Edward Lipiec, senator pierwszej kadencji Zacznijmy od tego, co się
Transkrypt
Edward Lipiec, senator pierwszej kadencji Zacznijmy od tego, co się
1 Edward Lipiec, senator pierwszej kadencji Zacznijmy od tego, co się działo przed 1989 rokiem, od Pana działalności politycznej i społecznej. Przyjechaliśmy na te ziemie w 1947 roku. Ojciec musiał uciekać z lubelskiego, ponieważ był w Batalionach Chłopskich. Później nastąpiło scalenie z AK i zaczęło się nim interesować nawet nie UB, nie Urząd Bezpieczeństwa czy jak się on wtedy nazywał, tylko NKWD. Ojciec wyjechał do stryjka, który z Wołynia został wysiedlony, i w powiecie Wągrowiec (to wtedy był Poznań, wielkopolskie, poznańskie) otrzymał gospodarstwo. I później nas ściągnął do tego gospodarstwa. Ponieważ wilka ciągnęło do lasu, był w PSL-u Mikołajczykowskim, więc kiedy było to referendum 3xtak, to nie wytrzymał i zaangażował się. No i przymknęli go i zaczęli się pojawiać w domu i u tego jego stryjka, bo to był brat mamy, zaczęli pojawiać się jacyś dziwni ludzie i pytać „a skąd?, a co?, a dlaczego tutaj?". A ojciec mówi: Już znowu mnie mają, jadę na zachód". Przyjechał tu, do Drożkowa, Wprawdzie dom był taki marny, bo to już 1947 rok, to nie było ładnych mieszkań, ale pole było blisko, więc tę ziemię objął. Później ponieważ razem gospodarowali, to wujek od tego stryjka podzielił te plony, które w tym roku były, bez ziemniaków, bo żeśmy wcześniej wyjechali i jeszcze nie zdążył, ale to, co po żniwach było i inwentarz i przewiózł tutaj. I tu dopiero po 1956 roku przyszedł milicjant. Znaleźli go. Ale już się ojciec ujawnił, bo zaczęła się odwilż i jakoś zdawało się, że to pójdzie ku innym czasom. I rzeczywiście, dali mu spokój. Tu skończyłem szkołę podstawową, w Lubanicach, potem wyjechałem do technikum rolniczego, ogrodniczego w Iłowej, w żagańskim, niedaleko, jakieś trzydzieści kilka kilometrów stąd. Po ukończeniu technikum poszedłem na Wydział Ogrodniczy w Poznaniu. Zaczął się 1950 rok, ja byłem akurat na praktyce w ogrodach szkolnych w Poznaniu, zaczął się 1956 rok. Profesor Miedź, nawiasem mówiąc, kapitan Armii Krajowej w stanie spoczynku, jednak została profesorem, nie pozwolili jej na zrobienie studiów, przyszła i powiedziała: „To, dzieci, idźcie, bo w Poznaniu jest rewolucja, tylko spokojnie idźcie do akademika, żeby nie odnieść ran" - bo strzelanina i trzeba zachować dużą ostrożność. No i my żeśmy poszli. Oczywiście, nie do akademika tylko do miasta, bo wiadomo, coś się działo. Nawiasem mówiąc, to takie dziwne zdarzenie, bo z czołgów wysiadają moi koledzy, z mojej klasy. Oni byli w Biedrusku na poligonie, a ja byłem po pierwszym roku studiów. „No i co? mówi - co się dzieje? Bo nam powiedzieli, że Amerykanie zaatakowali Poznań i żebyśmy z odsieczą tam szli". Oczywiście, wysiedli z tych sześciu czołgów, ludzie cywilni tam weszli i siedzieli trochę, bo opuścili stanowisko. I oczywiście, była ostra amunicja z działem. Można było tam Urząd Bezpieczeństwo rozwalić, ale nikt nie umiał strzelać z tych dział. Ktoś tam spróbował, wystrzelił, to balkon odstrzelił na Dąbrowskiego. na sąsiedniej ulicy. No i tak trzy dni ten socjalizm, żeśmy oglądali w akcji. Później przyszły wypadki węgierskie. Oddawaliśmy krew dla Węgrów. W tym czasie w Teatrze Nowym było zebranie tych Węgrów, którzy byli w Polsce, w Poznaniu. I przyszła wiadomość, że samolot z naszą krwią przejęli Rosjanie w Budapeszcie i że zaaresztowali Imre Nagy. Niesamowita atmosfera była wtedy. Głównie Węgrzy, ale Polacy też... ogólny szloch był na sali. Pźniej przyszedł październik. Odwilż, później był zjazd łódzki ZHP, starzy instruktorzy przedwojenni i powojenni, ci, którzy ocaleli w powstaniu. Młodzi się zebrali, żeby nawrócić do skautingu, to, co było przed wojną. Wtedy to, co było, to ZHP. To byli pionierzy po prostu. I my postanowiliśmy na uczelni powołać ogólnouczelnianą drużynę instruktorską harcerską. Pozwolono nam na to. Skupiała ona studentów z różnych uczelni, a ponieważ była przy Akademii Rolniczej, a wtedy to była jeszcze Wyższa Szkoła Rolnicza, więc nazwaliśmy ją Rola. Po roku zaczęliśmy się niepokoić, bo było widać, że jednak przykręcą śrubę i zlikwidują nas. Popadliśmy w konflikt z naszym drużynowym, bo chcieliśmy jeszcze przeprowadzić obóz letni i zimowisko z dziećmi ze szkół podstawowych 2 Udało nam się. Był obóz na 160 osób - to kilka drużyn. Oczywiście, drużynowy się zdenerwował i powiedział, że wyrzuca nas, a później powiedział, że możemy przychodzić. No i działaliśmy jeszcze do 1958 roku, kiedy nas zlikwidowano. Po prostu władze zdelegalizowały tę naszą organizację. Nie wiem, nie pamiętam, czy to było jeszcze w 1956 czy w 1957 roku. Powołaliśmy też Towarzystwo Pomocy Więźniom Politycznym. Jeździliśmy do Wronek, bo nam pozwolili. Mieliśmy kontakt z tymi poszczególnymi więźniami. Dostaliśmy adresy rodzin, pozwolono nam na różne zbiórki. Konto założyliśmy w banku. Był to taki czas, że ludzie całe swoje pensje rzucali do tych skarbonek. Masę pieniędzy żeśmy zebrali. No, oczywiście, zakupiliśmy za to żywność, jakąś odzież. Kontakty mieliśmy z rodzinami, więc jeździliśmy głównie