Untitled - Doci.pl
Transkrypt
Untitled - Doci.pl
Rozdział 1 Jenna Davies z ociąganiem wyszła ze sklepu i ruszyła mroczną uliczką w stronę przystani, nad którą kłębiły się tumany gęstej białej mgły znad Pacyfiku. Poczuła, jak wilgotna mgiełka oblepia jej twarz. Gdyby nie potrzebowała mleka na śniadanie dla Lexie, nie wyciągałaby młodej z ciepłego, przytulnego domu. Z drugiej jednak strony, nie mogła zostawić siedmiolatki samej. Jenna uwielbiała ustronną i cichą Zatokę Aniołów, położoną na skalistym kalifornijskim wybrzeżu, choć musiała przyznać, że od czasu do czasu odosobnienie działało jej na nerwy. Słyszała wprawdzie dźwięki muzyki dobiegające z pubu Murraya, obleganego zarówno przez miejscowych, jak i przez turystów, lecz nie licząc tego, dzielnica wydawała się wymarła. W ciągu dnia niedaleka marina tętniła życiem, teraz jednak kołyszące się na wodzie jachty nabierały dziwacznych kształtów i barw. Jenną wstrząsnął dreszcz. W duchu napomniała się surowo, nie chcąc dopuścić do głosu wybujałej fantazji, lecz feeria drżących w mroku ulicznych świateł działała na jej niekorzyść. Nie pomagała też nagła myśl, że gdyby nawet ktoś je śledził, pewnie by w ogóle nie zauważyła. Choć dokładnie pozacierała za sobą ślady, w głębi serca wcale nie czuła się bezpieczna. Zastanawiała się czasem, czy kiedykolwiek jeszcze tak się poczuje. ~4~ Zatoka Aniołów stała się jej domem. Po dwóch miesiącach nawet Lexie zaczynała się powoli przyzwyczajać. Jenna spokojnie była w stanie utrzymać się z prywatnych lekcji gry na fortepianie, Lexie skończyła pierwszą klasę, a od przyszłego tygodnia szła na szkolne półkolonie. Wprawdzie wciąż dręczyły ją koszmary, jednak w ciągu dnia nie była już tak przerażona. Nie miały powodów do zdenerwowania. Mimo to Jenna mocniej ścisnęła dłoń Lexie i pociągnęła dziewczynkę w stronę samochodu. Lexie zatrzymała się raptownie, wskazując palcem na nabrzeże. - O, rany, zobacz! Anioł! Jenna westchnęła. Lexie miała fioła na punkcie aniołów, odkąd tuż po przeprowadzce usłyszała historię o zatopionym statku i aniołach pilnujących zatoki. Co gorsza, znalazła na YouTube filmik ukazujący świetliste postaci kołyszące się nad wodą i dziwne symbole pojawiające się na skalistym wybrzeżu. Filmik wywołał prawdziwą sensację w Internecie i ściągnął do miasteczka tłumy turystów. Akurat na czas letniego festynu, który miał się uroczyście rozpocząć następnego dnia. Jenna zamierzała powiedzieć młodej, że buja w obłokach, gdy jej wzrok przykuła otulona cieniem postać majacząca na krawędzi molo. Zdawało się, że to kobieta w długiej sukni. Jej długie blond włosy powiewały na wietrze. Usiadła na barierce i kołysząc nogami, wpatrywała się w wodę. Serce Jenny zaczęło gwałtownie bić. Piękne blond włosy przypomniały jej nagle Kelly. To jednak nie mogła być Kelly. To był ktoś inny. Ktoś bardzo nieostrożny. ~6 ~ Kobieta ześliznęła się z barierki i stanęła na wąziutkiej deseczce obrzeżającej molo. Przed nią była już tylko woda. Trzymając się barierki, uniosła twarz do nieba, jakby w cichej modlitwie. - Ona zaraz odfrunie - szepnęła Lexie. - Myślisz, że uleci do nieba? - To nie anioł - wycedziła Jenna, otwierając drzwi auta i pakując torby z zakupami na tylne siedzenie. Cholera! Nie miała najmniejszej ochoty pakować się w kolejną kabałę, lecz w pobliżu nie było nikogo innego. Gdy zerknęła ku nabrzeżu, stwierdziła, że kobieta chwieje się niebezpiecznie. - Chodźmy się z nią przywitać. Upewnijmy się, że wszystko w porządku. - Chwyciwszy dłoń Lexie, Jenna ruszyła prędko w stronę molo. Wiatr wyciskał jej łzy z oczu. Ze wszystkich sił tłumiła gwałtowną ochotę, by odwrócić się na pięcie i odjechać z piskiem opon. To nie była jej sprawa. Nie powinna się wtrącać. Mogą z tego wyniknąć same kłopoty. Przestraszona i zła, szła jednak po skrzypiących deskach molo. - Halo! - wykrzyknęła. - Co pani tam robi? Wszystko w porządku? Kobieta nie odpowiedziała. Ponownie spojrzała w niebo i puściła barierkę. Powoli wyciągnęła przed siebie ręce, po czym krzyknęła przeszywająco i skoczyła. W uszach Jenny zaszumiała adrenalina. Błyskawicznie zrzuciła płaszcz i buty. - Nie ruszaj się stąd, Lexie! Nawet nie drgnij! Nie podchodź do barierki! - Co robisz? Nie zostawiaj mnie! - pisnęła Lexie. W jej oczach zalśniły łzy przerażenia. Kurczowo chwyciła Jennę za rękę. Jenna uklękła. - Zaraz wrócę, kochanie. Muszę ją uratować. Widzisz, że nikogo tu nie ma. - Jezu, jak bardzo by chciała, by ktoś się pojawił. Jednak nawet krzyk dziewczyny nie przywabił nikogo. Delikatnie odwinęła palce Lexie ze swojej dłoni i wystukawszy numer alarmowy, wręczyła jej komórkę. Kiedy ktoś odbierze, powiedz, że jesteś na molo i że w wodzie jest jakaś pani, rozumiesz? Lexie pokiwała głową. - I nie ruszaj się stąd - powtórzyła Jenna. - Proszę, stój dokładnie w tym miejscu. Serce prawie rozsadziło jej żebra, gdy biegła i przeskakiwała przez barierkę. Spojrzała w dół i poczuła strach. Nie była doskonałą pływaczką. Słyszała, jak Lexie krzyczy do telefonu, lecz pomoc na pewno nie nadjedzie o czasie. Kobieta o jasnych włosach znikała już pod powierzchnią ciemnej wody. Jenna wstrzymała oddech i skoczyła. Gdy wpadła do wody, lodowate fale prawie wypchnęły jej powietrze z płuc. Mokre ubranie ciągnęło ją w stronę dna. Zdawało jej się, że zanim wypłynęła na powierzchnię, minęły wieki. Odetchnęła głęboko, wpatrując się w wodę w poszukiwaniu samobójczyni. Było już ciemno, a silny prąd znosił ją pod molo. Czyżby skoczyła za późno? Wreszcie ujrzała strużkę bąbelków i majaczącą w toni dłoń. Zanurkowała prędko, chwytając kobietę za włosy, a po chwili za ramię. Tonąca szamotała się i wyrywała, lecz Jenna trzymała ją mocno, ciągnąc z całych sił, aż wreszcie dopłynęła na powierzchnię. Kobieta zakasłała i zamrugała gwałtownie. Oczy miała szalone. - Już dobrze. Wszystko będzie dobrze - wymamrotała Jenna, jednak ocalona osłabła, zamknęła oczy i zaczęła się wysuwać z jej ramion. Przytrzymując ją pod pachą, Jenna z trudem płynęła w stronę drabiny na molo. Prąd był bardzo silny, a woda zdawała się coraz zimniejsza. A jeśli nie zdoła dopłynąć? Znienawidzone frazy krążyły jej po głowie jak zgrany refren: „Jesteś beznadziejna. Choćbyś nie wiadomo co zrobiła, nigdy ci się nic nie uda. Zawsze będzie klapa. Totalna porażka". Odepchnęła od siebie natarczywe głosy. Nie podda się! Dopłynie! Nie może się poddać! Na dźwięk syren poczuła nowe siły i mocniej zagarnęła wodę ramieniem. Na pewno da radę. Zanim dotarła do drabiny, usłyszała dudniące kroki. Chwyciła najniższy szczebelek, gdy zza krawędzi mola wynurzyła się głowa strażaka. Zbiegł prędko po drabinie i wyjął nieprzytomną kobietę z objęć Jenny. Kiedy wdrapał się z nią na górę, kolejny strażak zszedł, by pomóc Jennie wyjść z wody. Była mu za to niezwykle wdzięczna. Czuła się kompletnie wyczerpana, nogi miała jak z waty. Padła na kolana na deski mola i nie mogła się ruszyć. Lexie rzuciła jej się w ramiona, szlochając głośno. - Już dobrze, kochanie - wyszeptała Jenna, głaszcząc dziewczynkę po plecach. - Świetnie się spisałaś. Jestem z ciebie bardzo dumna. - Lexie trzęsła się od płaczu. - No, już dobrze, skarbie. Wszystko dobrze. Wreszcie dziewczynka podniosła głowę. Policzki miała mokre od łez. Jenna poczuła ucisk w sercu. Za nic w świecie nie chciała straszyć Lexie, która i tak zaznała wystarczająco wiele strachu w życiu. - Myślałam, że nie wrócisz - zaszlochała rozdzierająco dziewczynka. - Nigdy cię nie zostawię, Lexie. Przenigdy. Lexie przez chwilę wpatrywała się w nią z powagą, wreszcie pokiwała głową. ~8~ - Dobrze - powiedziała, ocierając rękawem łzy z twarzy. - Dlaczego anioł nie odfrunął? - To nie anioł, kochanie. - Jenna zerknęła na leżącą na molo dziewczynę. Kasłała właśnie, wypluwając morską wodę. Żyła. Okazało się, że jest znacznie młodsza, niż Jenna myślała. Wyglądała na szesnaście--siedemnaście lat. Długie jasne włosy mokrymi pasmami opadały jej na blade policzki. Powoli otworzyła oczy i zamarła ze zdziwienia. Czy zdaje sobie sprawę, że otarła się o śmierć? Dlaczego, na Boga, miałaby chcieć umrzeć? Jenna odwróciła wzrok i dostrzegła zbliżającego się komendanta policji. Joe Silveira wpadł jej kilka razy w oko, gdy krążył po mieście. Zbliżał się do czterdziestki i uchodził za niezwykle skutecznego, błyskotliwego i bystrego detektywa. Z tej właśnie przyczyny Jenna starannie unikała rozmów z nim. Jej celem było ukrycie, a nie odkrycie się. Niestety, popełniła błąd. - Proszę się owinąć - zaproponował bez wstępów policjant i podał koc. - Zapewne trzęsie się pani z zimna. - Dziękuję - mruknęła Jenna, wstając z kolan i owijając się kocem. Przeszył ją dreszcz. Musi jak najprędzej wrócić do domu i wziąć gorącą kąpiel. I zejść z oczu policjantom. - Jestem komendant Silveira. Chyba jeszcze nie mieliśmy okazji się poznać, choć kilka razy widziałem panią w kawiarni. - Jenna Davies. To moja córka, Lexie. Policjant uśmiechnął się przelotnie do Lexie. - Może zawiozę panią do szpitala? Doktor na dyżurze powinien panią obejrzeć. Mowy nie ma. Jenna zadrżała na myśl o stertach formularzy do wypełnienia. ~9~ - Nie, dziękuję. Wszystko w porządku - odparła prędko. - Potrzebuję jedynie gorącej kąpieli. - Jest pani pewna? - Jak najbardziej. - No dobrze. Nie chciałbym pani przetrzymywać, jednak muszę się dowiedzieć, co się tutaj wydarzyło. - Wyszłyśmy z Lexie ze sklepu i zobaczyłyśmy dziewczynę wspinającą się na barierkę mola. Kiedy skoczyła do wody, ja skoczyłam za nią, to wszystko. - Jest pani bardzo dzielna - odparł komendant. Jestem pod wrażeniem. Jenna za nic w świecie nie chciała robić wrażenia na policjancie. Wolałaby, żeby nigdy nie zwrócił na nią uwagi. Jednak było już za późno na żale. - Zrobiłam to, co zrobiłby każdy, będąc na moim miejscu - odrzekła, wzruszając ramionami. - Szczerze w to wątpię. Czy zna pani tę dziewczynę? - Nigdy wcześniej jej nie spotkałam. - Ja również - westchnął Silveira, rzucając uważne spojrzenie na dziewczynę na noszach. - A znam wszystkie nastolatki z tej okolicy. Twierdzi więc pani, że skoczyła. Nie spadła? To nie był wypadek? Jenna pokręciła głową. - Moim zdaniem celowo przeszła na drugą stronę barierki i skoczyła. Mam nadzieję, że nic jej się nie stało. - Uratowała jej pani życie. - Komendant spojrzał na Jennę z ukosa. - Mówiła coś, gdy wyciągnęła ją pani na powierzchnię? Jenna ponownie pokręciła głową. - Nie. Czy mogę już iść? - Wręczyła policjantowi przemoczony koc. Schyliła się po własny płaszcz i buty. - Oczywiście. Być może rano będę chciał zadać pani więcej pytań. Mam nadzieję, że to nie będzie kłopot. ~ 10 ~ - Powiedziałam już wszystko. To stało się bardzo szybko. Komendant Silveira pokiwał głową. - Proszę na siebie uważać. - Dziękuję - kiwnęła głową Jenna. Chwyciła Lexie za rękę i prędko ominęła gromadzący się przy molo tłumek. Słyszała, jak ktoś ją woła, lecz szła z uporem przed siebie. Zdołała właśnie zapakować Lexie do auta, gdy oślepił ją błysk flesza. Prędko uniosła dłoń do twarzy, jednak ktoś zdołał zrobić jeszcze jedno zdjęcie. Jenna wrzuciła na tylne siedzenie płaszcz i buty, i tłumiąc wściekłość odwróciła się do nieznajomego. - Co pan, do cholery, wyprawia? Dlaczego mnie pan fotografuje? Na krótką chwilę strach odebrał jej mowę. Była przekonana, że ją wytropili. - Ocaliła pani życie tej dziewczynie - odparł beztrosko mężczyzna. - Jest pani bohaterką dnia. Jenna zmrużyła oczy. W mroku dostrzegła jedynie, że jest to młody mężczyzna o szerokich ramionach i ciemnych włosach układających się w fale. Miał na sobie dżinsy i ciemną kurtkę narzuconą na czarny T-shirt. - Kim pan jest? Nie pracuje pan dla „Dziennika Zatoki Aniołów". Lokalny dziennikarz miał sześćdziesiąt lat i nosił wdzięczne imię Gladys. - Jestem Reid Tanner. Nie pracuję dla „Dziennika", przyjechałem tu w poszukiwaniu aniołów - wyznał. Powinna była się domyślić. - Nie znajdzie ich pan tutaj. - Szkoda. Więc jak się pani nazywa? - To nie pańska sprawa - prychnęła Jenna. Zanim zdążył zareagować, wyrwała mu z ręki aparat, wskoczyła do samochodu i zamknęła za sobą drzwi. - 11 ~ - Hej, to mój aparat! - wykrzyknął, stukając w szybę. Jenna zignorowała go, majstrując przy pokrętłach i przyciskach ewidentnie drogiej lustrzanki. - Co ty wyprawiasz? Dlaczego zabrałaś mu aparat? - przeraziła się Lexie. - On... on... on się złości - zająknęła się. - Wszystko w porządku, skarbie. Niegrzecznie jest robić zdjęcia nieznajomym, zwłaszcza gdy są... przemoczeni. - Skasowała ostatnie dwa zdjęcia, uchyliła szybę i wystawiła aparat. - Pani jest szalona - pokręcił głową nieznajomy. - Przecież znów mogę zrobić pani zdjęcie. - Ale już nie dziś. - Nie troszcząc się o zamykanie szyby, ruszyła z piskiem opon. We wstecznym lusterku widziała, że Reid Tanner patrzy za nią, kręcąc z niedowierzaniem głową. Poczuła wstyd i lęk. Niepotrzebnie rzuciła mu wyzwanie. Jednak cóż innego mogła zrobić? Nie mogła dopuścić do tego, by jej zdjęcie ukazało się w gazecie! Miała nadzieję, że Tanner wróci skąd przyszedł i zapomni, że kiedykolwiek ją widział. W przeciwnym razie będą musiały znów uciekać. * * * Reid wpatrywał się w znikające światła samochodu. Czuł się, jakby właśnie się obudził z długiego, bardzo głębokiego snu. Ostatnie jedenaście miesięcy spędził jak w malignie, w korowodzie identycznych, bezbarwnych dni i tygodni, starając się nie myśleć i nie pamiętać. Od czasu do czasu korzystał z niepisanej umowy ze „Spotlight Magazine" i wysyłał im krótkie materiały, by zarobić trochę kasy na bieżące wydatki i nie palić za sobą mostów, w razie gdyby kiedyś chciał wrócić do pracy, która była niegdyś jego obsesją. ~ 12 ~ Gdy skończył studia i dostał pracę w „New York Timesie", spodziewał się, że dwanaście lat później będzie publikował wyłącznie artykuły polityczne dotyczące sytuacji w kraju i na świecie, nie zaś śmieci o jakichś aniołach. Jednak tak bardzo się zapamiętał w poszukiwaniu prawdy i sprawiedliwości, że stał się ślepy na konsekwencje. Dla dobrej historii gotów był na wszystko, lecz niestety, za tę dociekliwość zapłacił nie on sam, a jego dobra przyjaciółka. Gdy ogarniał go mrok nocy i nie był w stanie bronić się przed wspomnieniami, wciąż widział jej drobną sylwetkę na bruku. Słyszał szlochy w tłumie gapiów i widział oskarżenia w tak wielu spojrzeniach. Nikt nie powiedział mu wprost: „To twoja wina", ale też nikt nie musiał tego robić. Własne serce i sumienie nie przestawały go oskarżać i wątpił, by kiedykolwiek był w stanie złagodzić ból i wstyd. Przez niemal rok każdego wieczora upijał się do nieprzytomności, niestety, jakaś część umysłu zawsze pozostawała trzeźwa. Reid powlókł się powoli do Murraya. Był w drodze do pubu, gdy usłyszał strażackie syreny przy molo i ruszył w ich kierunku. Przyzwyczajenie jest jednak drugą naturą człowieka, a w zasadzie od dziecka śledził karetki i wozy policyjne. W okolicy, w której się wychował, policyjne syreny nie były niczym niezwykłym. Wciąż pamiętał błyski świateł na suficie swojego pokoju, gdy budził się w środku nocy i po cichu podchodził do okna, podglądając, którego z sąsiadów tym razem aresztują. Reid odetchnął głęboko, powtarzając w duchu mantrę: „Nie spoglądaj w przeszłość, nie martw się przyszłością i miej wszystko w nosie". I cóż z tego, że odbył interesującą rozmowę z nieznajomą? Nie przyjechał tu po to, by się ekscytować nieudanym samobójstwem ani tym bardziej dzielną bohaterką. Powinien się skupić na filmiku z Internetu, który wstrząsnął opinią publiczną i znalezieniu dowodów na to, że anioły wcale nie istnieją. Bo przecież nie istnieją. Nie spotkał ich w wąskich uliczkach Zatoki Aniołów. Czyżby? Wspomnienie płomiennookiej, przemoczonej brunetki z trudem hamującej wybuch wściekłości nagle stanęło mu przed oczami. Wskoczyła bez wahania do lodowatej wody, by uratować życie nieznajomej dziewczyny. Co to za kobieta? Do diabła, może jest aniołem? Aniołem, który coś ukrywa. Poczuł nagłe dreszcz ciekawości. Nie zamierzał się jej poddawać. Skończył już z poszukiwaniem prawdy, sprawiedliwości i prawości, która pokona całe zło tego świata. Nie zamierza jej śledzić. Nic z tego. A przynajmniej już nie dzisiaj... Rozdział 2 Szpital Redwood stał na urwisku, skryty w gęstym sekwojowym lesie. Lekarze zajmowali się jedynie udzielaniem pierwszej pomocy i profilaktyką, zaś wszelkie poważniejsze przypadki odsyłano do kliniki Najświętszej Marii, niecałe pięćdziesiąt kilometrów dalej. Dyżurująca w szpitalu ginekolog Charlotte Adams zwykle miała do czynienia z uśmiechniętymi ciężarnymi pacjentkami. Dziewczyna, która poprzedniego dnia usiłowała popełnić samobójstwo, niestety nie należała do tej kategorii. Charlotte po cichu weszła do pokoju. Dziewczyna spała. Gdy tylko przywiozło ją pogotowie, wezwano lekarza, który dokładnie zbadał niedoszłą samobójczynię. W karetce miotała się strasznie i co chwilę pytała, czy z dzieckiem wszystko w porządku, wreszcie jednak zapadła w głęboki sen i nie obudziła się aż do tej pory. Przed chwilą wybiła dziewiąta rano. We krwi dziewczyny nie znaleziono śladów narkotyków ani leków. Nic nie tłumaczyło jej nieprzerwanego snu, nie licząc wyczerpania i stresu. Charlotte sprawdziła na karcie wpisy pielęgniarek. Wszystko było w porządku. Dziewczyna miała jasne, długie włosy. Była bardzo blada i chuda, nie licząc delikatnie zaokrąglonego brzuszka. Charlotte delikatnie dotknęła nadgarstka ~ 15 ~ dziewczyny i zmierzyła jej puls. Rytm serca przyspieszył nieco i pacjentka zamrugała powiekami. Czyżby tylko udawała, że śpi? Pewnie jest przerażona, zawstydzona i bardzo, bardzo osamotniona. Nie miała przy sobie dokumentów i jak dotąd nikt się o nią nie dowiadywał. Choć samo miasteczko było raczej niewielkie, jednak w otaczających je górach mieszkało sporo rodzin. Być może jeszcze nie zauważyli, że zniknęła. A może ją wyrzucili? Może to dlatego chciała się zabić? Charlotte odetchnęła głęboko, żeby odepchnąć od siebie złe wspomnienia, jednak za każdym razem, gdy patrzyła na dziewczynę, wracały do niej z całą wyrazistością. Test ciążowy, który zrobiła w łazience u najlepszej przyjaciółki. Groza i zawód wymalowane na twarzy matki, kiedy wreszcie musiała jej wyznać prawdę. Potem ta straszna droga do szpitala... Była zbyt młoda i słaba, by sobie z tym wszystkim poradzić. Wciąż się zastanawiała, czy śpiąca dziewczyna czuje się tak samo. - Wszystko w porządku - szepnęła Charlotte. Możesz się obudzić. Jesteś bezpieczna. Przez chwilę nie było żadnej reakcji, lecz wreszcie dziewczyna uniosła powieki. W złotobrązowych oczach Charlotte dojrzała dziecięcą niewinność i bardzo dojrzały strach o przyszłość. - Nazywam się Charlotte Adams, jestem lekarzem. Znajdujesz się w szpitalu Redwood. Pamiętasz, co się wydarzyło? Dziewczyna zawahała się. Po chwili zapytała zachrypniętym głosem: - Dlaczego nie pozwoliła mi umrzeć? - Jak się nazywasz? - zapytała Charlotte, prędko odsuwając temat samobójstwa. ~ 16 ~ Dziewczyna wbita w nią niepewne spojrzenie. - Możesz mi powiedzieć - łagodnie nalegała Charlotte. Pacjentka pokręciła odmownie głową. - Ktoś się na pewno o ciebie zamartwia. - Nie - burknęła bezbarwnym tonem dziewczyna. - A twoi rodzice? - Muszę stąd iść. Gdzie są moje rzeczy? Charlotte mogła jej powiedzieć, że nigdzie nie pójdzie, ponieważ zgodnie z prawem szpital musi przetrzymać każdego niedoszłego samobójcę przez siedemdziesiąt dwie godziny albo dopóki nie wypisze go psychiatra. Wolała jednak wyrazić to łagodniej: - Musisz odpocząć i nabrać sił, a ja powinnam przebadać twoje maleństwo. Muszę się upewnić, że wszytko z nim w porządku. Wyglądasz na okolice szesnastego tygodnia - ciągnęła Charlotte. - Mam nadzieję, że mdłości już ustąpiły? Jestem położnikiem. Zawodowo zajmuję się maleństwami, potrafię też dbać o ich mamy. - Umilkła na chwilę. - Naprawdę byłoby mi łatwiej zwracać się do ciebie po imieniu. Dziewczyna skubała brzeg koca i dopiero po kilku minutach podniosła wzrok. - Proszę do mnie mówić: Annie. Charlotte się uśmiechnęła. - Dobrze, Annie. Czy byłaś u lekarza, gdy domyśliłaś się, że jesteś w ciąży? - Nie. - Chciałabym zrobić ci badanie USG. Zajrzymy do twojego maluszka i spróbujemy określić datę rozwiązania. - Czy to boli? - Ani trochę. - W porządku. - Annie przygryzła wargę. - Jestem trochę głodna. ~ 17 ~ - Znakomicie. Przyślę do ciebie pielęgniarkę ze śniadaniem. Zrobię wszystko, by ci pomóc, Annie. Powiesz mi, ile masz lat? - Osiemnaście. Nie wyglądała na tyle, ale wcale nie musiała kłamać. Nie zawahała się nawet na ułamek sekundy. - Czy policja znów tu przyjedzie? - zapytała Annie. - Tak. Bardzo się o ciebie martwią. Będą się chcieli upewnić, że wszystko z tobą w porządku. - Mogłaby pani powiedzieć im, że w porządku, żeby sobie poszli? - W głosie Annie zabrzmiała delikatna nuta południowego akcentu. - A jest w porządku? - zapytała Charlotte. Annie westchnęła. - Musiałam to zrobić. Musiałam sprawdzić, czy anioły mnie uratują, czy jestem tego warta. Uratowały mnie. Więc wszystko jest w porządku. To nie anioły ocaliły Annie. Gdyby ktoś nie zobaczył, że skacze i nie rzucił się za nią do wody, byłoby już po niej. Ale to nie była dyskusja na teraz. - Jestem pewna, że ktoś się o ciebie zamartwia, Annie. Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła? - Nie, proszę nikomu nie mówić, że tu jestem! wykrzyknęła Annie z przerażeniem. - Proszę mi obiecać! - Teraz odpocznij, skarbie. - Charlotte poklepała ją uspokajająco po dłoni. - Zaraz przyślę do ciebie kogoś ze śniadaniem. Charlotte cicho zamknęła za sobą drzwi i ruszyła ku dyżurce pielęgniarek. Na widok stojącego przy drzwiach komendanta jej serce gwałtownie przyspieszyło. Joe Silveira był wysoki, smagły i niezwykle przystojny. Cerę miał oliwkową i kruczoczarne włosy opadające na orzechowe oczy. Wzdychały do niego całe zastępy okolicznych panien, lecz komendant był ~ 18 ~ żonaty. A przynajmniej tak głosiła plotka, gdyż jego żony nikt nigdy nie widział. - Komendancie. - Charlotte skinęła lekko głową, starając się zignorować wypływające na policzki rumieńce. Podrywanie żonatego mężczyzny nie było w jej stylu. W zasadzie nie było w jej stylu podrywanie kogokolwiek. - Pani doktor - odezwał się ciepłym głosem. - Dość długo się nie widzieliśmy. - Od dnia, w którym przyjął pan poród na szosie. - Nigdy bym tego nie dokonał, gdyby nie mówiła pani do mnie przez cały czas przez telefon. Mam zresztą nadzieję, że to doświadczenie nigdy więcej mi się nie przyda. Zostawię tę dziedzinę pani. - Zamilkł na chwilę, wskazując głową na drzwi izolatki. - Jak się miewa nasza dziewczynka? - Obudziła się i powiedziała, że mogę się do niej zwracać: „Annie", ale nie wiem, czy naprawdę ma tak na imię. - Ma. Znaleźliśmy przy molo jej rower i plecak. Nazywa się Annie Dupont i zgodnie z danymi na legitymacji szkolnej ma osiemnaście lat. Choć w legitymacji brakuje pieczątek z ostatnich kilku lat. Jej rodzina mieszka wysoko w górach i najwyraźniej uczyli ją w domu. - Skontaktował się pan z jej rodzicami? - Jeszcze nie. Wysłałem oficera w góry, ale na miejscu zameldowania znalazł jedynie opuszczoną chatę. Sądzi pani, że Annie poda mi aktualny adres? - Nie ma szans - wyznała szczerze Charlotte. - Błagała, żebym jej obiecała, że nikomu nie powiem, gdzie jest. Jest przerażona. Jeśli będzie pan na nią naciskał, ucieknie ze szpitala, a naprawdę musi dojść do siebie. To jeszcze dziewczynka, bardzo wrażliwa i w dodatku w ciąży. Chcę jej dać poczucie bezpie- czeństwa i pomóc wyjść z tego kryzysu. Chcę też, by nasz psychiatra, doktor Raymond, spokojnie z nią porozmawiał, ale przyjdzie dopiero po południu. Czy może pan zaniechać rozmowy z Annie, przynajmniej dziś? - Skończyła już osiemnaście łat, chyba mogę się wstrzymać. Wyznała pani, dlaczego skoczyła? - Chciała sprawdzić, czy uratują ją anioły... - Cholerny film! - Joe wykrzywił wargi z niesmakiem. - Ściąga tu wszystkich wariatów z okolicy. - Rozumiem, że nie wierzy pan, że anioły rzeźbią przesłania na skałach nabrzeża? - Jestem przekonany, że ktoś to robi i używa historyjki z aniołami jako przykrywki. - Wiesz, Joe... to znaczy, komendancie... - Proszę, mów mi, Joe. Charlotte odchrząknęła, przestępując z nogi na nogę pod jego czujnym spojrzeniem. Czy naprawdę musiał się tak do niej uśmiechać? Z wysiłkiem skupiła się na treści rozmowy. - Urodziłam się tutaj i wiem, że legendy o aniołach nie da się tak łatwo wykorzenić. W okolicy zawsze zdarzały się wypadki niemożliwe do wytłumaczenia. Dobre i złe. Kurczę, po co w ogóle się odzywała. Znowu wyjdzie na idiotkę. Joe utkwił wzrok w jej twarzy. - Brzmi to niesłychanie tajemniczo, Charlotte. Sądziłem, że jesteś zwolenniczką logiki i nauki. Charlotte westchnęła. - Owszem, byłam. A potem wróciłam do domu. *** Jenna zacisnęła zęby. Stella Rubinstein, pięćdziesięciodwuletnia dama w trakcie menopauzy i rozwo- ~ 20 ~ du, z zimną krwią mordowała Romea i Julię Czajkowskiego. Rąbiąc w klawiaturę, posłała Jennie zachwycony uśmiech. - Idzie mi coraz lepiej, prawda? Sydney nie uwierzy, kiedy to zagram na ślubie Carole. Sydney nie uwierzy i będzie miał rację... Jenna odchrząknęła, ostrożnie dobierając słowa. - Zastanawiam się, czy nie wolałabyś dzielić się talentem w mniejszym gronie. Będziesz się czuła bardziej komfortowo. Na ślubie córki pewnie i tak będziesz wystarczająco spięta. - Żartujesz sobie? Całe miasto będzie o tym mówić! Sydney chciał mi wmówić, że jestem nudna. Że nie potrafię się niczego nauczyć i nigdy więcej nie będę dla niego ekscytującą partnerką. Że nie mogę się równać z żadną z młodszych, utalentowanych kobiet, które zna. Jakby ta kelnereczka od Murraya miała w zanadrzu cokolwiek poza wielkimi cyckami! Syd popełnił błąd, rzucając mnie, i zamierzam mu to udowodnić wykrzyknęła z mocą Stella. - Niech zobaczy we mnie kogoś więcej niż kobietę, która przez dwadzieścia trzy lata gotowała mu posiłki i prała skarpetki. Kobietę, którą opuścił, bo stała się nudna... Teraz już nudna nie jestem! - Ależ skąd! - poparła ją Jenna. I rzeczywiście otwarta, serdeczna i rozszczebiotana Stella była jedną z najbarwniejszych postaci w całej Zatoce Aniołów. Jenna nie wiedziała, dlaczego Stella zdecydowała się akurat na fortepian, była jednak przekonana, że muzyka ma moc uzdrawiania. Zresztą, widziała wyraźnie, jak wspaniale oddziałuje na Stellę. Kiedy sześć tygodni wcześniej przyszła na pierwszą lekcję, wydawała się kompletnie pozbawiona energii. Zakłopotana, niepewna, niechętnie patrzyła w oczy. Teraz trudno było ją rozpoznać. Ufarbowała włosy, zrzuciła ~ 21 ~ parę kilo i porzuciła stare dresy na rzecz dopasowanych dżinsów i kobiecych sweterków. Jasne loki podcięła i zaczesywała za uszy. Wyglądała dwadzieścia lat młodziej. - Uwielbiam grać - ciągnęła Stella. - Czuję się, jakbym uczestniczyła w czymś bardzo ważnym, jakbym nabierała sił. Wiem, to głupie. Przecież wcale nie gram dobrze. - To wcale nie jest głupie - żachnęła się Jenna. Muzyka przemawia do naszych dusz i serc. Zmienia nas. Sama w chwilach smutku i lęku siadała do fortepianu i zatracała się w precyzyjnych dźwiękach koncertów fortepianowych Prokofiewa czy sonaty Patetycznej Beethovena. Jednak nie chciała, by Stella grała dla tak wielkiej publiki, bo nie była jeszcze na to gotowa. Co gorsza, Jenna wątpiła, by kiedykolwiek zdołała przygotować uczennicę do publicznego występu. Choć Stella odnajdowała przyjemność w graniu, miała kiepskie poczucie rytmu, a jej palce często potrącały nieodpowiednie klawisze. Jenna musiała jednak przyznać, że poświęca się nauce z entuzjazmem i radością. - Może w przyszłym tygodniu spotkamy się dwa razy? - zasugerowała Jenny. - Żeby wszystko dopracować. Pewnie chcesz, by córka była z ciebie dumna. - To właśnie Carole zawdzięczam te lekcje. Pewnego dnia powiedziała: „Mamo, przestań lamentować, że nie masz się czym zająć, i po prostu się do czegoś zabierz! Nie jesteś jeszcze stara i możesz ułożyć swoje życie od nowa. Możesz nawet poznać nowego mężczyznę". - Stella roześmiała się w głos. - Jakbym chciała kolejnego, po którym będę musiała sprzątać. Ale nowym życiem bynajmniej nie pogardzę. Wiem, Jenno, że nie jestem wcale tak dobra, jak mi się wydaje. Ale tak się cieszę, że coś dla siebie zrobiłam! ~ 22 ~ Od lat tak wspaniale się nie czułam. - Oczy Stelli zaszły nagle łzami. - Nie będzie mi łatwo wydać za mąż jedyną córeczkę. Mam tylko nadzieję, że dokonała lepszego wyboru niż ja. - Stella westchnęła. - Czy twoi rodzice wciąż są razem? Jenna pokręciła głową. Kolejne kłamstwo. Zdawało jej się, że nie będzie już musiała oszukiwać, jednak wciąż i wciąż zadawano jej niewygodne pytania. - Oboje już nie żyją. - Och, wybacz mi proszę! - Nic nie szkodzi. Minęło już wiele lat. - Jenna miała szczerą nadzieję, że to wyznanie ukróci dociekliwość Stelli. - Jestem pewna, że wciąż cierpisz. Moja mamusia odeszła już piętnaście lat temu, a wciąż nie mogę się z tym pogodzić. W każde Święto Dziękczynienia, kiedy przygotowuję nadzienie do indyka według jej przepisu, mogłabym przysiąc, że widzę jej twarz i słyszę, jak narzeka, że daję za dużo masła. - Stella otarła z policzka łzę. - Ech, znowu się rozklejam. - Ja także tęsknię za matką - wyznała Jenna. - Odeszła w Wigilię w drodze do kościoła, gdzie grała na organach. Musiała tam być wcześniej, dlatego nie szliśmy razem. Jenna zamilkła, osaczona przez wspomnienia strasznej nocy. W pierwszej chwili myślała, że migające czerwone i błękitne światła płyną z ozdób świątecznych. Dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że to światła policji i karetki. Ojciec krzyknął przejmująco. Ten krzyk wciąż wracał do Jenny w koszmarach. Wzdrygnęła się i spojrzała w pełne współczucia oczy Stelli. - Tak więc... - Wiem. Pójdę już. Dziękuję ci za wszystko, Jenno. - Nie ma za co. - Jenna wstała i nagle znalazła się w ciepłym uścisku Stelli. Zamarła. Od dnia śmierci matki objęcia i pocałunki zniknęły z jej życia. I nigdy ~ 23 ~ nie wróciły. Nie lubiła się tulić, nie lubiła, gdy ktokolwiek jej dotykał. A już w ciągu ostatnich miesięcy, nie licząc Lexie, nawet nie podała nikomu ręki. Objęcia Stelli były zaskakujące, ale... przyjemne. - Ależ z ciebie chuderlak. Powinnaś więcej jeść. Wiem, że to nie moja sprawa, ale nic na to nie poradzę. Zawsze się wtrącam. - Stella uśmiechnęła się szeroko i puściła Jennę. - Do zobaczenia. - Chwyciła torebkę i ruszyła ku drzwiom. Jenna zerknęła na zegarek. Do następnej lekcji zostało jeszcze kilka minut. Usiadła do starego fortepianu, który wynajęła wraz z domem i meblami. Gdy go zobaczyła na środku salonu, wiedziała, że znalazły z Lexie schronienie. Mając muzykę, mogła znieść wszystko. Fortepian miał co najmniej siedemdziesiąt lat i nie był nawet cieniem lśniącego instrumentu, na którym dotąd grywała, jednak miał duszę. Ponadto przypomniał jej, jak przyjemnie jest grać bez presji, bez ambicji i gonitwy za sławą. Muzyka była zarówno jej najlepszym przyjacielem i najgorszym wrogiem, teraz zaś potrzebowała wyłącznie przyjaciela. Spojrzała na klawisze i poczuła nagłą pokusę. Zadrżała na całym ciele, lekko muskając palcami lśniącą klawiaturę. Jenna doskonale wiedziała, że musi się powstrzymać. Nie może ulec. Gdyby choć raz zagrała coś bardziej skomplikowanego niż proste gamy i klasyczne melodie, nie byłaby w stanie przestać, a nie mogła sobie na to pozwolić. Jej życie się skończyło. Zmieniło się. Już nigdy nie będzie miała tego co wcześniej. Jednak cichy szept klawiatury wzywał ją i nęcił. Może choć kilka akordów? Kilka wersów, które ukoją jej duszę, wciąż rozedrganą po występie Stelli? Doskonale wiedziała, że popełnia błąd, nie była jednak w stanie się opanować. Jeszcze raz musnęła palcami ~ 24 ~ klawisze i zamarła, czując dreszcz. Jak zawsze przebiegał jej ciało przed pierwszym akordem. Delikatnie trąciła białe klawisze i automatycznie przeniosła się w przeszłość, do innego świata. Jako dziecko uwielbiała grać melodie, które znała ze słuchu. Rodzice posadzili ją przy fortepianie, zanim jeszcze nauczyła się czytać. Prędko przebiegła palcami klawiaturę, sprawdzając, czy wciąż pamięta gamy. Gdy muzyka na dobre nią zawładnęła, melodie powoli zmieniły się, ukazując poruszane wspomnieniami emocje przepływające przez jej serce... Jenna wchodzi na wielką scenę w Carnegie Hall. Tłum szemrze. Strawiła całe lata, by się tu dostać. Godziny ćwiczeń, tygodnie prób, miesiące zamartwiania się, czy jest wystarczająco zdolna. A jednak tu jest. Gdy tylko zaczęła grać, strach odpłynął. Nie była już sobą. Była tylko przekaźnikiem muzyki, która rozbrzmiewała w sali koncertowej, płynącej nie tylko spod jej palców, lecz również granej przez setki wielkich muzyków przed nią. Teraz stała się jedną z nich. Stała się częścią przeszłości, w jej żyłach płynie wyłącznie muzyka. Gdy skończyła, w sali panowała grobowa cisza. Dopiero po chwili zerwały się gromkie brawa. Stała ogłuszona. Zapomniała, że gra dla publiczności. Ukłoniła się i spojrzała na mężczyznę siedzącego w pierwszym rzędzie. Nie uśmiechał się ani nie klaskał. Może nie grała wystarczająco dobrze? Jednak, do diabła, to ona stoi na scenie, a nie on! Odwróciła wzrok. Pewnie przyjdzie jej za to zapłacić później. Teraz jednak zamierzała po prostu cieszyć się chwilą triumfu. To jej chwila. Należy wyłącznie do niej. 25 ~ *** Reid Tanner zaparkował niedaleko małego domku na końcu Elmwood Lane. Domek stał z dala od ulicy, otoczony sekwojami. Od sąsiedniej willi dzielił go spory zagajnik, a jeszcze więcej drzew rosło z drugiej strony, oddzielając ostatni dom od pionowego urwiska. Elmwood Lane leżała na uboczu miasteczka, w cichej dzielnicy z dala od mariny. Domek był nieduży, ale zadbany, trawnik porządnie przystrzyżony. Przy ganku rosło kilka krzewów, Reid nie dostrzegł jednak żadnych kolorów, żadnych ozdób ani nic zachęcającego do odwiedzin. Wszystkie okna były szczelnie zasłonięte, choć na dworze panował ciepły dzień. To był samotny dom. Odseparowany od innych i niepozorny. Zupełnie jak jego właścicielka. Albo wynajmująca. Reid słyszał tylko, że Jenna Davies wprowadziła się tu przed dwoma miesiącami i choć jest miła, stwarza barierę nie do przejścia. Nikt nie wiedział o niej ani o jej córce niczego osobistego. Reid czuł, że musi to sprawdzić. Właśnie miał zastukać do drzwi, gdy dobiegły go dźwięki muzyki. Ktokolwiek grał na fortepianie, miał niewiarygodny talent. Jednak w muzyce czaiła się burza i groźba, niespokojny duch. Serce zaczęło mu prędzej bić. Przeczuwał coś, jednak jeszcze nie wiedział co. Muzyka zdawała się wypełniać powietrze, którym oddychał, szarpać wszystkie nerwy i drażnić zmysły. Walczył z tym i opierał się ze wszystkich sił, czując, że dźwięki zabierają go tam, dokąd nie chce iść, że zaczyna czuć... Cholera, nie chciał czuć niczego! Chciał uciec w popłochu, lecz nie był w stanie nawet drgnąć. Melodia zmieniła się w miażdżące crescendo oszalałych nut i nagle się urwała. Reid odetchnął płytko, ~ 26 ~ zaniepokojony furią czającą się w dźwiękach, podszytą lękiem i rozpaczą. Zaczekał chwilę, by przekonać się, czy muzyka wróci, lecz trwała cisza. Cisza przed kolejną burzą? Któż mógłby to stwierdzić? Sam nie był pewny, czy koszmar, w jaki zmieniło się jego życie, kiedykolwiek przeminie, czy jednak będzie wracać zupełnie znienacka i atakować go z zaskoczenia, przypominając, że nigdy, przenigdy się nie uwolni. Czy podobnie czuła się osoba ukryta w domku? Grająca na fortepianie z siłą i mocą, jakiej Reid nigdy wcześniej nie doświadczył? Dziennikarz przez chwilę zastanawiał się, czy nie zapędza się w pułapkę. Powinien raczej opisywać anielską histerię w mieście. Niestety, o wiele bardziej interesował się kobietą, która nie chciała z nim wczoraj rozmawiać. A jeśli to właśnie ona grała na fortepianie... cóż, miał tylko jeszcze więcej pytań. Zadzwonił do drzwi i przygotował aparat, czując nagły dreszcz emocji. Boże, ależ będzie wściekła! Czuł, że wreszcie wraca do niego życie. Otworzyła drzwi. - Proszę o uśmiech - powiedział i zrobił zdjęcie. Dostrzegł jej zdumienie, falę gniewu w granatowych oczach, zaciśnięte wargi i wyraz niesmaku na twarzy. Zrobił kolejne zdjęcie i widząc, że kobieta zamierza zatrzasnąć drzwi, prędko wsunął stopę w szparę. - Przecież ci powiedziałem, że mogę ci jeszcze raz zrobić zdjęcie. - A ja ci powiedziałam, że się na to nie zgadzam! Jedź na urwisko, do reszty dziennikarzy. - Nie lubię biegać ze stadem, Jenno. Zmarszczyła brwi. Na jej twarzy złość walczyła ze strachem. Reid czuł, że Jenna Davies jest skompliko- ~ 27 ~ waną kobietą i jej życie nie sprowadza się do gotowania obiadów. - Jak mnie znalazłeś? - Banalnie. W kawiarni wszyscy rozmawiali wyłącznie o twoim bohaterskim wyczynie. Większość mieszkańców miasteczka nie może uwierzyć, że właśnie ty rzuciłaś się dziewczynie na ratunek. Nie rozumiem, dlaczego lokalna gazeta jeszcze nie próbowała zrobić z tobą wywiadu. Jenna się skrzywiła. - Chcieli, ale im odmówiłaś, prawda? - Nie mam ochoty na publikacje w prasie. Zrobiłam to, co każdy by zrobił, będąc na moim miejscu. I lokalna gazeta szanuje moje prawo do prywatności. - W takim razie to jakaś banda patałachów. - Czego chcesz? - zapytała niegrzecznie. - Chcę wiedzieć, dlaczego to zrobiłaś. Większość ludzi nie zwlokłaby się z kanapy, by ratować własną matkę, nie wspominając nawet o skakaniu do lodowatej wody na ratunek obcemu człowiekowi. Dlatego chcę z tobą porozmawiać. Szybkim spojrzeniem omiótł jej sylwetkę. Zeszłego wieczora ociekała wodą i w mroku uliczki nie widział jej dokładnie. A okazała się bardzo ładna. Jej uroda była intrygująca. Gęste ciemne włosy związała w zwykły kucyk i nie była umalowana. Nie miała też na sobie żadnej biżuterii, w tym także obrączki, co go jeszcze bardziej zaciekawiło. Workowate dżinsy nie były najlepszej jakości, a zwykły podkoszulek pamiętał lepsze czasy, w dodatku był co najmniej o rozmiar za duży. Wyglądała na zwykłą kobietę wiodącą nudne życie, jednak było w niej coś niepokojącego. Jakby celowo starała się zachować pozory brzydkiego kaczątka. Był prawie pewny, że specjalnie się tak ubiera, by ~ 28 ~ nikt nie mógł jej zapamiętać ani powiedzieć o niej nic ciekawego. To tylko dodatkowo pobudziło jego ciekawość. - Co muszę zrobić, żebyś usunął te zdjęcia? - zapytała ze znużeniem, krzyżując ramiona na piersi. Ten ruch na chwilę podkreślił zgrabne, krągłe piersi Jenny. Reid poczuł napięcie w kroczu. Odchrząknął i spojrzał jej w oczy. - A co byś powiedziała na wyjaśnienie, dlaczego tak bardzo obawiasz się obiektywu? - Wiodę spokojne, ciche życie i chcę, by tak pozostało. To wszystko. Dla kogo w ogóle pracujesz? - „Spotlight Magazine". - Pierwsze słyszę. - Cóż, sześć milionów osób słyszało już wcześniej pochwalił się bezwiednie. - Piszemy o wszystkich historiach, które interesują naszych czytelników. - Mną się nikt nie interesuje. - Nieprawda. Ja się tobą interesuję. - Nie rozumiem, dlaczego. - Dlaczego udzielasz lekcji początkującym, skoro sama grasz jak zawodowiec? - wypalił. - Słyszałeś? - przeraziła się Jenna. - Owszem. Grasz fenomenalnie. Ale przecież doskonale o tym wiesz. - Nie gram wystarczająco dobrze - potrząsnęła głową. - Zatem musisz mieć ekstremalnie wysokie wymagania. Ciekawy też jestem, dlaczego grałaś taką ponurą melodię. Brzmiało to, jakbyś była bardzo, bardzo zła albo pogrążona w ogromnym bólu. Albo jedno i drugie. Jenna odwróciła wzrok i zerknęła na zegarek. - Nie mam na to czasu. Za chwilę zaczynam kolejną lekcję. Posłuchaj mnie... ~ 29 ~ - Tanner. Reid Tanner. I tu właśnie tkwi problem, Jenno. Bo ja mam mnóstwo czasu, zanim anioły uczynią kolejny cud. Mogę ci zadać pytania, które mnie dręczą, albo mogę zacząć rozpytywać o ciebie w mieście. Jestem pewny, że mieszkańcy chętnie opowiedzą mi wszystko. Już teraz wciąż o tobie rozmawiają. Wybór należy do ciebie. Jeśli chcesz, żebym sobie poszedł, musisz mi coś powiedzieć. Jenna wahała się przez chwilę. W jej oczach Reid widział toczącą się wewnątrz walkę. Wiedział, że ma ochotę zatrzasnąć mu przed nosem drzwi, ale wie już, że to nic nie da i nie ma jeszcze planu. Zwykle z łatwością nakłaniał kobiety do zwierzeń, lecz ta była wyjątkowo oporna. - Świetnie - wycedziła wreszcie. - Oto moja propozycja: zrobiłeś dwa zdjęcia, więc możesz mi zadać dwa pytania i skasujesz zdjęcia. - A odpowiesz zgodnie z prawdą? I nie jest to moje pierwsze pytanie! - zastrzegł prędko. - Zobaczę. - Niech będzie. - Przez chwilę starannie dobierał słowa. - Kim jest ojciec Lexie? - Nie żyje - odparła. - Następne. - Kogo się tak boisz? Nie odpowiedziała od razu. Zacisnęła wargi i spojrzała mu prosto w oczy. - Teraz? - spytała. - Ciebie. Rozdział 3 - Mnie? - zdumiał się Reid. - Mnie się boisz? - Cały jesteś z pytań - odparła z błyskiem w oku. Poproszę aparat. - Sam to zrobię. - Odsunął się prędko, w razie gdyby Jenna znów zamierzała wyrwać mu aparat, i nacisnął kilka guziczków. - Zadowolona? - Nie wracaj tu - warknęła. - Nie musisz się mnie bać. Jestem porządnym facetem. - Wszyscy nieporządni faceci tak mówią - prychnę-ła. Żegnam, panie Tanner. Reid ocknął się dopiero po chwili. Bezmyślnie wpatrywał się w zatrzaśnięte drzwi. Nie był w stanie znieść faktu, że to ona miała ostatnie słowo. On zaś został z niczym. Nie miał żadnego zdjęcia, a odpowiedzi, jakich mu udzieliła, tylko pomnożyły zestaw pytań. Powlókł się do samochodu. Instynkt podpowiadał mu, że powinien rozwikłać jej zagadkę. Wyraźnie czuł, że coś ukrywa. Dlatego właśnie się go boi. Ma jakąś mroczną tajemnicę, którą musi chronić przed światem. Reid nie był w stanie oprzeć się pokusie. A jednak obawiał się tej ślicznotki. Nie potrzebował więcej takich historii. Odpalił auto i powoli zawrócił. W tylnym lusterku zobaczył delikatny ruch firanki. Obserwuje go. ~ 31 ~ Po prostu jedź - powtarzał w duchu, zaciskając zęby. Wiedział jednak, że wróci. *** Jenna wiedziała, że musi coś przedsięwziąć w sprawie Reida Tannera. Teraz grzecznie odjechał, ale na pewno wróci. Jak rekin wyczuwający smużkę krwi w wodzie. Jednak nie zamierzała odkrywać przed nim swoich tajemnic. Nieważne, ile razy błyśnie w czarującym uśmiechu lśniącymi zębami ani jak uważnie będzie na nią patrzył orzechowymi oczami. Ona nie może nikomu ufać. A zwłaszcza dziennikarzowi! Gdy ktoś zadzwonił do drzwi, spojrzała przez judasza, zanim je otworzyła, by wpuścić kolejną uczennicę. Marly była dwudziestodwuletnią studentką kończącą właśnie kierunek nauczycielski i chciała opanować podstawy gry, by móc akompaniować dzieciom w najmłodszych klasach. Pulchna blondynka uśmiechnęła się radośnie. - Dzień dobry! - Witaj. Jak ci szły gamy w tym tygodniu? - Nieszczególnie. Musiałam się skupić na nauce, ale mam nadzieję, że teraz będę mogła dłużej poćwiczyć. Zadzwonił telefon. Jenna wzdrygnęła się gwałtownie. Tylko jedna osoba znała jej numer. Serce zaczęło jej gwałtownie bić. - Proszę, Marly, usiądź i zrób rozgrzewkę. Wrócę do ciebie za chwilę. Jenna poszła do sypialni i oddzwoniła. Kobieta, którą znała jako Paulę, odebrała natychmiast. - Co się stało? - zapytała strwożona Jenna. - Brad wystawił dom na sprzedaż. - Wyprowadza się? - zdumiała się Jenna. - A co z jego pracą? ~ 32 ~ - Może się tylko przeprowadza do innego domu w okolicy? Jenna poczuła mdłości. Brad coś planuje, a ona nie ma pojęcia co. - Wszystko w porządku? - zapytała Paula. - Jak sobie radzi Lexie? - Już lepiej. Budzi się w nocy tylko kilka razy. Poznaje przyjaciół w nowej szkole. Mniej się jąka. Wolałabym z nią nie wyjeżdżać. Zdaje mi się, że powoli zaczyna się czuć bezpieczna. - Zrobisz to, co będzie konieczne. - Oczywiście. - Lexie ma wielkie szczęście, że jesteś przy niej. - Szczęście? Nigdy nie zdobędę się na to, by nazwać ją szczęśliwą - szepnęła Jenna, kończąc rozmowę. *** Marina pulsowała życiem. Wszędzie unosił się zapach smażonych ryb, a przy bocznym okienku Krabo-wej Chaty Carla stała pokaźna kolejka oczekująca na frytki i rybne paluszki na wynos. Reid ominął grupkę turystów, którzy wrócili właśnie z krótkiego rejsu na pokładzie „Anielskiego Rekina", największej wycieczkowej łodzi w miasteczku, należącej do rodziny Murrayów. Reid oczywiście miał zamiar przeprowadzić wywiad z członkami najznamienitszej rodziny w okolicy, jednak tego dnia wyruszył na poszukiwanie Henry'ego Miltona. Podobno ten dobrze zakonserwowany siedemdziesięciodwuletni staruszek całe dnie i noce spędza na łodzi, „Mary Lynn". Reid wypatrzył jego kuter tuż obok „Anielskiego Rekina". Łódź wyglądała, jakby znalazła się w centrum kilku poważnych sztormów i podobnie prezentował się jej właściciel. Ogorzałą twarz Henry'ego ~ 33 ~ Miltona pokrywała gęsta sieć zmarszczek. Siwe włosy sterczały w kępkach dookoła twarzy i zdecydowanie mógłby trochę przytyć. Gdy Reid podszedł bliżej, staruszek obdarzył go przyjacielskim uśmiechem. - Mógłbym wejść na pokład, panie Milton? - To zależy, czego pan szuka. Jeśli chce pan rozmawiać z moim wnukiem, muszę powiedzieć, że Timo-thy'ego tu nie ma. - Zauważyłem. W ostatnich dniach ciężko się z nim skontaktować. Reidowi nie udało się dotrzeć do Timothy'ego i Jamesa, autorów filmiku, który narobił takiego zamieszania w Internecie. Wszyscy zgodnie twierdzili, że przyjaciele wyruszyli na wyprawę na ryby na głębokie wody i nie wrócą prędko. Pewnie poczuli na karkach gorący oddech całego narodu, jednak nie będą mogli ukrywać się wiecznie. - Przyszedłem, żeby porozmawiać z panem - uśmiechnął się Reid. - Zapytać, co pan sądzi o aniołach i legendarnych napisach na skałach. - Co ja o nich sądzę? - roześmiał się staruszek. - Niech pan zaczeka. - Zniknął pod pokładem i po chwili wynurzył się z dwiema butelkami piwa. - Wygląda pan na spragnionego. - Wielkie dzięki - westchnął Reid, siadając na obłuszczonej ławeczce. Odkręcił kapsel i pociągnął długi łyk. Smakowało wybornie. Jak zapomnienie. Wiedział jednak, że jeszcze nie może sobie na to pozwolić. Odstawił butelkę. - Co pan sądzi o aniołach? - Tyle tu legend o aniołach, że nie wiem nawet, od czego zacząć. - Mieszka pan tu od urodzenia, prawda? - Podobnie jak moi rodzice, ich rodzice, a przed nimi ich dziadkowie. Mój praprapradziadek był jednym ~ 34 ~ z rozbitków, którzy cudem dostali się na brzeg po katastrofie „Gabrielli" w tysiąc osiemset pięćdziesiątym roku. Pochodził z Nowego Jorku i wyruszył statkiem do San Francisco w poszukiwaniu złota. Nie znalazł go zbyt wiele, za to zakochał się i ożenił. Wiózł właśnie młodą żonkę do domu, gdy statek rozbił się o skały. Nie przeżyła katastrofy. Ożenił się potem z jedną z ocalonych i zamieszkali tutaj. - Henry poskrobał się po brodzie. Wiele osób zginęło tamtej nocy. Ponad trzydzieści ciał znaleziono w zatoce zaledwie kilkanaście metrów od brzegu. Kolejne czterdzieści musiało odpłynąć w głąb morza, bo nigdy ich nie odnaleziono. - Zatem pana przodek miał sporo szczęścia - wtrącił Reid. - Zgadza się. - Niech mi pan powie, czy ten film i te napisy, i cała ta historia miała na celu ściągnięcie turystów do miasteczka? Staruszek spojrzał na niego srogo. - Timothy twierdzi, że widział anioły. Wyraźnie jak na dłoni. Widział ich twarze, nie tylko zarysy. Jeden był kobietą o długich jasnych włosach. Nie jest to tak wyraźne na filmie, ale Tim twierdzi, że je rozpozna, jeśli kiedykolwiek znów spotka. - Doprawdy? - Reid starał się nie brzmieć sceptycznie. Henry chętnie z nim rozmawiał, więc nie miał zamiaru go zniechęcać. - Czy wnuk pana jest bardzo religijny? Henry prychnął. - Ani trochę. Stracił wiarę, gdy jego rodzice się rozeszli. Pan nie wierzy w anioły, prawda, panie... - Tanner. Niestety, nie wierzę. Słyszałem za to, że na pokładzie „Gabrielli" były niezmierzone skarby. A jednak nurkowie niczego nie znaleźli. Ani wraku, ani złota. ~ 35 ~ Henry pokiwał głową i spojrzał na Reida z uznaniem. - Widzę, że dobrze się pan przygotował. Jednak to, że nie potrafi pan czegoś dostrzec, nie oznacza, że to nie istnieje. Przez całe życie łowię i nurkuję w tych wodach. Całe dno to istne góry, doliny i podwodne wąwozy, które można zobaczyć wyłącznie w czasie odpływu. Jestem pewny, że w którejś z tych kotlin, niedaleko stąd, leży sobie „Gabriella" i zazdrośnie strzeże swego ładunku. Henry westchnął. - Niektórzy sądzą, że anioły próbują narysować mapę na skałach. Że chcą nam wskazać miejsce spoczynku „Gabrielli". I że chcą, byśmy wreszcie coś odnaleźli. Coś, co zbyt długo leżało w morskich odmętach. - Skarb - mruknął Reid, czując przebiegający po plecach dreszczyk emocji. Myśl o ukrytym złocie okazała się nadspodziewanie ekscytująca. - Zgadza się. - Henry wyszczerzył w uśmiechu lśniące zęby. - Teraz nagle zaczął pan słuchać! Może pan się naśmiewać z aniołów, ale ze skarbu raczej nie. Pokusa, chciwość, pożądanie... zmieniają człowieka w ułamku sekundy. Podobnie jak rozpacz. - Henry umilkł. Sięgnął po butelkę i przez długą chwilę pił. - To miasteczko zawsze było swego rodzaju areną walki dobra ze złem. Jasnej i ciemnej strony każdego człowieka. Moja rodzina od wieków prowadzi kronikę i w każdym pokoleniu na nowo opowiada historię tamtej przerażającej nocy. Sztorm, roztrzaskujący się na skałach statek, oszalały bieg do szalup i... świadomość, że nie zmieszczą się w nich wszyscy. Że nie wszyscy przeżyją tę katastrofę. Niektórzy musieli się po prostu poświęcić. - Czy pana przodek należał do takich bohaterów? - Tak wynika z jego słów, jednak któż to może wiedzieć? Czasem człowiek nie chce zbyt wnikliwie zaglądać w przepastne głębie własnej duszy. Rozumie mnie pan, panie Tanner? ~ 36 ~ Przez ostatnie pół roku Reid histerycznie bał się zajrzeć w głębie własnej duszy i stanąć twarzą w twarz z sumieniem. Miał przerażające wrażenie, że staruszek Henry o tym wie. Nagle poczuł falę gniewu. Zawsze był przekonany, że jest świetnym graczem i jak pokerzysta bez emocji prowadzi słowne gierki. Tymczasem rozgryzł go zasuszony rybak! Henry wzruszył ramionami. - Granica między dobrem a złem często jest bardzo cienka, ulotna. Czasem jest zamglona i nie wiesz, że niebezpiecznie się do niej zbliżasz, dopóki jej nie przekroczysz. Zdaje ci się, że wciąż postępujesz właściwie, gdy tak naprawdę czynisz już zło. - Staruszek rozparł się wygodnie na ławeczce i upił łyk piwa. Rozdrażniony jego moralnymi wynurzeniami Reid zapatrzył się w kręte uliczki i dachy miasteczka. Potrzebował zebrać myśli. Przy promenadzie tłoczyły się maleńkie sklepiki, śliczne jak z obrazka. Antykwariaty i sklepy z pamiątkami sąsiadowały z mikroskopijnymi kafejkami i butikami. Domy w starej części miasta stały blisko siebie. Spadziste dachy wyłaniały się jeden zza drugiego jak wieżyczki z drewnianych klocków. Nie minie wiele czasu, gdy rozwijający się biznes turystyczny przestanie się mieścić w wąskiej dolinie. Być może ten czas już nadszedł. W hotelu Pod Mewą nie było ani jednego wolnego pokoju. Pokoje gościnne u mieszkańców miasteczka też były już wynajęte. Być może o to właśnie chodziło twórcom filmiku. - Powinien pan porozmawiać z Fioną Murray stwierdził Henry, przerywając ekonomiczne rozważania Reida. - To znaczy, jeśli jest pan naprawdę zainteresowany historią miasta. Prowadzi sklep z tkaninami i pasmanterią, do którego schodzą się wszystkie panie. Pod Sercem Anioła. Mieści się w tej wielkiej ~ 37 ~ czerwonej stodole. - Henry wskazał dłonią odległy kraniec promenady. - Fiona wie wszystko na temat „Gabrielli". Może panu opowiedzieć ciekawostki o tych, którzy przeżyli. O ich życiu i potomkach. Plotki głoszą, że niektórzy uratowani z katastrofy próbowali opuścić miasto, ale nigdy im się to nie udało. Jakby ci, którzy zginęli, nie chcieli ich stąd wypuścić. - Henry podrapał się po brodzie. - Jest także legenda, że na statku, zanim jeszcze się roztrzaskał, wydarzyło się coś przerażającego. - To znaczy? - zapytał zaciekawiony nagle Reid. - Zabójstwo - szepnął Henry. - Niektórzy uważają, że właśnie dlatego anioły są zaniepokojone. Chcą, by prawda wreszcie wyszła na jaw. By ktoś ją odkrył. - Wpił w Reida błękitne spojrzenie. - Może właśnie pan? Zabójstwo, skarb, tajemnicza kobieta... Gdziekolwiek się odwrócił, Zatoka Aniołów oferowała mu nową historię. Reid poczuł, że ma gęsią skórkę na całym ciele. Jakby pogoda miała się nagle załamać. Albo jakby miało się wydarzyć coś niespodziewanego. Chyba zaczynał tracić rozum. Staruszek zdecydowanie zbyt sugestywnie opowiada. - Niezła historia - powiedział Reid lekkim tonem - ale ktoś inny będzie musiał ją opowiedzieć. Henry obrzucił go życzliwym spojrzeniem. - A może popłyniemy razem obejrzeć klify? Anielskie napisy najlepiej widać od strony morza. Reid zerknął na fale marszczące wody zatoki. Tuż za granicą skał morze zdawało się o wiele bardziej niespokojnie. - Czy to daleko? - Tuż za mielizną. Jakieś dwadzieścia minut stąd. Ma pan coś ważniejszego do roboty? Czy chce pan napisać reportaż, opierając się tylko na plotkach? ~ 38 ~ - W uśmiechu twarz Henry'ego marszczyła się jak ob-suszone jabłko. Reid odwzajemnił uśmiech. - Ma pan rację. Płyńmy. - Doskonale! - Henry zerwał się na równe nogi i zaczął przygotowywać łódź. Poluzował liny, odpalił silnik i stanął za sterem. Reid podniósł się z ławeczki i stanął obok staruszka. W oczach Henry'ego lśniły przekorne iskierki. - Uwielbia pan morze, prawda? - bardziej stwierdził niż zapytał Reid. - Spędziłem na nim całe życie. W moich żyłach płynie już chyba morska woda. Gdybym nie mógł codziennie spojrzeć na fale, poczuć na wargach słonego wiatru, to nie wiem, co bym ze sobą zrobił. Nie ma nic piękniejszego. Henry uśmiechnął się z żalem. - Niestety, moi synowie nie wrodzili się we mnie. Jeden mieszka w Detroit, drugi w Nebrasce. Tkwią w środku stałego lądu i obaj są cholernie szczęśliwi. - Jeden z nich jest ojcem Timothy'ego? - Starszy, Paul. Rozwiódł się z Eriką jakieś sześć lat temu. Erika mieszkała tu jeszcze przez jakiś czas, ale w zeszłym roku wyszła ponownie za mąż i przeprowadziła się do Los Angeles. Timothy postanowił zostać i wprowadzić się do kumpla. Staram się z nim spotykać najczęściej, jak mogę, ale to młody chłopak. Nie uśmiecha mu się spędzanie czasu ze starym dziadkiem. Ach, co za piękny dzień! Jak ja to uwielbiam! - wykrzyknął Henry. Reid zmrużył oczy. - Ile piw już pan dziś wypił? - Ha! Powinien pan o to zapytać, zanim ruszyliśmy w rejs - odparł Henry ze śmiechem. Przełączył silnik na wyższy bieg. Reid chwycił się relingu. - Spokojnie, niech się pan nie boi. Wiem, co robię. ~ 39 ~ Słowa staruszka rozbrzmiały w głowie Reida jak dzwon. Kiedy ostatni raz je słyszał, ktoś zginął. - Wszystko w porządku? - zapytał Henry, rzucając mu zaniepokojone spojrzenie. - Trochę pan zbladł. Ile piw pan wypił? - Tylko to jedno od pana. Chyba nie za wiele, prawda? Henry pokiwał głową. - Taa... Widziałem pragnienie w pana oczach, więc wyciągnąłem pomocną dłoń. Ale widziałem, że pan się w tym piwie zatraca. Nie wie pan, że kiedy butelka jest już pusta, to pan także? - Owszem, zauważyłem. - Boi się pan zapomnienia czy raczej chce pan zapomnieć? Reid przechylił głowę. - Zdaje mi się, że po trosze jedno i drugie. Nie sądziłem, że tak łatwo mnie przejrzeć. - Spędziłem na tym świecie już wiele lat, synu. Reid odwrócił wzrok, czując idiotyczną falę emocji na dźwięk prostego słowa. Nie miał ojca i żaden mężczyzna nigdy nie nazwał go synem. Wydawało mu się, że jest z tym pogodzony. Jednak poczuł się dziwnie ukojony, gdy Henry nazwał go synem. W zasadzie na pokładzie łodzi, smagany wiatrem i skąpany w promieniach słońca, czuł się znakomicie. Dopiero zauważył, że nadeszło lato, które zawsze było jego ulubioną porą roku. Długie dni, ciepłe noce i błękitne niebo. Wszystko wydawało się możliwe. Reid otrząsnął się, zaskoczony pozytywnymi myślami, które nadpłynęły nie wiadomo skąd. Może z błękitnych wód? Henry ma rację. Na morzu człowiek czuje się nagle potężny i wolny. Staruszek uśmiechał się z radością. - Teraz rozumiem, dlaczego pan to tak kocha. ~ 40 ~ - Na mojej starej łajbie czuję się jak król świata odparł Henry, szeroko rozkładając ramiona. - Założę się, że wie pan, o co mi chodzi. - Wiem. Kiedyś też się tak czułem - przyznał Reid. - Kiedy jestem na morzu, panuję nad własnym przeznaczeniem. A przynajmniej do chwili, w której Matka Natura zapragnie się ze mną zabawić. Jednak i jej potrafię stawić czoło. Tam, na stałym lądzie, zbyt wiele osób mówi mi, co mam robić i jak mam żyć. - Być może troszczą się o pana. - Wmawiając mi, że jestem za stary, żeby samodzielnie przejść przez ulicę? - sarknął Henry. Reid wyszczerzył zęby w uśmiechu i wskazał wypalony szkielet willi na jednym z klifów. - Co to? - To dom Ramseyów. Jest przeklęty. Zawsze, gdy ktoś próbuje go wyremontować, zdarza się jakaś tragedia. - Założę się, że jest też nawiedzony. A może to w nim ukrywają się anioły, gdy nie bazgrzą po skałach? - Być może. - Henry zignorował sarkastyczną uwagę. Wiem tylko tyle, że od trzynastu lat nikt nie jest w stanie spokojnie mieszkać w tym domu dłużej niż kilka dni. Dokładnie od dnia, w którym znaleźli w piwnicy ciało piętnastoletniej Abigail Jamison. Została zamordowana. Dom stał wtedy pusty i czekał na kolejnych wynajmujących. Jeden z okolicznych chłopaków, Shane Murray, był podejrzany o to morderstwo, ale nie znaleziono żadnych dowodów, które by go obciążały, i sprawa nigdy nie została zamknięta. Potem dom był wynajmowany kilkakrotnie, ale zawsze wydarzało się w nim coś złego. Mieszkańcy słyszeli jakieś krzyki dobiegające z piwnicy. Pewnie krzyki Abigail. - 41 ~ - Powinieneś pisać książki, Henry - parsknął Reid. Jesteś urodzonym dziejopisarzem. - Po prostu odpowiadam na twoje pytania. - A