Wioska głodnego człowieka
Transkrypt
Wioska głodnego człowieka
Wioska głodnego człowieka Aleksandrze Jakubowskiej i przyjaciołom Słowo. Słowo słowu. Słowo w słowie. Słowem spłodzone słowo. Każda sekunda mego życia mierzona rangą słowa. Oto słowem stwarzam siebie. Przeistaczam obślizgłą i nieuchwytną tajemnicę w całkiem zgrabny portret swego doświadczenia. To ono – opętanie i zbawienie, którym trawię szorstkość policzka, płochą wilgoć kobiecego wnętrza, brud pod paznokciem, nieznośny szczebiot rozmowy. Milczenie, przestrzeń bez brzmienia tej ostatecznej, niezbywalnej siły, to przedsionek niebytu, miejsce, gdzie ustaje jakakolwiek celowość, gdzie przestaje odgrywać rolę to, czym jestem, nie to, co mi dano. Nigdy nie rozumiałem, gdy mówiono mi: „Słowa są tylko nawiasami ciszy” – gdyż ja nigdy nie doświadczyłem ciszy – zawsze co najwyżej mówiłem o niej. Oddech istocie – jest fantazmat, jakby z którego zawieszoną zrodziło się możliwością przeczucie mowy, ducha, wciąż w obecną potencjonalnością. Niekiedy wydaje mi się, że sam nie istnieję, że stwarza mnie tylko kończyny, opis, które że konkretne pozwalają wyrazy działać. są funkcjami Wewnątrz, jak mego w ciała, niczym kalejdoskopie, przesypuję bezbronne obrazy, lecz już dawno odrzuciłem drabinę, osiągając przestrzeń, do której prowadziły. Czasami spoglądam z mego niewzruszonego cokołu i widzę mgłę, nic tylko mgłę. Czego nie wiem, tego nie zauważam. Czego nie widzę, to nie istnieje, gdyż niosę trwanie rzeczom. Igor Igor Igor Przenajświętsza Trójco, Boże i Stworzycielu całego świata. Udziel duszy mej cząstki mocy, którą posiadasz, bym mógł podźwignąć słowa i czyny, w które tchnąłeś ducha swego. Oto ja, kał, glizda grzeszna, dostępuję łaski, niegodny. Padam przed Twym sprawiedliwym obliczem i modły wznoszę, by pióro me nie zawahało się, a umysł nie zbłądził, jeśli biesy podawać będą kłamstwa ludzkiej pamięci. Jeśli Twoje są imiona: Ten, który jest, Światłość, Prawda, Życie, to spraw, by czyny, które działy się, oświetlone przez wiarę ich uczestników, dały świadectwo ich życia, a Twej Woli. Urodziłem się w powiecie nowoaleksandryjskim, we wsi Dioguce, podle Kozaczyny. Ojcem mym nastawnik Atanazy Afanasjew był, matka Maria. Sam noszę miano Dymitr. Matka mawiała mi, że w dniu narodzin moich jakieś baby ze wsi praktyki czyniły, przepowiadając dopełnienie się Sądu Bożego. Ojciec zaś usłyszawszy to, stłukł je bodźcem tak okrutnie, że przez miesiąc przez porog bajni nie przechodziły. Sam zdjąwszy obronę płótna mego pobłogosławił ciało i duszę pierworodnego swego. Dziecięctwo moje w spokoju minęło na surowych naukach ojca i krasnych bajdurzeniach matki. Lękiem mnie syci po dziś dzień jedno tylko. Roku pewnego w wieku lat siedmiu drew matka zimą kazała mi nanieść do domu. Jam tak zabawie tej się oddał, iże całkiem głęboko w las zaciekłem się, a gdy tylko to zauważyłem, mówię sobie, wracać czas. właśnie, jakby wywołana na myśl moją, widzę z krzaków sarna bieży, a za nią zajadły gończy jakiś. Jasnym znakiem bies gówno i zgniliznę zwietrzył. Przestrach ogarnął mnie wielki, chrust cały z rąk wypadł tak, że czułem, jak posoka w ciele staje. Na mój widok suka wściekła bieg swój wstrzymała. Z czerwonych oczu dnem piekła powiało. Cała czarna była, jak ze spalonego drewna i wielka niczym niedźwiedź. Ja, widząc koniec rychły krótkiego żywota, modlić się jąłem, jak mnie i ojciec uczył. Na to