do rodzin, a więźniów po prostu zaopatrywaliśmy tylko w żywność, bo tylko takie paczki można było dać, ale to też nie trwało długo. W 1958 roku rozwiązano to, a naszą koleżankę, która była przewodniczącą tego towarzystwa, Dankę Śliwińską aresztowano. Ona była na ostatnim roku, miała bronić pracy magisterskiej i tylko dzięki profesorowi Welworkowi, rektorowi naszemu, który zrobił awanturę i powiedział, że ona musi zdawać, musi dostarczył jej skrypty i po prostu Danka obroniła tę pracę. Myśmy mieli wyjątkowych profesorów, dobrych patriotów, mieliśmy szczęście i dużo skorzystaliśmy. Studia skończyłem z poślizgiem, bo zachorowałem. Osiem miesięcy byłem w szpitalu. Wziąłem urlop dziekański i skończyłem w 1961 roku. Wróciłem do Drożkowa, podjąłem pracę jako agronom, a jednocześnie jako nauczyciel Szkoły Rolniczej, a później Technikum Rolniczego, które powstało w Żarach. Po zachorowaniu ojca przejąłem gospodarstwo. Moje rodzeństwo już było poza domem. Brat był nauczycielem, siostra poszła do pracy, skończyła Technikum Rolnicze i poszła do pracy do PGR-u. Ale potem zaczęły być modne gospodarstwa zespołowe i myśmy taki zespół rodzinny utworzyli: siostra, brat, z rodzinami, oczywiście, ja i pobudowaliśmy trzy i pół tysiąca szkła wysokiego. Ponieważ byliśmy przygotowani do produkcji jakiejś, to uprawialiśmy najpierw pomidory, bo na to dostaliśmy kredyt, no a jak już spłaciliśmy kredyt, to zajęliśmy się uprawą storczyków, strelicji, anturium, więc takich raczej ekskluzywnych roślin. Tak było dosyć długo, bo w sierpniu 1981 roku, jak mnie internowali, to jeszcze uprawy były, bo był tani opał, energia była tania. Dopiero później, jak podwyższono opłaty za energię, to wtedy musieliśmy zlikwidować te uprawy energochłonne. W listopadzie 1980 roku, po strajku, po sierpniu 1980 roku założyliśmy „Solidarność" Rolników Indywidualnych, Chłopska się nazywała, różnie się nazywała ta „Solidarność", u nas to była Rolników Indywidualnych od początku. Później był strajk w Ustrzykach, przepędzili tam rolników, oparli się w Rzeszowie i myśmy początkowo delegowali takiego Andrzeja Michalszczaka, młodego chłopaka, miał 20 lat i pojechał tam jako nasz delegat. Ale jak się zorientowali, że jest, to do wojska go wzięli. I wtedy mnie oddelegowano, pojechałem na ten strajk i byłem od 2 stycznia do końca, do czasu, kiedy była próba rejestracji dzięki prymasowi zresztą, na zarejestrowanie, to żeśmy rozwiązali. Naszym doradcą był profesor Stelmachowski jeszcze wtedy. On był często, odwiedzał Rzeszów, zresztą Wałęsa był też w Rzeszowie, chyba przez tydzień. W 1981 roku w maju wybrano mnie na przewodniczącego tymczasowej Rady Wojewódzkiej „Solidarności" Rolników Indywidualnych. W listopadzie na posiedzeniu zarządu wojewódzkiego powstała taka myśl, że ponieważ znowu zaczyna się robić niebezpiecznie, polecono mi, żebym powołał niejawną radę, trzyosobową radę. Po prostu oni tylko wiedzieli, kto to jest, ta trójka i ja. Po prostu takie było polecenie zarządu. Ja powołałem i potem okazało się, że to był strzał w dziesiątkę, bo ci ludzie działali później, zbierali żywność, no, po prostu nawet ci robotnicy, którzy pracowali, to kartek byli pozbawieni, a tu myśmy około 70 świń zabili i rozwoziliśmy tę żywność. Ja nie, bo ja siedziałem od 13 grudnia do 13 lipca, byłem internowany. Najpierw byłem w Zielonej Górze w areszcie śledczym do 6 stycznia, a później nas przewieziono do Głogowa, do więzienia. 3 Okazało się, ze to była najlepsza szkołą. Nic lepszego nie potrafili wymyślić komuniści. Próbował nam robić biskup Tokarczuk jeszcze przygotowanie tych liderów do jakiejś działalności - co miesiąc żeśmy przyjeżdżali na Jasną Górę, spotykaliśmy się z arcybiskupem, dyskutowaliśmy trochę, Trochę ludzi było z zewnątrz, profesorów, którzy przygotowywali nas do jakiś działań. No ale w więzieniu mieliśmy i aktorów, i profesorów, i naukowców, no cały zestaw tych ludzi 24 na dobę, a jak się siedziało dłużej, to były adresy, były kontakty. Nic lepszego nie można było zrobić. Rozwiązano tę naszą szkołę właśnie 13lipca. Część kolegów, niewielką liczbę, przewieziono najpierw do Grodkowa, a później do Uherców w Bieszczady. Zaczął się stan wojenny. Nie wolno się było spotykać. Oczywiście, myśmy się spotykali cały czas . W zasadzie nie przerwaliśmy działalności. Tak jak ta moja trójka tutaj na tym terenie, tak skontaktowaliśmy się między sobą: Józek Ślisz, nieżyjący już zresztą, Artur Balazs, Piotrek Baumgart i ja tworzyliśmy trzon tej „Solidarności" podziemnej. Ja byłem skarbnikiem w tym czasie. W 1983 roku prymas zwołał nas na dożynki krajowe na Jasną Górę i tam poprosiliśmy prymasa o to, żeby powołał duszpasterstwo rolników, ponieważ nie można było się spotykać, a myśmy chcieli mieć kontakt z ludźmi i przygotować ich na inne czasy. 