Edward Lipiec, senator pierwszej kadencji Zacznijmy od tego, co się

Transkrypt

Edward Lipiec, senator pierwszej kadencji Zacznijmy od tego, co się
1
Edward Lipiec, senator pierwszej kadencji
Zacznijmy od tego, co się działo przed 1989 rokiem, od Pana działalności politycznej i
społecznej.
Przyjechaliśmy na te ziemie w 1947 roku. Ojciec musiał uciekać z lubelskiego, ponieważ był
w Batalionach Chłopskich. Później nastąpiło scalenie z AK i zaczęło się nim interesować
nawet nie UB, nie Urząd Bezpieczeństwa czy jak się on wtedy nazywał, tylko NKWD. Ojciec
wyjechał do stryjka, który z Wołynia został wysiedlony, i w powiecie Wągrowiec (to wtedy
był Poznań, wielkopolskie, poznańskie) otrzymał gospodarstwo. I później nas ściągnął do
tego gospodarstwa. Ponieważ wilka ciągnęło do lasu, był w PSL-u Mikołajczykowskim, więc
kiedy było to referendum 3xtak, to nie wytrzymał i zaangażował się. No i przymknęli go i
zaczęli się pojawiać w domu i u tego jego stryjka, bo to był brat mamy, zaczęli pojawiać się
jacyś dziwni ludzie i pytać „a skąd?, a co?, a dlaczego tutaj?". A ojciec mówi: Już znowu
mnie mają, jadę na zachód". Przyjechał tu, do Drożkowa, Wprawdzie dom był taki marny, bo
to już 1947 rok, to nie było ładnych mieszkań, ale pole było blisko, więc tę ziemię objął.
Później ponieważ razem gospodarowali, to wujek od tego stryjka podzielił te plony, które w
tym roku były, bez ziemniaków, bo żeśmy wcześniej wyjechali i jeszcze nie zdążył, ale to, co
po żniwach było i inwentarz i przewiózł tutaj. I tu dopiero po 1956 roku przyszedł milicjant.
Znaleźli go. Ale już się ojciec ujawnił, bo zaczęła się odwilż i jakoś zdawało się, że to pójdzie
ku innym czasom. I rzeczywiście, dali mu spokój.
Tu skończyłem szkołę podstawową, w Lubanicach, potem wyjechałem do technikum
rolniczego, ogrodniczego w Iłowej, w żagańskim, niedaleko, jakieś trzydzieści kilka
kilometrów stąd. Po ukończeniu technikum poszedłem na Wydział Ogrodniczy w Poznaniu.
Zaczął się 1950 rok, ja byłem akurat na praktyce w ogrodach szkolnych w Poznaniu, zaczął
się 1956 rok. Profesor Miedź, nawiasem mówiąc, kapitan Armii Krajowej w stanie
spoczynku, jednak została profesorem, nie pozwolili jej na zrobienie studiów, przyszła i
powiedziała: „To, dzieci, idźcie, bo w Poznaniu jest rewolucja, tylko spokojnie idźcie do
akademika, żeby nie odnieść ran" - bo strzelanina i trzeba zachować dużą ostrożność. No i
my żeśmy poszli. Oczywiście, nie do akademika tylko do miasta, bo wiadomo, coś się działo.
Nawiasem mówiąc, to takie dziwne zdarzenie, bo z czołgów wysiadają moi koledzy, z mojej
klasy. Oni byli w Biedrusku na poligonie, a ja byłem po pierwszym roku studiów. „No i co? mówi - co się dzieje? Bo nam powiedzieli, że Amerykanie zaatakowali Poznań i żebyśmy z
odsieczą tam szli". Oczywiście, wysiedli z tych sześciu czołgów, ludzie cywilni tam weszli i
siedzieli trochę, bo opuścili stanowisko. I oczywiście, była ostra amunicja z działem. Można
było tam Urząd Bezpieczeństwo rozwalić, ale nikt nie umiał strzelać z tych dział. Ktoś tam
spróbował, wystrzelił, to balkon odstrzelił na Dąbrowskiego. na sąsiedniej ulicy. No i tak trzy
dni ten socjalizm, żeśmy oglądali w akcji.
Później przyszły wypadki węgierskie. Oddawaliśmy krew dla Węgrów. W tym czasie
w Teatrze Nowym było zebranie tych Węgrów, którzy byli w Polsce, w Poznaniu. I przyszła
wiadomość, że samolot z naszą krwią przejęli Rosjanie w Budapeszcie i że zaaresztowali
Imre Nagy. Niesamowita atmosfera była wtedy. Głównie Węgrzy, ale Polacy też... ogólny
szloch był na sali. Pźniej przyszedł październik. Odwilż, później był zjazd łódzki ZHP, starzy
instruktorzy przedwojenni i powojenni, ci, którzy ocaleli w powstaniu. Młodzi się zebrali,
żeby nawrócić do skautingu, to, co było przed wojną. Wtedy to, co było, to ZHP. To byli
pionierzy po prostu. I my postanowiliśmy na uczelni powołać ogólnouczelnianą drużynę
instruktorską harcerską. Pozwolono nam na to. Skupiała ona studentów z różnych uczelni, a
ponieważ była przy Akademii Rolniczej, a wtedy to była jeszcze Wyższa Szkoła Rolnicza,
więc nazwaliśmy ją Rola. Po roku zaczęliśmy się niepokoić, bo było widać, że jednak
przykręcą śrubę i zlikwidują nas. Popadliśmy w konflikt z naszym drużynowym, bo
chcieliśmy jeszcze przeprowadzić obóz letni i zimowisko z dziećmi ze szkół podstawowych
2
Udało nam się. Był obóz na 160 osób - to kilka drużyn. Oczywiście, drużynowy się
zdenerwował i powiedział, że wyrzuca nas, a później powiedział, że możemy przychodzić.
No i działaliśmy jeszcze do 1958 roku, kiedy nas zlikwidowano. Po prostu władze
zdelegalizowały tę naszą organizację. Nie wiem, nie pamiętam, czy to było jeszcze w 1956
czy w 1957 roku. Powołaliśmy też Towarzystwo Pomocy Więźniom Politycznym.