kiedy był pożar? - Jakieś pół roku temu. Kolejny wynajmujący postanowił zrobić remont i skończył na zgliszczach. Podobno było to podpalenie, ale nikogo nie ujęto. Słyszałem, że dom jest znów na wynajem, ale wątpię, by ktokolwiek się na niego zdecydował. Z pewnością nikt z miasta. Fale kołysały łodzią coraz silniej. - Zawsze tu tak buja? - Reid silniej chwycił się re-lingu. Czuł, że żołądek zaczyna mu się buntować. Henry prychnął. - To jeszcze nic. Morze się z nami bawi. - A złapał pana kiedyś sztorm? - Trzy razy. Ostatni raz jakieś dziesięć lat temu. Fale grzmociły o burty i łajba szybko nabierała wody. Byłem już pewny, że pójdziemy na dno. Doszedłem do wniosku, że swoje już przeżyłem, poza tym to była kara za wypływanie w morze w niepewną pogodę. Wtedy zacząłem słyszeć ciche głosy ukochanych zmarłych. Jakby w mojej głowie. Łagodne napomnienia babci, matki i siostry. Zaufałem aniołom i one doprowadziły mnie na bezpieczny brzeg. - Widział pan te anioły? - zapytał Reid sceptycznym tonem. - Nie. Ale czułem ich obecność. - Myślę, że większość ludzi w obliczu zagrożenia życia szuka ratunku, wzywając anioły czy inne niematerialne istoty. - Pewnie tak. Jednak ja nie zginąłem. - Henry wyłączył silnik i wskazał przed siebie. - Oto i skały. Na szczycie klifu zgromadził się spory tłum poszukiwaczy aniołów. ~ 42 ~ - Jak blisko możemy podpłynąć? - zapytał Reid. - Niezbyt blisko. Ale proszę użyć tego. - Henry podał mu lornetkę. - Na pewno zobaczy pan o wiele więcej niż te głuptaki na szczycie. Kilku wariatów próbowało się nawet opuszczać po ścianie. Przedwczoraj jeden z nich spadł na skały i złamał obie nogi. Musieli go wciągać na linach. Stąd to ogrodzenie, które pan widzi. Reid spojrzał przez lornetkę na ludzi stłoczonych za prowizorycznym płotem na szczycie klifu. Większość wyglądała jak zwyczajni turyści w poszukiwaniu sensacji, dostrzegł jednak kilka osób na kolanach, wznoszących modły do nieba. Przyjrzał się skałom. Internetowy filmik skupiał się raczej na postaciach aniołów, zaledwie wspominając o skalnych napisach. Zaskoczony Reid doszedł do wniosku, że znaki na skale układają się w zarys twarzy. Owalny kształt głowy, duże oczy, lekko zadarty nos, przepiękne wargi i kaskada włosów spływająca strugami po jednej stronie. Serce Reida zaczęło prędzej bić, gdy obraz pięknej twarzy zaczął zapadać mu w pamięć. - Co pan tam widzi? - zapytał Henry. - Nie jestem pewny. - Reid nie był w stanie wypowiedzieć na głos tej myśli. Była zbyt szalona. - Proszę spróbować - zachęcił Henry. - Na pewno da się to opisać. - Może to twarz kobiety? A może nie. - Bardzo ciekawe - skwitował Henry. Reid odjął lornetkę od oczu, czując, że za chwilę usłyszy kolejną historię. - Co pan ma na myśli? - Kiedy ja patrzę na klif, widzę różany krzew. - Naprawdę? - Reid prędko popatrzył przez lornetkę. Ja go nie widzę. ~ 43 ~ - Oczywiście, że nie. Każdy widzi coś innego. Znaki opisywano już jako wszystko, co jest na tym świecie. Mapę, twarz, skrzynię ze skarbami, dom, a nawet wilka. Ja uważam, że każdy widzi to, co powinien zobaczyć. Dlatego nie sposób dojść tu do porozumienia. - Niech pan zostawi te bzdury dla turystów - zirytował się Reid. Oddał lornetkę i zrobił kilka zdjęć, by przyjrzeć im się później. Staruszek roześmiał się w głos. - A któż może decydować o tym, co jest prawdziwe, a co nie? - Albo co jest dziełem aniołów, a co dziełem fal uderzających o nagie skały? - Te znaki pojawiły się na klifie niecały miesiąc temu. Każdego dnia przybywa nowych linii, choć w ostatnich dniach jakby mniej. Może zbyt wielu gapiących się turystów odstrasza anioły? - Lub kogoś innego, kto rysuje po skale. - Nikt nie byłby w stanie dostać się w te partie skał. Mówiłem już panu, co się stało z ostatnim śmiałkiem. - Musi być jakiś sposób. - Inna wersja była po prostu nie do pomyślenia. Henry zawrócił łódź i skierował ją w stronę nabrzeża. - Kim była? - zapytał ciekawie. - Kto? - zdumiał się Reid. - Kobieta na skale! Zna ją pan? Czy naprawdę ją widział? Czy może jego podświadomość poskładała nic nieznaczące linie w twarz Al-lison tylko dlatego, że nie był w stanie pozbyć się jej wspomnienia? Reid zignorował pytanie Henry'ego. - Skoro uważa pan, że każdy widzi to, co powinien zobaczyć, to o co chodzi z tym różanym krzewem? Staruszek zapatrzył się w fale. ~ 44 ~ - Moja Mary pielęgnowała róże wokół naszego domu. Miała cały ogród pełen róż. Ja całym sercem byłem na morzu, ona kochała ziemię. Uwielbiała siać i sadzić rośliny, dbać o nie i obserwować, jak rosną. Każdej nocy czułem zapach róż na jej dłoniach, we włosach, na całym jej ciele, a odkąd odeszła, nie mogę się go pozbyć. Potrząsnął głową. - Byliśmy małżeństwem przez trzydzieści dziewięć lat. Na czterdziestą rocznicę mieliśmy wybrać się w rejs na Alaskę. Nigdy nie zabrałbym jej na pokład mojej starej łajby, ale Mary zawsze miała bzika na punkcie rejsów na tych wielkich błyszczących promach. Wciąż to przekładaliśmy, aż zrobiło się za późno. Nie żyje już od czterech lat. Nie sądziłem, że tak długo bez niej pociągnę, ale kolejne dni następowały po sobie i żadna noc nie chciała mnie zabrać. Czas po prostu płynie. - Henry spojrzał Reidowi w oczy. - Sam się przekonasz, synu. - Do licha, jest pan jakimś domorosłym psychiatrą? To po prostu nie do wytrzymania, że staruszek czyta w nim, jak w otwartej książce! Reid stanął przy relingu i popatrzył na oddalające się skały. Klif powoli ginął w oddali, rzucając cień na kłębiące się u jego stóp fale. Cień miał wyraźnie kobiecy kształt. Skała jednak nie przypominała sylwetki kobiety. Absurdalna myśl przebiegła Reidowi przez głowę, lecz prędko odepchnął ją od siebie. Przyjechał do miasteczka zaledwie dwie doby temu, a już zaczynał ulegać urokowi. Nie, nie widział przed chwilą anioła. Poza tym, gdyby rzeczywiście miał zobaczyć istotę niematerialną, nie byłby to anioł, lecz jakiś ciemny, mroczny duch. Rozdział 4 Chłodny podmuch wiatru podniósł włosy na karku Jenny i zbiegł dreszczem po plecach. Przez cały dzień nie mogła znaleźć sobie miejsca. Zaniepokoiła ją wiadomość, że Brad wystawił dom na sprzedaż, a równie niepokojące było nagłe wkroczenie w jej życie dociekliwego Reida Tannera. Gdy szły z Lexie wzdłuż nadmorskiej promenady, nie mogła się pozbyć wrażenia, że ktoś je obserwuje. Senne, prawie opustoszałe miasteczko, w którym znalazła schronienie, ożywiło się niespodziewanie przed letnim festynem. Dookoła trwały pośpieszne przygotowania do pikniku i wielkiej wystawy prac artystycznych mieszkańców. Na cały weekend zaplanowano niezliczone atrakcje, włącznie z konnymi przejażdżkami i zawodami sportowymi na obrzeżach miasteczka. Jenna już miała dość tłumów turystów i wszechobecnego chaosu. Gdyby zależało to tylko od niej, ukryłaby się w domu i nie wystawiła z niego nosa aż do poniedziałku. Niestety, Lexie nawet nie chciała o tym słyszeć. Jenna nie mogła dopuścić, by młoda żyła w ciągłym strachu. Wystarczyło już, że sama wciąż podejrzliwie rozglądała się na boki. Doprawdy, co rano zastanawiała się, czy normalne życie stanie się kiedykolwiek jej udziałem. - Kimmy prosi, żebyśmy usiadły koło nich na wieczornym pikniku - trajkotała Lexie, podskakując na jednej nodze. Od dziecka była istnym wulkanem energii. Nie potrafiła chodzić. Albo biegła, albo skakała. Nie była w stanie spokojnie siedzieć bez machania nogami i wiercenia się na wszystkie strony. Jenna przyglądała się jej ze wzruszeniem. W ciągu kilku pierwszych dni szalonej ucieczki przez cały kraj Lexie była aż nazbyt spokojna i wycofana. Dobrze było widzieć, że wraca do utartych zwyczajów. Choć wrócił także jej ośli upór. Zajmą dla nas miejsca, wiesz? - Rzuciła Jennie ukradkowe spojrzenie, jak gdyby spodziewała się odmowy. Kimmy stała się najlepszą przyjaciółką Lexie. Kiedy Jenna spotkała jej matkę, Robin Cooper, zdołała nawet uciąć sobie z nią pogawędkę nieco bardziej zaangażowaną niż zwykła rozmowa o pogodzie. Niestety, wiedziała, że kolacja w grodzie rodzinnym Kimmy oznacza wiele pytań. Miała tylko nadzieję, że nie będą się z Lexie plątać w zeznaniach. - Dobrze, zjedzmy z nimi. Ale pamiętaj o zasadach. - Pamiętam... - burknęła Lexie. - Ale... - Co, ale? - zirytowała się Jenna. - Żadnego ale! Żadnych wyjątków, Lex. - Nie sądzisz, że tata za mną tęskni? Że czuje się samotny? Jenna stanęła jak wryta. Odciągnęła Lexie na bok i spojrzała jej w oczy. - Twój tata jest chory, skarbie. Musi teraz pobyć trochę sam, żeby mógł się wyleczyć. Dlatego nie możemy do niego dzwonić ani powiedzieć mu, gdzie jesteśmy. To bardzo ważne. Musisz o tym pamiętać, skarbie. Musisz pamiętać, w jaką grę gramy. Wargi Lexie wygięły się w podkówkę. ~ 47 ~ - Ale... - Żadnych ale - przerwała jej Jenna. - Żadnych wyjątków. - A jeśli tata potrzebuje mnie, żeby wyzdrowieć? - Wiem, że bardzo byś chciała mu pomóc, kochanie, ale tata musi to zrobić sam. - A jeśli skrzywdzą go bandyci? Jenna odetchnęła głęboko. Nie wiedziała, jak Le-xie zapamiętała ostatnie dni przed ucieczką ani czy to, co zapamiętała, ma jakikolwiek związek z faktami. Wyglądało na to, że młoda składa w całość różne wycinki prawdy i fantazji. Prawdopodobnie to zupełnie normalne w jej sytuacji, lecz Jenna martwiła się bardzo. Wiedziała, że Lexie powinna spotkać się ze specjalistą, ale teraz było to zbyt niebezpieczne. - Tata da sobie radę - powiedziała z naciskiem. - A ty musisz mi obiecać, że będziesz się trzymała naszej wersji. To bardzo ważne. Lexie pokiwała głową. - Ale nie wydaje ci się, że tata za mną tęskni? - Na pewno tęskni - westchnęła Jenna, mając nadzieję, że to właśnie powinna powiedzieć. Lexie uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Ja też tak myślę. Och, zobacz! Tam jest Kimmy! - wykrzyknęła, wskazując wejście do sklepu Pod Sercem Anioła. - Szybciej! Nie chcę się spóźnić na pierwsze zajęcia! Poprzedniego wieczora Jenna niechętnie uległa błaganiom Lexie i zgodziła się na jej udział w warsztatach patchworkowych dla dzieci. Jakiś czas temu doszła do wniosku, że choć na pozór miasteczko żyje z rybołówstwa i turystyki, w sercach jego mieszkańców poczesne miejsce zajmuje patchwork. Odkąd przyjechały, warsztaty były pierwszą rzeczą, jaką w ogóle zainteresowała się Lexie, nie licząc nie- ~ 48 ~ szczęsnych aniołów. Jenna nie miała serca jej odmawiać. Dziewczynka potrzebuje jakiegoś ujścia dla rozsadzającej ją energii. Sklep Pod Sercem Anioła mieścił się w pięknie odrestaurowanej stodole przy promenadzie. Każdego poniedziałkowego wieczora w pracowni nad sklepem gromadziły się dziesiątki kobiet, wspólnie szyjąc, gawędząc i popijając herbatę. Nie licząc wyprawek dla kolejnych panien młodych i niemowląt, szyły także na sprzedaż i interes kwitł w najlepsze. Oczywiście gorąco namawiały Jennę, by wzięła udział w warsztatach dla dorosłych, ale zdołała się jakoś wymigać. Udało jej się nawet w ogóle nie zaglądać do sklepu, aż do dziś. Wiedziała, że zbytnie zbliżanie się do grupy kobiet oznacza konieczność odpowiadania na tysiące pytań. Nie chciała się w nich zagubić. - Myślisz, że zrobię dziś narzutę na łóżko? - zapytała podekscytowana Lexie. - Wydaje mi się, że będziesz potrzebowała co najmniej kilku lekcji. - Jenna obejrzała się przez ramię, czując, że ktoś je pilnie obserwuje. - Ściskasz mi rękę, to boli! - poskarżyła się Lexie. - Przepraszam, skarbie. - Jenna rozluźniła pałce. W oczach Lexie ujrzała lęk. - W porządku. Wszystko w porządku - powiedziała pewnie, by uspokoić dziewczynkę. I siebie. Otworzyły drzwi sklepu Pod Sercem Anioła. Cały parter wypełniony był zwojami różnobarwnych tkanin, książkami o sztuce szycia, niezliczonymi maszynami do szycia, nićmi, miarkami krawieckimi i aplikacjami. Ściany ginęły pod pięknymi narzutami i poszewkami. Jedynym wolnym fragmentem przestrzeni została szyba wystawowa. Jak podejrzewała Jenna, sklep był pełen ludzi. Niektórzy robili zakupy, inni gawędzili nad filiżankami ~ 49 ~ kawy, a nawet rozparci na wygodnych sofach pracowicie haftowali. Tłum kłębił się także na piętrze, gdzie trwały warsztaty dla dorosłych. Na zapleczu sklepu ustawiono dwa długie stoły. Dzieci wybierały skrawki tkanin kłębiące się na blatach. Lexie dojrzała Kimmy i natychmiast ruszyła w jej stronę. Jenna poszła za nią, z każdym krokiem upewniając się, że staje się centrum zainteresowania wszystkich obecnych. Niezręcznie uśmiechnęła się do kilku znajomych twarzy. Niektóre mamy spotykała, odprowadzając Lexie do szkoły, biblioteki czy na plac zabaw, jednak z żadną z nich nie rozmawiała dłużej niż minutę. Była pewna, że kobiety uważają ją za skończoną snobkę, a w najlepszym razie myślą, że jest niesłychanie nieśmiała. Prawdę mówiąc, trzymała się na uboczu nie tylko ze strachu przed ich pytaniami. Po prostu nie potrafiła się tu odnaleźć. Życie w miasteczku w niczym nie przypominało jej dotychczasowego życia. - Witamy bohaterkę! - wykrzyknęła Kara Lynch. Wyglądała na trzydzieści lat. Jej złotorude włosy lśniły jak wypolerowane, a orzechowe oczy promieniowały ciepłym blaskiem. Kara okazała się wnuczką Fiony Murray, właścicielki sklepu. Ponadto pracowała w lokalnej agencji nieruchomości i wynajęła Jennie dom, stając się w związku z tym osobą, którą w miasteczku Jenna poznała najlepiej. Kara była żoną Colina Lyn-cha, oficera policji, a na jesieni spodziewali się pierwszego dziecka. Tuż przy boku Kary stała Theresa Monroe, żona burmistrza miasteczka, Roberta Monroe. Szczuplutka blondynka w pięknie skrojonej czarnej sukni wyglądała tu równie nie na miejscu jak Jenna. - Dzień dobry - uśmiechnęła się Jenna. - Znasz już Theresę? - zapytała Kara. ~ 50 ~ - Chyba nie byłyśmy sobie oficjalnie przedstawione. Jestem Jenna Davies - kiwnęła głową na powitanie. - A ja Theresa Monroe, bardzo mi miło. - There-sa zmierzyła ją zimnym spojrzeniem i krótko uścisnęła rękę. - Mąż opowiedział mi o twoim wczorajszym bohaterskim wyczynie. Wszyscy jesteśmy pod wrażeniem. Jesteś bardzo odważna. - To nic takiego - wyjąkała Jenna, wijąc się pod uważnym spojrzeniem Theresy. - Nie mogę uwierzyć, że tak po prostu wskoczyłaś do wody! - pisnęła Kara. - Nie bałaś się? - To była instynktowna decyzja. Nie miałam czasu się zastanawiać. Wiecie coś może o tej dziewczynie? - Jenna bezwiednie martwiła się o niedoszłą samobójczynię. - Colin mówi, że nic jej nie będzie - odparła Kara. - Jest w ciąży, wiedziałaś o tym? - Nie, nie miałam pojęcia - wyznała z zaskoczeniem Jenna. - Wyglądała tak młodo. - Zdaje się, że jest wystarczająco dojrzała. Wszyscy zastanawiają się, kto jest ojcem dziecka - szepnęła konfidencjonalnie Kara. - Pewnie jakiś chłopiec - prychnęła Theresa. - Nigdy nie wiadomo - zapaliła się Kara. - To może być każdy z miasteczka. Nawet któryś z naszych mężów! - Cóż, być może. Nie mam czasu na takie plotki - skrzywiła się Theresa. - Wybaczcie mi, pójdę już. Wpadłam tylko po nici dla mamy. Miło było mi cię poznać, Jenno. Mam nadzieję, że znów się zobaczymy. - Hm, to interesujące - mruknęła Kara, gdy Theresa odeszła, kołysząc biodrami. - Co takiego? ~ 51 ~ - Theresa powiedziała, że przyjechała po nici, ale niczego nie kupiła. Pewnie wpadła po dawkę świeżych informacji. - Kara rozejrzała się dokoła, jakby nie chciała być przyłapana na plotkowaniu, choć Jenna wyraźnie widziała, że wszystkie kobiety stoją w małych grupkach i szepczą zawzięcie. - Dziewczyna, którą uratowałaś, pracowała dla serwisu sprzątającego Myry. Jej pracownice sprzątają największe domy w mieście, w tym także dom burmistrza. Chodzą słuchy, że niektóre żony bardzo się przejęły, że sprzątaczki mogły mieć nieco rozszerzony zakres usług, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. - Och! - Jenna nie miała pojęcia, co powiedzieć. Nigdy nie była dobra w plotkowaniu. - Mąż Theresy to urodzony flirciarz. I w dodatku przystojny. Nie to, żebym coś sugerowała, ale kiedy rozmowa zeszła na tę dziewczynę, Theresa wybiegła stąd jak oparzona. - Przecież burmistrz ma ze czterdzieści lat! - żachnęła się Jenna. - A to była ledwie nastolatka. - Do czego zmierzasz? - Kara uniosła brwi. - Masz rację - westchnęła Jenna. - Dzięki Bogu, że nas nie stać na sprzątaczkę roześmiała się Kara, kładąc dłoń na podskakującym brzuchu. - Maluch dziś strasznie wierzga. - Kiedy się spodziewasz? - We wrześniu. Mam nadzieję, że to dziewczynka. Uśmiechnęła się nieśmiało. - Nie powinnam tego mówić, przecież chodzi o to, by było zdrowe, ale od urodzenia byłam prawdziwie dziewczęcą dziewczynką. Chyba nie wiedziałabym, co robić z chłopcem. - Chcesz sprawdzić płeć jeszcze przed porodem? - Colin nie chce. Powiada, że to powinna być niespodzianka. Tłumaczyłam mu, że i tak będzie niespodzianka, ale to uparty Irlandczyk. Jak raz się na coś ~ 52 ~ zdecyduje, to już koniec. Dobry z niego chłopak i myślę, że będzie wspaniałym ojcem. Cztery i pół roku próbowaliśmy. Bałam się, że już nigdy nam się nie uda. To dziecko jest istnym błogosławieństwem. Wybacz, że tak paplam, ale jestem taka szczęśliwa! Jenna uśmiechnęła się do Kary. Nie sposób było się nie uśmiechnąć. Twarz Kary promieniowała szczęściem. - Mogę ci w czymś pomóc? - zapytała nagle. - Chcesz się zapisać na warsztaty, wybrać tkaniny albo obejrzeć najnowsze maszyny do szycia? Muszę o to spytać, bo dziś pracuję dla babci. Musiała na chwilę wyjść, a nie znosi, jeśli klienci nie mogą liczyć na pomoc. - Podrzuciłam tylko Lexie na jej zajęcia. Niczego nie potrzebuję. - Powinnaś przyjść na lekcje dla dorosłych. Skoro grasz na fortepianie, jestem pewna, że masz bardzo zręczne dłonie i patchwork mógłby ci się spodobać. To rodzaj twórczości połączonej z terapią, zabawą i czymś pożytecznym. Zimą wieczory są długie i lodowate. Każdemu przyda się porządna narzuta. - Ale ja nie umiem nawet trzymać igły! - broniła się Jenna. Poza tym nie byłaby chyba w stanie podjąć kolejnego wyzwania. - To bardzo proste. Uwierz mi, że jeśli się zadomowisz w Zatoce Aniołów, rychło złapiesz się na tym, że stoisz przy kontuarze, wybierając tkaniny i aplikacje. Patchwork jest częścią życia naszego miasta. Częścią naszej tożsamości. Tak przynajmniej twierdzi babcia. Uważa, że przekazywane z pokolenia na pokolenie tradycje łączą nas ze sobą i chronią przed światem, który staje się coraz większy, prędszy i chaotyczny. Myślę, że ma rację. - Jestem tego pewna - przyznała Jenna. Sama doskonale wiedziała, jak kruche bywają więzy i jak łatwo ~ 53 ~ można odciąć kogoś od reszty świata. - Czy to babcia nauczyła cię szyć? - Zanim jeszcze poszłam do przedszkola. Moje pierwsze wspomnienia dotyczą wybierania z nią materiałów i słuchania opowieści o mieście, o rodzinie Murrayów i wszystkich kobietach, które szyły przede mną. Moja matka nie dba w ogóle o szycie, jednak gdy poślubiła Murraya, została po prostu zmuszona. To rodzinna tradycja, która rozpoczęła się wraz z historią tego miasta. Słyszałaś ją już? - Częściowo. Nie chciałabym odciągać cię od klientów. Kara wzruszyła ramionami. - Wszyscy wydają się zadowoleni. Słyszałaś już o wraku, tak? Podobno gdy tylko ocaleni dotarli na brzeg, kobiety zaczęły szyć makatę ku czci poległych. Każda z ocalonych uszyła jeden kwadrat i opowiadał on jej historię. Wyhaftowały także historie ocalonych mężczyzn. - Kara kiwnęła głową ku ścianie. - To ta makata. Jenna spojrzała na wielką szklaną gablotę wiszącą na pobliskiej ścianie. Podeszła bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć. Nie dorastała w przytulnym domu pełnym ręcznych robótek. Dom rodziców był raczej chłodny, urządzony z elegancją i wyrafinowaniem. Wśród czarno-białych mebli rzadko pojawiały się akcenty kolorystyczne. A gdy zmarła matka, wszelkie kolory zniknęły zarówno z domu, jak i z życia Jenny. Zawsze zdawało jej się, że patchwork to rodzaj prymitywnej układanki. Kwadraty, trójkąty, proste wzory. Jednak makata z Zatoki Aniołów była bardzo dopracowana, pełna skomplikowanych symboli, rozmaitych tkanin i nici. - To w dosłownym znaczeniu historyczna makata wyjaśniła Kara. - Większość pól powstała ze skraw- - 54 - ków ubrań ocalonych bądź fragmentów odzieży tych, których morze wyrzuciło na brzeg. Na przykład ten biały kwadrat pośrodku został uszyty z niemowlęcego czepka. - Niemowlęcego? - powtórzyła bezwiednie Jenna. Myślałam, że na pokładzie byli tylko mężczyźni, poszukiwacze złota i marynarze. - Ależ skąd! Płynęły nim całe rodziny. Kobiety i dzieci. Niemowlę znaleziono na plaży w dzień po katastrofie. Było ubrane w białą sukieneczkę i czepek. Dziewczynka miała zaledwie kilka tygodni i pewnie przyszła na świat tuż przed rejsem. W miasteczku czekano przez jakiś czas, czy ktoś się do niej przyzna, jednak prędko okazało się, że tylko ona z całej rodziny ocalała, zatem stała się jakby dzieckiem wszystkich. Przygarnęła ją Rosalyn Murray i wychowała razem z resztą swoich dzieci. Nazwano ją Gabriellą, na cześć okrętu. - Rozumiem, że Rosalyn Murray jest twoją daleką przodkinią? Kara pokiwała głową. - Zgadza się. Babcia Fiona jest wnuczką Seana Murraya, jednego z synów Rosalyn. Był o rok czy dwa starszy od Gabrielli. To Rosalyn zorganizowała szycie pierwszej makaty. To był sposób na uzdrowienie i scalenie grupy szczęśliwie ocalonych. Umieściła w środku dziecięcy czepek, bo dziecko jest symbolem nowego życia. I oczywiście ku czci zaginionych rodziców Gabrielli. - Haft w tym kwadracie przypomina skrzydło. - To anielskie skrzydło - uśmiechnęła się Kara. Jenna powinna była się domyślić. Na całej makacie były rozmaite anioły, jednak jej wzrok wciąż wracał do anielskiego skrzydła. Widziała już kiedyś podobny kształt. ~ 55 ~ Zerknęła na Lexie. Dziewczynka miała na sobie podkolanówki i tenisówki, lecz Jenna oczyma wyobraźni ujrzała na brzegu jej lewej stopy znamię dokładnie o tym samym kształcie. Jej serce zaczęło nagle łomotać. To tylko przypadek. To musi być przypadek. A jeśli nie? Nagle szalona ucieczka bez ładu i składu wprost do tego sennego miasteczka nabrała sensu. - Wszystko w porządku, Jenno? - Słucham? - Jenna wzdrygnęła się gwałtownie. - Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. - Nie, nie, wszystko w porządku. Coś mi się skojarzyło. - Myślała teraz wyłącznie o kopercie, którą niecałe dwa miesiące temu rozdarła drżącymi dłońmi. Wewnątrz znalazła szczegółowe wskazówki, jak dostać się do Zatoki Aniołów oraz nazwisko osoby, która pomoże im na miejscu. Wtedy nie traciła czasu na zastanawianie się, czy wskazówki są właściwe. Zależało jej wyłącznie na zabraniu Lexie w bezpieczne miejsce i musiała bezwzględnie zaufać obcym, by mogła tego dokonać. - Legenda głosi, że Gabriella miała znamię w kształcie skrzydła anioła. Że anioł, który ją uratował, pocałował ją i tak powstał dziwny znak - dodała Kara. Jednak, kiedy trochę dłużej pomieszkasz z nami, przekonasz się, że wszystkie sprawy, których nie potrafimy wyjaśnić, przypisujemy aniołom. - Kara spojrzała jej w oczy. - Niektórzy uważają, że sama jesteś aniołem, skoro ocaliłaś wczoraj tę dziewczynę. Jenna wybuchnęła śmiechem. - Z pewnością nie jestem aniołem. - Może i nie, jednak dokonałaś heroicznego czynu. Nie sądzę, bym ja się na to zdobyła. Zadzwoniłabym po prostu po policję. Za nic nie wskoczyłabym nocą do wody. ~ 56 ~ - Jesteś w ciąży. Musisz myśleć o bezpieczeństwie swojego maleństwa. - A ty musisz dbać o swoją córkę. - Jak już mówiłam, nie zdążyłam o niczym pomyśleć. Gdybym miała na to czas, pewnie też bym nie skoczyła. Jenna odchrząknęła. - Pójdę już. Mam parę spraw do załatwienia, zanim Lexie skończy zajęcia. - Jenna marzyła tylko o tym, by jak najprędzej dotrzeć do domu i jeszcze raz przyjrzeć się tajemniczej kopercie. Może coś przeoczyła? Coś ważnego... - Do zobaczenia! - zawołała za nią Kara. Jenna pomachała jej przez ramię, niemal wybiegając ze sklepu. Niestety, gdy tylko znalazła się na chodniku, wpadła na Reida Tannera. Uśmiechnął się do niej i podniósł obie dłonie. - Przybywam w pokoju! Nie mam aparatu! - Siedzisz mnie? - Nagle wpadła jej do głowy myśl, że pan Tanner wcale nie jest dziennikarzem. Może jest detektywem nasłanym przez Brada? Wydawał się o wiele bardziej zainteresowany nią samą, niż artykułem, który podobno pisał. - Gdybym cię śledził, zauważyłabyś mnie już w drodze do sklepu. Oglądałaś się przez ramię co pół minuty. - A gdybyś mnie nie śledził, to skąd byś o tym wiedział? - Może to jego spojrzenie tak jej dokucza od rana? - Schodziłem właśnie z pokładu łodzi Henry'ego Miltona - wyjaśnił Reid. - Miałem doskonałą perspektywę na promenadę i widziałem, jak idziecie z Lexie do sklepu. Dokąd się teraz wybierasz? - Nigdzie nie idę. Czekam na córkę. - Nie zostawi Lexie samej w sklepie, gdy ten szubrawiec się tu kręci. - Napijesz się ze mną kawy? Kawiarnia Diny jest po drugiej stronie ulicy. ~ 57 ~ Jenna nie miała wątpliwości, że wtedy gadałoby już o niej całe miasteczko. Nie wspominając o tym, że dłuższa pogawędka z reporterem nie była najlepszym sposobem na zachowanie anonimowości. - Nie. - Nie? To wszystko? - Uśmiech zaigrał w kącikach ust Reida. - Złamałaś mi serce. - Powiedziałam ci już wczoraj: nie mam zamiaru z tobą rozmawiać. Po prostu przestań mnie dręczyć. - Wolałbym raczej zastanowić się nad tym, dlaczego się mnie tak obawiasz. - Reid wbił w nią uważne spojrzenie. Czy pytałby o to, gdyby pracował dla Brada? Być może, gdyby chciał, żeby się nie domyślała jego prawdziwych zamiarów. - Zawarliśmy umowę na dwa pytania. Wyczerpałeś już limit. - Zawrzyjmy nową. Jenna poczuła, jak topnieje powoli pod jego ciepłym spojrzeniem, i chyba po raz pierwszy przyjrzała mu się bliżej. Był wysoki i barczysty. Miał na sobie sprane dżinsy i wełniany sweter z podwiniętymi do łokci rękawami. Wyglądało na to, że rano nie zdążył się ogolić, a falujące włosy sięgały mu do ramion. Nos miał lekko garbaty, jakby kiedyś dosię-gnął go potężny cios, a cerę opaloną. Stał w nonszalanckiej postawie i lekko wydymał wargi, jakby chciał całemu światu ogłosić, że o nic nie dba, lecz w jego oczach czaiły się mroczne cienie. Kimkolwiek był, coś ukrywał. To odkrycie wcale nie zdziwiło Jenny. Ostatnio doszła do wniosku że każdy na świecie coś ukrywa. - Czy naprawdę jesteś dziennikarzem? - zapytała napastliwie. - Dlaczego o to pytasz? ~ 58 ~ - Nie wyglądasz na mężczyznę, który miałby ochotę pisać o aniołach. - Piszę o tym, o czym mi każą - odparł, wzruszając ramionami. - Taka praca. - Czyżby? Nie obchodzi cię, o czym piszesz? - Już nie - powiedział z goryczą. - Dlaczego? - To długa historia. Jenna nagle bardzo zapragnęła usłyszeć jego historię... Jednak za nic w świecie nie powinna zbliżać się do tego człowieka. Niech on ma swoje sekrety, ona zaś swoje. - Powinnam wracać. - Jenna, zaczekaj! - Reid chwycił ją za rękę. Fala żaru zalała całe ciało Jenny. Zachwiała się jak pod nagłym podmuchem gorącego wiatru. Gwałtownie wyrwała rękę. Reid zmrużył oczy. Jenna doskonale wiedziała, że jej reakcja była przesadzona, jednak w tym mężczyźnie było coś, co sprawiało, że miała ochotę uciekać na koniec świata. Choć powiedziała mu, że się go boi, nie był to lęk przed przemocą. Chodziło o coś bardziej pierwotnego i nieodparcie pociągającego. - Może potrafiłbym ci pomóc? - cicho powiedział Reid, wciąż patrząc jej w oczy. Jenna starała się odzyskać panowanie nad sobą. - Nie potrzebuję pomocy. - Na pewno? - Jak najbardziej. Nie jestem częścią twojej historii. Ani zagadką, którą musisz rozwiązać. - Wciąż to sobie powtarzam, a jednak nie mogę przestać o tobie myśleć. Nerwowy skurcz przebiegł przez jej twarz. Od długiego czasu nie interesował się nią mężczyzna i nie bardzo wiedziała, jak sobie z tym poradzić. ~ 59 ~ - Muszę już iść - powiedziała tylko, ruszając ku drzwiom sklepu. - Jenna! - zawołał za nią ponownie. - Co znowu? - Skoro chcesz pozostać w ukryciu, nie powinnaś była ratować tej dziewczyny. To był błąd. - Wiem - szepnęła. - Ale nie miałam wyboru. Weszła do sklepu, chwiejąc się na nogach. Reid Tanner zbyt wiele widzi. Jest inteligentny, spostrzegawczy, seksowny... Boże! Niespodziewane zadurzenie w nieznajomym było ostatnią rzeczą, której by teraz chciała. Stanowił dla niej zagrożenie na tak wielu poziomach! Spojrzała przez okno wystawy, zastanawiając się, jaki będzie jego kolejny ruch. Wejdzie za nią do sklepu? Zaczeka pod drzwiami? A może wyolbrzymia jego zainteresowanie sobą? Reid stał odwrócony do niej plecami. Wyjął z kieszeni telefon, wystukał numer i powoli odszedł. Z kim rozmawia? Czy to możliwe, że z Bradem? Serce łomotało jej w piersi. Nie mogła uwierzyć, że Reid ją wystawia, choć z drugiej strony przecież wcale go nie zna. I to ostatnie zdanie o popełnieniu błędu... Czyżby próbował jej coś powiedzieć? Musi się upewnić, że Reid jest tym, za kogo się podaje. Jeśli rzeczywiście pracuje dla „Spotlight Maga-zine", ktoś to potwierdzi. Lexie wciąż miała zajęcia. Jenna chyłkiem wymknęła się ze sklepu. Reid zniknął. Przeszła prędko na drugą stronę ulicy do kiosku. Przez ostatnie miesiące tak skupiła się na własnym piekle, że nie zwracała uwagi, co się dzieje na świecie. Znalazła „Spotlight Magazine" na drugiej półce. Okazał się grubą, kolorową gazetą kuszącą tytułami o rozwodach gwiazd, kolejnych dzieciach innych gwiazd, najnowszych doniesieniach o UFO i ciężar- ~ 60 ~ nym mężczyźnie z Ohio. Reid Tanner jest bystrym facetem. Dlaczego pracuje dla tabloidu? To bardzo dziwne. Otworzyła okładkę i przebiegła wzrokiem listę dziennikarzy. Nie znalazła nazwiska Reida. Przerzuciła gazetę, ale nie dostrzegła jego inicjałów pod żadnym artykułem. Z westchnieniem zapłaciła za magazyn i wróciła pod drzwi sklepu Pod Sercem Anioła. Rozejrzała się uważnie, upewniła, że nikt jej nie obserwuje i wybrała numer sekretariatu redakcji „Spotlight Magazine". Poprosiła miłą sekretarkę o połączenie z Reidem Tannerem. Kobieta zawahała się na moment. - Proszę chwilę zaczekać. - Po minucie wróciła na linię. - Niestety, nie pracuje u nas Reid Tanner. Może jest jednym z wolnych strzelców. Jeśli pani sobie życzy, poproszę wydawcę, żeby później do pani oddzwonił. - Nie, dziękuję. - Jenna schowała telefon. Dłonie jej drżały. Czy Reid jest wolnym strzelcem, czy też ma zupełnie inne zlecenie w miasteczku? Nawet jeśli nie pracuje dla Brada, jego ciekawość stanowi dla niej zagrożenie. Jeśli zacznie o nią rozpytywać albo, co gorsza, pójdzie na policję, Jenna będzie musiała znów uciekać. Rozdział 5 Joe Silveira oparł się wygodnie na krześle za dębowym biurkiem. Kółka krzesła zaskrzypiały przejmująco pod jego ciężarem. Komisariat Zatoki Aniołów mieścił się w stuletniej willi pachnącej kurzem i historią. Joe uwielbiał czuć więź z przeszłością i wszystkimi komendantami, którzy wygniatali przed nim skrzypiące krzesło. Lubił także czuć więź ze wspólnotą, której służył. Była to jedna z przyczyn, dla których przeniósł się do małego miasteczka. Niestety, w tej chwili społeczność zeszła na dalszy plan, gdyż ponownie odezwało się życie prywatne komendanta. Zerkając na zegarek, poprawił przy uchu słuchawkę i jednym uchem słuchał opowieści o kolejnym sukcesie żony w pośrednictwie obrotem nieruchomościami. Gdyby miał wskazać choć jedną rzecz, którą Rachel robiła najlepiej na świecie, byłoby to gadanie. Wiedział o tym już w pierwszej chwili, kiedy się poznali, a spędzony wspólnie rok w liceum ugruntował w nim to przekonanie. Joe zakochał się w niej, zanim jeszcze poznał jej imię. Była idealna. Olśniewająco piękna, o kruczoczarnych włosach i oszałamiającym uśmiechu. Mało tego. Okazała się także dobra, współczująca i pełna empatii. Po prostu idealna. Mieszkała w pięknej willi z ogródkiem. Ojciec Rachel ~ 62 ~ był sławnym lekarzem, matka zajmowała się domem i udzielała we wszystkich szkolnych wydarzeniach. Jego życie przedstawiało się zgoła inaczej. Pół Meksykanin, pół Irlandczyk, wychował się szczęśliwie wśród pięciorga rodzeństwa w tłocznym mieszkanku na osiedlu dla klasy robotniczej. Matka była kelnerką, ojciec pracował w supermarkecie. Marzyli o wielkiej karierze dla syna. Chcieli, by skończył studia i został prawnikiem, lekarzem albo inżynierem. I Joe z wszystkich sił starał się spełnić ich marzenia. Zdał maturę z wyróżnieniem i dostał się na prawo, lecz w głębi serca zawsze pragnął zostać policjantem. I to pragnienie było pierwszą rysą na pozornie idealnej powierzchni związku z Rachel. Była bardzo rozczarowana, gdy porzucił studia. Panicznie się bała, że skończy w ciasnym mieszkanku, w jakim dorastał Joe. Jednak starała się nie pokazywać niczego po sobie i wspierała go, gdy starał się o przyjęcie do Akademii. Lata mijały i ich miłość zaczęła się zmieniać. Joe pracował do późna, a wszystko, co widział na ulicach, zatruwało jego spojrzenie na świat. Rachel miała własne życie i grono przyjaciół, których nie znał. Całe dnie spędzała w klubie tenisowym rodziców i była bardziej zainteresowana poprawą serwu niż zajściem w ciążę. Gdy nadszedł czas na kupno domu, Joe chciał znaleźć niewielkie, przytulne gniazdko, na które będą sobie mogli bez trudu pozwolić. Rachel praktycznie zmusiła go, by zgodził się przyjąć w prezencie od jej rodziców okazały dom niedaleko klubu. Do tej pory nie rozumiał, dlaczego tak się zamartwiał tym domem. To był wspaniały prezent i uwielbiał za to rodziców Rachel. Wiedział też, że przyjęli go na łono rodziny z otwartymi ramionami. Jednak dom był ogromny i Joe czuł się w nim zagubiony, a dodatkowe pokoje sprawiały wrażenie, że jest z góry przygo- towany na powolną separację. Przepaść między nimi pogłębiała się z dnia na dzień, aż nadeszła chwila kryzysu tak wielkiego, że w ułamku sekundy podjął decyzję rzucenia pracy i wyniesienia się na wybrzeże z dala od jej przyjaciół, jej rodziny i jej planów. - Joe, czy ty mnie w ogóle słuchasz? - zapytała z naciskiem Rachel. - Mam wrażenie, że gadam do ściany. Może dlatego, że jej opowieści śmiertelnie go nudziły. Ale miała rację, to nie fair. Nie wątpił ani przez chwilę, że setki razy zanudzał ją policyjnymi historiami. Chociaż nie. Wcale nie. Jednym z największych problemów Rachel było to, że w ogóle nie dzielił się z nią pracą. Nie rozumiała, że musiał stanowczo rozdzielać pracę od życia prywatnego, inaczej z pewnością by oszalał. - Joe - powtórzyła poirytowanym tonem. - Przepraszam cię - odpowiedział pospiesznie. Trochę się zamyśliłem. - Właśnie słyszę. - Kroi mi się pracowity tydzień. Mamy w mieście rzesze turystów, letni festyn i fanatycznych poszukiwaczy aniołów szwendających się dniem i nocą po klifach. Wczoraj wieczorem ktoś próbował popełnić samobójstwo, skacząc z molo do wody. Rachel westchnęła. - Zdumiewające. Turyści, poszukiwacze aniołów i samobójcy. Jak wy sobie poradzicie z całym tym bałaganem? Kiedy jego żona stała się tak sarkastyczna? Ignorując jej ton, zapytał: - Kiedy przyjedziesz do domu? Odpowiedziała mu ciężka cisza. W zasadzie mógł sobie odpowiedzieć sam. Odkąd Rachel dostała uprawnienia brokerskie, była zajęta wyłącznie swoją ~ 64 ~ karierą i kolejną transakcją, która zawsze majaczyła na horyzoncie. - W ten weekend nie dam rady, Joe. W sobotę mam dom otwarty. - Rachel, obiecałaś zamykać powoli sprawy w Los Angeles. Powinniśmy być razem. - Wiem, ale ja także jestem zajęta. I zarabiam mnóstwo pieniędzy. Dla nas. Żeby zabezpieczyć naszą przyszłość. Zarabiam znacznie więcej niż ty. Byłoby o wiele lepiej, gdybyś zostawił to miasteczko i przyjechał do mnie. Zeszłego wieczora wpadłam na Mitchella. Powiedział, że miejsce zawsze na ciebie czeka. - Wcale tego nie chcę, a nasz dom i nasza przyszłość są tutaj. - A co, jeśli ja pragnę, byś do mnie wrócił? - zapytała płaczliwie. - A co, jeśli ja potrzebuję ciebie tutaj? - powtórzył. - To wspaniała okolica z dobrymi, ciekawymi ludźmi i całymi setkami domów do sprzedaży i wynajęcia. - Marnujesz się tam, Joe. Jesteś zbyt bystry, by gnić na stołku komendanta w zapyziałym miasteczku. Wiem, że potrzebowałeś odpoczynku i być może powrót do starej pracy nie jest najlepszym pomysłem. Ale istnieje wiele miasteczek bliżej mojej firmy niż Zatoka Aniołów. - To nie jest żadna przerwa na odpoczynek, Rachel. Tutaj chcę żyć. - Wiedział o tym od chwili, gdy przekroczył próg małej willi, którą odziedziczył po wujku Carlosie. Po raz pierwszy w życiu poczuł, że znalazł swoje miejsce na ziemi. Powtarzał to Rachel więcej razy, niż był w stanie zliczyć, jednak najwyraźniej nie przyjmowała tego do wiadomości. Nie rozumiała, jak może chcieć mieszkać w maleńkim miasteczku z dala od wszystkiego, co znajome i bliskie. ~ 65 ~ - Chcesz tam żyć w tej chwili - stwierdziła. - Ale to się zmieni. Znam cię, Joe. Uwielbiasz niebezpieczeństwo, pościgi. Nie jesteś w stanie tego zmienić. Zanudzisz się. - Wiem, że proszę cię o wiele, ale mogłabyś chociaż spróbować. Może i tobie by się tu spodobało. Miasteczko jest przepiękne. Społeczność wymarzona do powiększania rodziny. Moglibyśmy tu być szczęśliwi. - Chcę, żebyśmy byli szczęśliwi, Joe - powiedziała miękko. - Jednak na razie nie wiem, jak tego dokonać. - Ja także - przyznał. - Wiem jednak, że na pewno nam się nie uda, jeśli będziemy żyli w oddaleniu. Przyjedź, choćby na kilka dni. Wiele osób pyta o ciebie. Chcą cię poznać. Dostałem setki zaproszeń na obiady, ale nie chcę chodzić bez ciebie. Gdybyś dała temu miejscu szansę, mogłoby ci się tu spodobać. - Spróbuję. Ale teraz muszę już kończyć. Zadzwonię później. Odłożyła słuchawkę, zanim się pożegnał i powiedział jej, że ją kocha. Coraz rzadziej rozmawiali o uczuciach, odkąd przeniósł się do Zatoki Aniołów. Rachel spędziła zaledwie kilka nocy w ich przytulnym domku z widokiem na morze. Nagle dotarło do niego, że nie mogą dłużej żyć w takim rozkroku i ktoś będzie musiał się poddać. Oraz że być może to będzie on. Ktoś delikatnie zastukał w uchylone drzwi. - Proszę! Do gabinetu weszła Charlotte Adams. Joe zadrżał bezwiednie. Był zaskoczony i trochę speszony. Bardzo podobała mu się złotowłosa lekarka o intrygujących błękitnych oczach i skórze złocistomiodowej od słońca. Miał nadzieję, że zauroczenie prędko minie. Z pewnością nie mógł nic z tym zrobić, przecież był żonaty. I pomimo wszystko chciał pozostać mężem Rachel. ~ 66 ~ - Przepraszam, że zawracam ci głowę - odezwała się łagodnie Charlotte. - Coraz bardziej martwię się o Annie. Czy zdobyłeś może jakieś informacje na temat jej rodziny? - Usiądź, proszę. - Joe wskazał krzesło przy biurku i wziął faks, który przyszedł godzinę wcześniej. - Ojcem Annie jest Carl Dupont. To emerytowany żołnierz. Był na kilku misjach w Afganistanie i na jednej stracił rękę. - To straszne! - jęknęła Charlotte. - Właśnie wybierałem się w góry, żeby z nim porozmawiać. Udało mi się zdobyć aktualny adres. - Mogłabym pojechać z tobą? - zapytała nagle Charlotte. Joe popatrzył na nią ze zdumieniem. - To nie jest dobry pomysł. Lekarka wyprostowała się na krześle, z uporem zadzierając głowę. - Martwię się o stan mojej pacjentki - wycedziła z naciskiem. - To policyjne dochodzenie, pani Adams. - Ale dotyczy także kuracji mojej pacjentki! Muszę wiedzieć, w jakich warunkach mieszkała i czy są one odpowiednie dla dziecka, które niedługo przyjdzie na świat. - Przecież to nie twoja sprawa, dokąd ona się uda po wyjściu ze szpitala. Annie jest pełnoletnia. Nie musi tam wracać, jeśli nie będzie miała na to ochoty. - Ale jest także ciężarna i zarabia grosze. Nie będzie jej stać nawet na jedzenie. Poza tym pewnie od razu wyleci z pracy. Będzie potrzebowała pomocy. Być może powrót do domu okaże się jedynym rozwiązaniem. - Czy zawsze tak się angażujesz? - Posłuchaj, może i Annie jest pełnoletnia, ale to wciąż dziewczynka. Przerażona do tego stopnia, że ~ 67 ~ chciała się zabić. Im więcej będę wiedziała o jej rodzinie, o domu i środowisku, w jakim wzrastała, tym lepiej będę w stanie jej pomóc. - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Charlotte westchnęła. - Nie, nie zawsze się tak angażuję. Annie jest dla mnie wyjątkowa. - Dlaczego? Zawahała się a po chwili wzruszyła ramionami. - Jej historia coś mi przypomina. Mogę z tobą pojechać? Joe wiedział, że to fatalny pomysł, jednak ze zdumieniem spostrzegł, że przyzwalająco kiwa głową. Charlotte uśmiechnęła się tak pięknie, że gotów był zgodzić się na wszystko, o cokolwiek poprosi. Prędko odepchnął tę myśl, poderwał się z krzesła i wskazał jej drzwi. - Chodźmy. Muszę wrócić, zanim zacznie się festyn. Charlotte prędko wsiadła do jego auta i zapięła pas bezpieczeństwa. Joe czuł przez mundur bliskość jej ciała. Odchrząknął i poprawił się w fotelu. To tylko część dochodzenia, nic osobistego. - Dziękuję - odezwała się Charlotte. - Wiem, że łamiesz zasady. - Doceniam twoją troskę o pacjentkę - przyznał, wyjeżdżając z parkingu. Przez chwilę się nie odzywali. Joe chciał powiedzieć tak wiele, że nie wiedział, od czego zacząć. Poza tym bał się, że każde pytanie będzie niebezpiecznie zbliżało go do Charlotte. - Nie poznałam jeszcze twojej żony - wypaliła nagle lekarka. Joe zacisnął dłonie na kierownicy. - Rachel rzadko bywa w miasteczku. Wciąż jest bardzo związana z Los Angeles. - Pewnie bardzo za nią tęsknisz. ~ 68 ~ - Bardzo - wyznał szczerze. - Jak długo jesteście małżeństwem? - Od dziewięciu lat, ale jesteśmy razem, odkąd skończyliśmy po piętnaście. - Miłość z ogólniaka? - uśmiechnęła się Charlotte. - To zdumiewające. Musicie się znać na wylot. - Tak i ja sądziłem. - Joe pożałował tych słów, gdy tylko je wypowiedział. - Na pewno niebawem się poznacie. A co u ciebie? - Nie mam męża, jeśli o to pytasz. Wyjechałam na studia, potem staż i wszystkie szkolenia uzupełniające. Nagle zdałam sobie sprawę, że od trzynastu lat nie spędziłam w domu więcej niż dwa, trzy dni. Dziwnie się tu teraz czuję. Niby swojsko, a obco. - Słyszałem, że twój ojciec był tu pastorem przez długie lata. - Tak, przez trzydzieści cztery. Zmarł w lutym tego roku. - Tak, słyszałem o tym. Bardzo mi przykro. - Dzięki. - To dlatego wróciłaś? - Owszem, choć tak naprawdę nie zdążyłam. Zaplanowałam przeprowadzkę na weekend, a on zmarł w piątek. - Zapatrzyła się w okno. - Nie zdążyliśmy się pożegnać, porozmawiać. Ale może to lepiej? Pewnych rzeczy nie warto mówić. Joe był niezmiernie ciekawy, co Charlotte ma na myśli, ale nie zapytał. - Z pewnością twoja matka jest szczęśliwa, mając cię teraz przy sobie. Charlotte uśmiechnęła się gorzko. - Nie wydaje mi się. Nie jestem jej ukochanym dzieckiem, a tylko mnie ma na wyciągnięcie ręki. Moja starsza siostra Doreen właśnie wyprowadziła się z mężem do San Francisco, a młodszy brat Jamie jest w wojsku. Zostałam jej tylko ja. ~ 69 ~ - Nie mogę sobie wyobrazić, że resztę dzieci kocha bardziej niż ciebie. Uśmiechnęła się szerzej. - Dziękuję, jesteś bardzo miły. Ale to dlatego, że niezbyt dobrze mnie znasz. - Wiem tylko, że jesteś świetną lekarką, bardzo troskliwą i zaangażowaną. Matka na pewno jest z ciebie dumna. - Nasza relacja jest dość skomplikowana. Rodzina zawsze miała wobec mnie bardzo wysokie wymagania. Ojciec był kimś w rodzaju duchowego przywódcy miasteczka. Matka stała przy nim i wspierała go na wszelkie możliwe sposoby. Moim zadaniem było kroczenie ścieżką wiary i posłuszeństwa, świecenie przykładem. Jednak kiedy byłam nastolatką, dopuściłam się czegoś niewybaczalnego. Zawiodłam ich. Matka nigdy mi tego nie zapomniała. - Czyż kluczem do naszej wiary nie jest właśnie wybaczenie? - Ojciec to rozumiał. Matka nie. - Charlotte strzepnęła ze spódnicy niewidzialny pyłek. - Nie byłam z ojcem zbyt blisko, zawsze stała między nami matka. Odsuwała od niego wszelkie problemy, chroniła go przed życiem rodzinnym. Chciała, by w pełni poświęcił się jej i Kościołowi. W tej kolejności. Kochała go zachłannie i przez to popełniała czyny zupełnie... - Niewybaczalne? - podsunął Joe. Charlotte rzuciła mu spłoszone spojrzenie. - Co ci powiedzieli? - Słucham? - zdumiał się Joe. Wpatrywała się w niego przez długą chwilę. - Nic takiego. To już przeszłość. Teraz mieszkam tutaj, choć nie wiem, jak długo zostanę. Czasami wydaje mi się, że matka wolałaby, żebym czym prędzej wyjechała. Rozmawiam z siostrą, a ta mnie przekonuje, ~ 70 ~ że matka potrzebuje opieki i że wcale nie jest tak silna, jak udaje. W tej chwili tylko ja mogę przy niej być. Na myśl o jej przeprowadzce Joe skulił się w sobie. Lubił wpadać na nią w miasteczku, kiedy zajadała się goframi u Diny, kupowała gazetę albo biegała po plaży przed zachodem słońca. Nagle zdał sobie sprawę, jak często wypatruje jej postaci, kiedy wychodzi z komisariatu. To musi się skończyć. - Więc nie zamierzasz zostać tu na zawsze? - zapytał lekkim tonem. - Szkoda. Miasto potrzebuje ludzi takich jak ty. - Cóż. Jeszcze nie podjęłam decyzji. Na razie skupiam się na tym, co jest i nie myślę o tym, co mogłabym spotkać za zakrętem drogi. A skoro o drogach mowa... czy wciąż po jakiejś jedziemy? - Chwyciła się kurczowo podłokietnika. - Trudno w to uwierzyć, ale tak - zaśmiał się Joe, podskakując na kolejnym wyboju. Zwolnił i zmienił bieg. Wyglądało na to, że zbliżają się do posiadłości Duponta, bo coraz częściej mijali znaki o treści: „Zakaz szwendania się", „Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność", „Posiadłość prywatna" i tym podobne. Doszedł do wniosku, że Carl Dupont nie przywita ich z otwartymi ramionami i dzbankiem lemoniady. - Nie powinnaś była tu przyjeżdżać - mruknął. - Wszystko będzie dobrze. Jesteś komendantem. Cóż takiego może nam zrobić? Mógłby opowiedzieć jej tysiąc historii o ludziach zbyt chorych, głupich lub agresywnych, by dbać o jego mundur, ale sobie darował. - Przecież chcemy tylko z nim porozmawiać - dodała Charlotte. - Cholera! - krzyknął Joe, gwałtownie hamując, gdy spomiędzy drzew tuż przed maskę samochodu ~ 71 ~ wyszedł mężczyzna w zielonym mundurze i hełmie. Wielką dubeltówkę wycelował prosto w kierowcę. - Sądzę, że on może nie chcieć z nami rozmawiać. - Joe zgasił silnik i włączył radio, by wezwać posiłki. Byli poza zasięgiem. - Zostań w samochodzie, Charlotte. Powoli otworzył drzwi i wysiadł. - Witam, panie Dupont. Jestem komendant Silve-ira, proszę opuścić broń. Chcę tylko porozmawiać o pana córce, Annie. - Nie mam córki!!! - ryknął mężczyzna, ale opuścił broń. - Jesteś pan na prywatnej posesji! - Annie jest w szpitalu - odparł Joe, kryjąc ulgę. - Usiłowała popełnić samobójstwo. Chciała się utopić. Jakaś dobra dusza skoczyła za nią i uratowała jej życie. Miała naprawdę wielkie szczęście. - Mówiłem już panu, nie mam córki. Zanim Joe zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał, jak Charlotte wysiada z auta. Dupont natychmiast wycelował w nią broń. Serce komendanta zamarło. Wiedział, że nie powinien był jej tu przywozić. - Panie Dupont, jestem lekarką Annie - powiedziała Charlotte. - Jestem pewna, że bardzo się pan o nią martwi. - Moja córka jest kurwą. Zasłużyła na to, co teraz zbiera. Ośmieszyła mnie. Ośmieszyła naszego Pana. Wynoście się stąd i nigdy nie wracajcie. - Do auta, Charlotte - warknął Joe. - Proszę opuścić broń, panie Dupont, bo będę musiał pana aresztować. Mężczyzna niechętnie opuścił broń, najwyraźniej nie dość szalony, by całkiem zlekceważyć policjanta. Charlotte wśliznęła się na siedzenie i zatrzasnęła drzwi. Joe odpalił silnik i cofał się powoli wąską, krętą drogą, póki nie znalazł miejsca, w którym był w stanie zawrócić. Spojrzał we wsteczne lusterko. Carl Du- ~ 72 ~ pont patrzył, jak odjeżdżają. Prawdopodobnie nie ruszy się z miejsca, póki nie będzie pewny, że wynieśli się na dobre. - Nie powinnaś była wysiadać z auta - powiedział z pretensją. Naraził Charlotte na niebezpieczeństwo. To niedopuszczalne. - Przepraszam. - Mógł cię zastrzelić! - wykrzyknął Joe. - Zawsze jesteś taka narwana? Czy w ogóle kiedykolwiek myślisz, zanim coś zrobisz? - Powiedziałam: przepraszam! - powtórzyła Charlotte. - Racja, wybacz. To moja wina. Nie powinienem był cię zabierać. - Przeczesał włosy palcami, wracając na główną drogę. - Chciałam tylko pomóc - wyznała Charlotte - ale nie miałam racji. A odpowiadając na twoje pytanie, muszę przyznać, że impulsywność aż nazbyt często wpędza mnie w kłopoty. Staram się nad tym zapanować. Joe obrzucił ją ukradkowym spojrzeniem. Uśmiechała się przepraszająco. Była zaskakująco inna od wszystkich lekarzy, z którymi dotąd zetknął się w pracy. Zdecydowanie za bardzo przejmowała się pacjentami. Tak bardzo pragnęła pomóc nastolatce, której wcale nie znała, że naraziła się na niebezpieczeństwo. Nie mógł się zdecydować, czy bardziej go wkurzyła, czy mu zaimponowała. Nie miał jednak zamiaru zdradzać się z uczuciami. - Powinnaś się starać jeszcze bardziej - burknął. - Tak jest. I co teraz zrobimy? Annie nie może wrócić do domu. Nawet jeśli ojciec ją przyjmie, kto wie, przez jakie piekło będzie musiała na co dzień przechodzić. - Zapominasz, że Annie jest dorosła, Charlotte. - To znaczy... ~ 73 ~ - Że ja nic nie mogę zrobić. Annie musi skontaktować się z opieką społeczną i sprawdzić, jakie są możliwe rozwiązania tej sytuacji. Ojciec nie ma obowiązku zajmować się nią, skoro skończyła już osiemnaście lat. - Przecież to szaleniec! W dodatku uzbrojony. Jest niebezpieczny. Nie możesz coś z nim zrobić? - Przyjrzę się sprawie, sprawdzę też, czy ma pozwolenie na broń. Jednak zaaresztowanie pana Duponta nie pomoże Annie. - To prawda - westchnęła Charlotte. - Tak mi jej żal! Może ma innych krewnych, którzy ją przygarną? - Może powinnaś z nią o tym porozmawiać? - Masz rację - zgodziła się Charlotte. - Wyobrażasz sobie życie z takim ojcem? Nie rozumiem, jak rodzice mogą odwracać się od dzieci, gdy te potrzebują ich pomocy! To straszne. Niewybaczalne. Joe spojrzał na nią z uwagą. - Wciąż rozmawiamy o Annie? - Oczywiście! - żachnęła się Charlotte. Nie uwierzył jej. - Znajdę sposób, żeby jej pomóc - przyrzekła z mocą. - Bo tobie nikt nie pomógł? Spojrzała na niego ze złością. Uśmiechnął się. - Nie tak łatwo mnie przestraszyć, pani doktor. - Nie dzielę się historią mego życia z osobami, które ledwie znam. - W takim razie powinniśmy się zaprzyjaźnić. - To nie jest dobry pomysł, panie komendancie. - Pewnie nie - mruknął. - Na pewno nie - pokiwała głową Charlotte i odwróciła się do okna. - Opowiedz mi coś o swojej żonie. Rozdział 6 W drodze do domu Jenna popędzała Lexie. Chciała jak najprędzej w spokoju rozważyć wszystko, co usłyszała. Była tak zajęta urządzaniem się w miasteczku i zapewnieniem Lexie bezpieczeństwa, że nigdy nie zastanowiła się, dlaczego zesłano je właśnie tutaj. Była wręcz przekonana, że miasteczko wybrano na chybił trafił z bazy zamkniętych, odizolowanych miejsc, niełatwych do odnalezienia i jednocześnie przytulnych. Ale może to nieprawda. Kazała Lexie umyć się i zmienić ubranie, sama zaś zamknęła się w sypialni. Koperta była ukryta pod stertą swetrów w najwyższej szufladzie komody. Wyjęła ją ostrożnie i usiadła na łóżku. Choć wiele razy przeglądała schowane w niej dokumenty, zastanawiała się teraz, czy nie przeoczyła czegoś ważnego. Musiał istnieć powód, dla którego odesłano je do miasteczka, w którym sto lat wcześniej z okropnej katastrofy uratowało się dziecko z identycznym znamieniem jak Lexie. To po prostu nie mógł być zbieg okoliczności. Wysypała na łóżko świadectwa urodzenia na nowe nazwiska wraz z nowymi numerami identyfikacyjnymi i dowody osobiste. Na osobnej kartce wydrukowano wskazówki, jak dojechać do Zatoki Aniołów, numer ~ 75 ~ telefonu do agencji nieruchomości, w której pracowała Kara Lynch, kartę kredytową i numer konta w lokalnym banku. Dostała także komórkę na kartę, do użytku wyłącznie w razie zagrożenia. Otrzymała wszystko, czego potrzebowała, by zniknąć ze swego życia. Jednak coś tu nie pasowało. Dlaczego wysłali ją właśnie tutaj? W kopercie nie znalazła odpowiedzi na to pytanie. Może jakieś wskazówki kryją się w domu? Gdy go wynajęła, był w pełni umeblowany, łącznie z obrazkami na ścianach i zasłonami w oknach. Weszły do domu i po prostu w nim zamieszkały. Jenna westchnęła i podeszła do okna. Dom stał przy ulicy wspinającej się na jedno z licznych wzgórz w Zatoce Aniołów. Dzięki górzystemu terenowi niemal wszystkie domy w miasteczku miały widok na ocean. Z okna w sypialni Jenna widziała molo, z którego zaledwie zeszłej nocy skoczyła na ratunek nieznajomej. Teraz nie mogła w to uwierzyć. Miała wrażenie, że uratowanie dziewczyny było jej przeznaczeniem. że miała się znaleźć w tym miejscu dokładnie o tej porze. Wstrząsnął nią dreszcz. Czyżby traciła zdrowy rozsądek? Najwyraźniej zaraża się lokalnym folklorem każącym wszystko tłumaczyć ingerencją sił nadnaturalnych. A może powinna posłuchać intuicji? Coś kazało jej przyjrzeć się bliżej swemu życiu i ostatnim wydarzeniom. Podniosła słuchawkę i z szuflady nocnego stolika wyjęła wizytówkę Kary. Zadzwoniła na komórkę i z niepokojem wysłuchała kilku sygnałów. - Halo - odezwała się wreszcie Kara. - Cześć, Karo. Tu Jenna Davies. - Cześć, Jenno. Dwa razy w ciągu jednego dnia? Co za szczęśliwy traf - roześmiała się Kara. ~ 76 ~ - Zapomniałam cię zapytać wcześniej, przepraszam. Zastanawiam się, kto jest właścicielem domu, który wynajmuję. Czy to ktoś z miasteczka? Chciałabym zapytać o jeden mebel. - Mam nadzieję, że wszystko w porządku z umeblowaniem? - Och, oczywiście. Zastanawiam się jedynie, czy to antyk - tłumaczyła się Jenna. - Jestem pewna, że to same antyki, ale możesz to skonsultować z Janice Pelovsky, która prowadzi sklep z antykami przy Groove Street. - Czy ona jest właścicielką domu? - Nie, nie. Dom należy bezpośrednio do naszej agencji. Mieszkała w nim ciotka mojego szefa, Rose Littleton. Zmarła dwa lata temu i od tamtej pory dom jest wynajmowany. Mogę ci jeszcze jakoś pomóc? - zapytała z troską Kara. - Nie, dziękuję ci za wszystko. - Do zobaczenia na festynie. - Do zobaczenia. Jenna odłożyła telefon. Rose Littleton. Była pewna, że nigdy wcześniej nie słyszała tego nazwiska. Wyjęła z torebki komórkę i oddzwoniła. Paula nie odebrała, a Jenna nie chciała nagrywać wiadomości. Zdążyła ukryć kopertę, zanim do pokoju wpadła Lexie w jasnych dżinsach i różowej bluzie od dresu. Różowy był jej ulubionym kolorem. - Gotowa! - wykrzyknęła z uśmiechem. Niedawno wyrosły jej dwa stałe zęby z przodu, ale jeden z mleczaków z boku trzymał się już wyłącznie siłą woli. Widząc ledwie trzymający się ząb, Jenna czuła wyrzuty sumienia. - Może powinnyśmy go wyrwać? - zapytała z drżeniem. ~ 77 ~ Tak naprawdę nie chciała tego robić. Nie chciała przysparzać Lexie bólu. Jednak czuła, że powinna o to zadbać. Lexie zacisnęła wargi i pokręciła głową. - Nie - wycedziła tylko. - Nie przeszkadza ci, jak tak się kiwa? Lexie gwałtownie zamachała rękami. - No dobrze, to niech sam wypada. - Nie może teraz wypaść, bo wróżka zębuszka mnie nie znajdzie - pisnęła Lexie. Serce Jenny zamarło na chwilę. Zamrugała, żeby ukryć łzy. To, że Lexie wciąż wierzyła w anioły i wróżki, zakrawało na jakiś cud. - Musi się utrzymać, aż wrócimy do domu - upierała się Lexie. - Muszę go włożyć pod specjalną poduszkę. Jenna przełknęła łzy. Lexie musiała się borykać ze stanowczo zbyt wielką liczbą trudności w swoim siedmioletnim życiu. Tęskniła za dzieciństwem. Ale przynajmniej żyje. Tylko to się liczy. Jenna wyjęła bluzę z szafy i powiedziała z uśmiechem. - Lepiej już chodźmy, zanim Kimmy zje cała pizzę. - Zobaczymy dziś anioły? - zapytała Lexie. - Powinny się pokazać, skoro to tak jakby urodziny miasta. - Chodź, zobaczymy same. - Dlaczego nie chcesz ze mną iść ich zobaczyć? - narzekała Lexie. - To nie fair. - Skarbie, nikt jeszcze nie widział aniołów, a na klifach jest zimno. - Oraz zdecydowanie zbyt wielu obcych. - Na jaką pizzę masz ochotę? Twarz Lexie pojaśniała jak słońce. - Pepperoni - wykrzyknęła, skacząc z ganku. - Umieram z głodu! Przynajmniej na to Jenna mogła coś zaradzić. ~ 78 ~ *** Reid ze znużeniem oglądał filmik o aniołach na komputerze. Wprawdzie oglądał go już setki razy, jednak po wycieczce na klify chciał się jeszcze raz przyjrzeć. Przejrzyste białe kształty ze skrzydłami latały wokół skał, czasem z niesłychaną prędkością. Nie mogły być aniołami, ale czym były? O ile czymkolwiek... Wystarczyło zapewne kilka sztuczek, by zmontować ten filmik, jednak choć setki osób wyśmiało go i wyszydziło jako kompletny fałsz, tysiące uznało film za dowód na istnienie aniołów. Reid wyłączył film i załadował do komputera zdjęcia skał, które zrobił z pokładu łodzi Henry'ego. Przybliżył je i kiedy przez chwilę przypatrywał się liniom, obraz zaczął się zmieniać. Nie widział już twarzy Allison, lecz buzię dziecka. Wielkie brązowe oczy, zadarty nosek, burza loków... Poczuł wzbierające mdłości. Zamknął oczy i potrząsnął głową. Nie chciał przypominać sobie twarzy Camerona. Dlaczego akurat on? Może Henry ma rację? Anioły pokazują ci to, co potrzebujesz ujrzeć. Jednak on nie chciał oglądać ich twarzy. Były wyryte za zawsze w jego sercu. Prędko zamknął zdjęcia i otworzył plik z artykułem. Dopisał dwa akapity, ale widział, że w zasadzie może je od razu skasować. Nie ustalił żadnych faktów, nie miał zdjęć aniołów i pisał wyłącznie o jakichś bliżej nieokreślonych znakach na skałach. W mieście usłyszał same nietrzymąjące się kupy historyjki z ust ludzi, którzy zapewne liczyli na wzrost zainteresowania miasteczkiem. Wszystkie te katastrofy, zaginione skarby i wraki nie były w stanie udźwignąć porządnego artykułu. ~ 79 ~ Zresztą nie chodziło o to. Choć wmawiał sobie, że chce tylko zarobić i jest mu wszystko jedno, o czym pisze, nie byłby w stanie podpisać się pod stekiem bzdur. Oparł się i przeciągnął, aż zatrzeszczało mu w stawach. Nie wiedział, dlaczego wciąż zależy mu na opinii. Teraz nie ma już znaczenia, jak i o czym pisze. Prawdziwa praca skończyła się