2 grudnia prymas powołał Radę Episkopatu do Spraw Duszpasterstwa Rolników i pierwszym biskupem, pierwszym opiekunem naszym krajowym był biskup Gurda. Profesor Stelmachowski, Artur Balazs i ja zostaliśmy świeckimi członkami tej Rady. My tutaj w diecezji dosyć długo szukaliśmy księdza, chyba trzeci dopiero ksiądz, który się przyjął, ksiądz Eugeniusz Jangiewicz, został naszym duszpasterzem. Nawiasem mówiąc, on tam przyjechał na pierwszą mszę, którą nam odprawił w Głogowie, i później go już nie puścili. Wysiedlili go na taką wioskę, kazali zesłać biskupowi, no ale myśmy go znaleźli. No ale ja jestem przecież kolejarz. „To nic, my będziemy pomagać księdzu" i nieraz siedzieliśmy całe noce, żeby się zastanawiać, jak tych ludzi zebrać, żeby oni poczuli się siłą i jednością, żeby wytworzyć jakąś wspólnotę. Doszliśmy do wniosku, że najlepszym działaniem będzie jakaś wspólna praca na rzecz środowiska. Była taka myśl, ksiądz zresztą Jan Dziwisz rzucił, że pójdziemy pieszo na pielgrzymkę do Częstochowy. To było przedsięwzięcie duże, bo 11 dni w drodze. Trzeba było zapewnić noclegi, wyżywienie, transport. Na pierwszą taką pielgrzymkę wyruszyliśmy w 1983 roku. Skąd wyruszyliście? Z Krynicy. Do dzisiaj ta pielgrzymka chodzi. W zeszłym roku było 25-lecie. Chyba w 1984 roku była pierwsza pielgrzymka. I rzeczywiście tam żeśmy się zintegrowali jakoś, bo to wszystko trzeba było zrobić. To robili ludzie świeccy, to przecież nikt nam tego nie dał, trzeba było to wszystko zorganizować. Po tym spotkaniu. Pielgrzymka rusza do dzisiaj 2 lipca, po sianokosach, przed żniwami, żeby ludzie mogli się wtedy spotkać. Powstała myśl, żeby zrobić diecezjalne dożynki. Więc zaraz po pielgrzymce organizowaliśmy taki biwak nad jeziorem Głęboczek, gdzie omawialiśmy całoroczny program pracy Duszpasterstwa Rolników. Postanowiliśmy, że następną rzeczą, którą będziemy robić, to będzie organizacja dożynek diecezjalnych, które się mają odbywać i one się też odbywają do dzisiaj. Po dożynkach było trzydniowe sympozjum, podczas którego różni ludzie przyjeżdżali na spotkania. Były prelekcje, były panele, dyskusje, ścierały się różne poglądy i to było przygotowanie jakby do pracy zimowej. Ponieważ biskup udostępnił nam te pomieszczenia hotelowe, które przy są sanktuarium, więc myśmy zorganizowali spotkania tych rolników z różnych dekanatów. Księża proboszczowie przysyłali po trzech rolników z parafii i tak całą zimę w zasadzie ten proces trwał. Oczywiście, to nie była tylko formacja religijna, ale i społeczna, i swoją historyczną edukację żeśmy podbudowywali. Między innymi pamiętam, jak przyjechał Adam Bień. Wysłaliśmy po niego malucha, bo nie dysponowaliśmy innym samochodem, i on z Osalic spod Sandomierza tutaj do Rokitna 4 przyjechał, umęczony, ale z prelekcją. To była prelekcja o procesie szesnastu w Moskwie. Był taki profesor Uniwersytetu Warszawskiego Lehman, no i ten Lehman pierwszy usiadł tam sobie w ławce i notuje skrzętnie, co on mówi, i jak skończył, to mówi: „Ale coś się pan minął z prawdą, to nie tak było". „Co mi tam będzie pan zarzucał, ja jestem profesor". A on spokojnie, mówi: „A ja tam byłem, bo byłem sądzony". Oczywiście, konsternacja. Kolega z Głogowa, który później był senatorem, Papużyński Władek, tak się przygląda, przygląda profesorowi i mówi: „Proszę pana, ale pan był przecież oficerem politycznym w jednostce mojej". Poczerwieniał tamten i szybciutko się wyniósł. Więc mieliśmy różnych ludzi na tych prelekcjach, ale rzeczywiście był to taki uniwersytet, który przygotowywał trochę ludzi do tych działań. I myślę, że to, co pani mówi, że w tej chwili jest taka sytuacja, że widać te środowiska, to dzięki tej pracy, jaka wtedy została wykonana. Oczywiście, od 1986 roku myśmy zaczęli się spotykać w szerszym gronie, kościoły nam udostępniały miejsce. Wszystko jako duszpasterstwo. W Magdalence u sióstr mieliśmy takie rekolekcje dla działaczy. Ksiądz Bijak był proboszczem Wilanowa, zresztą jego siostry też w jakiś sposób kierowały do tej Magdalenki. No i dzięki niemu też to kształcenie jakoś postępowało. W 1987 roku wiosną dostaliśmy zaproszenie od takiej międzynarodowej organizacji stowarzyszeń rolniczych. Nasza „Solidarność" dostała zaproszenie, żeby dwie osoby przyjechały na ten zjazd. Wiedzieliśmy, że ten, który oficjalnie będzie delegowany, to nie dostanie ani paszportu, ani zezwolenia na wyjazd. Jeszcze funkcjonowały prawa stanu wojennego, chociaż chyba już był odwołany stan wojenny w tym czasie. No i kto inny był delegowany oficjalnie, a ta nasza piątka ustaliła, że pojedzie Artur i ja. Zorganizowaliśmy autokarową pielgrzymkę do ojca świętego i przemyciliśmy rodziny, moją i Artura. To się szczęśliwie złożyło, że nasz nowo mianowany biskup Józef Michalik był w tym czasie w Domu Polskim. Poszliśmy go odwiedzić, nie wiedzieliśmy, że go spotkamy, myśmy byli z namiotami, z jedzeniem, chodziło o to, żeby taniej to wyszło. Człowiek nie dysponował jakimiś środkami, pieniędzy nie mieliśmy też za dużo, no i u zakonników żeśmy w ogrodzie rozbili namioty pod palmami. Oczywiście, przychodził do nas biskup jeszcze wtedy Michalik do ogniska. Myśmy zaopiekowali się tam trochę ogrodem zakonników, wypielili, przycięli drzewka. Oni za to nam udostępnili w tym klasztorze Matki Chrystusowej ubikację, ciepłą wodę, mogliśmy się umyć. No i oni sobie jeździli przez 12 dni po Italii, a myśmy z Arturem siedzieli na tych obradach. Sprawa się zrobiła głośna, bo ani Artur, ani