bestia zawyła, to na lewo, to prawo ją rwało, wreszcie dysząc ciężko użegać poczęła, idąc w łan niebieski, gdzie, jak mówią, kanikuła latem świeci. Drżącymi rękoma drąg jakiś chwyciłem i zbliżam się podle, do miejsca, gdzie przed chwilami kilkoma Cerber tkwił. Tam, na połaciu, gdzie śnieg stopniał, leżała skóry płachta, nie wiem, zwierzęca była, czy ludzka, na której gęstym szlakiem zarudzonym mienił się ciąg bukiew inszych. W obawie czytać chciałem, lecz mowy nie poznawałem. Nim się zdążyłem namyślić, w przepastliwości chmurnej trop przepadł jako i pies wcześniej. Zostałe ścierwo śniegiem pokryłem i nazad do domu poszedłem przysięgłwszy sobie, iże o zajściu onym nikomu się nie wygadam. Następne lata bez przygód jakiś niezwykłych upłynęły mi w spokoju i szczęśliwości domowego zacisza. [Tutaj brak części rękopisu. Prawdopodobnie zjedzony przez myszy.] dwudziesty rok życia upłynął, do wsi zaszedł dziad dziwny. Biło od niego smrodem moczu i stęchłą wonią nieczystości. Znać, że w łaźni dawno nie bawił. Modlił się po naszemu, co sobota do molenny chadzał, ale nikt nie znał skąd on, ni czyj. Zamieszkał w lesie, jakiś czas drogi od naszych skromnych hospodarstw. Sam, gdy go któryś ze wsi zaczepił, mawiał, że Bóg lub szatan miotał nim po najszpetniejszych pustkowiach przeklętego cesarstwa – to go żołdacy carycy w grodzie jakimś głodzili, to, z bożą pomocą, gdy język mu chciano skrócić, ucieczką się salwował, to z kolei na niechrystusowe praktyki natrafił, gdzie stare didy i upiory ze snu budzono, by dotrzeć wreszcie do wsi prawowiernej, gdzie mu chłopy rzekły, że tu, wśród Lachów naszych nikt nie tępi i przeczekać można w spokoju, bez grzechu na czas bliskiego Sądu. To, że Apokalipsa ona blisko jest zadały się potwierdzać i pieśni włóczęgów wszelakich, co niczym plaga naszli powiat cały. Pełne one były niepokoju rzadkiego, złorzeczeń i przeczuć mrocznych. Dnia któregoś ojciec mój wrócił z pola w gniewie cały, mówiąc, że nie godzi się, by człowiek, co po naszemu modli się, z biedy czartowyje jabłoki żarł, a że w domu naszym zawsze jedzenia pod dostatkiem było, nakazał, iżbym ja nosił dnia wszystkiego rano mięsiwo jakieś, sołoduchy nieco w postny , innym razem żurichę, kiślicu, draczony, gdy tej matka nasmażyła, a do tego owoców i ziela mnóstwo. Stary wdzięczny był bardzo, dłonie 2 całował, rodziców uściskać kazał i do nory swojej zapraszał. Ja, gnida, grzesznik pyszny, nalegań jego słuchać nie pragnąłem. Jak psu, żarcie przed domostwem zostawiałem, gdyż fetor niesłychany z wnętrza zionął. Pewnego razu dziad biedny z głębi onej nosa nie wychylił. Myślę: „pewno w las na jagody poszedł lub ryb nałapać”, ale dziwo, drzwi nie zamknięte, tak że zwierz dziki wleźć może, szkód wi tak lichej izbie, ikon szkoda, trzeba wejść i sprawę zbadać. Co mi głowa podszepła, to i zaraz zrobiłem. Zawiasy uchylam i widzę ciemne małe wnętrze, gdzie w kącie półka ksiąg starych pełna nad legowiskiem marnym ugina się, w dalszym kącie ikona kryje się biedna, zniszczona bardzo, drzwi niskie do łaźni pewnie, bo obok stoi brzozowa wiązka. Rzeczy te kolejno z gęstego mroku wydobywam, aż wreszcie na koniec, za ławą, widzę starego – w drżeniu nieobecny cały, w dłoni lestowię dzierży. Podbiegam, cucę, próżny trud, duch zbłądził w nieznane. Wtedy właśnie, Hospodarzu, w tej właśnie chwili usłyszałem świst, szelest powietrza nieznany. Chyżo rozglądam się po