jedenaście miesięcy temu. Powinien dać czytelnikom to, czego chcieli najbardziej: fantastyczną opowieść o aniołach, cudach, nadziei, miłości i reszcie tych bzdur. Jednak gdy położył palce na klawiaturze, słowa nie chciały nadejść. W głębi duszy jakaś ostatnia zapomniana cząstka jego prawdziwej natury wciąż żyła i dopominała się uwagi. Przypominała, że kiedyś interesowały go prawdziwe, ważne, świeże wiadomości. Że tylko dla nich żył. Powinien ciężko pracować, by odzyskać to, co utracił. Obecne życie było jednym wielkim kłamstwem. Papier zmienił jego życie. Rodziców stracił, będąc jeszcze dzieckiem, i wychowywał się w sierocińcu. Gdy tylko odrósł od ziemi, szukał sposobności, by się stamtąd wyrwać, więc propozycja sprzedawania gazet na ulicy zdawała się zbawieniem. Gazety stały się dla niego cały światem. Uwielbiał zapach papieru, palce uwalane farbą drukarską, ciężar pliku gazet i stuk paczki upadającej na ganek. Jego koledzy nie traktowali poważnie swej pracy. Śmiali się, gdy gazeta wylądowała w krzakach albo na mokrym od rosy trawniku. Reid zawsze umieszczał gazety na ganku, bo był przekonany, że znajdują się w nich ważne informacje. Że ludzie potrzebują wskazówek i kogoś, kto skieruje snop światła na sprawy dotąd ukryte i ciemne. Zapragnął stać się latarnią rozświetlającą mrok. ~ 80 ~ Musiał wytrzeć niezliczoną ilość ciemnych kątów, by dotrzeć na szczyt. Najgorzej było w liceum. Pracował czasami w trzech miejscach na raz, żeby opłacić szkołę i pokój. Jeszcze sześć lat po skończeniu dziennikarstwa musiał spłacać studenckie kredyty. Wreszcie jednak wszystko złożyło się jak najszczęśliwiej. Spełniły się wszystkie jego marzenia. Publikowanie wstrząsających artykułów o skrywanych tajemnicach stało się sensem jego istnienia. Nie liczyło się nic innego, a już najmniej to, w jaki sposób zdobył informacje. Cel zawsze uświęcał środki. Do chwili, gdy Reid zdał sobie sprawę, że był w błędzie. Bezmyślnie wpatrywał się w ledwie napoczęły artykuł o aniołach, kiedy zadzwonił telefon. Pete McAvoy, jego redaktor i wieloletni przyjaciel. I zleceniodawca. Przez chwilę Reid wahał się, czy w ogóle odbierać telefon, wiedział jednak, że Pete tak łatwo nie zrezygnuje i będzie dzwonił do skutku. Westchnął i odebrał. - Halo, Pete. - Ach, więc jednak ze mną gadasz! - Wcale nie próbowałem cię unikać. Tropiłem anioły. Cholernie trudno umówić się z nimi na wywiad. - Bardzo śmieszne. Coś konkretnego? - Chłopaki, którzy nakręcili filmik, jeszcze nie wrócili do miasteczka. Muszę z nimi porozmawiać, zanim dokończę materiał. - Oczekuję artykułu, za który dostaniesz Pulitzera, niech to będzie dla ciebie jasne - oświadczył Pete. - To nie ty dostaniesz nagrodę, więc się tym nie kłopocz. Poza tym wiesz, że to wszystko bzdury. - To twoja wypłata, Reid. Słyszałem, że ostatnio nie opływasz w zbytki. - Tak to jest, gdy człowiek obija się przez cały rok. ~ 81 ~ - Teraz pracujesz. - Jeśli można to tak nazwać... - Reid zawahał się przez chwilę. - A jeśli wpadnę przypadkiem na lepszą historię? - zapytał odruchowo. - O jakiej historii mówisz? - Jeszcze nie jestem pewien, ale instynkt mi podpowiada, że wpadłem na jakiś trop. - A już myślałem, że zatopiłeś instynkt w tequili i piwie. - Jakimś cudem przetrwał. - Reid nie był tylko pewien, czy chce znów mu się poddać. - Masz na myśli jakąś wstrząsającą tajemnicę? Jesteś już na to gotowy? - Nie wiem. Może jeszcze nie. - Kiedyś wiedziałeś. I zawsze byłeś gotowy na wszystko. Byłeś świetnym reporterem. Za dobrym, by tak odchodzić. - Pete westchnął. - Naprawdę wpadłeś na jakiś trop, czy po prostu chcesz się zaszyć w Zatoce Aniołów? Wiem, że to dla ciebie ciężki czas. Ale minął już niemal rok. - Gdybym chciał się ukryć, nie przyjeżdżałbym do tej krainy cudów i miłości. Prześlę ci artykuł o aniołach na początku przyszłego tygodnia. - Reid, jeśli rzeczywiście coś zwęszyłeś, idź za tym. Zaufaj instynktowi. Nic by mnie bardziej nie ucieszyło niż świadomość, że robisz coś, co kochasz, i w czym jesteś niezrównany. Jednak na ten moment mam dziurę w magazynie, więc znajdź mi te anioły. - Jasne, jasne. Nie dzwoń. Sam się odezwę. Reid odłożył telefon, wyłączył komputer i podszedł do okna. Letni festyn rozkręcił się na dobre. Wzdłuż nadmorskiej promenady rozciągnięto kilometry różnobarwnych światełek, a w centrum uwagi tłumu znalazł się potężny diabelski młyn. Reid nie mógł sobie ~ 82 ~ przypomnieć, kiedy po raz ostatni kręcił się na czymś takim. Cholera, jednak sobie przypomniał. Poruszona pamięć w lawinowym tempie zasypała go niechcianymi wspomnieniami. Ich krzesełko wjechało powoli na sam szczyt diabelskiego młyna. Z góry doskonale widział festyn w pełnym rozkwicie. Miasteczko Williamsville uczciło setną rocznice powstania pięknym pokazem fajerwerków. Reid z radością przyglądał się pokazowi, ciesząc się rzadką chwilą z dala od pracy, w towarzystwie najlepszej przyjaciółki. Spojrzał w twarz Allison. Promienie księżyca lśniły na jej złotorudych włosach, a oczy błyszczały z radości. Nie wiedział, co się dzieje pomiędzy Allison i jej mężem Brianem. Byli nierozłączni od klasy maturalnej! Przyjaźnił się z nimi, jeszcze zanim stali się parą, i brał udział we wszystkich ważnych chwilach ich wspólnego życia. Zaręczyny, szalony wieczór kawalerski, wesele na Florydzie. Doskonale pamiętał namiot porwany przez nagły podmuch wiatru i oblewający wszystkich gości strugami letniego deszczu. Para młoda tylko się śmiała. Ich miłość była niemal wyczuwalna dotykiem. Widział, jak ich związek się umacnia po narodzinach Camerona. Reid czekał z Brianem na szpitalnym korytarzu, widział krople potu na jego skroniach i przerażenie w oczach. Razem też cieszyli się, że Cameron i jego mama są cali i zdrowi. Lata mijały i Reid trochę zaniedbywał przyjaciół. Była to całkowicie jego wina. Byli bardzo zżytą, w zasadzie zamkniętą rodziną i choć jego zawsze przyjmowali z otwartymi ramionami, czuł, że nie jest elementem tej układanki. Był typowym dzieckiem z sierocińca, zmieniał domy i szkoły jak rękawiczki. Przyzwycza- ~ 83 ~ ił się do pozostawania na obrzeżach towarzystwa i nie wiedział nawet, jak się do kogokolwiek zbliżyć. Teraz jednak zdał sobie sprawę, że trzymając się na uboczu w przekonaniu, że zapewnia znajomym prywatność, jakiej potrzebują, nie był zbyt przyjacielski. Czuł, że coś jest nie w porządku. Brian wymówił się od wycieczki na festyn, tłumacząc się nawałem pracy. Reid widział napięcie na twarzy Allison i rozczarowanie w oczach Camerona. Spojrzał na chłopca, który tak mocno trzymał się barierki, że pobielały mu palce. Nie czuł się dobrze w roli zastępczego taty, jednak coś mu mówiło, że powinien spróbować. Delikatnie przykrył zimną rączkę malca swoją dłonią. - Nie bój się, kolego. Wszystko w porządku. - Trochę tu wysoko. - Głos Camerona drżał. - Boję się. - Zadbam, żeby nic ci się nie stało, dobra? Reid puścił oko do Allison. - Dzięki - szepnęła. - To był okropny tydzień. - Zamierzasz mi powiedzieć, co się dzieje? - Właśnie chciałam zapytać o to samo. Skąd się tu nagle wziąłeś, Reid? - Chciałem się z wami zobaczyć - powiedział nieszczerze. Potrząsnęła głową. - Nie odzywałeś się od miesięcy. Myślę, że chcesz czegoś konkretnego. Po prostu poproś. - Za dobrze mnie znasz. - Reid odetchnął głęboko. Piszę artykuł o podrabianych lekach, które zakupiły tutejsze szpitale. Otworzyła szeroko oczy. - Mój szpital także? Allison pracowała w Glen Oak Memorial jako pielęgniarka. ~ 84 ~ - Jest jednym z trzech, które sprawdzam. Może słyszałaś coś na ten temat? - Niejasne plotki, nic konkretnego. - Potrzebuję pomocy, Allison. - Chcesz mieć wtyczkę w szpitalu - pokiwała głową. Teraz wszystko rozumiem. - Jeśli miałoby cię to postawić w niezręcznej sytuacji... - Z pewnością. Ale zrobię to dla ciebie. - Zastanów się najpierw. - Dopiero teraz sam pomyślał o przykrych konsekwencjach jej zaangażowania w sprawę. Jednak musiał ją poprosić. Wciąż gonił za własnym ogonem, a ludzie umierali, bo nie dostawali właściwych leków, tylko dawki placebo. Miał już jakieś strzępki dowodów, ale potrzebował czegoś więcej. Chciał je zdobyć, zanim ktoś go uprzedzi, a był już tak blisko! Diabelski młyn zatrzymał się na chwilę i wysiedli z wagonika. Cameron pobiegł do kolegów. Reid i Allison stanęli na uboczu. - Nie muszę się nad tym zastanawiać. - Allison dotknęła jego ręki. - Ufam ci, Reid. Wiem, że to ważne, w innym wypadku nie prosiłbyś mnie o pomoc. Zresztą, cieszę się, że wreszcie poprosiłeś mnie o przysługę. Ciężko jest być kimś, kto wciąż otrzymuje. - O czym ty opowiadasz? - obruszył się Reid. - O tobie. Wciąż wspierasz mnie, Briana i Camerona, i nigdy nie chcesz niczego w zamian. Jesteś bardzo ważną osobą w naszym życiu, a nas do swojego nie zamierzasz wpuszczać. Zależy nam na tobie. Jednak ty zawsze trzymasz nas na dystans. - Nie zdawałem sobie z tego sprawy. - Cóż, robisz tak przez całe życie. Nauczyłeś się odchodzić, zanim ktokolwiek odejdzie od ciebie. Rozumiem to. Jednak my donikąd się nie wybieramy, więc ~ 85 ~ lepiej się do nas po prostu przyzwyczaj. Skoro zaś dałeś mi szansę uczestniczenia w twoim życiu choć przez chwilę, nie zawaham się z niej skorzystać. A ty tylko podziękujesz. Powinieneś nauczyć się przyjmować. Uśmiechnął się szeroko i mrugnął. - Świetnie. W takim razie poproszę też o lody. - Hej, nie przesadzaj! - roześmiała się Allison. Reid z ulgą spostrzegł, że ich przyjaźń nie wygasła ani się nie zmieniła. Nigdy nie planował trzymać Allison na dystans. - Skoro już się sobie zwierzamy, to powiedz mi, proszę... czy u ciebie i Briana wszystko w porządku? Nagły cień przebiegł po jej twarzy. - Niedługo będzie. - I kto się tu trzyma na dystans? - Wszystko będzie okej. Chodźmy na te lody. Reid otworzył oczy. Nie był w stanie dłużej wspominać Allison. Jej twarzy, jej głosu. Nie powinien był prosić jej o przysługę. Ona zaś nie powinna była mu ufać. Gdyby mógł raz jeszcze przeżyć jeden moment w swoim życiu, wybrałby właśnie ten. Bo właśnie wtedy to się zaczęło. A gdyby się nie zaczęło, nie skończyłoby się tak strasznie. Odwrócił się od okna. Ze stolika wziął portfel i klucze do pokoju. Musiał uciec przed wspomnieniami. Wiedział jednak, że dokądkolwiek pójdzie, one go zawsze odnajdą. Rozdział 7 Charlotte nie przestawała bić się z myślami, odkąd wróciła z gór. Wchodząc do domu matki, zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie traci zdrowych zmysłów. Jeśli tak jest, matka nie omieszka jej tego wytknąć. Monica Adams nie przebierała w słowach, zwłaszcza gdy mogła powiedzieć, co myśli o swej odwiecznej zgryzocie z młodszą córką. Charlotte z zaskoczeniem natknęła się na stertę pustych kartonów w korytarzu. Czyżby matka postanowiła wreszcie uporać się z rzeczami taty? Przez kilka miesięcy po jego śmierci nie sprzątnęła niczego. W szafach wciąż wisiały jego ubrania, a ulubione gazety zaścielały stolik w salonie. Nawet jego klucze leżały na swoim miejscu, na stoliku przy drzwiach. Było to bardzo niepokojące, lecz Charlotte poddała się i przestała tłumaczyć matce, że czas pożegnać się z rzeczami ojca. W zasadzie od wielu lat nie namawiała już matki do niczego, toteż pomysł, który narodził się w jej głowie, był niemal szalony. Musiała jednak dać sobie szansę. Musiała spróbować. Dom był cichy, zupełnie inny niż za życia ojca. Przed laty, wracając ze szkoły, Charlotte już od progu czuła zapach obiadu i słyszała rozmowy w kuchni. Ojciec opowiadał, co się wydarzyło w miasteczku i co ~ 87 ~ dzieje się w kraju. I pytał, jak im minął dzień. Jamie bawił się samochodami w korytarzu, a Doreen zwykle wisiała na telefonie. Czasami dom był pełen pobożnych parafian z grup biblijnych, charytatywnych czy dyskusyjnych. Zwykle przychodzili po radę albo po prostu porozmawiać. Dom pastora zawsze był sercem miasteczka. Teraz zdawał się wymarłym teatrem. W korytarzach słychać było echa dawnych dyskusji i śmiechów. Wszystko się zmieniło, choć przecież wszystko pozostało takie samo. Relacja z matką jak zwykle była najeżona skałami. Może nawet bardziej, gdy zabrakło im kogokolwiek, kto by je godził. Charlotte znalazła matkę na tarasie z tyłu domu siedzącą bez ruchu i wpatrzoną w przestrzeń. Sweter luźno zwisał jej z ramion. W ostatnich miesiącach bardzo schudła, a jej wyprostowana i godna sylwetka całkiem się zmieniła. Monica Adams skurczyła się w sobie. Straciła werwę i chęć walki. Straciła męża. Charlotte stanęła w progu i po raz kolejny poczuła, że takie samotne siedzenie w ukochanym niegdyś domu nie przyniesie matce nic dobrego. Odkąd sięgała pamięcią, każdego wieczoru po kolacji rodzice siadali razem na tarasie. W ciepłe letnie wieczory do późna słyszała ich przyciszone rozmowy i nagle urywające się chichoty. Zawsze wyobrażała sobie, że w takich chwilach czule się całują. Nigdy w życiu ani na chwilę nie zwątpiła w ich wciąż szaloną i świeżą miłość. Życie jej rodziców w wielu wymiarach toczyło się oddzielnie od życia dzieci. Mieli pod opieką całą parafię, a to oznaczało mnóstwo pracy. Zadaniem dzieci było dopasować się do schematu oraz godnie i uczciwie reprezentować rodzinę. Doreen i Jamie sprostali temu zadaniu. Tylko ona spaprała sprawę i splamiła rodziną laurkę, którą matka malowała ~ 88 ~ do pierwszej chwili małżeństwa. Matka zresztą odsunęła od siebie nawet myśli o błędach Charlotte i zamalowała je warstwą świeżej farby, zabraniając komukolwiek o tym wspominać. - Nie czaj się w mroku, Charlotte - odezwała się surowo Monica. - Przepraszam - bąknęła Charlotte. - Spóźniłaś się. - Musiałam dokończyć rozmowę z pacjentem. - Mówisz zupełnie jak ojciec. - Matka odwróciła się i zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem. - Jednak on zawsze dzwonił, że się spóźni, żebym się nie martwiła. Charlotte przyjęła krytykę bez komentarza. Weszła na taras i usiadła w fotelu obok matki. Nie tak miała się rozpocząć ta rozmowa, jednak czekanie na lepszą okazję nie miało sensu. - Mamo, potrzebuję twojej pomocy. Monica uniosła brew. - Mojej? - Tak, twojej. Słyszałaś może o dziewczynie, która skoczyła z molo? - Oczywiście. Jest w ciąży i nikt nie wie, kto jest ojcem dziecka. Wszystkie okoliczne żony wpadły w popłoch. Telefon nie przestaje do mnie dzwonić. - No tak. - Charlotte powinna była przewidzieć, że przyjaciółki matki powiadomią ją o wypadku. Plotki zawsze krążyły po Zatoce Aniołów z prędkością tornada. - Czego chcesz, Charlotte? - zapytała Monica sucho. - Annie... ta dziewczyna... ma osiemnaście lat. Nie ma dokąd pójść, a ja muszę ją jutro wypisać ze szpitala. Charlotte odetchnęła głęboko. - Chciałabym przywieźć ją do ciebie. Monica zacisnęła palce na poręczach fotela. ~ 89 ~ - Chcesz, żebym przyjęła do siebie tę dziewczynę? - Wiem, że wiele razy pomagałaś potrzebującym. Matka zmarszczyła brwi. - Te czasy minęły. Skończyły się, gdy zmarł twój ojciec. - Ta dziewczyna potrzebuje pomocy. Nie ma nikogo. Chciałabym tylko, żebyś przyjęła ją na jakiś czas. Przyjmę na siebie całą odpowiedzialność za to dziecko, nie będziesz musiała nic dla niej robić. - Przyjmiesz całą odpowiedzialność? To byłby chyba pierwszy raz - prychnęła matka. Charlotte zacisnęła zęby. Wiedziała, że kłótnie na temat przeszłości nic dobrego jej nie przyniosą. Po śmierci ojca matka stała się jeszcze bardziej drażliwa niż wcześniej. Charlotte liczyła na to, że gdy upora się z żałobą, uspokoi się i będą mogły na nowo się poznać i porozumieć. Teraz miały już tylko siebie. - Tylko na kilka dni - prosiła. - Będę się starała prędko znaleźć dla Annie jakieś stałe i bezpieczne lokum. - Nie mogę ci pomóc. - Możesz. Po prostu mi nie pomożesz - powiedziała z goryczą Charlotte. - Nie masz racji. Naprawdę nie mogę. - Monica podała córce list. - Co to? - Wyrzucają mnie z domu. Mam trzydzieści dni na wyprowadzkę. - Co? To jakieś szaleństwo! - wykrzyknęła Charlotte. - Nie. To zwykła kolej rzeczy. List, choć formułował myśl bardzo dyplomatycznie, w istocie był nakazem eksmisji. - Mieszkałaś tu przez trzydzieści cztery lata! - oburzyła się Charlotte. - To twój dom. ~ 90 ~ - Formalnie nie. Dom należy do Kościoła i jest przeznaczony dla pastora Zatoki Aniołów i jego rodziny. Mój pastor odszedł. - Monica zadrżała. - Muszę znaleźć inne miejsce. Coś innego. Jeszcze nie wiem co. - Pokręciła głową ze wzrokiem utkwionym w mrok. - Byłoby o wiele prościej, gdybym to ja umarła pierwsza. Wszystko byłoby jak trzeba. Charlotte nie wiedziała, co powiedzieć. Nigdy nie prowadziła z matką spokojnej rozmowy i po raz pierwszy w życiu słuchała jej wyznań. Wiedziała jedno. Porzucenie tego domu będzie dla matki niewyobrażalnym ciosem. Całe dorosłe życie spędziła w tych murach. - Musi być jakiś sposób, by cię tu zostawili powiedziała wreszcie. - Niestety, nie ma. Czcigodny McConnell z Montgomery nie ma ochoty przyjeżdżać tu co tydzień. Nowy pastor odprawi uroczystą mszę w najbliższą niedzielę i z końcem miesiąca przeprowadza się tu na stałe. Najwyraźniej znienacka zgłosił się do biskupa i Kościół natychmiast go zatrudnił, nie czekając, aż opuszczę dom. - Tak mi przykro, mamo! - Czyżby? Przecież nienawidzisz tego domu. - To nieprawda. - Nie mogłaś się doczekać, kiedy się stąd wyniesiesz. - Każde dziecko chce opuścić rodzinny dom. Taka jest kolej rzeczy. - Charlotte niechętnie wspominała tamten pełen bólu i upokorzeń okres życia. Nie miała zamiaru rozmawiać o nim z matką właśnie w tej chwili. A może nawet w ogóle. Pewne sprawy lepiej pogrzebać w mrokach przeszłości. Monica rzuciła jej ostre spojrzenie. - Myślisz, że nie wiem, jak bardzo cię zawiodłam? ~ 91 ~ - To ja zawiodłam ciebie - zaoponowała Charlotte. - Cóż, to prawda. Rzeczywiście mnie zawiodłaś. I wciąż to robisz. Najdziwniejsze jest to, że nawet o tym nie wiesz. - Och, wiem doskonale. - Charlotte zauważyła, jak matka zacisnęła dłonie. Czy rzeczywiście wie, o co jej chodzi? Teraz nie była już taka pewna. Monica wstała z trudem i ruszyła ku drzwiom domu. - Ta dziewczyna naprawdę nie ma dokąd pójść? - Naprawdę. - Możesz ją przywieźć na tydzień. Ojciec na pewno chciałby, żebym jej pomogła, niezależnie od tego, że moje życie jest w strzępach. - Dziękuję - szepnęła Charlotte. - Mamo... Co zrobisz z domem? - Chyba znajdę sobie inne miejsce na ziemi. - Nie potrafię sobie tego wyobrazić. - Ani ja, Charlotte. Jednak w młodości nie wyobrażałam sobie mieszkania z twoim ojcem, a jakoś się udało. A przy okazji, nowym pastorem jest twój przyjaciel, Andrew Schilling. Charlotte wstrzymała oddech. Andrew Schilling wraca do Zatoki Aniołów? Jej dawny chłopak został pastorem? Nie widziała go od trzynastu lat i miała nadzieję, że już nigdy go nie zobaczy. - Wypadałoby uznać, że Gwen wygrała - stwierdziła Monica. Od zawsze rywalizowały z Gwen Schilling. Ścigały się, która piecze lepsze ciasto, która lepiej prowadzi dom i lepiej wychowuje dzieci. - Zawsze uważała, że dzieci udały jej się o wiele lepiej niż mnie. Zawsze chciała tego, co zdobyłam. Tego domu, mojego męża... ~ 92 ~ - Mamo, o czym ty mówisz? - przerwała jej Charlotte. - Gwen nie chciała ci odebrać taty. - Owszem, chciała. Chodziła z nim na randki, zanim mnie poznał. Wybrał mnie - z naciskiem rzekła Monica. I tylko mnie kochał. Tylko i wyłącznie mnie. - Oczywiście. Nikt nie ma najmniejszych wątpliwości. - Charlotte nareszcie zrozumiała, co wydarzyło się pomiędzy Gwen a jej matką. - Robiłam wszystko dla twego ojca. Całe moje życie było poświęcone tylko jemu. - Monica pokręciła bezradnie głową. - Co mam teraz zrobić? Charlotte milczała. Nie miało to zresztą znaczenia, bo matka zniknęła już w głębi domu. *** Gdy zaczął zapadać zmrok, sznury białych latarni rozświetliły błonia. Festyn trwał w najlepsze. Kwartet fryzjerów wśród gromkich braw schodził ze sceny, ustępując miejsca szkolnemu chórowi. Festyn okazał się wydarzeniem rodzinnym. Jenna i Lexie przysiadły się do rodziny Kimmy - jej matki Robin, ojca Ste-ve'a i małego brata Kimmy, Jonathana, który niebawem miał skończyć dwa lata. Robin Cooper była niską brunetką. Wyglądała na udręczoną. Odkąd urodził się Jonathan, spędzała czas w domu, zaś Steve pracował w miejscowej kancelarii notarialnej. Wedle słów Robin, siedział w biurze całe dnie i festyn był wyczekiwaną od dawna okazją do spędzenia wspólnie czasu. Steve miał najwyraźniej inną wizję wieczoru. Od godziny stał nieopodal z kilkoma mężczyznami i prowadził z nimi pogawędkę. Robin wydawała się wyczerpana. Nie było to dziwne, skoro wciąż usiłowała utrzymać w ryzach energicznego chłopca. ~ 93 ~ - Możemy iść po baloniki? - zapytała Lexie, wskazując clowna skręcającego sznurki zwierząt z balonów. - Pewnie - powiedziała Jenna. Lexie i Kimmy poderwały się od stołu. - Weź ze sobą brata - rzuciła Robin. - Tylko trzymaj go za rękę. - Nie będzie mnie słuchał - jęknęła Kimmy. - Jakby co, to ja się stąd nie ruszam - westchnęła Robin. Kimmy mruknęła coś pod nosem, ale zabrała brata. - Dzięki Bogu! Dwie minuty spokoju. Pewnie myślisz, że jestem straszną matką. - Raczej wyczerpaną - delikatnie zauważyła Jenna. - To miło z twojej strony. Steve wciąż mi powtarza, że jego matka wychowała piątkę dzieci bez żadnej pomocy. W dodatku podawała co wieczór czterodanio-wą kolację, sprzątała dom, szyła wszystkim ubrania i zapewne potrafiła też latać. - Wzór niemożliwy do doścignięcia. - To była kochana kobieta - powiedziała Robin bez przekonania. Po chwili uśmiechnęła się do Jenny. Naprawdę tak uważam. Jestem tylko zmęczona ciągłym porównywaniem do niej. A jaka jest twoja teściowa? - Na szczęście zupełnie inna. - To rzeczywiście szczęście. To znaczy... Nie chciałam wcale twierdzić, że jesteś szczęściarą. Nie wiem, czy w ogóle chcesz rozmawiać o... nim. O twoim mężu. - Wolałabym nie - wyznała spokojnie Jenna. - Nie gniewaj się. To po prostu bolesne. - Oczywiście. Rozumiem. Zawstydzona Robin opuściła głowę. Jenna rozejrzała się i dostrzegła przy pobliskim stoliku mężczyznę przyglądającego im się w skupieniu. Miał na so- ~ 94 ~ bie dżinsy i błękitny podkoszulek. Spod rękawka wyglądał skrawek tatuażu. Gdy zobaczył, że Jenna spogląda w jego stronę, zmarszczył brwi, wstał i odszedł w drugą stronę. Jenna nie ufała mężczyznom, którzy uciekali po jednym spojrzeniu. - Kto to? - Kto? - ocknęła się Robin. - Ten facet obok maszyny do popcornu. Ten w koszulce. - Och, to Shane Murray. Rybak. - Nigdy wcześniej go nie widziałam. - To samotnik. Nie garnie się do ludzi. Mój mąż twierdzi, że jest w porządku. Połowa kobiet z miasteczka podkochuje się w jego sprężystym ciałku. Jest gwiazdą numer jeden na poniedziałkowych targach próżności. - Na czym? - zdumiała się Jenna. - Na wieczorkach patchworkowych - roześmiała się Robin. - Dziewczyny wciąż o nim dyskutują, chyba że siedzą w pobliżu jego babki Fiony albo jego siostry Kary. Znasz Karę, prawda? - Tak, wynajęłam od niej dom. Nie wiedziałam, że pochodzi z rodziny Murrayów. - To ogromna rodzina, nie sposób się na kogoś z nich nie natknąć. Ich brat Michael prowadzi pub. Patrick nie mieszka w miasteczku. Karę znasz i jest jeszcze Dee, który pracuje z ojcem. Mają łódź wycieczkową. - Robin odetchnęła. - Powinnaś przyjść na wieczorek kroju i szycia. Poznałabyś ludzi, rozerwałabyś się. Jestem pewna, że w najbliższy poniedziałek wszyscy będą dyskutować o tej dziewczynie... Annie. I o jej dziecku. Oraz o nieznanym ojcu... - Wzrok Robin powędrował bezwiednie ku mężowi. Czyżby podejrzewała męża? Napięcie w ich związku było prawie namacalne. ~ 95 ~ - To pewnie jakiś okoliczny nastolatek - powiedziała Jenna uspokajającym tonem. - Przecież Annie jest jeszcze dzieckiem. - Wiek nie ma znaczenia. Gdy młoda, śliczna dziewczyna jest chętna... Mój ojciec zdradził matkę, i to nie raz - dodała Robin z goryczą. - Pewnie dlatego wciąż się martwię, że mąż mnie zdradzi. Co nie oznacza, że uważam go za ojca tego dziecka. Oczywiście, że nie. Przepraszam. Zapomnij, o czym w ogóle mówiłam. To wszystko przez to, że... - Robin nie była w stanie się zatrzymać - odkąd mam Jonathana, niezbyt pociągał mnie... no wiesz, seks. - Spłoniła się jak piwonia. Wybacz. Nie wiem, dlaczego ci o tym mówię. Pewnie myślisz, że jestem szurnięta. - Nie, wcale nie - zaprzeczyła Jenna, choć niemal odjęło jej mowę. Prawie nie znała Robin. - To dlatego, że czuję się wyczerpana i nie myślę jasno. Są dni, kiedy nie mam nawet czasu umyć zębów, a potem wraca Steve i chce wiedzieć, dlaczego nie ma obiadu, dlaczego nie zapłaciłam rachunków i co, do licha, robiłam przez cały dzień. Jakby zajmowanie się dwulatkiem zostawiało chwilę wytchnienia. Wczoraj Jonathan wlazł do suszarki na pranie. Gdyby w niej utknął, byłaby przecież moja wina. Czasami wydaje mi się, że nie powinnam była mieć dzieci. Chyba się do tego nie nadaję. - Wychowywanie dzieci to bardzo ciężka praca. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki nie miałam własnego. To niesłychanie trudne, obciążające i wyczerpujące zadanie. A ja mam tylko jedną dziewczynkę. Robin uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Jesteś bardzo miła. Mam nadzieję, że z czasem lepiej się poznamy. Kimmy i Lexie są wspaniałymi przyjaciółkami. Myślę, że my też mogłybyśmy się zaprzyjaźnić. ~ 96 ~ - To byłoby bardzo miłe - powiedziała Jenna, żałując, że nie może być z Robin tak szczera, jak Robin była wobec niej. Dziewczynki wróciły w podskokach, trzymając kurczowo balonikowe zwierzątka. - Mamo, możemy iść zagrać w kręgle? - miauknęła Kimmy. - Możemy? - zawtórowała Lexie z błagalnym wyrazem twarzy. Zanim Jenna zdążyła się odezwać, do ich stolika podeszła Kara Lynch. - Cześć - uśmiechnęła się promiennie. - Liczyłam na to, że cię znajdę, Jenno. Mogę zająć minutę? - Cóż, chyba właśnie wybieram się na kręgle. - W porządku - wtrąciła Robin. - Ja wezmę dzieciaki. Jonathan i tak nie usiedzi tu ani minuty. Dołączysz do nas później. Jenna wahała się przez chwilę. Nie znosiła tracić Lexie z zasięgu wzroku. Jednak stanowisko do kręgli było tuż za rogiem. - W porządku. Lexie, pilnuj się Kimmy i jej mamy, dobrze? - Dobrze - kiwnęła głową Lexie. Kara usiadła przy stoliku. - Co tam? - zapytała Jenna, siadając naprzeciwko. - Dowiedziałam się czegoś o Rose Littleton, jeśli jesteś zainteresowana... - Jak najbardziej. - Rozmawiałam z szefem, Benem Farradayem. Opowiedział mi co nieco o ich rodzinie. Rose była jedną z czterech sióstr. Ona i Marta nigdy nie wyszły za mąż i mieszkały razem w twoim domu, aż do śmierci Marty. Rose zmarła rok później. Dwie pozostałe siostry wyszły za mąż. Jedna z nich to matka Bena. Czwarta, Thelma, wyprowadziła się do Południowej ~ 97 ~ Karoliny i miała kilkoro dzieci, ale Ben nie ma pojęcia, co się z nią dzieje. Jednak pomyślałam, że zainteresuje cię fakt, że Rose była nauczycielką gry na fortepianie, jak ty. Ben twierdzi, że miała ogromny talent. W każdą niedzielę grała na mszach. Czy to nie zabawne? Teraz udzielasz lekcji na jej fortepianie. Jenna zadrżała. Kolejny zbieg okoliczności? Nie przypuszczała. Działo się coś, czego nie była w stanie pojąć, zaś w tym momencie jej życia wszystko, czego nie mogła wytłumaczyć, jawiło jej się jako śmiertelne zagrożenie. - Ben mówi, że jego ciotka zawsze powtarzała, iż jest potomkinią Gabrielli ocalonej z katastrofy statku. Co więcej, miała znamię dokładnie takie samo jak Gabriella. W kształcie skrzydła anioła, pamiętasz? - Pamiętam... - wyjąkała Jenna, kurczowo zaciskając dłonie. Lexie ma takie samo znamię. To nie do wiary! - Podobno próbowała też dowiedzieć się, kim byli rodzice Gabrielli. Spisane wkrótce po katastrofie wspomnienia ocalonych są dość mętne. Legenda głosi, że anioły ocaliły dziecko i wyniosły je na brzeg. Jeśli jesteś ciekawa tej historii, to w bibliotece znajdziesz stare pamiętniki i listy. - Jestem bardzo ciekawa - szepnęła Jenna. Zwłaszcza że historia miasteczka w niewiarygodny sposób splata się z jej życiem. Olbrzym w policyjnym mundurze wyłonił się z mroku i położył dłoń na ramieniu Kary. Podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się promiennie. - Cześć, kochanie. Poznaj Jennę Davies. To mój mąż, Colin, jak zawsze na służbie. - Miło mi cię poznać, Jenno - uśmiechnął się szeroko Colin. - Widziałem cię na molo, kiedy wyszłaś z wody. Ta dziewczyna zawdzięcza ci życie. ~ 98 ~ Jenna wzruszyła ramionami. Rozmowa z policjantem była ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, jednak Colin usiadł już obok Kary. - Jenna jest stanowczo zbyt skromna - stwierdziła Kara. - Rumieni się, gdy tylko ktokolwiek wspomni o jej bohaterskim wyczynie. Nie mogłabym tego powiedzieć o tobie, skarbie - dodała ze śmiechem i pocałowała męża w policzek. Colin uwielbia być w centrum zainteresowania. - Nieprawda! - parsknął śmiechem policjant. - Jestem bardzo nieśmiały. Jenna uśmiechnęła się lekko. Jak na dłoni widać było, że Colin jest flirciarzem. I choć jego strój nieco ją niepokoił, sam Colin wyglądał raczej na wielkiego pluszowego misia. - Jak ci się mieszka w Zatoce Aniołów? - zapytał Colin. - Planujesz zostać z nami na dłużej? - Tak sądzę - pokiwała głową Jenna. - Moja córka świetnie się czuje w tutejszej szkole i poznała już nowych przyjaciół. - To wymarzone miejsce do wychowywania dzieci zgodził się Colin. - Oboje z Karą wychowaliśmy się tutaj. Poznaliśmy się w podstawówce. Wpadłem na nią na boisku. Zdarła sobie kolano i wyzwała mnie od półgłówków. To była miłość od pierwszego wejrzenia. - Byłeś półgłówkiem - wtrąciła Kara. - I ja się wcale w tobie nie zakochałam. Do czwartej klasy nie mogłam cię znieść. - Ale potem byliśmy już nierozłączni - stwierdził Colin. - Nie licząc tych chwil, kiedy się z hukiem rozstawaliśmy. A było ich sporo. Colin jest uparty jak osioł. - A Kara gada wciąż jak najęta. - 99 - - Ale to ty zanudzasz Jennę historią naszej miłości - wytknęła Kara. - Ależ skąd! - zaprotestowała Jenna. Z ogromną przyjemnością przysłuchiwała się ich czułej sprzeczce. Rzadko widywała tak szczęśliwe pary. - Jenna interesuje się historią domu, w którym mieszka - ciągnęła Kara. - Wiesz coś może o paniach Littleton, które tam mieszkały? - Uśmiechnęła się do Jenny. - Colin wie prawie wszystko o tym miasteczku. Jest fanatykiem historii. Och, i oczywiście wierzy także w anioły. - Kara przewróciła oczami. - Oczywiście. Widziałem jednego - poważnie oświadczył Colin. - Naprawdę? - zdziwiła się Jenna. - Miałem wtedy piętnaście lat. Nurkowałem w jaskiniach na krańcach zatoki. Są dostępne tylko w określonych momentach odpływu. W pewnej chwili zgubiłem się w krętym korytarzu i nie mogłem wypłynąć. Nagle pojawiła się przy mnie ta dziewczyna. Była w moim wieku. Chwyciła mnie za rękę i wyprowadziła z jaskini. - Miałeś pewnie halucynacje z niedotlenienia - uznała Kara. Colin pokręcił głową. - To był anioł. Ocalił mnie. Gdyby nie pokazała mi drogi, na pewno bym się utopił. Jeśli gorąco wierzysz, cuda się zdarzają. Jenna bardzo pragnęła wierzyć w cuda, ale jakżeby mogła? Jej samej anioły nie pomogły. - To niezmiernie ciekawe - powiedziała wreszcie. - Powinnam jednak już iść. Muszę znaleźć Lexie, bo mam całą kieszeń żetonów na gry. - Wstała i uśmiechnęła się. - Było mi bardzo miło. Cieszę się, że cię poznałam, Colin. I cieszę się również, że anioł cię ocalił, bo bardzo fajny z ciebie facet. ~ 100 ~ Colin uśmiechnął się promiennie. - Zgadza się. Gdybyś kiedyś potrzebowała pomocy, dzwoń. Choć Jenna polubiła Colina, z pewnością był ostatnią osobą, do której zadzwoniłaby w razie kłopotów. - Oczywiście - odparła i pomachała im na pożegnanie. Poszła w stronę kręgli, ale nie znalazła tam ani Le-xie, ani Kimmy z rodziną. Szybkim krokiem przemierzyła błonia, czując narastający ucisk w sercu. Starała się opanować, lecz instynkt podpowiadał jej, że stało się coś strasznego. Wreszcie w tłumie dostrzegła Robin. Szarpała się z małym zapaśnikiem, jednocześnie tłumacząc coś energicznie mężowi. - Gdzie dziewczynki? - przerwała jej bezceremonialnie Jenna. Robin spojrzała na nią ze zdumieniem. - Przecież są tutaj! - odparła, wskazując tory z przeszkodami. Jenna zobaczyła z daleka balonikowego konika Kimmy i już chciała odetchnąć z ulgą, gdy stwierdziła, że wciąż nie widzi Lexie. Podbiegła do Kimmy i chwyciła ją za ramię. - Gdzie jest Lexie? - Poszła do toalety. - Puściłaś ją samą? Wargi Kimmy zadrżały raptownie i Jenna dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że śmiertelnie przestraszyła dziewczynkę. - Przepraszam cię, skarbie. Wszystko w porządku. Muszę tylko znaleźć Lexie. - Co się stało? - zapytała Robin. - Lexie poszła sama do toalety. Muszę ją znaleźć. ~ 101 ~ Puściła się pędem w stronę publicznych toalet. Nie mogła uwierzyć, że Lexie wybrała się tam sama. Tyle razy jej tłumaczyła, że nigdy i pod żadnym pozorem nie może nigdzie chodzić sama. Nie powinna była jej zostawiać! Nawet na chwilę. Wbiegła do toalet i stanęła na środku holu, dysząc ciężko. Kabiny były puste. W rozpaczy wykrzyknęła imię Lexie i jej głos odbił się echem od wykafelkowanych ścian. - Jest? - wysapała Robin, wbiegając tuż za Jenną do toalet i ciągnąc za sobą Kimmy. - Nie, nie ma jej. - Jenna czuła, że za chwilę zemdleje ze strachu. - Znajdziemy ją - pewnym tonem oświadczyła Robin. Na pewno wróciła na błonia. - Albo poszła zobaczyć anioły - wtrąciła Kimmy. - Słucham? - wzdrygnęła się Jenna. - Lexie chciała zobaczyć anioły. Mówiła, że musi je o coś zapytać. W jednej chwili Jenna była już pewna, dokąd poszła dziewczynka. Rozdział 8 Reid dopił piwo i wyrzucił do kosza plastikowy kubeczek. Na błoniach było coraz głośniej. Okrzyki i piski dzieciaków mieszały się z pozdrowieniami i śmiechem dorosłych. Reidowi kręciło się w głowie od zapachu prażonej kukurydzy, gorących hot dogów i cukrowej waty. Odkąd przyjechał do Zatoki Aniołów, miał wrażenie, że znalazł się na planie filmu z lat pięćdziesiątych, w którym wszystko jest piękne, cudowne i miłe. Żałował, że nie dorastał w takim miejscu. Z pewnością nieco dłużej zachowałby dziecięcą ufność i niewinność. Byłby szczęśliwy, mając dwoje rodziców, którzy na zmianę odprowadzaliby go do szkoły i odrabiali z nim lekcje. Z rozkoszą siedziałby na ramionach ojca jak ten trzylatek nieopodal. Jednak wiele lat temu zakazał sobie rozpamiętywania i tęsknoty za tym, czego nie miał i nie mógł mieć. To bezcelowe. Zresztą nie był częścią tego miasteczka i im szybciej stąd wyjedzie, tym lepiej. Wzruszając ramionami, odwrócił się i ruszył ku morzu. Na twarzy czuł ciepłe podmuchy słonego wiatru. Niebawem asfaltowa alejka ustąpiła miejsca wydeptanej ścieżce. W ostatnich czasach wiele osób chodziło w stronę klifów. Tuż przy urwisku dostrzegł - 103 ~ grupkę osób cierpliwie czekających na objawienie się aniołów. Miał nadzieję, że uzyska od nich garść ciekawostek. Noc była jasna. Księżyc w pełni oświetlał całą okolicę. Jednak morze burzyło się i huczało groźnie. Potężne fale roztrzaskiwały się o skały, plując pianą. Reid nigdy nie był szczególnym miłośnikiem morza, zaczynał jednak lubić smak soli na wargach, a szum fal zdecydowanie poprawiał mu nastrój. Przyspieszył kroku, jak gdyby przeczuwał nadejście czegoś tajemniczego. Sam nie wiedział czego. Był kilkanaście kroków od grupki stłoczonej na skraju klifu, gdy tuż nad urwiskiem dostrzegł niewielką figurkę zamarłą w bezruchu. Ze zdumienia zamrugał gwałtownie, rozpoznając w niej córkę Jenny. Zdumienie było tym większe, że nigdzie nie dostrzegł jej wiecznie czuwającej, nadopiekuńczej mamy. Podszedł bliżej. - Cześć - odezwał się cicho, żeby jej nie wystraszyć. Lexie aż podskoczyła i odwróciła się gwałtownie. W jej oczach dostrzegł przerażenie. Przez ułamek sekundy bał się, że dziewczynka odruchowo się cofnie i spadnie do morza. Za jej plecami ziała czarna przepaść. Powoli podniósł dłoń. - Spokojnie, nic ci nie grozi. To ja zrobiłem twojej mamie zdjęcie wtedy w nocy, pamiętasz? Nazywam się Reid. Reid Tanner. Jestem dziennikarzem i piszę artykuł o aniołach. Słyszałem, że ty masz na imię Le-xie. Lexie milczała. - Proszę, odsuń się od krawędzi - dodał. Zdecydowanie za blisko podeszłaś. Dziewczynka odsunęła się od przepaści, ale nadal nie powiedziała ani słowa. ~ 104 ~ - Gdzie twoja mama? - zapytał Reid. - Założę się, że bardzo się o ciebie martwi. Jak się tu znalazłaś całkiem sama? Lexie zacisnęła wargi w wąską kreskę. Chyba była równie małomówna jak jej mama. Jednak choć nie wyrażała zainteresowania pogawędką, najwyraźniej nie zamierzała też uciekać. - Pewnie czekasz na anioły - zgadywał Reid. - Sam też mam nadzieję, że wreszcie je zobaczę. - Myśli pan, że dziś się pokażą? - zapytała z desperacją w głosie. - Nie mam pojęcia. A ty jak sądzisz? - Bardzo bym chciała. Muszę je o coś zapytać. To bardzo ważne. - Z pewnością, inaczej nie przychodziłabyś tu sama. Twoja mama pewnie nie wie, że tu jesteś, prawda? - Prosiłam ją wiele razy, żeby tu ze mną przyszła poskarżyła się dziewczynka, odwracając się ku morzu. Zawsze obiecuje, że innym razem. Innym razem. - O czym chcesz porozmawiać z aniołami? - Nie mogę panu powiedzieć - oświadczyła, krzyżując ręce na piersi. Reid uśmiechnął się i doszedł do wniosku, że dziewczynka przypomina mu jego samego sprzed wielu lat. Udaje twardzielkę, choć w głębi duszy szczęka zębami ze strachu. Lecz Lexie ma matkę, która się nią opiekuje i zapewne odchodzi od zmysłów. Bardzo chciał ją odprowadzić do Jenny, jednak podejrzewał, że Lexie nie pójdzie z nim po dobroci, a ciągnięcie wrzeszczącego i opierającego się dzieciaka - nie jego własnego - nie będzie wyglądało zbyt dobrze. Raczej postara się z nią pogadać i zatrzymać w miejscu, zanim przybiegnie Jenna. Podejrzewał, że pojawi się w ciągu kilku minut. ~ 105 ~ - To tajemnica? - zapytał spokojnie. Locie pokiwała głową. - Będę tu stała, aż się pojawią. - Wiesz, co? Zaczekam z tobą. Popilnuję cię na wszelki wypadek. Zerknęła na niego spod brwi. - Mogą nie przyjść, jeśli będzie pan tu stał. - Cóż, nie mogę cię tak zostawić. Anioły wściekłyby się na mnie, gdybym zostawił cię samą na pustkowiu. - Anioły nie lubią rozmawiać z dorosłymi. Wolą rozmawiać z dziećmi. Tak twierdzi Kimmy. - Kimmy to twoja przyjaciółka? - Raz widziała anioła. Zgubiła się w parku i nie wiedziała, jak wrócić. Wtedy pojawiła się piękna pani i odprowadziła ją do rodziców. Anioły są naprawdę świetne w odnajdywaniu rodziców. - Lexie spoglądała na niego przez dłuższą chwilę. Pewnie czuła się zagrożona jego obecnością, ale była też zaciekawiona. - Zamierza pan zrobić im zdjęcie? To może im się nie spodobać. Moja mama nie znosi, kiedy się jej robi zdjęcia. - Zauważyłem - uśmiechnął się Reid. - Ale przyznaję, że tego nie rozumiem. Przecież jest bardzo ładna. Tak jak i ty. - Wiem. Wyglądam jak anioł. Wszyscy mi to mówią. Reid uśmiechnął się szerzej. Lexie trochę się odprężyła i pewnie wystarczy kilka sprytnych pytań, a opowie mu nawet, dlaczego przyjechały do tego miasteczka i dlaczego tak unikają ludzi. Z drugiej strony, nie czuł się komfortowo, wyciągając informacje od dziecka. Nie wykluczał, że jego pytania mogą obudzić w małej jakieś traumatyczne wspomnienia. Widział wyraźnie, że Jenna i Lexie mają poważne ~ 106 ~ kłopoty i ukrywają się przed czymś. Lub przed kimś. Mógłby w minutę wymyślić dziesięć historii, których większość prowadziła do niezrównoważonego męża i ojca. Nie miał pojęcia, co wie, a czego nie wie Lexie, z każdą chwilą był jednak bardziej ciekawy ich przeszłości. Może mógłby im pomóc? Przecież to był główny cel poszukiwania tajemniczych historii. Jednak Jenna nie chciała jego pomocy. W zasadzie błagała go, żeby się od niej odczepił. - Czy ma pan dziecko? - zapytała nagle Lexie. - Nie - odparł zaskoczony Reid. - Dlaczego pytasz? - A chciałby pan mieć? - Sam nie wiem. Słyszałem, że same z nimi kłopoty. Podobno nawet oddalają się od rodziców bez pozwolenia. Lexie zmarszczyła brwi. Bystra z niej dziewczynka. - Musiałam przyjść. To bardzo ważne. - O co chcesz je zapytać? - Nie mogę panu powiedzieć. Nie wolno mi rozmawiać z obcymi - dodała z przekonaniem. - Musi pan sobie stąd iść. - Niestety, nie mogę. Sam mam kilka pytań do aniołów. - Reid spokojnie usiadł na trawie nieopodal Le-xie. Chwilę później dziewczynka także usiadła, co jakiś czas zerkając na niego podejrzliwie. - O co pan chce zapytać? - mruknęła po jakimś czasie. - Chciałbym wiedzieć, z czego są zrobione ich skrzydła i jak wysoko potrafią latać. - Niemądre pytania. Anielskie skrzydła są utkane z chmur. I mogą na nich latać aż do nieba. Pan nic nie wie o aniołach! Reid uśmiechnął się do siebie. ~ 107 ~ - To prawda, niewiele o nich wiem. Jesteś bardzo mądra na swoje... dziesięć lat? - Mam siedem lat. Myśli pan, że anioły są jak Święty Mikołaj? - zapytała nagle. - Wie pan chyba, że Mikołaj nie daje prezentów niegrzecznym dzieciom. Czy anioły nie chcą rozmawiać z niegrzecznymi? - Nie wydaje mi się - odparł Reid uspokajająco. - A byłaś niegrzeczna? Poważnie pokiwała głową. - Nie poszłam do pokoju, choć mama mi kazała. - Wargi Lexie zadrżały lekko, gdy odwracała głowę. - Czy pana tatuś bił mamusię? Reid poczuł ucisk w gardle. - Mój tata odszedł, kiedy byłem malutki. Nawet go nie znałem. Wiem jednak, że nikt nie powinien nikogo bić. A zwłaszcza żaden mężczyzna nie powinien bić kobiety. - Nawet jeśli była niegrzeczna? - W żadnym wypadku - potwierdził pewnym tonem. - Ale czasem tatuś jest chory i nagle wpada w szał i przypadkiem kogoś uderzy. - Czy ktoś skrzywdził twoją mamę, Lexie? Twój tata? Wiedział, że za mocno ją naciska, jednak jeśli ktoś ją skrzywdził albo bił jej mamę, Reid chciał mieć pewność, że to się więcej nie powtórzy. Lexie wyglądała, jakby chciała mu odpowiedzieć, jednak w tej samej chwili minęła ich hałaśliwa grupka osób. Dziewczynka otrząsnęła się, przyciągnęła kolana do brody i oplotła nogi ramionami. Kiedy gwar rozmów ucichł, powiedziała: - Kimmy mówi, że anioły widzą wszystko. Że mogą ci się ukazać, kiedy czujesz się samotny i zagubiony. ~ 108 ~ Mogą cię pocieszyć, kiedy jesteś zraniony. A czasami odnajdują zaginionych. - Tego pragniesz? By anioły kogoś odnalazły? Lexie spojrzała mu w oczy. - Myśli pan, że mogą to zrobić? - Kogo chciałabyś znaleźć? Lexie otworzyła usta, lecz jej odpowiedź zagłuszył ostry, rozpaczliwy okrzyk Jenny. Dziewczynka poderwała się na równe nogi. Reid także wstał i starał się zachować spokój. Wiedział, że Jenna nie będzie zachwycona, kiedy go znajdzie w towarzystwie córki. Chwilę później Jenna wyłoniła się z mroku i chwyciła Lexie w ramiona. - Prawie umarłam ze strachu, Lexie! - Cała się trzęsła, ściskając dziewczynkę ze wszystkich sił. - Przepraszam - wyjąkała Lexie. - Tak bardzo chciałam zobaczyć anioły. - Nie ma ich tu! - Jenna rzuciła Reidowi nienawistne spojrzenie. - To ty ją tu przywlokłeś? - Nie. Szedłem na klify i zobaczyłem ją tu samą. Nie chciałem jej przestraszyć i zabierać stąd na siłę. Pomyślałem, że zaraz przybiegniesz, więc zaczekałem. I oto jesteś. Wraz z połową tego miasteczka. Jenna spojrzała na tłum gęstniejący na ścieżce. - Mój Boże - mruknęła. - Wszystko w porządku! wykrzyknęła do ludzi. - Nic jej nie jest. Dziękuję wam. - Tak mi przykro, że spuściłam ją z oka - wybuch-nęła jakaś kobieta. W ramionach trzymała dziecko, a tuż obok stała dziewczynka w wieku Lexie. Twarz kobiety była purpurowa ze wstydu. - Nic się nie stało, Robin. To nie twoja wina. Lexie, przeproś panią Cooper za to, że się oddaliłaś. - Przepraszam panią - wymamrotała Lexie ze wzrokiem utkwionym w ziemię. ~ 109 ~ - Już dobrze, Lexie. Śmiertelnie nas przeraziłaś - wyznała Robin. - Chyba pójdziemy już do domu. - Zerknęła ciekawie na Reida i Jennę. - Wracacie z nami? - Muszę odsapnąć. Zaraz wracam - odparła Jenna. - Jesteś pewna? Znasz tego faceta? - zapytała szeptem. - To dziennikarz - powiedziała Jenna. - Spotkałam go kilka razy. Dziękuję ci za troskę. - Wciąż czuję się winna. Nie powinnam była spuszczać dziewczynek z oka. Gdyby coś się stało, nigdy bym sobie nie wybaczyła. - Na szczęście nic się nie stało. To naprawdę nie twoja wina, Robin. To Lexie uciekła. Lexie, pożegnaj się z Kimmy. Lexie posłusznie pożegnała przyjaciółkę. Kimmy pomachała jej dłonią. - Jak na osobę ceniącą prywatność, masz zadziwiający dar bycia w centrum uwagi - stwierdził Reid, gdy zostali sami. - Lexie, jak się tu dostałaś? - zignorowała go Jenna. On cię tu przyprowadził? - Nie, przyszłam sama. - Przecież mówiłem - wzruszył ramionami Reid. - Dlaczego wciąż wchodzisz mi w drogę? - zapytała napastliwie Jenna. - To bardzo małe miasteczko. Szedłem właśnie porozmawiać z poszukiwaczami aniołów. - Ruchem głowy wskazał grupę osób sterczącą wciąż przy barierce. - Nie będziemy cię dłużej zatrzymywać. Idziemy do domu. - Nie! - tupnęła Lexie. - Muszę zaczekać na anioty- - Lexie, nie kłóć się ze mną. ~ 110 ~ - Nigdy nie chcesz tu ze mną przyjść! Ja chcę zobaczyć anioły. Mogą się tu zjawić w każdej chwili. Wiem, że przyjdą! Muszę z nimi porozmawiać! Reid czekał, aż Jenna powie Lexie, że anioły nie istnieją. Że to tylko bajka. Jednak nie odzywała się, wyraźnie walcząc ze sobą. Wreszcie powiedziała: - Kochanie, to nie jest dobry czas na spotkanie z aniołami. Przyjdziemy innym razem. - Ja nigdzie nie idę! - oświadczyła Lexie. Reid z uciechą obserwował burzę w oczach Jenny. Widział, że waha się między zrobieniem dziecku sceny na jego oczach i poddaniem się kaprysowi córki. - Jest tak samo uparta jak ty - roześmiał się Reid. Nadchodzi mgła. Niedługo nas obejmie. Jenna spojrzała w stronę morza. - Masz rację. - Pogłaskała Lexie po głowie. - Myślę, że możemy zostać jeszcze kilka minut. Kiedy nadejdzie mgła, nic już nie zobaczymy. Będziemy musiały wrócić innego dnia. - Mam nadzieję, że anioły się pośpieszą - westchnęła Lexie, wyplątując się z objęć Jenny. Stanęła bliżej urwiska i zapatrzyła się w przestrzeń. - Nie podchodź bliżej - ostrzegła Jenna. Lexie prychnęła. Odsunęła się kilka metrów w bok. Najwyraźniej była przekonana, że ma większe szanse na rozmowę z aniołami, jeśli będzie sama. - Co ci powiedziała? - zapytała szeptem Jenna. - Wyznała wszystkie wasze sekrety. Jenna zadrżała. - Nie, na pewno nie - upierała się. - Masz rację - zgodził się Reid. - Powiedziała, że kogoś szuka. Uważa, że anioły mogą tę osobę odnaleźć. Zamilkł na chwilę, dając Jennie szansę na wyjaśnienia. Rzecz jasna, milczała jak zaklęta. - Zgaduję, że skoro chce rozmawiać z aniołami, a jej ojciec ~ 111 ~ nie żyje, to musi to mieć coś wspólnego z nim właśnie. - Reid przysunął się do Jenny. Usłyszał, jak wstrzymuje oddech i zastyga, czując jego bliskość, ale się nie odsunęła. - On wcale nie zginął, prawda? - wyszeptał. - Oczywiście, że zginął - odparła machinalnie. - Dlatego Lexie chce rozmawiać z aniołami. - Odwróciła głowę, jakby bała się, że Reid wyczyta prawdę z jej oczu. - Nie wierzę ci - stwierdził. - Myślę, że on cię skrzywdził, a być może skrzywdził także Lexie. I dlatego ukrywacie się w Zatoce Aniołów. - Powinieneś się skupić na artykule. - A ty powinnaś pójść na policję. Niech ci pomogą. - Nie potrzebuję pomocy. I wcale się nie ukrywamy. Przechodzimy... żałobę. Lexie chce rozmawiać z aniołami, bo chce być pewna, że niebo naprawdę istnieje. I że ktoś, kogo kochała, już tam jest. - Ktoś, kogo także ty kochałaś? - zapytał bezwiednie. Spojrzała mu w oczy. - Owszem. Ktoś, kogo bardzo kochałam. Jej słowa były jak cios. Nie mógł tego zrozumieć. Przecież prawie jej nie zna. Nie powinien dbać o to, kogo kochała albo nadal kocha. Może jej mąż naprawdę nie żyje i nie jest osobą, przed którą Jenna się ukrywa, jednak Reid miał pewność, że się ukrywają. Była zdecydowanie zbyt przerażona i... skryta. - Żal po utracie jest zdumiewającym doświadczeniem - stwierdził. - Nie czyni cię tchórzem kryjącym się przed własnym cieniem, lecz dodaje odwagi, bo najgorsze już się stało. Kiedy tracisz kogoś i nie możesz go już odzyskać, przestajesz dbać o to, co stanie się z tobą. Ty jednak wcale się tak nie zachowujesz. Zachowujesz się jak zwierzę schwytane raz w pułapkę ~ 112 ~ i cudem ocalone. Uciekasz na oślep, bojąc się niewoli. I panicznie boisz się o Lexie. - Na chwilę umilkł. - Wiesz? Zapytała mnie, czy tatuś powinien bić mamusię. - Nie - wymamrotała Jenna, blednąc jak ściana. - Niestety tak. Czy ukochany mąż cię bił? - Nagle doznał olśnienia. - Oddałaś mu? A może go zabiłaś? Dlatego uciekacie? Dlatego boisz się policji? Jenna zacisnęła pięści. - Nikogo nie zabiłam. Masz wybujałą wyobraźnię. Powinieneś pisać powieści. - Nie muszę mieć racji za każdym razem. Wiem jednak, że mnie okłamujesz. I założyłbym się o życie, że przed kimś uciekasz. - Nie zakładasz się o własne, Reid. Zostaw nas w spokoju. Proszę. Odsunęła się od niego i podeszła do córki. Chciała ją objąć, lecz Lexie niecierpliwym ruchem ramion strząsnęła jej ręce. Jenna stanęła obok, obejmując się w pasie. Reid patrzył na nie i wydawało mu się, że widzi dwie najbardziej samotne istoty na świecie. Więc jest ich troje. Stał przez długie minuty, czekając na mgłę, która zasłoni im widok. Czuł, że powinien je zostawić, nie był jednak w stanie się ruszyć. Wydawało mu się, że znalazł się w potrzasku i nie wie już, kim jest i po co tu przyszedł. Od wczesnej młodości przyświecał mu jeden ceł, który pękł jak mydlana bańka. Reid nie był już rozchwytywanym reporterem sprzedającym szokujące historie. Wiedział jednak, że pisanie bzdur dla tablo-idów również nie jest jego przeznaczeniem. Mylił się, sądząc, że będzie w stanie robić to dla pieniędzy, nie dbać o to, co pisze i dla kogo. ~ 113 - A Jenna i Lexie poruszyły w nim dawne struny. Zapragnął być znów dawnym Reidem Tannerem. Czy mógł do tego wrócić? I czy chciał? - Czas na nas, Lexie - odezwała się Jenna. - Wciąż widzę fale - zaprotestowała Lexie. - Jest już późno. Wrócimy innego dnia. - Zawsze tak mówisz, ale nigdy tu ze mną nie przychodzisz. - Lexie... - Jenna chciała chwycić dziewczynkę za rękę, ale mała odskoczyła. - Zostaw mnie! - krzyknęła przenikliwie. - Nie chcę z tobą iść! To nie jest mój dom i nie chcę dłużej grać w twoje głupie gierki! Nie chcę nikogo udawać. Chcę do mamy!!! - Rozpłakała się rozdzierająco. Reid wpatrywał się w tę scenę ze zdumieniem. Le-xie chce do mamy? Jenna chwyciła łkającą dziewczynkę na ręce i pobiegła w stronę miasteczka. Reid był zbyt zszokowany, by się ruszyć. Jenna nie jest matką Lexie? Więc kim jest, na Boga? Rozdział 9 Jenna doskonale wiedziała, że Reid za nią pójdzie. Dziwiła się tylko, że na jego stukanie do drzwi czekała aż godzinę. Miała wielką pokusę spakować walizki i ruszyć na oślep autostradą, byle dalej, jednak Lexie była w fatalnym stanie i gdy wreszcie wypłakała wszystkie łzy, spokojnie zasnęła. W białej nocnej koszulce wyglądała jak aniołek. Jej złote włosy rozsypały się na poduszce jak wachlarz. Oczy miała podpuch-nięte od płaczu. Smutny, zapłakany aniołek. Jenna nie miała pojęcia, jak jej pomóc. Ponownie rozległo się natarczywe stukanie do drzwi. Jenna cicho zamknęła sypialnię Lexie. Wyjrzała przez judasza i odetchnęła z ulgą, widząc, że Reid przyszedł sam. Przynajmniej nie wezwał gliniarzy. Otworzyła drzwi i odsunęła się trochę. Reid wszedł bez słowa. Przez długą chwilę przypatrywali się sobie w milczeniu. - Co tak długo? - zapytała niegrzecznie Jenna. Zahaczyłeś o komisariat? - A powinienem? - odparł Reid. - Nie. Wytrzymał jej spojrzenie. - Kim jesteś? ~ 115 ~ - Pytasz serio, czy może znasz już odpowiedź? - prychnęła Jenna. - Naprawdę tropisz anioły czy może raczej mnie? - Ktoś cię ściga? - Owszem. Ktoś, kto chce skrzywdzić mnie i Lexie. - Nie pracuję dla tej osoby, kimkolwiek jest. - Chciałabym w to wierzyć. Zadzwoniłam do „Spotlight Magazine". Sekretarka nigdy o tobie nie słyszała. - Ja zaś nigdy nie byłem w redakcji. Jestem wolnym strzelcem. Ale nie przyszedłem tu opowiadać o sobie i dobrze o tym wiesz. - Przewiercał ją wzrokiem na wylot. Nie jesteś mamą Lexie, prawda? Jenna odetchnęła głęboko i uparcie milczała. - Może powinienem jednak porozmawiać z policją - stwierdził Reid, ruszając ku drzwiom. - Zaczekaj! - Najwyraźniej będzie musiała mu powiedzieć choćby część prawdy. - Masz rację. Nie jestem jej mamą. Odwrócił się powoli. - I co dalej? - Usiądź, proszę. - Będzie musiała przekonać Reida Tannera, by zachował jej sekret. To może potrwać. Weszła do salonu i rzuciła się na fotel. Reid usiadł na brzegu sofy. Nie przestawał wpatrywać się w jej twarz. Jego skupiony wzrok poruszał ją bardziej niż czyjekolwiek spojrzenie. Utkwiła spojrzenie w drewnianej podłodze, usiłując zebrać myśli. - Porwałaś Lexie? - zapytał nagle. Poderwała głowę. - Nie! Skąd ci to przyszło do głowy? - Powiedziała, że nie chce już udawać twojej córki. Że chce wrócić do domu. - Jestem jej ciotką. Lexie jest córką mojej starszej siostry, Kelly. ~ 116 ~ - A gdzie jest Kelly? Jenna zacisnęła palce na oparciach fotela. - Kelly nie żyje. Od dwóch miesięcy. - Nie mogła uwierzyć, że powiedziała to na głos. Była tak zaaferowana ucieczką i opieką nad Lexie, że nie dała sobie ani chwili na żal i rozpacz. Teraz też nie mogła sobie na nie pozwolić. - Skąd więc to udawanie? Dlaczego zmuszasz małą dziewczynkę do ukrywania takiej straty? - To skomplikowane. - Jeśli powiesz mi prawdę, może będę mógł ci pomóc. - A może nie będziesz chciał. Reid zastanawiał się przez chwilę. Wreszcie przechylił głowę. - Wypróbuj mnie. - Nie mogę ci powiedzieć wszystkiego. Mogę tylko powiedzieć, że moja siostra była piękna, miła i dobra. Została zamordowana. Morderca zabije także Lexie i mnie, jeśli nas znajdzie. - Dlaczego? - Nie mogę ci powiedzieć. Reid pokręcił głową. - Dlaczego nie poprosisz policji o pomoc? Skoro zamordował twoją siostrę, powinien za to zapłacić. - Są na złym tropie. Ruszyli po niewłaściwych śladach. - Morderca ich pokierował? - Tak. Reid patrzył na nią przenikliwie. Czuła się z tym strasznie. Był stanowczo zbyt bystry. Jeśli da mu za wiele wskazówek, będzie w stanie poskładać wszystkie klocki. Do tego nie mogła dopuścić. - Czy policja wie, gdzie jest Lexie? - Nie wiem. ~ 117 ~ - Domyślam się, że rozmawiamy o jej ojcu. To on jest mordercą, prawda? Lexie mówiła mi, że tata bił mamę. Nietrudno się domyślić, że agresja rosła. Jenna wstrzymała na chwilę oddech. - Lexie naprawdę ci to powiedziała? - W pewnym sensie. Tak było? Twój szwagier zabił swoją żonę? - Nikt w to nie wierzy - westchnęła Jenna. - Nie wiem, co dokładnie zapamiętała Lexie, a ona nigdy o tym nie mówi. Nie mogę uwierzyć, że powiedziała coś takiego właśnie tobie. Przecież jesteś obcy. - Potrafię słuchać i wzbudzać zaufanie. Jak on się nazywa, Jenno? Przygryzła dolną wargę, żeby nie powiedzieć zbyt wiele. Reid naprawdę potrafi słuchać. Ciepłym spojrzeniem zachęca do wyznań, jednak nie mogła mu przecież zaufać. Miała zbyt wiele do stracenia. - Nie mogę. Im więcej ci powiem, tym większe niebezpieczeństwo będzie groziło Lexie. - A może będę w stanie ją ochronić - sprzeciwił się Reid. - Wiem tylko tyle, ile mi powiesz. A może porwałaś Lexie spod sklepu albo z placu zabaw, wymyśliłaś całą historię i kazałaś jej udawać, że jest twoją córką, wmawiając jej, że tatuś zabił mamusię. - Chyba oszalałeś! - wybuchnęła Jenna. - Lexie jest moją siostrzenicą, musisz mi wierzyć. Teorie Reida bardzo ją zaniepokoiły. Nie wiadomo, co jeszcze wymyśli! Co więcej, naprawdę nie wydawał się przekonany. - Sam już nie wiem, w co mam wierzyć. - Przecież widziałeś mnie z Lexie. Wiesz, że ją kocham i zrobię dla niej wszystko! - wyznała z naciskiem. - Nigdy nie chciałam jej skrzywdzić. Robię to wszystko tylko po to, by ją chronić. Poza tym to nie twoja sprawa. Nie mieszkasz tutaj. Nie jesteś glinia- ~ 118 ~ rzem. Jesteś dziennikarzem, który podobno pisze artykuł o aniołach! - Nagle ją olśniło. - Już wiem, o co ci chodzi! Węszysz za ciekawszą historią! Dlatego tak się interesujesz mną i Lexie. - Być może - przyznał. Jenna prawie spadła z fotela. - Jak śmiesz wtykać nos w nie swoje sprawy? Jeśli jest coś, co na pewno zaszkodzi mnie i Lexie, to rozgłos! - Nie chodzi o to, czego ty potrzebujesz i czego się obawiasz. Chodzi o prawdę. - Prawdę? Prawda jest taka, że ta mała dziewczynka, która ściga anioły, żeby oddały jej matkę, jest w niebezpieczeństwie. A rozgłos tylko jej zagrozi. - Znów mogę powiedzieć jedynie, że to twoja wersja historyjki. - To nie jest historyjka! - Chłód Reida doprowadzał Jennę do wściekłości. Nie miał pojęcia, z czym igra i czym ryzykuje. Może dla niego to tylko kolejny materiał, jednak dla niej to dosłownie sprawa życia lub śmierci. Proszę, zostaw to - szepnęła bezradnie. - Czasami prawda niszczy nie tę osobę, której się to należy. - Kłamstwo także ma niszczącą moc - stwierdził sucho Reid. - Podobnie jak zdrady i oszustwa. Nie byłabyś pierwszą osobą, która sprzedała mi kłamliwą wersję ze łzami w oczach i głosem drżącym z niepokoju. W jego głosie brzmiała nieprzezwyciężona gorycz, wokół oczu zaległy cienie. - O kim mówisz? - zapytała. - To nie ma znaczenia. Reid wstał raptownie. Jenna także poderwała się z fotela. Nie wiedziała, co Reid zamierza, nie była też pewna, co chciałaby, żeby zrobił. Delikatnie dotknęła jego ramienia. ~ 119 - - Proszę. Nie... - Co „nie"? - Nie mów nikomu. To prawda, że nie jestem mamą Lexie. Nie wykorzystaj mnie, żeby opublikować kolejny materiał. Proszę, zostaw nas i zapomnij, o czym mówiła ci Lexie. Odejdź. Proszę. Wpatrywał się w nią przez chwilę, lecz zamiast odejść, zbliżył się o krok. Utkwił w jej twarzy mroczne spojrzenie. - Bardzo chciałem was zostawić - wyznał. - Przez ostatnią godzinę przekonywałem się, że powinienem odejść. Prawie rok temu porzuciłem pisanie takich artykułów. Miałem dość grzebania się w ludzkim życiu. Dość gonienia