Jeździliśmy do Wronek, bo nam pozwolili. Mieliśmy kontakt z tymi poszczególnymi
więźniami. Dostaliśmy adresy rodzin, pozwolono nam na różne zbiórki. Konto założyliśmy w
banku. Był to taki czas, że ludzie całe swoje pensje rzucali do tych skarbonek. Masę
pieniędzy żeśmy zebrali. No, oczywiście, zakupiliśmy za to żywność, jakąś odzież. Kontakty
mieliśmy z rodzinami, więc jeździliśmy głównie do rodzin, a więźniów po prostu
zaopatrywaliśmy tylko w żywność, bo tylko takie paczki można było dać, ale to też nie trwało
długo. W 1958 roku rozwiązano to, a naszą koleżankę, która była przewodniczącą tego
towarzystwa, Dankę Śliwińską aresztowano. Ona była na ostatnim roku, miała bronić pracy
magisterskiej i tylko dzięki profesorowi Welworkowi, rektorowi naszemu, który zrobił
awanturę i powiedział, że ona musi zdawać, musi dostarczył jej skrypty i po prostu Danka
obroniła tę pracę. Myśmy mieli wyjątkowych profesorów, dobrych patriotów, mieliśmy
szczęście i dużo skorzystaliśmy.
Studia skończyłem z poślizgiem, bo zachorowałem. Osiem miesięcy byłem w szpitalu.
Wziąłem urlop dziekański i skończyłem w 1961 roku. Wróciłem do Drożkowa, podjąłem
pracę jako agronom, a jednocześnie jako nauczyciel Szkoły Rolniczej, a później Technikum
Rolniczego, które powstało w Żarach. Po zachorowaniu ojca przejąłem gospodarstwo. Moje
rodzeństwo już było poza domem. Brat był nauczycielem, siostra poszła do pracy, skończyła
Technikum Rolnicze i poszła do pracy do PGR-u. Ale potem zaczęły być modne
gospodarstwa zespołowe i myśmy taki zespół rodzinny utworzyli: siostra, brat, z rodzinami,
oczywiście, ja i pobudowaliśmy trzy i pół tysiąca szkła wysokiego. Ponieważ byliśmy
przygotowani do produkcji jakiejś, to uprawialiśmy najpierw pomidory, bo na to dostaliśmy
kredyt, no a jak już spłaciliśmy kredyt, to zajęliśmy się uprawą storczyków, strelicji,
anturium, więc takich raczej ekskluzywnych roślin. Tak było dosyć długo, bo w sierpniu 1981
roku, jak mnie internowali, to jeszcze uprawy były, bo był tani opał, energia była tania.
Dopiero później, jak podwyższono opłaty za energię, to wtedy musieliśmy zlikwidować te
uprawy energochłonne.
W listopadzie 1980 roku, po strajku, po sierpniu 1980 roku założyliśmy „Solidarność"
Rolników Indywidualnych, Chłopska się nazywała, różnie się nazywała ta „Solidarność", u
nas to była Rolników Indywidualnych od początku. Później był strajk w Ustrzykach,
przepędzili tam rolników, oparli się w Rzeszowie i myśmy początkowo delegowali takiego
Andrzeja Michalszczaka, młodego chłopaka, miał 20 lat i pojechał tam jako nasz delegat. Ale
jak się zorientowali, że jest, to do wojska go wzięli. I wtedy mnie oddelegowano, pojechałem
na ten strajk i byłem od 2 stycznia do końca, do czasu, kiedy była próba rejestracji dzięki
prymasowi zresztą, na zarejestrowanie, to żeśmy rozwiązali. Naszym doradcą był profesor
Stelmachowski jeszcze wtedy. On był często, odwiedzał Rzeszów, zresztą Wałęsa był też w
Rzeszowie, chyba przez tydzień. W 1981 roku w maju wybrano mnie na przewodniczącego
tymczasowej Rady Wojewódzkiej „Solidarności" Rolników Indywidualnych. W listopadzie
na posiedzeniu zarządu wojewódzkiego powstała taka myśl, że ponieważ znowu zaczyna się
robić niebezpiecznie, polecono mi, żebym powołał niejawną radę, trzyosobową radę. Po
prostu oni tylko wiedzieli, kto to jest, ta trójka i ja. Po prostu takie było polecenie zarządu. Ja
powołałem i potem okazało się, że to był strzał w dziesiątkę, bo ci ludzie działali później,
zbierali żywność, no, po prostu nawet ci robotnicy, którzy pracowali, to kartek byli
pozbawieni, a tu myśmy około 70 świń zabili i rozwoziliśmy tę żywność. Ja nie, bo ja
siedziałem od 13 grudnia do 13 lipca, byłem internowany. Najpierw byłem w Zielonej Górze
w areszcie śledczym do 6 stycznia, a później nas przewieziono do Głogowa, do więzienia.
3
Okazało się, ze to była najlepsza szkołą. Nic lepszego nie potrafili wymyślić komuniści.
Próbował nam robić biskup Tokarczuk jeszcze przygotowanie tych liderów do jakiejś
działalności - co miesiąc żeśmy przyjeżdżali na Jasną Górę, spotykaliśmy się z
arcybiskupem, dyskutowaliśmy trochę, Trochę ludzi było z zewnątrz, profesorów, którzy
przygotowywali nas do jakiś działań. No ale w więzieniu mieliśmy i aktorów, i profesorów, i
naukowców, no cały zestaw tych ludzi 24 na dobę, a jak się siedziało dłużej, to były adresy,
były kontakty. Nic lepszego nie można było zrobić. Rozwiązano tę naszą szkołę właśnie
13lipca. Część kolegów, niewielką liczbę, przewieziono najpierw do Grodkowa, a później do
Uherców w Bieszczady.