ja języków obcych nie znaliśmy oprócz rosyjskiego, a tam raczej nie był potrzebny. Świejkowski z Wolnej Europy przyjechał, redaktor rolny, żeby nas wspomóc z angielskim i Jola Kozłowska, córka późniejszego senatora Jasia Kozłowskiego, z językiem niemieckim. Mieliśmy w autokarze dwie persony przydane nam z urzędu. Jeden to był lekarz oficjalnie, a drugi to przewodnik. Tylko że przewodnik zupełnie Rzymu nie znał ani Italii, a lekarz nie wiedział, co to jest aspiryna. Ale byli. Wolna Europa trzęsła się, no bo Świejkowski przekazywał to wszystko, co się działo na kongresie. Rwał sobie włosy z głowy, mówiąc: „Oni mnie już nigdy nie puszczą na wyjazd". Tak trochę to komicznie wyglądało. No i dostaliśmy masę książek. Jeszcze przed wyjazdem myśmy się skontaktowali z biskupem Michalskim (on już nie żyje). On miał dobre kontakty z Austriakami, także Austriacy nas pięknie przyjęli, dali hotel, trzy dni obwozili nas naokoło Wiednia. Zresztą w powrotnej drodze też żeśmy tam u nich mieli zapewnioną opiekę. To już była głośna sprawa wtedy. Świejkowski, jak żeśmy wyjechali, to już rozpuścił famę. I tam przyszedł do nas przedstawiciel rządu londyńskiego, taki Bolek, ale nie pamiętam w tej chwili, jak miał na nazwisko. Myśmy dostali masę książek spoza obiegu, z tych wydawanych zagranicą, to chyba z 200 kilo było na wagę. Ale ponieważ Wolna Europa trąbiła, to myślimy, że to nam wszystko odbiorą i u tego Bolka żeśmy zostawili te książki i dopiero przywiózł je w 1990 roku tutaj właśnie do tego stołu. Ale dalej w Polskę już nie jechał, tylko wrócił z powrotem do Austrii. 5 No i po powrocie był jeszcze 1988 rok, były strajki w stoczni. Tam żeśmy też jeździli z rąbanką, no bo tych robotników trzeba było wspomóc żywnościowo w jakiś sposób, a ponieważ po okrągłym stole powstała myśl taka, żebyśmy startowali, bo jesteśmy znani na tym terenie i prawdopodobnie przejdziemy, no więc postanowiłem startować. Chociaż nigdy nie byłem politykiem i nie miałem takich ciągot, to zdecydowałem się, żeby zająć miejsce, żeby nie dopuścić czerwonych po prostu. A dlaczego Senat, a nie Sejm? Dla mnie to było wszystko jedno, nie było różnicy. Chodziło o to, że tu można było zagrać o większą liczbę miejsc. Przypuszczaliśmy, że nas będzie większość. Nie przypuszczaliśmy, że to aż taka większość będzie, no ale postanowiłem startować do Senatu. Otrzymałem 168 tysięcy głosów. Z parlamentarzystów naszych najwięcej. Myślę, że to z powodu tej działalności w duszpasterstwie, pielgrzymek, jakiś inicjatyw. I jeszcze w międzyczasie w Rzymie spotkaliśmy tych naszych przyjaciół z Katholische Land, Niemców z Bawarii. Oni później przyjechali tutaj i mówią, że my możemy wysyłać do nich na półroczne praktyki dzieci rolników. I my żeśmy przez te praktyki przepuścili około tysiąca, ponad tysiąc osób. Najpierw przez Komisję Episkopatu do Spraw Fundacji Rolniczej, którą powołał prymas, więc w Skandynawii głównie, Danii, Holandii częściowo, udało nam się umieścić tych ludzi, a później na masową skalę to już do Niemiec. To się wiązało i z podreperowaniem finansowym, bo wtedy waluta obca miała dosyć dużą wartość, za pół roku oni płacili 1200 dolarów, do tego żywność, którą dostawali i zakwaterowanie, no to 1200 dolarów co miesiąc przywozili stamtąd. Znajomości i przyjaźnie trwają do dzisiaj. Odwiedzają się ci ludzie. Myślę, że to też była dobra inicjatywa. Kiedy już byliśmy w Senacie, postanowiliśmy zorganizować wymianę studentów pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Polską. Udało nam się dzięki ambasadzie Stanów Zjednoczonych wysłać tam grupę 30 osób i przyjechali studenci ze Stanów. Ja miałem trzech w swoim gospodarstwie. Nawiasem mówiąc, to były dwie dziewczyny Polki, które cztery pokolenia temu wyemigrowały do Stanów i już nie mówiły po Polsku, niestety, i nikt z ich rodzin nie był w Polsce. One były pierwsze. Więc jak przyjechały, to taka wyższość jakby trochę. I rodzina Slaczka, to był Czech, podobnie wyjechała, a on był czwartym pokoleniem, które tam już było. Mówię: „To my ich nie będziemy trzymać w ogrodnictwie, pokażemy im Polskę". Mówię do brata: „To ty jedź z nimi, pokaż im morze, Gdańsk, Szczecin, całe Pomorze". Do kolegi, który nie miał gospodarstwa, a jego syn był na wymianie, mówię: „Pokaż Kraków, Oświęcim, południe". Ja ich wziąłem na Legnicę, Gniezno, Poznań. I widzę, że te dziewczyny prostują się, zaczynają być dumne, że są Polkami. „A ile lat - mówię - tej kultury wy macie w tych Stanach?". „Dwieście - mówi - ponad dwieście". No dobrze. Poszliśmy, pielgrzymka szła, zabrałem je, no jeden dzień przeszły, zawiozłem ich do Częstochowy, skarbiec Częstochowy pokazałem i te dziewczyny zaczęły mówić po polsku. Do dzisiaj moje córki utrzymują kontakt z nimi. To było w latach 70.? Nie. To było, kiedy już byliśmy w Senacie. To było możliwe tylko dlatego, że poza tym udało nam się wysłać 17 osób na collage dwuletni do Stanów Zjednoczonych. Nieduża grupka, ale zawsze coś. Wiadomo, po tych wyborach zaistniała możliwość uczenia nawet w szkołach wiejskich innych języków niż rosyjski, ale nie było nauczycieli, bo kto się pojawił, to firmy