trzecim przypadku nie miałaby
racji. Nie jestem takim policjantem.
- Miło mi to słyszeć.
- Możesz to również zapamiętać.
Reid kiwnął głową i ruszył ku linii brzegowej. Zdawało
mu się, że widzi zaplątaną w wodorosty butelkę. Kiedy się
zbliżył, dostrzegł, że to jakiś metalowy przedmiot. Ukląkł
na piasku. Odplątał wodorosty i wyciągnął na wpół
zagrzebany w piasku bardzo stary zaśniedziały dzwonek.
Przesunął palcami po śli-
~ 266 ~
skiej powierzchni i trafił na napis: „Gabriella 1850".
Kiedy zdał sobie sprawę z tego, co znalazł, serce zaczęło
mu bić jak szalone.
Dzwon ze statku! Znalazł dzwon ze statku, który
zatonął ponad sto pięćdziesiąt lat temu!
Zadrżał z euforii. Henry mówił, że od pierwszego dnia
po katastrofie morze nie wyrzuciło ani jednego
przedmiotu z wraku. Reid położył dłoń na napisie i
poczuł ciarki. Zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy.
Czuł zapach grozy unoszącej się nad okrętem.
Wszyscy pasażerowie stłoczeni w mesie i marynarze na
pokładzie trzęśli się ze strachu. Nikt się nie odzywał.
Muzyka także zamilkła. Zapadła już noc, lecz ludzie bali
się zasnąć, przerażeni wizją, że nigdy więcej się nie
obudzą. Sztorm miotał statkiem jak zabawką.
Krążył po pokładzie i po kajutach w poszukiwaniu
kobiety, którą spotkał tego ranka. Rozmawiał z nią
podobnie jak z innymi pasażerami. Kiedy dopłyną do
Nowego Jorku, opisze ich historie. A opowieść tej
kobiety była fascynująca. Musiał z nią porozmawiać
jeszcze raz. Nie mógł przestać o niej myśleć.
Usłyszał przenikliwy okrzyk i przyspieszył. Czuł, że to
właśnie ona krzyczy. Jednak zdążył zrobić zaledwie
kilka kroków, gdy cały statek zatrząsł się jak uderzony
gromem. Musieli wpaść na skały.
Woda przelewała się przez pokład i wiewała
strumieniami przez drzwi. Nie był w stanie utrzymać się
na nogach i machając rozpaczliwie rękami, ześlizgiwał
się z pokładu wprost do morza. Zdołał wreszcie chwycić
jakąś rurę i przylgnął do niej całym ciałem. Wszyscy w
panice biegli do szalup. Kobiety, dzieci, mężczyźni, a
także członkowie załogi.
~ 267 ~
Próbował się dostać na pokład, lecz statek powoli
przechylał się na burtę. I wtedy ją zobaczył. W oczach
miała trwogę, na sukni krew...
- Co tam znalazłeś?
Reid zadygotał i otworzył oczy. Z zaskoczeniem
spojrzał na komendanta i dopiero po chwili doszedł do
siebie na tyle, by przypomnieć sobie, gdzie jest. Sil-veira
rzucił mu zdziwione spojrzenie i ukląkł nad znaleziskiem.
Reid powoli zabrał dłoń z dzwonu. Palce wciąż go
swędziały, a serce łomotało w piersiach. Nie mógł
uwierzyć w to, co przed chwilą czuł, co widział oczyma
wyobraźni. Był na tym statku! Ludzie za chwilę zaczęliby
umierać. Czy on sam także by zginął? To szaleństwo. Nie
znał nikogo z tego statku. Niewiele wiedział o katastrofie i
o wraku. Dlaczego więc czul się, jakby na chwilę
zamieszkał w czyichś wspomnieniach? W czyimś ciele?
- Cholera! Czy to jest to, co mi się wydaje?
- To dzwon z wraku „Gabrielli" - powiedział z trudem
Reid, wciąż nie mogąc zapanować nad drżeniem głosu.
- Nie do wiary! Wiesz, co to oznacza?
- Że na miasto rzuci się kolejna fala najeźdźców? Joe
spojrzał na niego z przyganą.
- Co się z tobą dzieje? Wyglądasz, jakbyś zobaczył
ducha.
- Miałem bardzo dziwne wrażenie, kiedy dotknąłem
dzwonu...
Opowieść przerwało mu nadejście braci Harlanów z
dziećmi. Wszyscy pochylili się, żeby obejrzeć znalezisko.
- Mój Boże - wyszeptał Roger. - To dzwon z
„Gabrielli"! Anioły musiały go wynieść z wraku i wyrzucić
~ 268 -
na brzeg. Pewnie dlatego robiły ostatnio tyle
zamieszania. Chcą, żebyśmy wreszcie odnaleźli wrak.
- Sądzę, że raczej przyniósł go przypływ - stwierdził
sceptycznym tonem Joe.
Reid przycisnął dłoń do rozdygotanego serca i spojrzał
w fale. Ostatnie strzępki mgły na chwilę zasłoniły słońce.
A może to anioł? Reid zamrugał gwałtownie, żeby
otrzeźwieć. Nie widział anioła. Nie. Musi się wziąć w
garść!
- Zabieram to na komisariat - oświadczył Joe.
- Chyba żartujesz! - oburzył się Reid. - Ja go
znalazłem.
Joe spochmurniał.
- Chyba nie zamierzasz go sobie zatrzymać?
- Nie, skąd. Ale chciałbym mu zrobić kilka zdjęć i
włączyć je do artykułu - odparł Reid, usiłując zapanować
nad gonitwą myśli.
- Możesz przecież przyjść na komisariat i zrobić
zdjęcia na miejscu. Dopóki nie ocenię, co to właściwie jest
i gdzie powinno się znaleźć, zamierzam się tym
zaopiekować - dodał z naciskiem, spoglądając na plecy
braci Harlanów idących prędkim krokiem w stronę
miasteczka. - Ci dwaj rozpuszczą plotki o cudownie
odnalezionym dzwonie, zanim dotrę na komisariat. A to
tylko stary dzwon z wraku zatopionego statku. Nie widzę
powodów do robienia zamieszek.
- Niczego nie czujesz, kiedy go dotykasz? - zapytał
odruchowo Reid.
- Nie - odparł Joe, wstając z kolan. - Chyba nie
sądzisz, że na brzeg wyrzuciły go anioły?
Reid ze zdumieniem stwierdził, że nie jest w stanie
odrzucić tej koncepcji. Obrazy statku tonącego wśród
ryku sztormu wciąż wirowały mu w głowie. Skąd te wizje?
Co mu się stało?
~ 269 ~
Dopiero po chwili zrozumiał, że komendant czeka na
odpowiedź.
- Jasne, że nie. Nie wierzę w anioły.
- Tak też sądziłem. Ciekaw jestem tylko, dlaczego
wydaje mi się, że nie jesteś tak pewny swoich poglądów
jak wcześniej.
Rozdział 20
Kara dostrzegła w oczach Andrew niepewność i
domyśliła się, że nowego pastora zżera trema. Przez
chwilę bawił się mikrofonem, poruszał się dziwnie
sztywno i niezgrabnie. Pewnie był przekonany, że w
miasteczku ciągle uchodzi za wesołego i sympatycznego
dzieciaka. Kara rozumiała go w pełni. Niełatwo było
zachwiać przekonaniami mieszkańców Zatoki Aniołów.
Większość znajomych jej rodziców wciąż postrzegała ją
jako dziewczynkę, nie zaś kobietę, która ma własny dom i
własne zdanie. Na szczęście w jej pracy nie było aż tak
ważne, jak postrzegają ją ludzie. Służyła wyłącznie swoim
czasem i radą. Dla Andrew sprawa wyglądała zupełnie
inaczej. Oczekiwano, że zostanie nowym duchowym
przywódcą miasteczka. To trudne zadanie. Podniósł
wzrok i napotkał jej spojrzenie. Uśmiechnęła się
zachęcająco.
Odwzajemnił uśmiech i ruszył ku niej po schodach.
Prezentował się elegancko w oficjalnej szacie. Włosy miał
elegancko ułożone, policzki wygolone do połysku.
Kobiety z miasteczka będą za nim szalały.
- Bardzo źle wyglądam? - zapytał przekornie.
- Troszkę zdenerwowany, fakt - przyznała z
uśmiechem.
~ 271 ~
- Wyrosłem w tym kościele. Jakoś wydaje mi się
niewłaściwe, że mam udzielać komunii w miejscu, w
którym przez tyle lat słuchałem kazań wielebnego
Adamsa. Był świetnym kaznodzieją. Słuchałem go, nawet
gdy zdawało mi się, że wcale tego nie chcę.
Kara podejrzewała, że Andrew posiądzie taką samą
umiejętność. Czuło się w nim naturalną charyzmę. Jego
uśmiech magnetyzował.
- Dasz sobie świetnie radę, Andrew. Muszę przyznać,
że miło jest popatrzeć na nową twarz na ambonie. Nie,
żebym nie doceniała wielebnego Adamsa, ale ty masz
szansę dotrzeć także do młodszych pokoleń. Twoi rodzice
muszą pękać z dumy.
- To prawda. Mam nawet wrażenie, że moja posada
wbiła mamę w taką pychę, iż zdaje jej się, że jest teraz
pierwszą damą w miasteczku, ważniejszą nawet od żony
burmistrza.
- Może ją spotkać niemiła niespodzianka, kiedy
wszystkie panny ustawią się na starcie do wyścigu o twoją
rękę - zażartowała Kara.
- Wątpię, by było ich wiele.
- Daj spokój, Andrew. Byłeś gwiazdą już w szkole.
Większość dziewczyn, z którymi się wychowywałeś, wciąż
tu mieszka i żyje samotnie. Niedługo nie wy-grzebiesz się
spod ciast, pieczeni i haftowanych narzut, a wszystkie
popołudniowe spotkania wspólnot będą oblegane przez
kobiety.
Po chwili Kara zorientowała się, że Andrew jej nie
słucha. Utkwił wzrok w odległym krańcu kościoła. Kara
podążyła za jego spojrzeniem do smukłej sylwetki
Charlotte rozmawiającej z matką.
- A może ktoś już prowadzi w tym wyścigu?
- Co? - zapytał Andrew, nie słuchając odpowiedzi.
- Nic, nic. Widzę Jennę, naszą zastępczą organistkę.
Pójdę z nią porozmawiać.
~ 272 ~
Jenna zdawała się jeszcze bardziej stremowana niż
Andrew. Twarz miała bladą, w oczach czystą grozę. Kara
już wcześniej zauważyła, że Jenna często zachowuje się aż
nazbyt ostrożnie i zachowawczo. Zastanawiała się nawet,
co sprawiło, że młoda i piękna kobieta jest tak nieufna
wobec świata, jednak nie były na tyle bliskimi
przyjaciółkami, by mogła ją o to zapytać. Być może kiedyś
nadejdzie ten dzień.
- Jeszcze raz ci dziękuję, kochana - powiedziała ciepło
Kara. - Bez muzyki byłoby nam bardzo pusto. Pani
Adams obiecała, że pomoże ci przejść przez tę mękę. To
wdowa po wielebnym Adamsie - wyjaśniła Kara. - Wie
wszystko o kościele, ceremoniach i zgromadzeniach. A
teraz odetchnij i trochę się odpręż.
- Nie będę w stanie się odprężyć, dopóki ta ceremonia
się nie skończy.
- Dasz sobie radę, na pewno - szepnęła Kara,
zastanawiając się przelotnie, ile jeszcze osób będzie
musiała podnieść dziś na duchu.
- Zerknę na nuty - sapnęła Jenna, ruszając ku
organom.
- A ja znajdę panią Adams - odparła Kara. Poszła
główną nawą, witając się ze znajomymi i sąsiadami. Cześć, Charlotte. Witam, pani Adams. Stremowana
organistka oczekuje na panią przy instrumencie.
- Wspaniale. Do zobaczenia, Charlotte - wycedziła
Monica, odwracając się z godnością.
- Znowu się kłócicie? - zapytała bez ogródek Kara. Monica wydawała się wytrącona z równowagi.
- Jak zawsze - odparła znużona Charlotte. - Pewnie
odkąd odszedł twój tata, jest jeszcze trudniej.
- Trudno było, zanim odszedł. Teraz jest po prostu nie
do wytrzymania.