za prawdą. A potem spotkałem ciebie. Kobietę, która skoczyła do wody, by ratować nieznajomą, ryzykując nie tylko własne życie, ale także sekrety, których zazdrośnie strzeże. - Reid pokręcił głową. Naprawdę chciałem zostawić ciebie i Le-xie w spokoju, udawać, że niczego nie słyszałem i że to nie moja sprawa. Okazuje się jednak, że nie jestem w stanie... Opuszką palca pogłaskał ją po policzku. Jenna wstrzymała oddech. - I nie ma to nic wspólnego z moim zawodem - ciągnął cichym głosem Reid. - Nie mogę przestać o tobie myśleć. Co gorsza, nie mam pojęcia, kim jesteś. Bezduszną kłamczuchą czy kobietą w straszliwym niebezpieczeństwie. Musnął palcem wargi Jenny i uniósł ku sobie jej twarz. Krew zawrzała jej w żyłach. Czuła, jak brodawki twardnieją pod cienką bluzą. Fala nieopanowanego i zupełnie niechcianego pożądania przeszyła jej ciało. Zagryzła dolną wargę, wiedząc, że nic nie powinno się między nimi wydarzyć. Kiedy jednak wzrok Reida powędrował ku jej ustom, zadrżała z niecier- ~ 120 ~ pliwości. Pochylił się ku niej tak powoli, że miała mnóstwo czasu, by się odsunąć. A jednak zastygła bez ruchu. Pragnęła poczuć smak jego warg. Pragnęła, by otoczył ją ramionami i przyciągnął do swego sprężystego ciała. Chciała stracić dla niego głowę... choć na chwilę. Na krótką chwilę, kiedy nie będzie musiała być opiekuńcza, czujna i dzielna. Zatraciła się w pocałunku, rozchylając bezwiednie wargi. Reid delikatnie wsunął pomiędzy nie język. Obejmując Jennę w talii, przygarnął ją do siebie. Wtuliła w niego nabrzmiałe piersi i mała iskierka, jaka zapłonęła między nimi już w czasie pierwszego spotkania, buchnęła jasnym płomieniem. Nigdy dotąd nie czuła się tak spragniona czyjegoś ciała. Wsunęła dłonie pod jego koszulkę, czując pod palcami twarde mięśnie. Miała szaloną ochotę zerwać z niego ubranie i to samo zrobić ze swoim. Chciała się z nim kochać. To niemądre, szalone, niebezpieczne. Niemożliwe! To Reid zakończył pocałunek. Oddychał płytko, patrząc jej w oczy. Czuła jego gorące palce na skrawku nagiej skóry między brzegiem koszulki a dżinsami. Wyglądał, jakby naprawdę chciał ją puścić, ale nie był w stanie się do tego zmusić. Jenna czuła się tak samo. To był nieodpowiedni mężczyzna w nieodpowiednim czasie. Nie mogła go wpuścić ani do serca, ani do życia. - Proszę, puść mnie - szepnęła. - Próbuję - odparł chrapliwie. - Co to było, do cholery? - Szaleństwo. - Jenna delikatnie ujęła go za dłonie i wyplątała się z objęć. - To nie powinno było się wydarzyć. Zwykle nie zachowuję się tak nieodpowiedzialnie. ~ 121 ~ - Więc dlaczego...? - Bardzo mi się podobasz - przyznała z zakłopotaniem. - Okropnie mi to nie na rękę. - Ja także nie szaleję z radości. Jenna odetchnęła głęboko. - I co teraz? Co z tym zrobimy? Reid patrzył na nią przez chwilę. Jenna nie wiedziała, o czym myśli, lecz z każdą sekundą jego wzrok stawał się chłodniejszy. Wreszcie zapytał: - Chciałaś mnie przeciągnąć na swoją stronę tym pocałunkiem? Przekonać mnie, żebym cię więcej nie dręczył niewygodnymi pytaniami? Nie szedł na policję? Czy to był kolejny ruch w twojej grze? Jenna zatrzęsła się ze złości. - Nie prowadzę żadnej gry. Ale być może powinnam ci zadać to samo pytanie. Sądziłeś, że kiedy mnie pocałujesz, opowiem ci wszystko ze szczegółami? To był twój sposób na wydobycie ze mnie najmroczniejszych sekretów? Reid nie odpowiedział. Jego urywany oddech w magiczny sposób dopasowywał się do przyspieszonego bicia serca Jenny. Nagle mężczyzna odwrócił się i wyszedł. Przez długą chwilę Jenna trwała w bezruchu. Co on teraz zrobi? Pójdzie na policję? Zacznie szukać? A może zostawi je w spokoju? Zwalczyła pokusę wyruszenia za nim w pościg. Nie mogła wyjść z domu i zostawić Lexie. Opadła na sofę, dotykając bezwiednie warg. Jeden pocałunek kompletnie nią owładnął. Nigdy wcześniej nie była do tego stopnia oszołomiona czyjąś bliskością. I to mężczyzny, którego nie znała i któremu nie ufała. Co za szaleństwo! Musi to jakoś naprawić. Tylko jak? Reid nie wyglądał na kogoś, kto się łatwo poddaje. ~ 122 ~ Przez chwilę zastanawiała się, czy chciałaby, żeby się poddał i dał im spokój. Może rzeczywiście mógłby im pomóc? Jednak Kelly wyraziła się jasno i przejrzyście. Błagała, by nikomu nie mówić, nie ufać nikomu i nie wierzyć w czyjekolwiek zapewnienia. Kelly dobrze wiedziała, o czym mówi. Jenna miała nadzieję, że nigdy się nie dowie. Wystarczyło jej to, że musi postępować dokładnie według wskazówek siostry. Ze zdumieniem podniosła wzrok na zaspaną Lexie. - Co tu robisz, skarbie? - Pić mi się chce - mruknęła dziewczynka, wdrapując się jej na kolana. - Przyniosę ci wody - uśmiechnęła się Jenna, uradowana, że Lexie nie weszła do salonu kilka minut wcześniej. - Wracaj do łóżka, przyniosę ci szklankę. Wargi Lexie zadrżały nagle. - Przepraszam. Powiedziałam prawdę, ale przepraszam. - Wiem, kochanie - westchnęła Jenna. Jak strasznie pomieszane musi mieć w głowie jej siostrzenica, która czuje się winna, bo powiedziała prawdę... Na szczęście żyje, jest cała i zdrowa. I bezpieczna. Przynajmniej w tej chwili. Tylko to się liczy. - Może pan Tanner nikomu nie powie - zastanawiała się Lexie. - Może masz rację. - Jenna odgarnęła Lexie włosy z twarzy. - Tęsknię za mamusią - poskarżyła się dziewczynka. Serce Jenny ścisnęło się z bólu. - Ja też bardzo za nią tęsknię. - Chciałam się zapytać aniołów, czy mama u nich jest i czy dobrze się tam czuje. I czy mogłaby czasem do nas przyjść. Niebo jest strasznie daleko... - To prawda - odrzekła Jenna, przytulając dziewczynkę. - Ale mama na pewno przez cały czas cię wi- ~ 123 ~ dzi i będzie cię zawsze kochała. Kiedy spogląda z nieba na ziemię, chciałaby widzieć, że świetnie się bawisz z przyjaciółmi, pilnie uczysz się w szkole i jesteś szczęśliwa. Chciałaby widzieć, jak się śmiejesz i skaczesz z radości. Tego właśnie pragnie, skarbie. Jenna czuła ucisk w gardle, myśląc o tych wszystkich chwilach, w których jej siostra nie weźmie już udziału. Lexie wybierająca pierwszy stanik. Jej pierwszy pocałunek. Po raz pierwszy złamane serce. Matura. Wesele. Wnuki. Kelly nie będzie częścią życia swojej córki. To takie niesprawiedliwe! Powinna wciąż żyć, być tu z nimi. Lexie zasługuje na matkę. To po prostu nie do zniesienia. - Kiedy się uśmiecham, mama myśli, że wcale za nią nie tęsknię - stwierdziła Lexie z zatroskaniem. Jenna odchrząknęła. - Nie powinnaś tak myśleć, skarbie. Mama chce, żebyś była szczęśliwa. Chce patrzeć na twój uśmiech, a nie na łzy. - Wcale nie chce mi się uśmiechać. - Wiem - szepnęła Jenna. Wargi Lexie znów drżały. - Chcę tylko jeszcze raz zobaczyć mamę. Chcę jej powiedzieć, że bardzo żałuję, że nie zostałam wtedy w pokoju, jak mi kazała. - Och, Lexie! Mama na pewno się na ciebie nie gniewa. - Ale nie zdążyłam się z nią pożegnać. Nie powiedziałam jej, że ją kocham. - Lexie spojrzała jej w oczy. - Mama nic nie wie. Poszła do nieba i nie wie. Jenna miała wrażenie, że za chwilę pęknie jej serce. Sama także nie zdążyła się pożegnać. Nie powiedziała siostrze, że ją kocha, że żałuje tylu lat w oddaleniu, wzajemnej niechęci i nieufności. I tego, iż czuje się tak ~ 124 ~ strasznie winna, że nie wiedziała, kiedy życie Kelly stało się piekłem. Dlaczego nie były ze sobą bliżej? Dlaczego nie była w stanie zrezygnować nawet z godziny swego życia, by się spotkać z siostrą? Dlaczego nie dostrzegała wyraźnych znaków, że Kelly cierpi? Gdyby tylko mogła cofnąć czas, zmieniłaby tak wiele! Jednak czasu nie da się cofnąć. I patrząc na zasmuconą, zapłakaną Lexie, Jenna wiedziała, że jedyne, co jest w stanie zrobić, to dać dziewczynce tyle miłości, oddania i bezpieczeństwa, ile mieści się w jej sercu. - Mamusia zna wszystkie twoje myśli, skarbie. Wie, że ją kochasz i że nie zdążyłyście się pożegnać. Wie, że bardzo za nią tęsknisz. Ale nie chce, żebyś się wciąż smuciła. - Jenna położyła dłoń na piersi dziewczynki. Mamusia mieszka tutaj, w twoim sercu. I zawsze będzie z tobą. Kiedy chcesz ją zobaczyć, zamknij oczy. Ona przyjdzie. Lexie posłusznie zamknęła oczy. - Widzę ją - szepnęła po chwili. - Uśmiecha się do mnie. Łza spłynęła po policzku Jenny. Starła ją zdecydowanym ruchem. Gdyby się teraz załamała, nie byłaby chyba w stanie się podnieść. A tego właśnie nie mogła zrobić. *** Reid duszkiem wypił dwa kieliszki tequili i poprosił o trzeci. W telewizorze nad barem trwał półfinałowy mecz, lecz Reid nie był w stanie się na nim skupić. Myślał tylko o Jennie i nie wiedział zupełnie, co ma zrobić w jej sprawie. Z jednej strony pragnął tylko wrócić do jej domu i dokończyć to, co zaczęli. Od wielu lat nie czuł się tak napalony. Nie potrafił sobie po- ~ 125 ~ radzić z burzą pożądania i ekscytacji siejącą spustoszenie w jego ciele. Powinien się z nią kochać, jednak to tylko skomplikowałoby sprawy. Musi to przemyśleć. Porządnie przeanalizować. Choć wszystko, co mówiła Jenna, mogło być kłamstwem, instynkt podpowiadał mu, że przynajmniej w kilku szczegółach nie minęła się z prawdą. Wychodząc z takiego założenia, był w stanie sam wypełnić luki. Jenna i Lexie uciekają przed kimś. Prawdopodobnie przed ojcem Lexie. Matka dziewczynki została zamordowana, najwyraźniej przez swego męża. Według słów Jenny, policja podjęła niewłaściwy trop. Mordercą jest ojciec Lexie, musi więc mieć wielką władzę, skoro udało mu się wpłynąć na bieg dochodzenia. Policja zawsze w pierwszej kolejności sprawdza współmałżonka. Pytanie brzmi - co ma w tej sytuacji zrobić Reid. Bez trudu mógłby się dowiedzieć, kim naprawdę jest Jenna i kim byli rodzice Lexie. Miał kontakty, gdzie trzeba. Do diabła, mógłby nawet pójść na komisariat w Zatoce Aniołów i powiedzieć im, że podejrzewa, iż Jenna nie jest matką Lexie. Mógł opublikować wstrząsający materiał i wrócić do gry. Przy okazji mogła zginąć Lexie, a być może również Jenna. Musi wiedzieć więcej, zanim postanowi udać się na policję. Popełnił już jeden błąd, całując ją. Boże, jakaż ona jest słodka! Nie spodziewał się zresztą, że Jenna odda mu pocałunek. Pod maską obojętności kryła się namiętna, pełna pasji kobieta. Powinien był się tego spodziewać. Jej muzyka dotknęła go do żywego, więc nic dziwnego, że pocałunek tak go poruszył. Nie przewidział, że jeden pocałunek, jeden dotyk i będzie chciał zedrzeć z niej ubranie, zanieść do łóżka i nigdy więcej nie wstawać. - 126 ~ Z drugiej strony, Jenna jest przerażona i na pewno woli go mieć po swojej stronie. Któż może wiedzieć, jakie są jej motywy? Jeszcze wczoraj mówiła, że się go boi. Dość prędko się z tym uporała. Nie chciał wierzyć, że udawała namiętność, lecz czy mógł jej zaufać? Łatwiej było podejrzewać ją o najgorsze i nie dać się zaskoczyć, niż ufać i doznać zawodu. Michael Murray postawił przed nim kolejny kieliszek. - Życzy pan sobie całą butelkę? - zapytał przeciągle. Reid już wcześniej uciął z nim sobie krótką pogawędkę. Wiedział, że w małym miasteczku barman jest nieocenionym źródłem informacji. - Być może - odparł, pochłaniając zawartość kieliszka jednym haustem. - To musi być kobieta - zawyrokował Michael. Bez pytania napełnił kieliszek. - Kiedy zerwałem z ostatnią dziewczyną, tak się spiłem, że przez dwa kolejne dni wypluwałem z siebie wnętrzności. Nie warto. - Dzięki - mruknął Reid, wpatrując się ponuro w kieliszek. - Kim ona jest? - Cierniem w tyłku. - Jak one wszystkie. - Celne. - Reid przełknął kolejny kieliszek, a Michael poszedł obsłużyć innego klienta. Pub był koszmarnie zatłoczony. Po zakończeniu letniego festynu wszyscy przenieśli się do Murraya. - Samotny? - zapytała kobieta, siadając obok Reida. Miała na sobie obcisłą sukienkę i długie włosy utlenione na jasny blond. Niedawno przekroczyła trzydziestkę i najwyraźniej szukała klienta. Była szczupła i bardzo ładna, ale przypominała mu matkę. Na pewno nie ucieszyłoby jej takie porównanie. - Kupisz mi drinka? - zapytała. ~ 127 ~ Już chciał pokiwać głową, gdy usłyszał echo głosu Allison. „Ona nie jest dla ciebie, Reid. Zawsze uganiasz się za nic niewartymi kobietami. Zasługujesz na kogoś lepszego. Dlaczego rozmieniasz się na drobne? Przestań chodzić na łatwiznę. Wiesz przecież, czego tak naprawdę chcesz, a wcale nie chcesz tej la-luni". Otrząsnął się. Najwyraźniej wypił za dużo tequili. Nagle kątem oka złowił ciemną, na wpół ukrytą w mroku sylwetkę kobiety siedzącej przy przeciwległym krańcu baru. Światła odbijające się od butelek połyskiwały na rudych włosach. Na wargach igrał wszystkowiedzący uśmieszek. Reid zacisnął palce na krawędzi blatu. Kobieta odwróciła się do światła i przez chwilę Tanner był przekonany, że to Allison. Miała na sobie tę samą czarną sukienkę, w której widział ją po raz ostatni. Sięgnęła do łańcuszka i powoli ucałowała kołyszące się na nim serduszko. Reid dał jej to serduszko, kiedy urodził się Cameron. Zdumiony, poderwał się na równe nogi. To musi być złudzenie, choć wydaje się tak żywa, tak namacalna. Wygląda... jak żywa. Zupełnie inaczej niż w ostatniej chwili. Wtedy jej ciało było zimne, zastygłe w nienaturalnej pozycji. Skóra biała jak śnieg. - A ty dokąd? - zapytała blondynka. - Myślałam, że właśnie się zaprzyjaźniamy. Nie odpowiedział. Musiał dotrzeć do Allison. Ktoś stanął mu na drodze i Reid odepchnął go na bok zdecydowanym ruchem. - Uważaj! - wykrzyknął mężczyzna, chwiejąc się na nogach. - Zejdź mi z drogi - warknął Reid, czując, że Allison mu się wymyka. - Chyba pora nauczyć cię manier - wybełkotał mężczyzna wionący tanią whisky. ~ 128 ~ Reid chciał go ominąć, lecz facet chwycił go za ramię. Tanner chciał się wyrwać i potrącił kogoś z drugiej strony. Ten drugi odepchnął go od siebie i w jednej chwili posypały się ciosy. Reid oberwał w twarz. Czuł, że z nosa leje mu się krew. - Cholera!!! - ryknął, próbując się wydostać z kotłowaniny. Ból jątrzący się w jego sercu przez ostatni rok nagle wybuchnął z całą mocą, porywając go za sobą. Jak dobrze było komuś przyłożyć! Uwolnić wściekłość i frustrację. Nie walczył tylko z obcym facetem, walczył o życie, o nowe życie. I czuł się wspaniale. *** Joe Silveira spojrzał na posiniaczone, zakrwawione twarze trzech mężczyzn osadzonych w areszcie. Dwóch policjantów, Colin Lynch i Henry Markham, opanowali bijatykę w pubie i przywieźli prowodyrów na komisariat. Joe zatrzymał ich na kilka godzin, ale teraz chętnie poszedłby już do domu. To nie była zresztą jakaś wielka bijatyka. Skończyła się niemal równie prędko, jak się zaczęła. Joe znał braci Harlanów, Rogera i Billa. Prowadzili w miasteczku sklep z narzędziami. Trzeci facet był obcy. Dziennikarz Reid Tanner. Pewnie w pogoni za aniołami. Komendant zwykle nie zajmował się piątkowymi bójkami, lecz dziś postanowił odesłać funkcjonariuszy do domu. Oni mieli żony i dzieci, on był sam. A przynajmniej był sam w tym miasteczku. Dlatego postanowił popracować dłużej. Samotność zaczynała go przytłaczać. Uwielbiał Zatokę Aniołów, swoją pracę i dom nad morzem, ale w życiu osobistym ziała wielka wyrwa, której nie był w stanie niczym zapełnić. Tęsknił za Rachel. ~ 129 ~ Brakowało mu zasypiania przy jej boku, wieczornych rozmów, a nawet jej ciągłego ględzenia o pracy. Jednak Rachel tu nie było. I nie był już pewien, czy kiedykolwiek przyjedzie. - Komendancie, to wszystko jego wina - burknął Roger Harlan, pokazując palcem Tannera. - To on zaczął. Dziennikarz nie próbował się bronić. Odkąd go przywieźli, prawie się nie odzywał. - Tak było! - poparł brata Bill. - Prawie mnie znokautował. - Chcesz coś dodać? - zapytał Reida Joe. - Nie. - Doskonałe. Komendant przez chwilę zastanawiał się nad rozwiązaniem. Wiedział, że Harleyowie zapijają się prawie na śmierć od miesiąca, kiedy umarła ich matka. Podejrzewał, że to oni zaczęli bójkę, zwłaszcza że Roger był prędki do bijatyki nawet na trzeźwo, a co dopiero po pijaku. - Jeden z was podbił oko funkcjonariuszowi powiedział wreszcie. - Napaść na policjanta to poważne przestępstwo. Roger zmarszczył brwi. - To był wypadek. Nie uderzyłbym Colina celowo. Jest dla mnie jak brat, wychowywaliśmy się razem i dobrze o tym wiesz. Joe dobrze o tym wiedział. Wiedział także, że Colin nie wniesie oskarżenia przeciwko przyjacielowi. To znacznie ułatwiało mu sprawę. - Rozumiem - stwierdził. - Będzie tak: podzielicie się kosztami zniszczeń w pubie. W niedzielę straż miejska chętnie skorzysta z waszej pomocy przy sprzątaniu po festynie. Chcę was tam wszystkich widzieć już od rana. Winowajcy skwapliwie pokiwali głowami. ~ 130 ~ - Świetnie. Jeśli którykolwiek z was upuści papierek na ulicę, ściągnę go tu z powrotem i oskarżę o rozbój i napaść na funkcjonariusza, jasne? - Otworzył drzwi celi. Roger, Bill, wasze żony czekają za drzwiami. Idźcie do domu i trzymajcie się z dala od kłopotów. Bracia Harlanowie wyszli, szurając nogami. Reid podniósł się z ławeczki. Joe stanął przed nim na szeroko rozstawionych nogach. - Możemy chwilę pogadać? Reid spojrzał na niego nieufnie. - Inne prawo dla przybłędów? - Tylko krótka pogawędka, masz coś przeciwko? Co najlepszy reporter „Washington DC Journal" robi w Zatoce Aniołów? - Postarał się pan. - Lubię wiedzieć, kto siedzi w moim mieście. Podobno lubi pan siać burzę. Po ostatnim artykule wyleciał pan z pracy. - Sam odszedłem. Nie szukam tu kłopotów, tylko aniołów, jak wszyscy. - Widział pan jakieś w pubie? - Nie. Widziałem za to pieprzonego ducha - wypalił Reid. - Tequila ma interesujące skutki uboczne. - Racja. Mogę już iść? - Jeszcze chwilkę. Co się panu udało ustalić w sprawie tego filmiku? Reid wykrzywił wargi. - Nic. Dlaczego pan pyta? - Sam się zastanawiam, o co w tym wszystkim chodzi. Wysłałem nawet dodatkowe patrole na plażę, ale nikt niczego nie widział. A jednak codziennie pojawiają się nowe znaki, zwykle widoczne, gdy rozproszą się poranne mgły. Nie mam pojęcia, jak ktoś jest ~ 131 ~ w stanie wejść na skałę we mgle i ciemności, ale nie znajduję innego wytłumaczenia. - Ja także, komendancie. - Proszę mi dać znać, jeśli coś panu wpadnie do głowy. Zanim przeczytam o tym w gazecie. - To nie brzmiało jak prośba. Raczej jak rozkaz. - Jeśli to nie jest robota aniołów, na pewno dam panu znać. - Podrzucić pana do hotelu? - Joe zwykle nie podwoził aresztowanych, jednak chciał mieć oko na Tan-nera. Nie mógł uwierzyć, że reporter tej klasy co Reid, zajął się aniołami. Podejrzewał, że dziennikarz ma zupełnie inny cel. - Przejdę się - odparł Reid. - Da pan radę dotrzeć do pokoju i nie wplątać się po drodze w kolejne bójki? - Nie zacząłem ostatniej. - Ale nie trzymał się pan od niej z daleka. - Joe spojrzał na Reida ciekawie. - Czasem dobrze jest komuś przyłożyć, prawda? - Co pan może o tym wiedzieć, panie komendancie? - Więcej, niż pan może przypuszczać, redaktorze. Proszę przyłożyć do twarzy torebkę z lodem. Szykuje się panu przepiękne limo. Założę się, że nie pierwsze. - Od dłuższego czasu. - Zaczynam żałować, że udzieliłem panu tylko upomnienia - uśmiechnął się Joe. Kiedy Reid wyszedł, Joe wrócił do biurka i wyłączył komputer. Pogasił światła, pozamykał drzwi, pożegnał się z nocnym stróżem i ruszył ku domowi. Nie tęsknił bynajmniej za pustym salonem ani za zimnym łóżkiem, ale chyba był już wystarczająco zmęczony, by zasnąć w ciągu minuty. Jak na żonatego faceta, spędzał zdecydowanie zbyt wiele nocy samotnie. Rozdział 10 Kara patrzyła z zatroskaniem na śpiącego męża. Nie podobał jej się siniak pod jego okiem. Całe szczęście dla braci Harlanów, że Colin jest spokojnym, serdecznym gościem i nigdy nie wniósłby oskarżeń przeciwko przyjaciołom. Kara nie była nawet w połowie tak cierpliwa i nie znosiła, kiedy ktoś krzywdził jej męża. W zasadzie nie znosiła, kiedy miał do czynienia z czymkolwiek niebezpiecznym. Dzięki Bogu, Zatoka Aniołów jest spokojnym miasteczkiem, lecz w głębi serca za każdym razem, gdy jej mąż wychodził z domu, Kara martwiła się o wiele bardziej, niż powinna. Kiedy zaszła w ciążę, ten stan się pogorszył. Wciąż myślała o sprawach, które mogły się nie udać, o nieszczęściach, które czyhały na niego tuż za drzwiami. A gdyby ta bójka okazała się naprawdę groźna? Co by się stało, gdyby ktoś wyciągnął nóż albo broń? Co by zrobiła, gdyby coś mu się stało? Nie była w stanie znieść nawet myśli na ten temat. Przytuliła się do jego ramienia, uspokojona zetknięciem z silnymi mięśniami wyczuwalnymi pod skórą. Wiedziała, że Colin potrafi o siebie zadbać. I że przez niemal całe życie dbał także o nią. Serce miał gorące i obdarzał ją miłością tak wielką, że wręcz niewyobra- ~ 133 ~ żalną. Nawet kiedy jeszcze nie była gotowa jej przyjąć. Wyśliznęła się z łóżka, narzuciła na ramiona szlafrok i cichutko wymknęła się z sypialni. Była czwarta nad ranem, Kara czuła jednak, że już nie zaśnie. Weszła do pokoju dziecięcego. Colin niedawno położył w nim nową tapetę w baloniki i cyrkowe zwierzęta, ale bez klaunów. Kara zawsze sądziła, że są bardziej straszne niż śmieszne. Uśmiechnęła się na widok kołyski, którą dostała od matki. Większość dzieci w rodzinie w niej spała, włączając jej starszych braci, Shane'a i Patricka, oraz jej młodsze rodzeństwo, siostrę Dee i brata Michaela. Kara czuła się doskonale na myśl, że jej dziecko także będzie w niej spało. Murrayowie zawsze byli bardzo rodzinni, dlatego przed laty przygarnęli Gabriellę. Kara nigdy dotąd nie zastanawiała się nad historią rodziny, jednak rozmowa z Jenną uświadomiła jej, jak bardzo czuje się związana z miejscem, w którym się urodziła, i w którym zamierza mieszkać do śmierci. Całe szczęście, że Colin podzielał jej przywiązanie do Zatoki Aniołów, mimo że jego dzieciństwo było bez porównania mniej spokojne. Rodzice Colina rozeszli się, gdy był jeszcze mały. Ojciec wyprowadził się do San Diego i Colin spędził wiele wakacji, jeżdżąc w kółko pomiędzy mamą i tatą. Potem oboje ponownie wstąpili w związki i założyli nowe rodziny. Colin nie był im już potrzebny. Na szczęście, zawsze był mile widziany w jej domu i w jej sercu. A teraz będą mieli własne dziecko, które będą mogli obdarzyć miłością. Od zawsze pragnęli mieć dziecko. Kara zdążyła już stracić nadzieję. Lata histerycznych starań o dziecko odsunęły ich od siebie i zaczynała się obawiać, że Co- ~ 134 ~ lin tego dłużej nie zniesie. Jednak babcia powiedziała jej, żeby przestała się martwić i uwierzyła, że wszystko będzie dobrze. I tak właśnie się stało. Dotknęła karuzelki nad kołyską. Maleńkie aniołki zakołysały się w przód i w tył. Karuzelkę dostała w prezencie od jednej z przyjaciółek babci, a niedługo jej maleństwo dostanie własną narzutę, którą kobiety z Zatoki Aniołów szyją specjalnie dla niego, z miłością i troską. Kara nie mogła się już doczekać. - Co tu robisz o tej porze, skarbie? - zapytał Colin, zaglądając przez drzwi. Przeczesując włosy palcami, patrzył na nią z niepokojem. - Wszystko w porządku? - Tak, jak najbardziej. - Czuła się spięta, a brzuch miała twardy i obolały. - Czuję się... dziwnie. Pogłaskała dłońmi brzuch. Colin w ułamku sekundy znalazł się przy niej. - Chodzi o dziecko? - Sama nie wiem. Podprowadził ją do bujanego fotela i uklęknął na podłodze. - Zadzwonię do Charlotte. - Jest środek nocy! - I co z tego? - Zaczekaj, już mi przeszło. - Odetchnęła głębiej. - Już lepiej. Nie wyglądał na przekonanego. - Powinienem zabrać cię do szpitala. Albo przynajmniej zadzwonić do Charlotte. - Ale... - zaczęła, lecz Colin już wyszedł. Po chwili wrócił i wręczył jej słuchawkę. - Przepraszam cię, Charlotte - jęknęła Kara. - Prosiłam Colina, żeby cię nie budził. - Nic się nie stało - mruknęła zaspana Charlotte. - Powiedz mi, jak się czujesz. ~ 135 ~ - Już dobrze. Przez chwilę byłam bardzo spięta i brzuch ciążył mi niemiłosiernie. Ale już przeszło. - Krwawienie? - Nie, raczej nie. Powinnam się martwić? Chyba nie stracę dziecka? - Nie mogła znieść myśli o utracie tak bardzo wyczekiwanego maleństwa. Położyła dłoń na brzuchu. - Czuję, jak się porusza. - To doskonale, Karo. Powinnaś wrócić do łóżka i spróbować zasnąć. Zadzwoń do mnie rano, a jeśli coś jeszcze się wydarzy, dzwoń bez wahania. - Dziękuję. Jeszcze raz przepraszam, Charlotte. - Kara westchnęła i odłożyła słuchawkę. Colin klęczał przy niej, trzymając dłoń na brzuchu żony. W jego oczach wyczytała ulgę. - Dzięki Bogu. Kara dotknęła jego dłoni. - Nie chciałam cię przestraszyć. - Nie spaceruj beze mnie po nocy, dobrze? - Wyszłam tylko z sypialni. Nie mogłam zasnąć. - Następnym razem mnie obudź. Wiem, wydaje ci się, że jestem zmęczony i zasługuję na sen, i tak dalej - ciągnął, wiedząc, co odpowie Kara. - Nic nie jest dla mnie ważniejsze od ciebie i dziecka. - A dla mnie najważniejszy jesteś ty. - Oczy Kary nagle wypełniły się łzami. Pociągnęła nosem i uśmiechnęła się. - Wybacz. Hormony. - Zazdroszczę ci - odparł mrukliwie Colin, ocierając mokre policzki. - Ja nie mam się czym tłumaczyć. *** Tuż po wschodzie słońca Annie Dupont wstała z łóżka i podeszła na palcach do szpitalnego okna. Za szpitalem rósł gęsty las sekwojowy. W bladym świetle poranka ponad linią drzew widziała dachy do- ~ 136 - mów w miasteczku. Na wschodzie majaczyły skaliste stoki gór. Tam mieszka jej ojciec. Tam spędziła całe życie. Żałowała, że okno nie wychodzi na morze. Mogłaby wtedy wypatrywać aniołów. Teraz była pewna, że istnieją. Jeden wyratował ją z topieli. Wszyscy powtarzali, że to tylko życzliwa kobieta, Annie jednak wyraźnie słyszała anielskie głosy, mówiące jej, w którą stronę płynąć. Widziała nie jedną, lecz wiele dłoni wyciągających się ku niej na ratunek. A gdy spojrzała aniołowi w oczy, zobaczyła twarz matki. Mama wierzyła w anioły. Annie podejrzewała, że i ojciec w nie wierzy, choć jego przekonania religijne skupiały się raczej na ogniu piekielnym i szatanie wciąż próbującym zawładnąć ludzką duszą. Mama opowiadała jej często, że wcześniej tata nie był tak surowy i szalony. Że kiedyś był dobry i miły. Zmienił się dopiero na wojnie. Widział, jak giną jego przyjaciele, i sam niemal stracił życie. Jego życiem zawładnęła paranoja. Takiego ojca znała Annie. Wiecznie w mundurze. Patrolującego całymi dniami chaszcze wokół domu, jakby co najmniej krył w nich góry złota. Nie rozstawał się z bronią, a czasami budził je w środku nocy i popędzał w wyższe partie gór, gdzie nikt ich nie znajdzie. Żyli jak pustelnicy. Mama czasami jechała do miasteczka oddać narzuty do sklepu i przyjąć nowe zlecenia. Kiedy Annie poszła do szkoły, ojcu wyraźnie się pogorszyło, więc mama wypisała ją i uczyła w domu. Potem jednak umarła i lekcje się skończyły. Dopiero praca w firmie porządkowej Myry stała się jej odkupieniem i szansą na kilka chwil normalności. Ojciec pozwolił jej opuszczać góry na starym skuterze, pod warunkiem że zawsze wróci przed zmrokiem i nie będzie rozmawiała z nikim w miasteczku. ~ 137 ~ Annie tęskniła jednak za ludźmi i starała się przebywać wśród nich możliwie najczęściej. A potem poznała jego. Ojca jej dziecka. Mężczyznę, dzięki któremu uwierzyła, że jest częścią prawdziwego świata, nie zaś paranoicznych wizji ojca. Nie mogła mu powiedzieć o dziecku. Już zrujnowała swoje życie. Nie mogła zniszczyć jego. Gdy pewnego ranka ojciec przyłapał ją, jak wymiotuje, w ułamku sekundy odgadł, że jest w ciąży. Oświadczył, że to dzieło szatana i że w jej łonie rośnie dziecko diabła. Że ma natychmiast wynosić się z domu i błagać Boga o wybaczenie, a wtedy może - jeśli jest tego warta - anioły wskażą jej drogę. Anioły ją ocaliły. Albo zwyczajnie miała szczęście. Doskonale wiedziała, że popełniła straszne głupstwo, jednak ostatnie dni z ojcem atakującym ją we dnie i w nocy odebrały jej zdolność jasnego rozumowania. Wiedziała, że nie może wrócić do domu. Musi znaleźć jakieś inne schronienie. Nie tylko dla siebie, ale także dla dziecka. Dokąd ma iść? Nie miała żadnych oszczędności, a zarabiała dosłownie grosze. Zresztą Myra ją pewnie wyrzuci. Jakie życie zapewni swemu dziecku, skoro nawet o siebie nie potrafi zadbać? Annie patrzyła niewidzącym wzrokiem przez okno i zastanawiała się, czy anioły nie popełniły błędu. *** Jenna zawsze była rannym ptaszkiem. Uwielbiała ciszę poranka i stłumione odgłosy miasteczka budzącego się do życia, zapach kawy, zaspanych sprzedawców otwierających sklepy i wykładających towary. Szelest otwieranych gazet i zapach rybackich łodzi ~ 138 ~ wracających z nocnego połowu. Słońce zaczynało już przygrzewać. Zanosiło się na piękny letni dzień. W każdy sobotni poranek, gdy zostawiała Lexie w bibliotece, szła do kawiarni i przeglądała poranną prasę. Jednak tego dnia Reid Tanner całkowicie zaprzątał jej myśli. Przez całą bezsenną noc zastanawiała się, co Reid postanowi. Czy pójdzie na policję i zgłosi porwanie? Czy zacznie na własną rękę grzebać w jej życiu? A może po prostu o nich zapomni? Choć w głębi duszy liczyła na ten cud, rozsądek podpowiadał jej, że Reid nigdy nie odpuszcza. Widząc wyłaniający się zza rogu ulicy wóz policyjny, wstrzymała oddech. Już jej szukają? Radiowóz zatrzymał się tuż obok niej przy chodniku. Po chwili usłyszała głos Colina Lyncha. - Dzień dobry, Jenno. Wcześnie wyszłaś. Serce Jenny prawie wyskoczyło z piersi, zanim spostrzegła, że Colin po prostu chciał się przywitać. - Ty także - uśmiechnęła się do policjanta. - Nigdy nie masz wolnego? Przecież do późnego wieczora byłeś w pracy. - To zwariowany weekend. Mnóstwo obcych i wszyscy zdecydowanie za dużo piją. - Zgadza się. - Miłego dnia. Odetchnęła z ulgą, gdy Colin odjechał. Może Reid jeszcze nikomu nie powiedział? Musiała się upewnić. Idąc do niego, prawdopodobnie popełnia błąd, ale trwanie w niewiedzy doprowadzało ją do szaleństwa. Pewnym krokiem ruszyła ku gospodzie Pod Mewą. Musiała stukać dobrą chwilę, zanim Reid otworzył drzwi. Wyglądał, jakby wyciągnęła go z łóżka. Miał na sobie dżinsy i wygniecioną koszulkę. Był boso. Włosy miał kompletnie potargane, ale Jenna nie ~ 139 ~ zwróciła na to wszystko uwagi. Z otwartymi ustami wpatrywała się w siniaki na jego twarzy. - Co się stało? - zapytała ze zdumieniem. - Zderzyłem się z czyjąś pięścią - skrzywił się Reid. - Wygląda na to, że nie z jedną. - Czego chcesz, Jenna? - przerwał jej niegrzecznie. Po raz pierwszy to ona nachodzi jego. Świetnie się czuła w roli myśliwego. Miła odmiana od ciągłego bycia zwierzyną. - Musimy pogadać. - Zamierzasz wreszcie gadać? - zapytał z błyskiem w oku. - Z pewnością nie na korytarzu - odparła swobodnie. Reid teatralnym gestem zaprosił ją do środka. Pokój był mroczny i... męski. Ściany wyłożono ciemnym drewnem. Staroświeckie meble miały skórzane obicia. Jedyną ozdobę stanowiły morskie pejzaże w ciężkich ramach. Przy ścianie dostrzegła niewielką walizkę, a w uchylonej szafie koszule wiszące w równym rządku. Pościel na ogromnym łóżku była skotłowana, a na poduszce widziała smugę krwi. Pewnie z nosa, który zdawał się nieco bardziej skrzywiony niż dzień wcześniej. - Z kim się biłeś? - Z jakimiś facetami u Murraya. - O co? - To było nieporozumienie. Jenna przechyliła głowę. - Nieporozumienie? Wyglądasz jak bokser po dziesięciu rundach. - Powinnaś zobaczyć innych - odparł z uśmiechem. - Ilu ich było? - Dwóch. Zdaje mi się, że byli to bracia Harlano-wie. Jenna słuchała go w napięciu. Reid westchnął. Wydawało mi się, że przy barze zauważyłem kogoś, ~ 140 ~ kogo znałem. Poderwałem się i jakiś pijany dureń doszedł do wniosku, że go popchnąłem. Odepchnął mnie. Wpadłem na jego brata. A po chwili gliny ciągnęły mnie do aresztu. Komendant przetrzymał nas kilka godzin i zwolnił do domu. Koniec historii. Jenna czuła, że zataił kilka znaczących faktów. - Bardzo cię boli? - Naprawdę cię to obchodzi? Z zaskoczeniem stwierdziła, że nawet bardzo. Miała też pełną świadomość, jak bardzo oboje są samotni. I jak blisko łóżka stoją. Nagle zapragnęła rzucić się z Reidem na skotłowaną pościel i zapomnieć o wszystkim, z czym do niego przyszła. - To chyba nie było aż tak trudne pytanie - odezwał się Reid i Jenna zrozumiała, że wciąż czeka na odpowiedź. - Chciałam być miła. - Czuję się świetnie. Twoja kolej. - Skrzyżował ręce na piersi. - O co chodzi? Wieczorem kazałaś mi się wynosić, a rankiem sama przychodzisz. Po co przyszłaś? Porozmawiać? A może... Zignorowała wyzwanie iskrzące się w jego oczach. - Muszę wiedzieć, czy zamierzasz iść na policję i zgłosić, że nie jestem matką Lexie. Przez chwilę patrzył na nią nieodgadnionym wzrokiem. - Jeszcze nie wiem. Musiałbym dowiedzieć się czegoś więcej. - Musisz chronić Lexie. Jest niewinna. - Słyszałem tylko twoją wersję, Jenno. Nie znam cię i nie wiem, czy mówisz prawdę. Jeśli mam postąpić tak jak chcesz, musisz mi coś o sobie opowiedzieć. - Nie mogę, Reid. Nie mogę ci ufać. Gdyby chodziło tylko o mnie, pewnie tak bym zrobiła. Wydajesz się prawym, dobrym facetem. ~ 141 ~ - Co za komplement od rana! Jestem porażony. - Ale nie chodzi tylko o mnie. Muszę wciąż myśleć o Lexie. Ona jest moim największym skarbem. Reid zmarszczył brwi. - Widzę, że ją kochasz. Ale równie dobrze może to być chora, toksyczna miłość. - Nie jest. Lexie to moja siostrzenica. Mam pełne prawo ją kochać. Jak może go przekonać? Nie ma przecież żadnego dowodu. Dokumentu, którym mogłaby pomachać mu przed nosem. Zaczęła krążyć w tę i z powrotem, szukając słów, które dałyby mu pewność, że powinien chronić ich tajemnicy. - Jesteś na gigancie, prawda? - zapytał cicho Reid. - Nawet sobie nie wyobrażasz - odrzekła zmęczonym głosem. - Kto jeszcze wie, że masz Lexie? - Tylko jedna osoba. Ta, która mi pomogła uciec. - Ufasz tej osobie? - Jak dotąd. I mogę to ciągnąć wyłącznie, jeśli zgodzisz się udawać, że niczego wczoraj nie słyszałeś. Reid ze smutkiem pokręcił głową. - Jenno... Lexie to jeszcze dziecko. Znów się załamie. Powie komuś. Pewnie którejś z przyjaciółek. A ona powie swoim rodzicom. Ta bomba wybuchnie ci prosto w twarz. - Kiedyś zapewne tak. Ale jeszcze nie teraz. A teraz potrzebuję trochę czasu. - Im dłużej utrzyma sekret, tym więcej czasu będzie miała na przemyślenie następnego ruchu. Przez dwa miesiące jedynym jej celem było po prostu przeżycie z dnia na dzień. Nie była w stanie myśleć o dalszej przyszłości. - Co o tym sądzisz? Dasz nam trochę czasu? - Zastanowię się. Jenna pokręciła głową. ~ 142 ~ - Odpowiedz mi, Reid. Z niepokoju przez całą noc nie zmrużyłam oka. Proszę, obiecaj, że nikomu nie powiesz. Reid ruszył ku niej i Jenna instynktownie się cofnęła. Zmarszczył brwi. - Ty naprawdę się mnie boisz. Jenna mogłaby skłamać i przyznać mu rację. Jednak z niewiadomej przyczyny wolała powiedzieć prawdę. - Boję się raczej siebie. Nie powinnam była cię całować. Nie mogę się teraz angażować w związek. I nie powinnam poddawać się impulsowi. - Odetchnęła z drżeniem. - Nie zamierzałam cię usidlać pocałunkiem. - A ja nie chciałem w ten sposób wydobyć od ciebie zwierzeń - wyznał Reid, patrząc jej w oczy. W jego wzroku nie dostrzegła fałszu. Zadrżała. - Jeśli mam być szczera, to nie byłabym w stanie nawet wymyślić tego, że pocałunkiem mogłabym cię skłonić do współpracy. Wiem, że żyję teraz w zakłamaniu i ukrywam swoją tożsamość, jednak nie zawsze tak było. Do niedawna nie uznawałam kłamstwa. Teraz zaś... Czasami boję się, że zapomnę, kim jestem. - To się może zdarzyć. Trudno jest wciąż udawać kogoś innego. Prawda jednak na ogół wychodzi na jaw. Jenna westchnęła. - Wolałabym tego nie wiedzieć. - Skoro twoja siostra została zamordowana, powinnaś udać się na policję i powiedzieć, kogo podejrzewasz. Policja powinna ochraniać ciebie i Lexie. - W innych okolicznościach zapewne bym się z tobą zgodziła. Jednak morderca mojej siostry ma ogromne wpływy. Nie mam pewności, czy ktokolwiek będzie w stanie mnie ochronić. Co gorsza... - Zawa- ~ 143 ~ hała się. Czy do reszty postradała rozum? Nie może mu tyle mówić! Jeśli się domyśli, o kogo chodzi, nie będzie w stanie się oprzeć i na pewno opisze to w prasie! - Co gorsza? - powtórzył Reid. - Policja pewnie odbierze mi Lexie i odda ją komuś, kto nie powinien się do niej zbliżać. - Skoro jesteś jej ciotką, a ojciec, jak się domyślam, będzie podejrzany w sprawie, staniesz się pierwszą osobą, którą wezmą pod uwagę, szukając opieki dla Lexie. Czy jacyś dziadkowie wchodzą w grę? - Nie. Nie bardzo. - Nie bardzo nie oznacza nie. - Załóżmy w takim razie, że po prostu nie wy-buchnęła Jenna, unosząc dłonie w rozpaczy. - Jenno, wychowałem się w dość trudnych warunkach. Mieszkałem w sierocińcu w złej dzielnicy. Widziałem dziesiątki kobiet bitych regularnie przez ich mężczyzn. W dodatku pisałem o przestępstwach przez ponad dziesięć lat. Jeśli wszystko, co mi powiedziałaś, jest prawdą: że ktoś zamordował twoją siostrę, a teraz chce zamordować ciebie, to jedno jest pewne. Nigdy nie będziesz bezpieczna. Nie możesz się wiecznie ukrywać. Któregoś dnia on cię odnajdzie. - Jeśli próbujesz mnie zastraszyć... - Bynajmniej. Chcę tylko, żebyś przejrzała na oczy. Co konkretnie robisz, żeby się ochronić? - A nie wydaje ci się, że nic nie mogę zrobić? - Czyżby? A zgromadzenie dowodów przeciwko mordercy? - Nie mogę jednocześnie ścigać mordercy i chronić Lexie. Siostra zginęła na drugim krańcu kraju! - Byłabyś zdumiona, jak wiele możesz zrobić, gdybyś tylko wiedziała, jak się do tego zabrać. Spojrzała na niego z nadzieją. ~ 144 ~ - Chcesz powiedzieć, że możesz mi pomóc? - Znam się na docieraniu do prawdy. A jeśli wszystko wyjdzie na jaw? Jeśli sieć, którą zarzuci Reid, naprowadzi Brada na ich ślad? - Nie mogę aż tak ryzykować - szepnęła. - Nie możesz bezczynnie czekać. Ktoś, kto raz zabił, nie zawaha się ani chwili. - Jeśli będziemy siedziały cicho, może po prostu o nas zapomni. - Zapomni o swojej jedynej córce? Jenno, nie rozśmieszaj mnie. Udawanie, że problem sam się rozwiąże, przyniesie ci tylko szkody. W ten sposób narażasz siebie i Lexie. Opowiedz mi o wszystkim. Zanim będzie za późno. Rozdział 11 Jenna doskonale wiedziała, że Reid ma rację. Nie mogła się wiecznie ukrywać. Nie mogła bezpodstawnie żywić nadziei, że są bezpieczne. Powinna zacząć działać i upewnić się, że nic im nie grozi. Pokładanie zaufania w reporterze było czystym szaleństwem, jednak Reid i tak wiedział już za dużo. Nie przestanie drążyć, nawet jeśli Jenna nie będzie chciała z nim rozmawiać. Z drugiej strony, jeśli wyśle go w pogoń, któż może przewidzieć, za jakie sznurki Reid pociągnie i czyją uwagę na siebie ściągnie. - Jeśli opowiem ci moją historię, czy obiecasz, że nie pójdziesz na policję ani że nie napiszesz o nas, dopóki nie będzie już po wszystkim? Dopóki morderca nie zostanie schwytany? Jeśli mi to obiecasz, opowiem ci wszystko. - Obiecuję. Jenna przez długą chwilę wpatrywała się w jego oczy. Nie odwrócił wzroku. Intuicja podpowiadała jej, że Reid jest prawym, uczciwym facetem, lecz nie miała więcej argumentów. Tylko intuicję. - Obym tego nie żałowała - stwierdziła w końcu. - Nie będziesz - zapewnił, siadając przy biurku. Jenna usiadła na łóżku, składając dłonie. ~ 146 ~ - Od czego by tu zacząć? Tak naprawdę nie wiem, co zaszło pomiędzy moją siostrą i jej mężem. Nie byłyśmy sobie szczególnie bliskie. Ostatnie pięć lat spędziłam głównie w Europie w trasach koncertowych. Jestem pianistką. Kilka miesięcy temu zdarzył mi się drobny kryzys w karierze i wróciłam do Stanów. Musiałam odpocząć od presji i wziąć się w garść. Pojechałam do Kelly. Mieszkała pod Bostonem. Wynajęłam pokój w hotelu nieopodal jej domu, bo nie wiedziałam, czy będzie miała ochotę mnie gościć. Nie rozmawiałyśmy z sobą przez długi czas. Kiedy Kelly odwiedziła mnie w hotelu, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Była wychudzona i posiniaczona. Wyznała mi, że ma kłopoty, i to od dłuższego czasu. Że nie zdawała sobie sprawy, w jak wielkie tarapaty wpadła. - Jenna odchrząknęła. Na wspomnienie przerażenia w głosie siostry, ścisnęło jej się gardło. Dlaczego nie zatrzymała Kelly przy sobie? Może wciąż by żyła? - Nie śpiesz się - odezwał się spokojnie Reid. - Chcesz może wody? Jenna nabrała powietrza i wypuściła je powoli. - Nie, dziękuję. Już w porządku. - Twój szwagier znęcał się nad żoną. Dobrze cię zrozumiałem? - Tak, to też. Ale wydaje mi się, że to nie wszystko. Wiele razy przypominałam sobie dwie ostatnie rozmowy przed śmiercią Kelly. Powiedziała mi, że kilka tygodni wcześniej spotkała się z jakimś mężczyzną, który opowiedział jej o Bradzie straszne rzeczy. Że nie chciała w nie uwierzyć, jednak po namyśle doszła do wniosku, że mogą być prawdziwe. - Jakie rzeczy? - Nie wyjaśniła. Powiedziała tylko, że zamierza go opuścić, kiedy tylko pozałatwia wszystkie formalności. ~ 148 ~ - Jak się nazywał ten mężczyzna? - spytał odruchowo Reid. - Nie powiedziała. Zaproponowałam, żebyśmy odebrały Lexie ze szkoły i natychmiast wyjechały. Kelly nie chciała. Przekonała mnie, że musi zaczekać do następnego dnia. Prosiła, żebym nie dzwoniła ani nie przychodziła do jej domu, bo Brad nie wie, że przyjechałam. Miała jakąś ostatnią rzecz do zrobienia. Zanim wyszła, wręczyła mi kopertę i poprosiła, żebym spotkała się z nią i Lexie następnego dnia w parku koło jej domu. Jeśli się nie pojawią, miałam odnaleźć Lexie i postępować według wskazówek w kopercie. Błagała mnie, żebym ochroniła Lexie. Bez względu na wszystko. A przede wszystkim, żebym nie pozwoliła Bradowi jej przechwycić. - Jenna westchnęła i spojrzała na Reida. Kelly była przekonana, że wszystko będzie dobrze, dopóki będzie udawała, że nic się nie dzieje. - Zapytałaś ją, dlaczego nie pójdzie na policję? - Nie musiałam. Jej mąż jest policjantem. Reid zacisnął wargi. - Rozumiem. - Następnego dnia poszłam do parku. Wokół domu Kelly zobaczyłam mnóstwo wozów policyjnych i miałam straszne przeczucia, mimo to poszłam do parku. Z początku nikogo nie dostrzegłam, po chwili usłyszałam płacz. Znalazłam Lexie w jednym z domków na placu zabaw. Wypłakiwała sobie oczy, całe tenisówki miała we krwi. Jenna zadygotała. - Lexie wyszlochała, że tatuś skrzywdził mamusię. I że mamusia kazała jej prędko uciekać do parku. Że ma mnie odszukać. Nie wiem, co dokładnie Lexie widziała tamtego dnia. Z początku myślałam, że ukryła się na schodach i widziała wszystko, lecz ojciec ~ 148 ~ jej nie widział. Potem doszłam do wniosku, że wymierzył Kelly cios, po czym ruszył w poszukiwaniu córki, a wtedy Lexie podeszła do mamy. I usłyszała, że ma uciekać i mnie odnaleźć. Co oznacza, że Kelly musiała jeszcze żyć. Jenna zatrzęsła się nagle na myśl o krwawiącej, obolałej siostrze, samotnej i wyczerpanej. Jak zdołała znaleźć siły, by wytłumaczyć córce, że musi uciekać? Czy Brad zadał jej kolejne ciosy, gdy Lexie wyśliznęła się z domu? Czy długo jeszcze cierpiała? Przez chwilę Jenna dygotała i starała się złapać oddech. Miała wrażenie, że pękną jej płuca. Po chwili poczuła, że Reid ją obejmuje. Zastygła na moment. Nie potrafiła przyjmować pomocy. Przez tak wiele lat musiała sobie radzić sama. Gdy ramiona Reida zacisnęły się wokół niej, nagle się poddała. Czuła się wyczerpana i pusta. Wreszcie objęła go ramionami i wtuliła się w jego tors. Tylko na chwilę. Musi po prostu zebrać siły. Jednak rozszalałe emocje nie chciały się wyciszyć. Jenna przygryzła dolną wargę i zacisnęła powieki. Nie zamierzała teraz płakać! Nie mogła się poddać. Musi przecież być silna. - W porządku, Jenno. Nic ci nie grozi. Możesz się wypłakać - szepnął Reid, głaszcząc ją po plecach. - Jesteś przy mnie bezpieczna. Już nie jesteś sama. Łza stoczyła się po policzku dziewczyny. Potem druga. I nagle Jenna rozpłakała się żałośnie po raz pierwszy od śmierci siostry. Płakała z rozpaczy, że już nigdy nie spotka się z Kelly, z żalu za straconą przeszłością, ze wstydu za wszystkie gorzkie słowa, które między nimi padły. Nigdy nie pomyślała, że może stracić siostrę. Nie przyszło jej do głowy, że może już nie zdążyć się do niej zbliżyć. Setki razy obiecywała sobie, że następne święta albo następne lato, albo następne ferie spędzi z Kelly. ~ 149 ~ Była przekonana, że jeszcze zdąży nadrobić stracone lata. A teraz nie ma już siostry. Najbliższa na świecie osoba, z którą w dzieciństwie dzieliła pokój, każdą myśl i każde drgnienie serca, odeszła na zawsze. Choć gwałtowne łzy moczyły mu koszulkę, Reid trzymał Jennę w ramionach, czekając aż się uspokoi. Kiedy szlochanie ustąpiło, podał jej chusteczki z nocnego stolika. Wydmuchała nos, otarła zapuchnięte oczy. - Wybacz - mruknęła. - Nie wiem, co we mnie wstąpiło. - Byłaś wyczerpana. - W jego oczach dostrzegła zrozumienie. - Byłam słaba. - Nigdy nie pozwalała sobie na łzy. Ojciec zawsze powtarzał, że musi zachowywać wszelkie emocje i przekazywać je poprzez muzykę. „Nie płacz. Zagraj to". Czuła się teraz całkowicie naga i bezbronna. Nie zamierzała dopuszczać Reida tak blisko. Była przerażona. - Nie bywasz słaba. Jesteś najdzielniejszą kobietą, jaką znam - powiedział miękko Reid. - Nie znasz mnie wcale. - Jesteś dla siebie zbyt surowa. - Większość osób, które mnie znają, uważa, że jestem mięczakiem. Reid zmrużył oczy. - Większość ludzi? Czyli kto? - Ach, nieważne. Dziękuję za to, że pozwoliłeś mi się wypłakać. Chyba powinieneś zmienić koszulkę. Przesunęła wzrokiem po szerokich ramionach i torsie Reida i musiała zwalczyć odruch, by własnoręcznie zdjąć mu tę koszulkę. Jakże wspaniale czułaby się w jego nagich ramionach! Gdyby tylko mogła się poddać... - Jenna! - powiedział ostro Reid, wyrywając ją z zadumy. ~ 150 ~ Spojrzała mu w oczy, widząc w nich blask pożądania. - Nie patrz tak na mnie - rzucił ostrzegawczo. Zawstydziła się. - Ja... Nie wiem, o czy mówisz... - Owszem, wiesz. - Poderwał się z łóżka i wrócił na fotel. - Proszę, dokończ opowieść, żebym wiedział, jak mogę ci pomóc. Na czym skończyłaś? Znalazłaś Lexie w parku. Co się stało potem? Jenna przez chwilę oddychała głęboko. - Bardzo chciałam pójść do domu Kelly i sprawdzić, co się z nią stało, ale pamiętałam, że najważniejsze jest zapewnienie bezpieczeństwa Lexie. Zapakowałam ją do auta i jechałyśmy przed siebie przez cztery godziny. Dopiero gdy byłyśmy już w bezpiecznej odległości, zatrzymałyśmy się w motelu. Wyciągnęłam laptopa i dowiedziałam się z Internetu, że Kelly została zabita nożem w czasie włamania. Znalazłam też zdjęcie zapłakanego Brada. Ręce miał obandażowane. Pewnie twierdził, że to włamywacze go poranili. Wokół niego tłoczyli się policjanci. Był tak przekonujący w roli zrozpaczonego męża, że prawie mu uwierzyłam. Potem przypomniałam sobie, co powiedziała Lexie, siniaki Kelly i przerażenie w jej oczach. Brad zabił moją siostrę. Jestem tego pewna. - Spojrzała Reidowi w oczy. Gdybym nie musiała zająć się Lexie, nie odpuściłabym draniowi. Zrobiłabym wszystko, żeby za to zapłacił. - Wiem - pokiwał głową Reid. - I gdzie była Lexie w czasie tego pozorowanego włamania? - W wiadomościach podano, że na całe szczęście kilkuletnia córka ofiary znajdowała się pod opieką krewnych w innym mieście i w czasie włamania nie było jej w domu. Nie wiem, po co Brad wymyślił tę historyjkę. ~ 151 ~ - Z pewnością wyszłoby to na jaw w dochodzeniu. - Owszem, ale nikt nie szukał Lexie, bo Brad zapewnił policję, że jest bezpieczna. - Dlaczego skłamał? - zadumał się Reid. - To nie ma sensu. - Może już wiedział, że ja ją przechwyciłam. - Być może. I co było dalej? - W kopercie od Kelly znalazłam szczegółowe instrukcje rozpoczęcia nowego życia. Najwyraźniej od dłuższego czasu planowała ucieczkę. Nawiązała kontakt z organizacją opiekującą się kobietami doświadczającymi przemocy. Stworzono tam dla niej i Lexie nowe tożsamości, więc nie pozostało mi nic innego, jak zająć miejsce Kelly. Dostałyśmy nowe dokumenty i wskazówki, jak dostać się do Zatoki Aniołów. Czekał tu na mnie odpowiedni dom, konto w banku, wszystko, czego było mi trzeba, by zacząć nowe życie. Jenna westchnęła. - Niestety, Lexie ledwo mnie znała. Byłam tą dziwną ciocią, która mieszkała daleko, grała na fortepianie i przysyłała jej śliczne prezenty. Nie rozumiała, dlaczego zabieram ją z domu. Pierwsze dni były koszmarne. Zachowywała się, jakby była w transie, jakby ukryła się w miejscu, gdzie nie ma strachu i bólu. Potem ciągle płakała, krzyczała, biła mnie i błagała, żebym ją odwiozła do domu. - To musiało być straszne. - Nie wiedziałam, co robić. Nie wiedziałam, jak to się skończy. Lexie wciąż pytała, gdzie jest mama i kiedy wracamy do domu. W końcu musiałam jej powiedzieć, że jej mama nie żyje i jest teraz z aniołami w niebie. Nie wiem dlaczego, ale ta informacja ją uspokoiła. Podejrzewam, że Lexie wiedziała już, że Kelly nie żyje i potrzebowała tylko potwierdzenia. ~ 152 ~ Wreszcie przestała płakać. Opowiedziałam jej o planie Kelly i że będziemy musiały udawać mamę z córką. Zrozumiała i przez większość czasu radziła sobie z tym doskonale. - Jenna roztarta ramiona. - Wiem, że Lexie jest wciąż przerażona i zagubiona. Ale w jakiś sposób odsuwa to od siebie. Jednocześnie kryjemy się przed jej ojcem. Gramy w grę. Być może Lexie spodziewa się, że któregoś dnia gra się skończy i wszystko wróci na dawne tory. A może zdołała już uwierzyć, że jej mama jest w niebie. Nie wiem. - To dlatego Lexie chce rozmawiać z aniołami - stwierdził Reid. - Chce się spotkać z mamą. Chce ją zapytać, czy jest bezpieczna. - Owszem - pokiwała głową Jenna. - Czasami wydaje mi się, że pęknie mi serce. Ale co mogę zrobić? Lexie nie miała okazji przeżyć żałoby. Nie widziała trumny ani nagrobka. A jej ojciec... Nie wiem nawet, co ona o nim myśli. Są dni, kiedy uważa go za niedobrego tatusia. Są też takie, gdy sądzi, że złodzieje wdarli się do ich domu i zabili mamę. Jestem pewna, że w takim przypadku konieczna jest terapia, ale boję się tego. To zbyt ryzykowne. Mam nadzieję, że za jakiś czas Brad o nas zapomni i będę mogła pomóc Lexie poukładać wszystko w głowie. - To trochę zbyt optymistyczna wizja - ocenił trzeźwo Reid. - Jak sądzisz, jakie plany wobec Lexie ma Brad? Źli mężowie nie zawsze są złymi ojcami. Czy on kocha Lexie? Pragnie jej powrotu? Czy raczej zrobiłby jej krzywdę? - Nie wiem. Niestety, może być zaniepokojony, czy Lexie nie rozpozna w nim mordercy matki. Jej zeznania mogłyby go obciążyć. Choć Lexie za każdym razem ma inną wersję tej tragedii. - Obrona tylko wyśmieje zeznania siedmiolatki - skrzywił się Reid. - Potrzebujesz twardych dowo- ~ 153 ~ dów. Musisz poznać prawdę. Wiedzieć, czego twoja siostra dowiedziała się o swoim mężu. - Jak, na litość boską, mam się tego dowiedzieć? - Możesz zacząć od wyjawienia mi jego nazwiska. Jenna się zawahała. Po chwili doszła do wniosku, że posunęła się już tak daleko, że w zasadzie nie ma sensu ukrywać czegokolwiek. - Winters. Brad Winters. - W oczach Reida rozbłysły iskry. Jenna zerwała się na równe nogi i położyła mu dłonie na ramionach. - Reid, błagam cię, bądź ostrożny. Brad jest przebiegłym człowiekiem i w dodatku gliną. Jeśli zaczniesz grzebać w jego życiu, zwęszy trop. - Nie obawiaj się - uśmiechnął się wrednie Reid. Pamiętaj, że jedynym sposobem na zapewnienie ci bezpieczeństwa, jest schwytanie Brada. - Jasne. - Podobał jej się spokój i pewność Reida. Poczucie partnerstwa. Jego siła i inteligencja dodawały jej mocy. - A teraz do rzeczy. Żeby pokonać wroga, musisz o nim jak najwięcej wiedzieć - wyjaśnił Reid. - Twoja siostra coś odkryła. Coś szokującego. Jeśli dowiemy się, co to było, będziemy mogli go pokonać. Nie możesz wiecznie uciekać, Jenno. W końcu odbijesz się od ściany. Musisz walczyć. Pokiwała głową. - W porządku. Mogę walczyć. Jednak ty wcale nie musisz. Narazisz się tylko na niebezpieczeństwo, Reid. Nawet jeśli ty nie sprowadzisz tu Brada, on wciąż może mnie znaleźć na własną rękę. Pomagając mi, narażasz życie. - Umiem o siebie zadbać. - I chcesz się narażać, żeby potem to opisać? zapytała. - Oczywiście - odparł prędko. ~ 154 - Chciał się odsunąć, lecz Jenna zacisnęła palce na jego ramionach. - Nie wierzę ci. Ty po prostu chcesz mi pomóc. - Może trochę - przyznał z ociąganiem. - Na pierwszy rzut oka nie rozpoznałam w tobie rycerza w lśniącej zbroi. Spochmurniał. - Nie jestem rycerzem, Jenno. Nie przeceniaj mnie. - I kto tu jest dla siebie zbyt surowy? Reid potrząsnął głową. - Sama wiesz, że nie masz racji. I nie bój się o mnie, dam sobie radę. - Spojrzał na jej dłoń. - Powinnaś mnie puścić. Powinna. Lecz żar bijący z jego ciała ogrzewał jej dłonie, a przestrzeń między nimi drgała lekko od nagromadzonych emocji. Przepełniało ją to samo uczucie, którego zawsze doznawała tuż przed wejściem na scenę. Cudowne i przerażające przekonanie, że za chwilę wydarzy się coś wspaniałego i wstrząsającego. Zabrakło jej tchu. Spojrzała w ciemne oczy Reida i spostrzegła, że on czuje dokładnie to samo. Wstał powoli, delikatnie ujął ją za biodra i przyciągnął do siebie. - Prosiłem, żebyś mnie puściła - mruknął, zanim dotknął wargami jej ust. Pocałunek zaczął się gwałtownie, wręcz szorstko, jakby Reid był zły na siebie za to, że jej pragnie. Lecz gdy jej wargi powoli miękły, złość zamieniła się w namiętność. Całował ją zachłannie, jakby nie mógł się nasycić. Jakby umierał z pragnienia. Nagle łydkami dotknęła krawędzi łóżka i opadła na materac z cichym westchnieniem. Reid położył się na niej, otulając ją ramionami. Wargami muskał ~ 155 ~ gładką szyję, dłońmi pieścił piersi i powoli rozchylał jej nogi. Jenna wplotła palce w jego włosy, poruszając biodrami w rozpaczliwym pragnieniu wtulenia się w jego ciało. Chciała czuć na nagiej skórze jego dłonie i usta. Chciała uwolnić wreszcie nienasycone pragnienie bliskości. Zegar zaczął wybijać godzinę. W pierwszej chwili nie wiedziała, co się dzieje. Była tak oszołomiona zapachem i dotykiem Reida, że straciła poczucie rzeczywistości. Zegar bił i bił bez opamiętania. - Przeklęty zegar! - jęknął Reid. - Jak można wstawić taki rupieć do pokoju hotelowego? Zegar wybił dziesiątą. Jenna poderwała się, jak ugodzona. - Och, Boże! Spóźniłam się! Miałam odebrać Le-xie z biblioteki! - Zepchnęła z siebie Reida, zerwała się z łóżka i zerknęła w lustro. Włosy miała potargane, wargi czerwone i lśniące, wzrok obłąkany. - Jezu... Wyglądam strasznie. - Wyglądasz prześlicznie - sprostował Reid. - Ale powinnaś biec. - Dziękuję. Nie możemy się nigdy więcej tak zapominać. To nieodpowiedni czas i nieodpowiednie miejsce. I nieodpowiednie okoliczności. - Dlaczego zatem wydaje się tak właściwe i słuszne? zapytał z uśmiechem. Jenna spojrzała mu w oczy i nie znajdując odpowiedzi, chwyciła torebkę i ruszyła ku drzwiom. Rozdział 12 Charlotte otworzyła drzwi domu matki i zaprosiła Annie do środka. Miała szczerą nadzieję, że nie przekracza swoich kompetencji. Musiała wypisać Annie ze szpitala, gdyż psychiatra uznał, że dziewczyna nie stanowi już zagrożenia ani dla siebie, ani dla dziecka. Zresztą Annie przyznała, że skok do wody był efektem jedynie głupiego impulsu, i obiecała, że nie zamierza powtarzać samobójczych prób. Czuła się samotna i zagrożona, a szalone zachowania ojca doprowadziły ją na skraj załamania, jednak chciała żyć. Chciała żyć dla siebie i dla dziecka. Charlotte wierzyła dziewczynie, ale zamierzała mieć na nią oko. Przynajmniej do czasu rozwiązania. Annie napotka w najbliższym czasie wiele trudności i przyda jej się wsparcie. - Jest pani pewna, że to dobry pomysł? - zapytała szeptem pobladła Annie. - Oczywiście - zapewniła ją Charlotte. - Moja mama z radością ugości cię przez kilka dni, zanim znajdziemy dla ciebie stałe miejsce do mieszkania. - Ale czy ona nie uważa, że jestem zła? Że... jestem grzesznicą? Charlotte nie miała wątpliwości, że matka bardzo źle myśli o Annie i jej nieślubnej ciąży, miała jednak nadzieję, że powstrzyma się od komentarzy i wystąpi ~ 157 ~ w roli serdecznej żony pastora. Że oszczędzi dziewczynie potępiających spojrzeń i cierpkich uwag, które jej córka musiała znosić w młodości. - Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Charlotte ze zdumieniem pociągnęła nosem. Z kuchni dobiegały smakowite zapachy. Kiedy wychodziła z domu, matka jeszcze spała. Ostatnio w ogóle nie śpieszyła się z porannym wstawaniem, jakby chciała odsunąć od siebie dzień. Najwyraźniej coś się zmieniło. - Nareszcie jesteście - uśmiechnęła się Monica, gdy weszły do kuchni. Miała na sobie czarne spodnie i szary sweterek, które osłoniła kuchennym fartuchem. Na jej policzkach wykwitł świeży rumieniec. - Witaj, Annie. Nazywam się Monica Adams. Lubisz owsiane ciasteczka z rodzynkami? - T... tak - zająknęła się Annie. - Wspaniale. Najpierw zjemy obiad, dobrze? Zrobiłam sałatkę z kurczaka i udało mi się zdobyć świeże truskawki na targu - oświadczyła radośnie Monica. - Masz ochotę umyć ręce, zanim siądziemy do stołu? Łazienka jest na końcu korytarza, po lewej. - Dziękuję. - Annie posłała Charlotte zdumione spojrzenie i wyszła. - Mamo, nie wiem, co powiedzieć - wyznała Charlotte, gdy zostały same. Ożywiona kobieta o lśniących oczach nie miała nic wspólnego ze znużoną starszą panią, z którą rozmawiała wieczorem. - Dziękuję. - Nie robię tego dla ciebie, lecz dla twojego ojca. Śnił mi się tej nocy. Powiedział, że muszę być silna i nadal szerzyć w świecie jego dzieło. Że chce być ze mnie dumny. - Oczy Moniki zaszły łzami. - Wydawał się taki żywy, uśmiechnięty i przystojny. Zupełnie inny, niż przez ostatnie kilka tygodni, gdy dręczył go ból. Odchrząknęła. - Chcę uczcić jego pamięć każdym czynem. ~ 158 ~ - Znakomicie - powiedziała ostrożnie Charlotte. Nie była pewna, dokąd doprowadzi nowa postawa matki, choć ożywiona Monica stanowiła miłą odmianę od na wpół martwej staruszki, z którą ostatnio mieszkała. - Mogłaś mi pomóc rano - ciągnęła Monica z wyrzutem. - Musiałam sprzątnąć pokój Jamiego i zmienić pościel. To by było na tyle, jeśli chodzi o twoje przyjmowanie całej odpowiedzialności. Charlotte odetchnęła w duchu. Całe