Zaczął się stan wojenny. Nie wolno się było spotykać. Oczywiście, myśmy się
spotykali cały czas . W zasadzie nie przerwaliśmy działalności. Tak jak ta moja trójka tutaj na
tym terenie, tak skontaktowaliśmy się między sobą: Józek Ślisz, nieżyjący już zresztą, Artur
Balazs, Piotrek Baumgart i ja tworzyliśmy trzon tej „Solidarności" podziemnej. Ja byłem
skarbnikiem w tym czasie. W 1983 roku prymas zwołał nas na dożynki krajowe na Jasną
Górę i tam poprosiliśmy prymasa o to, żeby powołał duszpasterstwo rolników, ponieważ nie
można było się spotykać, a myśmy chcieli mieć kontakt z ludźmi i przygotować ich na inne
czasy. 2 grudnia prymas powołał Radę Episkopatu do Spraw Duszpasterstwa Rolników i
pierwszym biskupem, pierwszym opiekunem naszym krajowym był biskup Gurda. Profesor
Stelmachowski, Artur Balazs i ja zostaliśmy świeckimi członkami tej Rady. My tutaj w
diecezji dosyć długo szukaliśmy księdza, chyba trzeci dopiero ksiądz, który się przyjął, ksiądz
Eugeniusz Jangiewicz, został naszym duszpasterzem. Nawiasem mówiąc, on tam przyjechał
na pierwszą mszę, którą nam odprawił w Głogowie, i później go już nie puścili. Wysiedlili go
na taką wioskę, kazali zesłać biskupowi, no ale myśmy go znaleźli. No ale ja jestem przecież
kolejarz. „To nic, my będziemy pomagać księdzu" i nieraz siedzieliśmy całe noce, żeby się
zastanawiać, jak tych ludzi zebrać, żeby oni poczuli się siłą i jednością, żeby wytworzyć jakąś
wspólnotę. Doszliśmy do wniosku, że najlepszym działaniem będzie jakaś wspólna praca na
rzecz środowiska. Była taka myśl, ksiądz zresztą Jan Dziwisz rzucił, że pójdziemy pieszo na
pielgrzymkę do Częstochowy. To było przedsięwzięcie duże, bo 11 dni w drodze. Trzeba
było zapewnić noclegi, wyżywienie, transport. Na pierwszą taką pielgrzymkę wyruszyliśmy
w 1983 roku.
Skąd wyruszyliście?
Z Krynicy. Do dzisiaj ta pielgrzymka chodzi. W zeszłym roku było 25-lecie. Chyba w 1984
roku była pierwsza pielgrzymka. I rzeczywiście tam żeśmy się zintegrowali jakoś, bo to
wszystko trzeba było zrobić. To robili ludzie świeccy, to przecież nikt nam tego nie dał,
trzeba było to wszystko zorganizować. Po tym spotkaniu. Pielgrzymka rusza do dzisiaj 2
lipca, po sianokosach, przed żniwami, żeby ludzie mogli się wtedy spotkać.
Powstała myśl, żeby zrobić diecezjalne dożynki. Więc zaraz po pielgrzymce
organizowaliśmy taki biwak nad jeziorem Głęboczek, gdzie omawialiśmy całoroczny
program pracy Duszpasterstwa Rolników. Postanowiliśmy, że następną rzeczą, którą
będziemy robić, to będzie organizacja dożynek diecezjalnych, które się mają odbywać i one
się też odbywają do dzisiaj. Po dożynkach było trzydniowe sympozjum, podczas którego
różni ludzie przyjeżdżali na spotkania. Były prelekcje, były panele, dyskusje, ścierały się
różne poglądy i to było przygotowanie jakby do pracy zimowej. Ponieważ biskup udostępnił
nam te pomieszczenia hotelowe, które przy są sanktuarium, więc myśmy zorganizowali
spotkania tych rolników z różnych dekanatów. Księża proboszczowie przysyłali po trzech
rolników z parafii i tak całą zimę w zasadzie ten proces trwał. Oczywiście, to nie była tylko
formacja religijna, ale i społeczna, i swoją historyczną edukację żeśmy podbudowywali.
Między innymi pamiętam, jak przyjechał Adam Bień. Wysłaliśmy po niego malucha, bo nie
dysponowaliśmy innym samochodem, i on z Osalic spod Sandomierza tutaj do Rokitna
4
przyjechał, umęczony, ale z prelekcją. To była prelekcja o procesie szesnastu w Moskwie. Był
taki profesor Uniwersytetu Warszawskiego Lehman, no i ten Lehman pierwszy usiadł tam
sobie w ławce i notuje skrzętnie, co on mówi, i jak skończył, to mówi: „Ale coś się pan minął
z prawdą, to nie tak było". „Co mi tam będzie pan zarzucał, ja jestem profesor". A on
spokojnie, mówi: „A ja tam byłem, bo byłem sądzony". Oczywiście, konsternacja. Kolega z
Głogowa, który później był senatorem, Papużyński Władek, tak się przygląda, przygląda
profesorowi i mówi: „Proszę pana, ale pan był przecież oficerem politycznym w jednostce
mojej". Poczerwieniał tamten i szybciutko się wyniósł. Więc mieliśmy różnych ludzi na tych
prelekcjach, ale rzeczywiście był to taki uniwersytet, który przygotowywał trochę ludzi do
tych działań. I myślę, że to, co pani mówi, że w tej chwili jest taka sytuacja, że widać te
środowiska, to dzięki tej pracy, jaka wtedy została wykonana.
Oczywiście, od 1986 roku myśmy zaczęli się spotykać w szerszym gronie, kościoły
nam udostępniały miejsce. Wszystko jako duszpasterstwo. W Magdalence u sióstr mieliśmy
takie rekolekcje dla działaczy. Ksiądz Bijak był proboszczem Wilanowa, zresztą jego siostry
też w jakiś sposób kierowały do tej Magdalenki. No i dzięki niemu też to kształcenie jakoś
postępowało. W 1987 roku wiosną dostaliśmy zaproszenie od takiej międzynarodowej
organizacji stowarzyszeń rolniczych. Nasza „Solidarność" dostała zaproszenie, żeby dwie
osoby przyjechały na ten zjazd. Wiedzieliśmy, że ten, który oficjalnie będzie delegowany, to
nie dostanie ani paszportu, ani zezwolenia na wyjazd. Jeszcze funkcjonowały prawa stanu
wojennego, chociaż chyba już był odwołany stan wojenny w tym czasie. No i kto inny był
delegowany oficjalnie, a ta nasza piątka ustaliła, że pojedzie Artur i ja. Zorganizowaliśmy
autokarową pielgrzymkę do ojca świętego i przemyciliśmy rodziny, moją i Artura. To się
szczęśliwie złożyło, że nasz nowo mianowany biskup Józef Michalik był w tym czasie w
Domu Polskim. Poszliśmy go odwiedzić, nie wiedzieliśmy, że go spotkamy, myśmy byli z
namiotami, z jedzeniem, chodziło o to, żeby taniej to wyszło. Człowiek nie dysponował
jakimiś środkami, pieniędzy nie mieliśmy też za dużo, no i u zakonników żeśmy w ogrodzie
rozbili namioty pod palmami. Oczywiście, przychodził do nas biskup jeszcze wtedy Michalik
do ogniska. Myśmy zaopiekowali się tam trochę ogrodem zakonników, wypielili, przycięli
drzewka. Oni za to nam udostępnili w tym klasztorze Matki Chrystusowej ubikację, ciepłą
wodę, mogliśmy się umyć. No i oni sobie jeździli przez 12 dni po Italii, a myśmy z Arturem
siedzieli na tych obradach.