- Przykro mi. Może pomódl się o spokój i siłę dla
matki?
~ 273 ~
Charlotte się uśmiechnęła.
- Bóg zna tę modlitwę na pamięć. Jak dotąd nie
odpowiedział.
- Myślałam, że przyprowadzicie ze sobą Annie.
Charlotte potrząsnęła głową.
- Miałam taki plan, ale Annie jeszcze nie jest gotowa
stać się centrum zainteresowania.
- Rozumiem ją. Ale chętnie ją poznam pewnego dnia.
- Charlotte wprawdzie słuchała, lecz jej wzrok co chwilę
uciekał w stronę Andrew. Ach, więc to tak... - No dobrze,
co się tu dzieje? - zapytała Kara.
- Słucham?
- Najpierw Andrew, teraz ty. Wciąż szukacie się
wzrokiem.
Charlotte spłonęła rumieńcem.
- Nie bądź głupia. Po prostu dziwnie wygląda w tych
szatach. Jak uduchowiony święty.
- Coś was łączyło w szkole, nie zaprzeczaj. Założę się,
że nie było to wyłącznie... uduchowione - powiedziała ze
śmiechem.
- Karo, jesteśmy w kościele. Zachowuj się!
- Sama się zachowuj. Andrew był niezłym ciachem już
wtedy, a teraz to nawet nie wspomnę. Nikt cię nie
obwinia.
- To było całe wieki temu. Jak prehistoria. Nie
zamierzam tego powtarzać.
- Dlaczego nie? Jest przystojny, dobrze ustawiony,
pociągający i na najlepszej drodze do raju. A ty jesteś
piękna i też samotna. Dodając jedno do drugiego...
- Przestań, Karo - przerwała jej Charlotte. - Nie wejdę
drugi raz do tej rzeki.
- Twoja matka byłaby przeszczęśliwa. Wyobrażasz
sobie? Mogłabyś być żoną pastora. - Roześmiała się,
widząc pobladłą twarz Charlotte. - A więc o to chodzi?
~ 274 ~
- Cóż... Los żony pastora z pewnością nie byłby
spełnieniem moich marzeń.
- Mogłabyś trafić znacznie gorzej.
- Podoba mi się moje życie - oświadczyła Charlotte. Dlaczego
wszystkie
mężatki
próbują
wyswatać
niezamężne przyjaciółki?
- Chcemy, żebyście były równie szczęśliwe jak my.
- Kto jest szczęśliwy? - wtrącił się Colin, wyłaniając się
nagle z tłumu. Objął żonę i ucałował jej policzek. - Cześć,
Karo.
- Colin, powiedz żonie, żeby się nie bawiła w swatkę.
- Kogo swatamy, skarbie?
- Nie waż się odezwać - ostrzegła przyjaciółkę
Charlotte. - Na starość zostaniesz najgorszą plotkarą w
mieście - westchnęła. - Usiądźmy już.
Wybrali miejsce w trzecim rzędzie. Jenna zaczęła grać.
Muzyka płynęła tak lekko i miękko, że Kara wstrzymała
oddech. Słyszała tę pieśń każdej niedzieli, jednak tym
razem brzmiała zupełnie inaczej.
- Jest świetna - szepnął jej do ucha Colin.
- Nawet jeszcze lepsza - zgodziła się Kara,
zastanawiając się, dlaczego tak świetna pianistka była tak
zestresowana.
Pieśń dobiegła końca i Andrew zajął miejsce przy
ambonie. Przebiegł wzrokiem po wszystkich znajomych
twarzach i uśmiechnął się promiennie.
- Drodzy przyjaciele - zaczął. - Jak dobrze jest wrócić
do domu.
***
Zanim Jenna zdołała wyjść z kościoła, zaczepiło ją
chyba piętnaście osób, by powiedzieć, jak bardzo
podobała im się jej gra. Granie dla publiczności w jakiś
~ 275 ~
mistyczny sposób połączyło ją z dawnym życiem, z dawną
sobą. Sądząc po ilości komplementów, doszła do
wniosku, że chyba nieco przeholowała. Miała grać jak
przeciętna organistka, ale gdy poczuła klawisze pod
palcami, nie była w stanie się kontrolować. Bynajmniej
nie tęskniła za presją ani przepracowaniem, jednak z
pewnością tęskniła za muzyką.
Wyszła z kościoła i stanęła pod drzewem. Lexie kręciła
się z Kimmy na karuzeli. Pełne godności damy w
odświętnych strojach ustawiały smakołyki na stołach
piknikowych, zapełniając je kanapkami, sałatkami,
makaronami i ciastami. Na osobnym stole szklanki
piętrzyły się przy wazach z lemoniadą i pon-czem.
Mieszkańcy Zatoki Aniołów potrafili cieszyć się i
celebrować ważne chwile.
Gdyby ktoś jej powiedział, że zamieni Londyn, Paryż,
Wiedeń i Rzym na maleńkie miasteczko nad morzem i
będzie się czuła w nim szczęśliwa, nigdy by nie uwierzyła.
A jednak, nie licząc ciągłego niepokoju związanego z
Bradem, zaczynała się przywiązywać do Zatoki Aniołów.
Poznawała mieszkańców, nawiązywała znajomości. Nigdy
nie miała wielu koleżanek, bo zwyczajnie nie miała na to
czasu. Nagle wizja posiadania bliskich kobiet wydała jej
się pociągająca. Widziała też wyraźnie, że Lexie
doskonale się odnalazła wśród rówieśników, którzy
bardzo ją polubili i z radością przyjęli w swoim gronie.
Obie mogłyby być tu bardzo szczęśliwe.
- Jenna.
Uniosła głowę. Tak pogrążyła się w myślach, że nie
zauważyła, kiedy podszedł Reid. Na widok jego
przystojnej, choć posiniaczonej twarzy na chwilę
wstrzymała oddech. Zerknęła na seksowne wargi, które
zeszłej nocy doprowadzały ją do szaleństwa. W oczach
Reida ujrzała zmysłowe cienie i wiedziała, że on tak-
- 276 ~
ze wspomina... Może nie zgadzali się na każdym polu,
jednak nie mogła zaprzeczyć, że w łóżku niczego im nie
brakowało.
- Cześć - powiedziała lekko. - Nie przypuszczałam, że
jesteś taki pobożny.
Reid wcisnął dłonie w kieszenie dżinsów. Miał na sobie
granatowy sweter z podciągniętymi rękawami.
- Nie jestem. Przechodziłem obok i usłyszałem szmery
zachwytu dla najlepszej organistki, jaka kiedykolwiek
grała w Zatoce Aniołów. Ludzie mówią, że brzmiało to,
jakby sami aniołowie przybyli grać na uroczystej mszy. Uśmiechnął się. - Wiedziałem, że to ty.
- Nie jestem aniołem.
- Powiedziałaś to już przy naszym pierwszym
spotkaniu. - Reid wyjął z jej włosów listek. - Niestety,
wciąż mnie nie przekonujesz.
- Po wczorajszym wieczorze nie byłam pewna, czy w
ogóle cię jeszcze zobaczę.
- Wciąż mamy naszą historię.
- Ach, prawda. Tak jest prościej.
- Sądziłem, że niczego nie żałujesz.
- Nie żałuję. Tylko... - Zawiesiła głos, nie wiedząc, co
właściwie chciała powiedzieć. Emocje brały górę nad
rozsądkiem, a tego wolała uniknąć. - A może
zmienilibyśmy temat? Nie masz nic przeciwko temu?
- Skądże.
Uśmiechnęła się promiennie, widząc bezbrzeżną ulgę
na jego twarzy.
- Prawdziwy z ciebie facet. Odwdzięczył się
powalającym uśmiechem.
- Skoro już zmieniliśmy temat, chciałbym ci
powiedzieć coś bardzo ciekawego. Spędziłem poranek
- 277 ~
na plaży, sprzątając ją po pikniku w ramach kary za bójkę
w barze, i znalazłem coś naprawdę niezwykłego. - Co?
- Dzwon okrętowy z „Gabrielli".
- Żartujesz sobie.
- Bynajmniej. Co więcej, jest to pierwszy przedmiot z
wraku wyrzucony na brzeg od stu pięćdziesięciu lat.
- Niesamowite! I to właśnie ty go znalazłeś. Nie do
wiary. To jakiś cud. - Roześmiała się z własnego
podekscytowania. - Wybacz. Tak mi się wymknęło.
- Nie ma nic cudownego ani magicznego w starym
dzwonku.
- Sama nie wiem. Dla mnie brzmi to trochę magicznie,
zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę czas. Obchodzimy
rocznicę katastrofy i założenia miasteczka. Niedawno
znów pojawiły się anioły, choć od wielu lat nikt ich nie
widział. Uważasz, że to wszystko zbieg okoliczności?
Reid wzruszył ramionami.
- Być może. Nie wierzę w magię. Ale chyba jestem
samotny w swoich przekonaniach. Bracia Harlanowie są
przekonani, że anioły wzburzyły wodę w oceanie i
wytaszczyły dzwon na brzeg. Roger uważa, że chcą,
byśmy wreszcie odnaleźli wrak „Gabrielli", i dlatego
latają jak oszalałe wśród skał.
- Hm. Niezła historia. Chyba masz nowy akapit do
artykułu. Gdzie jest ten dzwon?
- Komendant zabrał go na posterunek. Wybieram się
tam później, żeby zrobić kilka zdjęć.
Reid był dziwnie podekscytowany. Zaniepokoiło ją
to.
- Dlaczego mi o tym opowiadasz?
Znowu wzruszył ramionami.
~ 278 ~
- Kiedy dotknąłem dzwonka, ogarnęło mnie
przedziwne uczucie. Miałem wrażenie, że jestem na
statku, który właśnie rozbija się o skały. Widziałem
pokład, przepychających się pasażerów, wodę wlewającą
się przez burtę... Kompletne szaleństwo! Obrazy były tak
żywe...
- Naprawdę cię to wciągnęło. Reid
przechylił głowę.
- Rzeczywiście dziwi mnie, że wrak nie został dotąd
odnaleziony. Podobno był wyładowany złotem, więc jego
legenda powinna tu ściągnąć rzesze poszukiwaczy
skarbów, a jednak wciąż nie wiemy, gdzie się znajduje.
Morze go dobrze ukryło.
- Albo anioły - wypaliła Jenna. - Choć udajesz cynika,
przesiąkasz już mistyczną atmosferą tego miejsca.
- Anioły to jedna sprawa, a wrak to zupełnie co
innego.
- Mieszkańcy Zatoki Aniołów nie zgodziliby się z tą
teorią.
Spojrzał na nią uważnie.
- Zaczynasz się czuć związana z tym miejscem,
prawda?
- Oczywiście. Jeśli Rose Littleton rzeczywiście była
moją babką, a znamię Lexie jest identyczne z tym, które
miała Gabriella, to obie wywodzimy się bezpośrednio z
tego wraku. - Westchnęła. - Kiedy uwolnię się od Brada,
chętnie poświęcę trochę czasu na zbadanie tego
wszystkiego. Ale najpierw priorytety. Zdobyłeś jakieś
nowe informacje?
- Nie, ale odbyłem niepokojącą rozmowę z Joem. Na
wzmiankę o komendancie Jenna zastygła. Nie
podobało jej się, że Reid mówi o nim po imieniu, jakby
byli przyjaciółmi. Ani że z nim rozmawia.
- Ma wobec ciebie podejrzenia - ciągnął Reid.
~ 279 ~
- Co chcesz przez to powiedzieć? - przeraziła się
Jenna.
- Widzi i czuje, że coś ukrywsz i przed czymś uciekasz.
Nawet próbował cię sprawdzać.
- Mówił ci o tym?! - Strach ścisnął jej żołądek.
- Muszę stąd iść. Muszę się spakować i wyjechać.
- Rozejrzała się w panice. - Gdzie ona jest? Gdzie Lexie?
- Ruszyła w stronę placu zabaw, lecz Reid chwycił ją za
rękę.
- Uspokój się, Jenno.
- Zwariowałeś? Skoro Silveira grzebie w moim
życiorysie, dowie się, że nie jestem matką Lexie. Pewnie
już wie.
- Nie wie - wtrącił stanowczo Reid.
- Jesteś pewny?