szczęście, że matka została jednak sobą. - Musiałam prędko jechać do szpitala. Kara Lynch miała w nocy przedwczesne skurcze i chciałam ją zbadać. Na szczęście okazało się, że wszystko w porządku. - Dzięki Bogu. Kara to urocza dziewczyna, zupełnie inna niż ten jej ponury brat Shane. Nie mogę patrzeć na jego tatuaże. Bóg raczy wiedzieć, co oznaczają. Kiedy go widzę, zawsze przechodzę na drugą stronę ulicy. - Shane nie jest taki zły. - Nie stawaj w jego obronie - wycedziła matka. - Ani w obronie żadnych innych chłopaków, z którymi włóczyłaś się w liceum. Zawsze miałaś słabość do łajdaków. Jedynym chłopcem, którego lubiłam, był Andrew, i nie wiem doprawdy, dlaczego przestałaś się z nim spotykać. Monica obrzuciła ją chytrym spojrzeniem. - Skoro wraca do domu, może znów się do siebie zbliżycie? - Nie sądzę. - Skąd możesz to wiedzieć? Nie widzieliście się od lat. - Masz rację, ale nie mogę sobie wyobrazić, że miałabym być dziewczyną pastora. Usta matki zacisnęły się w wąską kreskę. ~ 159 ~ - Jak ja, tak? Nie wyobrażasz sobie życia u boku pastora, bo uważasz, że moje życie było nic niewarte. - Wcale tak nie uważam. - Nie jestem ślepa, Charlotte. Wiem, że nie cenisz wysoko bycia wyłącznie żoną i zabiegania o wygodę męża. Jesteś nastawiona na karierę. Jesteś bardzo ważną panią doktor. Dzięki tobie na świecie pojawia się nowe życie. Jakże żona pastora, piekąca ciasteczka i nosząca rosół chorym sąsiadkom, mogłaby równać się z lekarką? Charlotte patrzyła na matkę ze zdumieniem. Nie spodziewała się, że Monica od lat dusi w sobie tyle złości. I to złości niemającej żadnych podstaw. - Wcale nie uważam, że niczego nie osiągnęłaś, mamo - powiedziała dobitnie. - Pomogłaś setkom osób. - Tyle razy widziałam pogardę w twoim spojrzeniu. Czy sądzisz, że nie wiem, jak bardzo cię zawiodłam jako matka? Charlotte spojrzała jej w oczy. - To, co widziałaś w moim spojrzeniu, nie miało nic wspólnego z twoim życiem jako żony pastora. Dotyczyło jedynie wyborów, jakich dokonałaś w moim imieniu, nie we własnym. Naprawdę chcesz rozmawiać o tym, co się między nami wydarzyło? - Wstrzymała oddech. Sama nie czuła się gotowa na grzebanie w przeszłości. Po chwili matka pokręciła głową. - Nie ma o czym rozmawiać. Przeszłość to przeszłość. Nie ma jej już. Nie możemy jej zmienić. - Podeszła do piekarnika i wyjęła blachę zarumienionych ciasteczek owsianych. Były to ulubione ciastka Doreen. Charlotte nie znosiła rodzynek i matka doskonale o tym wiedziała. Uważam, że mogłabyś dać Andrew szansę - powiedziała, zsuwając ciastka na talerz. ~ 160 ~ - Jestem pewna, że rzucą się na niego wszystkie samotne kobiety z parafii - uśmiechnęła się Charlotte. - Mam nadzieję, że lubi domowe wypieki i pikowane kołdry. Będzie ich miał pod dostatkiem. - Widzisz? Na to tylko cię stać. Wyśmiewasz się z naszej tradycji. Charlotte westchnęła. - Nie wyśmiewam się, mamo. Chciałam tylko powiedzieć, że Andrew znajdzie się na szczycie listy pożądanych kawalerów. I że całe rzesze kobiet będą chciały go zdobyć. - Mogłabyś pokonać je wszystkie. - Słucham? Monica uniosła brew. - Nie wolno mi zauważyć, że jesteś śliczna? W końcu jesteś moją córką! - Monica zerknęła na drzwi. - Chyba powinnaś poszukać Annie. Wygląda na to, że zabłądziła. Charlotte z ulgą wymknęła się z kuchni. Po chwili odnalazła Annie w pokoju swego brata. Dziewczyna wpatrywała się w fotografie ustawione na komodzie, a w dłoni trzymała ramkę z najnowszym zdjęciem. Zostało zrobione tuż przed wyjazdem Jamiego na pierwszą misję. Długie niegdyś włosy miał ogolone, na twarzy zaciętą, poważną minę. - Nie mogę tu zostać - powiedziała Annie bezbarwnym tonem. - Co się stało? - zdumiała się Charlotte. Annie ruchem głowy wskazała fotografie. - To pokój żołnierza. Charlotte przypomniała sobie pana Dupont w mundurze celującego do niej ze strzelby. - W wojsku ludzie wariują - ciągnęła Annie. - Kiedy wracają do domu, są już kimś zupełnie innym. ~ 161 ~ - Czy to się przydarzyło twojemu tacie? Zmienił się na wojnie? Annie pokiwała głową. - Mama była w stanie jakoś go uspokoić, ale kiedy umarła, tata do reszty zwariował. Nie potrafiłam już z nim rozmawiać. On wciąż jest na wojnie. Czasem zdawało mi się, że uważa mnie za zakładniczkę. Choć zdarzały się dni, kiedy zachowywał się prawie normalnie. Budząc się rano, nigdy nie wiedziałam, kim będzie. - Westchnęła ciężko. Wypuszczał mnie z domu tylko po jedzenie. Nie wiem, jak sobie teraz poradzi. Uprawia trochę warzyw i ma kilka kur, ale sama nie wiem... Nie wiem, co robić. - Powinnaś zostać tutaj i odpocząć. Teraz musisz się troszczyć o swoje maleństwo. Z czasem wszystko rozwikłamy, Annie. Może uda nam się pomóc także twojemu ojcu. Ale nie możesz tam wracać. To zagraża tobie i dziecku. Rozumiesz? - Tak, proszę pani - zgodziła się Annie, wyraźnie pocieszona. - Myślę, że wygodniej ci będzie w moim pokoju uznała Charlotte. - Chodź ze mną. Jestem pewna, że ci się spodoba. Urządziła go moja siostra Doreen. Zawsze była bardziej dziewczęca niż ja. - Jejku - wykrztusiła Annie na widok ociekającego różem, pełnego koronek pokoiku. Na obszernym łóżku piętrzyły się obszyte falbankami poduszki, a parapet zajmowały stosy pluszaków. Jedną ścianę w całości zajmowały regały z książkami. - Zanim wyjechałam na studia, miałyśmy tu dwa wąskie łóżka. Książki są moje. Doreen interesowała się głównie makijażem. - Charlotte wskazała toaletkę, na której wciąż stały różnokolorowe buteleczki z lakierami do paznokci, kilka szczotek do włosów i niezliczone akcesoria do makijażu. ~ 162 ~ - Jak tu ślicznie! - zachwyciła się Annie. To, że miała już osiemnaście lat i zaszła w ciążę, nie zmieniało faktu, że wciąż była małą dziewczynką. Śliczną królewną o jasnych włosach i niewinnej twarzyczce. Wychowała się w surowej chacie w górach i nie miała nawet pojęcia, co świat może jej zaoferować. Charlotte zastanowiła się przelotnie, kto jej odebrał niewinność. Jakiś równie niedorosły chłopiec? Czy dojrzały mężczyzna, który powinien przewidzieć konsekwencje swych działań? W szpitalu musiała zapytać Annie, czy była przymuszana do zbliżeń, ale dziewczyna zaprzeczyła. Nie chciała jednak podać danych ojca dziecka. Charlotte miała nadzieję, że nikt nie skrzywdził Annie, choć wiedziała, że nastolatki zbyt łatwo pakują się w rozmaite kłopoty. Annie delikatnie pogłaskała puszysty koc. - To pokój jak z bajki. Miała pani wielkie szczęście, mieszkając tu! - Kiedy byłam młodsza, nie potrafiłam tego docenić. Widząc teraz swój dawny pokój oczyma Annie, zrozumiała, że rzeczywiście miała szczęście. Jednak w dzieciństwie zawsze odnosiła wrażenie, że pokój należy do Doreen, a reszta domu do matki. Sama nie pasowała donikąd i czuła się jak intruz w każdym pomieszczeniu. Na dźwięk dzwonka do drzwi drgnęła. - Otwórz, Charlotte! - krzyknęła Monica z kuchni. - Za chwilę do ciebie wrócę, Annie - uśmiechnęła się Charlotte. - Rozgość się. Podeszła do drzwi. Ktoś ponownie zadzwonił. Charlotte otworzyła je prędko, spodziewając się którejś z przyjaciółek matki, lecz serdeczny uśmiech prędko zniknął z jej twarzy na widok mężczyzny z ogromnym bukietem kwiatów. Jego niegdyś jasne włosy pociemniały, lecz oczy zachowały przejrzystą ~ 163 ~ barwę błękitnego nieba. Wciąż miał prześliczne usta i stanowczo zarysowany podbródek. Serce Charlotte zamarło na chwilę. W ułamku sekundy wróciła do chwili, gdy tak jak teraz otworzyła drzwi i ujrzała za nimi gwiazdę szkolnej drużyny baseballowej z naręczem polnych kwiatów, które zebrał w drodze do jej domu. Andrew Schilling zaprosił ją na przejażdżkę swoim nowym autem. Wzięła go za rękę, a potem... - Charlie? - wyjąkał zaskoczony. - To naprawdę ty? Charlotte przełknęła ślinę. Musiała się wziąć w garść! - To ja. Co tu robisz? - Jestem nowym pastorem tutejszej parafii. - Rzeczywiście. Mama wspominała mi o tym. Nie spodziewałam się tu ciebie tak prędko. - Nie była gotowa na spotkanie z nim. Na rozmowę. A jednak stał przed nią. Ubrany w dyskretne czarne spodnie, kremową koszulę i brązowy sweter. Wyglądał dostojnie. Dojrzale. Przez chwilę żałowała, że ma na sobie zwykłe szare spodnie, czarny sweterek i włosy związane w koński ogon. - Długo się nie widzieliśmy - powiedział Andrew i odchrząknął dyskretnie. - Słyszałem, że jesteś lekarką. To mi zaimponowało. - To prawda. A ty jesteś pastorem. - Sądziłem, że już to ustaliliśmy - odparł z uśmiechem. - Jak mogę ci pomóc? - ucięła Charlotte. - Przyszedłem porozmawiać z twoją mamą. Nie mam zamiaru wyrzucać was z domu. Mieszkacie tu przecież od zawsze. Zamierzam wynająć mieszkanie w mieście. - Chyba sobie żartujesz - prychnęła Monica Adams, stając za plecami Charlotte. - Witaj, Andrew. ~ 164 ~ - Witam, pani Adams. Ach, to dla pani - oświadczył, wyciągając przed siebie bukiet, jakby chciał się go jak najprędzej pozbyć. - Piękne kwiaty. To miło, że o mnie pomyślałeś. Ten dom należy teraz do ciebie. Będziesz w nim mieszkał wraz z żoną i dziećmi. - Nie jestem żonaty - wtrącił pośpiesznie Andrew. - Jestem pewna, że z czasem będziesz. - Jednak w tej chwili nie potrzebuję tak dużego domu. I nie chcę stąd pani wyrzucać. Tak długo tu pani mieszkała. - Owszem, to był mój dom. I będę za nim bardzo tęskniła. Jednak mój mąż chciałby, żebyś tu właśnie mieszkał. To jest twoje miejsce. Cieszę się, że to właśnie ty, a nie ktoś obcy - dodała z uśmiechem. - Masz ochotę na obiad? Właśnie siadałyśmy do stołu. Mam ci wiele do powiedzenia na temat domu i jestem przekonana, że ty i Charlotte chętnie odnowicie znajomość. Pamiętam, że byliście do siebie przywiązani, zanim zadurzyła się w tamtym chłopcu. Andrew przestąpił z nogi na nogę. Był zakłopotany. Charlotte w duchu błagała go, by odmówił. Nie zamierzała odbywać z nim pierwszej rozmowy po trzynastu latach na oczach matki! - Bardzo mi przykro, ale nie mogę zostać. Mam spotkanie w kościele. - Oczywiście. Następnym razem. Już się nie mogę doczekać - odetchnął Andrew. Matka wycofała się w głąb domu i Charlotte zamierzała zamknąć drzwi, lecz Andrew uniósł dłoń. - Może spotkalibyśmy się na kawie po południu? Zawahała się tylko przez chwilę. - Mam dziś mnóstwo zajęć, wybacz. Andrew pokiwał głową. ~ 165 - - Wiem, że na to zasłużyłem. To samo powiedziałem do ciebie, gdy chciałaś ze mną wtedy porozmawiać. Owszem. I Charlotte pamiętała każde jego słowo, jakby było na zawsze wypalone w jej mózgu. - To było dawno temu, nie żartuj. Na pewno się spotkamy. - Charlie? - Słucham? - zapytała niecierpliwie, chcąc już zamknąć drzwi i odciąć się od niego i od przeszłości. - Cieszę się, że cię spotkałem. Że wróciliśmy tutaj w tym samym czasie. - Nie wiem jeszcze, czy tu zostanę. Spojrzał jej w oczy. - Mam nadzieję, że zostaniesz. Charlotte wstrzymała oddech, zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie i trwała w bezruchu dobrą minutę. Andrew Schilling był kiedyś spełnieniem jej dziewczęcych marzeń, lecz ona nie była już tą dziewczyną. A on nie był już tamtym chłopakiem. Nie mogli do tego wrócić. Przeszłość już się zamknęła. Teraz musiała się zająć bieżącym życiem. Poza tym miała kilka tajemnic, których Andrew Schilling nigdy nie powinien poznać. Nigdy. Rozdział 13 Jenna ostrożnie otworzyła drzwi wiodące z kuchni do piwnicy, przekręciła włącznik światła i powoli zeszła w dół. Jak dotąd wchodziła do piwnicy tylko raz, zanim jeszcze wynajęła dom, by się upewnić, że nie można się przez nią włamać do domu. Pod sufitem znajdowało się kilka niewielkich okienek, ale nikt nie zdołałby się przez nie przecisnąć. Teraz jednak Jenna poszukiwała pamiątek po właścicielkach. Chciała zrozumieć, dlaczego zostały z Lexie zesłane do tego domu. - Co robisz? - zapytała Lexie z kuchni. - Rozglądam się tylko. Uważaj na schody - dodała Jenna, widząc głowę dziewczynki w drzwiach. - Ponuro tu - oświadczyła Lexie. Jenna zapaliła światło na dole i cienie pierzchły. Podobnie jak Lexie, nie znosiła mrocznych miejsc. Zwłaszcza ostatnio. W piwnicy nie było nic szczególnego. Sekretarzyk, biurko, dwie stojące lampy i stary kufer. Wyglądał, jakby miał ponad sto lat. Ponadto kilka zardzewiałych narzędzi ogrodowych i mosiężny czajnik. - Czyje to rzeczy? - zaciekawiła się Lexie. - Nie wiem - wyznała szczerze Jenna. - Być może należały do poprzedniej właścicielki domu, Rose Littleton. ~ 167 ~ - Rose, jakie śliczne imię - uśmiechnęła się Lexie, lecz po chwili spoważniała. - Mamusia często wspominała o jakiejś Rose. - Naprawdę? - Jenna była coraz bardziej przekonana, że Zatoka Aniołów nieprzypadkowo stała się celem ich podróży. - I co o niej mówiła? - Nie pamiętam... Już wiem! Że Rose jest aniołem! rozpromieniła się dziewczynka. Wspaniale. - I że miała ślad pocałunku anioła, tak jak mamusia i ja. Jenna zamarła. - Rose miała takie samo znamię jak ty i mama? A skąd mama mogłaby o tym wiedzieć? Lexie wzruszyła ramionami. - Dlaczego ciebie nie pocałował anioł? - Nie wiem. - Jenna nigdy nie uważała znamienia Kelly za coś szczególnego. Nie sądziła też, by jej matka miała takie znamię, ale nie pamiętała tego wyraźnie. Bywały dni, kiedy nie mogła przypomnieć sobie nawet jej twarzy. A większość tego, co pamiętała, było mieszanką marzeń i wspomnień innych osób. Zastanawiała się, czy Lexie będzie pamiętała Kelly za dwadzieścia lub trzydzieści lat. Spodziewała się, że niezbyt dokładnie. Dziewczynka podeszła do kufra. - Co w nim jest? - Pociągnęła za pokrywę, ale kufer ani drgnął. Jenna z wysiłkiem otworzyła ciężkie wieko. Uchyliło się wśród kłębów kurzu. Obie zakasłały gwałtownie. - Ubrania - odkaszlnęła Lexie, klękając przy kufrze. Możemy się pobawić w przebieranie, tak jak kiedyś z mamusią. - Wciągnęła z kufra białą, bardzo długą suknię obszytą pomarszczoną ze starości koronką. - Czy to anielska suknia? ~ 168 ~ - Nie, skarbie. Sądzę, że to suknia ślubna. - Bardzo dziwne. Kara mówiła, że Rose nigdy nie wyszła za mąż. Może to suknia którejś z zamężnych sióstr. Lexie wyciągnęła z kufra welon, parę pożółkłych rękawiczek i zaśniedziały srebrny diadem. Na wierzchu sterty rzeczy położyła mały notes oprawiony w czarną skórzaną okładkę. Lexie przymierzyła welon, a Jenna usiadła na podłodze, otworzyła notes i przeczytała na głos dedykację z pierwszej strony: Najdroższa Rose, w każdej chwili, gdy czujesz się zrozpaczona i samotna, wiedz, że nie jesteś sama. Wsłuchaj się w bicie swego serca, a rozpoznasz w nim głosy tych, którzy przed Tobą odeszli. Jesteś aniołem i pewnego dnia znów rozwiniesz skrzydła. Z miłością, mama. - Mówiłam, że była aniołem - stwierdziła Lexie, siadając obok Jenny na podłodze. - Mówiłaś - potwierdziła Jenna, odwracając kart-kę. - I co dalej? - zapytała dziewczynka. U góry strony widniała data 8 czerwca 1950 roku. Jenna zaczęła czytać: Dziś pochowaliśmy Mitchella. Miałam wczoraj wyjść za mąż, a musiałam oddać narzeczonego zimnej, twardej ziemi. Rzuciłam na trumnę bukiet róż. Słuchałam, jak wielebny Jacobs opowiada o życiu Mitchella. Wiem, że już go nie ma, lecz ciągle nie mogę w to uwierzyć. Czuję się taka samotna. Mama i siostry próbują mnie pocieszyć, lecz serce mam złamane. Nie wiem, jak mam dalej żyć. Jak mam żyć bez niego? Wszystkie nasze plany i marzenia legły w gruzach. Po pogrzebie wróci- ~ 169 ~ łam do domu, usiadłam do fortepianu i próbowałam grać. Muzyka zawsze była mi pociechą, lecz teraz nie odnajduję w niej spokoju. Już nigdy i nic nie będzie takie samo. Jenna zerknęła na suknię. - Wygląda na to, że to suknia Rose. - Nigdy jej nie włożyła - dodała Lexie. - To strasznie smutne. Co dalej pisze? Jenna odwróciła stronę. Kolejną datę zapisano miesiąc później, 14 lipca 1950 roku. Starałam się zająć sobie czas po odejściu Mitchella próbami rozwikłania tajemnicy wraku. Wiem, że mam takie samo znamię jak mama i jak - według legendy - Gabriella, uratowane niemowlę. Wygląda na to, że każda pierwsza córka potomków Gabrielli ma znamię na kostce. Legenda głosi, że anioł chwycił Gabriellę za kostkę i uratował ją z topieli, a potem zaniósł na brzeg. Znamię na kostce miało więc być śladem dotyku anioła. Opowieści milczą jednak na temat rodziców uratowanego dziecka. Kim byli? Jak zginęli? Jak to możliwe, że maleństwo oddzieliło się od matki? Mama twierdzi, że każda kobieta ze znamieniem starała się odnaleźć odpowiedzi na te pytania, lecz nigdzie nie ma żadnej wzmianki o rodzicach Gabrielli. Co więcej, większość ocalonych zarzekała się, że przed zatonięciem nigdy nie widziała dziecka. Jak to możliwe, skoro płynęli razem przez dwa tygodnie? Czy Gabriella była aniołem zesłanym na ziemię z nieba? Niektórzy tak właśnie uważają, lecz moim zdaniem to tylko bajka. Nie jestem w stanie wierzyć w anioły. Nie mogę się pogodzić z tym, że Bóg tak wcześnie za- ~ 170 ~ brał do siebie Mitchella. Staram się tylko jakoś to przeżyć. Poszłam dziś do biblioteki i znalazłam pamiętnik Samuela Martina, który pracował na „Gabrielli" jako marynarz. Kilka minut przed katastrofą słyszał okropną awanturę, wystrzał z pistoletu i płacz dziecka. Niestety, żadne z ciał wyrzuconych na brzeg nie nosiło śladu po kuli, więc ostatecznie sam zwątpił w to, co słyszał. Mnie się wydaje, że rzeczywiście na statku stało się coś strasznego. I że było to związane z moimi przodkami. Lecz czy ktokolwiek dowie się, co się stało? Jenna odwróciła stronę, spodziewając się dalszej części historii. Lecz na kolejnej kartce znalazła datę 9 września 1950 roku. Wiele się wydarzyło od ostatniej notatki. Mama zachorowała i miała straszną gorączkę. Zeszłej nocy chłodziłam jej czoło okładami i słuchałam, jak cieszy się, że wreszcie dołączy do taty w niebie. Próbowałam z nią rozmawiać, przekonać ją, że jest nam potrzebna, ale robiła się coraz słabsza i nad ranem odeszła. Teraz zostałyśmy całkiem same. Muszę opiekować się trzema młodszymi siostrami, a także maleństwem, które rośnie pod moim sercem. Jak zdołam tego dokonać? - Rose miała dziecko? - zdziwiła się Lexie. - Najwyraźniej - odparła nie mniej zdumiona Jenna. Odwróciła stronę. Kolejna notatka pochodziła z 10 marca 1951 roku. Urodziłam dziś moje maleństwo. Miałam tylko kilka minut, by ją poprzytulać, nacieszyć się ~ 171 ~ jej widokiem i jednocześnie pożegnać. Kobieta, która ją zabrała, obiecała, że moja córka będzie się wychowywała w kochającej się, ciepłej rodzinie, która zapewni jej wszystko, czego ja nie mogę jej dać. To była najtrudniejsza decyzja w moim życiu, jednak mam za mało pieniędzy, żeby utrzymać siostry i dziecko. Mam nadzieję, że pewnego dnia ją odnajdę. Cieszę się, że zawsze będę mogła ją rozpoznać po znamieniu na kostce. Nieważne, jak daleko od siebie, będziemy na zawsze połączone anielskim pocałunkiem. Włożyłam w jej pieluszki otwierany medalion, który dostałam od Mitchella. Chciałam, żeby miała coś, co należało do jej rodziców. Mam nadzieję, że kiedyś wybaczy mi, że ją oddałam. I że kiedyś do mnie wróci. Jenna przerzuciła resztę notesu, lecz pozostałe kartki były czyste. Spojrzała na Lexie i nagle spostrzegła, że dziewczynka przycichła, co było do niej niepodobne. - Coś się stało, skarbie? - Mamusia miała taki medalion. Mówiła, że włoży do środka moje zdjęcie. Myślisz, że to był medalion Rose? - To chyba niemożliwe... - wyjąkała Jenna, oszołomiona taką myślą. Rose miała znamię. Miała je także jej córka. Oraz Kelly i Lexie... Jenna otworzyła pamiętnik na ostatniej notatce i z nagłym olśnieniem spojrzała na datę zapisków. Jej matka, Crystal Bennett, urodziła się dziesiątego marca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku! Jednak Jenna nigdy nie słyszała, że matka była adoptowana. Czy w ogóle o tym wiedziała? Czy wiedziała o tym Kelly? ~ 172 ~ Kelly musiała wiedzieć, musiała wyśledzić rodzinne korzenie w Zatoce Aniołów. Dlatego przysłano je do domu Rose. Do domu babci! Serce Jenny zaczęło bić jak oszalałe. To po prostu niewyobrażalne, jednak wszystkie fakty wskazywały na to, że jest wnuczką Rose. Nawet gdyby zignorowała zbieżność dat, znamienia Lexie nie sposób pomylić z żadnym innym. Rose Littleton była jej babką! To oznacza, że ona i Lexie są związane z miasteczkiem więzami krwi przodków. Kelly chciała rozpocząć nowe życie w miejscu, w którym narodziła się ich matka. Dreszcz spłynął po plecach Jenny. Zdawało jej się, że słyszy głos Rose Littleton, jej szloch, gdy oddawała swoje jedyne dziecko. Niemal czuła tę rozpaczliwą potrzebę ponownego spotkania córki, jaką przez resztę życia musiała czuć Rose. Lecz zdawało się, że nigdy jej nie ujrzała. I dwa lata temu umarła. Pewnie nawet zanim Kelly zaczęła snuć plany ucieczki. A jednak w końcu tu trafiły. Lexie wstała i przeciągnęła się, przywołując Jennę do rzeczywistości. - Możemy już iść na festyn? - zapytała. Choć Jenna wciąż była zaplątana w przeszłość, Le-xie zdążyła już wrócić do teraźniejszości. Prawdopodobnie był to jedyny właściwy sposób na życie. Wstała, odłożyła pamiętnik Rose i odetchnęła głęboko. - Po wczorajszej awanturze myślę, że powinnyśmy zostać w domu, Lexie - oświadczyła. Oczy dziewczynki wypełniły się łzami. - Będę grzeczna, obiecuję! Nie odstąpię cię nawet na krok i będę do ciebie mówić: „mamo" - żarliwie zapewniła Lexie. - Na pewno nie zapomnę. Kimmy powiedziała, że dziś na plaży będzie pokaz sztucznych ~ 173 ~ ogni, ogniska i wszyscy będą piekli kiełbaski. Proszę! Proszę! Musimy pójść! - A co z aniołami? - wtrąciła Jenna. - Masz zamiar znów uciec na wydmy? - Dziś nie przyjdą. Sztuczne ognie są za głośne stwierdziła Lexie zdecydowanie. Jenna stłumiła uśmiech. - A przed sztucznymi ogniami? Albo po? Lexie zawahała się przez chwilę. - Ja nie będę ich szukała. Ale jeśli to one mnie znajdą, zapytam je o mamusię - wyznała z uporem. - Skarbie, to niemożliwe... - Nie znasz się na aniołach. Nie byłaś w niebie i nie interesujesz się nimi w ogóle. Jeśli będą chciały z kimkolwiek porozmawiać, to na pewno ze mną. Mam ich znak na kostce. Z tym argumentem Jenna nie mogła się sprzeczać. - Zgoda. Ale nie wolno ci polować na anioły beze mnie. Umowa stoi? - Tak! - wykrzyknęła Lexie, wbiegając po schodach do kuchni, zanim ciotka się rozmyśli. Jenna powoli weszła za dziewczynką. Na górze po raz ostatni obrzuciła piwnicę spojrzeniem i wyłączyła światło. Zamierzała wrócić później i poszukać kolejnych informacji o przeszłości. Przechodząc obok salonu, poczuła, że coś ją ciągnie do starego fortepianu. Ostrożnie usiadła na ławeczce, wyobrażając sobie inną kobietę siadającą dokładnie w tym samym miejscu, kładącą palce na tych samych klawiszach. We wszystkich pokoleniach w jej rodzinie grano na fortepianie. Jenna przypomniała sobie słowa Rose o szukaniu pociechy w muzyce. Wprawdzie nie odziedziczyła po babce znamienia, otrzymała jednak talent muzyczny. ~ 174 ~ Delikatnie trąciła opuszkami klawiaturę i bez zastanowienia zaczęła grać. Nie znała tej melodii i nie wiedziała, co gra. Gdy skończyła, zadrżała. Odwracając głowę, poczuła delikatny powiew, lecz okno było zamknięte. Nagle odniosła niewiarygodnie silne wrażenie, że to Rose grała dla niej. To szaleństwo! Rose nie żyje. Prędko wstała i wyszła z salonu. Jednak nie mogła pozbyć się myśli, że wiele osób nazywa muzykę głosem aniołów. *** W trudnych chwilach Charlotte zawsze szła pobiegać, jednak tego dnia w miasteczku dosłownie roiło się od turystów i za nic nie chciała natknąć się znienacka na Andrew, więc wyprowadziła z garażu rower. Na co dzień uwielbiała gawędzić z sąsiadami i znajomymi, ale tego dnia nie miała ochoty poruszać żadnego z tematów, którymi żyła Zatoka Aniołów. Dziecko Annie, powrót Andrew, przeprowadzka matki... Zdecydowanie nie były to przyjemne tematy do rozmowy. Potrzebowała spokoju i odosobnienia, by przemyśleć, jak powinna się odnosić do Andrew. Bynajmniej nie miała zamiaru wchodzić z nim w jakąkolwiek relację, jednak ich ścieżki bez wątpienia będą się często krzyżowały. Po pierwsze, matka oczekuje od niej regularnego uczęszczania na msze, a ponadto, skoro Andrew ma przejąć ich dom, z pewnością będą musieli omówić wiele kwestii związanych z działką, remontami i innymi sprawami dotyczącymi budynku. Prędko zjechała ulicą w dół i za zakrętem zaczęła się mozolnie wspinać na kolejne wzgórze. Czuła, jak mięśnie ud zaczynają drżeć z wysiłku, jednak lubiła ten rodzaj bólu. I wiedziała, jak sobie z nim poradzić. ~ 175 ~ To z bólem złamanego serca i wieloletnich upokorzeń wciąż sobie nie poradziła. Nagłe pojawienie się Andrew przywołało wiele wspomnień, zarówno dobrych, jak i złych, jednak Charlotte w ogóle nie chciała pamiętać tamtego okresu. Chciała się odciąć od przeszłości, lecz obawiała się, że Andrew zacznie jej zadawać pytania, na które nie potrafiłaby mu odpowiedzieć. Na które nie zamierzała odpowiadać. A najbardziej się bała, że znów się w nim zakocha, a tego by sobie nie wybaczyła. Coraz mocniej naciskała pedały, z trudem wjeżdżając na szczyt stromego wzgórza. Z ulgą przecięła ulicę i ruszyła w dół. Była pewna, że matka postara się na nowo zbliżyć ich do siebie. Widziała, jak bardzo zależało jej na zatrzymaniu Andrew na obiedzie. Pewnie już sobie wyobraziła ich wesele i gwar, jaki podniósłby się w miasteczku, gdyby córka Moniki wyszła za mąż za nowego pastora. Jakby historia mogła się powtórzyć i Charlotte przez sam tylko fakt ślubu mogła powielić resztę życia matki. Zresztą, nie ma to znaczenia. I tak nie wyjdzie za Andrew. Ani nie chciałaby być żoną pastora, ani tym bardziej byłego chłopaka. Już nie. Charlotte potrząsnęła głową. Nie chciała myśleć o Andrew. Chciała cieszyć się jazdą. Dopiero po powrocie na stałe odczuła w pełni, jak bardzo tęskniła za Zatoką Aniołów. Czyste, rześkie powietrze, widok na morze, zapach soli i poczucie jedności z mieszkańcami. Dojechała już niemal do zakrętu, gdy minął ją terenowy samochód i skręcił na podjazd ostatniego domu. Charlotte rozpoznała Joego Silveirę, gdy tylko wysiadł z auta. Miał na sobie sprane dżinsy i cienką bluzę. Poczuła ucisk w żołądku. Przez chwilę rozważała, czy prędko nie zawrócić, ale było już za późno. Joe dostrzegł ją i pomachał na powitanie. ~ 176 ~ Podjechała i zsiadła z roweru. - Witam, komendancie. - Dzień dobry, doktor Adams - odparł z uśmiechem. Zwykłe widuję cię biegającą. Nie przypuszczałem, że lubisz też jeździć na rowerze. - Chciałam się trochę zmęczyć... Charlotte czuła, że topnieje pod jego ciepłym wzrokiem. - Jestem pod wrażeniem. Ja się zmęczyłem, wjeżdżając tu samochodem. - Żartujesz ze mnie. Na pewno uprawiasz jakiś sport. Masz świetną sylwetkę - wypaliła Charlotte i przygryzła dolną wargę. Znakomicie! Właśnie mu powiedziała, że uważnie przyjrzała się jego ciału. Jaki wstyd! Joe najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu. Uśmiechnął się tylko jeszcze szerzej. - Dzięki. Ty także. Charlotte odchrząknęła. Musi koniecznie zmienić temat. Nie rozumiała, dlaczego Joe zawsze wytrącają z równowagi. Żałowała też, że jest bez makijażu, za to spocona, zziajana i z włosami sterczącymi spod kasku na wszystkie strony. Odkąd miała serię dyżurów na pogotowiu, zawsze jeździła w kasku. - Wzięłam do siebie Annie. To znaczy, do domu mojej mamy - powiedziała, skrępowana ciszą. - Zostanie z nami przez tydzień lub dwa, zanim znajdziemy dla niej jakieś miejsce. Oczy komendanta zalśniły. - To niezwykle miłe ze strony twojej matki, że zgodziła się przyjąć pod dach nieznajomą dziewczynę. - Annie jest zupełnie sama. Potrzebuje pomocy. Nie byłabym w stanie odwrócić się do niej plecami. - Wielu by potrafiło. Charlotte wiedziała, że Joe ma rację. Spotkała przecież wielu zgorzkniałych, zimnych, wypalonych ~ 177 ~ lekarzy, niewidzących dalej niż czubek własnego nosa. Miała nadzieję, że sama nigdy nie osiągnie tego stanu. - Mama powiedziałaby, że od dziecka miałam okropny zwyczaj przyprowadzania do domu biednych i nieszczęśliwych. Przyjęła dwa psy i cztery koty, potem jednak zbuntowała się i kazała mi znaleźć inne domy dla kolejnych znajd. Byłam zaskoczona, gdy zgodziła się przyjąć Annie, dlatego zawiozłam ją tam najszybciej, jak mogłam. Zanim mama zmieniła zdanie. - Jeśli będę mógł ci jakoś pomóc, daj znać. - Na pewno. Wybierasz się dziś na sztuczne ognie? - Owszem. Będę na służbie. A ty? - Jeszcze nie wiem - wzruszyła ramionami Charlotte. Widziałam je już setki razy. - Wszystko się zmienia, Charlotte. - Nie w Zatoce Aniołów - odparła z uśmiechem. - Wchodzę do Diny po kawę i mogę się założyć, że przy barze siedzą Rudy i Will, kłócąc się o to, kto złowił większą rybę. - Obydwaj są fatalnymi wędkarzami - wyszczerzył zęby Joe. - Daleko jeszcze planujesz jechać? - To było ostatnie wzgórze. Teraz będę już tylko zjeżdżać w stronę morza. - W takim razie to świetny moment na szklankę wody. Wejdziesz? - Hm... - Zawahała się, wiedząc doskonale, że powinna odmówić, usłyszała jednak własne słowa: - Oczywiście, bardzo chętnie. Oparła rower o ganek i zdjęła kask. Potrząsnęła głową, żeby włosy trochę się ułożyły. Złote loki opadły jej na ramiona. Joe otworzył drzwi. W ułamku sekundy wypadł z nich piękny golden retriever i skoczył z impetem na pana, potem zaś na Charlotte. - 178 ~ - Siad, Rufus! - krzyknął Joe, jednak pies najwyraźniej był bardziej zainteresowany lizaniem twarzy Charlotte, niż słuchaniem pana. - Jesteś śliczny! - wykrzyknęła Charlotte, przytulając psa i drapiąc go po łbie. - Wybacz, proszę - wystękał Joe, odciągając Rufu-sa za obrożę. - Nie żartuj. Uwielbiam psy. Skąd go wziąłeś? - Dostałem go razem z domem. Należał do mojego wuja. Po jego śmierci psem zaopiekowali się sąsiedzi. Nie miałem o nim pojęcia, dopóki przed dwoma tygodniami nie wykopał dziury pod płotem i nie wpadł do domu uwalany ziemią i trawą. Najwyraźniej nie zamierza stąd odejść. Sąsiedzi chyba się nie zmartwili, gdyż następną niespodzianką tego dnia była wielka torba psiej karmy na ganku. - Nie wydajesz się zbyt nieszczęśliwy - stwierdziła Charlotte. Czuła się wspaniale, obserwując Joego na luzie. Dotychczas zawsze był w mundurze. - Zawsze marzyłem o psie, ale mama mówiła, że wystarczy jej sześcioro dzieci w domu. Rufus sam mnie wybrał. Poza tym to pewnie bardziej ja u niego mieszkam niż odwrotnie. - Rozumiem. - Jeszcze nie - roześmiał się Joe. - Wejdź, proszę. Charlotte z zaciekawieniem weszła do domu. Był stary i niewielki, z dwiema, może trzema sypialniami. W jadalni i salonie dostrzegła zachwycającą drewnianą podłogę, choć same pokoje były urządzone raczej ascetycznie. Wielkie szklane drzwi w salonie prowadziły na przestronny taras. - Woda? Mrożona herbata? Sok? Piwo? Jakie masz życzenia? - zapytał Joe. - Powinnam pewnie poprosić o wodę, ale jeśli mam być szczera, najchętniej napiłabym się zimnego piwa. ~ 179 ~ - Chyba się w tobie zakocham - zażartował. - Butelka czy szklanka? - Butelka, rzecz jasna. - Za chwilę wracam. Jeśli Rufus będzie cię napastował, odepchnij go. Joe puścił obrożę, lecz pies nie rzucił się na gościa. Podreptał za panem do kuchni. Charlotte odruchowo otworzyła szklane drzwi i wyszła na taras. Widok zapierał dech w piersiach. Widziała nadmorską aleję, fragment portu, łuk zatoki i bezkresne błękitne morze. Po czystym niebie leniwie wędrowało kilka białych chmur. Po chwili na taras wyszedł Joe i wręczył jej butelkę. Charlotte z radością upiła łyk zimnego piwa. Zatoczyła dłonią łuk i wyjąkała: - Ten widok jest... powalający. - Wiem. Wszedłem do tego domu prosto na taras i od tamtej pory nie zamierzam stąd wyjeżdżać. - Odstawił butelkę na poręcz. - Wujek zostawił mi ten dom chyba dlatego, że jako jedyny z jego licznych bratanków i siostrzenic przyjeżdżałem tu regularnie i chodziłem z nim na ryby. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, miałem chyba dwanaście lat i mama za wszelką cenę chciała się mnie pozbyć na lato. Wujek Carlos był zapalonym wędkarzem. Spędziliśmy na morzu trzy dni i złowiliśmy więcej ryb, niż byłbym w stanie zliczyć. Chyba domyślił się, że jako jedyny do-cenię ten spadek i nie będę próbował od razu go sprzedać. - Joe zapatrzył się w horyzont. - Szczerze mówiąc, taki miałem zamiar. Przyjechałem, żeby wystawić dom na sprzedaż. Ale kiedy tu wszedłem, zrozumiałem, że to błąd. Kiedy oprzytomniałem, okazało się, że poszedłem na posterunek i zgłosiłem chęć pracy. Komendant Robinson właśnie zamierzał przejść na emeryturę i spadłem mu dosłownie jak z nieba. ~ 180 ~ - Musiałeś mieć spore doświadczenie, żeby dostać z marszu to stanowisko. Joe oparł się o poręcz. - Przez dwanaście lat pracowałem jako policjant w Los Angeles. Zacząłem od razu po akademii, gdy miałem dwadzieścia trzy lata. Pracowałem w patrolach, przy narkotykach, napadach, gangach. Widziałem już wszystko. Sądząc po tonie jego głosu, większości z tych rzeczy wolałby nie oglądać. - Zatoka Aniołów musi ci się wydawać koszmarnie nudna - zaryzykowała. - Przeciwnie. Jest idealna. - Spojrzał jej w oczy. Marzyłem o rzuceniu LA w diabły. Odszedłem z pracy niemal miesiąc przed otrzymaniem spadku. Nie wiedziałem jeszcze, co zrobić z życiem, prócz tego, że dłużej nie mogę tego ciągnąć. Zamieniałem się w obcego człowieka. Sam siebie nie mogłem rozpoznać. Musiałem się stamtąd wyrwać. - Stało się coś złego? - odruchowo zapytała Charlotte. Joe milczał przez chwilę. - Przepraszam cię. Nie powinnam była pytać. Joe westchnął. - Aresztowałem przestępcę i zostałem znienacka zaatakowany. Zaczęliśmy się bić. To był chory, zboczony drań i naprawdę miałem ochotę go zabić. Mój partner zdołał mnie odciągnąć w ostatniej chwili. Następnego dnia złożyłem rezygnację, sądząc, że moja kariera policyjna skończyła się raz na zawsze. Po kilku tygodniach trochę się uspokoiłem. Kiedy przyjechałem do Zatoki Aniołów, poczułem się, jakby ktoś zapalił światło w ciemnym pokoju, w którym byłem bardzo długo zamknięty. Wszystko mi się tu podobało. Nie zdarzają się tu poważne zbrodnie, a te problemy, które napotykam, rozwiązuję z radością i satys- ~ 181 ~ fakcją. Zawsze uwielbiałem być policjantem. Nie mogłem tylko znieść pracy w Los Angeles. Tutaj ludzie są dobrzy i dbają o siebie nawzajem. - Przeczesał włosy palcami. Wybacz, czy gadam nie na temat? Charlotte zagryzała wargi, żeby się nie roześmiać z powstrzymywanej radości. Nie mogła uwierzyć, że Joe się jej zwierza. - Nie, skądże. Zresztą doskonale cię rozumiem. Pracując tutaj, mam szansę poznać wszystkich moich pacjentów, stać się częścią tego miasta. Bardzo to lubię. - Zdawało mi się, że nie jesteś pewna, czy zostaniesz na stałe - uniósł brwi w niemym pytaniu. - Chyba naprawdę lubisz swoją pracę. - Uwielbiam. Kocham to miasteczko. Jednak mam dość trudną relację z mamą i o części spraw z przeszłości wolałabym całkiem zapomnieć. Tutaj to nie takie proste. - Nieważne, dokąd się udasz, nie uciekniesz przed przeszłością - stwierdził Joe. - Może czas się z nią zmierzyć? - Powiedział facet, który właśnie opowiedział mi historię swojej ucieczki - prychnęła Charlotte. Joe przechylił głowę. - Racja. Jednak ja nie uciekałem przed przeszłością. Raczej przed przyszłością, która nie malowała się w jasnych barwach. Jaka przyszłość czeka ciebie tutaj? Gorsza niż gdzie indziej? - Sama nie wiem. Teraz próbuję po prostu pomóc mamie po śmierci taty. - Charlotte czuła, że chce zmienić temat. - Jak się nazywał twój wujek? Może znam go z kościoła? - Carlos Ramirez. Był bratem mojej mamy. Wierzył, że jest potomkiem Juana Carlosa Ramireza z legendarnej „Gabrielli". ~ 182 ~ - Ciekawe. Joe wzruszył ramionami. - A ty? Miałaś przodków na statku? - Nie. Rodzice przyjechali tu, gdy tata dostał parafię. Oboje dorastali w San Diego i tam została cała nasza rodzina. Myślałam, że mama będzie chciała wrócić do miasta, ale Zatoka Aniołów jest całym jej życiem. Poza tym tu jest grób taty. - Upiła kolejny łyk. - Sądzisz, że nie zanudzisz się tu za jakiś czas? Rozumiem, że potrzebowałeś zmiany, ale po latach... Zerknął na nią spod brwi. - Mówisz teraz jak moja żona. - Żona. Jasne. Prawie zapomniała. - Rachel jest przekonana, że znudzę się w ciągu sześciu miesięcy. I że prędko wrócę do LA. Ale nie ma racji. Dopiero tutaj czuję się jak w domu. Poszukiwałem tego miejsca, choć sam o tym nie miałem pojęcia. Jeśli to, co mówię, ma w ogóle jakiś sens. - Ma. Poszukiwałeś tego miejsca, choć o tym nie wiedziałeś, dopóki tu nie dotarłeś. - Tak - szepnął miękko, wpatrując się w jej twarz. - To niedorzeczne. Sądziłem, że mam już wszystko, czego potrzebuję i czego pragnę, i nagle okazało się, że jest odwrotnie. Charlotte nie miała pojęcia, o czym Joe mówi. Była zbyt poruszona jego spojrzeniem, świadomością tego, jak blisko siebie stoją i w jak bardzo odludnym miejscu się znaleźli. W głębi domu trzasnęły drzwi. - Joe! - zawołał kobiecy głos. - Joe, gdzie jesteś? Po chwili na taras weszła wysoka kobieta. Była śliczna. Miała kruczoczarne włosy, bardzo jasną karnację i ciemne oczy. I była bardzo, bardzo szczupła. Wyglądała jak modelka w krótkiej czarnej sukience ~ 183 ~ i stylowych szpilkach. Na widok Charlotte zmarszczyła brwi. - Rachel... - wyjąkał Joe. - Nie wierzę, że przyjechałaś. - Właśnie widzę - odparła ostro. - Nie przedstawisz mnie swojej... przyjaciółce? - To Charlotte Adams. Doktor Adams - poprawił się, odchrząkując. - To moja żona Rachel. - Bardzo mi miło panią poznać - zdołała wykrztusić Charlotte, wyciągając dłoń. Rachel uścisnęła ją krótko, bez uśmiechu. - Wydawało mi się, że nie dasz rady przyjechać oznajmił Joe. - A mnie się zdawało, że ci na tym zależy - wypaliła Rachel. - Widzę jednak, że radzisz sobie beze mnie. - Nie. To nieprawda - zaczerwienił się Joe. - Nie byliśmy umówieni. Charlotte jeździła na rowerze i po prostu wpadliśmy na siebie. - Tak właśnie było. Powinnam już iść. Dzięki za piwo i za rady dotyczące Annie - oświadczyła pewnym głosem Charlotte. Chciała jakoś uratować sytuację, widząc, że Rachel jest wyraźnie niezadowolona z jej obecności. - Odprowadzę cię - zaoferował Joe. - Dziękuję, sama wyjdę. Mam nadzieję, że wkrótce znów się spotkamy, pani Silveira. Do zobaczenia, komendancie. Prędko wyszła z domu, chwyciła kask i rower, i popędziła ulicą jak wariatka. Czuła, że Joe ma przed sobą nieciekawy dzień. Może nawet na to zasłużył, patrząc na nią w ten sposób. Całe szczęście, że przyjechała Rachel. Joe jest żonaty i Charlotte musi o tym pamiętać. On także powinien. Rozdział 14 - Nic się nie dzieje - powtórzył Joe. Oczy Rachel miotały błyskawice, on zaś czuł się absurdalnie zadowolony z faktu, że jest o niego zazdrosna. Od wielu lat nie wzbudził w niej tak silnych emocji. - Jesteś w domu sam na sam z atrakcyjną kobietą. Nie mów mi, że nic się nie dzieje. - Charlotte jest lekarką. Opiekuje się dziewczyną, która parę dni temu usiłowała popełnić samobójstwo. Ledwie się znamy. - Kiedy weszłam, wyglądaliście na całkiem dobrze zaznajomionych. - Chodź do mnie - uśmiechnął się Joe, wyciągając rękę do żony. Rachel skrzyżowała ręce na piersiach i tupnęła nogą. - Powinnam była zostać w LA. - Rachel, nie złość się. Tak się cieszę, że przyjechałaś. Prawdę mówiąc, jestem tym zachwycony - wyznał. Wreszcie miał szansę pokazać jej Zatokę Aniołów. Letni festyn trwał w najlepsze. Miasteczko tętniło życiem. Nie wyglądało jak senna osada rybacka, za jaką miała je Rachel. Ponieważ najwyraźniej nie miała zamiaru do niego podejść, Joe sam ruszył ku żonie i chwycił ją w obję- ~ 185 ~ cia. Pachniała perfumami Chanel i z jakiegoś powodu ten zapach go odstręczał. Otrząsnął się z nieprzyjemnego wrażenia. Po chwili Rachel zmiękła w jego ramionach, objęła go w talii i spojrzała mu w oczy. - Naprawdę za mną tęskniłeś? - zapytała. - Strasznie. Jestem niewymownie szczęśliwy, że przyjechałaś. Dlaczego zmieniłaś zdanie? - Z twojego powodu. - W jej oczach widział niepewność. - Nie wiem, co zrobić z naszym małżeństwem, ale z pewnością musimy spędzać ze sobą więcej czasu. Więc przyjechałam. - Przyjechałaś - powtórzył, całując jej wargi. Odsunęła się prędko. - Mógłbyś wnieść do domu moją walizkę? Muszę zadzwonić. Znalazłam zastępstwo na czas pokazywania jednego domu, ale muszę się upewnić, że wszystko jest załatwione. Próbowałam zadzwonić z auta, ale nie mogłam złapać zasięgu. - Jasne. Zanim Joe wyszedł, na taras wpadł Rufus i ze zwykłą serdecznością, skoczył na Rachel. Wydała z siebie zduszony okrzyk, odpychając psa i z zaskoczenia upuściła telefon. Joe ze zgrozą obserwował, jak komórka ześlizguje się z tarasu. - Cholera jasna! - wrzasnęła Rachel, podbiegając do barierki. Joe podszedł do niej powoli. Wiedział, że telefon nie mógł przetrwać upadku z urwiska. - Mój telefon! - jęknęła Rachel, odwracając się i patrząc na męża z gniewem. - Całe moje życie jest w tym telefonie - prychnęła. - Skąd, u diabła, wziął się tutaj ten pies? Rufus położył się na tarasie, kuląc uszy. - Należał do wuja Carlosa. - Wcześniej go tu nie było. - 186 ~ - Zajmowali się nim sąsiedzi. - I dlaczego nadal się nim nie zajmują? Joe odchrząknął. Wiedział, co za chwilę nastąpi. - Ponieważ ja to robię. - Nie. Nie ma mowy. Ten pies tu nie zostanie. - Mieszka tu od siedmiu lat. Wykopał dziurę pod ogrodzeniem, żeby wrócić. To dobry pies. Bardzo przyjacielski. Na pewno go polubisz. - Nie mam zamiaru go tolerować. Nie lubię zwierząt. - Ja się nim zajmę. Nie będzie ci przeszkadzał. - Żartujesz? Właśnie straciłam przez niego telefon! - Po prostu ucieszył się na twój widok. Tak jak ja. Rachel zmarszczyła brwi. - Nie próbuj ze mną tych sztuczek, Joe. Ten pies musi stąd zniknąć. - Pogadamy o tym później. Wiem, czego ci trzeba. Chodź, napijemy się wina. Przebierzesz się w coś wygodnego i popatrzymy na ocean. Mam służbę dopiero od ósmej. - Pracujesz dziś? - Trwa letni festyn. Mam napięty grafik. Wieczorem na plaży zaplanowano pokaz fajerwerków, będzie świetna zabawa. Przedstawię cię kilku znajomym... Rachel spojrzała na niego z niechęcią. Przez chwilę był przekonany, że odwróci się na pięcie, wsiądzie do auta i pojedzie z powrotem do LA. Nie mógł jej na to pozwolić. - Daj mi szansę, Rachel. Spędziłaś tu zaledwie kilka dni i nikogo jeszcze nie znasz. - To takie zaściankowe, Joe. Festyn, grill, fajerwerki. Naprawdę to lubisz? ~ 187 ~ - Naprawdę - powiedział z przekonaniem. - Wiem, że nie możesz się z tym pogodzić. Uważasz, że wywróciłem nasze życie do góry nogami, nie licząc się z tobą, z twoimi planami i uczuciami. Ale to nieprawda. Zależy mi na tobie. Kocham cię. Kocham cię już od wielu lat. Ale nie jestem w stanie dłużej żyć w Los Angeles. - Rozumiem to, ale zmiana, którą proponujesz, jest zbyt drastyczna. Moglibyśmy przeprowadzić się na przedmieścia, do Beverly Hills albo Malibu. Zatoka Aniołów jest o cztery godziny drogi od wszystkiego, co dla mnie ważne. A ja mam pracę, Joe. Jestem w tym naprawdę dobra. Odnalezienie tej dziedziny zajęło mi sporo czasu i nie mogę tego tak po prostu rzucić. - Tutaj także są nieruchomości do sprzedawania. Wokół wciąż budują się nowe domy. Możesz się realizować także tutaj. Tak jak ja. Rachel potrząsnęła głową. - Zawsze mnie namawiasz na decyzje, których nie chcę podejmować. Przez większość ich wspólnego życia było dokładnie odwrotnie, jednak ponieważ Rachel zaczynała się uśmiechać, Joe postanowił nie drążyć tematu. - Niech będzie. Napiję się wina i skorzystam z twojej komórki. Zabierz ze sobą to zwierzę. - Chodź, Rufus - powiedział Joe, ciągnąc opornego psa za obrożę. Zamknął drzwi tarasowe i spojrzał na Rufusa z poczuciem winy. Codziennie przesiadywali razem na tarasie, patrząc na morze. - Wszystko będzie dobrze, stary. W końcu cię polubi. Rachel do dobra dziewczyna i chcemy, żeby z nami została. Musisz być bardzo grzeczny. Rufus szczeknął cicho. ~ 188 ~ - No właśnie. - Joe poszedł do kuchni, licząc na to, że rzeczywiście ma gdzieś butelkę wina. Rachel przyjeżdżała rzadko, więc od dłuższego czasu nie kupował jej ulubionego wina. On sam zdecydowanie wolał zimne piwo... jak Charlotte. Musiał mieć chwilowe zaćmienie umysłu, zapraszając Charlotte do domu, nie był jednak w stanie wykrzesać z siebie żalu. Nic się nie stało. Rzeczywiście miał ochotę ją pocałować, ale tego nie zrobił. Nie zamierzał zdradzać żony. A Charlotte na pewno nie była zainteresowana romansem z żonatym mężczyzną. Będą przyjaciółmi. To się może udać. *** Timothy Milton i James Holt, twórcy słynnego filmiku o aniołach, byli także najlepszymi przyjaciółmi. Reid wreszcie zdołał umówić się z nimi na wywiad dzięki uprzejmości Henry'ego Miltona, który zaaranżował spotkanie na swojej łodzi. Reid był o wiele bardziej zainteresowany zgłębianiem przeszłości Jenny, jednak telefon Henry'ego przypomniał mu o artykule, który w końcu musiał oddać. Napisze go, odda w diabły i skoncentruje się na historii Jenny. - Czy mógłbyś mi opowiedzieć, co dokładnie widziałeś tego dnia? Timothy, szczupły młodzieniec o jasnych włosach, uśmiechnął się szczerze. - Było wcześnie rano, około piątej. Wciąż jeszcze panował mrok. Wybieraliśmy się właśnie na pełne morze na ryby. Kiedy wypłynęliśmy z portu i minęliśmy cypel, zobaczyliśmy je. Były tam dwa łub trzy anioły, nie mam pewności. Widziałem wyraźnie ich skrzydła i włosy. Jeden z nich miał przepiękne długie brązowe włosy. To była kobieta. ~ 189 ~ - Co robiły? - Fruwały między skałami. Jeden miał coś w dłoni. Coś jakby różdżkę. I zdawało mi się, że maluje jakieś znaki na skałach. - Nakręcenie filmu było moim pomysłem - wtrącił się James. Był smagły, ciemnooki i ciemnowłosy. Rozsadzała go energia. Wciąż się kręcił, tupał i gestykulował. Wiedziałem, że ludzie zwariują, jak to zobaczą. - Jak długo im się przyglądaliście? - Tylko kilka minut, bo potem jeden nas zobaczył - odpowiedział James. - Ruszył prosto na nas. Potem jakby rozpadł się na dziesiątki aniołów, które zasłoniły nam widok. Nic nie widzieliśmy, ledwie byliśmy w stanie oddychać. Gdy po jakimś czasie anioły odleciały, okazało się, że wypłynęliśmy daleko w morze i że nadal panują ciemności. - Niesamowita historia. Dlaczego na filmie nie widać lecącego ku wam anioła? - Leciał za szybko, proszę pana. Nie byłem w stanie tego nakręcić - przyznał James. - A kiedy nas otoczyły, upuściłem aparat. - Całe szczęście, że się nie potłukł - stwierdził Reid. - Czy anioły zostawiły jakieś ślady na waszej łodzi? - Co ma pan na myśli? - Kiedy otoczyły was skrzydłami, były bardzo blisko. Znaleźliście może jakieś pióra, albo coś w tym rodzaju? - To byłoby dopiero super! - rozmarzył się James. - Nie, niczego nie znaleźliśmy. - Pan nam nie wierzy, prawda? - przerwał im Timothy. - Uważa pan, że wszystko wymyśliliśmy. - Wiele osób produkuje filmiki o rzekomych cudach, żeby zdobyć sławę w sieci - powiedział Reid, wpatrując się w twarz chłopaka. Timothy nąjwyraź- ~ 190 ~ niej mówił zupełnie szczerze. Reid spojrzał na Jamesa, lecz jego twarz była nieprzenikniona. - Nie zmontowaliśmy tego! - wykrzyknął James. - Było dokładnie tak, jak mówiliśmy. - Jak sądzicie, co anioły rysują na skałach? - Mapę - odparł bez wahania Timothy. - Mapę do wraku. - Wszyscy wiedzą, że statek był wypełniony złotem - dodał James. - Anioły chcą nam wskazać do niego drogę. - Dlaczego akurat teraz? - zdziwił się Reid. - Przecież jest zatopiony od stu pięćdziesięciu łat. - Bo nadszedł czas - zawyrokował Henry, dosiadając się do nich na pokładzie. - Na wszystko nadchodzi czas. - Ale dlaczego teraz? - drążył Reid. - Co się zmieniło? - Po pierwsze, jesteś wreszcie - uśmiechnął się Henry. - Anioły były tu przede mną. - Ale cię tu sprowadziły, prawda? - W rzeczywistości sprowadzili mnie tu twój wnuk i jego kumpel. Henry wzruszył ramionami. - Ale jesteś. - Nie jestem poszukiwaczem przygód ani łowcą skarbów. Jeśli anioły rzeczywiście malują mapę do skarbu, ja nie będę go szukał - stwierdził Reid. - Ja nie uważam, że to mapa. Sądzę jednak, że próbują przekazać jakąś wiadomość i to ty powinieneś ją rozszyfrować - upierał się Henry. - Nie możesz brać wszystkiego tak dosłownie. Czasami trzeba czytać pomiędzy wierszami. Reid wyprostował się na ławeczce. Henry zaczynał go wyprowadzać z równowagi. ~ 191 ~ - Jestem dziennikarzem. Opisuję fakty i pozwalam czytelnikom interpretować je na własną rękę. Henry wyszczerzył się w uśmiechu. - Przyszła kryska na Matyska. - Skończyliśmy? Bo muszę już iść - oświadczył James, wstając z ławeczki. Przeskoczył przez burtę, przywołując przyjaciela gestem. - Do zobaczenia, dziadku - uśmiechnął się Timothy, podążając za Jamesem. - Masz już swoją historię - podsumował Henry, gdy zostali. - Tak, tak mi się zdaje. - Zdobył zdjęcia chłopaków, ich wypowiedzi i opowieści świadków. Jeśli anioły nie pokażą się do poniedziałku, napisze tyle, co wie, wyśle i zapomni. - Nie jest to jednak historia mojego życia - dodał po chwili. - Wierzysz im? - Timothy to dobry chłopak. James zresztą też. Coś widzieli, mogę zaręczyć. Jeśli chodzi o twoje pytanie, dlaczego teraz... Wydaje mi się, że w Zatoce Aniołów coś się wydarzyło, coś uległo zmianie. Musisz odkryć, co to. Coś nowego. Coś innego. - A skąd ja mam to wiedzieć? Nie jestem stąd. Może sam powinieneś to odkryć? Henry podrapał się po brodzie. - Wiele o tym myślałem. W ten weekend jest rocznica powstania miasta. Może o to chodzi. A może o coś innego. - Ha, to właśnie lubię! Precyzyjna, jednoznaczna wypowiedź! Henry roześmiał się cicho. - Wiem, że lubisz swoje fakty, ale czasami powinieneś podążać za instynktem. - Robiłem to przez wiele lat. Nie przyniosło mi to nic dobrego. ~ 192 ~ - Czyżby? Podążałeś za instynktem czy może za podszeptami ambicji? Reid uśmiechnął się wreszcie. - Nie jesteś przypadkiem emerytowanym psychiatrą, Henry? Za każdym razem, kiedy z tobą gadam, mam wrażenie, że jestem na seansie terapeutycznym. Powinieneś ustawić leżankę na pokładzie. - Dziadek zawsze mi powtarzał, że najlepiej jest przeglądać się w oczach drugiego człowieka. Ze to jedyne prawdomówne lustro. Reid spojrzał na staruszka, widząc w jego oczach zachętę i wiarę. Czy to właśnie chciał zobaczyć? Że ktoś w niego wierzy, nawet jeśli on sam nie wierzy w siebie? - Rozwiążesz tę zagadkę - oświadczył Henry. - Jesteś bystrym chłopakiem - dodał i zaniósł się suchym, przerażającym kaszlem. - Podać ci wody? - zaniepokoił się Reid. - Nie, dzięki - odkrztusił Henry. - Byłem zaprzysięgłym palaczem. Ten kaszel mnie wykończy, ale wciąż tęsknię za papierosami. Rzuciłem dla żony. Gdy umierała, jak jakiś głupi, spytałem, co mogę zrobić, żeby poczuła się lepiej. Że zrobię wszystko, by ją uszczęśliwić. Kazała mi rzucić palenie. To była niezwykła kobieta. Zawsze wiedziała, jak mnie nakierować na właściwe tory. Reid drgnął. W jego umyśle zrodziło się pytanie, którego nie chciał zadawać. To było śmieszne, wręcz głupie. W dodatku... - Czy widziałeś kiedykolwiek swoją żonę? Po tym, jak zmarła? Henry szeroko otworzył oczy. - Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zapytasz o coś takiego! - Westchnął. - Niestety nie. Bardzo tego chciałem, tęskniłem za nią. Ale spędziliśmy ze so- ~ 193 ~ bą wiele lat. Zdążyliśmy się pożegnać i nie mieliśmy żadnych niedokończonych spraw. Dlaczego pytasz? - Tak sobie. - Widziałeś coś, kiedy wypłynęliśmy do skał. Ja także to widziałem. Zarys kobiety. Nie rozpoznałem jej, ale założę się, że ty tak. - To był tylko cień. - Kto zginął, panie Tanner? Reid wstrzymał oddech. Nie chciał odpowiadać, wiedział jednak, że Henry nie odpuści. - Ktoś bardzo mi bliski - wyznał cicho. - Miała na imię Allison. Przez ostatni rok starałem się zapomnieć, co się jej przydarzyło. Myślałem, że zbliżam się już do sukcesu i wtedy przyjechałem tutaj. Teraz wciąż mam ją przed oczami. - Przed oczami? - Wydawało mi się, że widzę ją przy barze u Mur-raya, ale zniknęła, zanim zdołałem do niej dotrzeć. Wdałem się w bójkę... - Słyszałem, że rozrabiałeś z Harlanami - pokiwał głową Henry. - Domyśliłem się, że chodzi o kobietę. - To nie była prawdziwa kobieta. Tylko złudzenie wywołane oparami tequili. - Czujesz się winny z powodu jej śmierci? - Nie chodzi o to, jak się czuję. Jestem winny. To przeze mnie zginęła. A kiedy wraca, jest duchem, a nie aniołem. Ściga mnie. Zaczynam się jej bać. - Ludzie wierzą, że duchy to zmarli uwięzieni pomiędzy naszym a przyszłym światem. Nie mogą odejść, bo mają wciąż niedokończone sprawy. Inni sądzą, że wszyscy po śmierci idą do nieba i stają się aniołami. Czasami wracają, bo ci, których kochali, potrzebują pomocy. Jakiejś wskazówki, prowadzenia. - Henry wzruszył ramionami. - Któż to może wiedzieć. ~ 194 ~ - Same bzdury - ocenił Reid, próbując brzmieć pewnie i racjonalnie. - Gdybyś rzeczywiście tak uważał, nie gadałbyś ze mną. - Właśnie skończyłem - burknął Reid, wstając z ławeczki. - Dzięki, że mnie umówiłeś z Timothym. - Nie ma sprawy. Tak sobie pomyślałem, że może historia, którą masz opowiedzieć, nie jest wcale tą, za którą gonisz? Reid był już niemal przekonany, że tak właśnie jest. Ponadto zaczął podejrzewać, że Allison pokazuje mu się, bo chce, żeby ocalił Jennę, skoro nie zdołał ocalić jej. Może sam także właśnie to chciał zrobić. Rozdział 15 Późnym popołudniem Jenna i Lexie weszły na kwadratowy rynek Zatoki Aniołów. Domniemane pokrewieństwo z Rose Littleton sprawiło, że Jenna patrzyła na miasteczko zupełnie inaczej. Jeśli matka rzeczywiście była oddaną córką Rose, to babka Jenny spędziła całe swe życie w Zatoce Aniołów. Co więcej, gdyby matka nie została adoptowana, także mieszkałaby tutaj. Jenna wciąż się zastanawiała, czy matka wiedziała o adopcji. Musiała jednak wstrzymać się z wyjaśnieniem tej sprawy do chwili, kiedy uwolnią się od Brada. Wtedy będzie mogła porozmawiać z ojcem i innymi krewnymi. Być może ktoś rozjaśni mroczne fragmenty jej rodzinnej historii. Rozejrzała się po rynku. Ustawiono na nim pięć wielkich ram. Przy każdej ramie grupka kobiet z Zatoki Aniołów pracowała nad inną narzutą. W tej samej chwili, gdy Lexie pobiegła ku koleżankom zgromadzonym przy ramie dla dzieci, Jenna dostrzegła machającą do niej Karę Lynch. Podeszła bliżej, żeby się przywitać. Siedząca obok Kary kobieta prędko wstała i popchnęła Jennę na krzesło. ~ 196 ~ - Nie powinnam tu siadać - broniła się Jenna. - Nie umiem szyć. - To się nauczysz. - Kara wetknęła jej w dłonie igłę i nici. - Zaczniemy od podstaw. Widzisz to maleńkie uszko w igle? Przeciągnij przez nie nitkę. Jenna uśmiechnęła się szeroko. - To potrafię. Kelly uwielbiała haftować i czasami pozwalała Jen-nie zrobić parę ściegów. - Świetnie - odparła Kara z uśmiechem. - Nawlecz igłę, a potem popracujemy nad następnym krokiem. - Nie chciałabym niczego zepsuć. Czy te narzuty nie będą wystawione na sprzedaż? - Oczywiście, że będą. Każdego roku w rocznicę powstania miasteczka szyjemy replikę historycznej makaty Zatoki Aniołów i kilka innych narzut, które sprzedajemy. - Tym bardziej powinnam ustąpić miejsca komuś, kto wie, jak się to robi. - Jenna podniosła się z krzesła, lecz Kara chwyciła ją za rękę. - Wspólne szycie na rynku nie ma na celu wyłącznie sprzedaży. To nasza tradycja i chęć uczestniczenia w historii miasteczka. Łączy każdego z nas z przeszłością i z przyszłością. Jenna pomyślała o przodkach, których nie spodziewała się odnaleźć, i o silnych więzach z miasteczkiem, o którym jeszcze kilka miesięcy temu w ogóle nie słyszała. Rodzina Kary potrafiła prześledzić całe swoje drzewo genealogiczne aż do osób ocalonych z katastrofy. Jakie to dziwne, że rodzina Jenny najwyraźniej pochodzi z tego samego pnia, a wręcz od głównej bohaterki historii, malutkiej Gabrielli. Jenna spojrzała na środek makaty i mieszczący się w centrum biały niemowlęcy czepek przyszyty na ornamencie w kształcie skrzydła anioła. Czy Kelly zna- ~ 197 ~ la legendę o znamieniu przekazywanym z pokolenia na pokolenie? Czy wierzyła, że Zatoka Aniołów ochroni ją i jej córkę? Szalona myśl, jednak Jenna zaczynała w to wierzyć, podobnie jak zaczynała wierzyć, że jej rodzina wywodzi się z tego miasteczka i jej historia sięga zatopionego statku, łącząc się z historią innych rodzin z Zatoki Aniołów jak kwadraty tkanin na historycznej makacie. - Dobrze się czujesz, Jenno? - zapytała Kara. Zamyśliłaś się. - Myślę o historii miasteczka. Od dziecka mieszkałam w wielkim mieście, gdzie nawet sąsiedzi się nie znają i nikt nikogo nie obchodzi. To zdumiewające, jak bardzo mieszkańcy Zatoki Aniołów są ze sobą powiązani i jak cała wasza historia wyraża się w jednej makacie. - Ledwie powstrzymała się przed wyznaniem, że i ona czuje się nagle związana. Jeszcze nie mogła wyjawić swego pochodzenia. Kara uśmiechnęła się radośnie. - Łapiesz bakcyla. Ta makata ma magiczne działanie, wierz mi, przyciąga i inspiruje. Jestem pewna, że jak tylko zaczniesz szyć, nie będziesz mogła przestać. Wydaje mi się, że masz szycie we krwi. - Masz rację, skarbie - wtrąciła się starsza dama siedząca obok Kary. - Pamiętam swój pierwszy dzień w Zatoce Aniołów. To było czterdzieści dwa lata temu. Miałam wtedy dwadzieścia lat i nigdy wcześniej nie trzymałam igły w dłoni. Potem jednak zakochałam się w patchworku. - Twarz damy zmarszczyła się w uśmiechu. Nazywam się Dolores Cunningham. - Zakochała się też w Prestonie Cunninghamie sprostowała staruszka z naprzeciwka. - I chciała zaimponować matce Prestona, szyjąc wspaniałą narzutę. Dlatego tak pilnie uczyła się szyć. Jestem Margaret Hill, kochanie. Przyjaciele mówią do mnie Maggie. ~ 198 ~ - I udało mi się - pochwaliła się Dolores. - Matka Prestona nie była z początku mną zachwycona. Uważała, że jestem snobką z wielkiego miasta, która chce zwieść jej syna z prawej i uczciwej drogi. Ale zdobyłam jej serce tą narzutą. Przekonała się, że jednak zamierzam zostać w Zatoce Aniołów i że jakoś dopasuję się do rodziny. Następnego dnia Preston poprosił mnie o rękę i zgodziłam się natychmiast. - Za to trzy lata później się z nim rozwiodła - dodała