Szeptucha 11
Transkrypt
Szeptucha 11
Szeptucha 11 Dożynki cz. 3 Jasia dała się zaprowadzić do zrujnowanej kuchni i posadzić na fotelu. Ten Hindus, podobno krewny wujka Józka, tego, co w czasie wojny bez wieści przepadł, nadskakiwał jej i z troską poprawiał poduszki, donosił talerzyki z delicjami i wafelkami, a przed chwilą postawił na stoliku parujący kubek herbaty. – Prawdziwy assam! – zachwalił i błysnął bielą zębów. Jasi nie umknęło zachwycone spojrzenie, jakim wodziła za chłopakiem jej córka. Tu cię babko, mam! Pod bokiem córkę mi swatasz. Tylko dlaczego? Co w nim takiego jest? I co tu jest w ogóle grane? Co babka chcą z tym dzieciakiem zrobić? Niepotrzebnie się z tymi zębami wyrwała. Poznał swój swojego, a starej to z pewnością nie umknęło… – Poczęstuj się! – zachęciła niewinnym głosem Szeptucha, podsuwając żonie wnuczka talerzyk z ciasteczkami. – To wszystko … – machnęła ręką – może wygląda trochę nietypowo, ale zapewniam cię, że Aurelii krzywda się tu nie dzieje, a i oceny ze szkoły dobre przynosi. – Wiem – przerwała jej drętwym głosem Jaśka. – Na wywiadówce byłam. – No widzisz! – ucieszyła się babka. – Oceny to jedno, ale jak, babko, wyjaśnicie tego słonia, kota, Hindusa, a teraz to niemowlę Kapelusznego? – Zaprosiłam cię tutaj, żeby o pomoc poprosić. – Szeptucha zignorowała pytania Jasi, podając niemowlę Rajatowi. – W jakiej sprawie? – Próbowałam pewne zawiłości twojemu mężowi, a mojemu wnukowi, wyjaśnić, ale on twardo po ziemi stąpa i… – …jakby mu nawet ufoludki na podwórku zaparkowały, to by ich legitymować chciał. – weszła jej w słowo Jaśka. – No właśnie! – ucieszyła się, nie wiedzieć czemu, stara. – Więc, no jakby to powiedzieć, dzisiaj zrobiłam z dzieciakami taki niewielki pokaz pewnych, hm… nietypowych umiejętności dla Bogusia, no i on najwyraźniej nie poznał się na kunszcie dzieci i… – Jakich umiejętności? – zmroziła atmosferę Jasia. – Spokojnie. Nie zauważyłam u Leli twoich… skłonności… – Wiecie? – Od zawsze, jakżeś tylko do wsi przyszła. – I nie przeszkadzało wam, jak się z Bogusiem zaręczyłam? – A czemuż by? – zachichotała demonicznie starucha. – Krew rodową wzmocniłaś, i jak się okazuje, bardzo szczęśliwie dla całej gminy! Ale o tym potem. – Co to za sprawa? – postanowiła zmienić temat matka Lelki. – A widzisz, chodzi o to, że spotkałam przed chwilą Zenka z dzieciakiem w lesie i pomyślałam sobie, że zaproszę cię na herbatkę i zapytam, czy nie zechciałabyś maleństwu matkę zastąpić? – I zaprosiliście mnie w południe, wiedząc, że po południu dzieciaka znajdziecie? Co tu się dzieje? – rozsierdziła się od nowa Jasia. – Jak mamy współpracować, to ja proszę o wyjaśnienia! – No dobrze – westchnęła stara. – Ćwiczymy z dzieciakami skoki w czasoprzestrzeni, i prawdę mówiąc, trochę nam się to wszystko poplątało. Nie rozpracowaliśmy techniki lądowania, i jak na razie siada precyzja określenia czasu docelowego. – Jezu… – Jaśka zbladła i z troską spojrzała na jedyną córkę. – Jasia, ja bym zaprzestała tych prób, ale raz żeśmy się przenieśli dni ledwie kilka wprzód i się okazało, że jakaś masowa zagłada wybiła całą naszą gminę. I tak skakaliśmy dalej, nawet Bogusia próbowaliśmy zainteresować sprawą, ale ciągle nic nam nie wychodziło. Coś zmienialiśmy, a i tak na końcu same trupy były… – Jezu… – powtórzyła Jasia. – No wiem! – przytaknęła babka. – I kiedy dzisiaj złapaliśmy zenkowego dzieciaka, jak w lesie dusioła mordował… – Co? – wrzasnęła Jaśka i poderwała się na równe nogi. – Cichaj! – zaszemrała łagodnie Szeptucha. – Dzieciak nikomu krzywdy nie uczyni. Co innego mi się umyśliło, jak żem Kapelusznego zobaczyła. On w tym lesie jest zawsze o tej samej porze. Czasem stoi sam, czasem ma dzieciaka przy sobie, grzyby zbiera albo wino w krzakach pije, rozumiesz? Wszystko się zmienia w zależności od naszych decyzji, ale Zenek zawsze jest lesie i najwyraźniej nie poddaje się aberracji czasowej. I tak mi się umyśliło, że to on ma ścisły związek z zagładą gminy. – Można go usunąć – zaangażowała się Jaśka, nieznacznie wysuwając siekacze. – No widzisz, i o tym pomyśleliśmy, ale po pierwsze, człowieka żal, a po drugie, umyka nam w kolejnych wersjach czasoprzestrzeni. Nigdzie nie możemy go upolować. Tylko w tym lesie. A tam nie ma jak go dorwać. A to dusioł, a to dzieciak… – Pod sklepem szukaliście? – Jasia, toć my nie są amatorami! – żachnęła się babka. – No dobrze, ale co to ma ze mną wspólnego? – Pomyślałam se, że dołączysz do nas i pomożesz odnaleźć Zenka. Twoje zdolności niuchania krwi… – Wiecie o nich? – zdziwiła się Jasia. – Niejednego zębnego w życiu widziałam przecie! Jaśka na wszelki wypadek nie kontynuowała wątku. … – Wstawaj, Zenek! – Trącana lakierkiem zapita twarz Kapelusznego nieznacznie tylko zmieniła położenie względem przedsklepowej ławeczki. – Wstawaj! – Głos stał się bardziej natarczywy, a but wcisnął głowę nieprzytomnego amatora tanich win głębiej w piach. Nad wsią z ociąganiem rodził się wieczór. Sołtys cmoknął ze zniecierpliwieniem i przysiadł na ławce. Przez chwilę rozmyślał nad ciężką dolą przywódcy i nawet cichutko pozłorzeczył losowi, który obarczył go takimi podopiecznymi. – Pani Jadziu! – Wykręcił głowę w stronę sklepu. – Pani pozwoli tu z wiaderkiem wody i ocuci tego gamonia. Sklepowa, spragniona jakiejkolwiek rozrywki, wyjątkowo ochoczo wypełniła dyspozycję sołtysa. Zenuś, mokry od stóp do głów, usiadł gwałtownie i zamrugał. – No co? – wybełkotał płaczliwie. – Zenek, weź ty się w garść, chłopie! – huknął na niego Alojzy Gąsior. – Chlejesz mi tu pod sklepem, a czas ucieka. Babom wiktuały załatwiłeś? – Sołtysie, ja tu taki problem mam. Dzieciak mi się urodził i… – Nie pierwszy i nie ostatni, Kapeluszny, a dożynki rzecz święta! – przerwał mu sołtys. – No wiem – chlipnął Zenuś. – Ja właśnie względem tego chciałem powiedzieć… – Gadaj, coś załatwić zdążył, zanim znowu do Słodziutkiego się dorwałeś! – No więc tu mam kosz grzybów… – Każdy głupi by załatwił – zgromił go zwierzchnik. – I jeszcze dziczyzna, sołtysie… – Dziczyzna! – No! Ja tu na ławeczce Jacka Wrębnego na dwie sarny i dzika ugadałem. Sołtys nawet na flaszkę dawać nie musi dla niego. – No, to już coś – pochwalił go niechętnie Gąsior. – A dowiedziałeś się, co tam konkurencja z Wieprzewa szykuje? Zenuś przecząco pokiwał głową, a potem ostrożnie zaczął się gramolić z ziemi. – Polecę już, sołtysie. Na przeszpiegi się zakradnę. – No. Nie taka całkiem niemota z ciebie. Koszyk weź i Łopianowej zanieś, zanim grzyby zrobaczywieją Sprawdzone? Babka Łopianowa niedowidzi trochę. na amen! – Tak jest – wyprężył się służbiście Kapeluszny i pokłusował w stronę drogi. Alojzy Gąsior westchnął głęboko i spojrzał na sklepową Jadźkę. Babie mózg pracował jak szalony i przetwarzał zasłyszane informacje, aż jej para z uszu szła. – Daj, Jadzia, małe piwko – poprosił. – Pić się chce. … Zenek zanurzył się w las z wyraźną niechęcią. Cóż jednak było robić? Jedyna droga do Wieprzewa prowadziła wyłącznie pomiędzy ciasno rosnącymi choinami. Kiedyś kierzbudziańskie dzieciaki maszerowały tędy codziennie do szkoły, ale odkąd w Kierzbudach powstała szkoła podstawowa, to ścieżka praktycznie zarosła. Przerażające, jak szybko las pożera ślady człowieka. Po kwadransie zza rzędu świerków błysnęły Kapelusznemu pokryte mchem dachy zabudowań starej szkoły. Ostrożnie zakradł się przez polanę wybujałych pokrzyw i przycupnął za niewielkim, trawiastym wzniesieniem. We wrogiej wsi panował pozorny bezruch, ale oko Zenka już po chwili wypatrzyło w połowie ukrytą za starą lipą chałupę. Wyglądała na opuszczoną. Okiennice prawie się rozpadły, drewno konstrukcyjne poczerniało, a płot leżał smętnie. Tylko ciekawe, dlaczego komin był świeży, murowany z pustaków, i wysyłał nad polanę kłęby siwego dymu? Zenek podczołgał się bezszelestnie i kucnął za domem. Po chwili jego oko już obserwowało wnętrze domostwa przez brudną szybę, a działy się tam rzeczy zaiste dziwne. Na środku stała kuchnia, na niej cztery ogromne gary. Wokół skakały wieprzańskie baby. Nieopodal stał fotel, na którym siedziała stara Zośka Stachańska. – Ożeż ty! – szepnął Zenek i podciągnął się wyżej pod drewniany parapet. Stachańska trzymała w ręku jakąś witkę i machała nią energicznie, aż jej rękawy białej bluzki furkotały. Coś też najwyraźniej gadała, ale tego Zenuś nie słyszał. A inne baby krzątały się nad kuchnią i coś tam w garach mieszały. – Ożeż ty! – powtórzył Zenek, i to właściwie były ostatnie słowa, jakie zdołał wypowiedzieć. Coś go potężnie strzeliło w łeb, a potem nastała ciemność. … Jaśka przez chwilę spoglądała bez słowa na Szeptuchę i analizowała sytuację. – Jasia – powiedziała łagodnie stara. – Lela cię potrzebuje. Ja też. I, prawdę mówiąc, cała gmina. – Nie mogę się zdemaskować. Wiecie, co by się wtedy ze mną stało? A z Lelą? A z Mateuszem? Z Bogusiem nawet… – wyszeptała bogusiowa żona. – Boguś radę sobie da, bo feralnego dnia będzie na patrolu w sąsiedniej gminie. – uspokoiła ją babka. – Na dzieciakach się skup i na reszcie mieszkańców. – Mówicie, że cała gmina… – Prawie cała. Parę dzieci znajdą i siostrę Żelisławę z kościoła w Zrębie. Ledwie będzie dychać, ale żywa do szpitala pojedzie. Reszta pokotem na placu za kościołem ducha wyzionie. – Jezu Chryste! – przeżegnała się Jaśka. – Daj spokój, dziecko, będzie dobrze – uspokajająco zaszemrała Szeptucha. – Lela, Rajat, chodźta tu! – Tak, prababko? – Dzieci natychmiast przypadły do starej, a Jasia mimowolnie pokiwała z aprobatą głową, widząc pełen posłuch. – Gdzie dzieciak? – Usnął. – Nażarł się, to pośpi – ucieszyła się stara. Jasia nawet wolała nie pytać, czym się niemowlak tak najadł. – Mnie się kochani widzi, że musimy jeszcze raz skoczyć do przodu. Jasia pójdzie z nami. Pomoże Kapelusznego znaleźć – zadysponowała babka. Tego widowiska bogusiowa żona miała nie zapomnieć przez długie lata życia. Jej rodzona córka podeszła do Hindusa, i stając za nim, położyła mu dłonie na ramionach. W jednej chwili powietrze zapachniało ozonem, a nad głową chłopaka zaczęły pełgać niewielkie niebieskie wyładowania elektryczne. – Mruczek! – wrzasnęła babka i kot posłusznie wskoczył Aurelii na ramię. – No, nie dziw się tak – zwróciła się do synowej. – Kot zadziała jak katalizator. Jaśka z niedowierzaniem patrzyła, jak babka montuje się na krześle za Lelką i łapie prawnuczkę w pasie. – Słabam w nogach – wyjaśniła stara. – A tam trochę trzęsie po drodze. – Chodź no tu, dziewczyno, i za ramiona mnie schwyć. I miej baczenie, coby nie puścić, bo się nam gdzieś w czasie jeszcze zagubisz. Gdy już cała kompania stanęła w dziwnym łańcuchu, w jednej chwili błysnęło, huknęło, i nogi Jaśki oderwały się gwałtownie od podłogi. Dobrze, że tornado kuchnię dachu pozbawiło, to jest którędy polecieć! W uszach zaświstał jej wiatr, a zza hałaśliwych podmuchów dało się słyszeć harmider i przytłumione brzęczenie wielu ludzkich głosów. Wylądowali za plebanią. Dzwony właśnie ogłaszały koniec dożynkowego nabożeństwa i przed kościół we Wrębie wytoczyła się masa mieszkańców gminy. Opodal stała drewniana scena, a za nią rozciągało się marzenie żarłoka. Jak okiem sięgnąć wypłowiałą łąkę oplatały drewniane, ustrojone płodami rolnymi zadaszone stoiska z wypisanymi na białych tablicach nazwami wiosek. Parafianie z godnością zajmowali strategiczne miejsca wokół głównej sceny, ale często spoglądali nerwowo w stronę powiewających tajemniczo zasłon. – Musimy trzymać się jak najdalej od ludzi – zadysponowała stara, wstając z kuchennego krzesła. – A o to dlaczego? – zdumiała się Jaśka. – Bo my przecie wszyscy tam jesteśmy, i jak nas podwójnie zobaczą, to będzie podejrzane, a i jakąś nową katastrofę wywołać to może! Rajat przesłonił oczy dłonią i pilnie wpatrywał się w stoiska z żarciem. – Czcigodna prababko! – Co tam synek? – Tym razem trochę wcześniej chyba wylądowali. – Mówi się wylądowaliśmy – poprawiła go stara. – Widzę, jeszcze się żarcie nie zaczęło. Przyjdzie nam posłuchać przemówienia wójta i proboszcza – westchnęła. – To co robimy? – gorączkowała się Aurelia. – Obserwujemy – ucięła stanowczo Jasia. – Mamo, ale to nudne! – Cichaj, Lela – zgasiła ją prababka. – Matka ma rację. Tu się nie ma co gorączkować, ino zastanowić się nad strategią działania. … W zamuloną jaźń Zenka wciął się mdlący zapach gotowanej kapuchy. Łojezu, moja głowa! Ale się zadźgałem… Zaraz, przecież nic prawie nie piłem. Sołtys do lasu wygnał… Ale smród, cholera jasna. Zaraz pawia rzucę. Gdzie ja jestem? Na ostatnie pytanie w swoim czterdziestoletnim życiu Zenek już nie raz nie potrafił udzielić odpowiedzi, ale tym razem nie zgadzały się okoliczności natury. Czy raczej ich brak. Kapuściana duchota poważnie zakłócała rytuał budzenia się na piachu przed sklepem. Coś było zdecydowanie nie tak. – Budzi się – zasyczał jakiś głos. – Dajta tu wody. Docucim szpiega. To był dokładnie ten moment, w którym należało gwałtownie otworzyć oczy. Obraz był nieco zamglony, ale zwalista kobieta w kwiecistej spódnicy z pewnością nie była fikcją. – Gdzie ja… – wychrypiał Kapeluszny. – Cicho bądź, szpiegu! – ofuknęła go kobieta. Zenek usiadł z trudem i powiódł wzrokiem po izbie. Niewiele widział. Wokół niego stały półkolem baby z Wieprzewa. I nagle spłynęło na niego wspomnienie chałupy, dymu z komina i starej Stachańskiej, kolaborującej z obcą wsią, i to przed samymi dożynkami. – Czego chceta? – krzyknął, i sam się zdziwił, jak piskliwie zabrzmiał jego głos. – My? – roześmiała się jedna z bab. – A to my szpiegujemy? Nas jakoś nie interesuje, co w Kierzbudach warzą! – Cichaj, Antośka! – rozszedł się pod powałą władczy głos. Kiecki się rozstąpiły i przed Zenkiem stanęła stara Stachańska. – Czego tu chcesz, Zenek? – zaszeleściła starym głosem. – Alojzy cię przysłał? – A co wam do tego? To ja was mogę zapytać, co wy tu robicie! – wrzasnął buńczucznie Kapeluszny. – Nie tu chyba czas warzyć? Stachańska sapnęła ze złością i odwróciła się na pięcie. W prześwicie między babskimi spódnicami Zenek zdołał dojrzeć piec, na którym podskakiwały ogromne garnki. Znaczy się, zdrada. Kapeluszny poderwał się na równe nogi. – Bigos czuję! – rzucił triumfalnie. W tej samej chwili baby rzuciły się na Zenka z łoskotem spódnic. Najgrubsza wyciągnęła zza pleców drewniany wałek i wzięła solidny zamach. – Zamknąć w komórce i pilnować do końca dożynek! – rozkazała Stachańska. … – Lelka, zakradnij się jakoś do naszego stoiska – rozkazała Szeptucha. – Się robi, prababciu! – Za krzakami się przyczaj i słuchaj wszystkiego, co tam gadają. Nad dożynkową łąką niósł się głos proboszcza. Najwyraźniej exposé w kościele nie zaspokoiło jego instynktów krasomówczych. Większość parafian całkiem otwarcie zerkało w stronę stoisk z potrawami regionalnymi i chyba tylko Zośka Pirynowa z wypiekami na twarzy spijała słowa z ust dobrodzieja. Aurelia zniknęła za szpalerem krzaków. – Jasia, wyczuwasz Kapelusznego? – szepnęła stara. – Nie – odparła jej synowa. – Ale od dobrodzieja tak chucią ciągnie… – Wiem, dziecko, wiem. Skup się. Rajat najwyraźniej się nudził i postanowił przekraść się do stoiska kumoch z Wieprzewa. Miał szczęście. Nikt na niego nie zwrócił uwagi, więc zanurkował pod zasłonę oddzielającą żarcie od gawiedzi, i z zachwytem spostrzegł, że na stole stały patery z kromkami chleba ze smalcem, miski z ogórkami i grzybami, a na turystycznej kuchni bulgotały aromatycznie żur z grzybami i bigos. Chłopak skubnął od niechcenia posmarowaną skibkę i bezszelestnie przekradł się do kolejnego straganu. – Wyczuwam jakiś ślad… – szepnęła Jaśka. – Zenek? – Raczej jego wspomnienie, zapach. – Gdzie? – niecierpliwiła się Szeptucha. – Stoisko. – Które? – Chyba nasze, babko. – Idziemy! Szeptucha z Jasią zakradły się na tyły stoiska i przycupnęły za krzakiem. Po chwili podpełzła do nich Lelka. – Nic się nie dzieje – szepnęła bezgłośnie. – Zenka widziałaś? – zapytała prababka. – Nie, ani śladu. – Czuję go, ale jakoś tak bardzo niewyraźnie – odezwała się Jasia. Baby właśnie otwierały stoisko. Przed wejściem kłębił się tłum spragniony kanapek ze smalcem, lokalnych pulpecików, ryb w occie i pieczeni z sarny. Kierzbudziańskie stoisko najwyraźniej robiło furorę. Łopianowa z córkami zaczęła rozdawać bigos sporządzony według sekretnej receptury swojej ciotki. – W bigosie go czuję – szepnęła Jaśka do babki. – Ślad krwi, ale nie wiem, skąd. – To bigos! – Grzyby! Pamiętacie koszyk, który Zenek miał w lesie przy sobie? Jaśka chciała się poderwać na równe nogi, ale babka ją powstrzymała. – Leż, dzieciaku! Nic teraz nie pomożesz. – Mamo? – zapytała płaczliwie Lela. – Taty tu chyba nie ma? – Nie ma. – Mamy patrzeć jak, umierają? – zapytała Jaśka. – Nie dziecko, widziałam to już kilka razy – stęknęła Szeptucha, podnosząc się z klęczek. – Wracamy. Trza nam koszyk Zenkowi odebrać i dusioła poniechać. – A po co? – zdziwił się Rajat. – Zenkowi stresu oszczędzić i sprawę załagodzić musimy. On się na grzybach zna jak nikt. Tylko we wzburzeniu mógł trujących nazbierać! Po chwili kompania zebrała się za plebanią i z trzaskiem powróciła na polanę przed chałupą. – Rajat! – zadysponowała babka. – Leć po Zenkowe niemowlę. Ruszamy dalej. – Nie możemy go tam wziąć! – wrzasnęła Jasia. – A to dlaczego? – zdumiała się Szeptucha. – Paradoks będzie, babko! Zabierzemy nasze niemowlę, a tam to samo niemowlę będzie z Zenkiem. – A to ambaras! – zasępiła się stara. – To zostawiamy go. Ruszcie się! – Prababko, pomysł mam – skłonił się nisko Rajat. – No co tam, dziecko, żeś wykombinował? – Może weźmy ze sobą parę butelek wódki? – Matko Boska i wszyscy święci w niebiosach! Ledwie drugi miesiąc w Kierzbudach, a on chce na wycieczkę gorzałę zabierać! Nie pij, synuś, zobacz na Zenka… – Nie dla mnie przecież! – roześmiał się Hindus. – Dla Zenka właśnie. Jak go otumanimy, to może pomyśli, że dusioł to alkoholowy omam? – Tak zrobimy! – wcięła się Jaśka. – Ale ta gorzała to ma być na… – Szeptucha zatkała dłonią usta i przeklęła w myślach własne gadulstwo. – Na? – zawiesiła znacząco głos Jaśka. – Na zaręczyny – przyznała cichutko Aurelka. – Ale niech mama tacie nie mówi! – poprosiła. – Ech! – westchnęła Jasia. – Jak wam ratowanie świata wychodzi tak, jak urządzanie zaręczyn, to mamy jeszcze parę lat spokoju. – No dobra! – klasnęła w dłonie babka. – Rajat, leć do kuchni po gorzałkę i startujemy. … Ekipa ratująca świat wylądowała za jałowcem. – Babko! Babko, ratuj! – wydarł się akurat histerycznie Kapeluszny. – Ha, ha, ha! – zarżał dusioł i uchwycił łapczywie główkę dziecka w zębatą paszczę. – Teraz! – krzyknęła Szeptucha i wraz z kompanami wyskoczyła na polankę. – Rajat, ściągnij dzieciaka z dusioła! Hindus podbiegł do potwora i zaczął ciągnąć dzieciaka w swoją stronę. Co ciekawe, bardziej zapierało się niemowlę, niż dusioł. – Lelka! – wrzasnęła babka. – Walnij Zenka czymś w łeb na ogłuszenie! Aurelia rozejrzała się gorączkowo wokół i namierzyła całkiem solidną gałąź. Nie zastanawiając się zbyt długo, podbiegła do Kapelusznego i strzeliła chłopinę na odlew. Zenuś osunął się łagodnie na mech. – Czcigodna prababko! – wrzasnął Rajat. – Nie mogę dziecka odciągnąć! Szeptucha chwyciła niemowlaka za nogi i zaczęła ciągnąć do siebie. Wspólnymi siłami oderwali go od dusioła i z impetem potoczyli się po ziemi. Rajat bohatersko zasłonił babkę i niemowlę przez stworem. Wkrótce okazało się to zbędnym heroizmem. Przed nimi wyrosła znienacka Jasia. Obnażyła imponujące siekacze, i sycząc obchodziła dusioła kołem. – Odejdź ssstąd! – wysyczała. Dusioł oblizał się nerwowo, zakręcił w miejscu i umknął w głąb lasu. – Mmmamo? – odezwała się niepewnym głosem Lela. – Cichaj, dziecko, potem o tym pogadamy. Dawajcie tu Zenka! – zadysponowała stara. Zenek coś tam pod nosem mamrotał, ale najwyraźniej popadł w stupor. Gorzała i ostatnie przeżycia największego wioskowego pijaka. załamałyby nawet – Zenuś! – poklepała go po nieogolonym policzku Szeptucha. – Słyszysz mnie? – Mmmm… – Zenuś, co się stało na dożynkach? – ponowiła babka. – Babko, skąd on ma to wiedzieć? – zapytała Jaśka, która najwyraźniej odzyskała równowagę i normalną postać. – Tego jeszcze nie było. – Cholerne podróże w czasie! To nie na mój rozum – pożaliła się stara. – Będzie dobrze, zobaczycie – uspokoiła ją bogusiowa żona, wskazując na koszyk z grzybami. – Tak mi się widzi, że teraz wszystko wróciło do równowagi. – Rajat! – zadysponowała Szpetucha. – Weź no tu Zenkowi ze trzy flaszki zostaw. Na zapomnienie się nada. Koniecznie koszyk z grzybami weź. – A co z dzieciakiem? – zapytała Jasia. – A co ma być? Weźmiesz. – Ale to już dwójka będzie! – