Patagonia – la grande nada

Transkrypt

Patagonia – la grande nada
www.chodziez.pl
Wygenerowano: 2017-03-07/03:33:20
Patagonia – la grande nada
12.03.2014
Patagonia - la grande nada
Do Puerto Madryn przyjechaliśmy wcześnie rano, po dwóch dniach podróży pociągiem i autobusem.
Cel na dziś to zobaczyć możliwie najwięcej. Punkt informacji, szczęśliwie dla nas, jest już otwarty.
Najpopularniejszą atrakcją regionu jest półwysep Valdes, gdzie można zobaczyć wiele morskich
zwierząt - morsy, foki, pingwiny i wiele innych. Dla tych, którzy chcą i mogą wydać trochę więcej, jest
również szansa zobaczyć wieloryba z pokładu turystycznej łódki. Koszt zorganizowanej wycieczki na
Peninsula Valdes jest spory, podobnie jak bilet wejścia do parku. Dzięki internetowi szybko
dowiadujemy się, że taniej jest wypożyczyć samochód choćby na jeden dzień i podzielić koszty na 4
pasażerów. Na dworcu szybko dogadujemy się z podróżującą po Argentynie parą z Izraela. Galem i Rot
chętnie przystają na nasz pomysł i razem ogarniamy wynajęcie auta.
Nad oceanem
Wspólnie ustalamy, że zamiast półwyspu chcemy zobaczyć największą kolonię pingwinów u Punto
Tombo. Nie ma tam wiele innych zwierząt, ale za to park jest tak zbudowany, że chodzi się po
ścieżkach w samym środku kolonii, dzięki czemu z bliska można oglądać te zabawne ptaki. Pingwiny to
moje ulubione zwierzęta, więc miałem cichą nadzieję, że uda mi się je zobaczyć w moje urodziny, które
przypadały właśnie tego dnia. Strzała po chwili namysłu też się zgadza. Kiedy liczy się dla nas każdy
pieniądz, a kolejna atrakcja jest tu droższa od drugiej, to trip do Punto Tombo wydaje się nam
stosunkowo niskim wydatkiem.
Para zatrzymuje się w hostelu, więc idą zostawić tam swoje rzeczy, a my czekamy na nich pod jedną z
wypożyczalni samochodów. Szybko orientujemy się w cenach i decydujemy się na małego i
najtańszego Volkswagena :). Kierowcami są Gal i Strzała. Po drodze poznajemy się z towarzyszami
podróży, którzy opowiadają nam między innymi o tym, że każdy obywatel Izraela musi odbyć 3 letnią,
obowiązkową służbę wojskową po zakończeniu szkoły - dopiero po tym mogą zacząć studia czy
podróże. Trudno nam to sobie wyobrazić.
Droga do kolonii pingwinów to niecałe 200 km, z czego ostatnie 30 to droga bez asfaltu. Po małym
krzątaniu się po okolicy dowiadujemy się, gdzie należy kupić bilety i dokąd udać się później.
Odbywamy też krótką wizytę w muzeum, gdzie jest sporo informacji o życiu pingwinów oraz trasach
ich migracji, niestety tylko w języku hiszpańskim.
Pierwsze pingwiny rzucają się w oczy już po kilku pierwszych krokach na szlaku. Małe, ale świetnie.
Ludzie nie robią na nich wielkiego wrażenia. Dopiero, gdy podejdzie się za blisko, mogą się
przestraszyć. Stoją sobie myśląc o czymś, niektóre chłodzą się w cieniu, a inne po prostu chodzą.
Bardzo fajnie sobie popatrzeć na to wszystko z boku. W całej koloni jest ich około 400 000, co czyni to
miejsce największą kolonią pingwinów w Argentynie.
Wykonanie: CONCEPT Intermedia www.concept.net.pl
Strona 1/4
www.chodziez.pl
Wygenerowano: 2017-03-07/03:33:20
Spacerujemy sobie między nimi i próbujemy wyhaczyć co to ciekawsze okazy. Trafiają się tulące,
walczące, jednak głównie chodzące, stojące i leżące. Co ciekawe, jesteśmy w tym miejscu w okresie, w
którym wykluwają się im młode. W kilku gniazdach udało mi się je nawet dojrzeć, jednak są one
uważnie strzeżone przez mamę i nawet trudno o sensowne zdjęcie. Małe pingwiny nie są jednak tak
świetne jak duże. Nie chodzą i głównie piszczą.