Sprawa się zrobiła głośna, bo ani Artur, ani ja języków obcych nie znaliśmy oprócz
rosyjskiego, a tam raczej nie był potrzebny. Świejkowski z Wolnej Europy przyjechał,
redaktor rolny, żeby nas wspomóc z angielskim i Jola Kozłowska, córka późniejszego
senatora Jasia Kozłowskiego, z językiem niemieckim. Mieliśmy w autokarze dwie persony
przydane nam z urzędu. Jeden to był lekarz oficjalnie, a drugi to przewodnik. Tylko że
przewodnik zupełnie Rzymu nie znał ani Italii, a lekarz nie wiedział, co to jest aspiryna. Ale
byli. Wolna Europa trzęsła się, no bo Świejkowski przekazywał to wszystko, co się działo na
kongresie. Rwał sobie włosy z głowy, mówiąc: „Oni mnie już nigdy nie puszczą na wyjazd".
Tak trochę to komicznie wyglądało. No i dostaliśmy masę książek.
Jeszcze przed wyjazdem myśmy się skontaktowali z biskupem Michalskim (on już nie
żyje). On miał dobre kontakty z Austriakami, także Austriacy nas pięknie przyjęli, dali hotel,
trzy dni obwozili nas naokoło Wiednia. Zresztą w powrotnej drodze też żeśmy tam u nich
mieli zapewnioną opiekę. To już była głośna sprawa wtedy. Świejkowski, jak żeśmy
wyjechali, to już rozpuścił famę. I tam przyszedł do nas przedstawiciel rządu londyńskiego,
taki Bolek, ale nie pamiętam w tej chwili, jak miał na nazwisko. Myśmy dostali masę książek
spoza obiegu, z tych wydawanych zagranicą, to chyba z 200 kilo było na wagę. Ale ponieważ
Wolna Europa trąbiła, to myślimy, że to nam wszystko odbiorą i u tego Bolka żeśmy
zostawili te książki i dopiero przywiózł je w 1990 roku tutaj właśnie do tego stołu. Ale dalej
w Polskę już nie jechał, tylko wrócił z powrotem do Austrii.
5
No i po powrocie był jeszcze 1988 rok, były strajki w stoczni. Tam żeśmy też jeździli
z rąbanką, no bo tych robotników trzeba było wspomóc żywnościowo w jakiś sposób, a
ponieważ po okrągłym stole powstała myśl taka, żebyśmy startowali, bo jesteśmy znani na
tym terenie i prawdopodobnie przejdziemy, no więc postanowiłem startować. Chociaż nigdy
nie byłem politykiem i nie miałem takich ciągot, to zdecydowałem się, żeby zająć miejsce,
żeby nie dopuścić czerwonych po prostu.
A dlaczego Senat, a nie Sejm?
Dla mnie to było wszystko jedno, nie było różnicy. Chodziło o to, że tu można było zagrać o
większą liczbę miejsc. Przypuszczaliśmy, że nas będzie większość. Nie przypuszczaliśmy, że
to aż taka większość będzie, no ale postanowiłem startować do Senatu. Otrzymałem 168
tysięcy głosów. Z parlamentarzystów naszych najwięcej. Myślę, że to z powodu tej
działalności w duszpasterstwie, pielgrzymek, jakiś inicjatyw. I jeszcze w międzyczasie w
Rzymie spotkaliśmy tych naszych przyjaciół z Katholische Land, Niemców z Bawarii. Oni
później przyjechali tutaj i mówią, że my możemy wysyłać do nich na półroczne praktyki
dzieci rolników. I my żeśmy przez te praktyki przepuścili około tysiąca, ponad tysiąc osób.
Najpierw przez Komisję Episkopatu do Spraw Fundacji Rolniczej, którą powołał prymas,
więc w Skandynawii głównie, Danii, Holandii częściowo, udało nam się umieścić tych ludzi,
a później na masową skalę to już do Niemiec. To się wiązało i z podreperowaniem
finansowym, bo wtedy waluta obca miała dosyć dużą wartość, za pół roku oni płacili 1200
dolarów, do tego żywność, którą dostawali i zakwaterowanie, no to 1200 dolarów co miesiąc
przywozili stamtąd. Znajomości i przyjaźnie trwają do dzisiaj. Odwiedzają się ci ludzie.
Myślę, że to też była dobra inicjatywa.
Kiedy już byliśmy w Senacie, postanowiliśmy zorganizować wymianę studentów
pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Polską. Udało nam się dzięki ambasadzie Stanów
Zjednoczonych wysłać tam grupę 30 osób i przyjechali studenci ze Stanów. Ja miałem trzech
w swoim gospodarstwie. Nawiasem mówiąc, to były dwie dziewczyny Polki, które cztery
pokolenia temu wyemigrowały do Stanów i już nie mówiły po Polsku, niestety, i nikt z ich
rodzin nie był w Polsce. One były pierwsze. Więc jak przyjechały, to taka wyższość jakby
trochę. I rodzina Slaczka, to był Czech, podobnie wyjechała, a on był czwartym pokoleniem,
które tam już było. Mówię: „To my ich nie będziemy trzymać w ogrodnictwie, pokażemy im
Polskę". Mówię do brata: „To ty jedź z nimi, pokaż im morze, Gdańsk, Szczecin, całe
Pomorze". Do kolegi, który nie miał gospodarstwa, a jego syn był na wymianie, mówię:
„Pokaż Kraków, Oświęcim, południe". Ja ich wziąłem na Legnicę, Gniezno, Poznań. I widzę,
że te dziewczyny prostują się, zaczynają być dumne, że są Polkami. „A ile lat - mówię - tej
kultury wy macie w tych Stanach?". „Dwieście - mówi - ponad dwieście". No dobrze.
Poszliśmy, pielgrzymka szła, zabrałem je, no jeden dzień przeszły, zawiozłem ich do
Częstochowy, skarbiec Częstochowy pokazałem i te dziewczyny zaczęły mówić po polsku.
Do dzisiaj moje córki utrzymują kontakt z nimi.
To było w latach 70.?