kątach, lecz dostrzec nic nie mogę. Dźwięk się znowu, jakby sukno piękne, co je widziałem raz w życiu w mieście u Żyda, tarło się tuż pod sufitu deską. Krzyczę trwogi pełny do starca, ale ten głuchy ozwał się w nieznanym języku: „Habellade tratum dreli ode prefuliani lidu mes, Habellade trałłut nessta proxes šlamiń okseralianen, Olewidere prenittum luxeria nełłumi ahadi as, Ageratet ilenis kerdi a perminis odelen, aliłłuja, aliłłuja, Sława Tiebie, Boże,”. Jaką mocą targany anioł mowę taką na usta brudne, od chorób zsiniałe przepuścił? A że anioł był to nie , to oczy moje dojrzały. Z głębi nieprzejednanej, niczym z powietrza wzięta, ukazała się postać na dwóch chłopów wysoka, skrzydlata, z mieczem ognia obnażonym w dłoni. Cała pełna była przejrzystości wielkiej tak, że stojąc, czy też raczej unosząc się przede mną, widziałem wszystek rzeczy za nią. Ciałem, czy duchem będąc spowitym w szatę jakoby z ikon zdjętą, światłem tajemnym izbę wypełniała, błogosławiąc nim i dom i ludzi w nim będących. Zdało się, że tych drew parę na izbę się składających użegać zacznie zaraz. W przestrachu przykucnąłem podle drzwi i słyszę, jak postać słodkim mówi w stronę starca. Z razu sensu nie dociekłem, lecz objawienie jakieś spłynęło na mnie z mocy Pana tak, że zdało mi się rozumieć: „Ikedeni obetilensa oterfelis. Z Bożej łaski zstępuję do ciebie, własny Bóg jeden na ziemi i w niebie nakazuje ci to”. Na co starzec w łuk wygięty, chybotliwy ciałem, odparł: „Jakże ja, u porogu żywota, słaby, miałbym uczynić coś takiego? A jeśli ty nie od Pana przybywasz, a z piekielnego dna skąd głosy potępionych nachodzą mnie czasem w nocy? Jak mam rozpoznać prawdę, jeśli bezsilny jestem w swych sądach, podległy ciału, co czyni mnie gliździe podobnym, czy sępom?” Anioł uczynił znak krzyża dwupierstnyj jako i mnie uczono rzekł: „Niech męka Isusa, Syna Bożego będzie twoją podporą”. Niż posłaniec boży znikł na powrót sprzed mego lica, spojrzał jeszcze na mnie głęboko, lecz smutno w ust wydęciu dziwnym, czułym, niecierpliwy czynu jakiegoś, czy słowa. Ja, knuciem mowy, czy gestu przejęty w zgrzyt wielki popadłem drzewu uschłemu podobny, iże ni tego, ni tego nie dałem. Wtenczas izba osamotniała, zostawiając starca z pianą , w moczu kałuży i nieustępliwym rozdygotaniu. Chyżo dopadłem go, badam, w majakach pokrzepienia szukam. Po chwili dłuższej okrzepł nieco. Z podłogi wstawszy zerknął na mnie i pyta się, co żem widział. Ja na kolana padam i stare, brudne, moczem zroszone stopy czule. Tak, bo widziałem wszystko! Niebo otwarło się i powiadam, anioł zstąpił ku świetlistemu sercu jego! Czego jednak chciał? Zdradził płomienne proroctwo swoje, przyniósł pociechę ludowi 3 tułaczemu, jedynym obrońcom wiary prawej? Następuję tak wciąż omdlałego, lecz ten smutny siedzi. Gdy wreszcie przemówił, żal wielki wyczułem w słowach jego, jakby sam żegnał się ze światem. „Więc nie sen to był, o Panie, lecz, czy nie lepiej, gdyby snem się okazał? Jakże dopełnić woli Twojej i Księgę z Twego natchnienia napisaną zniszczyć?” Tu wziął do ręki Pismo Święte i na Księdze przez Jana spisanej otworzył. Wzrokiem błędnym puścił po bukwach tam będących, na wyrazie jednym się zatrzymał, pożądliwie niczym ciało oblubienicy dotknął go i ze strony wyrżnął. W dzikim postanowieniu do ust rozwartych je włożył, przeżuł, podobne strawie sytej, słodkiej jak miód i połknął. Natenczas zdało mi się, że na rozdarciu