Maggie. - Zawsze pomijasz ten drobny szczegół, Dolores. - To prawda. Za to ciągle kocham patchwork roześmiała się Dolores i mrugnęła do Jenny. - Mężczyźni przychodzą i odchodzą. Patchwork nigdy cię nie zawiedzie. Zawsze to powtarzam. Jenna z przyjemnością przysłuchiwała się pogawędce starszych pań i zastanawiała się, czy znały Rose Littleton. Czy były przyjaciółkami jej babki. Miała przemożną chęć zapytać je o to i o wiele innych spraw. Jednak gdyby wyznała, że jest wnuczką Rose, ściągnęłaby na siebie zbyt wiele uwagi. Jenna skupiła się na igle. Nawlokła ją do końca i spojrzała z powątpiewaniem na narzutę. - Naprawdę zamierzasz kazać mi szyć, Karo? - Ależ owszem. Chciałabym, żebyś połączyła na okrętkę przód i tył narzuty. - Nie, no jasne - prychnęła Jenna. Kara wybuchnęła śmiechem. - To łatwizna. Po prostu wbijaj igłę miejsce przy miejscu, o tak, i przeciągaj nitkę. I już. Teraz ty spróbuj. Jenna spróbowała i po chwili odkryła, że istotnie nie jest to takie trudne. Nawet równo jej wychodziło. Przygryzła dolną wargę. ~ 199 ~ - Nie staraj się tak bardzo - roześmiała się Kara. - Święci Pańscy! Ściskasz igłę tak mocno, że pałce ci pobielały. Jenna spojrzała jej w oczy. - Jak niby mam się rozluźnić? - Spróbuj. W szyciu nie chodzi wcale o perfekcję. Szyjemy wyłącznie z miłości. - Ale to jest na sprzedaż. Klienci oczekują idealnego wykończenia albo będą żądali zwrotu pieniędzy. - Ręczne szycie nigdy nie jest idealne. Wykonują je ludzie, a nie maszyny. Może to brzmi niedorzecznie, ale babcia nauczyła mnie, że indywidualny sposób wykonywania ściegów jest jak podpis. To świadectwo historii i pracy żywego człowieka. Ci, którzy kupują ręcznie szyte narzuty, cieszą się z tego, że są one wykonane z miłością przez konkretne osoby, a nie z zimną precyzją przez maszyny. Jenna nie była w stanie zrozumieć, że perfekcja nie jest najważniejsza. Przez całe życie dążyła do bycia idealną. Spędzała długie godziny na szlifowaniu gry w dążeniu do perfekcji. I bynajmniej nie było to spełnianie jej własnych oczekiwań, lecz także oczekiwań ojca, nauczycieli i publiczności na całym świecie. Myśl o tym, że niestaranność może być przyjęta z radością, wydała jej się absolutnie niewłaściwa. Jednak postarała się nieco rozluźnić palce i lekko wbiła igłę w tkaninę. - Wspaniale - pochwaliła ją Kara. - Dzięki. Jesteś bardzo cierpliwą nauczycielką - westchnęła Jenna. - Będziesz na pewno wspaniałą mamą. Oczy Kary zabłysły. - Mam nadzieję. W nocy trochę się przestraszyłam i na nowo zrozumiałam, jak bardzo, bardzo pragnę urodzić zdrowe dziecko. Pogłaskała delikatnie zaokrąglony brzuch. ~ 200 ~ - Wszystko w porządku? - zaniepokoiła się Jenna. - Charlotte... Doktor Adams mówi, że tak. Maluch rośnie zdrowo, serce bije mocno i równo. Miałam tylko jakiś skurcz. - Kara zamyśliła się na chwilę. - Czy czasami, kiedy jest wszystko w jak najlepszym porządku, wydaje ci się, że musi się zdarzyć coś złego, bo po prostu to niemożliwe, byś miała takie szczęście? - Myślę, że to zupełnie naturalne w ciąży - odparła Jenna. - Ty też tak się martwiłaś w ciąży z Lexie? Jenna żałowała, że nie może powiedzieć Karze całej prawdy. Mieszkańcy Zatoki Aniołów są tak mili i przyjacielscy! - Zawsze martwimy się o dzieci, nawet kiedy są jeszcze pod naszym sercem. Jesteś pewna, że dobrze to robię? zapytała, wskazując na szwy. - Bardzo dobrze. Dzięki, że się ze mnie nie śmiejesz. Nie znoszę tej swojej paranoi. Ostatnio nie mogę się otrząsnąć ze złych myśli. Nie wiem, jak Colin ze mną wytrzymuje. Jest wspaniały i na pewno będzie świetnym tatą. - Pokręciła głową z uśmiechem. - Hormony? - Pewnie tak - potwierdziła Jenna, jednak rozglądając się po rynku, sama nie była w stanie odegnać złych przeczuć. W miasteczku kręciło się tylu obcych. Nie miałaby szans zauważyć, że ktoś je obserwuje. Z drugiej strony, w tłumie są bezpieczniejsze niż na odludziu. W zasadzie powinna obawiać się siedzenia w domu. Miała świadomość, że Reid się nie myli. Że nie mogą się wiecznie ukrywać, bo wcześniej czy później Brad je odnajdzie. I że powinna się na to przygotować, co nie będzie łatwe, bo mimo wszystko Brad jest ojcem Lexie. W świetle prawa jest ponadto niewinną ~ 201 ~ ofiarą napaści. Jenna może skończyć nie tylko jako porywaczka, ale także jako morderczyni własnej siostry. Brad na pewno przekonująco odmalowałby ich siostrzaną rywalizację. Mógłby wręcz przysiąc, że wdarła się do jego domu i zamordowała Kelly. Jak miałaby się obronić przed takimi zarzutami? Niemal nic nie wiedziała o życiu Kelly. Musiała się wszystkiego dowiedzieć i naprawdę liczyła na to, że przy pomocy Reida odnajdzie informacje przydatne do walki z Bradem. Wtedy ruszy do ataku. *** Reid z niedowierzaniem wpatrywał się w monitor. Kelly Winters ze zdjęcia patrzyła na niego oczami Le-xie. Dziewczynka jest uderzająco podobna do matki. Jenna powinna była się nad tym zastanowić, podejmując ucieczkę. Na przykład ufarbować włosy Lexie. Może to by trochę pomogło. Przypomniał sobie, jak Lexie z dumą mówi, że jest podobna do mamusi. Nie, nie pozwoliłaby zmienić koloru włosów. Nawet z obcięciem byłby problem. Przejrzał archiwa wszystkich gazet opisujących tragiczną śmierć Kelly Winters, żony oficera policji. Dwunastego stycznia, w piątek, o szesnastej Brad Winters wrócił z pracy i odkrył, że dom jest zdemolowany, a jego żona leży martwa na podłodze w kuchni. Zginęła od ciosów ostrym narzędziem. Zgodnie z zeznaniem poszkodowanego, ich córka Caroline wyjechała na weekend do krewnych w Maine i nie doznała krzywdy w czasie napadu. A więc Lexie to Caroline. A Jenna to Juliette Har-rison, słynna pianistka koncertująca na całym świecie, córka Damiena Harrisona, znanego dyrygenta. Obydwoje w czasie napadu przebywali prawdopodobnie ~ 202 ~ w Londynie, choć krążyły pogłoski, że Juliette jest w klinice odwykowej po przedawkowaniu narkotyków i skandalicznym zachowaniu w czasie koncertu w Wiedniu. Reid westchnął. Jenna nie wspominała o uzależnieniu od narkotyków, mówiła tylko o kryzysie. Informacja o odwyku wydała mu się naciągana. Kryzys musiał mieć inną przyczynę. Skupił się na informacjach dotyczących Brada Win-tersa. Znalazł kilka jego zdjęć, w tym także artykuł napisany na kilka tygodni przed tragedią. Brad został ogłoszony bohaterem po tym, jak uratował kobietę po wypadku samochodowym, mimo że był po służbie. Choć na fotografii częściowo zasłonił twarz dłonią, Reid dostrzegł, że Winters jest potężnym, zwalistym mężczyzną o kwadratowym podbródku i krótko ściętych włosach. I jest bohaterem. Kelly słusznie uznała, że nikt nie uwierzy, że bohater bije żonę. Ale czy tylko o to chodziło? Reid szperał dość długo w poszukiwaniu informacji o życiu oficera, lecz nie znalazł niczego. Wyglądało na to, że nikt nie wie, czym się zajmował, zanim wstąpił do policji. Jednak Reida najbardziej intrygował fakt, że Brad nie zgłosił zaginięcia córki. Wiedział przecież, że Lexie nie jest u żadnych krewnych. Dlaczego tego nie nagłośnił? Najwyraźniej nie chciał, żeby ktokolwiek ją odnalazł. Zatem albo wiedział, że Jenna ją zabrała, albo dostrzegł, że Lexie widziała, jak zabija swą żonę, i zamierzał sam się z nią rozprawić. Albo jedno i drugie. Reid zadzwonił do Petera. Wiedział, że to ryzykowne, jednak ufał przyjacielowi. I potrzebował kogoś z zewnątrz, kto zdobędzie dla niego informacje. - Halo - odezwał się Pete. - Lepiej powiedz mi, że masz już ten artykuł, Reid. ~ 203 ~ - Prawie. Właśnie wróciłem ze spotkania z twórcami filmu. - Świetnie. Nareszcie jakieś postępy. Ale chyba nie po to dzwonisz? - Nie. Chcę cię poprosić o przysługę. Pete westchnął ciężko. - Już wisisz mi jedną. Płacę ci za nic. - Muszę dowiedzieć się czegoś o Bradleyu Winter-sie, policjancie z Massachusetts. I jakieś szczegóły dotyczące dochodzenia w sprawie morderstwa, które popełniono w jego domu dwa miesiące temu. Jego żona, Kelly Winters, została zamordowana w trakcie napadu rabunkowego. - Czego szukasz? - Wszystkiego. Może mógłbyś wypytać Stana? zapytał, mając na myśli informatora, z którego wiedzy korzystali od wielu lat. - Ale nie mów mu, że szukasz tych informacji dla mnie. - Morderstwo, Reid? Chyba wolałem, jak pisałeś o aniołach. - Przecież to ty sam namawiałeś mnie do powrotu do gry - wypomniał przyjacielowi Reid. - Dlaczego sam nie zadzwonisz do Stana? - Nie chcę zostawiać śladów. - Zobaczę, co się da zrobić. Ale ty za to płacisz. Błagam, powiedz, że to nie wiąże się z żadną kobietą. - Z dwiema. - Z dwiema. Wspaniale. Powinienem był się domyślić. - Mam wszystko pod kontrolą - stwierdził Reid. - Już raz to słyszałem. - Po prostu zdobądź te informacje. Na jutro. - Jakżeby inaczej. Wymienię je na artykuł o aniołach. - Dostaniesz go, nie martw się. ~ 204 ~ Reid zapomniał o aniołach, zanim odłożył telefon, całkiem pochłonięty bestią kryjącą się pod nazwiskiem Winters. *** - Coś pięknego! - wykrzyknęła Rachel, wysiadając z auta. - To tylko spalony dom - zaprotestował Joe, niechętnie ruszając za żoną zarośniętą ścieżką. Zabrał Rachel na przejażdżkę, by jej pokazać nowo powstające budynki w okolicy. Nie miał zamiaru zawozić jej do domu Ramseyów, ale zobaczyła go z daleka i uparła się jak muł. - Spójrz tylko na ten widok - westchnęła z podekscytowaniem, jakiego nie słyszał w jej głosie od lat. - Ten dom ma nieograniczony potencjał! Gdybyś tylko wiedział... - Spojrzała na niego roziskrzonymi oczami. To idealne miejsce na plan filmowy. Mark oszaleje. - Kto to jest Mark? - Producent filmowy. Poszukuje nieruchomości na wybrzeżu do swojego najnowszego horroru. - Gdzie go poznałaś? - zapytał nieufnie Joe. Machnęła dłonią. - W zeszłym roku sprzedałam mu dom. Mark jest przyjacielem mojego partnera deblowego, Aidana. - Nie przypominam go sobie. - Chyba się nie znacie. Zdaje mi się, że wstąpił do klubu już po twoim wyjeździe. Joe zacisnął zęby. Rachel najwyraźniej wciąż uważała jego wyjazd za chwilowy kaprys. Nie chciała się pogodzić z faktem, że jej mąż ma zamiar zostać w małym miasteczku. Nie chciał jednak psuć miłego popołudnia. ~ 205 ~ - Co tu się stało? - zapytała Rachel. - Podpalenie. Jakieś pół roku temu. Dom uchodzi za nawiedzony. Czternaście lat temu znaleziono zwłoki w piwnicy. Od tamtej pory za każdym razem, kiedy ktoś próbuje wyremontować i zasiedlić dom, wydarza się jakieś nieszczęście. - Niesamowite - uśmiechnęła się Rachel. - Każde małe miasteczko ma swój nawiedzony dom, prawda? Dokąd teraz jedziemy? - Do domu. Muszę iść do pracy. Proszę, przyjdź wieczorem na plażę. - Mam siedzieć jak kołek podczas, kiedy ty będziesz na służbie? - zapytała wrogo. - Nie brzmi to zabawnie. - Nie będziesz siedziała sama. Przedstawię cię wszystkim. Mieszkańcy Zatoki Aniołów są niesłychanie mili i nie mogą się już ciebie doczekać. - Nie mam pojęcia, o czym miałabym z nimi rozmawiać. Joe pochylił głowę, żeby ukryć uśmiech. - Rachel, nie jesteśmy na Marsie. Ludzie nie różnią się tu od mieszkańców Los Angeles. Choć muszę przyznać, że pod względem przemocy LA wydaje mi się czasem inną planetą. - Joe, po co mnie tu ściągnąłeś, skoro miałeś zamiar pracować całą noc? - Kończę służbę o północy. I będziemy mieli dla siebie cały jutrzejszy dzień. Możemy się wyspać. - Objął ją delikatnie ramionami. - Możemy nawet cały dzień spędzić w łóżku. Stęskniłem się za tobą. - Ja za tobą też - przyznała Rachel. Spojrzał na nią z zaskoczeniem. - Naprawdę? - Joe, kocham cię przecież. Ale zamieniasz się powoli w kogoś, kogo wcale nie znam. ~ 206 ~ - To poznaj mnie na nowo. - A co ze mną? Czy ty masz zamiar poznać mnie? Bo ja też się zmieniłam, a ty nie chcesz tego zauważyć. - Oczywiście, że to zauważam. - I wcale ci się to nie podoba, prawda? Joe westchnął. - Chcę, żebyś była szczęśliwa - odpowiedział ostrożnie. - A praca cię najwyraźniej uszczęśliwia. Rozumiem to doskonale. Jednak wierzę, że możesz także pracować tutaj. Może to nieuczciwe, że żądam od ciebie, żebyś poświęciła dla mnie życia zawodowe. Ale ja także podejmowałem wiele trudnych decyzji. Zamieszkałem w domu kupionym przez twoich rodziców, choć było to dla mnie upokarzające. - To był wspaniały prezent. Powinieneś być wdzięczny moim rodzicom za ten gest. - Oczywiście, że jestem im wdzięczny, to nie ma nic do rzeczy. Wybacz, kochana. Nie chcę tego na nowo roztrząsać. - Pocałował ją, ale Rachel prędko się odsunęła. - Co się stało? Zawahała się przez chwilę. Wreszcie nabrała powietrza i zapytała: - Nie wydaje ci się, że może to całe szczęście, że nie zaszłam w ciążę? - Nie rozumiem, o czym teraz mówisz - odparł Joe. - Może nie było nam pisane mieć dzieci? Być na zawsze razem? Joe poczuł bolesny ucisk w sercu. Nie chciał, by Rachel przekroczyła granicę, której sam unikał. Nie chciał, by którekolwiek z nich powiedziało coś, czego nie da się już naprawić. - Nie wydaje mi się. Oczywiście, że musimy zostać na zawsze razem - oświadczył z mocą. - Kocham cię od piętnastego roku życia. ~ 207 ~ Rachel uśmiechnęła się słabo. - Ale ja już nie jestem tą samą piętnastolatką. Ani ty nie jesteś tym samym chłopakiem, w którym się zakochałam. Wydaje mi się, że nasze drogi bardzo się rozeszły. - Gdyby tak było, nie przyjechałabyś tutaj. - Joe miał nadzieję, że się nie myli. - Przyjechałam, bo chyba jeszcze nie jestem gotowa się poddać. - Ja również - odetchnął z ulgą. Miał ochotę ją pocałować, ale nie chciał znów dotykać ustami jej zimnych, niechętnych warg. - Niech będzie - wzruszyła ramionami Rachel. Przyjdę na festyn i poznam twoich przyjaciół. Znów będziemy parą, jak dawniej. Joe chciał wierzyć, że Rachel wciąż jest z nim, jednak pomimo jej słów i deklaracji, był niemal pewien, że żona mu się wymyka. Rozdział 16 Charlotte czuła się, jakby szła ulicą z gwiazdą filmową. Wzięła Annie za rękę, czując, że dziewczyna ma dość bycia w centrum zainteresowania i najchętniej uciekłaby gdzie pieprz rośnie. Minęły zaledwie kilka przecznic, jednak przed każdy dom wybiegały zaaferowane gospodynie, żeby im się poprzyglądać. - Lepiej mieć to już za sobą - szepnęła Charlotte. Kiedy przekonają się, że jesteś cała i zdrowa, zainteresują się kimś innym. - Nie sądzę, by się tak przejmowali moim samopoczuciem - sprostowała Annie. - Sądzę, że wszystkie panie chcą raczej wiedzieć, kto jest ojcem mojego dziecka. Annie po raz pierwszy sama wspomniała o tajemniczym ojcu i Charlotte nie mogła przegapić takiej okazji. - Chciałabyś mi o tym opowiedzieć? Annie pokręciła głową. - Nikomu o nim nie powiem. - Powiedziałaś, że cię nie przymusił ani nie skrzywdził. Jeśli jednak mógłby ci jakoś pomóc, a uchyla się od odpowiedzialności... - Jest dobrym człowiekiem. Troszczył się o mnie. A przynajmniej tak mi się wydaje - dodała Annie po chwili. - Nie chcę przysporzyć mu kłopotów. ~ 209 ~ - Czy on w ogóle wie, że jesteś w ciąży? Annie zatrzymała się raptownie. - Chciałabym już wrócić do domu. - Annie, musisz mu powiedzieć. On także jest odpowiedzialny za to dziecko. Nie powinnaś się tym martwić sama. Mógłby cię wesprzeć choćby finansowo. Jeśli rzeczywiście jest dobrym człowiekiem, może niepotrzebnie się przed nim ukrywasz? Może on chciałby ci pomóc? - Charlotte czuła się głupio. Sama nie zrobiła żadnej z tych rzeczy, które radziła Annie. - Przepraszam cię - powiedziała. - Nie powinnam ci mówić, co masz zrobić. Jesteś już dorosła. To twoje dziecko i twoje życie. Chciałam ci tylko pomóc. - Doceniam pani pomoc. Ale nie będę o nim opowiadała. - Nie ma sprawy. Odprowadzę cię do domu. Myślałam, że przyda ci się chwila wytchnienia od mojej matki. - Lubię pani mamę. Tylko jest bardzo smutna, prawda? Płakała dziś w swoim pokoju. Charlotte nigdy nie widziała łez matki, choć w nocy słyszała czasem cichy szloch. Monica nie okazywała emocji przy ludziach. Nawet przy własnych dzieciach. - Bardzo kochała mojego ojca. Annie pokiwała głową z uśmiechem. - Opowiadała mi, jak się poznali na lodowisku. Udawała, że nie potrafi jeździć na łyżwach, żeby złapać go za rękę. Wtedy jednak okazało się, że on nie umie jeździć i oboje się wywrócili na lód. Kiedy spojrzała mu w oczy, od razu wiedziała, że zostanie jego żoną. I nigdy mu się nie przyznała, że umiała jeździć na łyżwach. Charlotte patrzyła na dziewczynę ze zdumieniem. Matka nigdy nie opowiadała jej tej historii. A może to ~ 210 ~ Charlotte jej nie słuchała? Nauczyła się sprytnie unikać krytyki i puszczać mimo uszu bolesne uwagi. Może przegapiła wiele cennych rad i ciepłych słów? - Nie musi mnie pani odprowadzać - oświadczyła Annie. - Sama trafię do domu. Zaraz będą sztuczne ognie. Gdy powoli odeszła, Charlotte zastanowiła się, czy ma ochotę sama iść na plażę. Jednak Annie już się oddaliła i nie mogła za nią ruszyć. Wyglądałoby to tak, jakby śledziła dziewczynę. Westchnęła i poszła w stronę plaży. Słońce schowało się za horyzontem i nagle zrobiło się chłodno. Charlotte szczelniej owinęła się kurtką. Przy wejściu na plażę zdjęła buty i podeszła do znajomych zgromadzonych przy ognisku. Zapatrzyła się w płomienie. Po chwili opanowały ją wspomnienia innego ogniska rozpalonego na plaży w gęstniejącym mroku. Joey ukradł dwie butelki wódki z barku ojca. Marcia przyniosła tequilę, a Ronny namówił starszego brata, by kupił im sześciopak piwa. Rano uroczyście zakończyli kolejny rok szkolny i właśnie zaczynały się wakacje. Obsiedli niewielkie ognisko, tuląc się do siebie nawzajem. Celowo rozpalili ogień na ustronnej plaży schowanej za stromym urwiskiem, licząc na to, że nikt ich nie znajdzie. - Charlie, strzel kielicha - uśmiechnęła się Beth, podając jej kieliszek z tequilą. - No, nie bądź sztyw-niakiem. Starzy będziemy dopiero za rok. Charlotte przez migające płomienie spojrzała na Andrew gawędzącego z Pamelą Baines. Pamelą o wydatnym biuście i długich nogach. Nienawidziła jej z całego serca. Chyba tylko dlatego, że Andrew najwyraźniej coraz bardziej ją lubił. Przecież Andrew miał być jej chłopakiem! Miał ją kochać! W zeszłym tygodniu poszła z nim do łóżka. Pierwszy raz w życiu. ~ 211 ~ Ale najwyraźniej zrobiła coś źle, bo teraz Andrew jej unikał. Wzięła kieliszek od Beth i osuszyła go jednym haustem. Tequila paliła w gardle i Charlotte zakasłała gwałtownie. Beth roześmiała się i ponownie napełniła jej kieliszek. Charlotte wiedziała, że powinna przestać. Matka będzie bardzo rozczarowana. Choć, czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Rodzice chyba by umarli, gdyby wiedzieli, że uprawiała seks. Nie była już dobrą dziewczynką, więc równie dobrze mogła być całkiem zła. Piła kieliszek za kieliszkiem, aż poczuła zawroty głowy. Popychana do działania gniewem i alkoholem, postanowiła wyjaśnić sprawy z Andrew. Potoczyła się plażą w jego kierunku, niemal wpadając do ogniska. Ktoś chwycił ją za ramiona. Shane Murray. Spojrzał na nią z bólem i troską, lecz w końcu wypuścił ją z rąk. Charlotte nawet nie zwróciła na to uwagi. Musiała się dowiedzieć, dlaczego Andrew przestał ją nagle lubić. Andrew oplatał ramionami Pamelę. - Andrew - wybełkotała Charlotte. - Możemy chwilę pogadać? - Co ty wyprawiasz, Charlie? Jesteś pijana. - I co z tego? Muszę z tobą pogadać. - Nie mam teraz czasu. Powinnaś iść już do domu. Niech Teri cię odwiezie. Pewnie będzie zaraz szła. - Nie chcę iść do domu. Chcę porozmawiać. - Andrew nie będzie teraz z tobą rozmawiał - wtrąciła się Pamela. - Idziemy się kąpać. Nago - dodała, wstając. Odsunęła się od ogniska i zdjęła koszulkę, odsłaniając pełne piersi w seksownym różowym staniku z koronki. Nic dziwnego, że Andrew jej pragnie. Pamela nie jest już dziewczynką. Pamela chwyciła Andrew za rękę i pobiegli razem ku morzu, zdejmując po drodze ubrania. Reszta to- ~ 212 ~ warzystwa ruszyła za nimi, a po chwili na plaży pozostały już tylko porozrzucane bezładnie ubrania. Charlotte przełykała łzy. Rozejrzała się za Beth, ale nie mogła jej dostrzec. Pewnie jest z innymi w wodzie. Nie widziała także Teri. Stała sama na plaży, czując się jak skończona idiotka. Z wielkim wysiłkiem powstrzymywała łzy, nie chcąc robić z siebie pośmiewiska. Poczuła falę mdłości. Nie! Nie mogła teraz wymiotować na oczach wszystkich znajomych! Poderwała się znienacka do biegu pomiędzy drzewami, w stronę parkingu. Zobaczyła w oddali jakieś światła. Może Teri jeszcze nie odjechała i podwiezie ją do domu? Nagle z ciemności wynurzyła się dłoń... - Charlotte - przywitał ją Andrew. Jego głos wyrwał ją brutalnie ze wspomnień. Zamrugała z zaskoczenia. - Wszystko w porządku? - zapytał z troską. - Tak, jasne - odparła prędko. - Wyglądałaś, jakbyś była myślami milion kilometrów stąd. - W zasadzie byłam znacznie bliżej. Spojrzał jej w oczy. We wzroku Andrew dostrzegła coś, jakby... żal? - Wspominałaś tamtą noc na plaży, prawda? - zapytał cicho. - Myślisz o tej nocy, kiedy wraz z Pamelą Baines rozebrałeś się do naga i poszedłeś się kąpać? Tak, masz rację. - Nie jestem z tego dumny - wyznał ze skruchą. - To było całe wieki temu. - Charlotte wzruszyła ramionami. Miała nadzieję, że Andrew zostawi ten temat i da jej spokój. Oczywiście łudziła się . ~ 213 ~ - Nie odezwałaś się do mnie nigdy więcej. Chciałem cię przeprosić, ale nie chciałaś nawet odebrać telefonu. - Zadzwoniłeś tylko raz, Andrew. Nie starałeś się zbyt mocno. Charlotte przez tydzień warowała przy telefonie. Za pierwszym razem nie oddzwoniła. Chciała go ukarać. Liczyła na to, że pożałuje swojego zachowania i będzie ją błagał o wybaczenie. Przeliczyła się. - Byłem tylko głupim dzieciakiem, Charlie. Popełniałem błędy. - Ja także. Nie powinnam była iść z tobą do łóżka. Czy też raczej, na tylne siedzenie samochodu. Andrew rozejrzał się dyskretnie. - Może nie rozmawiajmy o tym tutaj? - Nie chcesz zrujnować swojej reputacji? - Ani twojej - odparł z naciskiem. - Zresztą nie miałem dziś zamiaru wracać do tego wszystkiego. Myślałem, że się przywitam i porozmawiamy o sztucznych ogniach. Rzeczywiście, byłoby to znacznie lepsze rozwiązanie. - Masz rację. To nie jest właściwy czas ani miejsce na takie rozmowy. Odwróciła się, by odejść, lecz Andrew chwycił ją za rękę. Naprawdę cię kochałem, Charlotte. Charlotte aż się zakrztusiła. Zatrzymała się i odwróciła gwałtownie. - Po co to mówisz? Po co mnie, do diabła, okłamujesz? Po tylu latach? Andrew cofnął się instynktownie. - Nie kłamię. To było dawno temu, byłem głupi. Przestraszyłem się. Nie wiedziałem, jak sobie pora- ~ 214 ~ dzić z uczuciami. Nie chciałem się zakochiwać. Byłem za młody. - Ja także byłam młoda. Wydaje ci się, że ja wiedziałam, jak sobie poradzić z uczuciami? - Oczekiwałaś zbyt wiele. Nie byłem w stanie ci tego dać. - Nie chciałeś dać od siebie nic - syknęła. - Skąd możesz wiedzieć, czego oczekiwałam, skoro sama tego wtedy nie wiedziałam? - Wszystko spieprzyłem - powiedział cicho. - Wiem, że nienawidzisz mnie za Pamelę. Na pewno słyszałaś, co się wydarzyło, bo od tamtej pory nie chciałaś ze mną rozmawiać. Nie była w stanie na niego spojrzeć. Bynajmniej nie z powodu tego, co zrobił z Pamelą, ale pamiętając o tym, co sama zrobiła. - Zapomnijmy o tym, Andrew. - Chciałbym zacząć wszystko od początku, Charlie. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi. - Rozumiem. Z uwagi na swoją profesję pewnie wierzysz w ewangeliczne wybaczenie i inne rzeczy. Ja niestety nie. Zraniłeś mnie i choć było to dawno temu, nie mogę tego zapomnieć. - Ale mogłabyś mi wybaczyć. - Niech będzie - westchnęła ciężko Charlotte. - Wybaczone i zapomniane. Jesteś usatysfakcjonowany, czcigodny? Andrew uśmiechnął się lekko. - Zawsze źle znosiłaś konieczność przyznania się do błędu. - Nie wydaje mi się, bym popełniła jakiś błąd. - I nie znosiłaś, by ci mówić, co powinnaś robić. - Uniósł dłoń, gdy Charlotte otworzyła usta, by zaprotestować. - Zmieńmy temat, dobrze? Strasznie mi ~ 215 ~ przykro, że twój tata zmarł. Był wspaniałym człowiekiem. Do pięt mu nie dorastam. Spojrzała na niego z zadumą. - Dlaczego zostałeś pastorem, Andrew? Nie przypominam sobie, żebyś w ogóle lubił chodzić do kościoła. A parę razy wymknęliśmy się z niego we dwójkę. - Szczerze mówiąc, lubiłem kościół, ale wstydziłem się do tego przyznać, zwłaszcza przed tobą. - Westchnął. Kiedy wyjechałem na studia, zboczyłem trochę ze ścieżki. W zasadzie podeptałem wszystkie wartości, które wyznawano w moim rodzinnym domu. Któregoś dnia obudziłem się i poczułem wstręt do życia, jakie prowadziłem. Zacząłem chodzić do kościoła i powoli odnalazłem właściwą drogę. Potem zrozumiałem, że najbardziej na świecie pragnę zostać pastorem. - A wybrana droga przywiodła cię z powrotem tutaj. - Ty także wróciłaś - przypomniał. - Wygląda na to, że dostaliśmy drugą szansę, Charlie. Pod uważnym spojrzeniem Andrew serce Charlotte zaczęło bić mocniej. On chyba nie mówi poważnie. Po tylu latach? A jeśli nawet chciałby spróbować z nią być, czy ona sama tego chce? Żaden mężczyzna nie dotykał jej z taką czułością. Jednak... To było dla niej zbyt wiele. Za szybko. - Muszę już iść - wypaliła znienacka. - Do zobaczenia. - Przynajmniej nie powiedziałaś: „nie"! - zawołał za nią Andrew. Nie powiedziała również: „tak", wiedziała jednak, że niedługo nadejdzie dzień podjęcia decyzji. Oczywiście, nie musiała ich podejmować ze względu na niego, ale ze względu na siebie samą. ~ 216 ~ *** Pierwszą osobą, którą Joe dostrzegł na plaży, była Charlotte. Doszedł do wniosku, że zawsze wyławia ją wzrokiem z tłumu, i poczuł się zaniepokojony. Charlotte rozmawiała z ożywieniem z nowym pastorem. Joe wiedział, że Andrew Schilling dorastał w Zatoce Aniołów, nie przypuszczał jednak, że łączyła go z Charlotte jakaś więź. Zmarszczył brwi. - Joe! - Rachel pociągnęła go za rękę. - Na kogo tak patrzysz? - Słucham? Och, na nikogo, rozglądam się. - Uśmiechnął się do żony. Zdołał jakoś przekonać ją do przyjścia na plażę i teraz powinien zadbać, by poczuła się swobodnie w tłumie, zanim sam zacznie służbę. Przebiegł wzrokiem po zgromadzonym tłumie i dostrzegł Karę Lynch. Idealnie! Kara pracuje w nieruchomościach i zna wszystkich w miasteczku. - Zupełnie tu nie pasuję - jęknęła Rachel. Przyzwyczaiłam się do Malibu, gdzie eleganccy kelnerzy serwują mi zimnego szampana i nikt nie sypie piaskiem. Wzdrygnęła się z odrazą, gdy tuż obok nich przebiegła grupa rozkrzyczanych dzieciaków. - Kiedyś jeździliśmy na Manhattan Beach i przyglądałaś się, jak surfuję - przypomniał jej Joe. Wtedy na plaży nikt nie podawał szampana. - Lubiłam oglądać cię bez koszulki - odparła z delikatnym uśmiechem igrającym w kącikach ust. - A ja ciebie w skąpym bikini. Powinniśmy wybrać się jutro na plażę. - Zobaczymy. Słońce bardzo postarza skórę. - Tego byśmy nie chcieli - roześmiał się Joe. - Chodź, przedstawię cię znajomym. Karo! - zawołał, podchodząc bliżej. - Chciałbym ci przedstawić moją żonę. Rachel, to jest Kara Lynch. ~ 217 ~ - Rachel, jakże się cieszę - uśmiechnęła się ciepło Kara. - Joe tyle nam o tobie opowiadał. - Witaj - odrzekła Rachel, ściskając wyciągniętą ku niej dłoń Kary. - Kara jest żoną Colina Lyncha, jednego z moich oficerów - dodał Joe. - Jesteśmy im winni kilka, jeśli nie kilkanaście grillów. - Jesteś królem grilla - oświadczyła z mocą Rachel. - Joe mówił, że pracujesz w agencji nieruchomości wtrąciła Kara. - Ja także pracuję w lokalnej agencji, w Zatoce Aniołów. Chętnie powitalibyśmy cię w naszych szeregach. - Serio? - W oczach Rachel rozbłysły iskierki. - Jakimi nieruchomościami dysponujecie? Joe pokazał mi dziś kilka nowych inwestycji w okolicy. Są w waszej ofercie? - Część z nich tak. Mamy w mieście dwa biura nieruchomości i w ostatnim czasie wszyscy mamy strasznie dużo roboty. Joe odetchnął z ulgą. Kara i Rachel pochyliły się ku sobie, wymieniając uwagi na temat lokalnego rynku nieruchomości. Nareszcie. Rozejrzał się po tłumie, zastanawiając się, gdzie zniknęli Charlotte i jej przyjaciel. Nie mógł ich dostrzec w żadnej części plaży. Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Wiedział natomiast, że zdecydowanie nie powinno go to obchodzić. W niedalekiej odległości dostrzegł Jennę Davies siedzącą na kocu. Kawałek dalej stał Reid Tanner i pilnie jej się przyglądał. Joe zmrużył oczy. Od samego początku czuł, że reporter nie interesuje się wyłącznie aniołami. Widział też wyraźnie, że Jenna coś ukrywa. Gdy złożył te dwa fakty, sprawa zaczynała być bardziej niż interesująca. Zdaje się, że powinien dowiedzieć się więcej o obydwojgu. Rozdział 17 Reid od lat nie czuł takiej tęsknoty. Nie miał pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Stanął na uboczu i zacisnął dłonie. Czuł... radość. Uczucie, którego nie rozumiał, nie znał i nie potrafił okazać. Przez ostatnie jedenaście miesięcy po prostu starał się unikać myślenia o przeszłości, jednak tego wieczoru po raz pierwszy myślał o tym, co jeszcze go czeka. Chciał myśleć o Jen-nie tylko w kategoriach kolejnego materiału, ale nie był w stanie zapomnieć smaku jej ust i kształtu piersi. Kiedy wyszła z pokoju, wziął długi, lodowaty prysznic. Czy tego chciał, czy nie, podobała mu się i zaczynał się angażować. Wiedział, że nie powinien tego robić. Jenna miała rozpuszczone włosy. Były długie i potargane od nadmorskiej bryzy. Reid wyobraził sobie, jak wplata palce w te włosy, ujmuje jej twarz w dłonie, przelotnie spogląda w bezdenne błękitne oczy, dotyka wargami jej ust i zapomina o całym świecie. Tak bardzo chciałby przegnać z jej wzroku samotność i strach, widzieć jej uśmiech i słyszeć, jak wstrzymuje oddech, gdy się nad nią pochyla. Chciał uwolnić jej skrywaną namiętność. Jenna wkradła się do jego serca, ciągle widział ją pod powiekami. Odetchnął i ruszył ku niej plażą. Bez słowa usiadł na kocu. ~ 219 ~ Jenna uśmiechnęła się ciepło. - Chwilę ci to zajęło - skwitowała. - Lubisz mnie obserwować z ukrycia? Czy miałeś jakieś przemyślenia? - Kilka - przyznał. - Nie musisz się nami zajmować. Możesz w każdej chwili po prostu wyjechać. Wzruszenie ścisnęło go za gardło. Jenna jest zupełnie sama, przerażona i niepewna jutra, ale pozwala mu odejść. - Nie chcę wyjeżdżać. Chcę wam pomóc. Jenna podciągnęła kolana pod brodę i oplotła nogi ramionami. Miała na sobie sprane dżinsy, koszulkę z lejącego materiału, która podkreślała jej kształty, i delikatny jak mgiełka sweterek. Stopy miała bose. Reid uśmiechnął się na widok czerwonego lakieru na paznokciach. Miał wrażenie, że uchwycił kolejny przebłysk prawdziwej Jenny. Musiała dostrzec jego spojrzenie, bo prędko zakopała stopy w piasku. - Nie martw się. Lakier cię nie zdradzi, Juliette - parsknął, celowo używając jej prawdziwego imienia. - Cicho! - syknęła, rozglądając się uważnie. - Spokojnie, nikt nas nie słyszy. - Lexie bawiła się nieopodal z grupką przyjaciół. - Moim zdaniem Jenna bardziej do ciebie pasuje - droczył się. - Sama zaczynam się przyzwyczajać. Juliette pasuje do dawnej mnie. Romantycznej, zamyślonej, oddalonej od rzeczywistości. To już nie jest moje życie. Skąd znasz moje imię? - Internet. Znalezienie cię nie było trudne, odkąd podałaś mi nazwisko Brada i Kelly - powiedział szeptem. Byli wprawdzie oddaleni od tłumów przy ognisku, jednak chciał dać Jennie poczucie bezpieczeństwa. - To, co mi powiedziałaś, pokrywa się z raportami policji. Wciąż jednak nie mogę uwierzyć, że Bradowi uda- ~ 220 ~ to się ukryć zaginięcie Lexie. Przecież dziewczynka chodziła do szkoły. Poza tym na pewno miał znajomych, sąsiadów. Z czasem pewnie zaczęli go pytać, gdzie jest Lexie. - Wystawił dom na sprzedaż - powiedziała Jenna. Mam zawsze aktualne informacje o jego poczynaniach. - To go z pewnością uchroni przed wścibskimi sąsiadami. - Być może dlatego to zrobił, mimo to jestem zaniepokojona. Mam przeczucie, że Brad wprowadza w życie jakiś plan, a ja nie mam pojęcia, jaki. Reid nie powiedział Jennie, żeby się nie martwiła. Jej szwagier jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem i dla własnego dobra powinna wciąż czuć zagrożenie. Nie może sobie pozwolić nawet na chwilę bezmyślności i niefrasobliwości. Zbyt wiele ma do stracenia. - Muszę ci coś powiedzieć - oświadczył. Jenna posmutniała. - Coś miłego? - Nieszczególnie. - Zawsze jesteś tak przerażająco szczery. Nie słyszałeś nigdy o słodkich kłamstwach? - Nie wchodzą w grę, gdy stawką jest życie. - Jasne. To strzelaj. Reid wyciągnął wydrukowany e-mail od Pete'a. Zmrok gęstniał, ale jeszcze dało się rozróżnić osobę na zdjęciu. - Rozpoznajesz go? Jenna wpatrywała się w zdjęcie przez chwilę. - Nie. A powinnam? - To Brad Winters. - Ale to nie ten sam Brad, za którego wyszła moja siostra. ~ 221 - Wiem. Ale ma ten sam numer identyfikacyjny, chodził do tych samych szkół i pracował w tych samych miejscach, o których wspomina Brad w aplikacji do Akademii Policyjnej. - Nie rozumiem, Reid. - Twój Brad ukradł tożsamość tego gościa oświadczył Reid. Jenna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. - To niemożliwe. Brad Winters to popularne nazwisko. To jakaś pomyłka. - Niestety nie. Mój informator dokładnie to sprawdził. - Reid wyciągnął drugą kartkę z wydrukowanym artykułem o wypadku samochodowym. Na zdjęciu Brad zasłaniał twarz dłonią. Teraz Reid wiedział już, dlaczego. Nie chciał, żeby jego zdjęcie trafiło do prasy. - To zdjęcie zrobiono jakieś trzy tygodnie przed śmiercią Kelly. Twój szwagier został bohaterem dnia. - Kelly nigdy o tym nie wspominała - zdziwiła się Jenna, wyjmując wydruk z rąk Reida. - A jednak powiedziała ci, że niewiele wcześniej ktoś przyszedł do niej z informacjami dotyczącymi męża. - Nie widzę związku. - Czas, Jenno. Czas. Prasa opublikowała artykuł na jego temat i ktoś wpadł na trop. Ktoś przeczytał o twoim szwagrze i wiedział, że to nie jest Brad Winters. - Kim w takim razie jest? - Jeszcze nie wiem. - Jest coraz gorzej - poskarżyła się Jenna, wypatrując Lexie na plaży. Dziewczynka z zapałem budowała wielki zamek z piasku. - To jej ojciec, Reid. Co mam jej powiedzieć, kiedy zacznie na serio zadawać mi pytania? Jak jej to wyjaśnić? - zapytała z goryczą. Reid wiedział doskonale, że taka rozmowa nie może być łatwa ani przyjemna. ~ 222 ~ - Kiedy nadejdzie czas, na pewno pomożesz jej uporać się z prawdą. - Nie oddam mu Lexie, Reid. Muszę znaleźć dowody na to, że Brad zamordował Kelly. - Bezwiednie wyprostowała się i zadarła brodę. Reid uśmiechnął się lekko. Widział, że Jenna się zmobilizowała i chce walczyć, a nie tylko uciekać. Z pewnością to właśnie waleczna, bezkompromisowa postawa zawiodła ją na szczyt muzycznego świata. I choć załamała się pod presją, wydawała mu się przez to bardziej ludzka, bardziej sympatyczna. Co więcej, kiedy upadła, podniosła się i chyba to podziwiał w niej najbardziej. Prawdopodobnie sam powinien brać z niej przykład. Powstać i stanąć do walki. Z życiem, z poczuciem winy, z przeszłością. - Lexie nigdy nie pogodzi się z faktem, że jej ojciec zabił matkę - ciągnęła Jenna. - Do końca będzie żyła w strachu i poczuciu niesprawiedliwości i utraty. - Co jej powiedziałaś? - Że tatuś jest chory i potrzebuje czasu i spokoju, żeby wyzdrowieć. Że musi pobyć trochę sam. Kelly najwyraźniej przygotowywała Lexie do ucieczki, bo młoda wiedziała, że będę do niej mówiła Lexie i że jej mama miała nazywać się Jenna. - Jenna zamrugała, żeby odpędzić łzy. - To Kelly miała być Jenną, nie ja. Nie wiem, dlaczego wybrała akurat to imię, ale używanie go teraz daje mi złudne poczucie bliskości z siostrą. Jakbyśmy obie umarły i stały się jedną osobą, Jenną. Czy to nie brzmi jak szaleństwo? - Bynajmniej. Jestem pewny, że Kelly byłaby z ciebie bardzo dumna. - Mam nadzieję. Jak duże jest ryzyko, że Brad wyśledzi twojego informatora, a potem nas? - Mam jeszcze pośrednika. Zacieram za sobą ślady. Pokiwała głową z ulgą. ~ 223 ~ - Jeśli zatem Brad nie jest Bradem, kim jest, do licha? Reid wzruszył ramionami. - Kimś, kto chce uciec przed przeszłością. - A co z prawdziwym Bradem Wintersem? Mąż mojej siostry używa czyjegoś numeru identyfikacyjnego. Nie sądzisz, że prawdziwy Winters zorientowałby się już parę lat temu? - Mam nadzieję, że niedługo dowiem się więcej, jednak podejrzewam, że prawdziwy Brad nie żyje. Jenna pobladła. - Podejrzewasz, że Brad nie tylko przywłaszczył sobie tożsamość jakiegoś człowieka, ale także odebrał mu życie? - Mogę się mylić. - Ale nie musisz. Kelly pewnie się dowiedziała. Dlatego postanowiła uciec. - Możliwe też, że prawdziwy Brad żyje i zgłosił się do Kelly, by powiedzieć jej, że coś jest nie w porządku. A może był to ktoś, kto wie, kim naprawdę jest twój szwagier. Nie mamy pojęcia, przed czym ucieka Brad i jaka przeszłość go ściga. Niedługo zdobędziemy więcej informacji i może uda nam się poskładać to w całość. Jenna przez chwilę patrzyła mu w oczy. - To wszystko? - Nie. Mam jeszcze kilka pytań. - Rzecz jasna - westchnęła. - Co sądzi twój ojciec o twoim nagłym zniknięciu? Że poszłaś na odwyk? Zerknęła na niego z rozczarowaniem. - Ojciec wie, że nie piję alkoholu i nie zażywam narkotyków. Myśli, że odpoczywam na Karaibach. Mój przyjaciel ma dom na Antigui. ~ 224 ~ Reid otworzył szeroko oczy. Przypomniał sobie, że pochodzą z kompletnie odmiennych światów. - Mężczyzna? Jenna uniosła brew. - Jakie to ma znaczenie? - Zastanawiam się tylko, dlaczego nie szukałaś u kogoś pomocy. Piękna, ceniona pianistka bez chłopaka? - Nigdy nie miałam czasu na poważne związki. Zawsze na pierwszym miejscu był fortepian. - Wsunęła palce w piasek. - Jedynym celem i sensem mojego istnienia była muzyka. Odkąd skończyłam trzy lata. Do całkiem niedawna. - Powiedziałaś, że miałaś kryzys. Co się stało? - Straciłam przytomność na scenie. Nie wiem, dlaczego. Byłam wyczerpana, w depresji i spanikowana. Nie spałam zbyt wiele, zapominałam o jedzeniu. To była bardzo trudna trasa koncertowa, każdy tydzień w innym mieście. Ta presja narastała latami, zawsze miałam potworną tremę przed wyjściem na scenę. Ta ciągła pogoń za perfekcją, za mistrzostwem... Zawsze okazywało się, że nie jestem wystarczająco dobra, że mogłam zagrać lepiej. Wreszcie się załamałam i uciekłam. W sumie to się cieszę, że straciłam przytomność. Przynajmniej nie musiałam tłumaczyć ojcu, że mam już dość. Reid był pod wrażeniem. Nie spodziewał się takiej autoanalizy. Niestety, jej słowa przypomniały mu także, jak bardzo Jenna jest dla siebie surowa. - Czy to dlatego nie wycofałaś się wcześniej? Ze strachu przed ojcem? - Nie. Chodziło też o muzykę. Kocham ją. Porywa mnie. Przenosi w inne miejsce. Jest radością i wolnością. Jest mną. Niestety, muzyka łączy się z interesami. Trema, krytyka pismaków, widownia, paparazzi, ~ 225 ~ ojciec. Potrzebowałam odpoczynku, ale nigdy nie miałam odwagi tego powiedzieć. Ojciec uważał, że dopóki jestem popularna, muszę koncertować, nie pozwolić ludziom o sobie zapomnieć, wciąż bywać i grać. Nie chciałam go rozczarować. Moja kariera była też jego sukcesem. To on mnie stworzył. - Nie, to nieprawda - sprzeciwił się Reid. - Sama siebie stworzyłaś. - On uczył mnie grać. - Ale to ty grałaś. Ty odniosłaś sukces. - Wiem, Reid. Ale jeśli rozmawiamy o moich emocjach, to sprawy zaczynają się komplikować. - Jenna spojrzała mu w oczy. - Po śmierci matki został mi tylko on. Widział we mnie kopię swojej żony, ja także czułam obecność matki, kiedy grałam. Słyszałam w duszy jej głos. Wydawało mi się, że kiedy przestanę grać, stracę z nią kontakt. A wtedy stracę też ojca. I zostanę sama. Odwróciła twarz do ogniska. - Najsmutniejsze jest to, że nigdy nie obawiałam się utraty Kelly. Jej obecność wydawała się oczywista, jakbym była pewna, że zawsze będzie przy mnie. Tak bardzo się myliłam. Popełniłam tyle błędów. Reid z trudem powstrzymał się przed objęciem jej ramion. Doskonale znał smak samotności i pustki. Całymi latami starał się dopasować do rodzin zastępczych, które tak naprawdę wcale go nie chciały. W końcu doszedł do wniosku, że lepiej trzymać się na dystans, niż ryzykować kolejne rozczarowanie. Jenna jednak zdążyła poznać, czym jest miłość i wciąż miała na świecie dwie bardzo ważne dla siebie osoby. - Mam nadzieję, że niedługo będziesz mogła spotkać się z ojcem. Może przez jakiś czas będzie na ciebie zły, ale przecież nie pogniewa się na wieki. Masz także Le-xie. ~ 226 ~ - Masz rację. Zdecydowanie zbyt łatwo jest się tobie zwierzać - powiedziała z żalem. - Przez ostatnie miesiące nie pozwalałam nikomu się do nas zbliżyć, a ledwie się pojawiłeś, opowiadam ci całe swoje życie. Reid się uśmiechnął. - Potrafię słuchać. Wasz ojciec się musiał dowiedzieć, że Kelly zginęła. Przyjechał na pogrzeb? Pozostajecie ze sobą w kontakcie? Przecież musiał wiedzieć, że prasa wypisuje bzdury o twoim odwyku. - Dzwoniłam do niego z budki telefonicznej dzień po morderstwie. Już wszystko wiedział, ale nie mógł przyjechać na pogrzeb, bo miał zaplanowane spotkania. Chciał, żebym ja się wybrała i reprezentowała rodzinę, a także żebym go na bieżąco informowała o przebiegu śledztwa. Z początku nie chciałam do niego dzwonić, ale obawiałam się, że jeśli całkiem zamilknę, ojciec zacznie mnie szukać, więc kilka razy nagrałam mu się na sekretarkę, kiedy nie było go w domu. Zawsze dzwoniłam z budki. Reid z niedowierzaniem pokręcił głową. - Co z niego za dupek! Ktoś zamordował jego córkę! Jak mógł nie wsiąść w pierwszy samolot? Jak mógł nie umierać z troski o wnuczkę? Jenna zmarszczyła brwi. - Ojciec porzucił Kelly wiele lat wcześniej. Nie przejawiała talentu muzycznego, więc zostawiał ją na całe tygodnie pod opieką niań, podczas gdy woził mnie po świecie. Nie poszedł nawet na jej ślub. A Le-xie widział może ze dwa razy. - Dupek. - Jest wyrafinowanym, inteligentnym i wyjątkowym mężczyzną, ale masz rację. Prawdziwy z niego dupek. Zresztą, jeśli mam być szczera, ja wcale nie byłam lepsza. Ja także ją porzuciłam. Wiem, że to brzmi idiotycznie, bo zawsze miałam o wiele więcej niż ona, ale ~ 227 ~ chorobliwie zazdrościłam jej wszystkiego. Była wolna! Ojciec nie osaczał jej oczekiwaniami. Nie musiała wciąż się starać go zadowolić. Mogła robić wszystko, co tylko chciała. Jestem pewna, że ona widziała to zupełnie inaczej. Musiała się czuć porzucona i niekochana przez nikogo. - Jenna westchnęła ciężko. - Nawet nie wiesz, jak bardzo żałuję, że tak wiele nas dzieliło. Gdybym zwracała większą uwagę na Kelly, może wcześniej domyśliłabym się, że coś jest nie w porządku. Może wcześniej przyjechałaby do mnie i mogłabym jej pomóc. Może to, może tamto... - Podniosła głos z poirytowaniem. Chciałabym móc cofnąć czas! Reid aż za dobrze znał to uczucie. - Pomagasz jej teraz. Chronisz Lexie. Porzuciłaś dla niej całe życie. - To za mało. - To bardzo wiele. Uratowałaś życie tej dziewczynce. - Mam nadzieję. Chciałabym zapewnić Lexie takie życie, jakiego pragnęła dla niej Kelly, ale wiem, że marny ze mnie substytut. Nie jestem i nigdy nie będę jej matką. Sama byłam niewiele starsza, gdy zmarła moja mama. - Co jej się stało? - zapytał Reid. - Wypadek samochodowy. Szła w Wigilię do kościoła, by grać w czasie pasterki na organach. Także była pianistką. Jadący ulicą samochód wpadł w poślizg i uderzył w nią w pełnym pędzie. Zginęła na miejscu dodała Jenna drżącym głosem. - Straciłam dwie bliskie osoby w tragicznych wypadkach. Już dwa razy nie zdążyłam się pożegnać ani powiedzieć, jak bardzo je kocham. Od teraz niczyjej obecności nie uznam już za oczywistą i daną na zawsze. Reid zapatrzył się w tańczące płomienie. Rozumiał ją doskonale. Choć z drugiej strony, czy pożegnanie ~ 228 mogło cokolwiek zmienić? Liczyło się tylko to, co udało się zbudować przed zakończeniem. Sam nie żałował, że nie pożegnał się z Allison. Żałował, że wciągnął ją w swoje sprawy. - Moglibyśmy zmienić temat? - zapytała Jenna. - Absolutnie - odparł z ulgą. - Jak ci idzie praca nad artykułem? Zdążyłeś już uwierzyć w anioły? - Jeszcze nie jestem przekonany. - Twardy z ciebie orzech do zgryzienia. - Jestem realistą. Nie powiesz mi chyba, że wierzysz w to, iż anioły latają wokół skał, co? - To bardzo ciekawe wytłumaczenie. Reid potrząsnął głową. - Filmik mógł być łatwo zafałszowany efektami specjalnymi, które każdy ma w komputerze. Znaki na skałach mogą być skutkami działania wody, erozji, słońca... Jenna przechyliła głowę. - Zamierzasz to opisać? Uśmiechnął się. - Jasne, że nie. Erozja nie sprzedaje się zbyt dobrze. Zamierzam napisać prześliczną bajkę, w której zwierzę się z wszystkich cudownych historii opowiedzianych mi przez mieszkańców Zatoki Aniołów. O cudach, znakach i niesamowitych wydarzeniach. A ludzie niech myślą, co chcą. - Nawet jeśli sam w to nie wierzysz? Reid wzruszył ramionami. - Jestem reporterem, nie pisarzem. Nie osądzam ludzi ani ich nie oceniam. - Moja mama mówiła, że nie odnajdziesz nadziei, wpatrując się w ziemię. Może dlatego warto spoglądać czasem w niebo. - Jenna oparła się na łokciach i podniosła twarz. - Noc jest taka piękna. Spróbuj, Reid. ~ 229 ~ - Patrzyłem już w niebo. - Nie w to i nie ze mną. Nie daj się prosić. Nie masz nic do stracenia. Wahał się jeszcze chwilę, wreszcie jednak położył się na kocu obok Jenny. Stracił nadzieję, wiarę i resztę tych bzdur wiele lat wcześniej. To prawda, że wiele miesięcy wpatrywał się w ziemię, nie sądził jednak, by spoglądanie w niebo zmieniło jego samopoczucie. Z zaskoczeniem zapatrzył się w usianą gwiazdami aksamitną czerń. Nigdy nie widział tylu gwiazd. Wychowywał się w wielkim mieście, gdzie wieżowce i światła latarni zasłaniały gwiazdy. Uwielbiał energię ruchliwych ulic, pośpiech i adrenalinę. Lecz świat nie żyje wyłącznie tłokiem i ruchem. W Zatoce Aniołów doceniano także inne strony życia. Mieszkańcy znali się i dbali o siebie nawzajem. I rzeczywiście żywili nadzieję na lepsze jutro. Reid leżał bezradnie i czuł, że Jenna miała rację. Że powoli sam zaczyna widzieć przyszłość w jaśniejszych barwach. - Kelly znała wszystkie konstelacje - odezwała się Jenna. - Ja nie jestem w stanie ich zapamiętać. Ta grupa gwiazd wygląda jak lew, nie sądzisz? - Myślę, że widzisz w gwiazdach to, co potrzebujesz ujrzeć - odparł odruchowo Reid, zaskoczony własnymi słowami. To samo powiedział mu Henry. Jeśli nie opuści niedługo Zatoki Aniołów, straci resztki rozsądku. - Chciałabym zobaczyć twarz Kelly - ciągnęła Jenna. Chciałabym mieć pewność, że robię to, czego ona by pragnęła. Reid poszukał w fałdach koca jej dłoni. - Oczywiście, że to robisz, Jenno, i nie potrzebujesz anioła, by ci to potwierdził. Nie potrzebujesz nawet, bym ja ci to potwierdzał. - Dziękuję - odparła cicho. ~ 230 ~ - Bardzo proszę. Splatając palce z jej palcami, poczuł się nagle zjednoczony. Ze światem, z samym sobą i oczywiście także z nią. Zadrżał z przerażenia. Puścił rękę Jenny i usiadł w chwili, gdy Lexie z grupą przyjaciół podbiegła do koca, sypiąc wokoło piaskiem. Twarz dziewczynki promieniała. Na policzkach i we włosach miała pełno piasku, lecz jej oczy lśniły radością. To dzięki Jennie czuje się teraz bezpieczna, otoczona opieką. Reid miał nadzieję, że kiedyś to doceni. - Idziemy zrobić krakerniczki! - wykrzyknęła radośnie Lexie. - Cóż to takiego? - zdziwiła się Jenna. - Nie wie pani? - zapytała koleżanka Lexie, otwierając szeroko oczy ze zdumienia. - Trzeba wziąć dwa krakersy, włożyć między nie kawałek czekolady i rozpuszczoną piankę. Są naprawdę pyszne! - Chcesz jednego? - wtrąciła Lexie. - Nie wydaje mi się... - zaczęła Jenna. - Ależ oczywiście - przerwał jej Reid. - Ja także poproszę. Chodź, Jenno. Pójdziemy z dziećmi - oświadczył, pociągając Jennę za rękę. - Ja nie będę tego jadła - szepnęła Jenna. - Brzmi paskudnie. - Przeciwnie, zjesz jednego. I będzie ci smakował. - Zaprowadził ją do stołu z przekąskami. Lexie i jej przyjaciele chwytali w pośpiechu ciasteczka, czekoladki i pianki. - Ale bałagan. - Jenna zmarszczyła nos. - Ale z ciebie maruda - roześmiał się Reid. Podał jej dwa ciasteczka i podsunął kijek z rozpuszczoną pianką. Na jednym krakersie połóż czekoladkę, a potem piankę i przykryj drugim - wyjaśnił. - A teraz jedz. - 231 ~ Jenna spojrzała z powątpiewaniem na krakernicz-ka, ale posłusznie ugryzła. Reid obserwował, jak na jej twarz wypływa wyraz zaskoczenia i uniesienia. Nagle poczuł się tak dumny, jakby odkrył nowy świat. - I jak? - To jest pyszne - powiedziała z pełnymi ustami. - Po prostu fantastyczne! - Mówiłem. - Nie wierzę, że jeszcze nigdy tego nie jadłam. Nawet nie chcę wiedzieć, ile to ma kalorii. - Nie rozśmieszaj mnie. Jedz. Pochylił się i odgryzł kawałek jej krakerniczka. - Hej! Zrób sobie własnego! - wykrzyknęła. - Nie chciałabyś nawet spróbować, gdybym cię tu nie zawlókł siłą. A teraz nie chcesz się podzielić? - Nie ma mowy. Ale dziękuję, że mnie przyciągnąłeś. A teraz zrób sobie swojego - roześmiała się radośnie i prędko wrzuciła resztę krakerniczka do ust. - Mam lepszy pomysł - mruknął. Chwycił jej dłoń i oblizał palce Jenny z czekolady. Jej oczy pociemniały z pożądania. Wyrwała mu dłoń i chwyciła papierową chusteczkę. Cokolwiek czuła przez ułamek sekundy, odcięła to bezlitośnie. Odwróciła się i ruszyła ku falom. Reid podążył za nią. - Nie powinieneś był tego robić - prychnęła ze złością, siadając na piasku. - Ktoś mógł zobaczyć. - I co z tego? - zapytał beztrosko, siadając obok. - Nie chcę skupiać na sobie uwagi. - Nikt na nas nie patrzy. - Tego nie możesz wiedzieć - odparła, rozglądając się po plaży. - Mnie się zawsze wydaje, że ktoś mnie obserwuje. - Poddajesz się obsesji, Jenno. Nawet jeśli ktoś by nas zauważył, to co z tego? Jesteś wdową. Ja jestem ~ 232 ~ kawalerem. Możemy się całować. Możemy iść ze sobą do łóżka. A nawet spędzić razem resztę życia. - Nie, nie możemy. Ty zaraz stąd wyjedziesz, a ja się ukrywam z małym dzieckiem. Nie mogę się teraz angażować w związek, nawet gdybyś tego pragnął, w co wątpię. To nie czas na romans. Nawet przelotny. - A kto mówi, że miałby być przelotny? - zadumał się Reid. Sam nie wiedział, co go skłoniło do wypowiedzenia tych słów. Jednak już je powiedział i było za późno na żale. - Nie jesteś typem udomowionym. A ja nie nadaję się na jedną noc. Byłby szczęśliwy, mogąc się z nią kłócić, niestety do tej pory jego związki nie należały do trwałych i szczęśliwych. Starał się nie przekraczać granicy jednej nocy. Po prostu nie wiedział, co miałoby nastąpić później. Lata dzieciństwa spędzone w sierocińcu nauczyły go odchodzić, zanim zostanie porzucony. Nigdy nie nauczył się ufać ani instytucjom, ani ludziom. Nie potrafił ryzykować uczuciami. - Trafiłam w sedno, prawda? - drążyła Jenna. - Zajmowałem się karierą. - Karierą wolnego strzelca w tabloidzie? - uniosła brew z niedowierzaniem. - Pracowałem w kilku innych miejscach. - Na przykład? Reid westchnął. - W „New York Timesie", „San Francisco Chro-nicles" a ostatnio w „The Washington D.C.Journal". - Imponujące. Dlaczego więc tak się stoczyłeś? - A kto mówi, że się stoczyłem? Może potrzebowałem odmiany. - Nie jestem głupia, Reid. Poza tym widzę wyraźnie, że coś cię dręczy. Nic w tobie nie pasuje do obecnej pracy. Ani charakter, ani intelekt. - Spojrzała mu ~ 233 ~ w oczy. - Jestem pewna, że ty też przed czymś uciekasz. - Przesadzasz. - Nie. Może i byłam zbyt zapatrzona w siebie i w swoją przeszłość, zbyt skoncentrowana na własnych problemach, by dostrzegać kłopoty innych, ale to się skończyło w dniu, kiedy uciekłam z Lexie. Ostatnio jestem aż za bardzo wyczulona. Więc teraz ty opowiedz mi swoją historię, Reid. Reid objął się ramionami. Nie wiedział, co powiedzieć. Z pewnością nie zamierzał spowiadać się Jennie ze swoich grzechów. Na szczęście uratowała go Lexie. Dziewczynka miała twarz umorusaną czekoladą i trzymała coś na wyciągniętej dłoni. Wyglądało to jak kamyk, jednak Reid dojrzał kilka kropel krwi i zadrżał. - Zobaczcie! - wykrzyknęła Lexie. - Ząb mi wypadł! - Pokaż! - zainteresowała się Jenna. - Pewnie utknął w krakerniczku. - Wyjęła ząb z dłoni Lexie. - Przechowam go dla ciebie, dobrze? - Myślisz, że wróżka zębuszka mnie znajdzie? zapytała Lexie. - A jeśli nie? - Wróżka zębuszka może znaleźć każdego. - Jenna wyjęła z kieszeni chusteczki, owinęła ząb i wytarła buzię Lexie. - Na pewno przyjdzie, jak będziesz spała. - Pan też tak uważa? - zapytała dziewczynka, podnosząc błękitne oczy na Reida. - Bez wątpienia. Lexie wpatrywała się w niego przez chwilę, jakby oceniała jego prawdomówność i orientację w temacie. - W porządku - stwierdziła wreszcie. - Obejrzę fajerwerki z rodzicami Kimmy, dobrze? Mają lepsze miejsce. Lexie machnęła dłonią, wskazując niewielką wydmę. Matka Kimmy pomachała do nich na powitanie. ~ 234 ~ - Dobrze, ale pilnuj się ich, skarbie. Nie żartuję. Żadnych wycieczek w poszukiwaniu aniołów - ostrzegła Jenna. - Nigdzie nie pójdę, obiecuję - odparła dziewczynka i rzuciła się biegiem ku przyjaciółce. - Istny z niej wulkan energii - westchnęła Jenna. - Zupełnie jak Kelly. Całe szczęście, że ten ząb wreszcie wypadł. Tak się bałam, że w końcu będę musiała go wyrwać. Są pewne strony macierzyństwa, które sprawiają mi radość, ale wyrywanie mleczaków nie wydaje mi się fajne. - Pokręciła głową w zadumie. - Ale rozmawialiśmy o tym, jak zdołałeś zamienić „Journal" na „Spotlight Magazine". - To nieważne. Teraz jestem tutaj. I nie oglądam się wstecz. Nie patrzę także w przyszłość. Koncentruję się na teraźniejszości. Wystrzeliła pierwsza raca, rozświetlając mrok nieba różową poświatą. Jenna uniosła twarz. Księżyc oświetlił jej piękny profil. Reid wstrzymał oddech. Rozpuszczone ciemne włosy spływały jej po ramionach. Miał szczerą ochotę odgarnąć je na bok i pocałować smukłą szyję. - Zaczyna się pokaz fajerwerków - stwierdziła Jenna. - Dla mnie już dawno się zaczął - mruknął Reid. Spojrzała mu w oczy. - Nie. Proszę cię, Reid. Sztuczne ognie strzeliły w niebo kaskadami błękitnych, złotych i czerwonych iskier. Nie umywały się jednak do spektakularnych gwiazd wirujących w głowie Reida. - Nie mogę się oprzeć. - Pochylił się nagle i skradł jej pocałunek. Wargi miała miękkie. Pragnął więcej i więcej. ~ 235 ~ Jenna wyciągnęła przed siebie dłonie, ale go nie odepchnęła. Zacisnęła palce na koszulce Reida. - Ktoś nas zobaczy. - Nikt na nas nie patrzy. - Lexie... - Ma się świetnie - przerwał, pochylając ku niej twarz. - Zostaw to wszystko. Żyj chwilą. To dozwolone. - Jedna chwila - szepnęła Jenna. - Tylko jedna i koniec. Rozdział 18 Mineło kilka chwil, zanim Jenna odepchnęła Reida. Serce łomotało jej jak szalone, wargi drżały a całe ciało domagało się znacznie, znacznie więcej. Spojrzała w oczy Reida. Najwyraźniej czuł się podobnie. - Jenna... - zaczął. - Nic nie mów - przerwała mu prędko wśród eksplozji fajerwerków. Zgromadzony na plaży tłum wznosił okrzyki zachwytu. Jenna wstała i odetchnęła kilka razy. Wzrokiem poszukała sylwetki Lexie. Dziewczynka posłusznie trzymała się Cooperów. Reid wstał i podszedł do niej. Czuła jego ciepły oddech na karku. Byłoby tak łatwo oprzeć się o niego. Mógłby wtedy objąć ją w talii a ona odwróciłaby się i... - Pocałunki to nie zbrodnia - stwierdził Reid. - Nie. Ale to do mnie niepodobne. Łamię wszelkie zasady. - Jakie zasady? - Nie pokazuj publicznie emocji. Nie wywołuj skandali. Nie pozwalaj sobie na gorsze dni. Zawsze starannie się ubieraj. Nie załamuj się. Nie zapominaj, kogo grasz i kim powinnaś teraz być. - Brzmią jak zasady twojego ojca. Stać cię na własne, Jenno. - Reid dotknął dłonią jej talii. - Przestań ~ 237 ~ się zamartwiać - szepnął. - Nie zrobiłaś przecież nic złego. Położyła dłoń na jego dłoni, ciesząc się ciepłem silnych palców Reida. Dlaczego właśnie on? Dlaczego teraz, kiedy miała tyle innych problemów? Świat, jak zwykle, nie brał pod uwagę jej planów i zamierzeń. Była skazana na siebie. Pokaz dobiegł końca i tłum zaczął się rozpierzchać. Widząc nadchodzących w ich stronę Lynchów, Jenna odsunęła się od Reida. Była im szczerze wdzięczna za pretekst. Twarz Kary promieniała, a Colin obejmował żonę, jakby nigdy nie zamierzał jej wypuścić z ramion. Gdyby w słownikach zamiast definicji znajdowały się zdjęcia, przy słowie „szczęście" powinno być zdjęcie Kary i Colina. - Cześć, Jenno - przywitała się Kara. - Wspaniałe fajerwerki, prawda? - Niesamowite - potwierdziła Jenna. - Oszałamiające - zgodził się Reid. Jenna wiedziała, że nie ma na myśli pokazu. Rumieniec wypłynął jej na policzki. - Chyba nie mieliśmy okazji się poznać - powiedziała Kara, spoglądając ciekawie na Reida. - Jestem Kara Lynch, a to mój mąż Colin. - Reid Tanner. - Reid uścisnął dłoń Kary, lecz kiedy podał rękę jej mężowi, Colin tylko spojrzał na niego wrogo. Kara rzuciła mu spojrzenie pełne przygany. - Co się z tobą dzieje? Jesteś nieuprzejmy. - My się już poznaliśmy - odparł Colin. - To on rozpętał wczoraj bójkę w barze. - A sądziłam, że to Harlanowie. - Kara zmarszczyła brwi. - To ty nabiłeś mojemu mężowi siniaka? Przyznaj się! ~ 238 ~ - Nie, to nie ja - spokojnie odpowiedział Reid. - Bracia Harlanowie uznali, że moja próba przedostania się na drugi koniec sali jest niedopuszczalną bezczelnością. Niestety, kiedy ktoś mnie uderza, odruchowo mu oddaję. Colin pokiwał głową. - Roger i Bill są w gorącej wodzie kąpani. W dzieciństwie wciąż uznawali moje różne zachowania za niedopuszczalną bezczelność. Lepiej trzymać się od nich z daleka, kiedy piją. A poza tym to fajne chłopaki. - Colin wyciągnął rękę do Reida. - Witamy w Zatoce Aniołów. Co cię tu sprowadza? Praca czy wakacje? - Piszę o aniołach. Colin spojrzał na Reida z zaciekawieniem. - Jestem wielbicielem lokalnych legend. Ale wcale bym się nie obraził, gdyby anioły na chwilę się wyniosły. W zeszły weekend odnotowaliśmy więcej aktów wandalizmu niż przez ostatnie dziesięć lat. Nie licząc włamań. Dobrze wam radzę, zamykajcie drzwi na klucz. Podwoiliśmy patrole, ale w mieście jest mnóstwo obcych i powiem wam szczerze, nie zmartwię