- Tak. Ktoś dobrze zamaskował za tobą ślady.
- Ale na jak długo? Nie mogę tu zostać i czekać, aż
wreszcie dokopie się do prawdy. Nie mogę liczyć na to, że
nigdy nie odgadnie, co przed nim ukrywam. Zadzwoni do
Brada, żeby oddać mu córkę! - Szarpnęła ręką, ale Reid
trzymał ją mocno.
- Komendant Silveira to uczciwy i prawy gość.
- Skąd możesz o tym wiedzieć? Poznałeś się na nim w
czasie kilkuminutowej rozmowy na plaży?
- Jenno, musisz mieć kogoś, komu zaufasz. Oprócz
mnie.
- Możesz mu ufać, jeśli ci to pasuje. Ja nie muszę.
- Ale potrzebujesz pomocy.
- Brad jest policjantem. Komendant nie będzie mnie
przed nim chronił. Stanie po stronie kolegi.
- Brad ukradł komuś tożsamość, Jenno. Mam
wystarczające informacje, by to udowodnić.
Miał rację. Jednak jeśli Silveira nie da się przekonać?
~ 280 ~
- Komendant może nam nie uwierzyć. Może zaufać
Bradowi. Wezwać go. Zadzwonić.
- Jestem pewny, że jeśli go wtajemniczymy we
wszystkie szczegóły, Joe będzie chciał cię chronić i
pomoże nam to rozwikłać.
Informacje o skradzionym numerze identyfikacyjnym
mogą skłonić policję do wysłuchania racji Jenny, jednak
nie musi ich to powstrzymać przed odebraniem Lexie.
- Nawet jeśli Silveira opowie się po mojej stronie,
wciąż może odebrać mi Lexie. Może nie odda jej Bradowi,
ale wtedy grozi jej dom dziecka. Sam wiesz, jak tam jest.
Reid zacisnął wargi.
- Wiem. I przyznaję, że istnieje takie ryzyko. Ale o
niebo lepiej stracić Lexie na rzecz sierocińca niż utracić ją
bezpowrotnie.
- Nie będę mogła jej chronić, nie będąc przy jej boku odparła drżącym głosem. - Kelly błagała, bym się nią
zajęła. Obiecałam jej, Reid. Obiecałam jej to tuż przed
śmiercią. Nie mogę złamać danego słowa.
Reid przeczesał włosy palcami. Wahał się między
złością i przyznaniem jej racji.
- Rozumiem cię, Jenno. Jednak Kelly próbowała
uciekać przed nim bez pomocy i zginęła. Pewnych spraw
nie jesteś w stanie załatwić sama. I choć staram się na
wszelkie sposoby ochraniać was obie, obawiam się, że to
może nie wystarczyć.
- Nie oczekuję, że będziesz mnie chronił. Powinnam
stąd jak najprędzej wyjechać. Pewnie nie tylko Silveira
zwrócił uwagę na moje dziwne zachowanie. Im dłużej
zostanę w Zatoce Aniołów, tym więcej pytań zrodzi się na
mój temat. Pytań, na które nie będę mogła odpowiedzieć.
~ 281 ~
- To wszystko prawda, jednak jest jeszcze Lexie stwierdził Reid, patrząc na rozbawioną dziewczynkę. Wreszcie odżyła. Ma przyjaciół i czuje się bezpiecznie.
Chyba nie chcesz jej tego odebrać? Poza tym musisz
przyznać, że sama także czujesz się tu szczęśliwa.
Oczywiście, że czuje się świetnie w Zatoce Aniołów. I
że Lexie zasługuje na beztroskie dzieciństwo. Jednak w
mrokach czają się groźne cienie i w każdej chwili ich życie
może być zagrożone. Czy Reid ma rację? Czy nadszedł
czas na zaangażowanie policji? Czy Silveira pomoże jej na
zawsze pozbyć się Brada i odzyskać spokój?
- Muszę to przemyśleć - powiedziała wreszcie.
Reid spojrzał na nią z powątpiewaniem.
- Obiecasz mi coś?
- Co takiego?
- Że nie znikniesz bez słowa. Jenna
patrzyła na niego długą chwilę.
- To także muszę przemyśleć.
***
Joe ze zdumieniem odkrył na podjeździe obcy
samochód. Zaparkował po drugiej stronie alejki, wysiadł
i ruszył z Rufusem do tylnego wejścia. Zapiasz-czony pies
to nie było to, co Rachel chciałaby oglądać.
Omijając dom, usłyszał głosy dobiegające z tarasu.
Rachel rozmawiała z jakimś mężczyzną. Po chwili
roześmiała się i Joe przystanął ze zdumienia, słysząc jej
swobodny, głośny śmiech. Przy nim nigdy nie śmiała się
tak głośno i radośnie.
Joe przywiązał Rufusa na podwórku i wszedł schodami
na taras. Na huśtawce siedział mężczyzna koło
~ 282 ~
trzydziestki. Wyglądał jak żywcem przeniesiony z
Be-verly Hills. Miał na sobie czarne spodnie, połówkę i
mokasyny, a jasne włosy zaczesał do tyłu. Rachel
spojrzała na męża i prędko wstała. Czy w jej oczach
spostrzegł iskierkę poczucia winy, czy tylko ją sobie
wyobraził?
- Joe! - wykrzyknęła nieswoim głosem. - Właśnie się
zastanawiałam, gdzie przepadłeś. Długo biegasz po tej
plaży.
- Musiałem wstąpić na komisariat.
- Poznaj Marka Devlina - powiedziała. - Marku, to mój
mąż, Joe.
Devlin wstał i uścisnął mu dłoń. Uśmiechał się
nieszczerze.
- Nareszcie się poznajemy. Rachel wciąż o tobie
opowiada.
- Doprawdy? Mnie o tobie nic. - Joe wytarł dłoń w
spodnie i oparł się o barierkę.
- Ale skąd! - oburzyła się Rachel. - Mark jest
producentem filmowym. W zeszłym roku sprzedałam mu
dom w Beverly Hills. Szuka lokalizacji do kolejnych
filmów, więc poddałam mu pomysł tego opuszczonego
domu na klifie.
- Prędko się zdecydowałeś - zdziwił się Joe.
- Rachel potrafi być przekonująca. Powiedziała, że
natychmiast muszę obejrzeć ten dom - wyjaśnił Mark.
- Nie przypuszczam, by ten dom się gdzieś wybierał zadrwił zimno Joe.
- Rozmawiałam wczoraj z Karą Lynch, która
zdradziła, że ma już ofertę wynajmu tego domu - wtrąciła
niewinnie Rachel. - Kara będzie tu o drugiej. Przywiezie
dokumenty nieruchomości i pokaże nam inne lokalizacje.
Czy to nie wspaniale?
~ 283 ~
Joe powinien się cieszyć, że Rachel znalazła coś
interesującego w Zatoce Aniołów. Jednak nie podobało
mu się to, że sprawa miała związek z Markiem. Facetem,
który rzucił wszystko i jechał cztery godziny
samochodem, żeby obejrzeć opuszczony dom.
- Ach, zaprosiłam Marka na kolację - rzuciła Rachel. Może zechciałbyś upiec dla nas steki?
- Zostajesz na noc? - zdziwił się Joe.
- Pomyślałem, że jutro mógłbym zwiedzić miasteczko
i okolice - powiedział Mark. - Zarezerwowałem pokój w
Pod Mewą. Świetny hotelik. Uwielbiam małe miasteczka.
- Zatoka Aniołów jest urocza - oświadczyła Rachel.
Słysząc dzwonek do drzwi, dodała: - To pewnie Kara.
Ruszajmy! - Wskazała Markowi drogę przez salon i
uśmiechnęła się do męża. - Wspaniale, prawda? Oboje
mamy to, na czym nam zależy. Możemy być tu szczęśliwi!
Pomachała mu dłonią i zniknęła w głębi domu. Joe
usłyszał, jak przedstawia Karę Markowi i jak zatrzaskują
się za nimi drzwi. Nastała cisza. Dom zdawał mu się
pusty i wrogi. W uszach wciąż dźwięczał śmiech Rachel.
Joe nie mógł zwalczyć przekonania, że Rachel nie zależy
na sprzedaży domu, lecz na kontakcie z Markiem
Devlinem.
Rozdział 21
- Zgodnie z bilingiem, do którego dogrzebał się Stan,
trzy tygodnie przed śmiercią Kelly Winters zadzwoniła do
Rodneya Harrisa - wyjaśniał Pete.
- Kim jest Rodney Harris? - zapytał Reid, przekładając
komórkę do drugiej dłoni, żeby zapisać najważniejsze
informacje.
- Raczej kim był Rodney Harris. Następnego dnia po
jej telefonie został napadnięty, obrabowany i zabity.
Reid wypuścił powietrze z syknięciem.
- Powinieneś był od tego zacząć.
- Lubię zatrzymywać najlepsze kąski na sam koniec.
Harris był agentem ubezpieczeniowym z małego
miasteczka w Południowej Karolinie. Jego siostra zginęła
jakieś dziesięć lat temu. Utopiła się w basenie za domem.
Harris był przekonany, że zabił ją mąż, ale facet miał
alibi, a babka bardzo dużo alkoholu we krwi. Uznano jej
śmierć za wypadek po pijaku.
- A co to ma wspólnego z Kelly Winters?
- Mąż utopionej nazywał się Steve Dunsmore. Zniknął
jakiś rok po śmierci żony i mówiąc, że zniknął, to właśnie
mam na myśli. Nie zostawił po sobie śladu. Żadnej
historii w banku, żadnych dokumentów, dosłownie nic.
Udało nam się jednak namierzyć jedno zdjęcie i zgadnij
co.
~ 285 ~
- Steve Dunsmore to Brad Winters - szepnął Reid. Więc robił to już wcześniej. Zabił obie swoje żony. - Czuł,
jak krew szumi mu w uszach.
- Przypuszczam, że Rodney Harris powiedział Kelly, iż
jej mąż nie jest tym, za kogo się podaje.
- A Brad domyślił się, że Kelly jest na tropie, więc się
jej pozbył. Jednak policjanci, którzy prowadzili
dochodzenie, musieli wiedzieć o sprawie Harrisa. Fakt, że
zginął po spotkaniu z Kelly Winters, powinien ich mocno
zaniepokoić. - Chyba że ktoś zatuszował pewne fakty,
sfałszował bilingi, zamknął sprawę...
- Przesyłam ci e-mailem zdjęcie Steve'a Dunsmore'a.
Jeśli chcesz go złapać, powinieneś brać się do roboty.
Wystawił dom na sprzedaż, a kiedy dziś rano Stan
przejechał tamtędy, zobaczył go pakującego pudla do
auta. Facet planuje ucieczkę.
Sądząc po jego historii, Brad doskonale sobie poradzi z
rozpoczęciem nowego życia z kolejną skradzioną
tożsamością. Jednak poprzednim razem nie miał córki.
Czy będzie chciał zniknąć razem z Lexie? A może myśli
tylko o ratowaniu własnego tyłka? Brad musi wiedzieć, że
Lexie i Jenna są dla niego śmiertelnym zagrożeniem.
Pozostaje tylko pytanie, jak bardzo będzie chciał się
pozbyć tego zagrożenia.
- A co z moimi aniołami? - zapytał Pete.
- Wyślę ci artykuł wieczorem. Muszę tylko zrobić kilka
zdjęć. Historia nabiera rumieńców.
- To znaczy?
- Dowiesz się, jak przeczytasz - zbył go Reid i rozłączył
się bez pożegnania. Prędko chwycił kurtkę i aparat i
niemal pobiegł w stronę domu Jenny.
~ 286 ~
***
Jenna przebiegła palcami po klawiaturze, potrzebując
rozpaczliwie wygrać szarpiące jej duszą emocje. Odkąd
pożegnała się z Reidem pod kościołem, wciąż od nowa
roztrząsała kolejne możliwości. Najskuteczniejsza
wydawała się ucieczka, ale dokąd ją to doprowadzi? Lexie
i Kimmy bawiły się w przebieranki. Ich radosny,
nieskrępowany śmiech spływał ku Jennie kaskadami.