Nie. To było, kiedy już byliśmy w Senacie. To było możliwe tylko dlatego, że poza tym udało
nam się wysłać 17 osób na collage dwuletni do Stanów Zjednoczonych. Nieduża grupka, ale
zawsze coś. Wiadomo, po tych wyborach zaistniała możliwość uczenia nawet w szkołach
wiejskich innych języków niż rosyjski, ale nie było nauczycieli, bo kto się pojawił, to firmy
go chwytały i nie było. Wtedy powstała myśl, żeby zebrać wiejskich nauczycieli, którzy byli
na zorganizowanej przez nas dwumiesięcznej wycieczce do Niemiec Zachodnich. Oni mieli
swoje hotele, przy każdej diecezji zresztą był przedstawiciel rolników, do dzisiaj tak jest, i oni
nam umożliwili pobyt. Myśmy mieli do godziny drugiej wykłady, kurs taki krótki dla
nauczycieli. Z tym że każdy z nich był zobowiązany po powrocie kontynuować naukę i zostać
6
w szkole. Niedużo się udało, bo z tej trzydziestoosobowej grupy tylko dwanaście osób, ale to
coś. Myśmy byli ciągle w kontakcie z ambasadą, Józek Ślisz i ja, i powstała myśl, żeby do
liceów zatrudnić wolontariuszy uczących języka angielskiego. I to też nam się udało. Między
innymi w Żarach, tutaj w Sulechowie, w Polsce w szerszym zakresie ściągnąć tych
wolontariuszy. To była taka jakby następna inicjatywa.
W 1997 roku była powódź. I też przykro nam było, bo kontaktowali się ludzie, że
wszystko stracili, m.in. warsztat pracy i do miasta idzie pomoc, a do nich nie. Wtedy Artur,
Józek Ślisz i ja powołaliśmy towarzystwo Rolnicy Rolnikom. Początkowo ta pomoc szła z
kraju. Utworzyły się już popegieerowskie gospodarstwa, które uprawiały ziemię, były
ziemniaki, było ziarno siewne, więc zaczęliśmy od tego. A później wpadłem na myśl, że
można by coś załatwić w Katolischen Land. Napisałem do nich list, że prawdziwych
przyjaciół poznaje się w biedzie, a nas spotkało takie nieszczęście, ludzie są często bez dachu
nad głową, bez możliwości uprawy ziemi. I bardzo szybka była odpowiedź owocna, bo oni
nam zaproponowali właśnie to, o czym żeśmy mówili, tę dostawę maszyn rolniczych, sprzętu
rolniczego. A oprócz tego moja córka młodsza była w Wiesbaden na uczelni i wpadła na myśl
jakoś, żeby też jakoś zaakcentować, że jest potrzebna pomoc. Wydrukowali plakaty,
wywiesili we Frankfurcie nad Menem, w Wiesbaden. Odpowiedź była wzruszająca, a
jednocześnie zaskoczenie było, bo zapełnili garaże w dwóch parafiach rzymsko-katolickich.
Nie starczyło garaży, to wynajęli jeszcze jakiś magazyn meblowy. Wszystko było: i meble, i
sprzęt gospodarstwa domowego, i odzienie, no różne rzeczy. Niemcy zrobili zbiórkę, zebrali
te 150 000 i między innymi tę pomoc rzeczową zwieźli tutaj do kraju.
Szybko Pan ucieka do 1997 roku. Ale wróćmy jeszcze do 1989 roku. Wygrywa Pan
wybory i co? Jakieś oczekiwania, nadzieje? A może obawy? W kraju ciągle sytuacja
niestabilna.
No niestabilna. Zbulwersowało nas to promowanie Jaruzelskiego na prezydenta. Wybory
przecież się odbyły tylko dzięki naszym, bo sześć osób wyszło z sali. Między innymi, czego
nie mogę zapomnieć profesorowi Stelmachowskiemu, który człowiekiem był bardzo
pozytywnym, no ale wtedy bał się chyba rozlewu krwi i sześć osób od nas przeszło, także
Jaruzelski jednym głosem został tym prezydentem.
Dla wsi, dla nas bardzo dotkliwa była reforma, którą wprowadził Balcerowicz, bo w
jednej chwili to, co rolnicy mieli zebrane, to stracili w zasadzie wszystko, bo ta wymiana to
był w zasadzie warsztat pracy. Tam był potrzebny ciągły dopływ pieniędzy. Ta reforma
Balcerowicza była konieczna, ale trzeba było dać osłonę jakąś wsi. Nic się nie działo w tym
kierunku. Próbowaliśmy tam jakoś ukierunkować, ale nie udało się niczego załatwić. Dobrze,
że chociaż ci rolnicy po tym strajku ustrzycko-rzeszowskim mieli emerytury. W międzyczasie
dostaliśmy wiadomość, że te ośrodki Komitetu Centralnego, które były, są do wzięcia i
powstała myśl, żeby wykorzystać to, przejąć i żeby powstały tam KRUS-owskie sanatoria. I
dzięki temu udało się.
Takie ośrodki wypoczynkowe?
To były ośrodki wypoczynkowe bardzo dobrze wyposażone: z basenami, z obsługą lekarską.
Między innymi Szklarska Poręba, na południu, na północy Kołobrzeg, później to sanatorium
w Hrebennym. To wszystko były ośrodki dla Komitetu Centralnego i to się przejęło i do
dzisiaj tam są KRUS-owskie sanatoria. Głównie chodzili za tym Artur i Józek Szlis.
Dla porządku: Artur Balazs?
Balazs, Balazs. Ja wróciłem w 1991 roku, no i trzeba było się czymś zająć.
7
Zastanówmy się jeszcze nad tym okresem między początkiem 1992 a końcem 1991 roku.
Które prac senackich pamięta Pan najbardziej? Pan pracował w komisji samorządu i
rolniczej.
W Żarach zorganizowaliśmy posiedzenie komisji samorządu terytorialnego z profesorem
Regulskim. Pamiętam tłumy ludzi, które się przewinęły tutaj. To było dwudniowe takie
sympozjum i to było jakieś takie, myślę, przygotowanie tej miejscowej ludności do tego, że
będzie jakiś samorząd, że to trzeba będzie poprowadzić, że trzeba się przygotować do tego.
Dlatego ta ustawa mi w jakiś sposób utkwiła w pamięci. Tym bardziej, że ja byłem
zaangażowany w to.
Koledzy w tym czasie przygotowywali zmiany w konstytucji. To była druga taka
ustawa, chociaż ja nie uczestniczyłem w tym, bo prawnikiem nigdy nie byłem, nie jestem i
nie będę już na pewno, no ale to była znacząca ustawa, która porządkowała jakieś sprawy.
No, oczywiście, wszystkiego nie załatwiła, nie udało się za pierwszym podejściem, ale to był
taki trzon_ Nie będę o tym mówił, chociaż chciałem mówić, ale nie, nie, nie.