się, kiedy wrócą do domów. A skoro mowa o domu... - Colin zerknął na zaokrąglony brzuszek Kary. - Musimy lecieć. Maluszek potrzebuje wypoczynku. - Czy to znaczy, że każesz mi od razu kłaść się spać? zapytała z psotnym błyskiem w oczach. - Zobaczymy, jak bardzo będziesz zmęczona - odparł Colin ze śmiechem, odgarniając czułym gestem lok z jej policzka. - Pa, Jenno - zdążyła jeszcze zawołać Kara, zanim mąż odciągnął ją w stronę ścieżki. - Wspaniała para - westchnęła Jenna. - Są tak zakochani! Reid nie odpowiedział. - 239 ~ - Reid? - potrząsnęła nim lekko Jenna. - O czym myślisz? - Zaintrygowało mnie to, co Colin mówił o wandalizmie. Ciekawe, czy włamania mają coś wspólnego z filmikiem, fanatycznymi wyznawcami aniołów i znakami na skałach. Nie wiem, jak ktokolwiek mógłby się wdrapać na te skały, zwłaszcza teraz, kiedy wciąż ktoś tam czuwa. Jednak od zeszłego tygodnia żadna nowa linia nie naznaczyła skały, a mimo to nikt nie wyjechał z miasteczka. - Wiara nie ma chyba limitów czasowych, Reid. Poza tym wydawało mi się, że to ja jestem twoim najnowszym ulubionym tematem - dodała ze śmiechem. - Mam podzielność uwagi - uśmiechnął się, lecz prędko spoważniał. - Wracając do twojej historii. Może mogłabyś zaufać Colinowi? - Nie ma mowy. Może i jest dobrym facetem, ale to gliniarz. To zbyt wielkie ryzyko. - Być może i tak będziesz zmuszona je podjąć. Mógł mieć rację, jednak Jenna nie chciała nawet o tym myśleć. - Przemyślę to. Teraz czas już na nas. - Podniosła koc i otrzepała go z piasku. - Odprowadzę was - zaoferował się Reid. - To nie jest dobry pomysł. - Nie obawiaj się, pożegnam się przy drzwiach. Nie wierzyła mu nawet przez chwilę. - Zbyt łatwo udaje ci się przekonać mnie do różnych rzeczy. Zwłaszcza do tych, których wcale nie planowałam. Reid wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Och, jestem pewien, że większość z nich by ci się spodobała. Potrzebujesz tylko drobnej zachęty. - Nie grzeszysz skromnością, wiesz o tym? - Już to kiedyś słyszałem. ~ 240 ~ Jenna westchnęła ciężko. Nie mogła mu się oprzeć. Im lepiej go znała, tym bardziej jej się podobał. Po chwili przybiegła Lexie, już z daleka krzycząc i piszcząc coś o fajerwerkach. Gdy wreszcie zrobiła przerwę, żeby nabrać oddechu, Jenna wtrąciła: - Bardzo się cieszę, że ci się podobało, skarbie. Teraz czas już iść spać. Idziemy do domu. - Kimmy powiedziała, że jutro mogę do niej wpaść wykrzyknęła Lexie. - Ona ma huśtawki w ogródku! Uwielbiam huśtawki! Jenna westchnęła cicho. Lista rzeczy, które chciała robić Lexie, by tylko wyrwać się spod opiekuńczych skrzydeł Jenny, zdawała się nie mieć końca. Trudno. Będzie musiała sobie jakoś z tym poradzić. - Porozmawiamy o tym rano, dobrze? Ruszyli ku ścieżce. Jenna ze zdumieniem dostrzegła, że Lexie chwyciła Reida za rękę i z ekscytacją zaczęła mu opowiadać o tym, które fajerwerki jej się najbardziej podobały. Reid, o dziwo, świetnie się odnalazł. Rozmawiał z dziewczynką, nie przemawiając do niej i nie pouczając. Lexie promieniała radością. Pewnie tęskniła za ojcem. Jenna bała się jednak, że mała nazbyt przywiąże się do Reida. A przecież on nie zostanie tu na zawsze. Będzie zmuszona wyjaśnić to młodej. Kilka minut od domu Lexie straciła nagle siły. Podniosła ręce w rozpaczliwym geście i wykrzyknęła: - Zaraz umrę! Mógłbyś mnie wziąć na barana? Jasne - odparł Reid i przykucnął. - Wskakuj. Lexie oplotła go rękami i nogami, piszcząc z uciechy, gdy Reid ruszył truchtem w stronę domu. Jenna uśmiechnęła się do siebie. Ale się popisuje! Miała tylko nadzieję, że zdaje sobie sprawę z tego, co go czeka tuż za zakrętem ulicy. Wzgórze. - 241 ~ *** Przez długą chwilę Annie wpatrywała się w telefon stojący na stoliku w salonie. Była już prawie dziesiąta wieczorem i zarówno Monica, jak i Charlotte, poszły do swoich sypialni. Od dłuższego czasu dom tonął w ciemnościach i ciszy. Wieczorem do pani Adams przyszły dwie koleżanki, ale większość wizyty spędziły w kuchni. Charlotte była w swoim pokoju i przez pół godziny rozmawiała przez telefon z Doreen. O coś się zawzięcie kłóciły. Charlotte najwyraźniej nie zgadzała się ani z matką, ani z siostrą, choć Annie nie mogła zrozumieć, dlaczego. Charlotte była najmilszą osobą, jaką w życiu spotkała. Pani Adams też była bardzo miła. Choć surowa. Lubiła swoje zasady i reguły. Annie miała szczerą nadzieję, że nie przekroczy żadnej z nich. Nie miała pojęcia, dokąd mogłaby pójść. Może, jeśli zdoła jakoś pocieszyć panią Adams, ta pozwoli jej zostać na zawsze? Annie doskonale wiedziała, czym jest smutek. Czuła go przez większość swego życia, choć najbardziej brakowało jej matki. Straciła nie tylko rodzica, ale także najlepszą przyjaciółkę. Wciąż nie mogła sobie wyobrazić, jak ma żyć przez resztę swoich dni bez mamy. Jak ma wychować dziecko bez pomocy mamy? Nie miała pojęcia. Oderwała wzrok od telefonu i rozejrzała się po pokoju. Był to dawny gabinet pastora. Na biurku, obok Biblii, stało rodzinne zdjęcie Adamsów. Przez chwilę zastanawiała się, czy ojciec Charlotte zmuszał ją do uczenia się Biblii na pamięć, podobnie jak czynił to jej ojciec. Na widok Biblii przypomniała sobie hańbę, jaką ściągnęła na głowę ojca. Nienawidzi jej za to. Równie ~ 242 ~ dobrze mogłaby umrzeć. Nie powinna się tym przejmować. I tak od dawna jej nie kochał. Być może już nigdy by jej nie pokochał. Był szalony, odkąd wojna zmieniła go nie do poznania. Annie wcale nie tęskniła za ostatnim szałasem, który był ich domem. Wcale nie tęskniła też za ciągłą obawą, że ojciec zastrzeli ją, gdy będzie musiała wstać w nocy do toalety. Nie tęskniła też za biciem i wyzwiskami. A jednak... Tęskniła za domem i rodziną. Położyła dłoń na brzuchu. Kryło się w nim maleńkie dziecko. Myśl ta była zarazem przerażająca i cudowna. Wreszcie będzie miała kogo kochać i kogoś, kto będzie kochał ją. Jednakże dziecko nie jest tylko jej. Może...? Może powinna zadzwonić? Podniosła słuchawkę i wybrała numer, zanim zdążyła się rozmyślić. Odczekała trzy sygnały, zanim odebrał telefon. Serce w niej zmiękło na dźwięk jego męskiego, głębokiego głosu. Pamiętała, jak brzmiał w jej uszach, gdy się kochali. Mówił jej, że jest piękna, a ona mu wierzyła. Gorąca łza spłynęła po policzku Annie. - Halo! - powtórzył niecierpliwie. - Kto dzwoni? W tle usłyszała inne głosy i prędko odłożyła słuchawkę. Są sami z maleństwem, zdani tylko na siebie. Musi się z tym pogodzić. *** Miło było wracać do domu w towarzystwie. Jenna nie lubiła nocy, ciemności i przejmującej ciszy ani wysokich cieni drzew. Jednak, choć była wdzięczna Reidowi za jego miłą obecność, musiała go odesłać do domu, zanim zrobi coś głupiego. Na przy- ~ 243 ~ kład znów go pocałuje. Zdecydowanie za bardzo go lubiła. Większość facetów, z którymi się do tej pory spotykała, pochodziła z jej świata. Byli kulturalni, gładcy, eleganccy, wykształceni na artystycznych uczelniach. Mieli karnety na spektakle w operze i teatrze. Reid był szorstki. Umiał się bić. Był odważny, szczery i nie grzeszył opanowaniem. Jednak był również inteligentny, uroczy, seksowny i najwyraźniej rozumiał ją lepiej, niż ona sama siebie. Był dla niej miły, słuchał cierpliwie wszystkich jej wywodów i pozwalał jej płakać. Nie była na tyle naiwna, by sądzić, że trzyma go przy niej namiętność. Doskonale wiedziała, że chodzi o artykuł, a jednak czuła, że jest w tym coś więcej. Reid ma dobre serce. Martwi się o nią, nawet jeśli tego nie planował ani nie chciał. - Wchodzę - oświadczył, wdrapując się na schody. Jenna otworzyła drzwi, nie wdając się w zbędne dyskusje. Nie znosiła tych pierwszych kilku chwil w pustym, ciemnym domu. Pozapalała wszystkie światła, chodząc z pokoju do pokoju. Lexie pobiegła do siebie przebrać się w piżamę. Jenna prędko sprawdziła resztę pomieszczeń, czując na sobie uważny wzrok Reida. - Wszystko w porządku? - Wszedł za nią do kuchni i wetknął głowę w drzwi prowadzące do piwnicy. - Co tam jest? - Piwnica. Nie ma wejścia z zewnątrz. - Sprawdźmy mimo to. - Jasne. - Jenna zapaliła światło u szczytu schodów. Reid zszedł do piwnicy. - Co to za rzeczy? - Należały do poprzedniej właścicielki domu. Pewnie wyda ci się to szalone, ale wygląda na to, że to moja rodzina. ~ 244 ~ Reid spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Kontynuuj. - W jednym z kufrów znalazłam stare ubrania i pamiętnik. Wynika z niego, że Rose Littleton w młodości urodziła dziecko ze znamieniem pod kostką przypominającym skrzydło anioła, takie jak na historycznej makacie Zatoki Aniołów. Nie wiem, czy znasz tę historię. Po katastrofie okrętu na plaży znaleziono niczyje dziecko, któremu nadano imię Gabriella. Według informacji zawartych w pamiętniku, każda pierwsza córka w żeńskiej linii Gabrielli ma takie znamię. - Coś słyszałem o tym dziecku - przyznał Reid. - A jaki to ma związek z tobą? Sądziłem, że przyjechałaś tu przypadkiem, że ktoś kazał ci się ukryć właśnie tutaj. - Ja także tak myślałam. Dopóki nie przeczytałam tego pamiętnika. Rose oddała do adopcji swoją córkę, która miała takie samo znamię. Moja matka urodziła się tego samego dnia. - A była adoptowana? - Nigdy nie słyszałam nic na ten temat. Ale po jej śmierci nie mieliśmy zbyt żywego kontaktu z jej rodziną. Mieszkają w innym stanie, a mój ojciec nie jest rodzinnym typem. - Więc data urodzenia to wszystko, co masz? - Nie. Kelly miała takie samo znamię. Ma je także Lexie. Nie jestem pewna co do mamy, ale sądzę, że też mogła je mieć. Wydaje mi się, że Kelly dowiedziała się jakoś o więzach krwi łączących ją z Rose i dlatego postanowiła ukryć się tutaj. I pewnie dlatego wynajmujemy właśnie ten dom. Dom naszej babki. - Widząc zwątpienie malujące się na twarzy Reida, stwierdziła: - Nie wierzysz mi. - A ty? Masz takie znamię? ~ 245 ~ - Nie jestem pierwszą córką mojej mamy, a pamiętnik twierdzi, że znamię dostają wyłącznie pierwsze córki. Chcesz dowodu? Bardzo proszę. Wyszła z piwnicy, prowadząc Reida do pokoju Le-xie. Dziewczynka przebrała się już w piżamę i siedziała na łóżku ze szczotką do włosów w dłoni. Jenna wzięła od niej szczotkę. - Ja cię rozczeszę, skarbie. Mogłabyś pokazać panu Tannerowi ślad pocałunku anioła? Bardzo by chciał go zobaczyć. Lexie wystawiła stopę w jego kierunku. Reid usiadł na łóżku i obejrzał ją uważnie. - Ekstra! - oświadczył, przesuwając po znamieniu opuszką palca. - Tylko wybrani go mają - z dumą stwierdziła Le-xie. To ślad pocałunku anioła. Mamusia też takie miała! To znaczy... - Lexie przygryzła wargę i spojrzała na Jennę. - W porządku, kochanie. Pan Tanner wie, że jestem siostrą twojej mamy. Ale tylko on o tym wie, dobrze? Lexie z powagą pokiwała głową i ponownie zwróciła się do Reida: - Wcześniej miałam na imię Caroline, ale Lexie bardziej mi się podoba. Mama powiedziała, że mogę wybrać imię, jakie tylko chcę. Kiedyś czytałyśmy opowieść o dziewczynce o imieniu Lexie, która miała mnóstwo przygód. Wspinała się na drzewa, surfowała na desce i szukała zakopanego skarbu. Kiedy dorosnę, nauczę się surfować! Reid uśmiechnął się ciepło. - Ja też zawsze chciałem się nauczyć surfować. - Może nauczymy się razem? - Może - odparł lekko, lecz Jenna widziała, że skulił się w sobie. - Podoba mi się imię Lexie. Ja też zawsze chciałem zmienić imię. ~ 246 ~ - Na jakie? - zapytała Lexie. - Smok - odparł Reid z pełną powagą. Dziewczynka zachichotała. - Nie można się nazywać Smok! To śmieszne! - Wcale nie. Gdyby ktoś zmuszał mnie do robienia czegoś, co by mi się nie podobało, albo mówił rzeczy, których nie chciałbym słuchać, zionąłbym ogniem i po sprawie. To idealne imię. Jenna pomyślała, że dzieciństwo Reida z pewnością nie należało do łatwych. Zresztą wspominał coś o sierocińcu. Nagle poczuła ogromne współczucie i żal, że musiał przez to wszystko przechodzić. Nic dziwnego, że trzyma się od wszystkich na dystans. Dość się już nacierpiał. Zapewne dlatego tak dobrze rozumie Lexie. Wie, jak to jest stracić rodziców. - Przeczyta mi pan bajkę, panie Tanner? - zapytała Lexie. - Nie mam żadnej o smokach, ale mam kilka o syrenach. - Nie wiem, czy Jenna nie wolałaby mnie już wyprosić - uśmiechnął się Reid. - Jedną bajkę możesz przeczytać - odparła Jenna. Lexie wręczyła Reidowi książkę z biblioteczki. Historia opowiadała o syrenach żyjących spokojnie w głębiach oceanu do dnia, w którym zjawiają się piraci chcący ukraść ich skarby. Jenna rozczesywała Lexie włosy, przysłuchując się bajce. Była zaskoczona, jak wiele serca Reid wkłada w czytanie i modulowanie głosu. Najwyraźniej niczego nie robił na pół gwizdka. Kiedy Jenna uporała się ze splątanymi kosmykami, Lexie z westchnieniem opadła na poduszkę. Jej oczy zamykały się powoli, choć Reid czytał właśnie kulminacyjną scenę, w której syrenki wygrywają z piratami i odzyskują złoto. Jenna uwielbiała tę bajkę, bo syren~ 247 ~ ki same ruszyły do walki z piratami, nie czekając na tajemniczego bohatera, który je uratuje. - I żyły długo i szczęśliwie - dokończył Reid, zamykając książkę. - Dobranoc, Reid - szepnęła Lexie, odwracając się na drugi bok i momentalnie zasypiając. Jenna okryła Lexie, włączyła nocną lampkę i gestem wygoniła Reida z pokoju. Cicho zamknęła drzwi. - Jesteś niesamowity - stwierdziła z uznaniem, sadowiąc się na sofie w salonie. Reid wzruszył ramionami. - Lexie to świetny dzieciak. Żałuję, że nie mogę dla niej zrobić znacznie więcej. - Powiedziałeś kiedyś, że wychowałeś się w sierocińcu. Co się stało z twoimi rodzicami, Reid? Zginęli? - Nie. Raczej zniknęli. - Reid wepchnął dłonie w kieszenie spodni. - Ojciec uciekł, zanim się jeszcze urodziłem. Nigdy go nie poznałem. - A matka? - Porzuciła mnie kilka lat później. Pewnego dnia zaprowadziła mnie do kościoła. - Uśmiechnął się gorzko. Myślałem, że to dobry znak. Uklękliśmy z tyłu, pod chórem. Matka pochyliła się i szeptała coś do siebie, sądziłem, że się modli. Potem powiedziała mi, żebym zaczekał i że zaraz wróci. Kiedy cztery godziny później ksiądz przyszedł zamknąć kościół, wciąż na nią czekałem. Serce Jenny ścisnęło się boleśnie z żalu nad małym chłopcem porzuconym bez słowa. - To straszne, Reid. Tak mi przykro! - Nic dziwnego, że chciał zostać Smokiem. Musiał gotować się z gniewu i nie miał go jak ujawnić. - Widziałeś ją jeszcze kiedyś? ~ 248 ~ - Mniej więcej rok później. Odnalazła mnie, bo chciała znów dostawać zasiłek dla samotnych matek. Niestety, sąd nie uznał jej za właściwą opiekunkę i zostawili mnie w sierocińcu. Byłem wściekły! Chciałem z nią być. Wierzyłem w nią i kochałem ją nawet po tym wszystkim, co mi zrobiła. Byłem głupi. - Byłeś dzieckiem. - Potem widziałem ją jeszcze kilka razy. Czasem starała się zacząć wszystko od nowa, jednak ostatecznie zawsze wracała do narkotyków. - Więc kto cię wychował? - Tak naprawdę to nikt. Mieszkałem u kilku rodzin zastępczych. Nie byłem najlepszym dzieckiem. Wciąż uciekałem, by odnaleźć matkę. - Kiedy widziałeś ją ostatni raz? - Jakieś dziesięć... nie, dwanaście lat temu. Równie dobrze może już nie żyć. - Nie chcesz się dowiedzieć? Jesteś dziennikarzem. Jestem pewna, że bez trudu dotarłbyś do niej. - Już nie staram się jej szukać. Zawsze przychodzi czas na pogodzenie się ze stratami. Jenna pokiwała ze zrozumieniem głową. - Usiądziesz? Zawahał się. - Po co? Jenna uśmiechnęła się ciepło. - Masz mi jeszcze wiele do powiedzenia - rzekła, klepiąc znacząco siedzisko sofy. Reid usiadł w fotelu. - W porządku. Umowa jest taka: masz jeszcze dwa pytania. I na tym zakończymy. - Podobna umowa ciebie nie powstrzymała - wytknęła mu z uśmiechem Jenna. - Po wykorzystaniu dwóch pytań zadałeś mi kolejnych sto. Reid odwzajemnił uśmiech. ~ 249 ~ - Rozważnie dobieraj słowa. To wszystko, co mam do powiedzenia. - Niech będzie. Jaką drogą doszedłeś z domów zastępczych do redakcji najpoczytniejszych gazet? To dość niezwykły przeskok. - Od początku wiedziałem, że czegokolwiek w życiu zapragnę, będę to musiał zdobyć sam. Od dziecka fascynowały mnie media, zwłaszcza gazety. Chciałem zostać kimś, kogo ludzie będą słuchali, kogo nie będą mogli zignorować. Chciałem mieć nad nimi władzę. I zdobyłem ją. - A dlaczego ją porzuciłeś? - Z wielu względów. - A dokładnie? Reid przez chwilę wpatrywał się w podłogę, wreszcie westchnął i spojrzał Jennie w oczy. - Pisałem o fałszowanych lekach. To od niedawna kwitnący biznes, bardzo niebezpieczny. Ludzie w szpitalach umierają, bo zamiast leków dostają placebo. Moja najlepsza przyjaciółka Allison pracowała jako pielęgniarka w szpitalu, który podejrzewałem o nielegalną dystrybucję fałszowanych leków. Poprosiłem ją o pomoc. Przez kilka tygodni zdobywała dla mnie tajne informacje. Pewnego dnia, kiedy wyszła z pracy, potrącił ją rozpędzony samochód. Nikt nie widział twarzy kierowcy. Zmarła kilka godzin później na skutek obrażeń. Wyglądało to na wypadek, ale jestem przekonany, że ktoś chciał ją zabić. Jenna nie mogła wykrztusić słowa. - Allison zginęła, bo wciągnąłem ją w moje dochodzenie. W moją superekstrahistorię, którą chciałem koniecznie opublikować jako pierwszy - ciągnął Reid. Była pielęgniarką, a nie szpiegiem. Nie powinienem był jej w to mieszać. - 250 Jenna chciała mu powiedzieć, że to nie jego wina, ale wiedziała, że Reid jej nie wysłucha. Wstała więc i uklękła przy nim, kładąc dłonie na jego rękach. Czuła, że jest spięty, i bardzo go żałowała. Zacisnął palce na jej dłoniach. - Kiedy poprosiłem Allison o pomoc, skakała z radości. Powiedziała, że zawsze trzymałem się na dystans i nigdy nie chciałem jej dopuścić do swojego życia. A teraz nie żyje. - Utkwił wzrok w oczach Jenny. - Może powinnaś ode mnie uciekać, Jenno? Może jestem równie niebezpieczny jak Brad? - Nie widzę związku. - Powiedziałem ci, że możesz mi zaufać. Ostatnia osoba, która mi zaufała, została zamordowana. - Więc to za śmierć Allison tak się karzesz? Pracujesz dla tabloidu i udajesz, że nie obchodzi cię, o czym piszesz. - Nie udaję - odparł bezbarwnym głosem. - Nie obchodzi mnie to. - Oczywiście - prychnęła Jenna. - Może tak rzeczywiście było do niedawna. Może przez poprzedni rok żyłeś w przekonaniu, że twoje życie już się skończyło. Ale potem przyjechałeś tutaj i spotkałeś mnie. I znów zaczęło ci zależeć. - W oczach Reida zapłonął dziwny blask. Jenna wiedziała, że trafiła w sedno. - Zwęszyłeś ciekawą historię. I zapragnąłeś znów pisać o czymś ważnym. Wstrząsającym. Pomóc komuś. - Skromnością to ty nie grzeszysz. - Ale mam rację, prawda? Wpił wzrok w twarz Jenny. Powietrze między nimi zgęstniało od napięcia. - Musiałaś skoczyć z tego przeklętego molo? Nie wierzyłem, że ktokolwiek jest zdolny do takiego poświęcenia dla obcej osoby. A jednak skoczyłaś. Choć ~ 251 ~ tak wiele miałaś do stracenia, nie potrafiłaś po prostu odwrócić się i odejść. Tak samo jak nie potrafiłaś odejść, gdy siostra poprosiła cię o pomoc, gdy znalazłaś w parku zapłakaną Lexie, gdy musiałaś porzucić całe dotychczasowe życie, by chronić siostrzenicę. Zdumiewasz mnie, Jenno. - A ty zdumiewasz mnie. Miałeś piekielnie trudne dzieciństwo, mimo to dostałeś się na szczyt. I zdołałeś tego dokonać zupełnie sam. - Ja tylko przeżyłem, nic więcej. Nie przeceniaj mnie, proszę. Jenna westchnęła. - Ty naprawdę nie widzisz, że jesteś wspaniałym facetem. - Jenna... - Ani mi się waż! Nie próbuj mnie przekonać. Umiem być uparta jak osioł. Reid się uśmiechnął. - Zauważyłem. - Ufam ci, Reid. Nie zmienisz tego rzewnymi opowiastkami. Żal mi twojej przyjaciółki, ale z tego, co o niej opowiadałeś, chciała ci pomóc nie tylko z uwagi na waszą przyjaźń, ale także z powodu chorych umierających na jej oczach w szpitalu. Była pielęgniarką. Jestem pewna, że ocaliliście wspólnie życie wielu osób. Jej ofiara nie jest daremna. - Naprowadziłem policję na trop jednego handlarza. Tylko jednego. To zdecydowanie za mało. Wydawało mi się, że kiedy zostanę reporterem, będę mógł zmienić cały świat, a jedyne, czego dokonałem, to załamanie świata moich przyjaciół. Zniszczyłem ich. Odszedłem z pracy w dzień po jej śmierci. Jenna ujrzała w jego spojrzeniu ogrom poczucia winy. Reid kochał w swoim życiu dosłownie kilka osób i Allison najwyraźniej była jedną z nich. ~ 252 ~ - Nie muszę się z tobą zgadzać, ale rozumiem, dlaczego odszedłeś. Musiałeś się pozbierać. A teraz jesteś już gotowy. Pomożesz mi. Zrobimy to razem. Na dźwięk jej słów przez jego twarz przebiegł skurcz. Walczył z uczuciami ze wszystkich sił. Przez długi czas był sam i zbudował wokół serca solidny mur. Nie potrafił ufać ludziom. Nie ufał nawet sobie. Jednak Jenna widziała w nim silnego, inteligentnego, bystrego mężczyznę, który może zmienić życie wielu osób, w tym także jej. Cisza przeciągała się w nieskończoność, a napięcie między nimi wciąż rosło. Gniew i żal zniknęły, zastąpione przez coś głębszego, o wiele bardziej groźnego. - Nie tylko to chcę robić z tobą razem - powiedział Reid. Jenna wstrzymała oddech. Powiedział to. Widząc w jego oczach nowy, nieznany blask, poczuła w sercu słodki ból. Reid patrzył na nią pytająco, oferując możliwość wyboru. Musiała sama zdecydować, czy chce przekraczać z nim granicę, zza której może nie być już powrotu. Przez chwilę wmawiała sobie, że nie chce. Że powinna kazać mu iść. Ale słowa pożegnania nie chciały przejść jej przez gardło. Była zmęczona kłamstwami, znużona udawaniem. Choć raz jeden chciała być szczera. Reid podniósł się z fotela i ruszył ku drzwiom. Niech go szlag trafi! Znów przed nią ucieka! Czyżby bał się jej bardziej niż samotności? A może to kres ich sojuszu? Czy tylko kres tego wieczoru? Zawsze musiał mieć ostatnie słowo, miała już tego dość. Podbiegła do otwartych drzwi. Reid był już w połowie ścieżki. - To już drugi raz wychodzisz w środku rozmowy! krzyknęła gniewnie. - Nie podoba mi się to! Reid zatrzymał się i spojrzał na nią z udręczeniem. ~ 253 ~ - Wcale nie chcesz kończyć rozmowy - westchnął. - Nie mów mi, czego chcę, a czego nie chcę! Sama wiem, czego chcę. Reid się zawahał. Po chwili podszedł powoli, zatrzymując się tuż przed Jenną. - A czego chcesz? Jenna nabrała powietrza, czując się, jakby miała skoczyć z urwiska. - Ciebie. Jego oczy zalśniły w mroku. - Jenna... - Przeraziłeś się? - zapytała, tracąc resztki zdrowego rozsądku. - Cholernie - mruknął. - Jesteś pewna? - Cholernie. Zostań. - Wyciągnęła ku niemu dłoń i trzymała ją w powietrzu przez długą chwilę, bojąc się, że Reid jej nie przyjmie. Wreszcie splótł palce z jej palcami. Poprowadziła go do domu. Reid zamknął drzwi, zasunął zasuwkę i chwycił Jennę w ramiona. Nie bawił się w żadne podchody, delikatne muśnięcia ani pełne wahania pieszczoty. Wziął w posiadanie jej wargi, jakby od lat należały wyłącznie do niego. Jego pocałunki były gorące, pełne pasji i natarczywe. Wplótł palce we włosy Jenny, przytrzymując jej głowę. Jenna czuła żar jego ciała przenikający przez ubranie, rozpalający jej skórę jak podmuch gorącego wiatru. Usta Reida błądziły po jej twarzy i brodzie. Delikatnie ugryzł ją w szyję. Jęknęła. Wsunął dłonie pod jej sweter. Palce miał gorące. Jenna prędko zdjęła sweter i koszulkę, nie mogąc się już doczekać namiętnego dotyku. Na widok krwistoczerwonego stanika Reid się uśmiechnął. - A więc to wciąż przede mną ukrywałaś. Seksowna bielizna. Podoba mi się to. - Spojrzał jej w oczy. Podobasz mi się cała. ~ 254 ~ - Ty także mi się podobasz - szepnęła. Przesunął ustami po obojczyku Jenny i pochylił głowę jeszcze niżej. Jednym ruchem rozpiął stanik i rzucił go na podłogę, zanurzając twarz pomiędzy piersi. Odetchnął głęboko jej zapachem i delikatnie objął sutek wargami. Fala pożądania przeszyła jej całe ciało. Chwyciła go za włosy, przyciągając bliżej. Reid zajął się drugą piersią, kusząc, zwodząc i obiecując więcej. Pod Jenną ugięły się kolana. Wsunęła dłonie pod koszulkę Reida, dotykając z zachwytem silnych mięśni ramion i pleców. Reid oderwał się na chwilę od piersi Jenny i zdjął koszulkę. Jenna zatonęła w jego ramionach, rozkoszując się muśnięciami delikatnego zarostu na torsie Reida, który drażnił jej piersi. Pocałował ją, sięgając do guzika jej spodni. Podążyła za jego przykładem, chcąc czuć przy sobie jego nagie ciało. Skórę przy skórze, usta przy ustach, bez żadnych barier. Wyplątując się z dżinsów, podeszli do sofy. Jenna opadła na miękkie poduszki, Reid natychmiast okrył ją własnym ciałem, chwytając pierś dłonią i całując szyję. Nogą niecierpliwie rozsunął jej uda. Jenna chaotycznie głaskała jego ramiona i plecy, jęcząc cichutko. - Musimy zwolnić - mruknął Reid. - Nie. Nie tym razem - westchnęła Jenna. W jego oczach rozbłysła żądza. Wyszarpnął prezerwatywę z dżinsów i rozerwał opakowanie, nawet na nie nie patrząc. Jenna pomogła mu nasunąć prezerwatywę i pociągnęła go na siebie z westchnieniem ulgi. Rozdział 19 Reid zapatrzył się na cienie tańczące w drżącym świetle księżyca. Jego serce wciąż nie wróciło do normalnego rytmu, ale to mogło mieć coś wspólnego ze słodkim, nagim ciałem Jenny, które tulił w ramionach. Ściągnął z oparcia sofy narzutę i przykrył siebie i Jennę. Jej policzek spoczywał na jego piersi. Pewnie słyszy głośne łomotanie jego serca. Objęła go ramieniem i przycisnęła jedną nogą, jakby chciała się upewnić, że w najbliższej przyszłości jej nie ucieknie. Wyobrażał sobie bliskość z Jenną od pierwszego spotkania, jednak rzeczywistość przerosła jego najśmielsze wyobrażenia. Pod bezbarwną maską kryła się namiętna kochanka, czuła i pełna pasji. Nie powinien był pozwolić jej tak się do siebie zbliżyć. Przez nią zaczął pragnąć tego, czego nie mógł mieć. Przez nią zapragnął uwierzyć w przyszłość, a przed nimi nie ma żadnej przyszłości. Prawda? Jenna wyprężyła się lekko, więc Reid objął ją mocniej. Nie był gotowy wypuścić jej z ramion. Jeszcze nie. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy z uśmiechem. - Słyszę twoje myśli. Odpowiedź brzmi: nie, to nie był błąd. - Wcale o tym nie myślałem. ~ 256 ~ - Ależ oczywiście - mruknęła, całując jego tors. - Niech ci będzie, może przez chwilkę. - Niczego od ciebie nie oczekuję, Reid. - To dobrze. Bo ja nie mam niczego, co mógłbym ci zaoferować. - Nie doceniasz własnych możliwości - odparła z troską w głosie. Allison powtarzała mu to w kółko i od początku. Ale nie miała racji, podobnie jak Jenna. Parę razy uwierzył, że może zrobić coś dobrze. Za każdym razem, gdy trafiał do nowej rodziny zastępczej, wierzył, że wreszcie znajdzie dom. Ale nigdy nie zdołał się zadomowić. Po prostu nie był stworzony, by do kogoś należeć. - To tylko seks... - Chciał ustanowić jasne granice. Wyznaczyć możliwe horyzonty. Nie robić jej nadziei. Był przekonany, że Jenna się zirytuje. Może nawet każe mu się wynosić? Jego słowa wyraźnie ją rozbawiły. - Kula w płot. Przydarzał mi się już tylko seks. To nie było to. Reid wzruszył ramionami. - Jestem niezły. To jeszcze o niczym nie świadczy. Zrobiła śmieszną minę, próbując powstrzymać śmiech. - Więc jednak doceniasz własne możliwości na pewnych polach. Szwankują tylko oceny dotyczące strony emocjonalnej. - Nie wierzę, że poszłaś z kimś do łóżka tak po prostu. Nie jesteś taka. - To był muzyk. Skrzypek. Powiem tylko, że z drewnianym instrumentem szło mu znacznie lepiej. Reid błysnął zębami w uśmiechu i pogłaskał ją po głowie. Nie chciał wcale pozostawać pod jej urokiem, ale nie wiedział, jak ma przezwyciężyć czar. Jenna podobała mu się cała. ~ 257 ~ - A inni? - Było ich kilku, ale znów nie tak wielu. Nie miałam czasu na związki. A ty? Miałeś kiedyś jakąś poważną dziewczynę? - Wiesz co? To mój najmniej lubiany moment po świetnym seksie - oświadczył, naburmuszony. Jenna roześmiała się perliście. - Zło dobrem zwyciężaj. - Wyczerpałaś już limit pytań. - Nie ma sprawy, i tak znam odpowiedź. Ty się nie angażujesz. A ja nie chodzę do łóżka z przypadkowymi facetami. I przestań tak na mnie patrzeć - ostrzegła. Bardzo tego chciałam i nie żałuję niczego. Reid spochmurniał. Nieważne, co mówiła, był przekonany, że będzie oczekiwała więcej, niż mógłby jej dać. Ale nie chciał już o tym rozmawiać, więc zamknął jej usta pocałunkiem. Ciszę rozdarł przejmujący krzyk. Jenna poderwała się z łóżka i pobiegła ku schodom, chwytając po drodze koc. Lexie znów krzyknęła z trwogą. - Zaczekaj! - powiedział Reid, lecz Jenna nie zwracała na niego uwagi. Chwycił dżinsy, wskakując w nogawki w biegu i żałując, że Jenna nie zaczeka dwóch cholernych sekund. Ktoś mógł się włamać do pokoju Lexie! Gdy dotarł do sypialni, dziewczynka miotała się po łóżku, walcząc z kołdrą. Krzyczała i szlochała na przemian. Jej twarz oblepiały spocone włosy. Jenna chwyciła ją w ramiona i z całej siły przycisnęła do siebie. - Już dobrze, skarbie! Jesteś bezpieczna. Jestem przy tobie - powtarzała półgłosem jak mantrę. - Nikt cię nie skrzywdzi, jestem tu. Na co dzień Lexie była tak pogodna, otwarta i bezpośrednia, że Reid niemal zapomniał, przez co prze- ~ 258 ~ szła. Teraz widział wyraźnie, jak zmaga się z traumatycznymi wspomnieniami. Twarz dziewczynki wykrzywiało przerażenie. W ciągu dnia mogła zająć myśli przyjaciółmi, nauką i zabawą, lecz ciemną nocą wracały koszmary. Ojciec zrujnował jej życie, roztrzaskał delikatną konstrukcję umysłu. Musi za to zapłacić. Jenna mocno tuliła Lexie w ramionach, szepcząc bez ustanku kojące słowa i kołysząc się powoli. Na jej twarzy malowała się tak wielka miłość i troska, że Reid poczuł ucisk w gardle. Jenna była kimś więcej, niż tylko piękną kobietą. Walczącą mamą, lojalną siostrą, wspaniałą przyjaciółką. Ona także nie doceniała swoich możliwości. Zasługiwała na kogoś znacznie lepszego niż on. Zachwiał się. Wyszedł powoli z sypialni, wrócił do salonu i dokończył się ubierać. Pozbierał ubrania Jenny i zaniósł je do jej sypialni. Chwilę później Jenna stanęła w drzwiach, wciąż owinięta kocem. - Wychodzisz - odgadła. W jej ciemnych oczach dostrzegł rozczarowanie. - Jestem pewny, że nie chcesz, żeby Lexie znalazła mnie tu o poranku - skłamał. Zacisnął dłonie w pięści, by się powstrzymać od przygarnięcia jej do siebie. - Lexie będzie spała do ósmej, a nawet dłużej powiedziała miękko Jenna. - Nie musisz jeszcze wychodzić. - Czy to się często zdarza? - zapytał, żeby zmienić temat. - Te koszmary? Jenna pokiwała głową, owijając się ciaśniej kocem. - Teraz jest już lepiej. Nie zdarza się to częściej niż raz w nocy. Na początku spala tylko ze mną i budziła się kilka razy. W końcu wysłałam ją do jej pokoju, bo wydawało mi się, że jeśli będziemy prowadziły w mia- ~ 259 ~ rę normalny tryb życia, to jej stan ulegnie poprawie. Może to był błąd. - Masz świetną intuicję, Jenno. Nie tłum jej. Lexie cię kocha. I ufa ci bezgranicznie. - Ja także ją kocham. Kocham ją tak bardzo, jakby była moją córką. - Spojrzała mu w oczy. - Naprawdę chcesz już iść? Czy chciał? Nie, ani trochę. Ale musiał. Absolutnie. - Sądzę, że powinienem. Chyba że boisz się zostać tu sama. Przez chwilę miał nadzieję, że Jenna potwierdzi, dając mu sensowny, obiektywy powód zostania u niej na całą noc. Lecz ona tylko posmutniała. - Mieszkam tu sama od dwóch miesięcy. Nie prosiłam cię, żebyś został, by mnie pilnować. Chciałam po prostu ciebie. Reid znów poczuł ucisk w gardle. - Ja także chciałem ciebie. Ale nie jestem przyzwyczajony do zostawania na noc. To wszystko komplikuje. - A ty lubisz jasne zasady. Idź już. Zamknę za tobą drzwi. Teraz, kiedy kazała mu iść, przewrotnie wolałby zostać. - Przecież ci powiedziałem, że nie mogę ci dać tego, czego potrzebujesz. - Przeciwnie. Boisz się przyjąć ode mnie to, czego ty potrzebujesz. W ogóle nie chodzi o mnie. Chodzi o ciebie. Czytała w nim jak w otwartej książce. Reid zadrżał ze strachu. - Oddałeś już raz serce i ktoś je roztrzaskał, rozumiem to - stwierdziła spokojnie Jenna. - Musisz mnie opuścić, żeby nie narażać się na opuszczenie. - Założyła włosy za uszy. - I choć bardzo bym chciała powie- ~ 260 ~ dzieć, że ja cię nigdy nie opuszczę, jestem teraz w sytuacji, która nie pozwala mi składać takich obietnic. Nie wiem, jak potoczy się moje życie. Muszę wciąż stawiać Lexie na pierwszym miejscu. Więc masz absolutną rację. Nie komplikujmy tego. Dobranoc, Reid. - Pocałowała go delikatnie w usta. Reidowi zakręciło się w głowie. Tak wiele chciałby jej powiedzieć, a nie był w stanie wykrztusić jednego słowa. Jenna zaprowadziła go za rękę do drzwi i wypchnęła na ganek. Usłyszał trzask zamykanego zamka. Przecież tego właśnie chciał. Jesteś idiotą, Reid - odezwał się w jego głowie zirytowany głos Allison. - Wiem - odpowiedział, ruszając powoli ścieżką. - Wiem. *** Telefon rozdzwonił się wczesnym rankiem. Jenna sięgnęła na oślep po słuchawkę. Po wyjściu Reida nie udało jej się zmrużyć oka, zasnęła dopiero przed świtem. - Halo? - Jenno, tu Kara Lynch. Słyszę, że cię obudziłam, bardzo przepraszam. Mam kłopot. Jenna usiadła na łóżku, przecierając twarz. Zerknęła na budzik. Dochodziła ósma. - Co się stało? - Nasza kościelna organistka się rozchorowała. O dziesiątej mamy uroczystą mszę z nowym pastorem i bardzo nam zależy na oprawie muzycznej. Jenna poczuła ucisk w żołądku. Nie chciała grać publicznie. Dawanie lekcji to jedno, a granie w kościele to całkiem co innego. - Nie znam waszych pieśni - próbowała się wykręcić. ~ 261 ~ - Proszę cię. Wszyscy twierdzą, że jesteś doskonałą pianistką. Jestem pewna, że nasze pieśni będą dla ciebie banalnie łatwe. Albo możesz zagrać coś zupełnie innego. Proszę, Jenno. Tylko ten jeden raz - błagała Kara. Jenna czuła, że traci pole. - Nie mam z kim zostawić Lexie... - próbowała jeszcze. - Koniecznie weź ją ze sobą. Spodoba jej się. Po mszy będzie piknik na cześć nowego pastora. Nazywa się Andrew Schilling, chodził ze mną do szkoły. Nie mogę uwierzyć, że jest teraz pastorem, ale to zupełnie inna opowieść. Przyjdźcie za piętnaście dziewiąta, żebyś zdążyła zerknąć w nuty. Bardzo, bardzo na ciebie liczymy. Jenna chciała jeszcze zaprotestować, ale Kara już się rozłączyła. Jeśli zadzwoni do niej teraz i odmówi, ściągnie na siebie jeszcze większą uwagę, niż gdyby poszła tam i zagrała. Może to zrobić. Zna nawet kilka prostych kościelnych pieśni. Nikt nie nabierze podejrzeń, że jest sławną pianistką. Lexie weszła do sypialni i z uśmiechem wskoczyła do łóżka Jenny. Nawet nie pamiętała o koszmarach. W dłoni trzymała banknot dolarowy, który Jenna wsunęła jej pod poduszkę. Zresztą prawie o tym zapomniała. Dopiero Reid, gdy poszedł sprawdzić, czy Lexie dobrze śpi, przypomniał sobie o zębie. - Zobacz, co znalazłam! - odezwała się z dumą Le-xie. - Przyszła wróżka zębuszka! Jenna uśmiechnęła się szeroko. - Mówiłam ci, że przyjdzie. - Może to pan Tanner jest wróżką zębuszka? Był wieczorem w moim pokoju. Bardzo go lubię - oświadczyła z powagą. - Jest bardzo fajny. I świetnie czyta książki. ~ 262 ~ - Ja też go bardzo lubię - uśmiechnęła się Jenna. - Kto dzwonił? - Pani Lynch. Chce, żebym dziś zagrała na mszy. - Pójdziemy do kościoła? - zapytała z ekscytacją Lexie. - Mówiłaś, że nie możemy chodzić do kościoła. Jenna chciała uniknąć wikłania się w towarzyskie więzy w miasteczku, ale najwyraźniej było to niewykonalne. - Zrobimy dziś wyjątek. W ostatnich dniach robiła już tak wiele wyjątków, że w zasadzie było jej wszystko jedno. Mogła mieć tylko nadzieję, że nie wpakuje się w kłopoty. *** Reid wpatrywał się w fale roztrzaskujące się o skaliste wybrzeże. Dzień był piękny i słoneczny, niebo połyskiwało błękitem. Wolałby niebo przykryte szczelnie burzowymi chmurami, które znacznie bardziej pasowałyby do jego nastroju. Zachował się jak idiota. Jak skończony kretyn. Bał się spędzić noc z kobietą, na której naprawdę mu zależało. I z którą łączyło go znacznie więcej niż wspaniały seks. Nigdy wcześniej nie spotkał kobiety tak świadomej własnych poglądów, racji i oczekiwań. I wyrażającej ich tak jasno i wprost. Powinno mu być łatwiej, skoro kawa została wyłożona na ławę, ale nie był oswojony z taką szczerością. Nie czuł się również dobrze w towarzystwie osoby o hojnym, otwartym sercu. Większość ludzi to egoiści, którzy chcą tylko zagarniać dla siebie ile wlezie. Jednak Jenna porzuciła dla Lexie całe życie, karierę, bale i sławę. Zrobiła to dla cudzego dziecka. Wskoczyła do zatoki, by ratować nieznajomą. Jest dla niego zdecydowanie zbyt idealna. ~ 263 ~ Wrzucił butelkę po piwie do worka na śmieci. Roger i Bill Harlanowie zbierali śmieci w zasięgu jego wzroku. Roger przyprowadził ze sobą dwóch synów. Chłopcy bawili się z psem, wrzucając do morza patyki. W świetle dnia i niezamroczeni alkoholem bracia Harlanowie wyglądali na sympatycznych facetów. Bill nawet go przeprosił. Reid zrewanżował się uściskiem dłoni. Wiedział doskonale, że wyładował na nich swój gniew i rozpacz. Choć to Bill uderzył pierwszy, Reid z radością włączył się do walki. Podniósł wzrok, słysząc przeciągłe gwizdnięcie. Joe Silveira zbliżał się ku nim plażą w towarzystwie dużego psa. Miał na sobie dżinsy i T-shirt. Rzucił psu piłeczkę tenisową i kiwnął głową na powitanie. Golden retriever pognał za piłeczką, ale z boku wypadł na niego pies Harlanów i obydwa zwierzaki rzuciły się w pogoń za falami. - Wygląda na to, że nieźle dajecie sobie radę. stwierdził Joe. - Nie było tak źle. - Mieszkańcy bardzo dbają o plażę. Są przywiązani do tego miejsca. - Zauważyłem. Piękny pies - powiedział z uznaniem Reid. - Rufus to doskonały towarzysz. To pies mojego wuja. Odziedziczyłem go razem z domem. Reid zawsze chciał mieć psa, ale nigdy nie mieszkał w miejscu, gdzie jakikolwiek pies mógłby być szczęśliwy. Jego mieszkanie w Waszyngtonie znajdowało się na dwunastym piętrze. Nie wyobrażał sobie wożenia psa kilka razy dziennie rozklekotaną windą. Poza tym tryb życia, jakie wiódł latami, nie uwzględniał posiadania zwierząt. Ani dzieci, pomyślał z cichym westchnieniem. ~ 264 ~ - Pogodził się pan z Harlanami? - Są w porządku. - Taaak - mruknął Joe, odbierając psu piłeczkę. Zamachnął się mocno i Rufus rzucił się w pogoń. - Jak długo zamierza pan zostać? - Jeszcze nie wiem. - Ostatnio niewiele dzieje się na klifach. Od trzech dni nie pojawiają się żadne nowe znaki. Pewnie za dużo osób się tu kręci. - Naprawdę sądzi pan, że ktoś wdrapuje się na te skały, żeby malować na nich znaki? - zapytał Reid. - Nie wiem, skąd się biorą znaki, wiem tylko, że nie wierzę w anioły. Musi być jakieś inne... ludzkie wyjaśnienie. - Chciałbym je poznać. - Ja także. - Joe przychylił głowę i spojrzał na Reida uważnie. - Zdaje się, że pan i Jenna Davies zaczynacie się do siebie zbliżać. - Reid zastygł. Ta uwaga na pewno nie była rzucona mimochodem. Policjant ma coś na myśli. Niewiele o niej wiadomo - ciągnął Joe. - Za to wiele się o niej plotkuje. Próbowałem się czegoś dowiedzieć, ale nic nie znalazłem. To trochę dziwne, prawda? - Wątpię, by popełniła jakiekolwiek wykroczenie, komendancie. Po co ją pan sprawdza? Joe zapatrzył się w fale. - Nie bawię się w Boga, ani pana tego miasteczka. Widzę jednak, że Jenna Davies coś ukrywa. Że jest przerażona. I to mnie martwi. - Zerknął przelotnie na Reida. - Sądzę, że doskonale wiesz, o czym mówię, Reid. Reid powinien był się domyślić, że Silveira sam zauważy, że Jenna zachowuje się dziwnie. Obydwaj mieli doświadczenie w kontaktach z osobami, które mają coś do ukrycia. ~ 265 ~ - Jeśli ściągają na nas jakieś kłopoty, wolałbym być na nie przygotowany - dodał Joe, patrząc Reidowi w oczy. - O ile wiem, nie ściągają - odparł ostrożnie Reid. - Ale to nie moje życie i nie moja historia. - Czyżby? Pomyślałem, że coś was łączy. Że piszesz na jej temat. Albo po prostu cię pociąga. To bardzo piękna dziewczyna. - Zgadza się - przytaknął Reid. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powiedzieć wszystkiego Silveirze. Wiedział, że Jenna potrzebuje pomocy. Jednak obiecał jej dyskrecję. I musiał dotrzymać słowa. - Ostatnio mieliśmy kilka doniesień o włamaniach. Jestem pewny, że to zwykłe chuligaństwo, jednak zamierzamy częściej patrolować dzielnice willowe zaznaczył Joe. - Gdybyś miał kiedyś jakieś wskazówki, daj mi znać. Pies złożył u stóp pana piłeczkę i szczeknął. Joe podniósł ją i rzucił daleko na plażę. Rufus w pogoni za piłką spłoszył stado mew. Odleciały, skrzecząc z niezadowoleniem. - Domyślam się, z jakich przyczyn kobieta mogłaby się wzdragać przed przyjściem po pomoc na policję - ciągnął niezrażony Joe. - Po pierwsze, gdy zrobiła coś złego. Po drugie, gdy kogoś chroni. I po trzecie, gdy nie może ufać policjantom. W trzecim przypadku nie miałaby racji. Nie jestem takim policjantem. - Miło mi to słyszeć. - Możesz to również zapamiętać. Reid kiwnął głową i ruszył ku linii brzegowej. Zdawało mu się, że widzi zaplątaną w wodorosty butelkę. Kiedy się zbliżył, dostrzegł, że to jakiś metalowy przedmiot. Ukląkł na piasku. Odplątał wodorosty i wyciągnął na wpół zagrzebany w piasku bardzo stary zaśniedziały dzwonek. Przesunął palcami po śli- ~ 266 ~ skiej powierzchni i trafił na napis: „Gabriella 1850". Kiedy zdał sobie sprawę z tego, co znalazł, serce zaczęło mu bić jak szalone. Dzwon ze statku! Znalazł dzwon ze statku, który zatonął ponad sto pięćdziesiąt lat temu! Zadrżał z euforii. Henry mówił, że od pierwszego dnia po katastrofie morze nie wyrzuciło ani jednego przedmiotu z wraku. Reid położył dłoń na napisie i poczuł ciarki. Zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy. Czuł zapach grozy unoszącej się nad okrętem. Wszyscy pasażerowie stłoczeni w mesie i marynarze na pokładzie trzęśli się ze strachu. Nikt się nie odzywał. Muzyka także zamilkła. Zapadła już noc, lecz ludzie bali się zasnąć, przerażeni wizją, że nigdy więcej się nie obudzą. Sztorm miotał statkiem jak zabawką. Krążył po pokładzie i po kajutach w poszukiwaniu kobiety, którą spotkał tego ranka. Rozmawiał z nią podobnie jak z innymi pasażerami. Kiedy dopłyną do Nowego Jorku, opisze ich historie. A opowieść tej kobiety była fascynująca. Musiał z nią porozmawiać jeszcze raz. Nie mógł przestać o niej myśleć. Usłyszał przenikliwy okrzyk i przyspieszył. Czuł, że to właśnie ona krzyczy. Jednak zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, gdy cały statek zatrząsł się jak uderzony gromem. Musieli wpaść na skały. Woda przelewała się przez pokład i wiewała strumieniami przez drzwi. Nie był w stanie utrzymać się na nogach i machając rozpaczliwie rękami, ześlizgiwał się z pokładu wprost do morza. Zdołał wreszcie chwycić jakąś rurę i przylgnął do niej całym ciałem. Wszyscy w panice biegli do szalup. Kobiety, dzieci, mężczyźni, a także członkowie załogi. ~ 267 ~ Próbował się dostać na pokład, lecz statek powoli przechylał się na burtę. I wtedy ją zobaczył. W oczach miała trwogę, na sukni krew... - Co tam znalazłeś? Reid zadygotał i otworzył oczy. Z zaskoczeniem spojrzał na komendanta i dopiero po chwili doszedł do siebie na tyle, by przypomnieć sobie, gdzie jest. Sil-veira rzucił mu zdziwione spojrzenie i ukląkł nad znaleziskiem. Reid powoli zabrał dłoń z dzwonu. Palce wciąż go swędziały, a serce łomotało w piersiach. Nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą czuł, co widział oczyma wyobraźni. Był na tym statku! Ludzie za chwilę zaczęliby umierać. Czy on sam także by zginął? To szaleństwo. Nie znał nikogo z tego statku. Niewiele wiedział o katastrofie i o wraku. Dlaczego więc czul się, jakby na chwilę zamieszkał w czyichś wspomnieniach? W czyimś ciele? - Cholera! Czy to jest to, co mi się wydaje? - To dzwon z wraku „Gabrielli" - powiedział z trudem Reid, wciąż nie mogąc zapanować nad drżeniem głosu. - Nie do wiary! Wiesz, co to oznacza? - Że na miasto rzuci się kolejna fala najeźdźców? Joe spojrzał na niego z przyganą. - Co się z tobą dzieje? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. - Miałem bardzo dziwne wrażenie, kiedy dotknąłem dzwonu... Opowieść przerwało mu nadejście braci Harlanów z dziećmi. Wszyscy pochylili się, żeby obejrzeć znalezisko. - Mój Boże - wyszeptał Roger. - To dzwon z „Gabrielli"! Anioły musiały go wynieść z wraku i wyrzucić ~ 268 - na brzeg. Pewnie dlatego robiły ostatnio tyle zamieszania. Chcą, żebyśmy wreszcie odnaleźli wrak. - Sądzę, że raczej przyniósł go przypływ - stwierdził sceptycznym tonem Joe. Reid przycisnął dłoń do rozdygotanego serca i spojrzał w fale. Ostatnie strzępki mgły na chwilę zasłoniły słońce. A może to anioł? Reid zamrugał gwałtownie, żeby otrzeźwieć. Nie widział anioła. Nie. Musi się wziąć w garść! - Zabieram to na komisariat - oświadczył Joe. - Chyba żartujesz! - oburzył się Reid. - Ja go znalazłem. Joe spochmurniał. - Chyba nie zamierzasz go sobie zatrzymać? - Nie, skąd. Ale chciałbym mu zrobić kilka zdjęć i włączyć je do artykułu - odparł Reid, usiłując zapanować nad gonitwą myśli. - Możesz przecież przyjść na komisariat i zrobić zdjęcia na miejscu. Dopóki nie ocenię, co to właściwie jest i gdzie powinno się znaleźć, zamierzam się tym zaopiekować - dodał z naciskiem, spoglądając na plecy braci Harlanów idących prędkim krokiem w stronę miasteczka. - Ci dwaj rozpuszczą plotki o cudownie odnalezionym dzwonie, zanim dotrę na komisariat. A to tylko stary dzwon z wraku zatopionego statku. Nie widzę powodów do robienia zamieszek. - Niczego nie czujesz, kiedy go dotykasz? - zapytał odruchowo Reid. - Nie - odparł Joe, wstając z kolan. - Chyba nie sądzisz, że na brzeg wyrzuciły go anioły? Reid ze zdumieniem stwierdził, że nie jest w stanie odrzucić tej koncepcji. Obrazy statku tonącego wśród ryku sztormu wciąż wirowały mu w głowie. Skąd te wizje? Co mu się stało? ~ 269 ~ Dopiero po chwili zrozumiał, że komendant czeka na odpowiedź. - Jasne, że nie. Nie wierzę w anioły. - Tak też sądziłem. Ciekaw jestem tylko, dlaczego wydaje mi się, że nie jesteś tak pewny swoich poglądów jak wcześniej. Rozdział 20 Kara dostrzegła w oczach Andrew niepewność i domyśliła się, że nowego pastora zżera trema. Przez chwilę bawił się mikrofonem, poruszał się dziwnie sztywno i niezgrabnie. Pewnie był przekonany, że w miasteczku ciągle uchodzi za wesołego i sympatycznego dzieciaka. Kara rozumiała go w pełni. Niełatwo było zachwiać przekonaniami mieszkańców Zatoki Aniołów. Większość znajomych jej rodziców wciąż postrzegała ją jako dziewczynkę, nie zaś kobietę, która ma własny dom i własne zdanie. Na szczęście w jej pracy nie było aż tak ważne, jak postrzegają ją ludzie. Służyła wyłącznie swoim czasem i radą. Dla Andrew sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Oczekiwano, że zostanie nowym duchowym przywódcą miasteczka. To trudne zadanie. Podniósł wzrok i napotkał jej spojrzenie. Uśmiechnęła się zachęcająco. Odwzajemnił uśmiech i ruszył ku niej po schodach. Prezentował się elegancko w oficjalnej szacie. Włosy miał elegancko ułożone, policzki wygolone do połysku. Kobiety z miasteczka będą za nim szalały. - Bardzo źle wyglądam? - zapytał przekornie. - Troszkę zdenerwowany, fakt - przyznała z uśmiechem. ~ 271 ~ - Wyrosłem w tym kościele. Jakoś wydaje mi się niewłaściwe, że mam udzielać komunii w miejscu, w którym przez tyle lat słuchałem kazań wielebnego Adamsa. Był świetnym kaznodzieją. Słuchałem go, nawet gdy zdawało mi się, że wcale tego nie chcę. Kara podejrzewała, że Andrew posiądzie taką samą umiejętność. Czuło się w nim naturalną charyzmę. Jego uśmiech magnetyzował. - Dasz sobie świetnie radę, Andrew. Muszę przyznać, że miło jest popatrzeć na nową twarz na ambonie. Nie, żebym nie doceniała wielebnego Adamsa, ale ty masz szansę dotrzeć także do młodszych pokoleń. Twoi rodzice muszą pękać z dumy. - To prawda. Mam nawet wrażenie, że moja posada wbiła mamę w taką pychę, iż zdaje jej się, że jest teraz pierwszą damą w miasteczku, ważniejszą nawet od żony burmistrza. - Może ją spotkać niemiła niespodzianka, kiedy wszystkie panny ustawią się na starcie do wyścigu o twoją rękę - zażartowała Kara. - Wątpię, by było ich wiele. - Daj spokój, Andrew. Byłeś gwiazdą już w szkole. Większość dziewczyn, z którymi się wychowywałeś, wciąż tu mieszka i żyje samotnie. Niedługo nie wy-grzebiesz się spod ciast, pieczeni i haftowanych narzut, a wszystkie popołudniowe spotkania wspólnot będą oblegane przez kobiety. Po chwili Kara zorientowała się, że Andrew jej nie słucha. Utkwił wzrok w odległym krańcu kościoła. Kara podążyła za jego spojrzeniem do smukłej sylwetki Charlotte rozmawiającej z matką. - A może ktoś już prowadzi w tym wyścigu? - Co? - zapytał Andrew, nie słuchając odpowiedzi. - Nic, nic. Widzę Jennę, naszą zastępczą organistkę. Pójdę z nią porozmawiać. ~ 272 ~ Jenna zdawała się jeszcze bardziej stremowana niż Andrew. Twarz miała bladą, w oczach czystą grozę. Kara już wcześniej zauważyła, że Jenna często zachowuje się aż nazbyt ostrożnie i zachowawczo. Zastanawiała się nawet, co sprawiło, że młoda i piękna kobieta jest tak nieufna wobec świata, jednak nie były na tyle bliskimi przyjaciółkami, by mogła ją o to zapytać. Być może kiedyś nadejdzie ten dzień. - Jeszcze raz ci dziękuję, kochana - powiedziała ciepło Kara. - Bez muzyki byłoby nam bardzo pusto. Pani Adams obiecała, że pomoże ci przejść przez tę mękę. To wdowa po wielebnym Adamsie - wyjaśniła Kara. - Wie wszystko o kościele, ceremoniach i zgromadzeniach. A teraz odetchnij i trochę się odpręż. - Nie będę w stanie się odprężyć, dopóki ta ceremonia się nie skończy. - Dasz sobie radę, na pewno - szepnęła Kara, zastanawiając się przelotnie, ile jeszcze osób będzie musiała podnieść dziś na duchu. - Zerknę na nuty - sapnęła Jenna, ruszając ku organom. - A ja znajdę panią Adams - odparła Kara. Poszła główną nawą, witając się ze znajomymi i sąsiadami. Cześć, Charlotte. Witam, pani Adams. Stremowana organistka oczekuje na panią przy instrumencie. - Wspaniale. Do zobaczenia, Charlotte - wycedziła Monica, odwracając się z godnością. - Znowu się kłócicie? - zapytała bez ogródek Kara. Monica wydawała się wytrącona z równowagi. - Jak zawsze - odparła znużona Charlotte. - Pewnie odkąd odszedł twój tata, jest jeszcze trudniej. - Trudno było, zanim odszedł. Teraz jest po prostu nie do wytrzymania. - Przykro mi. Może pomódl się o spokój i siłę dla matki? ~ 273 ~ Charlotte się uśmiechnęła. - Bóg zna tę modlitwę na pamięć. Jak dotąd nie odpowiedział. - Myślałam, że przyprowadzicie ze sobą Annie. Charlotte potrząsnęła głową. - Miałam taki plan, ale Annie jeszcze nie jest gotowa stać się centrum zainteresowania. - Rozumiem ją. Ale chętnie ją poznam pewnego dnia. - Charlotte wprawdzie słuchała, lecz jej wzrok co chwilę uciekał w stronę Andrew. Ach, więc to tak... - No dobrze, co się tu dzieje? - zapytała Kara. - Słucham? - Najpierw Andrew, teraz ty. Wciąż szukacie się wzrokiem. Charlotte spłonęła rumieńcem. - Nie bądź głupia. Po prostu dziwnie wygląda w tych szatach. Jak uduchowiony święty. - Coś was łączyło w szkole, nie zaprzeczaj. Założę się, że nie było to wyłącznie... uduchowione - powiedziała ze śmiechem. - Karo, jesteśmy w kościele. Zachowuj się! - Sama się zachowuj. Andrew był niezłym ciachem już wtedy, a teraz to nawet nie wspomnę. Nikt cię nie obwinia. - To było całe wieki temu. Jak prehistoria. Nie zamierzam tego powtarzać. - Dlaczego nie? Jest przystojny, dobrze ustawiony, pociągający i na najlepszej drodze do raju. A ty jesteś piękna i też samotna. Dodając jedno do drugiego... - Przestań, Karo - przerwała jej Charlotte. - Nie wejdę drugi raz do tej rzeki. - Twoja matka byłaby przeszczęśliwa. Wyobrażasz sobie? Mogłabyś być żoną pastora. - Roześmiała się, widząc pobladłą twarz Charlotte. - A więc o to chodzi? ~ 274 ~ - Cóż... Los żony pastora z pewnością nie byłby spełnieniem moich marzeń. - Mogłabyś trafić znacznie gorzej. - Podoba mi się moje życie - oświadczyła Charlotte. Dlaczego wszystkie mężatki próbują wyswatać niezamężne przyjaciółki? - Chcemy, żebyście były równie szczęśliwe jak my. - Kto jest szczęśliwy? - wtrącił się Colin, wyłaniając się nagle z tłumu. Objął żonę i ucałował jej policzek. - Cześć, Karo. - Colin, powiedz żonie, żeby się nie bawiła w swatkę. - Kogo swatamy, skarbie? - Nie waż się odezwać - ostrzegła przyjaciółkę Charlotte. - Na starość zostaniesz najgorszą plotkarą w mieście - westchnęła. - Usiądźmy już. Wybrali miejsce w trzecim rzędzie. Jenna zaczęła grać. Muzyka płynęła tak lekko i miękko, że Kara wstrzymała oddech. Słyszała tę pieśń każdej niedzieli, jednak tym razem brzmiała zupełnie inaczej. - Jest świetna - szepnął jej do ucha Colin. - Nawet jeszcze lepsza - zgodziła się Kara, zastanawiając się, dlaczego tak świetna pianistka była tak zestresowana. Pieśń dobiegła końca i Andrew zajął miejsce przy ambonie. Przebiegł wzrokiem po wszystkich znajomych twarzach i uśmiechnął się promiennie. - Drodzy przyjaciele - zaczął. - Jak dobrze jest wrócić do domu. *** Zanim Jenna zdołała wyjść z kościoła, zaczepiło ją chyba piętnaście osób, by powiedzieć, jak bardzo podobała im się jej gra. Granie dla publiczności w jakiś ~ 275 ~ mistyczny sposób połączyło ją z dawnym życiem, z dawną sobą. Sądząc po ilości komplementów, doszła do wniosku, że chyba nieco przeholowała. Miała grać jak przeciętna organistka, ale gdy poczuła klawisze pod palcami, nie była w stanie się kontrolować. Bynajmniej nie tęskniła za presją ani przepracowaniem, jednak z pewnością tęskniła za muzyką. Wyszła z kościoła i stanęła pod drzewem. Lexie kręciła się z Kimmy na karuzeli. Pełne godności damy w odświętnych strojach ustawiały smakołyki na stołach piknikowych, zapełniając je kanapkami, sałatkami, makaronami i ciastami. Na osobnym stole szklanki piętrzyły się przy wazach z lemoniadą i pon-czem. Mieszkańcy Zatoki Aniołów potrafili cieszyć się i celebrować ważne chwile. Gdyby ktoś jej powiedział, że zamieni Londyn, Paryż, Wiedeń i Rzym na maleńkie miasteczko nad morzem i będzie się czuła w nim szczęśliwa, nigdy by nie uwierzyła. A jednak, nie licząc ciągłego niepokoju związanego z Bradem, zaczynała się przywiązywać do Zatoki Aniołów. Poznawała mieszkańców, nawiązywała znajomości. Nigdy nie miała wielu koleżanek, bo zwyczajnie nie miała na to czasu. Nagle wizja posiadania bliskich kobiet wydała jej się pociągająca. Widziała też wyraźnie, że Lexie doskonale się odnalazła wśród rówieśników, którzy bardzo ją polubili i z radością przyjęli w swoim gronie. Obie mogłyby być tu bardzo szczęśliwe. - Jenna. Uniosła głowę. Tak pogrążyła się w myślach, że nie zauważyła, kiedy podszedł Reid. Na widok jego przystojnej, choć posiniaczonej twarzy na chwilę wstrzymała oddech. Zerknęła na seksowne wargi, które zeszłej nocy doprowadzały ją do szaleństwa. W oczach Reida ujrzała zmysłowe cienie i wiedziała, że on tak- - 276 ~ ze wspomina... Może nie zgadzali się na każdym polu, jednak nie mogła zaprzeczyć, że w łóżku niczego im nie brakowało. - Cześć - powiedziała lekko. - Nie przypuszczałam, że jesteś taki pobożny. Reid wcisnął dłonie w kieszenie dżinsów. Miał na sobie granatowy sweter z podciągniętymi rękawami. - Nie jestem. Przechodziłem obok i usłyszałem szmery zachwytu dla najlepszej organistki, jaka kiedykolwiek grała w Zatoce Aniołów. Ludzie mówią, że brzmiało to, jakby sami aniołowie przybyli grać na uroczystej mszy. Uśmiechnął się. - Wiedziałem, że to ty. - Nie jestem aniołem. - Powiedziałaś to już przy naszym pierwszym spotkaniu. - Reid wyjął z jej włosów listek. - Niestety, wciąż mnie nie przekonujesz. - Po wczorajszym wieczorze nie byłam pewna, czy w ogóle cię jeszcze zobaczę. - Wciąż mamy naszą historię. - Ach, prawda. Tak jest prościej. - Sądziłem, że niczego nie żałujesz. - Nie żałuję. Tylko... - Zawiesiła głos, nie wiedząc, co właściwie chciała powiedzieć. Emocje brały górę nad rozsądkiem, a tego wolała uniknąć. - A może zmienilibyśmy temat? Nie masz nic przeciwko temu? - Skądże. Uśmiechnęła się promiennie, widząc bezbrzeżną ulgę na jego twarzy. - Prawdziwy z ciebie facet. Odwdzięczył się powalającym uśmiechem. - Skoro już zmieniliśmy temat, chciałbym ci powiedzieć coś bardzo ciekawego. Spędziłem poranek - 277 ~ na plaży, sprzątając ją po pikniku w ramach kary za bójkę w barze, i znalazłem coś naprawdę niezwykłego. - Co? - Dzwon okrętowy z „Gabrielli". - Żartujesz sobie. - Bynajmniej. Co więcej, jest to pierwszy przedmiot z wraku wyrzucony na brzeg od stu pięćdziesięciu lat. - Niesamowite! I to właśnie ty go znalazłeś. Nie do wiary. To jakiś cud. - Roześmiała się z własnego podekscytowania. - Wybacz. Tak mi się wymknęło. - Nie ma nic cudownego ani magicznego w starym dzwonku. - Sama nie wiem. Dla mnie brzmi to trochę magicznie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę czas. Obchodzimy rocznicę katastrofy i założenia miasteczka. Niedawno znów pojawiły się anioły, choć od wielu lat nikt ich nie widział. Uważasz, że to wszystko zbieg okoliczności? Reid wzruszył ramionami. - Być może. Nie wierzę w magię. Ale chyba jestem samotny w swoich przekonaniach. Bracia Harlanowie są przekonani, że anioły wzburzyły wodę w oceanie i wytaszczyły dzwon na brzeg. Roger uważa, że chcą, byśmy wreszcie odnaleźli wrak „Gabrielli", i dlatego latają jak oszalałe wśród skał. - Hm. Niezła historia. Chyba masz nowy akapit do artykułu. Gdzie jest ten dzwon? - Komendant zabrał go na posterunek. Wybieram się tam później, żeby zrobić kilka zdjęć. Reid był dziwnie podekscytowany. Zaniepokoiło ją to. - Dlaczego mi o tym opowiadasz? Znowu wzruszył ramionami. ~ 278 ~ - Kiedy dotknąłem dzwonka, ogarnęło mnie przedziwne uczucie. Miałem wrażenie, że jestem na statku, który właśnie rozbija się o skały. Widziałem pokład, przepychających się pasażerów, wodę wlewającą się przez burtę... Kompletne szaleństwo! Obrazy były tak żywe... - Naprawdę cię to wciągnęło. Reid przechylił głowę. - Rzeczywiście dziwi mnie, że wrak nie został dotąd odnaleziony. Podobno był wyładowany złotem, więc jego legenda powinna tu ściągnąć