go chwytały i nie było. Wtedy powstała myśl, żeby zebrać wiejskich nauczycieli, którzy byli na zorganizowanej przez nas dwumiesięcznej wycieczce do Niemiec Zachodnich. Oni mieli swoje hotele, przy każdej diecezji zresztą był przedstawiciel rolników, do dzisiaj tak jest, i oni nam umożliwili pobyt. Myśmy mieli do godziny drugiej wykłady, kurs taki krótki dla nauczycieli. Z tym że każdy z nich był zobowiązany po powrocie kontynuować naukę i zostać 6 w szkole. Niedużo się udało, bo z tej trzydziestoosobowej grupy tylko dwanaście osób, ale to coś. Myśmy byli ciągle w kontakcie z ambasadą, Józek Ślisz i ja, i powstała myśl, żeby do liceów zatrudnić wolontariuszy uczących języka angielskiego. I to też nam się udało. Między innymi w Żarach, tutaj w Sulechowie, w Polsce w szerszym zakresie ściągnąć tych wolontariuszy. To była taka jakby następna inicjatywa. W 1997 roku była powódź. I też przykro nam było, bo kontaktowali się ludzie, że wszystko stracili, m.in. warsztat pracy i do miasta idzie pomoc, a do nich nie. Wtedy Artur, Józek Ślisz i ja powołaliśmy towarzystwo Rolnicy Rolnikom. Początkowo ta pomoc szła z kraju. Utworzyły się już popegieerowskie gospodarstwa, które uprawiały ziemię, były ziemniaki, było ziarno siewne, więc zaczęliśmy od tego. A później wpadłem na myśl, że można by coś załatwić w Katolischen Land. Napisałem do nich list, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, a nas spotkało takie nieszczęście, ludzie są często bez dachu nad głową, bez możliwości uprawy ziemi. I bardzo szybka była odpowiedź owocna, bo oni nam zaproponowali właśnie to, o czym żeśmy mówili, tę dostawę maszyn rolniczych, sprzętu rolniczego. A oprócz tego moja córka młodsza była w Wiesbaden na uczelni i wpadła na myśl jakoś, żeby też jakoś zaakcentować, że jest potrzebna pomoc. Wydrukowali plakaty, wywiesili we Frankfurcie nad Menem, w Wiesbaden. Odpowiedź była wzruszająca, a jednocześnie zaskoczenie było, bo zapełnili garaże w dwóch parafiach rzymsko-katolickich. Nie starczyło garaży, to wynajęli jeszcze jakiś magazyn meblowy. Wszystko było: i meble, i sprzęt gospodarstwa domowego, i odzienie, no różne rzeczy. Niemcy zrobili zbiórkę, zebrali te 150 000 i między innymi tę pomoc rzeczową zwieźli tutaj do kraju. Szybko Pan ucieka do 1997 roku. Ale wróćmy jeszcze do 1989 roku. Wygrywa Pan wybory i co? Jakieś oczekiwania, nadzieje? A może obawy? W kraju ciągle sytuacja niestabilna. No niestabilna. Zbulwersowało nas to promowanie Jaruzelskiego na prezydenta. Wybory przecież się odbyły tylko dzięki naszym, bo sześć osób wyszło z sali. Między innymi, czego nie mogę zapomnieć profesorowi Stelmachowskiemu, który człowiekiem był bardzo pozytywnym, no ale wtedy bał się chyba rozlewu krwi i sześć osób od nas przeszło, także Jaruzelski jednym głosem został tym prezydentem. Dla wsi, dla nas bardzo dotkliwa była reforma, którą wprowadził Balcerowicz, bo w jednej chwili to, co rolnicy mieli zebrane, to stracili w zasadzie wszystko, bo ta wymiana to był w zasadzie warsztat pracy. Tam był potrzebny ciągły dopływ pieniędzy. Ta reforma Balcerowicza była konieczna, ale trzeba było dać osłonę jakąś wsi. Nic się nie działo w tym kierunku. Próbowaliśmy tam jakoś ukierunkować, ale nie udało się niczego załatwić. Dobrze, że chociaż ci rolnicy po tym strajku ustrzycko-rzeszowskim mieli emerytury. W międzyczasie dostaliśmy wiadomość, że te ośrodki Komitetu Centralnego, które były, są do wzięcia i powstała myśl, żeby wykorzystać to, przejąć i żeby powstały tam KRUS-owskie sanatoria. I dzięki temu udało się. Takie ośrodki wypoczynkowe? To były ośrodki wypoczynkowe bardzo dobrze wyposażone: z basenami, z obsługą lekarską. Między innymi Szklarska Poręba, na południu, na północy Kołobrzeg, później to sanatorium w Hrebennym. To wszystko były ośrodki dla Komitetu Centralnego i to się przejęło i do dzisiaj tam są KRUS-owskie sanatoria. Głównie chodzili za tym Artur i Józek Szlis. Dla porządku: Artur Balazs? Balazs, Balazs. Ja wróciłem w 1991 roku, no i trzeba było się czymś zająć. 7 Zastanówmy się jeszcze nad tym okresem między początkiem 1992 a końcem 1991 roku. Które prac senackich pamięta Pan najbardziej? Pan pracował w komisji samorządu i rolniczej. W Żarach zorganizowaliśmy posiedzenie komisji samorządu terytorialnego z profesorem Regulskim. Pamiętam tłumy ludzi, które się przewinęły tutaj. To było dwudniowe takie sympozjum i to było jakieś takie, myślę, przygotowanie tej miejscowej ludności do tego, że będzie jakiś samorząd, że to trzeba będzie poprowadzić, że trzeba się przygotować do tego. Dlatego ta ustawa mi w jakiś sposób utkwiła w pamięci. Tym bardziej, że ja byłem zaangażowany w to. Koledzy w tym czasie przygotowywali zmiany w konstytucji. To była druga taka ustawa, chociaż ja nie uczestniczyłem w tym, bo prawnikiem nigdy nie byłem, nie jestem i nie będę już na pewno, no ale to była znacząca ustawa, która porządkowała jakieś sprawy. No, oczywiście, wszystkiego nie załatwiła, nie udało się za pierwszym podejściem, ale to był taki trzon_ Nie będę o tym mówił, chociaż chciałem mówić, ale nie, nie, nie. A o czym nie chce Pan