Okrążamy cały park, przy okazji podziwiając pingwiny na plaży i pingwiny łowiące. Jest ich
niewyobrażalna ilość, a za plecami na wzgórzach - jeszcze więcej. Wracamy do samochodu i ruszamy
w drogę licząc na to, że zdążymy jeszcze obejrzeć słonie morskie kilkadziesiąt kilometrów na północ.
Na skrzyżowaniu okazuje się, że nic z tego - mamy za mało czasu. Decydujemy się wrócić do miasta i
na plaży gotujemy oraz świętujemy urodziny Kalego tortem z supermarketu i Fernet - popularną tu
nalewką. Rozbijamy namiot z widokiem na ocean i udajemy się spać.
I w góry!
Nasz kolejny cel to miasteczko Bariloche w Argentyńskich Andach. Nocny autobus zabiera nas na
drugą stronę Argentyny. W urokliwym miasteczku, będącym górską stolicą kraju, spędzamy tylko jedną
noc, przygotowując do trekingu. Z początku planujemy wyjść na kilka dni w góry i wrócić, ale patrząc
na mapę zauważamy górskie przejście graniczne z Chile.
Wpadamy więc na pomysł, że zamiast wracać do Bariloche i jechać do sąsiedniego kraju autobusem, po
prostu przejedziemy tam pieszo. Robimy zapasy jedzenia, pysznej lokalnej czekolady, zdjęcia map
(zamiast kupowania) i pakujemy plecaki - z prowiantem na tydzień ważą niemal 30 kg. Przed sobą
mamy tydzień zaciskania pasa, więc w hostelu robimy solidną kolację - hamburgery z pysznej,
argentyńskiej wołowiny.
Wstajemy rano, by busem dostać się do położonego w centrum parku narodowego refugio - czyli
schroniska górskiego. Idąc bezpośrednio do granicy, potrzeba ok. 3 dni na dostanie się do Chile. Nam
jednak się nie spieszy aż tak, więc wraz z poznanym po drodze Kanadyjczykiem, eksplorujemy okolicę.
Pierwszym celem jest oddalony tylko o godzinę drogi wodospad. Spotykamy tam wycieczkę szkolną,
która na szczęście nie zostaje tam długo, a my, korzystając z prywatności, kąpiemy się pod lodowatym
wodospadem.
Na nocleg wybieramy teren obok niewielkiego jeziora, do którego prowadzi dość trudny szlak.
Pierwszą dużą przeszkodą, z której nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, jest przejście przez rzekę bez
mostu. Bynajmniej nie zraża nasz tabliczka „przejście na własną odpowiedzialność". Z małą przygodą,
radzimy sobie sprawnie - pochylone drzewo umożliwia przejście, choć akrobacje nad rwącą rzeką z
wielkim plecakiem zapewniają nam trochę adrenaliny.
Dużo żmudniejsza jest dalsza część marszu - ostro pod górę. Poznajemy się też nazbyt dobrze z
niechcianymi towarzyszami trekingu - wielkimi muchami, które przez cały dzień bezczelnie brzęczą
koło ucha. Pomocne okazują rosnące tu bambusy, które służą zarówno jako kije do chodzenia, jak i do
odganiania irytujących owadów.
Kanadyjczyk stopniowo nas wyprzedza, do tego robi się późno. Nie mamy pojęcia, jak daleko zostało
Wykonanie: CONCEPT Intermedia www.concept.net.pl
Strona 2/4
www.chodziez.pl
Wygenerowano: 2017-03-07/03:33:20
nam jeszcze do jeziora i już myślimy o rozbiciu obozu w pierwszym lepszym miejscu, gdy zza drzew
wyłania się tafla wody. Zachód słońca nadaje ośnieżonym szczytom cieplejsze barwy i choć robi się
chłodno, szybko ogrzewamy się przy ognisku, które nasz kompan zdążył już rozpalić. Po kolacji
popijamy yerba mate, obserwując wschodzący księżyc i przepiękne, usiane gwiazdami niebo.
Następnego dnia wracamy tym samym szlakiem, co wydawało się proste, a okazało się kolejną niemałą
przygodą. W pewnym momencie gubimy ścieżkę. Nie przejmujemy się tym jednak zbytnio i idziemy
dalej przed siebie. Okazuje się to błędem, gdy docieramy na skraj urwiska. Nie chcemy jednak wracać
pod górę, więc idziemy dalej skrajem przepaści, przedzierając się przez kolczaste krzewy.