A o czym nie chce Pan mówić?
O podziale Klubu Obywatelskiego.
Mhm. Wojna na górze?
Wojna na górze. Nie będę o tym mówił.
A dlaczego nie chce Pan mówić?
A dosyć kłótni jest w tej chwili.
Są to bolesne wspomnienia?
Bolesne. Bolesne, bo do pewnego momentu było powiedziane właśnie góra, która kierowała
nami: „Jesteśmy razem, trzymajmy się, nie tworzyć żadnych partii, żadnych nowych
ugrupowań". Jak żeśmy zwolnili górę, jak przyszedł Gil, to wtedy odwrót: tworzymy partie
polityczne, dzielić się. Jest potrzebna chłopska, jest potrzebna robotnicza i przestaliśmy być
jednością. To wprowadziło podziały, które istnieją do dzisiaj i nie wiem, czym się skończą.
Później doszliśmy do wniosku, że trzeba te wolne wybory wprowadzić nie tylko w Senacie,
ale i w całym systemie i podjęliśmy decyzję o rozwiązaniu Senatu. I to zmusiło Sejm też do
tego, żeby ogłosił wybory parlamentarne wcześniejsze.
A ma Pan poczucie jakiejś klęski, jakiejś porażki poza wojną na górze?
Nie.
Czy jest poczucie spełnienia, te dwa lata pracy?
Ja mam pretensje, że doszło do takiej rzeczy, jaka jest w tej chwili, do tego bezrobocia. Mam
wątpliwości, czy potrzebne były zasiłki dla bezrobotnych, to, co wprowadził Kuroń. One
może były później konieczne, tylko czy rzeczywiście trzeba było likwidować wszystko? I
trzeba było inaczej poprowadzić tą reformę likwidacji PGR-ów, żeby nie najpierw
wyprzedawać cały sprzęt, hodowle, wszystko inne, zostawić gruzy i wtedy mówić „bierzcie
sobie gospodarstwo". Z czym, kto? Z widłami? To był majątek, to był duży majątek. Przecież
przed wojną istnieli dzierżawcy. Można było ustanowić dzierżawców. Zamiast tworzyć
Agencję Ziemską skarbu państwa, przecież to bank mógł prowadzić sprzedaż ziemi, tak było
przed wojną. I wtedy Polska by miała korzyść z tego. A tak, to rozgrabiono niszczejący do
dzisiaj jeszcze na niektórych ziemiach ten majątek.
A jak wspomina Pan współpracę z innymi senatorami? Niektórych znał Pan wcześniej.
8
Znamy się do dzisiaj, odwiedzamy się. No, my tworzymy w naszym województwie chyba
taki wyjątkowy zespół z posłami i senatorami, bo my się w ciągu roku kilkakrotnie
spotykamy, jeździmy na imieniny jedni do drugich i z różnych innych okazji, nieraz
przykrych, bo, niestety, już nastąpiły i zgony współmałżonków. No ale tutaj my tworzymy
jakąś więź. Może dlatego, że mieliśmy wspólne biuro poselsko-senatorskie, że wyszliśmy z
tego chrześcijańskiego jakiegoś pionu.
Mówi Pan o parlamentarzystach z dawnego województwa zielonogórskiego?
Zielonogórskiego, chociaż mieliśmy kontakt z parlamentarzystami z gorzowskiego, ale to nie
były takie ścisłe związki. Te wojewódzkie były ściślejsze, no bo mieliśmy wspólne sprawy,
które żeśmy załatwiali. Bardzo miło wspominam senatora Romaszewskiego z jego żoną, która
nie była w parlamencie. On pomógł nam w pierwszym momencie. Ja siedziałem z takim
kolegą nauczycielem historii z Bytomia Odrzańskiego i w czerwcu zaczęły mu się jakieś
kłopoty. „Zobacz - mówi - mam jakieś takie guzy". Okazuje się, że to nowotwór.
Sześciokrotnie go operowali, wycinali po kawałku, dopiero jak wyłuszczyli, to się skończyło.
I Staraliśmy się o rentę specjalną dla tego chłopaka, bo nawet go do szkoły nie przyjęli. I
trochę nam Romaszewski w tym pomógł, chociaż w zasadzie to załatwił premier Buzek w
przedostatnim dniu przed odejściem. Poprosiłem Artura, ponieważ on był wtedy w rządzie,
żeby poszedł do premiera i premier mu specjalną premię ustanowił. Tyle czasu trwało
naprawienie krzywd. Ewidentny błąd, bo przecież dostał takie internowania. Do czerwca nie
było żadnych objawów.
No, bardzo bliskie stosunki mieliśmy z profesorem Stelmachowskim. To jeszcze z tej
podziemnej działalności i przedtem, jak był naszym doradcą. Zresztą myślę, że to był jeden z
lepszych, jeśli nie najlepszych marszałków dotychczasowych, dbał o porządek, pilnował, nie
karał specjalnie, ale z każdym rozmawiał indywidualnie, jeśli były jakieś problemy. Potrafił
trafić do wszystkich. Pamiętam taki moment, kiedy ktoś tam doszedł do wniosku, że jakieś
emerytury by się dla parlamentarzystów przydały, potrzebne by były. Profesor zajął głos i
mówi: „Tak, na pewno by się przydały, ale popatrzcie - my nie tylko dla siebie moglibyśmy
ustanowić te emerytury tylko trzeba by objąć tych parlamentarzystów, którzy byli do tej pory
i tych, którzy będą w przyszłości, a kraju nie stać na to. W tej chwili Polska jest tak
zniszczona, że nie jest to możliwe". Nie było jednego głosu. Wszyscy uznaliśmy, że nie ma
sprawy. Nie było to podniesione i myślę, że to był taki duch, który wtedy panował, w tym
czasie. Tam nikt, no może nie nikt, ale wyjątkiem był ten, który własne sprawy jakoś
preferował na dobrem społecznym.
A ma Pan na myśli jakąś konkretną osobę?
Mam, ale to moja słodka tajemnica.
Dużo było takich osób?
Nie dużo. Nie dużo, ale były. Mieliśmy taką dziewczynę młodą, osiemnastoletnią, która miała
nowotwór na oku.
A to była znajoma?
Nie. Tylko po prostu zwróciła się o pomoc. Mieliśmy lekarzy wysoko postawionych w
Senacie. Poszedłem do nich. „A z jakiego ugrupowania jest?". Z żadnego, jest po prostu chorą
osobą. „A nie, to my możemy swoim tylko pomóc". To była odpowiedź. Więc były takie
osoby też. Były takie osoby, ale to chyba lepiej, jak tą zasłonę się spuści i nie będę o tym
mówić.