przepięknej stronicy ręką jakiegoś czcigodnego mnicha w zamierzchłych czasach zapisanej, krew się pojawiła, jakby pismo lub księga sama własnym życiem żyła. Zwilgotniała warstwa wiekowego papirusu zdała się marszczyć i we włóknach swych mięsistych przemieniać na podobieństwo ciała skrzywdzonego. Starzec Księgę zamknął i wymusiwszy na mnie przysięgę, że nikomu we wsi com widział i słyszał nie przekażę, do chaty mej odesłał. Tam, ojczulka mego spotkawszy, pytam się, czy Jana na zna. On, miast odpowiedzieć, ciągiem zdań pięknych i prawych przemówił. Na znak ten chwyciłem Pismo w domostwie będące i, nim mnie srogo ojciec skarcił za brudnymi dłońmi tekstu dotykanie, spostrzegłem zabliźniony już brak słowa . Przez następne miesiące, dnia każdego żarliwie nosiłem strawę nauczycielowi memu. Czas płynął, a w okolicy coraz dziwniejsze cuda się działy. Na noc w molennie zostawione zwłoki ślady ziemi juchą rozpisały, posoką również broczył ikonoklast cały, ludzie lasach spotykali strzygi, czy upiory, mleko świeże, od krowy prosto odjęte, do smrodliwe przynosili, ziemia cała, jak i kamienie w niej będące, pieśń jakąś cichą, w nocy słyszalną nuciły. Wszystkie dziwy te i jeszcze wśród ludu niepokój rozbudziły. Wreszcie odkryto wgryzające się w Pismo niczym fale powodzi luki i zamęt jeszcze większy. Wieść o tym dotarła i do miasta, skąd przybywali ludzie różni, sprawę badający. Pojawił wśród tłumu wszelakiego zakonnik jakiś i rabbi, także pan, co we wsi wiele zła naczynił. Wspólnie sejmik sobie urządzili i gadali, co należy. Niczego pewnie i do dziś by nie postanowili, gdyby diabeł nie wmieszał się w sprawy ludzi. Żądając dziesięciny od grzesznika, psa, co wsi od dawna chadzał i wszędzie niezgodę plenił, a nieszczęśliwym trafem zwietrzył, że ja jakąś wiedzę tajemną posiadam, zesłał jego pomocą Lachów na mnie. Ja pod batogiem nie rzekłem, ale ci tłukli mnie wciąż okrutnie, że głośno musiałem, bo ludzie udani z zewsząd się i gapili. Wszyscy bracia i siostry w wierze zjednoczeni, w męce opuścili, Panie wybacz im i . Wielu było tam też odstępców w , wszelakich apostatów jedynej drogi zbawienia. Gdy oprawcy przypiekać ciała mi zaczęli, własny ból zadając, święty przyszedł mi z ratunkiem. łzy widziałem, jak przed księdzem rzymskim padał i o łaskę dla mnie , chłopca młodego, dobrego. W kurzu i śreżodze wyznał wszystko, było. Przeklęty losie, czemuż zawsze pożerasz najczystszych? zastanawiając się długo, pojmano mistrza mego, nastawnika prawdziwego, proroka między rzuconego i do słupa . Pod patyków nawrzucano i, gdy już niezła sterta z tego zrobiła, ogień podłożono. Usłyszałem wtedy potężny z piersi ukochanej, ogarnął i ziemię, i domy, i las cały, nawet bezkresne przerażeniem. Na dźwięk zamarły na chwilę drzewa, ptaki, wody, i chmury, ziemia kamieni . Ziemia zamilkła, lecz ludzie! Ci śmiali , marudzili, że ogień , że starzec szybko omdlał, że na 4 pole roboty czas. Gdy słyszałem wszystko, złość we mnie wezbrała tak wielka, że się zacząłem: „ , Boże Abrahama, sprawiedliwy sędzio ludzkich czynów, skoro przyjmujesz siebie ofiarę z najlepszego z żyjących, najlepszego ze dzieci, najwierniejszego sługi swego, to bądź też zemsty i zabierz tym wszystkim, niegodnym Twego gniewu, , coś wziął od niego”. przeklęci głupcy nie rozwarte słup dymu przeto mowa pękna świetliste ano jakoby z zewsząd rozrywano nigdy ojca nawet , ponad prawdę grobu . zaiste „ sprawiedliwe milczenie (Mały smutny pokój w M3. Wewnątrz, przy trzech krańcach stołu, siedzą trzej mężczyźni z trzydziestką na karku. Pierwszy, blondyn o spojrzeniu zniewieściałego aniołka, czyta jakiś tekst. Drugi, oczywiście zarośnięty szatyn, z hiobową miną obserwuje pająka skradającego się w kącie. Trzeci, nieco niewyraźny, w pijanym cielsku skrywa serce gołębia. Milczy. Cały blat zastawiono brudnym szkłem i wszelkimi alkoholami. Ten Drugi moczy nagle dwa palce w winie. Ustawiony w głębi pokoju telewizor informuje, przyśpiewuje, radzi.) Igor: (odchrząkując) Nie lubię takich katastroficznych wizji. Igor: W zasadzie ja też nie, ale zrozum to wreszcie. Później opowieść nabiera innego charakteru. Cały ten apokaliptyczny świat zaczyna śmiać się z siebie. Igor: W takim razie co się stało z resztą opowieści? Igor: Jak to? Ty naprawdę nic nie wiesz? Igor: Nie, ale to chyba nie zbrodnia… (po chwili, widząc, że towarzysz milczy) No oświeć mnie wreszcie! (Igor potrząsa głową, jakby chciał odrzucić od siebie złe wspomnienie. W końcu lekko zażenowany uroczyście przemawia.) Igor: Wycieli ją. Przez pomyłkę uznali za odrębne dzieło, w związku z czym całość została opublikowana bez puenty – wykastrowana. Igor: No, ale chyba zmusisz ich, żeby dodali jakieś errato? Igor: (groźnie) Ty wciąż nic nie rozumiesz! To jest niemożliwe! (Igor energicznie odgarnia włosy z czoła, na którego gładkiej zazwyczaj powierzchni pojawia się gniew bydlęcia.) 5 Igor: (naiwnie) Jak możesz tak mówić? Przecież rękopisy nie płoną! Przecież wszystko jest jeszcze możliwe! Jeżeli sami nic nie zrobią, możesz podać ich do sądu, opublikować gdzie indziej, czy... co tam jeszcze. Igor: (ironicznie) Synku, ty znowu nic nie rozumiesz. Przecież opublikowany tekst zaczyna żyć własnym życiem. Ja tracę nad nim wszelką kontrolę. Liczy się tylko stosunek czytelnika do rzeczywistości, którą zastaje. Nie mam prawa ingerować w jego przeżycie. Nie powiem przecież: „Proszę Państwa, przepraszam najmocniej, ale to w zasadzie nie było tak”. Igor: (zaskakująco) O czym ty mówisz? Przecież podpisali to opowiadanie twoim nazwiskiem, przecież masz spisaną dalszą część! Igor: (złowieszczo) Już nie. Igor: (sepleniąc) Jak to? Napisałeś ją, czy nie? Igor: Tak (wstaje z krzesła, podchodzi do regału i wyciąga jakiś zmaltretowany zeszyt), ale sam zobacz. (W zeszycie w kratkę wprawną ręką wypisano ciąg zdań. Może to być tajemny dziennik, kajet z kulinarnymi popisami mamy, licealne jeszcze ćwiczenia we właściwym wyrażaniu się, czy zapisane opowiadanie Igora. Igor chwyta brulion, kartkuje i, po znalezieniu interesującego go fragmentu, oddaje się lekturze. Jego oczy, początkowo spokojne, zaczynają nerwowo śledzić kolejne linie tekstu. Na skroni pojawia się mały kryształek potu. Głośno niczym stary kozioł przełyka ślinę i zaczyna czytać od nowa. Niedowierzanie na jego twarzy ustępuje miejsca zniechęceniu.) Igor: To niemożliwe! Na czym polega ta sztuczka? Igor: Nie jestem pewny, ale ilekroć zaczynam czytać ten tekst, brakuje w nim kolejnych słów. Wydaje się, że istnieje jakaś niewidoczna granica między tą jego częścią, która została opublikowana, a jej nieznaną kontynuacją. Obawiam się, że to dzieło przestało być moje. Igor: Hm... (do obydwu) Napijecie się jeszcze? (Nie czekając na odpowiedź, napełnia kieliszki. Piją w milczeniu, długo i nieprzerwanie aż do ostatecznego urwania się filmu.) 6