rzesze poszukiwaczy skarbów, a jednak wciąż nie wiemy, gdzie się znajduje. Morze go dobrze ukryło. - Albo anioły - wypaliła Jenna. - Choć udajesz cynika, przesiąkasz już mistyczną atmosferą tego miejsca. - Anioły to jedna sprawa, a wrak to zupełnie co innego. - Mieszkańcy Zatoki Aniołów nie zgodziliby się z tą teorią. Spojrzał na nią uważnie. - Zaczynasz się czuć związana z tym miejscem, prawda? - Oczywiście. Jeśli Rose Littleton rzeczywiście była moją babką, a znamię Lexie jest identyczne z tym, które miała Gabriella, to obie wywodzimy się bezpośrednio z tego wraku. - Westchnęła. - Kiedy uwolnię się od Brada, chętnie poświęcę trochę czasu na zbadanie tego wszystkiego. Ale najpierw priorytety. Zdobyłeś jakieś nowe informacje? - Nie, ale odbyłem niepokojącą rozmowę z Joem. Na wzmiankę o komendancie Jenna zastygła. Nie podobało jej się, że Reid mówi o nim po imieniu, jakby byli przyjaciółmi. Ani że z nim rozmawia. - Ma wobec ciebie podejrzenia - ciągnął Reid. ~ 279 ~ - Co chcesz przez to powiedzieć? - przeraziła się Jenna. - Widzi i czuje, że coś ukrywsz i przed czymś uciekasz. Nawet próbował cię sprawdzać. - Mówił ci o tym?! - Strach ścisnął jej żołądek. - Muszę stąd iść. Muszę się spakować i wyjechać. - Rozejrzała się w panice. - Gdzie ona jest? Gdzie Lexie? - Ruszyła w stronę placu zabaw, lecz Reid chwycił ją za rękę. - Uspokój się, Jenno. - Zwariowałeś? Skoro Silveira grzebie w moim życiorysie, dowie się, że nie jestem matką Lexie. Pewnie już wie. - Nie wie - wtrącił stanowczo Reid. - Jesteś pewny? - Tak. Ktoś dobrze zamaskował za tobą ślady. - Ale na jak długo? Nie mogę tu zostać i czekać, aż wreszcie dokopie się do prawdy. Nie mogę liczyć na to, że nigdy nie odgadnie, co przed nim ukrywam. Zadzwoni do Brada, żeby oddać mu córkę! - Szarpnęła ręką, ale Reid trzymał ją mocno. - Komendant Silveira to uczciwy i prawy gość. - Skąd możesz o tym wiedzieć? Poznałeś się na nim w czasie kilkuminutowej rozmowy na plaży? - Jenno, musisz mieć kogoś, komu zaufasz. Oprócz mnie. - Możesz mu ufać, jeśli ci to pasuje. Ja nie muszę. - Ale potrzebujesz pomocy. - Brad jest policjantem. Komendant nie będzie mnie przed nim chronił. Stanie po stronie kolegi. - Brad ukradł komuś tożsamość, Jenno. Mam wystarczające informacje, by to udowodnić. Miał rację. Jednak jeśli Silveira nie da się przekonać? ~ 280 ~ - Komendant może nam nie uwierzyć. Może zaufać Bradowi. Wezwać go. Zadzwonić. - Jestem pewny, że jeśli go wtajemniczymy we wszystkie szczegóły, Joe będzie chciał cię chronić i pomoże nam to rozwikłać. Informacje o skradzionym numerze identyfikacyjnym mogą skłonić policję do wysłuchania racji Jenny, jednak nie musi ich to powstrzymać przed odebraniem Lexie. - Nawet jeśli Silveira opowie się po mojej stronie, wciąż może odebrać mi Lexie. Może nie odda jej Bradowi, ale wtedy grozi jej dom dziecka. Sam wiesz, jak tam jest. Reid zacisnął wargi. - Wiem. I przyznaję, że istnieje takie ryzyko. Ale o niebo lepiej stracić Lexie na rzecz sierocińca niż utracić ją bezpowrotnie. - Nie będę mogła jej chronić, nie będąc przy jej boku odparła drżącym głosem. - Kelly błagała, bym się nią zajęła. Obiecałam jej, Reid. Obiecałam jej to tuż przed śmiercią. Nie mogę złamać danego słowa. Reid przeczesał włosy palcami. Wahał się między złością i przyznaniem jej racji. - Rozumiem cię, Jenno. Jednak Kelly próbowała uciekać przed nim bez pomocy i zginęła. Pewnych spraw nie jesteś w stanie załatwić sama. I choć staram się na wszelkie sposoby ochraniać was obie, obawiam się, że to może nie wystarczyć. - Nie oczekuję, że będziesz mnie chronił. Powinnam stąd jak najprędzej wyjechać. Pewnie nie tylko Silveira zwrócił uwagę na moje dziwne zachowanie. Im dłużej zostanę w Zatoce Aniołów, tym więcej pytań zrodzi się na mój temat. Pytań, na które nie będę mogła odpowiedzieć. ~ 281 ~ - To wszystko prawda, jednak jest jeszcze Lexie stwierdził Reid, patrząc na rozbawioną dziewczynkę. Wreszcie odżyła. Ma przyjaciół i czuje się bezpiecznie. Chyba nie chcesz jej tego odebrać? Poza tym musisz przyznać, że sama także czujesz się tu szczęśliwa. Oczywiście, że czuje się świetnie w Zatoce Aniołów. I że Lexie zasługuje na beztroskie dzieciństwo. Jednak w mrokach czają się groźne cienie i w każdej chwili ich życie może być zagrożone. Czy Reid ma rację? Czy nadszedł czas na zaangażowanie policji? Czy Silveira pomoże jej na zawsze pozbyć się Brada i odzyskać spokój? - Muszę to przemyśleć - powiedziała wreszcie. Reid spojrzał na nią z powątpiewaniem. - Obiecasz mi coś? - Co takiego? - Że nie znikniesz bez słowa. Jenna patrzyła na niego długą chwilę. - To także muszę przemyśleć. *** Joe ze zdumieniem odkrył na podjeździe obcy samochód. Zaparkował po drugiej stronie alejki, wysiadł i ruszył z Rufusem do tylnego wejścia. Zapiasz-czony pies to nie było to, co Rachel chciałaby oglądać. Omijając dom, usłyszał głosy dobiegające z tarasu. Rachel rozmawiała z jakimś mężczyzną. Po chwili roześmiała się i Joe przystanął ze zdumienia, słysząc jej swobodny, głośny śmiech. Przy nim nigdy nie śmiała się tak głośno i radośnie. Joe przywiązał Rufusa na podwórku i wszedł schodami na taras. Na huśtawce siedział mężczyzna koło ~ 282 ~ trzydziestki. Wyglądał jak żywcem przeniesiony z Be-verly Hills. Miał na sobie czarne spodnie, połówkę i mokasyny, a jasne włosy zaczesał do tyłu. Rachel spojrzała na męża i prędko wstała. Czy w jej oczach spostrzegł iskierkę poczucia winy, czy tylko ją sobie wyobraził? - Joe! - wykrzyknęła nieswoim głosem. - Właśnie się zastanawiałam, gdzie przepadłeś. Długo biegasz po tej plaży. - Musiałem wstąpić na komisariat. - Poznaj Marka Devlina - powiedziała. - Marku, to mój mąż, Joe. Devlin wstał i uścisnął mu dłoń. Uśmiechał się nieszczerze. - Nareszcie się poznajemy. Rachel wciąż o tobie opowiada. - Doprawdy? Mnie o tobie nic. - Joe wytarł dłoń w spodnie i oparł się o barierkę. - Ale skąd! - oburzyła się Rachel. - Mark jest producentem filmowym. W zeszłym roku sprzedałam mu dom w Beverly Hills. Szuka lokalizacji do kolejnych filmów, więc poddałam mu pomysł tego opuszczonego domu na klifie. - Prędko się zdecydowałeś - zdziwił się Joe. - Rachel potrafi być przekonująca. Powiedziała, że natychmiast muszę obejrzeć ten dom - wyjaśnił Mark. - Nie przypuszczam, by ten dom się gdzieś wybierał zadrwił zimno Joe. - Rozmawiałam wczoraj z Karą Lynch, która zdradziła, że ma już ofertę wynajmu tego domu - wtrąciła niewinnie Rachel. - Kara będzie tu o drugiej. Przywiezie dokumenty nieruchomości i pokaże nam inne lokalizacje. Czy to nie wspaniale? ~ 283 ~ Joe powinien się cieszyć, że Rachel znalazła coś interesującego w Zatoce Aniołów. Jednak nie podobało mu się to, że sprawa miała związek z Markiem. Facetem, który rzucił wszystko i jechał cztery godziny samochodem, żeby obejrzeć opuszczony dom. - Ach, zaprosiłam Marka na kolację - rzuciła Rachel. Może zechciałbyś upiec dla nas steki? - Zostajesz na noc? - zdziwił się Joe. - Pomyślałem, że jutro mógłbym zwiedzić miasteczko i okolice - powiedział Mark. - Zarezerwowałem pokój w Pod Mewą. Świetny hotelik. Uwielbiam małe miasteczka. - Zatoka Aniołów jest urocza - oświadczyła Rachel. Słysząc dzwonek do drzwi, dodała: - To pewnie Kara. Ruszajmy! - Wskazała Markowi drogę przez salon i uśmiechnęła się do męża. - Wspaniale, prawda? Oboje mamy to, na czym nam zależy. Możemy być tu szczęśliwi! Pomachała mu dłonią i zniknęła w głębi domu. Joe usłyszał, jak przedstawia Karę Markowi i jak zatrzaskują się za nimi drzwi. Nastała cisza. Dom zdawał mu się pusty i wrogi. W uszach wciąż dźwięczał śmiech Rachel. Joe nie mógł zwalczyć przekonania, że Rachel nie zależy na sprzedaży domu, lecz na kontakcie z Markiem Devlinem. Rozdział 21 - Zgodnie z bilingiem, do którego dogrzebał się Stan, trzy tygodnie przed śmiercią Kelly Winters zadzwoniła do Rodneya Harrisa - wyjaśniał Pete. - Kim jest Rodney Harris? - zapytał Reid, przekładając komórkę do drugiej dłoni, żeby zapisać najważniejsze informacje. - Raczej kim był Rodney Harris. Następnego dnia po jej telefonie został napadnięty, obrabowany i zabity. Reid wypuścił powietrze z syknięciem. - Powinieneś był od tego zacząć. - Lubię zatrzymywać najlepsze kąski na sam koniec. Harris był agentem ubezpieczeniowym z małego miasteczka w Południowej Karolinie. Jego siostra zginęła jakieś dziesięć lat temu. Utopiła się w basenie za domem. Harris był przekonany, że zabił ją mąż, ale facet miał alibi, a babka bardzo dużo alkoholu we krwi. Uznano jej śmierć za wypadek po pijaku. - A co to ma wspólnego z Kelly Winters? - Mąż utopionej nazywał się Steve Dunsmore. Zniknął jakiś rok po śmierci żony i mówiąc, że zniknął, to właśnie mam na myśli. Nie zostawił po sobie śladu. Żadnej historii w banku, żadnych dokumentów, dosłownie nic. Udało nam się jednak namierzyć jedno zdjęcie i zgadnij co. ~ 285 ~ - Steve Dunsmore to Brad Winters - szepnął Reid. Więc robił to już wcześniej. Zabił obie swoje żony. - Czuł, jak krew szumi mu w uszach. - Przypuszczam, że Rodney Harris powiedział Kelly, iż jej mąż nie jest tym, za kogo się podaje. - A Brad domyślił się, że Kelly jest na tropie, więc się jej pozbył. Jednak policjanci, którzy prowadzili dochodzenie, musieli wiedzieć o sprawie Harrisa. Fakt, że zginął po spotkaniu z Kelly Winters, powinien ich mocno zaniepokoić. - Chyba że ktoś zatuszował pewne fakty, sfałszował bilingi, zamknął sprawę... - Przesyłam ci e-mailem zdjęcie Steve'a Dunsmore'a. Jeśli chcesz go złapać, powinieneś brać się do roboty. Wystawił dom na sprzedaż, a kiedy dziś rano Stan przejechał tamtędy, zobaczył go pakującego pudla do auta. Facet planuje ucieczkę. Sądząc po jego historii, Brad doskonale sobie poradzi z rozpoczęciem nowego życia z kolejną skradzioną tożsamością. Jednak poprzednim razem nie miał córki. Czy będzie chciał zniknąć razem z Lexie? A może myśli tylko o ratowaniu własnego tyłka? Brad musi wiedzieć, że Lexie i Jenna są dla niego śmiertelnym zagrożeniem. Pozostaje tylko pytanie, jak bardzo będzie chciał się pozbyć tego zagrożenia. - A co z moimi aniołami? - zapytał Pete. - Wyślę ci artykuł wieczorem. Muszę tylko zrobić kilka zdjęć. Historia nabiera rumieńców. - To znaczy? - Dowiesz się, jak przeczytasz - zbył go Reid i rozłączył się bez pożegnania. Prędko chwycił kurtkę i aparat i niemal pobiegł w stronę domu Jenny. ~ 286 ~ *** Jenna przebiegła palcami po klawiaturze, potrzebując rozpaczliwie wygrać szarpiące jej duszą emocje. Odkąd pożegnała się z Reidem pod kościołem, wciąż od nowa roztrząsała kolejne możliwości. Najskuteczniejsza wydawała się ucieczka, ale dokąd ją to doprowadzi? Lexie i Kimmy bawiły się w przebieranki. Ich radosny, nieskrępowany śmiech spływał ku Jennie kaskadami. Jakże by mogła znów roztrzaskać w kawałki dopiero co posklejane życie Lexie, zabrać jej nowych przyjaciół, wywieźć z miejsca, które powoli zaczęła traktować jak dom? Jednak z drugiej strony, jak mogła bezczynnie czekać, aż Brad je odnajdzie albo lokalni policjanci ją aresztują za porwanie, a Lexie odeślą do ojca? Za każdym razem dochodziła do wniosku, że powinna się właśnie pakować. Jednak, choć w ten sposób ustrzeże się przed Silveirą, nie będzie w stanie wiecznie uciekać przed Bradem. Musi wziąć się w garść. Musi być sprytna. Wciąż rosnąca panika zaciemniała jej myśli i utrudniała podjęcie decyzji. Jenna czuła, że musi pozbyć się napięcia, więc uderzyła w klawisze. Melodia porwała ją w okamgnieniu. Palce same wiedziały, co robić. Czuła się, jakby niosły ją skrzydła wiatru, jakby nic już nie zależało od niej. W głębi serca zachowała jedynie nadzieję, że kiedy się uspokoi, wszystko stanie się jasne. Nie od razu usłyszała dzwonek. Dopiero po długiej chwili natarczywy dźwięk przebił się przez ulotne piękno melodii. Otworzyła oczy i poszła otworzyć drzwi. Wyjrzała przez judasza. Na widok Reida serce w niej zamarło. Wciąż sobie powtarzała, że dalsze angażowanie się w to szaleństwo nie wchodzi w grę, jed- ~ 287 ~ nak jej ciało najwyraźniej nie zamierzało słuchać rozsądku. Otworzyła drzwi. Reid wpadł jak do siebie. - Muszę ci coś powiedzieć - rzucił tylko. - Chwileczkę - zatrzymała go Jenna, zamykając drzwi do holu. Nie chciała, by dziewczynki słuchały ich rozmowy. Usiadła na sofie. - Proszę. Mów. - Gdy Reid przekazywał jej nowe informacje, niepokój Jenny powrócił z całą mocą. - Nie rozumiem, w jaki sposób twój informator zdołał dotrzeć do tych faktów, skoro policja nie dała rady - rzekła wreszcie. - Nigdy nie uznali Brada za podejrzanego w tej sprawie. Albo ktoś zatuszował pewne fakty. Przez parę lat Brad był ich kolegą i partnerem. Wciąż dostawał nagrody za wzorową służbę i koleżeńskość. - A przy tym zamordował dwie swoje żony! I Bóg wie, kogo jeszcze. - Jenna spojrzała Reidowi w oczy. - Już czas porozmawiać z Silveirą. Mam tylko nadzieję, że zebrałeś wystarczająco wiele dowodów, by go przekonać. - Oczywiście. Cieszę się, że podjęłaś tę decyzję - pochwalił ją Reid. - Spotykam się z nim za pół godziny na komisariacie, gdzie będę fotografować dzwonek. Chodź ze mną. - Pół godziny? Tak nagle? - Podjęcie decyzji to jedno, a podjęcie działania to zupełnie inna sprawa. - Twoją jedyną szansą na spokojne życie jest schwytanie Brada, zanim odnajdzie ciebie i Lexie. To tylko pierwszy krok. - Boję się. Nie chcę niczego zepsuć. - Wszystko będzie dobrze. Tylko co z Lexie? Bierzemy ją ze sobą? - Zadzwonię do mamy Kimmy i zapytam, czy mogłaby się zająć dziewczynkami przez godzinę. Podrzucimy je po drodze. Reid dotknął jej ramienia. ~ 288 ~ - Słyszałem, jak grasz. Cieszę się, że wracasz do muzyki. - Pomaga mi się uspokoić. - Na mnie, niestety, ma przeciwny wpływ. Widzę twoje palce na klawiszach i wyobrażam je sobie na moim ciele. Jenna wstrzymała oddech. - Myślałam, że łączy nas tylko artykuł. - Ja też tak myślałem. Ale wciąż chciałbym cię całować. - To nam nie ułatwi rozstania. - Jeszcze się nie rozstajemy. - Jeszcze nie - szepnęła. Pochyliła się ku niemu i podała mu usta do pocałunku. Potrzebowała go tak samo jak on jej. I pragnęła. Czas pożegnań nadejdzie później. *** Joe Silveira wpatrywał się w zgromadzone przez Reida dane. Historia Jenny okazała się gorsza, niż przypuszczał. Spodziewał się, że była maltretowaną żoną i uciekła od męża, lecz rzeczywistość okazała się o wiele bardziej skomplikowana. Odłożył kartki i spojrzał Jennie w oczy. Twarz miała bladą, lecz spojrzenie jasne i spokojne. Przypomniał sobie krótkie spotkanie po tym, jak skoczyła z molo, by ratować Annie Dupont. Jenna to kobieta czynu. Działa czasem z narażeniem własnego życia, bo uważa to za słuszne. Przerażona, ale zdecydowana. Czuł, że podoba mu się jej postawa, i chciał jej pomóc. Cieszył się, że wreszcie się zdecydowała zaufać jemu i wymiarowi sprawiedliwości. Pewnie powinien za to podziękować Reidowi Tannerowi. Było zupełnie jasne, że reportera łączy z nią coś więcej niż artykuł. Stał ~ 289 - teraz za krzesłem Jenny, opierając dłoń na jej ramieniu. Opiekuńczy, czujny i zatroskany. Joe skupił uwagę na Jennie. Niemal wyczuwał w powietrzu jej lęk, jednak nie był tym zdziwiony. Miała pełne prawo się go bać. - Rozumiem teraz, dlaczego pani się wahała, czy zawierzyć swoje bezpieczeństwo policji. I cieszę się, że wreszcie pani przyszła. Chcę pomóc pani i Lexie. - Mnie zależy wyłącznie na tym, żeby Lexie była bezpieczna i żebyśmy mogły być razem - wtrąciła prędko Jenna. - Dziewczynka przeżyła straszne chwile i nie wiem, co by się z nią stało, gdyby ktoś ją ode mnie zabrał. Nie można jej oddać ojcu. Mam nadzieję, że nie bierze pan pod uwagę tej opcji. Joe poczuł wyraźnie, że jeśli udzieli niewłaściwej odpowiedzi, Jenna i Lexie znikną, zanim on sam zdąży wybrać numer do pracownika opieki społecznej. - Rozumiem pani obawy, Jenno. Ale skupmy się na razie na pierwszym kroku. - Komisariat, w którym pracuje Brad, bez trudu mógł rozwiązać tę sprawę - oświadczyła Jenna. - Więc albo się nie przyłożyli, albo celowo pominęli pewne fakty, by chronić kolegę. - To bardzo poważne oskarżenie. - Nie rzucam słów na wiatr - obruszyła się Jenna. - Jeśli zadzwoni pan do tego komisariatu, ktoś powie Bradowi, gdzie się ukryłyśmy. I wtedy Brad tu przyjedzie. Na pewno. - Zawahała się na ułamek sekundy i spojrzała na Reida. - Istnieje ryzyko, że Lexie była świadkiem morderstwa. Jestem przekonana, iż to dlatego Brad nie powiedział nikomu, że córka zniknęła. Nie chce, żeby ktokolwiek ją znalazł. Nie chce, żeby sprawa wyszła na jaw. Joe już wcześniej sprawdził listy osób zaginionych i nie znalazł na niej Lexie ani Caroline Win- ~ 290 ~ ters. Nie znalazł żadnej notki o poszukiwaniu dziewczynki. Wyglądało na to, że Jenna mówi prawdę, co pozwoli mu działać trochę obok przepisów i procedur. Fakt, że Brad Winters nie zgłosił zaginięcia córki, jest niezwykły i zdecydowanie podejrzany. Już samo to podważało wyniki prowadzonego śledztwa. - Brad powiedział detektywom, że Lexie przebywa u krewnych - dodała Jenna. - W zasadzie jest to zgodne z faktami, przecież jestem jej krewną. Moja opieka nad siostrzenicą nie jest przecież zbrodnią. Gdyby Brad chciał, żeby wróciła, powinien był powiedzieć policji, by zaczęła jej szukać. Jenna mocno naciąga prawo, jednak chwilowo Joe postanowił jej w tym towarzyszyć. Przynajmniej do chwili, gdy zdoła zebrać więcej informacji. - Będę postępował w tej sprawie z najwyższą dyskrecją - powiedział. - Ale nie może mi pan nic obiecać. - Nie mogę decydować o opiece nad dzieckiem. - Ojciec Lexie jest mordercą. - To jeszcze nie zostało udowodnione. - Więc zamierza ją pan do niego odesłać? - zapytała ze zgrozą. - Nic takiego nie powiedziałem. Jenna poderwała się na nogi. - Obiecałam siostrze, że zaopiekuję się Lexie. Ona nie może wrócić pod opiekę Brada, nie ma mowy. A poza mną i moim ojcem nie ma żadnych innych krewnych. Kocha mnie i ja ją kocham. Jesteśmy do siebie przywiązane. Oddam za nią życie! Joe widział w jej oczach rozpacz. Musiał ją prędko uspokoić. Choćby po to, by nie rzuciła się do panicznej ucieczki. ~ 291 ~ - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by Lexie była bezpieczna i została pod pani opieką. Chyba że sąd zasądzi jej innego opiekuna. - Nie podoba mi się to wszystko. To był błąd. - Jenno! - Reid chwycił ją za ramię, zanim wybiegła. Jenna wyrwała mu się ze złością. - Nie słyszałeś, co powiedział? Lexie może wrócić pod opiekę Brada! - Wcale tego nie powiedział! - zaprotestował Reid. - Obydwaj zrobimy wszystko, by do tego nie dopuścić. Prawda, komendancie? Joe wstał i spojrzał Reidowi w oczy. - Na początek proponuję skrupulatne śledztwo. - Westchnął i zwrócił się do Jenny: - Daj mi szansę sprawdzić wszystkie informacje. Zobaczymy, na czym w ogóle stoimy. Nie zamierzam narażać Lexie na stres i ból. Masz moje słowo. Zlecę też patrolom, by mieli oko na twój dom. - Naprawdę nam pan wierzy? - zdumiała się Jenna. Nie udaje pan? - Skądże. Jenno, nie sądzę, byś do mnie przyszła, gdybyś popełniła jakiekolwiek przestępstwo. Co więcej, nie toleruję policjantów wykorzystujących stanowiska i władzę do tuszowania własnych grzeszków, tym bardziej morderstwa. Nie pochwalam też kolegów pomagających sobie nawzajem w tego rodzaju sytuacjach. Nie dbam o to, czy noszą mundur policyjny, czy też nie. Jenna patrzyła na niego przez długą chwilę, wreszcie westchnęła. - Chyba nie mam wyboru. Muszę panu zaufać. Mam tylko nadzieję, że nie popełniam błędu. - Na pewno nie. Chciałbym, żebyśmy spotkali się jutro z samego rana. ~ 292 ~ - Lexie ma półkolonie. Mogę przyjść, kiedy ją zostawię o dziewiątej w szkole. - Znakomicie. - Spodziewam się, że policjanci obserwujący mój dom, będą także mieli oko na mnie? - Nie wyjeżdżaj z miasta, proszę. - Joe wzruszył ramionami. - Potrzebujesz pomocy, Jenno. W tej chwili jestem najlepszym możliwym rozwiązaniem. Pokiwała głową z ociąganiem. - Nie wiem, czy byłabym w stanie wyjechać z Zatoki Aniołów, nawet gdybym chciała. To miasteczko trzyma nas w uścisku. Joe uśmiechnął się. - Wiem, o czym mówisz. Mieszkam tu zaledwie kilka tygodni dłużej niż ty, a wydaje mi się, jakbym był tu od zawsze. Zatoka Aniołów zapada głęboko w serce. - Skoro już zmieniliśmy temat - wtrącił Reid - chętnie zrobiłbym kilka zdjęć dzwonu, zanim się pożegnamy. - Jasne. Prawie zapomniałem. - Joe otworzył sejf i wyjął dzwonek na biurko. Reid i Jenna pochylili się równocześnie. - Niesamowite - westchnęła Jenna, przesuwając opuszkami palców po zetlałym napisie. - Nie mogę uwierzyć, że tak długo leżał na dnie i nagle się odnalazł. - Chyba że ktoś chciał, by się odnalazł i celowo porzucił go na plaży - podsunął Joe. - Jakiś fan hord turystów? - domyślił się Reid, robiąc zdjęcie za zdjęciem. - Być może - uznał Joe. - Ciekawe, że odnalazł się akurat teraz. Anioły, rysy na skałach, dzwon... - Może to rzeczywiście anioły wyniosły go na brzeg? zasugerowała Jenna. ~ 293 ~ - Wierzysz w anioły? - zapytał Joe. - Muszę wierzyć w cokolwiek. Coś niosącego nadzieję. Czemu nie w anioły? - Jestem przekonany, że wiele osób czuje podobnie przyznał Joe. - Niestety, dla mnie ten dzwonek oznacza wyłącznie kolejne tłumy fanatyków w miasteczku. Założę się, że zaraz za nimi przyjadą łowcy skarbów. Kto będzie następny? Wolę nie myśleć. - Kto wie... - mruknęła Jenna, zerkając na Reida i biorąc go za rękę. Joe spojrzał na ich splecione palce i uświadomił sobie, że i na niego czeka w domu kobieta. Niestety, nie sama. *** Po wizycie na komisariacie Reid odprowadził Jennę do domu i wrócił do hotelu, żeby dokończyć artykuł. Nie mógł się skoncentrować, wiąż wracał myślami do rozmowy z Silveirą. Był przekonany, że komendant pomoże doprowadzić do końca ten koszmar, nie wiedział jednak, jaką cenę przyjdzie im za to zapłacić. Musiał brać pod uwagę możliwość, że Lexie trafi do domu dziecka. Nie wiedział, jak dziewczynka to przeżyje. A Jenna? Jednak Silveira ma rację: nie wszystko na raz. Załadował zdjęcia dzwonka do komputera i załączył do pliku tekstowego. Wiedział, że Pete oszaleje z radości. Nagły zwrot akcji związujący anioły z zatopionym statkiem i zaginioną fortuną był naprawdę smakowitym kąskiem. Bez wątpienia będzie oczekiwał kolejnego artykułu, ale Reid nie zamierzał go pisać. Złoży materiał i kończy przygodę z Zatoką Aniołów. Nie będzie miał już żadnych powodów, by tkwić w miasteczku. Nie licząc Jenny. ~ 294 ~ Obiecał jej, że zostanie do momentu schwytania Brada. Aż Lexie będzie bezpieczna. Nie porzuci jej, dopóki jest zagrożona. A potem? To już zupełnie inna historia. Będzie musiał odejść. To jasne. Jednak nie będzie to proste. Jenna okazała się cudowną kochanką, wspaniałym kompanem. I nie tylko. Także prawdziwą, oddaną przyjaciółką. Rozumiała go bez słów, co w zasadzie trochę go przerażało. Nigdy nikogo naprawdę nie kochał, tym razem jednak czuł ogromną pokusę, by tak zwyczajnie, po prostu się w niej zakochać. Jest piękna, seksowna, dobra, bystra... i ma spory bagaż w postaci pełnej energii siedmiolatki. Jenna i Lexie potrzebują mężczyzny, który potrafi być dobrym mężem i ojcem, on zaś nie znał się ani na jednym, ani na drugim. Tylko by je zawiódł. Wiedział o tym. Pokręcił głową, wysyłając wiadomość do redakcji. Ze znużeniem wyłączył komputer i podszedł do okna. Na niebo wspiął się już księżyc. Minął kolejny dzień. Jutrzejszy także minie. Może wciąż odliczać dni, które bezpowrotnie minęły, jak to czynił od śmierci Allison, bądź zacząć odliczać dni, które mają nadejść. Nie wiedział tylko, jak tego dokonać. Czyżby? A może po prostu do niej zadzwonić albo jeszcze lepiej: pójść i powiedzieć, że ją kocha? Zakręciło mu się w głowie. I wtedy zadzwonił telefon. Wiedział, że to Jenna, zanim jeszcze spojrzał na wyświetlacz. - Co się stało? - zapytał z niepokojem. - Nic. Wszystko w porządku - uspokoiła go Jenna. No, na ile może być w porządku w tych okolicznościach. To był zwariowany dzień. - Tak, masz rację. Ale postąpiłaś słusznie. ~ 295 ~ - Mam nadzieję. - Westchnęła. - To pewnie zabrzmi dziwnie, skoro spędziliśmy ze sobą cały dzień, ale... tęsknię za tobą, Reid. Wiem, że nie jesteśmy parą ani nic z tych rzeczy, ale może mógłbyś do mnie wpaść? Lexie poszła już spać, moglibyśmy w spokoju napić się kawy. Reid uśmiechnął się od ucha do ucha. Czuł się, jakby przez cały dzień czekał na te słowa. - Nie mogę - powiedział, niespodziewanie podejmując decyzję. - Przykro mi. - Zacisnął palce na telefonie. Wiedział, że powinien się wytłumaczyć, ale nie chciał kłamać. Zresztą i tak by go przejrzała. - Mnie też jest przykro - rzekła cicho. - Zadzwonię jutro, dobrze? Albo ty zadzwoń, jeśli się coś wydarzy. - Jeśli się coś wydarzy - powtórzyła Jenna. Zrozumiała granice, jakie jej postawił. - Dobranoc, Reid. Kliknęła odkładana słuchawka. Odłożył wilgotny od potu telefon na stolik. Czuł się jak śmierdzący tchórz. Co się z nim, do cholery, dzieje? Musiał się napić. W tym samym momencie zrozumiał, że wcale nie. Nie potrzebuje alkoholu. Potrzebuje Jenny. A właśnie kazał jej iść do diabła. Najwyraźniej jest najgłupszym facetem na świecie. Rozdział 22 Jenna kręciła się i wierciła pod kołdrą. Była zgrzana, niespokojna i zła. Wprawdzie od samego początku wiedziała, że Reid nie szuka nikogo na stałe, i nie była zaskoczona, że się wycofał, nie mogła się tylko pogodzić, że zrobił to tak szybko. Poza tym uważała, że Reid ma nierówno pod sufitem. Przecież tak im razem dobrze! Rozumieją się. Czy on tego nie dostrzega? Może nawet to widzi, tylko nie chce zaakceptować? Pochodzą z odmiennych światów i kiedy sprawa Brada się zakończy, każde z nich wróci do swojego życia. Być może. Jenna zakochała się w Zatoce Aniołów. Lexie też się tu zadomowiła. W zasadzie mogłyby zostać. Zaprzyjaźnić się z mieszkańcami, wrócić do korzeni. Ale takie życie nie nadawałoby się dla Reida. Nie chciał żony, dziecka i małego domku w małym miasteczku z lokalną dwustronicową gazetą. Czy mógłby tego chcieć? A może tego właśnie potrzebował? Rodziny, której nie miał przez całe życie? Z pewnością nigdy by się do tego nie przyznał. Bałby się ryzyka. Zawsze byłby gotów włożyć płaszcz i uciec od nich, byle dalej. Byle nie musiał się konfrontować ze stabilizacją. ~ 297 ~ Z westchnieniem przewróciła się na drugi bok. Zacisnęła powieki i próbowała wyrzucić Reida z myśli. Powinna się przespać. Musi wstać wcześnie, zrobić Lexie śniadanie i odprowadzić ją na półkolonie. Przywołała ulubione relaksujące obrazy. Zachód słońca nad oceanem. Wschodzący księżyc w pełni. Puszyste chmury na błękitnym niebie. Twarz Kelly... Twarz Kelly pojawiła się sama. Nie była uśmiechnięta, raczej zaniepokojona. Czym się martwi Kelly? Bradem. Jenna miała wrażenie, że słyszy z oddali jego glos... - Witaj, kochanie, tęskniłaś za mną? - Tatuś? - zapytała zaspanym głosem Lexie. - To ty? - Tak, kochanie, to ja. Wreszcie cię znalazłem. Teraz już zawsze będziemy razem. - Wrócimy do domu? A co z mamusią? - Mamusia cię porzuciła, kochanie. Masz tylko mnie, a ja już nigdy cię nie opuszczę. Kochasz tatusia, prawda? - Tak. Ale., ty... biłeś mamusię - zająknęła się Le-xie. - To był wypadek. Chodźmy już. Załóż buty. - Nie. Chcę mamusię. - Zabiorę cię do niej. - Ale.. ona jest w niebie. - Nie, wcale nie. Zabiorę cię do niej. Chodźmy. Jenna obudziła się w ułamku sekundy. Czy naprawdę słyszała głos Brada? Czy to był tylko sen? Zerknęła na elektryczną nianię. W pokoju panowała cisza, a jednak jego głos wydawał się tak bliski, tak prawdziwy... Wstała i ruszyła korytarzem. Drzwi sypialni Lexie były zamknięte. Jenna oparła się o futrynę i nasłuchiwała. Po chwili powoli nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi. ~ 298 ~ Jej serce zamarto. Brad trzymał Lexie w objęciach. Dziewczynka miała na stopach tenisówki i kurtkę narzuconą na piżamę. Rękami obejmowała go za szyję. Na jej twarzy poczucie winy mieszało się z przerażeniem. - Tatuś zabierze mnie do mamy - powiedziała drżącym z niepewności głosem. Jenna odetchnęła płytko. Wiedziała, że musi się zachowywać bardzo, bardzo ostrożnie. - Zostaw ją, Brad. - Naprawdę sądziłaś, że zdołasz odebrać mi córkę? - zapytał drwiąco. - Nie pozwolę ci jej zabrać. - Ale ja chcę do mamusi! - pisnęła Lexie. - Tata mnie do niej zabierze. Obiecał! Niewysłowiona tęsknota w jej oczach wstrząsnęła Jenną do głębi. Wiedziała jednak, że musi rozwiać nadzieje Lexie. - Twoja mama nie żyje. Wiesz o tym dobrze. Nie możesz jej zobaczyć. Musisz zostać ze mną. Tego chciała twoja mama. - Ona kłamie - szepnął Brad córce do ucha. - Mamusia na ciebie czeka. Nie może się doczekać. Zrobimy razem mleczne toffi. Pamiętasz je jeszcze, kochanie? Lexie się zawahała. Kłamstwa, które jej sączył do ucha Brad, były nie tylko złe. Były także okrutne. - Nie rób tego, Brad. Zostaw ją. Jest ze mną bezpieczna i nikt nie wie, gdzie jesteśmy. Możesz robić, co chcesz. Nikomu nic nie powiemy. - Nie jestem aż taki głupi. - Krzywdzisz ją - dodała Jenna, widząc strumyczki łez toczące się po policzkach Lexie. - Nie chcę nigdzie iść, tato - wykrztusiła Lexie. - Zostanę tutaj. ~ 299 ~ - Potrzebuję cię, kochanie. Jesteś moim skarbem. Musimy być razem albo będę umierał z tęsknoty. Chyba tego byś nie chciała? Lexie zacisnęła powieki. Jenna pomyślała, że dziewczynce za chwilę pęknie serce. Tak bardzo chciała wierzyć ojcu, jednak w głębi duszy wiedziała, że zrobił coś potwornego i nie może mu zaufać. Brad ruszył ku otwartemu oknu. Wieczorem Jenna na pewno je zamknęła, a jednak zdołał otworzyć je od zewnątrz. Zrobiła krok, żeby go powstrzymać, lecz Brad wyciągnął pistolet i wycelował w jej głowę. W jego oczach płonęło szaleństwo. - Nie ruszaj się - szczeknął. - Zabieram ze sobą córkę. - Boję się! - rozpłakała się Lexie. - Tato, ja chcę zostać! - Nic z tego - burknął Brad. Lexie szarpnęła się w jego uścisku. - Przestań natychmiast, albo zabiję twoją ukochaną cioteczkę. Lexie zastygła ze zgrozy. Spojrzała na Jennę z rozpaczą. Jenna nigdy w życiu nie czuła się tak bezradna i przerażona. *** Reid postanowił się przejść. I tak nie był w stanie zasnąć. Odszedł zaledwie parę kroków od hotelu, gdy ujrzał kobiecą postać. Zatrzymała się na światłach i Reid dostrzegł miedziany błysk w jej włosach. To na pewno kobieta, którą widział w barze. Nie może to być Allison, ale Reid potrzebował dowodu na to, czy widzi anioła, ducha, czy jest to zwykły zbieg okoliczności. ~ 300 ~ Kobieta skręciła w wąską ścieżkę między domami. Reid ruszył za nią. Zdołał jeszcze dojrzeć jej cień, zanim zniknęła za rogiem. Poruszała się bardzo prędko, musiał przyśpieszyć kroku. Po chwili już prawie biegł za ulotną postacią. Powtarzał sobie w duchu, że śledzi prawdziwą kobietę, jednak instynkt mówił mu, że żywy człowiek nie byłby w stanie poruszać się tak cicho i prędko w mroku. Gdy wyszedł spomiędzy domów, słony wiatr od morza osiadł kropelkami na jego rzęsach. Zamrugał gwałtownie i ze zdumieniem stwierdził, że znalazł się nieopodal domu Jenny. Zwolnił kroku, nie wiedząc, co robić dalej. Prędkim spojrzeniem ogarnął okolicę. Nie dostrzegł kobiety, za którą podążał, za to na końcu ulicy zauważył policyjny wóz. Drzwi kierowcy były otwarte, a na ziemi leżał bezwładny człowiek. Reid puścił się biegiem. Padł na kolana przy nieprzytomnym Colinie Lynchu. Oficer oddychał, lecz z rany na głowie sączyła się krew. Reid chwycił krótkofalówkę z wozu i zaraportował napaść na oficera przy Elmwood Lane. Słyszał, że ktoś wykrzykuje pytania, ale nie tracił czasu na pogawędki. Całym sobą czuł, że Jenna jest w niebezpieczeństwie. Błyskawicznie zdjął kurtkę i przykrył nią Colina. W oddali słyszał wycie syren. Nadciągała pomoc. Bez wahania rzucił się biegiem w stronę domu Jenny. Frontowe drzwi były zamknięte. Chwycił ciężką donicę z kwiatami, zamachnął się i rzucił w okno. Szyba pękła z trzaskiem. W oddali usłyszał krzyk kobiety. Wiedział, że spełnił się najgorszy koszmar Jenny. Brad Winters je odnalazł. ~ 301 ~ *** Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Jenna słyszała, jak Reid z rozpaczą wykrzykuje jej imię. Nie wiedziała, czy chce, żeby ją uratował, czy żeby uciekał. Brad mógł go zabić! - Już za późno - powiedziała, siląc się na spokój. - Zostaw Lexie i odejdź. - To moja córka! Nie ruszę się bez niej! - Brad podszedł do okna i wypchnął Lexie na zewnątrz. Próbowała złapać go za ręce, ale Brad był silny i po prostu wyrzucił ją przez okno na trawnik. Spadła, krzycząc przeraźliwie. - Uciekaj, Lexie! Uciekaj! - krzyknęła Jenna. Brad podniósł broń i strzelił. Jenna rzuciła się w bok, lecz ostry ból rozdarł jej ramię. Opadła na podłogę, zwijając się z bólu. Reid wpadł do sypialni, jednym spojrzeniem ogarniając scenę dramatu. Brad strzelił do niego bez wahania, lecz Reid uskoczył na bok. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, Brad wszedł na parapet i wyskoczył przez okno. Ryk policyjnych syren rozdarł powietrze. Czy zdążą uratować Lexie? Przerażona Jenna wstała chwiejnie. Reid chwycił ją za ręce. - Postrzelił cię! Krwawisz! - Nic mi nie jest. Ratuj Lexie! - wykrzyknęła. - Błagam cię, Reid. Ratuj ją! - Uratuję ją, Jenno. Proszę, nie umieraj! Nie zostawiaj mnie, proszę! Ujął jej twarz w dłonie, pocałował w usta i wyskoczył przez okno. Jenna opadła na kolana i modliła się, by Reid odnalazł Lexie przed Bradem. ~ 302 ~ *** Reid biegł przez podwórko, klnąc w duchu. Dom Jenny ze wszystkich stron otaczały drzewa. Słyszał ujadanie psów, a po chwili pośród pni zobaczył jakiś różowy strzęp. To pewnie kurtka Lexie. Dziewczynka pobiegła na klify. Ruszył za nią, widząc nieopodal ciemną postać także biegnącą ku klifom. Nie widział Lexie. Wiedział tylko, że musi dobiec do niej pierwszy. Niewiele mógł dostrzec pomiędzy drzewami. Co chwilę potykał się na kamieniach i wpadał na nisko zwieszone gałęzie. Gdy wreszcie wypadł na otwartą przestrzeń, ujrzał Brada i Lexie, szamoczących się na skraju urwiska. Pobiegł ku nim, starając się nie wejść w pole widzenia Brada. Lexie łomotała drobnymi piąstkami pierś ojca. Przypominała małe tornado całe składające się z pięści i kolan. Brad usiłował chwycić ją na ręce, lecz w szamotaninie coraz bardziej zbliżali się do krawędzi klifu. Jeszcze jeden wściekły cios, jeden kopniak i Brad puścił córkę. Lexie gwałtownie zamachała rękami, lecz jej stopy nie znalazły stabilnego oparcia. Spadała w przepaść! Reid biegł jak szalony, ale widział wyraźnie, że nie zdąży. Brad chwycił córkę za stopę, lecz nie zdołał jej utrzymać i oboje spadli poza krawędź, znikając w ciemności. Serce podeszło Reidowi do gardła. Przez krótką chwilę był pewny, że Lexie roztrzaskała się na skałach, lecz gdy wreszcie dobiegł do klifu i wyjrzał za krawędź, ujrzał ich oboje na wąskim występie zbitej ziemi, tuż przed pionowym uskokiem. Brad jedną ręką trzymał się kurczowo wystającego z gleby korzenia, a drugą ręką ściskał Lexie za kostkę. Dziewczynka wpiła dłonie w ziemię, przed oczami mając jedynie ~ 303 ~ fale rozbryzgujące się na poszarpanych skalach. Brad usiłował wciągnąć ją wyżej, nie puszczając jednocześnie korzenia. Lexie szlochała histerycznie, szarpiąc się i utrudniając Bradowi przyciągnięcie jej bliżej. Reid ruszył w dół najszybciej jak mógł, ślizgając się na stromym zboczu. Każdy jego krok uruchamiał lawiny małych kamyczków. Wreszcie usiadł i zaczął ostrożnie zjeżdżać w dół. Nie miał pojęcia, jak zdoła wciągnąć Lexie, kiedy już się do niej zbliży, nie był jednak w stanie patrzeć na tę scenę bezczynnie. Nie mógł jej stracić. Nie pozwoli jej zginąć. Brad patrzył na niego w mrocznym skupieniu. Reid przelotnie pomyślał, czy morderca nie puści córki w przepaść i nie zastrzeli go, zanim zdoła do nich się zbliżyć. Nie mógł się jednak zatrzymać. - Lexie! To ja, Reid. Uspokój się, proszę. Zabiorę cię do domu, dobrze? Był już blisko, niemal mógł chwycić ją za drugą nogę. Spojrzała na niego z rozpaczą. Twarz miała mokrą od łez. Każdy jej ruch uwalniał kolejną lawinę kamyków. Reid przysunął się ostrożnie i delikatnie chwycił dziewczynkę za kostkę. Poczuł się lepiej, trzymając ją, choć teraz Lexie wisiała bezwładnie, rozpięta pomiędzy nim a ojcem. Brad najwyraźniej nie zamierzał jej puścić. - Proszę, puść ją - warknął Reid, przekrzykując huk fal. - Policja za chwilę tu będzie. Minęli już dom. Nie uda ci się uciec. To już koniec. - To moja córka. Moja! - I masz szansę ocalić jej życie. Pozwól mi ją wciągnąć. Wiem, że nie chcesz, żeby zginęła na skałach. Brad spojrzał na Lexie. Dziewczynka podniosła ku niemu twarz. - Tatusiu? - odezwała się, a na dźwięk jej głosu Reid zacisnął szczęki. Bała się Brada, jednak w głębi ~ 304 ~ serca wciąż pragnęła, by był jej ukochanym tatą, by jej strzegł i ją chronił. - Wiem, kim jesteś - ciągnął Reid. - Znam twoją przeszłość, historię twojej pierwszej żony, twoje prawdziwe nazwisko. Byliśmy na komisariacie i powiedzieliśmy wszystko tutejszemu komendantowi. Tym razem nikt cię nie ochroni. Pójdziesz do więzienia. Brad uparcie milczał. - Możesz jednak choć raz postąpić słusznie. Pozwól córce żyć. Brad spojrzał na Lexie. - Skarbie, kocham cię. Słyszysz? Kocham cię! - Le-xie rozpłakała się w głos. - Jesteś jedynym cudem, jaki przydarzył mi się w życiu - krzyknął Brad. - Przykro mi z powodu twojej matki. To był wypadek. Musisz mi uwierzyć. - Wierzę ci, tatusiu - chlipnęła Lexie. - Kocham cię. Ale boję się ciebie. I chcę już do domu. - Oczywiście, kochanie. Pójdziesz do domu, dorośniesz i będziesz dobra i miła, zupełnie inna niż ja. Zawsze chciałem dla ciebie wszystkiego, co najlepsze. Musisz o tym pamiętać. Obiecujesz? - Obiecuję, tatusiu... Brad spojrzał Reidowi w oczy. - Nie pozwól jej spaść - poprosił i powoli, ostrożnie puścił kostkę Lexie. Reid z wysiłkiem przysunął do siebie dziewczynkę, ciągnąc ją po kamieniach. Wolałby obrócić ją i złapać za ręce, żeby nie musiała już patrzeć w dół, ale jedyne, co był w stanie zrobić, to powolne wciąganie jej w górę. Wokół gęstniała mgła. Czuł na twarzy wilgotne podmuchy. Tuż przed oczami Reida nagle zmaterializowała się kobieca postać. Zamrugał gwałtownie, ale nie zniknęła. Miała jasne włosy, w oczach bezbrzeżny smutek. Reid poczuł nagły przypływ siły. Trzymając ~ 305 ~ Lexie za kostkę, zaczął się wspinać po zboczu i po chwili udało mu się wdrapać na krawędź. Chwycił w ramiona płaczącą dziewczynkę i leżał bez ruchu, starając się zrozumieć, co mu się przydarzyło. Lexie z zachwytem patrzyła w dół urwiska na smukłą postać prowadzącą ich ku życiu. - Mamusiu... - szeptała. Reid jak przez mgłę słyszał cichy glos, mówiący: „Zawsze będę cię kochała. Bądź szczęśliwa, skarbie". Po chwili anioł uśmiechnął się lekko i dłonią przesłał im całusa. I zniknął. Reid otarł mokre powieki. To na pewno halucynacje. Lexie podniosła ku niemu twarz umorusaną łzami i ziemią. - Mamusia jest w niebie - oświadczyła z mocą. Kocha mnie. I pilnuje. Objęła go rękami za szyję i przytuliła się, drżąc na całym ciele. Reid oplótł ją ramionami. Nie był pewny, czy kiedykolwiek będzie w stanie ją puścić. Usłyszeli zbliżające się kroki i okrzyki. Spomiędzy drzew wybiegł Silveira w towarzystwie drugiego policjanta. Reid wstał, wciąż trzymając Lexie w ramionach. Mgła rzedła. Wyjrzał poza krawędź klifu i dostrzegł Brada uczepionego korzenia. Właściwie nie dziwił się, że morderca nie próbował wspinać się w górę. Było już za późno. Jenna i Lexie są bezpieczne. - Jesteście cali? - zapytał Joe. Reid pokiwał głową. - Winters jest na zboczu. Kiedy Brad dostrzegł policjantów, utkwił wzrok w falach i Reid w tym samym momencie wszystko zrozumiał. Morderca nie zamierzał oddać się w ręce sprawiedliwości. ~ 306 ~ - Zabieram stąd Lexie - powiedział tylko i odszedł prędkim krokiem. Nie dotarli jeszcze do linii drzew, kiedy powietrze rozdarł przenikliwy krzyk, prędko zagłuszony przez łoskot fal. Brad Winters już nigdy nikogo nie skrzywdzi. *** Spod domu Jenny odjechała karetka. Dwa wozy policyjne blokowały wjazd. Jenna siedziała na szczycie schodów, gdzie ratownik opatrywał jej ramię. Na trawniku zgromadziła się grupka sąsiadów. Ktoś podszedł po chwili i okrył Jennę narzutą. Kiedy ich ujrzała, zaszlochała cicho. Pozwolili ratownikowi dokończyć opatrunek, a potem usiedli obok Jenny na schodach. Lexie uniosła twarz, żeby się przekonać, czy z ciocią na pewno wszystko w porządku. Na widok krwi wargi jej zadrżały. - Nic mi nie jest - westchnęła Jenna i pociągnęła nosem. - Założyli mi kilka szwów, to wszystko. - Dlaczego płaczesz? - zapytała dziewczynka. - Jestem taka szczęśliwa, że cię widzę, skarbie. Tak mi przykro, że znów cię to spotkało. Wybacz mi. - Widziałam mamusię - oświadczyła Lexie. Uratowała nas, prawda, panie Tanner? Reid nie był w stanie się przyznać, że widział anioła. Z drugiej strony, nie mógł zaprzeczyć. Zrezygnowany pokiwał głową. - To prawda. Pomogła nam się wspiąć. - Wspiąć się? Gdzie? - zdumiała się Jenna. - Na klif. - Mój Boże, Reid, ja... - Już po wszystkim, Jenno. Lexie jest bezpieczna. - Mama się do mnie uśmiechnęła! - ciągnęła Le-xie, nie zwracając uwagi na to, o czym mówią Reid ~ 307 ~ i Jenna. - Powiedziała, że zawsze będzie mnie kochała. I żebym była szczęśliwa. Teraz poszła do nieba. Chciała się tylko pożegnać. Wargi Jenny zadrżały, a Reid poczuł pod powiekami piekące łzy. Lexie straciła oboje rodziców, a jednak wciąż wierzyła w niebo. To prawdziwy cud. Dziewczynka nagle opadła z sił i ukryła twarz w kołnierzu swetra Reida. - A Brad? - szepnęła ponad jej głową Jenna. - To już koniec. Jesteście bezpieczne. Z ulgą pokiwała głową. - Każą mi jechać do szpitala... - Jedziemy z tobą. - Dziękuję. Chcę, żebyś był przy mnie. Lexie najwyraźniej też. - Nie mam zamiaru zostawiać was ani na chwilę. Ścieżką nadchodził Joe. Twarz miał ponurą. - Powiedziałeś Jennie, co się stało? - zapytał oględnie, spoglądając na skuloną Lexie. - Opowiem - odpowiedział tylko Reid. - Muszę z wami pogadać, ale nie teraz. Jadę do szpitala. Wolałbym, żebyście spali dziś gdzie indziej. Jak rozumiem, twój szwagier włamał się do domu? - Tak, przez okno sypialni Lexie. - Jenna odetchnęła. Tak mi przykro, że Brad zranił Colina. Czuję się okropnie. Ściągnęłam tu tę bestię. To moja wina. - Ależ skąd. Oficer Lynch był na służbie - odparł Joe. Zgłosił się dziś na ochotnika. - Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze - szepnęła Jenna. - Ja także - przytaknął Joe. - Ja także. Rozdział 23 Kara obudziła się znienacka i spojrzała na drugą poduszkę. Była pusta. Colin ma nocną służbę. Zakręciło jej się w głowie, lecz starała się jeszcze opanować. Zasłony zafalowały lekko, choć okno było zamknięte. I wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. Kara od razu wiedziała, że właśnie na to czekała, choć nie było dla niej jasne, dlaczego. W zasadzie bała się dowiedzieć. Dzwonek rozbrzmiał ponownie i w tej samej chwili ktoś niecierpliwie zastukał. Kara wstała z wysiłkiem, narzuciła na ramiona szlafrok i powoli podeszła do drzwi. Przez judasza zobaczyła bladą i poważną twarz Silveiry. Drżącą dłonią sięgnęła do klamki. - Co mu się stało? - zapytała bez wstępów. - Został postrzelony, Karo. Jedzie już do szpitala. Zawiozę cię. - Wszystko będzie dobrze - oświadczyła niepewnym głosem Kara. Musiało być dobrze. Nie było innego wyjścia. - Oczywiście - potwierdził Joe, lecz w jego wzroku czaił się lęk. - Jestem w ciąży. Colin musi wydobrzeć. Potrzebuję go. Nie dam rady sama. Nie dam rady! ~ 309 ~ - Ubierz się, kochana. Groza chwyciła Karę za serce, wiedziała jednak, że nie może się załamać. Musi jak najprędzej dotrzeć do męża. Musi w niego wierzyć. A on musi wydo-brzeć. Po prostu musi. *** Colina przetransportowano do szpitala helikopterem. Kara siedziała w aucie Joego całkiem oszołomiona, nieświadoma zamglonej drogi, czarnych sylwetek drzew za oknem, błyskającego co chwilę światła latarni morskiej. Modliła się żarliwie do Boga, do aniołów, w które Colin tak wierzył, do wszystkich przodków, których była w stanie sobie przypomnieć, i do całego wszechświata. Targowała się, zaprzedawa-ła duszę, ciało i całe życie. Żeby tylko przeżył. Jakże mogłaby bez niego trwać? Przecież jest jej mężem, miłością jej życia, kochankiem i najlepszym przyjacielem. Z nim chce spędzić resztę swoich dni, zestarzeć się przy jego boku. Colin jest ojcem jej dziecka! Położyła obie dłonie na brzuchu. Zaniepokojone maleństwo kręciło się bez ustanku. Ono także potrzebuje Colina. Mieli być razem już na zawsze. Colin jest jej pierwszą i ostatnią miłością. To nie może się tak skończyć, nie teraz, nie bez ostrzeżenia. Nie jest na to gotowa. Nigdy nie będzie. Łzy pociekły jej po policzkach. Nie zauważyła nawet, że Joe wcisnął jej w dłoń chusteczkę. Otarła oczy. Musi być silna. Słyszała w głowie spokojny głos Colina, powtarzający jej, że wszystko będzie dobrze, żeby się nie martwiła. Że musi wierzyć. Kiedy przyjechali do szpitala, Joe wziął ją pod rękę i zaprowadził do poczekalni. Siedziało tam dwóch policjantów w cywilu. Nie byli na służbie, mimo to przy- ~ 310 ~ jechali do szpitala najszybciej jak mogli. Chwycili ją w ramiona i zasypali uspokajającymi słowami, lecz Kara nie czuła niczego poza otępiającym bólem. Ktoś posadził ją w fotelu. Ktoś powiedział, że Colin jest na chirurgii i doktor przyjdzie do nich, gdy tylko będzie po wszystkim. Po wszystkim? Jeśli Colin nie przeżyje... Nawet nie chciała o tym myśleć. To zbyt przerażające. Wbiła wzrok w zegar i liczyła upływające minuty. Zawsze gdy w nocy budziły ją koszmary, Colin brał ją w ramiona, głaskał po głowie, całował i powtarzał, że rano wszystko będzie już dobrze, że nawet nie będzie pamiętała snu. Marzyła o wschodzie słońca. Marzyła o zakończeniu tego koszmaru. Niech ta noc się wreszcie skończy. *** Jenna obejrzała szwy w lusterku i poszła do poczekalni, gdzie odnalazła Reida i Lexie. Wiedziała, że Colina przetransportowano do większego szpitala w okolicy. Chciała tam pojechać jak najprędzej, lecz był środek nocy i Lexie leciała z nóg. W zasadzie już zasnęła na sofie. Reid poderwał się i podszedł do niej z trwogą w oczach. - Wszystko w porządku? Jak się czujesz? - Delikatnie dotknął temblaka. - W tej chwili nic nie czuję - odparła ze znużonym uśmiechem. - Dostałam jakieś znieczulenie. Poza tym to powierzchowna rana. Za wolno się schyliłam. - To nie powinno było się wydarzyć. Powinienem był być z tobą! W jego głosie brzmiało poczucie winy. - Przecież byłeś ze mną - przypomniała. ~ 311 - Za późno... Gdybym przyszedł wcześniej... Położyła mu dłoń na wargach. - Zamknij się, Reid. Nie zniosę dłużej twojego sa-mooskarżania się. Nigdy nie byłeś za nas odpowiedzialny. I przyszedłeś w samą porę. Uratowałeś życie Lexie! Nigdy nie będę w stanie ci się za to odwdzięczyć. - Zabrała dłoń z jego warg. - Dlaczego przyszedłeś? Sądziłam, że tej nocy się nie spotkamy. Reid odwrócił wzrok. - Wyszedłem się przewietrzyć i znowu zobaczyłem tę rudowłosą kobietę, która przypomina mi Allison. A przynajmniej tak mi się zdawało. Poszedłem za nią i zanim się obejrzałem, stałem już na twojej ulicy, a ona zniknęła. Zobaczyłem Colina leżącego na ziemi i domyśliłem się, że Brad jest u ciebie. Zdawało mi się, że minęły wieki, zanim dobiegłem do drzwi. - Chwycił ją nagle w ramiona i przycisnął do siebie. - Kiedy wszedłem i zobaczyłem Brada z pistoletem... - Reid zadygotał spazmatycznie. - Gdybym przybiegł sekundę później, mógłby cię zabić. - Ale pojawiłeś się w porę. Nic mi się nie stało. Odsunął z jej twarzy kosmyki włosów. - Przez następne kilka dni mógłbym wyłącznie gapić się na ciebie, żeby się upewnić, że jesteś cała. Uśmiechnęła się lekko. - Nie wnoszę zastrzeżeń. - Odciągnęła go od Lexie i zapytała szeptem: - Reid, co się stało na klifie? Co z Bradem? Zginął? - Kiedy ich dogoniłem, szamotali się tuż przy urwisku. Lexie walczyła z Bradem jak dzika kotka, jednak w pewnym momencie ześliznęła się z klifu. Brad chwycił ją za nogę i spadł za nią. Zbocze ciągnie się jakieś sto metrów, a potem opada pionowo w dół i kończy się poszarpanymi skałami. Brad zdołał chwycić jakiś korzeń, zanim spadli. - Reid przełknął ślinę. ~ 312 ~ - Zszedłem powoli, żeby ją złapać i wciągnąć na górę. Powiedziałem mu, że to koniec. Że wszystko o nim wiemy. Przez chwilę obawiałem się, że mi jej nie odda, ale wtedy Lexie spojrzała na niego i zaczęła go prosić słodkim głosem, żeby ją puścił. W jej oczach było tyle nadziei, tyle wiary w niego, że po prostu musiał postąpić właściwie. Najwyraźniej do niego dotarła. Powiedział jej, że ją kocha. Że jest największym cudem w jego życiu. I że przykro mu z powodu śmierci jej matki. Reid westchnął. - To Brad pomógł mi ją uratować. Mógł zabrać ją ze sobą, ale coś nie pozwoliło mu zabić własnego dziecka. - Dzięki Bogu. Choć przyznaję, że nie mogę uwierzyć w to, że zginął. Żałuję, że nie widziałam tego na własne oczy. Chyba dopiero wtedy mogłabym czuć się bezpiecznie. - Nie ma go już - stanowczym tonem oznajmił Reid. Skoczył prosto na skały. Nie mógł tego przeżyć. Jestem pewny, że rano policja zacznie szukać ciała. - A co z tym aniołem, o którym wspomniała Lexie? Wymyśliła go sobie? Reid uśmiechnął się lekko. - Rzeczywiście widziałem jakąś postać. Anioła podobnego bardzo do Lexie. Był taki moment, kiedy bałem się, że nie dam rady wspiąć się na klif. Ciągnąłem Lexie po osypującym się piasku, nie mogłem utrzymać równowagi. Kiedy zobaczyłem tę postać, poczułem przypływ sił, jakby ktoś podał mi rękę. Jeśli chcesz, możesz mi powiedzieć, że zwariowałem. - Nie chcę. Chcę wierzyć, że Kelly jest szczęśliwa i przebywa w lepszym świecie. A to, że Brad jednak ocalił Lexie, może pomóc jej dorastać bez świadomości, że ojciec był złym człowiekiem. Boję się, że mimo to będzie całkowicie zagubiona. ~ 313 ~ - Pomożesz jej. Może nie będzie to łatwe i będzie wymagało wiele czasu i jeszcze więcej miłości, ale Le-xie i tak jest szczęściarą, że ma ciebie. Jesteś niezwykłą kobietą, Jenno. - Zacisnął wargi. - Kiedy usłyszałem twój krzyk, tak bardzo się bałem, że cię stracę, zanim... - Zanim? - zapytała. - Zanim zdążę ci powiedzieć, że cię kocham. Jenna wstrzymała oddech. - Ty się nie zakochujesz, pamiętasz? - Owszem, pamiętam. - Reid wziął ją za rękę i splótł palce z jej palcami. - Nie chciałem przychodzić do ciebie, bo bałem się poddać tym emocjom. Chciałem móc po prostu odejść bez żalu i bez smutku, ale tylko bym siebie okłamywał. Już cię kochałem, nie chciałem tylko tego przyznać. Ale teraz chcę. Życie jest takie krótkie, nie chcę tracić ani sekundy więcej na bycie idiotą. - Och... Reid... - Uśmiechnęła się przez łzy. - Zwariowałam na twoim punkcie. Wiem, że to wszystko stało się tak szybko, ale to najprawdziwsza prawda. Może to przez Zatokę Aniołów. To tak, jakbyśmy byli sobie przeznaczeni. Ty, Lexie i ja. Ona także cię kocha. I skoro już wszystko wiesz, możemy postarać się zaprzyjaźniać tak powoli, jak tylko potrzebujesz. Do niczego nie musimy się spieszyć. Nawet nie musimy tu zostawać dodała z bólem serca. - Jeśli chcesz wrócić do Waszyngtonu albo gdzie indziej, jakoś to zorganizujemy. Wreszcie jestem wolna. Nie tylko od Brada, ale też od ojca i jego wygórowanych oczekiwań. Nie chcę więcej tak żyć. Chciałabym, żebyś i ty mógł być wolny. Od poczucia winy. Od traumatycznej przeszłości. Chcę, żebyś był szczęśliwy. Chcę, żebyśmy oboje byli szczęśliwi. Reid ujął jej twarz w dłonie. ~ 314 - - Kiedy byłem mały, marzyłem tylko o rodzinie. Żebym mógł kogoś kochać i żeby mnie ktoś kochał. - Masz to. - Całą resztę jakoś dopracujemy. Mamy mnóstwo czasu - szepnął i ją pocałował. Jenna oplotła mu szyję ramionami i przywarła do Reida całym ciałem. Ten pocałunek miał trwać do końca świata. *** Kilka minut po siódmej Charlotte natknęła się na Joego. Parę kroków dalej Kara Lynch w otoczeniu rodziny i przyjaciół oczekiwała na relację o stanie Colina. Charlotte chciała być pod ręką na wypadek, gdyby Kara źle się poczuła. - Hej - powiedziała ściszonym tonem. Joe odwrócił się błyskawicznie. - Jakieś wieści? Pokręciła niechętnie głową, żałując, że musi go rozczarować. - Niestety, nie. - Nieźle oberwał. - To prawda. - Nie powinienem był mu pozwolić na ten wczorajszy patrol. Jenna ostrzegła mnie, że szwagier ją ściga i czułem, że nadciągają kłopoty. Nie spodziewałem się tylko, że nadciągną tak prędko. - Jestem pewna, że zrobiłeś wszystko, żeby uniknąć wypadku. - Niestety, nie powiedziałem mu wszystkiego. Jestem na siebie wściekły! - W oczach miał ból i gniew. Charlotte chwyciła go za ramię. - To twoja praca, Joe. I praca Colina. Znam go od dziecka. Zawsze był gotów skoczyć w ogień, by ko- ~ 315 ~ goś uratować. Kiedy ktoś był zagrożony, rzucał się na pomoc, choć był raczej cherlawym i wątłym dzieciakiem. Uwielbiał grać bohatera. - Mógł zginąć przeze mnie, Charlotte. - Joe w rozpaczy potrząsnął głową. - Nie wiem, czy kiedykolwiek sobie wybaczę. Ani czy Kara mi wybaczy. Jest w ciąży, do cholery! Colin wciąż gadał o tym dzieciaku. Był w siódmym niebie. - Wiem. Zawsze przyjeżdża z Karą na wizyty. Jednak staram się nie tracić nadziei. Ty także nie powinieneś. - Próbuję, ale widziałem już tyle nieszczęść dotykających niewinnych ludzi... Trudno mi być optymistą. - Wiem. Życie nie jest łatwe ani przyjemne. - Zamilkła, jakby się nad czymś zastanawiała. - Joe? Czy to byłoby w porządku, gdybym cię przytuliła? Otworzył ramiona bez słowa. Zatopiła się w jego objęciach na długą chwilę. O wiele za długą niż powinna, ale nie umiała się od niego oderwać. Cierpiał, ona zaś cierpiała, patrząc na to. W zasadzie powinna być przy nim żona. Charlotte przez chwilę zastanawiała się, gdzie jest Rachel, ostatecznie uznała jednak, że to nie jej sprawa. Wreszcie odsunęła się od niego z uśmiechem. - Uważaj na siebie, Joe. - Ty także, Charlotte. - Będę. Do zobaczenia. *** Zdawało się, że całe miasteczko zebrało się w szpitalnej poczekalni. Jenna bała się, że Kara nie będzie chciała z nią rozmawiać, jednak przyjechała także, chcąc wesprzeć kobietę, która bezinteresownie ofiarowała jej przyjaźń i pomoc. ~ 316 ~ Cała rodzina Murrayów stłoczyła się na korytarzu, a także niemal wszyscy funkcjonariusze lokalnej policji. Nie licząc innych mieszkańców Zatoki Aniołów. Kara siedziała na sofie owinięta narzutą. Kiedy ujrzała w tłumie twarz Jenny, przywołała ją gestem. Reid uścisnął dłoń Jenny i lekko popchnął ją w kierunku Kary. Jak automat przemaszerowała przez poczekalnię, lawirując wśród znajomych i obcych. Usiadła obok Kary, z bólem serca zauważając znużenie i niezwykłą bladość jej twarzy. W oczach miała strach, ale także nadzieję. - Tak bardzo mi przykro, Karo - wyjąkała Jenna. - Nie mogę się z tym pogodzić. Jak się czuje Colin? - Usunęli mu kulę z głowy - odparła Kara. - Nie wiedzą jeszcze, jakich dokonała spustoszeń ani w jakim stanie się ocknie, ale tymczasem pewnie jeszcze pośpi. Wreszcie może trochę odpocząć - dodała, uśmiechając się przez łzy. - Colin nigdy nie bral urlopu. Zawsze się spieszył i próbował zrobić zbyt wiele rzeczy na raz. - Zacięła się na chwilę i odetchnęła. - Wciąż mam nadzieję, bo... bo muszę ją mieć. I wcale nie chcę cię winić. - Niestety, nie możesz winić nikogo innego. - A co powiesz o facecie, który postrzelił mojego męża? Słyszałam, że zginął, i cieszę się z tego. - Ja także - westchnęła Jenna. Ciało Brada znaleziono na skalach tuż po wschodzie słońca. Jej koszmar wreszcie się skończył. - Joe opowiedział mi oględnie, przez co przeszły-ście ty i Lexie - ciągnęła Kara. - Cieszę się, że jesteście bezpieczne. Widziałam, że czegoś się obawiasz i chciałam ci pomóc, ale nie mogłam się narzucać. - Bardzo mi pomogłaś. Obdarzyłaś mnie przyjaźnią i zaufaniem. To bardzo wiele dla mnie znaczy. - I co teraz? Zostaniesz z nami w Zatoce Aniołów? ~ 317 ~ - Jeszcze nie wiem. Myślę, że na pewno przez jakiś czas. Mam ci tak wiele do opowiedzenia, ale chwila nie jest na to odpowiednia. - Ależ przeciwnie, nie mam nic do roboty - uśmiechnęła się Kara. - Chętnie z tobą porozmawiam. - Cóż... Krótko mówiąc, wydaje mi się, że nie przyjechałyśmy tu z Lexie przypadkowo. Znalazłam w piwnicy pamiętnik Rose Littleton, z którego wynika ni mniej, ni więcej, tylko że jestem jej wnuczką. Lexie ma znamię nad kostką... Pocałunek anioła. Takie samo jak Rose i inne krewne... - ...Gabrielli! - dokończyła podekscytowana Kara. - Och, mój Boże! To niewiarygodne! Nie mogę się doczekać, kiedy powiem Colinowi, że ocalił życie dziecka Gabrielli! Tak jakby historia zatoczyła pełne koło. Wiesz, że anioły pojawiły się chwilę po twoim przyjeździe do miasteczka? Jakby wiedziały, że potrzebuje ich Lexie, dziecko aniołów. Że przyjechała tu, by mogły ją uratować. - Uśmiechnęła się nieśmiało. - Gadam jak Colin, prawda? Cała ta anielska gadanina zawsze mnie irytowała. Mogłabym przysiąc, że powiedziałby: „To nie gadanina, Karo. Po prostu musisz w to uwierzyć". I to właśnie zamierzam zrobić. Zamierzam wierzyć z całych sił. - Świetny plan. Kara zerknęła na Reida. - Ach, więc to tak. Znalazłaś w Zatoce Aniołów nie tylko schronienie i historię rodzinną. Znalazłaś coś jeszcze. - Masz rację - zgodziła się Jenna. - Znalazłam miłość. Kara złapała ją za ręce. - I tylko to się liczy. Miłość. Nie pozwolisz mi o tym zapomnieć, dobrze? Bo czuję, że w najbliższym czasie ~ 318 ~ będę potrzebowała kogoś, kto będzie mi o tym przypominał. - Nie pozwolę ci zapomnieć - przyrzekła Jenna, ściskając dłonie Kary. - Colin także będzie ci o tym przypominał. - Będę o niego walczyć. Będę walczyć o nas - z mocą oświadczyła Kara. - Wiem, kochana. I my wszyscy będziemy walczyć razem z tobą. - Jenna rozejrzała się po zatłoczonej poczekalni. - Zatoka Aniołów troszczy się o swoich mieszkańców, a oni troszczą się o siebie nawzajem.