Jakże by mogła znów roztrzaskać w kawałki dopiero co
posklejane życie Lexie, zabrać jej nowych przyjaciół,
wywieźć z miejsca, które powoli zaczęła traktować jak
dom? Jednak z drugiej strony, jak mogła bezczynnie
czekać, aż Brad je odnajdzie albo lokalni policjanci ją
aresztują za porwanie, a Lexie odeślą do ojca? Za każdym
razem dochodziła do wniosku, że powinna się właśnie
pakować. Jednak, choć w ten sposób ustrzeże się przed
Silveirą, nie będzie w stanie wiecznie uciekać przed
Bradem.
Musi wziąć się w garść. Musi być sprytna.
Wciąż rosnąca panika zaciemniała jej myśli i
utrudniała podjęcie decyzji. Jenna czuła, że musi pozbyć
się napięcia, więc uderzyła w klawisze. Melodia porwała
ją w okamgnieniu. Palce same wiedziały, co robić. Czuła
się, jakby niosły ją skrzydła wiatru, jakby nic już nie
zależało od niej. W głębi serca zachowała jedynie
nadzieję, że kiedy się uspokoi, wszystko stanie się jasne.
Nie od razu usłyszała dzwonek. Dopiero po długiej
chwili natarczywy dźwięk przebił się przez ulotne piękno
melodii. Otworzyła oczy i poszła otworzyć drzwi.
Wyjrzała przez judasza. Na widok Reida serce w niej
zamarło. Wciąż sobie powtarzała, że dalsze angażowanie
się w to szaleństwo nie wchodzi w grę, jed-
~ 287 ~
nak jej ciało najwyraźniej nie zamierzało słuchać
rozsądku. Otworzyła drzwi. Reid wpadł jak do siebie.
- Muszę ci coś powiedzieć - rzucił tylko.
- Chwileczkę - zatrzymała go Jenna, zamykając drzwi
do holu. Nie chciała, by dziewczynki słuchały ich
rozmowy. Usiadła na sofie. - Proszę. Mów. - Gdy Reid
przekazywał jej nowe informacje, niepokój Jenny
powrócił z całą mocą. - Nie rozumiem, w jaki sposób twój
informator zdołał dotrzeć do tych faktów, skoro policja
nie dała rady - rzekła wreszcie.
- Nigdy nie uznali Brada za podejrzanego w tej
sprawie. Albo ktoś zatuszował pewne fakty. Przez parę lat
Brad był ich kolegą i partnerem. Wciąż dostawał nagrody
za wzorową służbę i koleżeńskość.
- A przy tym zamordował dwie swoje żony! I Bóg wie,
kogo jeszcze. - Jenna spojrzała Reidowi w oczy.
- Już czas porozmawiać z Silveirą. Mam tylko nadzieję,
że zebrałeś wystarczająco wiele dowodów, by go
przekonać.
- Oczywiście. Cieszę się, że podjęłaś tę decyzję
- pochwalił ją Reid. - Spotykam się z nim za pół godziny
na komisariacie, gdzie będę fotografować dzwonek.
Chodź ze mną.
- Pół godziny? Tak nagle? - Podjęcie decyzji to jedno,
a podjęcie działania to zupełnie inna sprawa.
- Twoją jedyną szansą na spokojne życie jest
schwytanie Brada, zanim odnajdzie ciebie i Lexie. To
tylko pierwszy krok.
- Boję się. Nie chcę niczego zepsuć.
- Wszystko będzie dobrze. Tylko co z Lexie? Bierzemy
ją ze sobą?
- Zadzwonię do mamy Kimmy i zapytam, czy mogłaby
się zająć dziewczynkami przez godzinę. Podrzucimy je po
drodze.
Reid dotknął jej ramienia.
~ 288 ~
- Słyszałem, jak grasz. Cieszę się, że wracasz do
muzyki.
- Pomaga mi się uspokoić.
- Na mnie, niestety, ma przeciwny wpływ. Widzę
twoje palce na klawiszach i wyobrażam je sobie na moim
ciele.
Jenna wstrzymała oddech.
- Myślałam, że łączy nas tylko artykuł.
- Ja też tak myślałem. Ale wciąż chciałbym cię
całować.
- To nam nie ułatwi rozstania.
- Jeszcze się nie rozstajemy.
- Jeszcze nie - szepnęła.
Pochyliła się ku niemu i podała mu usta do pocałunku.
Potrzebowała go tak samo jak on jej. I pragnęła. Czas
pożegnań nadejdzie później.
***
Joe Silveira wpatrywał się w zgromadzone przez Reida
dane. Historia Jenny okazała się gorsza, niż przypuszczał.
Spodziewał się, że była maltretowaną żoną i uciekła od
męża, lecz rzeczywistość okazała się
o wiele bardziej skomplikowana.
Odłożył kartki i spojrzał Jennie w oczy. Twarz miała
bladą, lecz spojrzenie jasne i spokojne. Przypomniał
sobie krótkie spotkanie po tym, jak skoczyła z molo, by
ratować Annie Dupont. Jenna to kobieta czynu. Działa
czasem z narażeniem własnego życia, bo uważa to za
słuszne. Przerażona, ale zdecydowana. Czuł, że podoba
mu się jej postawa, i chciał jej pomóc. Cieszył się, że
wreszcie się zdecydowała zaufać jemu
i wymiarowi sprawiedliwości. Pewnie powinien za to
podziękować Reidowi Tannerowi. Było zupełnie jasne, że
reportera łączy z nią coś więcej niż artykuł. Stał
~ 289 -
teraz za krzesłem Jenny, opierając dłoń na jej ramieniu.
Opiekuńczy, czujny i zatroskany.
Joe skupił uwagę na Jennie. Niemal wyczuwał w
powietrzu jej lęk, jednak nie był tym zdziwiony. Miała
pełne prawo się go bać.
- Rozumiem teraz, dlaczego pani się wahała, czy
zawierzyć swoje bezpieczeństwo policji. I cieszę się, że
wreszcie pani przyszła. Chcę pomóc pani i Lexie.
- Mnie zależy wyłącznie na tym, żeby Lexie była
bezpieczna i żebyśmy mogły być razem - wtrąciła prędko
Jenna. - Dziewczynka przeżyła straszne chwile i nie
wiem, co by się z nią stało, gdyby ktoś ją ode mnie zabrał.
Nie można jej oddać ojcu. Mam nadzieję, że nie bierze
pan pod uwagę tej opcji.
Joe poczuł wyraźnie, że jeśli udzieli niewłaściwej
odpowiedzi, Jenna i Lexie znikną, zanim on sam zdąży
wybrać numer do pracownika opieki społecznej.
- Rozumiem pani obawy, Jenno. Ale skupmy się na
razie na pierwszym kroku.
- Komisariat, w którym pracuje Brad, bez trudu mógł
rozwiązać tę sprawę - oświadczyła Jenna.
- Więc albo się nie przyłożyli, albo celowo pominęli
pewne fakty, by chronić kolegę.
- To bardzo poważne oskarżenie.
- Nie rzucam słów na wiatr - obruszyła się Jenna.
- Jeśli zadzwoni pan do tego komisariatu, ktoś powie
Bradowi, gdzie się ukryłyśmy. I wtedy Brad tu przyjedzie.
Na pewno. - Zawahała się na ułamek sekundy i spojrzała
na Reida. - Istnieje ryzyko, że Lexie była świadkiem
morderstwa. Jestem przekonana, iż to dlatego Brad nie
powiedział nikomu, że córka zniknęła. Nie chce, żeby
ktokolwiek ją znalazł. Nie chce, żeby sprawa wyszła na
jaw.
Joe już wcześniej sprawdził listy osób zaginionych i nie
znalazł na niej Lexie ani Caroline Win-
~ 290 ~
ters. Nie znalazł żadnej notki o poszukiwaniu
dziewczynki. Wyglądało na to, że Jenna mówi prawdę, co
pozwoli mu działać trochę obok przepisów i procedur.
Fakt, że Brad Winters nie zgłosił zaginięcia córki, jest
niezwykły i zdecydowanie podejrzany. Już samo to
podważało wyniki prowadzonego śledztwa.
- Brad powiedział detektywom, że Lexie przebywa u
krewnych - dodała Jenna. - W zasadzie jest to zgodne z
faktami, przecież jestem jej krewną. Moja opieka nad
siostrzenicą nie jest przecież zbrodnią. Gdyby Brad
chciał, żeby wróciła, powinien był powiedzieć policji, by
zaczęła jej szukać.
Jenna mocno naciąga prawo, jednak chwilowo Joe
postanowił jej w tym towarzyszyć. Przynajmniej do
chwili, gdy zdoła zebrać więcej informacji.
- Będę postępował w tej sprawie z najwyższą dyskrecją
- powiedział.
- Ale nie może mi pan nic obiecać.
- Nie mogę decydować o opiece nad dzieckiem.
- Ojciec Lexie jest mordercą.
- To jeszcze nie zostało udowodnione.
- Więc zamierza ją pan do niego odesłać? - zapytała ze
zgrozą.
- Nic takiego nie powiedziałem. Jenna
poderwała się na nogi.
- Obiecałam siostrze, że zaopiekuję się Lexie. Ona nie
może wrócić pod opiekę Brada, nie ma mowy. A poza
mną i moim ojcem nie ma żadnych innych krewnych.
Kocha mnie i ja ją kocham. Jesteśmy do siebie
przywiązane. Oddam za nią życie!
Joe widział w jej oczach rozpacz. Musiał ją prędko
uspokoić. Choćby po to, by nie rzuciła się do panicznej
ucieczki.
~ 291 ~
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by Lexie była
bezpieczna i została pod pani opieką. Chyba że sąd
zasądzi jej innego opiekuna.
- Nie podoba mi się to wszystko. To był błąd.
- Jenno! - Reid chwycił ją za ramię, zanim wybiegła.
Jenna wyrwała mu się ze złością.
- Nie słyszałeś, co powiedział? Lexie może wrócić pod
opiekę Brada!
- Wcale tego nie powiedział! - zaprotestował Reid.
- Obydwaj zrobimy wszystko, by do tego nie dopuścić.
Prawda, komendancie?
Joe wstał i spojrzał Reidowi w oczy.
- Na początek proponuję skrupulatne śledztwo.
- Westchnął i zwrócił się do Jenny: - Daj mi szansę
sprawdzić wszystkie informacje. Zobaczymy, na czym w
ogóle stoimy. Nie zamierzam narażać Lexie na stres i ból.
Masz moje słowo. Zlecę też patrolom, by mieli oko na
twój dom.
- Naprawdę nam pan wierzy? - zdumiała się Jenna. Nie udaje pan?
- Skądże. Jenno, nie sądzę, byś do mnie przyszła,
gdybyś popełniła jakiekolwiek przestępstwo. Co więcej,
nie toleruję policjantów wykorzystujących stanowiska i
władzę do tuszowania własnych grzeszków, tym bardziej
morderstwa. Nie pochwalam też kolegów pomagających
sobie nawzajem w tego rodzaju sytuacjach. Nie dbam o
to, czy noszą mundur policyjny, czy też nie.
Jenna patrzyła na niego przez długą chwilę, wreszcie
westchnęła.
- Chyba nie mam wyboru. Muszę panu zaufać. Mam
tylko nadzieję, że nie popełniam błędu.
- Na pewno nie. Chciałbym, żebyśmy spotkali się jutro
z samego rana.
~ 292 ~
- Lexie ma półkolonie. Mogę przyjść, kiedy ją zostawię
o dziewiątej w szkole.
- Znakomicie.
- Spodziewam się, że policjanci obserwujący mój dom,
będą także mieli oko na mnie?
- Nie wyjeżdżaj z miasta, proszę. - Joe wzruszył
ramionami. - Potrzebujesz pomocy, Jenno. W tej chwili
jestem najlepszym możliwym rozwiązaniem.
Pokiwała głową z ociąganiem.
- Nie wiem, czy byłabym w stanie wyjechać z Zatoki
Aniołów, nawet gdybym chciała. To miasteczko trzyma
nas w uścisku.
Joe uśmiechnął się.
- Wiem, o czym mówisz. Mieszkam tu zaledwie kilka
tygodni dłużej niż ty, a wydaje mi się, jakbym był tu od
zawsze. Zatoka Aniołów zapada głęboko w serce.
- Skoro już zmieniliśmy temat - wtrącił Reid - chętnie
zrobiłbym kilka zdjęć dzwonu, zanim się pożegnamy.