mówić? O podziale Klubu Obywatelskiego. Mhm. Wojna na górze? Wojna na górze. Nie będę o tym mówił. A dlaczego nie chce Pan mówić? A dosyć kłótni jest w tej chwili. Są to bolesne wspomnienia? Bolesne. Bolesne, bo do pewnego momentu było powiedziane właśnie góra, która kierowała nami: „Jesteśmy razem, trzymajmy się, nie tworzyć żadnych partii, żadnych nowych ugrupowań". Jak żeśmy zwolnili górę, jak przyszedł Gil, to wtedy odwrót: tworzymy partie polityczne, dzielić się. Jest potrzebna chłopska, jest potrzebna robotnicza i przestaliśmy być jednością. To wprowadziło podziały, które istnieją do dzisiaj i nie wiem, czym się skończą. Później doszliśmy do wniosku, że trzeba te wolne wybory wprowadzić nie tylko w Senacie, ale i w całym systemie i podjęliśmy decyzję o rozwiązaniu Senatu. I to zmusiło Sejm też do tego, żeby ogłosił wybory parlamentarne wcześniejsze. A ma Pan poczucie jakiejś klęski, jakiejś porażki poza wojną na górze? Nie. Czy jest poczucie spełnienia, te dwa lata pracy? Ja mam pretensje, że doszło do takiej rzeczy, jaka jest w tej chwili, do tego bezrobocia. Mam wątpliwości, czy potrzebne były zasiłki dla bezrobotnych, to, co wprowadził Kuroń. One może były później konieczne, tylko czy rzeczywiście trzeba było likwidować wszystko? I trzeba było inaczej poprowadzić tą reformę likwidacji PGR-ów, żeby nie najpierw wyprzedawać cały sprzęt, hodowle, wszystko inne, zostawić gruzy i wtedy mówić „bierzcie sobie gospodarstwo". Z czym, kto? Z widłami? To był majątek, to był duży majątek. Przecież przed wojną istnieli dzierżawcy. Można było ustanowić dzierżawców. Zamiast tworzyć Agencję Ziemską skarbu państwa, przecież to bank mógł prowadzić sprzedaż ziemi, tak było przed wojną. I wtedy Polska by miała korzyść z tego. A tak, to rozgrabiono niszczejący do dzisiaj jeszcze na niektórych ziemiach ten majątek. A jak wspomina Pan współpracę z innymi senatorami? Niektórych znał Pan wcześniej. 8 Znamy się do dzisiaj, odwiedzamy się. No, my tworzymy w naszym województwie chyba taki wyjątkowy zespół z posłami i senatorami, bo my się w ciągu roku kilkakrotnie spotykamy, jeździmy na imieniny jedni do drugich i z różnych innych okazji, nieraz przykrych, bo, niestety, już nastąpiły i zgony współmałżonków. No ale tutaj my tworzymy jakąś więź. Może dlatego, że mieliśmy wspólne biuro poselsko-senatorskie, że wyszliśmy z tego chrześcijańskiego jakiegoś pionu. Mówi Pan o parlamentarzystach z dawnego województwa zielonogórskiego? Zielonogórskiego, chociaż mieliśmy kontakt z parlamentarzystami z gorzowskiego, ale to nie były takie ścisłe związki. Te wojewódzkie były ściślejsze, no bo mieliśmy wspólne sprawy, które żeśmy załatwiali. Bardzo miło wspominam senatora Romaszewskiego z jego żoną, która nie była w parlamencie. On pomógł nam w pierwszym momencie. Ja siedziałem z takim kolegą nauczycielem historii z Bytomia Odrzańskiego i w czerwcu zaczęły mu się jakieś kłopoty. „Zobacz - mówi - mam jakieś takie guzy". Okazuje się, że to nowotwór. Sześciokrotnie go operowali, wycinali po kawałku, dopiero jak wyłuszczyli, to się skończyło. I Staraliśmy się o rentę specjalną dla tego chłopaka, bo nawet go do szkoły nie przyjęli. I trochę nam Romaszewski w tym pomógł, chociaż w zasadzie to załatwił premier Buzek w przedostatnim dniu przed odejściem. Poprosiłem Artura, ponieważ on był wtedy w rządzie, żeby poszedł do premiera i premier mu specjalną premię ustanowił. Tyle czasu trwało naprawienie krzywd. Ewidentny błąd, bo przecież dostał takie internowania. Do czerwca nie było żadnych objawów. No, bardzo bliskie stosunki mieliśmy z profesorem Stelmachowskim. To jeszcze z tej podziemnej działalności i przedtem, jak był naszym doradcą. Zresztą myślę, że to był jeden z lepszych, jeśli nie najlepszych marszałków dotychczasowych, dbał o porządek, pilnował, nie karał specjalnie, ale z każdym rozmawiał indywidualnie, jeśli były jakieś problemy. Potrafił trafić do wszystkich. Pamiętam taki moment, kiedy ktoś tam doszedł do wniosku, że jakieś emerytury by się dla parlamentarzystów przydały, potrzebne by były. Profesor zajął głos i mówi: „Tak, na pewno by się przydały, ale popatrzcie - my nie tylko dla siebie moglibyśmy ustanowić te emerytury tylko trzeba by objąć tych parlamentarzystów, którzy byli do tej pory i tych, którzy będą w przyszłości, a kraju nie stać na to. W tej chwili Polska jest tak zniszczona, że nie jest to możliwe". Nie było jednego głosu. Wszyscy uznaliśmy, że nie ma sprawy. Nie było to podniesione i myślę, że to był taki duch, który wtedy panował, w tym czasie. Tam nikt, no może nie nikt, ale wyjątkiem był ten, który własne sprawy jakoś preferował na dobrem społecznym. A ma Pan na myśli jakąś konkretną osobę? Mam, ale to moja słodka tajemnica. Dużo było takich osób? Nie dużo. Nie dużo, ale były. Mieliśmy taką dziewczynę młodą, osiemnastoletnią, która miała nowotwór na oku. A to była znajoma? Nie. Tylko po prostu zwróciła się o pomoc. Mieliśmy lekarzy wysoko postawionych w Senacie. Poszedłem do nich. „A z jakiego ugrupowania jest?". Z żadnego, jest po prostu chorą osobą. „A nie, to my możemy swoim tylko pomóc". To była odpowiedź. Więc były takie osoby też. Były takie osoby, ale to chyba lepiej, jak tą zasłonę się spuści i nie będę o tym mówić. 9 Państwo zaczynali pracę w parlamencie bez doświadczenia legislacyjnego. Ale trochę prawników było. Czuł pan jakąś pomoc kolegów? Tak, tak. Szczególnie Walerek Piotrowski. Jeśli chodzi o nasze sprawy rolnicze wiele nam pomógł. Poza tym Bednarkiewicz też kiedykolwiek żeśmy się zwrócili z czymkolwiek, to pomagał. Generalnie była ta pomoc. Generalnie była. Można było liczyć na to, że prawnicy pomogą. Ale nie wszyscy. Ten Senat był wyjątkowy, bo były w nim osoby szczególne, kwiat polskiej inteligencji. Poza profesorem Stelmachowskim wyróżniłby Pan jeszcze kogoś? Andrzejewski, no, Józek Ślisz był bardzo pracowity. Niestety, nie ma go już wśród nas, ale jesteśmy u niego zawsze w pierwszą niedzielę marca. Jedziemy na grób, spotykamy się. No na pewno Romaszewscy, Romaszewski. Wielu było ludzi. Ten profesor, on był założycielem KOR-u też. Lipski Józef Lipski, tak. To była też taka osoba wybijająca się w Senacie i pomimo tej choroby, która go gnębiła wtedy, to nigdy nie pozostawił żadnej sprawy, z którą żeśmy się do niego zwrócili. Było dużo ludzi, na których można było liczyć. A mieliście Państwo czas na jakieś życie towarzyskie? Czy praca wypełniała większość tego czasu? My, rolnicy, którzy tam uczestniczyliśmy, nie mieliśmy za dużo czasu. Myśmy mieli gospodarstwa, często nie mieliśmy zastępców. Trzeba było załatwić sprawy tutaj i tam trzeba było być. Ale my się spotykamy do dzisiaj. Ta grupa. No, bardzo się ucieszyłem, bo przez dłuższy czas nie widziałem się z senatorem spod Warszawy z tej rolniczej „Solidarności", młodszym ode mnie znacznie, no i jak się zobaczy kogoś z tych ludzi po latach, to jakby się kogoś z rodziny spotkało. Czyli były to głębokie związki, bardzo bliskie? Bardzo bliskie. Bardzo bliskie. Bardzo nas bolała sprawa Gabrysia, którego podprowadzili, Janowskiego, bo my też byliśmy wtedy blisko. Gabryś też był w kierownictwie podziemnej „Solidarności" Rolników Indywidualnych. No i po przyjściu na rodzinne pielesze trzeba było odbudowywać gospodarstwo przede wszystkim, bo to zaniedbane było. Ja jeszcze miałem to szczęście, że miałem brata i szwagra, którzy pomagali chorej żonie w prowadzeniu tego. Zresztą pewnie bym się nie zdecydował na kandydowanie, gdyby nie ich pomoc. Ale to nie załatwiało sprawy generalnie, bo oni też mieli rodziny i tez musieli pilnować własnych spraw. No i wtedy człowiek zaczął myśleć co dalej. Pewnych spraw nie można było zostawić. Nie można było zostawić spraw samorządu. To trzeba było prowadzić. Pierwsze na tym stowarzyszeniu było Chrześcijańskie Forum Społeczne, zarejestrowaliśmy je już później na Forum Społecznym. Do dzisiaj istnieje, do dzisiaj pomagamy prawej stronie w organizacji wyboru do sejmiku wojewódzkiego, do powiatu, do gmin. Koła tego Forum Społecznego dużo ludzi gromadzą. Gros ludzi tam się dostaje z tego Forum Społecznego. Druga organizacja w zasadzie powstała z tej pomocy, jakiej zachód udzielał Polsce w formie leków i pomocy rzeczowej żywnościowej. To było Towarzystwo Pomocy Brata Alberta, którego zarząd znajduje się we Wrocławiu. W 1990 roku powstało to towarzystwo u nas i już w 1991 roku, kiedy skończyła się praca w Senacie, zaproponowali mi, żebym był prezesem tego towarzystwa, ponieważ statut przewiduje, że przez dwie kadencje można być prezesem. W tej chwili jestem we władzach, ale nie jestem prezesem. Udało nam się między innymi przy pomocy biskupa Michalika utworzyć to schronisko. Dostaliśmy budynek, wyremontowaliśmy go, wyposażyć pomógł nam biskup 10 Michalik. On gdziekolwiek dostał jakąś zamrażarkę czy coś, to wszystko tutaj do schroniska przekazywał. Jeszcze teraz, jak żeśmy się spotkali na rocznicy koronacji obrazu Matki Boskiej Rokitniajskiej, to pierwsze pytanie było: „A co tam słychać w schronisku?". A gdzie to schronisko się znajduje? W Żarach. Początkowo mieliśmy siostry zakonne , ale jakoś tak nie układała się nam ta współpraca i zrezygnowaliśmy z sióstr i w tej chwili świeccy prowadzą dom. Mamy bardzo dobrą obsadę. A ten Dom Samotnej Matki? Dom samotnej Matki to jest dla dziewcząt, które mają nieślubne dzieci, często są w konflikcie z rodziną. Nie mają gdzie głowy schować i po prostu przychodzą tutaj. Chociaż często jak się urodzi dzieciątko, to później się dziadkowie znajdują, przyjeżdżają i najczęściej zabierają. To Towarzystwo prowadzi. To tylko i wyłącznie Towarzystwo. Zbieramy pieniądze z różnych instytucji i różnymi sposobami. Prowadzimy też stołówkę dla trzystu osób przez siedem dni w tygodniu. To są takie zupy z wkładką mięsną. Gotujemy to właśnie w schronisku dla matek. Na dole mamy taką większą kuchnię. Te dziewczęta pomagają w przyrządzaniu posiłków, obierają ziemniaki czy warzywa, pomagają w kuchni. Mieliśmy jeszcze aptekę leków z darów, z tym że to się zaczęło wyczerpywać. Poza tym lekarz, pan doktor Karmuliński prowadził tę aptekę, też już jest człowiekiem wiekowym i schorowanym. Zrezygnowaliśmy z tego i w tej chwili takim najnowszym dzieckiem, które się rodzi, to jest hospicjum. To