9
Państwo zaczynali pracę w parlamencie bez doświadczenia legislacyjnego. Ale trochę
prawników było. Czuł pan jakąś pomoc kolegów?
Tak, tak. Szczególnie Walerek Piotrowski. Jeśli chodzi o nasze sprawy rolnicze wiele nam
pomógł. Poza tym Bednarkiewicz też kiedykolwiek żeśmy się zwrócili z czymkolwiek, to
pomagał. Generalnie była ta pomoc. Generalnie była. Można było liczyć na to, że prawnicy
pomogą. Ale nie wszyscy.
Ten Senat był wyjątkowy, bo były w nim osoby szczególne, kwiat polskiej inteligencji.
Poza profesorem Stelmachowskim wyróżniłby Pan jeszcze kogoś?
Andrzejewski, no, Józek Ślisz był bardzo pracowity. Niestety, nie ma go już wśród nas, ale
jesteśmy u niego zawsze w pierwszą niedzielę marca. Jedziemy na grób, spotykamy się. No
na pewno Romaszewscy, Romaszewski. Wielu było ludzi. Ten profesor, on był założycielem
KOR-u też.
Lipski
Józef Lipski, tak. To była też taka osoba wybijająca się w Senacie i pomimo tej choroby,
która go gnębiła wtedy, to nigdy nie pozostawił żadnej sprawy, z którą żeśmy się do niego
zwrócili. Było dużo ludzi, na których można było liczyć.
A mieliście Państwo czas na jakieś życie towarzyskie? Czy praca wypełniała większość
tego czasu?
My, rolnicy, którzy tam uczestniczyliśmy, nie mieliśmy za dużo czasu. Myśmy mieli
gospodarstwa, często nie mieliśmy zastępców. Trzeba było załatwić sprawy tutaj i tam trzeba
było być. Ale my się spotykamy do dzisiaj. Ta grupa. No, bardzo się ucieszyłem, bo przez
dłuższy czas nie widziałem się z senatorem spod Warszawy z tej rolniczej „Solidarności",
młodszym ode mnie znacznie, no i jak się zobaczy kogoś z tych ludzi po latach, to jakby się
kogoś z rodziny spotkało.
Czyli były to głębokie związki, bardzo bliskie?
Bardzo bliskie. Bardzo bliskie. Bardzo nas bolała sprawa Gabrysia, którego podprowadzili,
Janowskiego, bo my też byliśmy wtedy blisko. Gabryś też był w kierownictwie podziemnej
„Solidarności" Rolników Indywidualnych. No i po przyjściu na rodzinne pielesze trzeba było
odbudowywać gospodarstwo przede wszystkim, bo to zaniedbane było. Ja jeszcze miałem to
szczęście, że miałem brata i szwagra, którzy pomagali chorej żonie w prowadzeniu tego.
Zresztą pewnie bym się nie zdecydował na kandydowanie, gdyby nie ich pomoc. Ale to nie
załatwiało sprawy generalnie, bo oni też mieli rodziny i tez musieli pilnować własnych spraw.
No i wtedy człowiek zaczął myśleć co dalej.
Pewnych spraw nie można było zostawić. Nie można było zostawić spraw samorządu.
To trzeba było prowadzić. Pierwsze na tym stowarzyszeniu było Chrześcijańskie Forum
Społeczne, zarejestrowaliśmy je już później na Forum Społecznym. Do dzisiaj istnieje, do
dzisiaj pomagamy prawej stronie w organizacji wyboru do sejmiku wojewódzkiego, do
powiatu, do gmin. Koła tego Forum Społecznego dużo ludzi gromadzą. Gros ludzi tam się
dostaje z tego Forum Społecznego. Druga organizacja w zasadzie powstała z tej pomocy,
jakiej zachód udzielał Polsce w formie leków i pomocy rzeczowej żywnościowej. To było
Towarzystwo Pomocy Brata Alberta, którego zarząd znajduje się we Wrocławiu. W 1990
roku powstało to towarzystwo u nas i już w 1991 roku, kiedy skończyła się praca w Senacie,
zaproponowali mi, żebym był prezesem tego towarzystwa, ponieważ statut przewiduje, że
przez dwie kadencje można być prezesem. W tej chwili jestem we władzach, ale nie jestem
prezesem. Udało nam się między innymi przy pomocy biskupa Michalika utworzyć to
schronisko. Dostaliśmy budynek, wyremontowaliśmy go, wyposażyć pomógł nam biskup
10
Michalik. On gdziekolwiek dostał jakąś zamrażarkę czy coś, to wszystko tutaj do schroniska
przekazywał. Jeszcze teraz, jak żeśmy się spotkali na rocznicy koronacji obrazu Matki
Boskiej Rokitniajskiej, to pierwsze pytanie było: „A co tam słychać w schronisku?".
A gdzie to schronisko się znajduje?
W Żarach. Początkowo mieliśmy siostry zakonne , ale jakoś tak nie układała się nam ta
współpraca i zrezygnowaliśmy z sióstr i w tej chwili świeccy prowadzą dom. Mamy bardzo
dobrą obsadę.
A ten Dom Samotnej Matki?
Dom samotnej Matki to jest dla dziewcząt, które mają nieślubne dzieci, często są w konflikcie
z rodziną. Nie mają gdzie głowy schować i po prostu przychodzą tutaj. Chociaż często jak się
urodzi dzieciątko, to później się dziadkowie znajdują, przyjeżdżają i najczęściej zabierają. To
Towarzystwo prowadzi. To tylko i wyłącznie Towarzystwo. Zbieramy pieniądze z różnych
instytucji i różnymi sposobami. Prowadzimy też stołówkę dla trzystu osób przez siedem dni w
tygodniu. To są takie zupy z wkładką mięsną. Gotujemy to właśnie w schronisku dla matek.
Na dole mamy taką większą kuchnię. Te dziewczęta pomagają w przyrządzaniu posiłków,
obierają ziemniaki czy warzywa, pomagają w kuchni. Mieliśmy jeszcze aptekę leków z
darów, z tym że to się zaczęło wyczerpywać. Poza tym lekarz, pan doktor Karmuliński
prowadził tę aptekę, też już jest człowiekiem wiekowym i schorowanym. Zrezygnowaliśmy z
tego i w tej chwili takim najnowszym dzieckiem, które się rodzi, to jest hospicjum. To jest
duża inwestycja. Może nas trochę i przerasta, dlatego żeśmy poprosili wolontariuszy ze szkół
i z urzędów, bo sami nie podołamy, bo około trzech milionów złotych trzeba zebrać na
wybudowanie nowego obiektu i wyposażenie tego.