- Jasne. Prawie zapomniałem. - Joe otworzył sejf i
wyjął dzwonek na biurko. Reid i Jenna pochylili się
równocześnie.
- Niesamowite - westchnęła Jenna, przesuwając
opuszkami palców po zetlałym napisie. - Nie mogę
uwierzyć, że tak długo leżał na dnie i nagle się odnalazł.
- Chyba że ktoś chciał, by się odnalazł i celowo
porzucił go na plaży - podsunął Joe.
- Jakiś fan hord turystów? - domyślił się Reid, robiąc
zdjęcie za zdjęciem.
- Być może - uznał Joe. - Ciekawe, że odnalazł się
akurat teraz. Anioły, rysy na skałach, dzwon...
- Może to rzeczywiście anioły wyniosły go na brzeg? zasugerowała Jenna.
~ 293 ~
- Wierzysz w anioły? - zapytał Joe.
- Muszę wierzyć w cokolwiek. Coś niosącego nadzieję.
Czemu nie w anioły?
- Jestem przekonany, że wiele osób czuje podobnie przyznał Joe. - Niestety, dla mnie ten dzwonek oznacza
wyłącznie kolejne tłumy fanatyków w miasteczku. Założę
się, że zaraz za nimi przyjadą łowcy skarbów. Kto będzie
następny? Wolę nie myśleć.
- Kto wie... - mruknęła Jenna, zerkając na Reida i
biorąc go za rękę.
Joe spojrzał na ich splecione palce i uświadomił sobie,
że i na niego czeka w domu kobieta. Niestety, nie sama.
***
Po wizycie na komisariacie Reid odprowadził Jennę do
domu i wrócił do hotelu, żeby dokończyć artykuł. Nie
mógł się skoncentrować, wiąż wracał myślami do
rozmowy z Silveirą. Był przekonany, że komendant
pomoże doprowadzić do końca ten koszmar, nie wiedział
jednak, jaką cenę przyjdzie im za to zapłacić. Musiał brać
pod uwagę możliwość, że Lexie trafi do domu dziecka.
Nie wiedział, jak dziewczynka to przeżyje. A Jenna?
Jednak Silveira ma rację: nie wszystko na raz.
Załadował zdjęcia dzwonka do komputera i załączył do
pliku tekstowego. Wiedział, że Pete oszaleje z radości.
Nagły zwrot akcji związujący anioły z zatopionym
statkiem i zaginioną fortuną był naprawdę smakowitym
kąskiem. Bez wątpienia będzie oczekiwał kolejnego
artykułu, ale Reid nie zamierzał go pisać. Złoży materiał i
kończy przygodę z Zatoką Aniołów. Nie będzie miał już
żadnych powodów, by tkwić w miasteczku. Nie licząc
Jenny.
~ 294 ~
Obiecał jej, że zostanie do momentu schwytania
Brada. Aż Lexie będzie bezpieczna. Nie porzuci jej,
dopóki jest zagrożona. A potem? To już zupełnie inna
historia.
Będzie musiał odejść. To jasne.
Jednak nie będzie to proste. Jenna okazała się
cudowną kochanką, wspaniałym kompanem. I nie tylko.
Także prawdziwą, oddaną przyjaciółką. Rozumiała go bez
słów, co w zasadzie trochę go przerażało. Nigdy nikogo
naprawdę nie kochał, tym razem jednak czuł ogromną
pokusę, by tak zwyczajnie, po prostu się w niej zakochać.
Jest piękna, seksowna, dobra, bystra... i ma spory bagaż
w postaci pełnej energii siedmiolatki. Jenna i Lexie
potrzebują mężczyzny, który potrafi być dobrym mężem i
ojcem, on zaś nie znał się ani na jednym, ani na drugim.
Tylko by je zawiódł. Wiedział o tym.
Pokręcił głową, wysyłając wiadomość do redakcji. Ze
znużeniem wyłączył komputer i podszedł do okna. Na
niebo wspiął się już księżyc. Minął kolejny dzień.
Jutrzejszy także minie. Może wciąż odliczać dni, które
bezpowrotnie minęły, jak to czynił od śmierci Allison,
bądź zacząć odliczać dni, które mają nadejść. Nie
wiedział tylko, jak tego dokonać.
Czyżby? A może po prostu do niej zadzwonić albo
jeszcze lepiej: pójść i powiedzieć, że ją kocha?
Zakręciło mu się w głowie.
I wtedy zadzwonił telefon. Wiedział, że to Jenna,
zanim jeszcze spojrzał na wyświetlacz.
- Co się stało? - zapytał z niepokojem.
- Nic. Wszystko w porządku - uspokoiła go Jenna. No, na ile może być w porządku w tych okolicznościach.
To był zwariowany dzień.
- Tak, masz rację. Ale postąpiłaś słusznie.
~ 295 ~
- Mam nadzieję. - Westchnęła. - To pewnie zabrzmi
dziwnie, skoro spędziliśmy ze sobą cały dzień, ale...
tęsknię za tobą, Reid. Wiem, że nie jesteśmy parą ani nic
z tych rzeczy, ale może mógłbyś do mnie wpaść? Lexie
poszła już spać, moglibyśmy w spokoju napić się kawy.
Reid uśmiechnął się od ucha do ucha. Czuł się, jakby
przez cały dzień czekał na te słowa.
- Nie mogę - powiedział, niespodziewanie podejmując
decyzję. - Przykro mi. - Zacisnął palce na telefonie.
Wiedział, że powinien się wytłumaczyć, ale nie chciał
kłamać. Zresztą i tak by go przejrzała.
- Mnie też jest przykro - rzekła cicho.
- Zadzwonię jutro, dobrze? Albo ty zadzwoń, jeśli się
coś wydarzy.
- Jeśli się coś wydarzy - powtórzyła Jenna. Zrozumiała
granice, jakie jej postawił. - Dobranoc, Reid.
Kliknęła odkładana słuchawka. Odłożył wilgotny od
potu telefon na stolik. Czuł się jak śmierdzący tchórz. Co
się z nim, do cholery, dzieje?
Musiał się napić.
W tym samym momencie zrozumiał, że wcale nie. Nie
potrzebuje alkoholu. Potrzebuje Jenny. A właśnie kazał
jej iść do diabła. Najwyraźniej jest najgłupszym facetem
na świecie.
Rozdział 22
Jenna kręciła się i wierciła pod kołdrą. Była zgrzana,
niespokojna i zła. Wprawdzie od samego początku
wiedziała, że Reid nie szuka nikogo na stałe, i nie była
zaskoczona, że się wycofał, nie mogła się tylko pogodzić,
że zrobił to tak szybko.
Poza tym uważała, że Reid ma nierówno pod sufitem.
Przecież tak im razem dobrze! Rozumieją się. Czy on tego
nie dostrzega?
Może nawet to widzi, tylko nie chce zaakceptować?
Pochodzą z odmiennych światów i kiedy sprawa Brada
się zakończy, każde z nich wróci do swojego życia. Być
może. Jenna zakochała się w Zatoce Aniołów. Lexie też
się tu zadomowiła. W zasadzie mogłyby zostać.
Zaprzyjaźnić się z mieszkańcami, wrócić do korzeni.
Ale takie życie nie nadawałoby się dla Reida. Nie chciał
żony, dziecka i małego domku w małym miasteczku z
lokalną dwustronicową gazetą. Czy mógłby tego chcieć?
A może tego właśnie potrzebował? Rodziny, której nie
miał przez całe życie? Z pewnością nigdy by się do tego
nie przyznał. Bałby się ryzyka. Zawsze byłby gotów
włożyć płaszcz i uciec od nich, byle dalej. Byle nie musiał
się konfrontować ze stabilizacją.
~ 297 ~
Z westchnieniem przewróciła się na drugi bok.
Zacisnęła powieki i próbowała wyrzucić Reida z myśli.
Powinna się przespać. Musi wstać wcześnie, zrobić Lexie
śniadanie i odprowadzić ją na półkolonie.
Przywołała ulubione relaksujące obrazy. Zachód
słońca nad oceanem. Wschodzący księżyc w pełni.
Puszyste chmury na błękitnym niebie. Twarz Kelly...
Twarz Kelly pojawiła się sama. Nie była uśmiechnięta,
raczej zaniepokojona. Czym się martwi Kelly? Bradem.
Jenna miała wrażenie, że słyszy z oddali jego glos...
- Witaj, kochanie, tęskniłaś za mną?
- Tatuś? - zapytała zaspanym głosem Lexie. - To ty?
- Tak, kochanie, to ja. Wreszcie cię znalazłem. Teraz
już zawsze będziemy razem.
- Wrócimy do domu? A co z mamusią?
- Mamusia cię porzuciła, kochanie. Masz tylko mnie,
a ja już nigdy cię nie opuszczę. Kochasz tatusia,
prawda?
- Tak. Ale., ty... biłeś mamusię - zająknęła się Le-xie.
- To był wypadek. Chodźmy już. Załóż buty.
- Nie. Chcę mamusię.
- Zabiorę cię do niej. - Ale..
ona jest w niebie.
- Nie, wcale nie. Zabiorę cię do niej. Chodźmy.
Jenna obudziła się w ułamku sekundy. Czy naprawdę
słyszała głos Brada? Czy to był tylko sen? Zerknęła na
elektryczną nianię. W pokoju panowała cisza, a jednak
jego głos wydawał się tak bliski, tak prawdziwy...
Wstała i ruszyła korytarzem. Drzwi sypialni Lexie były
zamknięte. Jenna oparła się o futrynę i nasłuchiwała. Po
chwili powoli nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi.
~ 298 ~
Jej serce zamarto. Brad trzymał Lexie w objęciach.
Dziewczynka miała na stopach tenisówki i kurtkę
narzuconą na piżamę. Rękami obejmowała go za szyję.
Na jej twarzy poczucie winy mieszało się z przerażeniem.
- Tatuś zabierze mnie do mamy - powiedziała drżącym
z niepewności głosem.
Jenna odetchnęła płytko. Wiedziała, że musi się
zachowywać bardzo, bardzo ostrożnie.
- Zostaw ją, Brad.
- Naprawdę sądziłaś, że zdołasz odebrać mi córkę?
- zapytał drwiąco.
- Nie pozwolę ci jej zabrać.
- Ale ja chcę do mamusi! - pisnęła Lexie. - Tata mnie
do niej zabierze. Obiecał!
Niewysłowiona tęsknota w jej oczach wstrząsnęła
Jenną do głębi. Wiedziała jednak, że musi rozwiać
nadzieje Lexie.
- Twoja mama nie żyje. Wiesz o tym dobrze. Nie
możesz jej zobaczyć. Musisz zostać ze mną. Tego chciała
twoja mama.
- Ona kłamie - szepnął Brad córce do ucha. - Mamusia
na ciebie czeka. Nie może się doczekać. Zrobimy razem
mleczne toffi. Pamiętasz je jeszcze, kochanie?
Lexie się zawahała. Kłamstwa, które jej sączył do ucha
Brad, były nie tylko złe. Były także okrutne.
- Nie rób tego, Brad. Zostaw ją. Jest ze mną
bezpieczna i nikt nie wie, gdzie jesteśmy. Możesz robić,
co chcesz. Nikomu nic nie powiemy.
- Nie jestem aż taki głupi.
- Krzywdzisz ją - dodała Jenna, widząc strumyczki łez
toczące się po policzkach Lexie.
- Nie chcę nigdzie iść, tato - wykrztusiła Lexie.
- Zostanę tutaj.
~ 299 ~
- Potrzebuję cię, kochanie. Jesteś moim skarbem.
Musimy być razem albo będę umierał z tęsknoty. Chyba
tego byś nie chciała?
Lexie zacisnęła powieki. Jenna pomyślała, że
dziewczynce za chwilę pęknie serce. Tak bardzo chciała
wierzyć ojcu, jednak w głębi duszy wiedziała, że zrobił coś
potwornego i nie może mu zaufać.
Brad ruszył ku otwartemu oknu. Wieczorem Jenna na
pewno je zamknęła, a jednak zdołał otworzyć je od
zewnątrz. Zrobiła krok, żeby go powstrzymać, lecz Brad
wyciągnął pistolet i wycelował w jej głowę. W jego oczach
płonęło szaleństwo.
- Nie ruszaj się - szczeknął. - Zabieram ze sobą córkę.
- Boję się! - rozpłakała się Lexie. - Tato, ja chcę
zostać!
- Nic z tego - burknął Brad. Lexie szarpnęła się w jego
uścisku. - Przestań natychmiast, albo zabiję twoją
ukochaną cioteczkę.
Lexie zastygła ze zgrozy. Spojrzała na Jennę z
rozpaczą.
Jenna nigdy w życiu nie czuła się tak bezradna i
przerażona.
***
Reid postanowił się przejść. I tak nie był w stanie
zasnąć. Odszedł zaledwie parę kroków od hotelu, gdy
ujrzał kobiecą postać. Zatrzymała się na światłach i Reid
dostrzegł miedziany błysk w jej włosach. To na pewno
kobieta, którą widział w barze. Nie może to być Allison,
ale Reid potrzebował dowodu na to, czy widzi anioła,
ducha, czy jest to zwykły zbieg okoliczności.
~ 300 ~
Kobieta skręciła w wąską ścieżkę między domami.
Reid ruszył za nią. Zdołał jeszcze dojrzeć jej cień, zanim
zniknęła za rogiem. Poruszała się bardzo prędko, musiał
przyśpieszyć kroku. Po chwili już prawie biegł za ulotną
postacią. Powtarzał sobie w duchu, że śledzi prawdziwą
kobietę, jednak instynkt mówił mu, że żywy człowiek nie
byłby w stanie poruszać się tak cicho i prędko w mroku.
Gdy wyszedł spomiędzy domów, słony wiatr od morza
osiadł kropelkami na jego rzęsach. Zamrugał gwałtownie
i ze zdumieniem stwierdził, że znalazł się nieopodal
domu Jenny. Zwolnił kroku, nie wiedząc, co robić dalej.
Prędkim spojrzeniem ogarnął okolicę. Nie dostrzegł
kobiety, za którą podążał, za to na końcu ulicy zauważył
policyjny wóz. Drzwi kierowcy były otwarte, a na ziemi
leżał bezwładny człowiek.
Reid puścił się biegiem. Padł na kolana przy
nieprzytomnym Colinie Lynchu. Oficer oddychał, lecz z
rany na głowie sączyła się krew. Reid chwycił
krótkofalówkę z wozu i zaraportował napaść na oficera
przy Elmwood Lane. Słyszał, że ktoś wykrzykuje pytania,
ale nie tracił czasu na pogawędki. Całym sobą czuł, że
Jenna jest w niebezpieczeństwie.
Błyskawicznie zdjął kurtkę i przykrył nią Colina. W
oddali słyszał wycie syren. Nadciągała pomoc. Bez
wahania rzucił się biegiem w stronę domu Jenny.
Frontowe drzwi były zamknięte. Chwycił ciężką donicę z
kwiatami, zamachnął się i rzucił w okno. Szyba pękła z
trzaskiem. W oddali usłyszał krzyk kobiety.
Wiedział, że spełnił się najgorszy koszmar Jenny. Brad
Winters je odnalazł.
~ 301 ~
***
Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Jenna słyszała, jak
Reid z rozpaczą wykrzykuje jej imię. Nie wiedziała, czy
chce, żeby ją uratował, czy żeby uciekał. Brad mógł go
zabić!
- Już za późno - powiedziała, siląc się na spokój.
- Zostaw Lexie i odejdź.
- To moja córka! Nie ruszę się bez niej! - Brad
podszedł do okna i wypchnął Lexie na zewnątrz.
Próbowała złapać go za ręce, ale Brad był silny i po
prostu wyrzucił ją przez okno na trawnik. Spadła,
krzycząc przeraźliwie.
- Uciekaj, Lexie! Uciekaj! - krzyknęła Jenna. Brad
podniósł broń i strzelił. Jenna rzuciła się
w bok, lecz ostry ból rozdarł jej ramię. Opadła na
podłogę, zwijając się z bólu.
Reid wpadł do sypialni, jednym spojrzeniem
ogarniając scenę dramatu. Brad strzelił do niego bez
wahania, lecz Reid uskoczył na bok. Nie czekając na
dalszy rozwój wypadków, Brad wszedł na parapet i
wyskoczył przez okno.
Ryk policyjnych syren rozdarł powietrze. Czy zdążą
uratować Lexie?
Przerażona Jenna wstała chwiejnie. Reid chwycił ją za
ręce.
- Postrzelił cię! Krwawisz!
- Nic mi nie jest. Ratuj Lexie! - wykrzyknęła.
- Błagam cię, Reid. Ratuj ją!
- Uratuję ją, Jenno. Proszę, nie umieraj! Nie zostawiaj
mnie, proszę!
Ujął jej twarz w dłonie, pocałował w usta i wyskoczył
przez okno. Jenna opadła na kolana i modliła się, by Reid
odnalazł Lexie przed Bradem.
~ 302 ~
***
Reid biegł przez podwórko, klnąc w duchu. Dom
Jenny ze wszystkich stron otaczały drzewa. Słyszał
ujadanie psów, a po chwili pośród pni zobaczył jakiś
różowy strzęp. To pewnie kurtka Lexie. Dziewczynka
pobiegła na klify. Ruszył za nią, widząc nieopodal ciemną
postać także biegnącą ku klifom. Nie widział Lexie.
Wiedział tylko, że musi dobiec do niej pierwszy.
Niewiele mógł dostrzec pomiędzy drzewami. Co chwilę
potykał się na kamieniach i wpadał na nisko zwieszone
gałęzie. Gdy wreszcie wypadł na otwartą przestrzeń,
ujrzał Brada i Lexie, szamoczących się na skraju urwiska.
Pobiegł ku nim, starając się nie wejść w pole widzenia
Brada. Lexie łomotała drobnymi piąstkami pierś ojca.
Przypominała małe tornado całe składające się z pięści i
kolan. Brad usiłował chwycić ją na ręce, lecz w
szamotaninie coraz bardziej zbliżali się do krawędzi klifu.
Jeszcze jeden wściekły cios, jeden kopniak i Brad puścił
córkę. Lexie gwałtownie zamachała rękami, lecz jej stopy
nie znalazły stabilnego oparcia. Spadała w przepaść!
Reid biegł jak szalony, ale widział wyraźnie, że nie
zdąży. Brad chwycił córkę za stopę, lecz nie zdołał jej
utrzymać i oboje spadli poza krawędź, znikając w
ciemności.
Serce podeszło Reidowi do gardła. Przez krótką chwilę
był pewny, że Lexie roztrzaskała się na skałach, lecz gdy
wreszcie dobiegł do klifu i wyjrzał za krawędź, ujrzał ich
oboje na wąskim występie zbitej ziemi, tuż przed
pionowym uskokiem. Brad jedną ręką trzymał się
kurczowo wystającego z gleby korzenia, a drugą ręką
ściskał Lexie za kostkę. Dziewczynka wpiła dłonie w
ziemię, przed oczami mając jedynie
~ 303 ~
fale rozbryzgujące się na poszarpanych skalach. Brad
usiłował wciągnąć ją wyżej, nie puszczając jednocześnie
korzenia. Lexie szlochała histerycznie, szarpiąc się i
utrudniając Bradowi przyciągnięcie jej bliżej.
Reid ruszył w dół najszybciej jak mógł, ślizgając się na
stromym zboczu. Każdy jego krok uruchamiał lawiny
małych kamyczków. Wreszcie usiadł i zaczął ostrożnie
zjeżdżać w dół. Nie miał pojęcia, jak zdoła wciągnąć
Lexie, kiedy już się do niej zbliży, nie był jednak w stanie
patrzeć na tę scenę bezczynnie. Nie mógł jej stracić. Nie
pozwoli jej zginąć.
Brad patrzył na niego w mrocznym skupieniu. Reid
przelotnie pomyślał, czy morderca nie puści córki w
przepaść i nie zastrzeli go, zanim zdoła do nich się
zbliżyć. Nie mógł się jednak zatrzymać.
- Lexie! To ja, Reid. Uspokój się, proszę. Zabiorę cię
do domu, dobrze?
Był już blisko, niemal mógł chwycić ją za drugą nogę.
Spojrzała na niego z rozpaczą. Twarz miała mokrą od łez.
Każdy jej ruch uwalniał kolejną lawinę kamyków. Reid
przysunął się ostrożnie i delikatnie chwycił dziewczynkę
za kostkę. Poczuł się lepiej, trzymając ją, choć teraz Lexie
wisiała bezwładnie, rozpięta pomiędzy nim a ojcem. Brad
najwyraźniej nie zamierzał jej puścić.
- Proszę, puść ją - warknął Reid, przekrzykując huk
fal. - Policja za chwilę tu będzie. Minęli już dom. Nie uda
ci się uciec. To już koniec.
- To moja córka. Moja!
- I masz szansę ocalić jej życie. Pozwól mi ją wciągnąć.
Wiem, że nie chcesz, żeby zginęła na skałach.
Brad spojrzał na Lexie. Dziewczynka podniosła ku
niemu twarz.
- Tatusiu? - odezwała się, a na dźwięk jej głosu Reid
zacisnął szczęki. Bała się Brada, jednak w głębi
~ 304 ~
serca wciąż pragnęła, by był jej ukochanym tatą, by jej
strzegł i ją chronił.
- Wiem, kim jesteś - ciągnął Reid. - Znam twoją
przeszłość, historię twojej pierwszej żony, twoje
prawdziwe nazwisko. Byliśmy na komisariacie i
powiedzieliśmy wszystko tutejszemu komendantowi.
Tym razem nikt cię nie ochroni. Pójdziesz do więzienia. Brad uparcie milczał. - Możesz jednak choć raz postąpić
słusznie. Pozwól córce żyć.
Brad spojrzał na Lexie.
- Skarbie, kocham cię. Słyszysz? Kocham cię! - Le-xie
rozpłakała się w głos. - Jesteś jedynym cudem, jaki
przydarzył mi się w życiu - krzyknął Brad. - Przykro mi z
powodu twojej matki. To był wypadek. Musisz mi
uwierzyć.
- Wierzę ci, tatusiu - chlipnęła Lexie. - Kocham cię.
Ale boję się ciebie. I chcę już do domu.
- Oczywiście, kochanie. Pójdziesz do domu,
dorośniesz i będziesz dobra i miła, zupełnie inna niż ja.
Zawsze chciałem dla ciebie wszystkiego, co najlepsze.
Musisz o tym pamiętać. Obiecujesz?
- Obiecuję, tatusiu...
Brad spojrzał Reidowi w oczy.
- Nie pozwól jej spaść - poprosił i powoli, ostrożnie
puścił kostkę Lexie.
Reid z wysiłkiem przysunął do siebie dziewczynkę,
ciągnąc ją po kamieniach. Wolałby obrócić ją i złapać za
ręce, żeby nie musiała już patrzeć w dół, ale jedyne, co był
w stanie zrobić, to powolne wciąganie jej w górę. Wokół
gęstniała mgła. Czuł na twarzy wilgotne podmuchy.
Tuż przed oczami Reida nagle zmaterializowała się
kobieca postać. Zamrugał gwałtownie, ale nie zniknęła.
Miała jasne włosy, w oczach bezbrzeżny smutek. Reid
poczuł nagły przypływ siły. Trzymając
~ 305 ~
Lexie za kostkę, zaczął się wspinać po zboczu i po chwili
udało mu się wdrapać na krawędź. Chwycił w ramiona
płaczącą dziewczynkę i leżał bez ruchu, starając się
zrozumieć, co mu się przydarzyło. Lexie z zachwytem
patrzyła w dół urwiska na smukłą postać prowadzącą ich
ku życiu.
- Mamusiu... - szeptała.
Reid jak przez mgłę słyszał cichy glos, mówiący:
„Zawsze będę cię kochała. Bądź szczęśliwa, skarbie". Po
chwili anioł uśmiechnął się lekko i dłonią przesłał im
całusa. I zniknął.
Reid otarł mokre powieki. To na pewno halucynacje.
Lexie podniosła ku niemu twarz umorusaną łzami i
ziemią.
- Mamusia jest w niebie - oświadczyła z mocą. Kocha mnie. I pilnuje.
Objęła go rękami za szyję i przytuliła się, drżąc na
całym ciele. Reid oplótł ją ramionami. Nie był pewny, czy
kiedykolwiek będzie w stanie ją puścić.