jest duża inwestycja. Może nas trochę i przerasta, dlatego żeśmy poprosili wolontariuszy ze szkół i z urzędów, bo sami nie podołamy, bo około trzech milionów złotych trzeba zebrać na wybudowanie nowego obiektu i wyposażenie tego. Też w Żarach? W Żarach. Następną rzeczą jest bardzo prężnie działające Towarzystwo Kresowe. Tak mnie adoptowali, chociaż ja jestem z lubelskiego. To niby są kresy, ale niezupełnie. Ale mnie adoptowali, dlatego byłem w zarządzie. Ale już nie jestem. Zrezygnowałem, bo już wiek nie bardzo pozwala i inne obowiązki. Muszę być w domu, bo żona choruje na stwardnienie rozsiane. Ale też urządzamy wyjazdy na Kresy. Co roku jest taka 10- 12-dniowa pielgrzymka. Nocujemy w polskich parafiach. Płacimy. To jest zaszczyt dla tych ludzi, bo to są nieliczne parafie, w Brzażanach na przykład jest parafia, która ma aż 27 wiernych parafian. No więc to jest kontakt z tymi ludźmi, jakaś pomoc. Oni przyjeżdżają później tu, w naszych parafiach zbiórki są, bo jest bardzo potrzebna pomoc. To są jeszcze niekompletnie wyremontowane obiekty. Poza tym mamy galerię, dostaliśmy i przystosowaliśmy taki budynek po pogotowiu ratunkowym, które w tej chwili się przeniosło gdzie indziej. Duży obiekt dosyć. Utworzyliśmy tam Muzeum Kresowe, bibliotekę, galerię utworzyliśmy. Wystawy się odbywają i ludzie tam często się spotykają. Zawsze jest tam organizowany Sylwester. W zasadzie raz w miesiącu zawsze tam jest spotkanie tych ludzi. Nie tylko zresztą tu, ale i w sąsiednich miejscowościach. Dzisiaj właśnie jest spotkanie w Jasieniu, na którym miałem być, państwa miało nie być , ale dobrze, że pani zadzwoniła. Czy fakt bycia senatorem zmienił jakoś Pańskie życie, wpłynął na nie? Na pewno. Ja się poczułem odpowiedzialny za wiele spraw, z które nie musiałbym być odpowiedzialny. Pomimo tego że nie należę dziś do „Solidarności", bo „Solidarność" jakoś rozsypała się tutaj ta rolnicza na naszym terenie, ale utworzyliśmy Ogólnopolskie Towarzystwo Chrześcijańskich Organizacji Wiejskich. Należymy do IKRY, do tej międzynarodowej organizacji, należymy do Filmarku, to jest druga taka organizacja, która właściwie wyłoniła się z młodzieżowej organizacji IKRY na skutek nieporozumień różnych, a 11 może ona jest nawet silniejsza jak ta przy Watykanie. W Brukseli znajduje się jej siedziba. Należy do niej 65 państw. Zrzeszają organizacje rolnicze. Aktualnie 24 jedzie na kongres tej organizacji, dwóch przedstawicieli naszych, którzy znają języki dobrze i po prostu te kontakty są nam potrzebne z różnych względów. A my prowadzimy właśnie dzięki uzyskanemu grantowi w Glaxos Klein mamy docelowo 50 świetlic, 37 mamy w tej chwili, z tym że mamy 10 i 3 i tutaj u nas 3, razem 16 w naszym województwie tych świetlic. Świetlice są bardzo potrzebne. Tak jak ludzi trudno do tych społecznych działań nakłonić, tak oni to robią dla dzieci własnych i nie ma problemu. Te świetlice są w tych popegieerowskich ośrodkach czy w różnych miejscach? W różnych miejscowościach, ale większość jest w tych popegieerowskich. Ponieważ wójt nasz sprzedał cały majątek, we wsi była szkoła, którą budowaliśmy zresztą sami, więc nie ma budynków społecznych. Na szczęście, w stanie wojennym wybudowaliśmy dom taki niby na fundamentach, ale to była taka stara szopa drewniana, więc fundamentów to tam nie było. Ale podpisał nam tam specjalista z gminy od budownictwa, żeby nie było samowoli i na fundamentach postawili dom, gdzie była sala katechetyczna. Wtedy nie było religii. W tej chwili ponieważ religia odbywa się w szkołach, to myśmy adaptowali to na świetlicę. Jak państwo będziecie mieć chęć i czas, to nawet bym zaprosił tam z chęcią, to byśmy zrobili tam zdjęcia, bo tam się ciekawe rzeczy dzieją. W tej chwili dostaliśmy też grant z resztówki tej fundacji prymasowskiej, Pomocy Wsi. Dostaliśmy grant, kupiliśmy dziesięć komputerów, tam się nauka odbywa, nauka posługiwania się komputerem i internetem. Starsi rolnicy i dzieci się ćwiczą po prostu w obsługiwaniu tego. No nie każdy na wsi ma w domu komputer, choć coraz częściej mają. Także to jest bardzo potrzebne. Oprócz tego w tym Towarzystwie zajęliśmy się gromadzeniem środków i wysyłaniem dzieci na dwutygodniowe kolonie. Jadą dzieci nad morze i w góry. Od trzech lat prowadzimy taką akcję. Sześćset, osiemset dzieci z Polski właśnie jedzie na kolonie. W innym wypadku by prawdopodobnie nie pojechały. Bardzo imponujące. A zamykając sprawę Senatu, czy jest jeszcze coś dotyczącego pierwszej kadencji Senatu o czym nie rozmawialiśmy, a co uważa Pan za ważne, należałoby o tym wspomnieć? Myślę, że pomimo wszystko, pomimo że byli różni ludzie, generalnie myśmy tworzyli jakąś wspólnotę i rzadko ktoś działał we własnym interesie. Tam nawet jak się słyszało o tych gorszących rzeczach, to w hotelu poselskim. To było nie do pomyślenia. Myślę, że to wypływało z tego, że poszli ludzie zaangażowani przedtem w jakieś prace. To nie byli przypadkowi ludzie, którzy poszli, żeby poprawić swój byt czy coś takiego, tylko poszliśmy dla idei. I myślę, że coś tam się udało załatwić po drodze. Nie wszystko się udało, ale trochę się udało. Dziękuję.