Słuchając opowieści najstarszych mieszkańców mojej wioski

Transkrypt

Słuchając opowieści najstarszych mieszkańców mojej wioski
Zapusty
Słuchając opowieści najstarszych mieszkańców mojej wioski Oseredek w
południowowschodniej Polsce, można odnieść wrażenie, że omijał ich karnawał. W
opowieściach tych bowiem nie pada słowo „karnawał”. Nie był jednak im obcy duch
karnawałowy. Nie używano tego słowa może i dlatego, że pochodzi ono z języka łacińskiego.
Ale to nie znaczy, że moim ziomkom obce były zwroty łacińskie i to nie tylko te, które
przybierały formę przekleństwa, ale przede wszystkim, które odnosiły się do sfery religijnej.
Słowo „karnawał” to ani przekleństwo ani zwrot religijny. W języku łacińskim oznaczało czas,
kiedy to na stołach królowało mięso. Nieco inna odmiana tego słowa oznaczała „pożegnanie
mięsa”. I z tym ostatnim określeniem karnawału współgra polska nazwa „ostatki”, która mówi o
zakończeniu zabaw, biesiad przed zbliżającym się Wielkim Postem. Te ostatnie dni nazywano
także mięsopustem, inaczej opuszczenie, pożegnanie mięsa, a więc tego, co było znakiem
obfitej i dobrej zabawy. A zatem karnawał, ostatki to czas wielkich zabaw i suto zastawionych
mięsiwem stołów. Mięso w dawnych czasach nie zawsze gościło na stołach, szczególnie tych
najbiedniejszych warstw społecznych. Mięso na stole to znak dostatku i wspaniałego
ucztowania. Biblia mówiąc o szczęściu wiecznym bardzo często używa obrazu uczty przy stole
suto zastawionym „tłustym mięsem i wybornym winem”. Karnawał zaczynał się w uroczystość
Trzech Króli i trwał do Środy Popielcowej. Intensywność zabaw eksplodowała przed Środą
Popielcową. Zabawy karnawałowe wśród ludu odbywały się w rytmie bardzo skocznych melodii.
Niektórzy dopatrują się w zapustnych tańcach wpływów kultów płodności i agrarnych. Wierzono,
że im wyżej podkasuje się w tańcu, tym wyższe wyrośnie zboże, obfitszy będzie plon.
W ludowej tradycji radość karnawałowa była niejako kontynuacją radości, która w dniach
Bożego Narodzenia rodziła się w blaskach stajenki betlejemskiej. Z racji świąt gromadziliśmy
się przy rodzinnych stołach. Był to także odpowiedni czas na przyjęcia weselne i chrzcielne.
Później, gdy znikała choinka z domu i milkły kolędy, radość i zabawa trwały dalej, przybierając
formę bardziej świecką, chociaż nie była ona wolna od odniesień religijnych, które
intensyfikowały się w miarę zbliżania się Wielkiego Postu. Świadomość nadchodzącego okresu
wstrzemięźliwości popychała do wzmożonej zabawy. Dni mięsopustne inaczej ostatki z tego
powodu nazywano także szalonymi dniami. A to szaleństwo przebierało nieraz miarę, dlatego
jeden z kaznodziejów grzmiał z ambony: „Większy zysk czynimy diabłu trzy dni rozpustnie
mięsopustując, aniżeli Bogu czterdzieści dni nieochotnie poszcząc”. Jednak wobec ludowej
tradycji nawet płomienne słowa kaznodziei były bezsilne. A zresztą ta sama tradycja przez
srogie zwyczaje wielkopostne wyrywała z diabelskiej sieci nawet najbardziej omotanych przez
szaleństwa karnawałowe.
Tradycja zapustna karała tych, którzy z powodu mazgajstwa lub wygodnictwa pozbawiali innych
1/2
Zapusty
jeszcze jednej okazji do wyśmienitej zabawy na przyjęciu weselnym. Chwytano tych, którym nie
udało się w czasie tego karnawału stanąć na kobiercu ślubnym. Przywiązywano ich do tak
zwanej kłody popielcowej i wśród śmiechu i szyderstw przymuszano do ciągnięcia ulicami
miasta lub wioski do najbliższej karczmy. Tu nieszczęśliwcy musieli się wykupić, fundując
obecnym piwo i gorzałkę. Była to także kara, za to, że nie podjęli jeszcze obowiązków
małżeńskich i przez rok będą się cieszyć przywilejami wolnego stanu. Była to również okazja
wyszydzenia i napiętnowania staropanieństwa i starokawalerstwa. Następnie kłodę
wykorzystywano w celach wróżebnych. A mianowicie przeskakiwano ją. Im wyżej ktoś
przeskoczył, tym dorodniejszą będzie miał pszenicę lub konopie. Śpiewano przy tym: „Na
konopie, na konopie, żeby się rodziły, żeby nasze dzieci gole nie chodziły”. Wróżba wróżbą, ale
w tym czasie każdy powód był dobry do zabawy. Nie lada był ubaw, gdy ktoś w swej chytrości,
nie licząc się ze swymi możliwościami chciał podskoczyć jak najwyżej i w pokracznej postaci
lądował na ziemi. Uczestnicy balów karnawałowych przebierali się i nakładali maski, a po
wsiach wędrowali zapustowi przebierańcy, wśród których najczęściej można było spotkać Żyda,
Cygana, dziada, niedźwiedzia, konia, kozę, bociana.
Niektórym, ostatkowym dniom nadano nazwy. I tak był: Mięsopustny, inaczej tłusty Czwartek,
Smalcowa, inaczej zapustna Niedziela, Ostatkowy, inaczej błękitny Poniedziałek i Ostatni,
inaczej zapustny Wtorek. Tłusty czwartek rozpoczynał ostatni tydzień karnawału.. W tym dniu
gotowano wiele jadła, kaszy, grochu, kapusty, ziemniaków i to wszystko nadzwyczaj obficie
kraszono tłuszczem ze skwarkami. Na stole stawiano słoninę i sadło a w bogatszych domach
było mięso i kiełbasa. Oczywiście nie mogło zabraknąć słodkich racuchów i pączków. Chociaż
te ostatnie w dawnych czasach nie były słodkie, gdyż sporządzano je z chlebowego ciasta,
nadziewanego słoniną i smażonego na smalcu. Ale i te pierwsze słodkie pączki nie były
podobne do dzisiejszych. Kitowicz pisze, że „specjałem tym można było nabić niezłego guza i
podsinić oko”. Wtorek zapustny również upływał przy suto zastawionym stole i zabawie. W
wielu regionach Polski tuż przed północą wnoszono do karczmy rybę i posypywano popiołem
podłogę. Koniec szaleństw i zabaw. Można było sobie tylko podśpiewywać:
„Jak Cię nie żałować
Miły mój Zapuście
Cztery szpyry w grochu były
A piąta w kapuście”.
Kto nie zakończył zabawy o północy, to miał do czynienia z siłami piekielnymi. Ludowa tradycja
mówiła, że za drzwiami siedział diabeł i skrupulatnie zapisywał w swoim cyrografie tych, którzy
po północy wychodzili z karczmy. I tak się kończył polski zapust, o którym turecki ambasador w
Polsce pisał: „W tym okresie chrześcijanie w Lechistanie doznają jakowejś wariacyi i że dopiero
proch sypany na głowy leczy skutecznie takową”.
2/2