Też w Żarach?
W Żarach. Następną rzeczą jest bardzo prężnie działające Towarzystwo Kresowe. Tak mnie
adoptowali, chociaż ja jestem z lubelskiego. To niby są kresy, ale niezupełnie. Ale mnie
adoptowali, dlatego byłem w zarządzie. Ale już nie jestem. Zrezygnowałem, bo już wiek nie
bardzo pozwala i inne obowiązki. Muszę być w domu, bo żona choruje na stwardnienie
rozsiane. Ale też urządzamy wyjazdy na Kresy. Co roku jest taka 10- 12-dniowa pielgrzymka.
Nocujemy w polskich parafiach. Płacimy. To jest zaszczyt dla tych ludzi, bo to są nieliczne
parafie, w Brzażanach na przykład jest parafia, która ma aż 27 wiernych parafian. No więc to
jest kontakt z tymi ludźmi, jakaś pomoc. Oni przyjeżdżają później tu, w naszych parafiach
zbiórki są, bo jest bardzo potrzebna pomoc. To są jeszcze niekompletnie wyremontowane
obiekty. Poza tym mamy galerię, dostaliśmy i przystosowaliśmy taki budynek po pogotowiu
ratunkowym, które w tej chwili się przeniosło gdzie indziej. Duży obiekt dosyć.
Utworzyliśmy tam Muzeum Kresowe, bibliotekę, galerię utworzyliśmy. Wystawy się
odbywają i ludzie tam często się spotykają. Zawsze jest tam organizowany Sylwester. W
zasadzie raz w miesiącu zawsze tam jest spotkanie tych ludzi. Nie tylko zresztą tu, ale i w
sąsiednich miejscowościach. Dzisiaj właśnie jest spotkanie w Jasieniu, na którym miałem
być, państwa miało nie być , ale dobrze, że pani zadzwoniła.
Czy fakt bycia senatorem zmienił jakoś Pańskie życie, wpłynął na nie?
Na pewno. Ja się poczułem odpowiedzialny za wiele spraw, z które nie musiałbym być
odpowiedzialny. Pomimo tego że nie należę dziś do „Solidarności", bo „Solidarność" jakoś
rozsypała się tutaj ta rolnicza na naszym terenie, ale utworzyliśmy Ogólnopolskie
Towarzystwo Chrześcijańskich Organizacji Wiejskich. Należymy do IKRY, do tej
międzynarodowej organizacji, należymy do Filmarku, to jest druga taka organizacja, która
właściwie wyłoniła się z młodzieżowej organizacji IKRY na skutek nieporozumień różnych, a
11
może ona jest nawet silniejsza jak ta przy Watykanie. W Brukseli znajduje się jej siedziba.
Należy do niej 65 państw. Zrzeszają organizacje rolnicze. Aktualnie 24 jedzie na kongres tej
organizacji, dwóch przedstawicieli naszych, którzy znają języki dobrze i po prostu te kontakty
są nam potrzebne z różnych względów. A my prowadzimy właśnie dzięki uzyskanemu
grantowi w Glaxos Klein mamy docelowo 50 świetlic, 37 mamy w tej chwili, z tym że mamy
10 i 3 i tutaj u nas 3, razem 16 w naszym województwie tych świetlic. Świetlice są bardzo
potrzebne. Tak jak ludzi trudno do tych społecznych działań nakłonić, tak oni to robią dla
dzieci własnych i nie ma problemu.
Te świetlice są w tych popegieerowskich ośrodkach czy w różnych miejscach?
W różnych miejscowościach, ale większość jest w tych popegieerowskich. Ponieważ wójt
nasz sprzedał cały majątek, we wsi była szkoła, którą budowaliśmy zresztą sami, więc nie ma
budynków społecznych. Na szczęście, w stanie wojennym wybudowaliśmy dom taki niby na
fundamentach, ale to była taka stara szopa drewniana, więc fundamentów to tam nie było. Ale
podpisał nam tam specjalista z gminy od budownictwa, żeby nie było samowoli i na
fundamentach postawili dom, gdzie była sala katechetyczna. Wtedy nie było religii. W tej
chwili ponieważ religia odbywa się w szkołach, to myśmy adaptowali to na świetlicę. Jak
państwo będziecie mieć chęć i czas, to nawet bym zaprosił tam z chęcią, to byśmy zrobili tam
zdjęcia, bo tam się ciekawe rzeczy dzieją. W tej chwili dostaliśmy też grant z resztówki tej
fundacji prymasowskiej, Pomocy Wsi. Dostaliśmy grant, kupiliśmy dziesięć komputerów,
tam się nauka odbywa, nauka posługiwania się komputerem i internetem. Starsi rolnicy i
dzieci się ćwiczą po prostu w obsługiwaniu tego. No nie każdy na wsi ma w domu komputer,
choć coraz częściej mają. Także to jest bardzo potrzebne. Oprócz tego w tym Towarzystwie
zajęliśmy się gromadzeniem środków i wysyłaniem dzieci na dwutygodniowe kolonie. Jadą
dzieci nad morze i w góry. Od trzech lat prowadzimy taką akcję. Sześćset, osiemset dzieci z
Polski właśnie jedzie na kolonie. W innym wypadku by prawdopodobnie nie pojechały.
Bardzo imponujące. A zamykając sprawę Senatu, czy jest jeszcze coś dotyczącego
pierwszej kadencji Senatu o czym nie rozmawialiśmy, a co uważa Pan za ważne,
należałoby o tym wspomnieć?
Myślę, że pomimo wszystko, pomimo że byli różni ludzie, generalnie myśmy tworzyli jakąś
wspólnotę i rzadko ktoś działał we własnym interesie. Tam nawet jak się słyszało o tych
gorszących rzeczach, to w hotelu poselskim. To było nie do pomyślenia. Myślę, że to
wypływało z tego, że poszli ludzie zaangażowani przedtem w jakieś prace. To nie byli
przypadkowi ludzie, którzy poszli, żeby poprawić swój byt czy coś takiego, tylko poszliśmy
dla idei. I myślę, że coś tam się udało załatwić po drodze. Nie wszystko się udało, ale trochę
się udało.
Dziękuję.