Usłyszeli zbliżające się kroki i okrzyki. Spomiędzy
drzew wybiegł Silveira w towarzystwie drugiego
policjanta. Reid wstał, wciąż trzymając Lexie w
ramionach. Mgła rzedła. Wyjrzał poza krawędź klifu i
dostrzegł Brada uczepionego korzenia. Właściwie nie
dziwił się, że morderca nie próbował wspinać się w górę.
Było już za późno. Jenna i Lexie są bezpieczne.
- Jesteście cali? - zapytał Joe.
Reid pokiwał głową.
- Winters jest na zboczu.
Kiedy Brad dostrzegł policjantów, utkwił wzrok w
falach i Reid w tym samym momencie wszystko
zrozumiał. Morderca nie zamierzał oddać się w ręce
sprawiedliwości.
~ 306 ~
- Zabieram stąd Lexie - powiedział tylko i odszedł
prędkim krokiem.
Nie dotarli jeszcze do linii drzew, kiedy powietrze
rozdarł przenikliwy krzyk, prędko zagłuszony przez
łoskot fal. Brad Winters już nigdy nikogo nie skrzywdzi.
***
Spod domu Jenny odjechała karetka. Dwa wozy
policyjne blokowały wjazd. Jenna siedziała na szczycie
schodów, gdzie ratownik opatrywał jej ramię. Na
trawniku zgromadziła się grupka sąsiadów. Ktoś
podszedł po chwili i okrył Jennę narzutą.
Kiedy ich ujrzała, zaszlochała cicho. Pozwolili
ratownikowi dokończyć opatrunek, a potem usiedli obok
Jenny na schodach. Lexie uniosła twarz, żeby się
przekonać, czy z ciocią na pewno wszystko w porządku.
Na widok krwi wargi jej zadrżały.
- Nic mi nie jest - westchnęła Jenna i pociągnęła
nosem. - Założyli mi kilka szwów, to wszystko.
- Dlaczego płaczesz? - zapytała dziewczynka.
- Jestem taka szczęśliwa, że cię widzę, skarbie. Tak mi
przykro, że znów cię to spotkało. Wybacz mi.
- Widziałam mamusię - oświadczyła Lexie. Uratowała nas, prawda, panie Tanner?
Reid nie był w stanie się przyznać, że widział anioła. Z
drugiej strony, nie mógł zaprzeczyć. Zrezygnowany
pokiwał głową.
- To prawda. Pomogła nam się wspiąć.
- Wspiąć się? Gdzie? - zdumiała się Jenna.
- Na klif.
- Mój Boże, Reid, ja...
- Już po wszystkim, Jenno. Lexie jest bezpieczna.
- Mama się do mnie uśmiechnęła! - ciągnęła Le-xie,
nie zwracając uwagi na to, o czym mówią Reid
~ 307 ~
i Jenna. - Powiedziała, że zawsze będzie mnie kochała. I
żebym była szczęśliwa. Teraz poszła do nieba. Chciała się
tylko pożegnać.
Wargi Jenny zadrżały, a Reid poczuł pod powiekami
piekące łzy. Lexie straciła oboje rodziców, a jednak wciąż
wierzyła w niebo. To prawdziwy cud. Dziewczynka nagle
opadła z sił i ukryła twarz w kołnierzu swetra Reida.
- A Brad? - szepnęła ponad jej głową Jenna.
- To już koniec. Jesteście bezpieczne. Z ulgą
pokiwała głową.
- Każą mi jechać do szpitala...
- Jedziemy z tobą.
- Dziękuję. Chcę, żebyś był przy mnie. Lexie
najwyraźniej też.
- Nie mam zamiaru zostawiać was ani na chwilę.
Ścieżką nadchodził Joe. Twarz miał ponurą.
- Powiedziałeś Jennie, co się stało? - zapytał oględnie,
spoglądając na skuloną Lexie.
- Opowiem - odpowiedział tylko Reid.
- Muszę z wami pogadać, ale nie teraz. Jadę do
szpitala. Wolałbym, żebyście spali dziś gdzie indziej. Jak
rozumiem, twój szwagier włamał się do domu?
- Tak, przez okno sypialni Lexie. - Jenna odetchnęła. Tak mi przykro, że Brad zranił Colina. Czuję się okropnie.
Ściągnęłam tu tę bestię. To moja wina.
- Ależ skąd. Oficer Lynch był na służbie - odparł Joe. Zgłosił się dziś na ochotnika.
- Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze - szepnęła
Jenna.
- Ja także - przytaknął Joe. - Ja także.
Rozdział 23
Kara obudziła się znienacka i spojrzała na drugą
poduszkę. Była pusta. Colin ma nocną służbę. Zakręciło
jej się w głowie, lecz starała się jeszcze opanować.
Zasłony zafalowały lekko, choć okno było zamknięte.
I wtedy rozległ się dzwonek do drzwi.
Kara od razu wiedziała, że właśnie na to czekała, choć
nie było dla niej jasne, dlaczego.
W zasadzie bała się dowiedzieć.
Dzwonek rozbrzmiał ponownie i w tej samej chwili
ktoś niecierpliwie zastukał. Kara wstała z wysiłkiem,
narzuciła na ramiona szlafrok i powoli podeszła do drzwi.
Przez judasza zobaczyła bladą i poważną twarz Silveiry.
Drżącą dłonią sięgnęła do klamki.
- Co mu się stało? - zapytała bez wstępów.
- Został postrzelony, Karo. Jedzie już do szpitala.
Zawiozę cię.
- Wszystko będzie dobrze - oświadczyła niepewnym
głosem Kara. Musiało być dobrze. Nie było innego
wyjścia.
- Oczywiście - potwierdził Joe, lecz w jego wzroku
czaił się lęk.
- Jestem w ciąży. Colin musi wydobrzeć. Potrzebuję
go. Nie dam rady sama. Nie dam rady!
~ 309 ~
- Ubierz się, kochana.
Groza chwyciła Karę za serce, wiedziała jednak, że nie
może się załamać. Musi jak najprędzej dotrzeć do męża.
Musi w niego wierzyć. A on musi wydo-brzeć. Po prostu
musi.
***
Colina przetransportowano do szpitala helikopterem.
Kara siedziała w aucie Joego całkiem oszołomiona,
nieświadoma zamglonej drogi, czarnych sylwetek drzew
za oknem, błyskającego co chwilę światła latarni
morskiej. Modliła się żarliwie do Boga, do aniołów, w
które Colin tak wierzył, do wszystkich przodków, których
była w stanie sobie przypomnieć, i do całego
wszechświata. Targowała się, zaprzedawa-ła duszę, ciało i
całe życie. Żeby tylko przeżył.
Jakże mogłaby bez niego trwać? Przecież jest jej
mężem, miłością jej życia, kochankiem i najlepszym
przyjacielem. Z nim chce spędzić resztę swoich dni,
zestarzeć się przy jego boku. Colin jest ojcem jej dziecka!
Położyła obie dłonie na brzuchu. Zaniepokojone
maleństwo kręciło się bez ustanku. Ono także potrzebuje
Colina. Mieli być razem już na zawsze. Colin jest jej
pierwszą i ostatnią miłością. To nie może się tak
skończyć, nie teraz, nie bez ostrzeżenia. Nie jest na to
gotowa. Nigdy nie będzie.
Łzy pociekły jej po policzkach. Nie zauważyła nawet,
że Joe wcisnął jej w dłoń chusteczkę. Otarła oczy. Musi
być silna. Słyszała w głowie spokojny głos Colina,
powtarzający jej, że wszystko będzie dobrze, żeby się nie
martwiła. Że musi wierzyć.
Kiedy przyjechali do szpitala, Joe wziął ją pod rękę i
zaprowadził do poczekalni. Siedziało tam dwóch
policjantów w cywilu. Nie byli na służbie, mimo to przy-
~ 310 ~
jechali do szpitala najszybciej jak mogli. Chwycili ją w
ramiona i zasypali uspokajającymi słowami, lecz Kara nie
czuła niczego poza otępiającym bólem. Ktoś posadził ją w
fotelu. Ktoś powiedział, że Colin jest na chirurgii i doktor
przyjdzie do nich, gdy tylko będzie po wszystkim.
Po wszystkim? Jeśli Colin nie przeżyje... Nawet nie
chciała o tym myśleć. To zbyt przerażające. Wbiła wzrok
w zegar i liczyła upływające minuty.
Zawsze gdy w nocy budziły ją koszmary, Colin brał ją
w ramiona, głaskał po głowie, całował i powtarzał, że
rano wszystko będzie już dobrze, że nawet nie będzie
pamiętała snu.
Marzyła o wschodzie słońca. Marzyła o zakończeniu
tego koszmaru. Niech ta noc się wreszcie skończy.
***
Jenna obejrzała szwy w lusterku i poszła do
poczekalni, gdzie odnalazła Reida i Lexie. Wiedziała, że
Colina przetransportowano do większego szpitala w
okolicy. Chciała tam pojechać jak najprędzej, lecz był
środek nocy i Lexie leciała z nóg. W zasadzie już zasnęła
na sofie. Reid poderwał się i podszedł do niej z trwogą w
oczach.
- Wszystko w porządku? Jak się czujesz? - Delikatnie
dotknął temblaka.
- W tej chwili nic nie czuję - odparła ze znużonym
uśmiechem. - Dostałam jakieś znieczulenie. Poza tym to
powierzchowna rana. Za wolno się schyliłam.
- To nie powinno było się wydarzyć. Powinienem był
być z tobą!
W jego głosie brzmiało poczucie winy.
- Przecież byłeś ze mną - przypomniała.
~ 311
- Za późno... Gdybym przyszedł wcześniej...
Położyła mu dłoń na wargach.
- Zamknij się, Reid. Nie zniosę dłużej twojego
sa-mooskarżania się. Nigdy nie byłeś za nas
odpowiedzialny. I przyszedłeś w samą porę. Uratowałeś
życie Lexie! Nigdy nie będę w stanie ci się za to
odwdzięczyć. - Zabrała dłoń z jego warg. - Dlaczego
przyszedłeś? Sądziłam, że tej nocy się nie spotkamy.
Reid odwrócił wzrok.
- Wyszedłem się przewietrzyć i znowu zobaczyłem tę
rudowłosą kobietę, która przypomina mi Allison. A
przynajmniej tak mi się zdawało. Poszedłem za nią i
zanim się obejrzałem, stałem już na twojej ulicy, a ona
zniknęła. Zobaczyłem Colina leżącego na ziemi i
domyśliłem się, że Brad jest u ciebie. Zdawało mi się, że
minęły wieki, zanim dobiegłem do drzwi.
- Chwycił ją nagle w ramiona i przycisnął do siebie.
- Kiedy wszedłem i zobaczyłem Brada z pistoletem...
- Reid zadygotał spazmatycznie. - Gdybym przybiegł
sekundę później, mógłby cię zabić.
- Ale pojawiłeś się w porę. Nic mi się nie stało.
Odsunął z jej twarzy kosmyki włosów.
- Przez następne kilka dni mógłbym wyłącznie gapić
się na ciebie, żeby się upewnić, że jesteś cała.
Uśmiechnęła się lekko.
- Nie wnoszę zastrzeżeń. - Odciągnęła go od Lexie i
zapytała szeptem: - Reid, co się stało na klifie? Co z
Bradem? Zginął?
- Kiedy ich dogoniłem, szamotali się tuż przy urwisku.
Lexie walczyła z Bradem jak dzika kotka, jednak w
pewnym momencie ześliznęła się z klifu. Brad chwycił ją
za nogę i spadł za nią. Zbocze ciągnie się jakieś sto
metrów, a potem opada pionowo w dół i kończy się
poszarpanymi skałami. Brad zdołał chwycić jakiś korzeń,
zanim spadli. - Reid przełknął ślinę.
~ 312 ~
- Zszedłem powoli, żeby ją złapać i wciągnąć na górę.
Powiedziałem mu, że to koniec. Że wszystko
o nim wiemy. Przez chwilę obawiałem się, że mi jej nie
odda, ale wtedy Lexie spojrzała na niego i zaczęła go
prosić słodkim głosem, żeby ją puścił. W jej oczach było
tyle nadziei, tyle wiary w niego, że po prostu musiał
postąpić właściwie. Najwyraźniej do niego dotarła.
Powiedział jej, że ją kocha. Że jest największym cudem w
jego życiu. I że przykro mu z powodu śmierci jej matki. Reid westchnął. - To Brad pomógł mi ją uratować. Mógł
zabrać ją ze sobą, ale coś nie pozwoliło mu zabić
własnego dziecka.
- Dzięki Bogu. Choć przyznaję, że nie mogę uwierzyć w
to, że zginął. Żałuję, że nie widziałam tego na własne
oczy. Chyba dopiero wtedy mogłabym czuć się
bezpiecznie.
- Nie ma go już - stanowczym tonem oznajmił Reid. Skoczył prosto na skały. Nie mógł tego przeżyć. Jestem
pewny, że rano policja zacznie szukać ciała.
- A co z tym aniołem, o którym wspomniała Lexie?
Wymyśliła go sobie?
Reid uśmiechnął się lekko.
- Rzeczywiście widziałem jakąś postać. Anioła
podobnego bardzo do Lexie. Był taki moment, kiedy
bałem się, że nie dam rady wspiąć się na klif. Ciągnąłem
Lexie po osypującym się piasku, nie mogłem utrzymać
równowagi. Kiedy zobaczyłem tę postać, poczułem
przypływ sił, jakby ktoś podał mi rękę. Jeśli chcesz,
możesz mi powiedzieć, że zwariowałem.
- Nie chcę. Chcę wierzyć, że Kelly jest szczęśliwa
i przebywa w lepszym świecie. A to, że Brad jednak ocalił
Lexie, może pomóc jej dorastać bez świadomości, że
ojciec był złym człowiekiem. Boję się, że mimo to będzie
całkowicie zagubiona.
~ 313 ~
- Pomożesz jej. Może nie będzie to łatwe i będzie
wymagało wiele czasu i jeszcze więcej miłości, ale Le-xie i
tak jest szczęściarą, że ma ciebie. Jesteś niezwykłą
kobietą, Jenno. - Zacisnął wargi. - Kiedy usłyszałem twój
krzyk, tak bardzo się bałem, że cię stracę, zanim...
- Zanim? - zapytała.
- Zanim zdążę ci powiedzieć, że cię kocham.
Jenna wstrzymała oddech.
- Ty się nie zakochujesz, pamiętasz?
- Owszem, pamiętam. - Reid wziął ją za rękę i splótł
palce z jej palcami. - Nie chciałem przychodzić do ciebie,
bo bałem się poddać tym emocjom. Chciałem móc po
prostu odejść bez żalu i bez smutku, ale tylko bym siebie
okłamywał. Już cię kochałem, nie chciałem tylko tego
przyznać. Ale teraz chcę. Życie jest takie krótkie, nie chcę
tracić ani sekundy więcej na bycie idiotą.
- Och... Reid... - Uśmiechnęła się przez łzy.
- Zwariowałam na twoim punkcie. Wiem, że to wszystko
stało się tak szybko, ale to najprawdziwsza prawda. Może
to przez Zatokę Aniołów. To tak, jakbyśmy byli sobie
przeznaczeni. Ty, Lexie i ja. Ona także cię kocha. I skoro
już wszystko wiesz, możemy postarać się zaprzyjaźniać
tak powoli, jak tylko potrzebujesz. Do niczego nie
musimy się spieszyć. Nawet nie musimy tu zostawać dodała z bólem serca.
- Jeśli chcesz wrócić do Waszyngtonu albo gdzie indziej,
jakoś to zorganizujemy. Wreszcie jestem wolna. Nie tylko
od Brada, ale też od ojca i jego wygórowanych oczekiwań.
Nie chcę więcej tak żyć. Chciałabym, żebyś i ty mógł być
wolny. Od poczucia winy. Od traumatycznej przeszłości.
Chcę, żebyś był szczęśliwy. Chcę, żebyśmy oboje byli
szczęśliwi.
Reid ujął jej twarz w dłonie.
~ 314 -
- Kiedy byłem mały, marzyłem tylko o rodzinie.
Żebym mógł kogoś kochać i żeby mnie ktoś kochał.
- Masz to.
- Całą resztę jakoś dopracujemy. Mamy mnóstwo
czasu - szepnął i ją pocałował.
Jenna oplotła mu szyję ramionami i przywarła do
Reida całym ciałem. Ten pocałunek miał trwać do końca
świata.
***
Kilka minut po siódmej Charlotte natknęła się na
Joego. Parę kroków dalej Kara Lynch w otoczeniu
rodziny i przyjaciół oczekiwała na relację o stanie Colina.
Charlotte chciała być pod ręką na wypadek, gdyby Kara
źle się poczuła.
- Hej - powiedziała ściszonym tonem. Joe
odwrócił się błyskawicznie.
- Jakieś wieści?
Pokręciła niechętnie głową, żałując, że musi go
rozczarować.
- Niestety, nie.
- Nieźle oberwał.
- To prawda.
- Nie powinienem był mu pozwolić na ten wczorajszy
patrol. Jenna ostrzegła mnie, że szwagier ją ściga i
czułem, że nadciągają kłopoty. Nie spodziewałem się
tylko, że nadciągną tak prędko.
- Jestem pewna, że zrobiłeś wszystko, żeby uniknąć
wypadku.
- Niestety, nie powiedziałem mu wszystkiego. Jestem
na siebie wściekły! - W oczach miał ból i gniew.
Charlotte chwyciła go za ramię.
- To twoja praca, Joe. I praca Colina. Znam go od
dziecka. Zawsze był gotów skoczyć w ogień, by ko-
~ 315 ~
goś uratować. Kiedy ktoś był zagrożony, rzucał się na
pomoc, choć był raczej cherlawym i wątłym dzieciakiem.
Uwielbiał grać bohatera.
- Mógł zginąć przeze mnie, Charlotte. - Joe w rozpaczy
potrząsnął głową. - Nie wiem, czy kiedykolwiek sobie
wybaczę. Ani czy Kara mi wybaczy. Jest w ciąży, do
cholery! Colin wciąż gadał o tym dzieciaku. Był w
siódmym niebie.
- Wiem. Zawsze przyjeżdża z Karą na wizyty. Jednak
staram się nie tracić nadziei. Ty także nie powinieneś.
- Próbuję, ale widziałem już tyle nieszczęść
dotykających niewinnych ludzi... Trudno mi być
optymistą.
- Wiem. Życie nie jest łatwe ani przyjemne. - Zamilkła,
jakby się nad czymś zastanawiała. - Joe? Czy to byłoby w
porządku, gdybym cię przytuliła?
Otworzył ramiona bez słowa. Zatopiła się w jego
objęciach na długą chwilę. O wiele za długą niż powinna,
ale nie umiała się od niego oderwać. Cierpiał, ona zaś
cierpiała, patrząc na to. W zasadzie powinna być przy
nim żona. Charlotte przez chwilę zastanawiała się, gdzie
jest Rachel, ostatecznie uznała jednak, że to nie jej
sprawa.
Wreszcie odsunęła się od niego z uśmiechem.
- Uważaj na siebie, Joe.
- Ty także, Charlotte.
- Będę. Do zobaczenia.
***
Zdawało się, że całe miasteczko zebrało się w szpitalnej
poczekalni. Jenna bała się, że Kara nie będzie chciała z
nią rozmawiać, jednak przyjechała także, chcąc wesprzeć
kobietę, która bezinteresownie ofiarowała jej przyjaźń i
pomoc.
~ 316 ~
Cała rodzina Murrayów stłoczyła się na korytarzu, a
także niemal wszyscy funkcjonariusze lokalnej policji.
Nie licząc innych mieszkańców Zatoki Aniołów. Kara
siedziała na sofie owinięta narzutą. Kiedy ujrzała w
tłumie twarz Jenny, przywołała ją gestem.
Reid uścisnął dłoń Jenny i lekko popchnął ją w
kierunku Kary. Jak automat przemaszerowała przez
poczekalnię, lawirując wśród znajomych i obcych.
Usiadła obok Kary, z bólem serca zauważając znużenie i
niezwykłą bladość jej twarzy. W oczach miała strach, ale
także nadzieję.
- Tak bardzo mi przykro, Karo - wyjąkała Jenna.
- Nie mogę się z tym pogodzić. Jak się czuje Colin?
- Usunęli mu kulę z głowy - odparła Kara. - Nie wiedzą
jeszcze, jakich dokonała spustoszeń ani w jakim stanie się
ocknie, ale tymczasem pewnie jeszcze pośpi. Wreszcie
może trochę odpocząć - dodała, uśmiechając się przez łzy.
- Colin nigdy nie bral urlopu. Zawsze się spieszył i
próbował zrobić zbyt wiele rzeczy na raz. - Zacięła się na
chwilę i odetchnęła.
- Wciąż mam nadzieję, bo... bo muszę ją mieć. I wcale
nie chcę cię winić.
- Niestety, nie możesz winić nikogo innego.
- A co powiesz o facecie, który postrzelił mojego
męża? Słyszałam, że zginął, i cieszę się z tego.
- Ja także - westchnęła Jenna. Ciało Brada znaleziono
na skalach tuż po wschodzie słońca. Jej koszmar wreszcie
się skończył.
- Joe opowiedział mi oględnie, przez co przeszły-ście
ty i Lexie - ciągnęła Kara. - Cieszę się, że jesteście
bezpieczne. Widziałam, że czegoś się obawiasz i chciałam
ci pomóc, ale nie mogłam się narzucać.
- Bardzo mi pomogłaś. Obdarzyłaś mnie przyjaźnią i
zaufaniem. To bardzo wiele dla mnie znaczy.
- I co teraz? Zostaniesz z nami w Zatoce Aniołów?
~ 317 ~
- Jeszcze nie wiem. Myślę, że na pewno przez jakiś
czas. Mam ci tak wiele do opowiedzenia, ale chwila nie
jest na to odpowiednia.
- Ależ przeciwnie, nie mam nic do roboty
- uśmiechnęła się Kara. - Chętnie z tobą porozmawiam.
- Cóż... Krótko mówiąc, wydaje mi się, że nie
przyjechałyśmy tu z Lexie przypadkowo. Znalazłam w
piwnicy pamiętnik Rose Littleton, z którego wynika ni
mniej, ni więcej, tylko że jestem jej wnuczką. Lexie ma
znamię nad kostką... Pocałunek anioła. Takie samo jak
Rose i inne krewne...
- ...Gabrielli! - dokończyła podekscytowana Kara.
- Och, mój Boże! To niewiarygodne! Nie mogę się
doczekać, kiedy powiem Colinowi, że ocalił życie dziecka
Gabrielli! Tak jakby historia zatoczyła pełne koło. Wiesz,
że anioły pojawiły się chwilę po twoim przyjeździe do
miasteczka? Jakby wiedziały, że potrzebuje ich Lexie,
dziecko aniołów. Że przyjechała tu, by mogły ją uratować.
- Uśmiechnęła się nieśmiało. - Gadam jak Colin, prawda?
Cała ta anielska gadanina zawsze mnie irytowała.
Mogłabym przysiąc, że powiedziałby: „To nie gadanina,
Karo. Po prostu musisz w to uwierzyć". I to właśnie
zamierzam zrobić. Zamierzam wierzyć z całych sił.
- Świetny plan.
Kara zerknęła na Reida.
- Ach, więc to tak. Znalazłaś w Zatoce Aniołów nie
tylko schronienie i historię rodzinną. Znalazłaś coś
jeszcze.
- Masz rację - zgodziła się Jenna. - Znalazłam miłość.
Kara złapała ją za ręce.
- I tylko to się liczy. Miłość. Nie pozwolisz mi o tym
zapomnieć, dobrze? Bo czuję, że w najbliższym czasie
~ 318 ~
będę potrzebowała kogoś, kto będzie mi o tym
przypominał.
- Nie pozwolę ci zapomnieć - przyrzekła Jenna,
ściskając dłonie Kary. - Colin także będzie ci o tym
przypominał.
- Będę o niego walczyć. Będę walczyć o nas - z mocą
oświadczyła Kara.
- Wiem, kochana. I my wszyscy będziemy walczyć
razem z tobą. - Jenna rozejrzała się po zatłoczonej
poczekalni. - Zatoka Aniołów troszczy się o swoich
mieszkańców, a oni troszczą się o siebie nawzajem.

Podobne dokumenty