Wymęczeni, w końcu wracamy na ścieżkę i przekraczamy rzekę. Idziemy pewnie, nie wiedząc jeszcze,
że po południami w tutejszych strumieniach jest więcej wody, pochodzącej z topniejącego na słońcu
lodowca. Na szczęście moczymy tylko buty. Celem na dziś była najwyższa w okolicy góra Tronador, z
imponującym lodowcem. Po ciężkiej przeprawie rozbijamy się jednak na samym początku szlaku, który
zostawiamy na kolejny dzień.
Ostre, kilkusetmetrowe podejście prowadzi przez wszystkie warstwy roślinności - od gęstego lasu,
przez krzewy i łąki, do gołej skały i wreszcie lodowca. Stamtąd rozciąga się niesamowity widok na
dolinę, którą dopiero co szliśmy, dalekie wierzchołki oraz poszarpany szczyt wulkanicznej góry, na
którą się wspinamy. Tamtejsze refugio położone jest powyżej granicy śniegu, znajdujemy jednak
kawałek gołej skały na rozbicie namiotu. Za camping w tym miejscu trzeba niestety zapłacić, ale
pozwala nam to skorzystać z łazienki i zjeść swój obiad w ciepłej sali schroniska - na dworze jest mróz.
Wymęczeni, nie czekamy na nocne niebo. Po zachodzie słońca szczelnie zapinamy śpiwory i idziemy
spać.
Po zimnej nocy, wstajemy dopiero, gdy słońce rozgrzewa namiot. Tu rozstajemy się z kanadyjskim
trekerem i schodzimy z góry Tronador, by w końcu zacząć iść we właściwym kierunku. Przejście
dwóch bagnistych dolin i przełęczy zajmuje nam trzy dni. Mijamy jeszcze jedno refugio, gdzie za
ostatnie argentyńskie peso kupujemy ciastka - nasz prowiant zaczyna się kończyć.
Granica leży miedzy dwoma jeziorami, które można pokonać promem, dlatego spotykamy tam więcej
turystów. Niestety zamknięte jest już biuro imigracyjne i na wbicie pieczątki wyjazdowej, musimy
poczekać do jutra. Mamy dzięki temu czas odpocząć i... odwiedzić lokalny posterunek żandarmerii. Na
szczęście nie z powodu jakichkolwiek kłopotów - skończył nam się gaz do gotowania i znudzeni
żandarmi chętnie udostępniają swoja kuchnię.
Urzędnicy z imigracji pojawiają się dopiero po południu. Choć udaje nam się do wieczora przekroczyć
formalną granicę, to jesteśmy w Chile bez pieczątki w paszporcie - ich urząd, podobnie jak argentyński,
znajduje się dopiero nad położonym 10 km dalej jeziorem.
Wczorajsza kolacja była ostatnią ze zaplanowanych w naszych zapasach. Na dziś zostają nam tylko
zupki chińskie, które uchowały się na dnie plecaka jeszcze z Boliwii. Ostatni etap pokonujemy tylko o
ciasteczkach, na szczęście kawałek podwozi nas buski, wożący turystów po chilijskim parku
narodowym.
Policja imigracyjna oficjalnie wita nas w Chile, a popołudniowy prom zabiera na drugą stronę jeziora.
Dwugodzinny rejs jest dużo więcej niż szybkim transportem - oferuje widoki na jezioro Todos Los
Santos z niesamowitym, szmaragdowym kolorem, oraz ośnieżone szczyty wulkanów.
Wykonanie: CONCEPT Intermedia www.concept.net.pl
Strona 3/4
www.chodziez.pl
Wygenerowano: 2017-03-07/03:33:20
Pierwszą rzeczą po powrocie do cywilizacji jest obfity posiłek. Mniej martwimy się noclegiem. Kiedy
nie znajdujemy kempingu w rozsądnej cenie, rozbijamy się nad jeziorem. Okazuje się to świetnym
wyborem nie tylko ze względu na oszczędność - popijając chilijskie wino, oglądamy księżyc
wschodzący dokładnie zza foremnego stożka wulkanu.
Choć Patagonia jest wielka i większości pusta - tak bardzo, że nazywa się ją la grande nada - wielkie
nic, podróżnikom oferuje na prawdę wiele. Nam nie udało się zobaczyć wszystkiego, co tam najlepsze,
ale mając niecałe dwa tygodnie, poznaliśmy tutejszą niesamowitą przyrodę - i to z dwóch bardzo
różnych perspektyw.
Tekst: Kali&Strzała
Wykonanie: CONCEPT Intermedia www.concept.net.pl
Strona 4/4

Podobne dokumenty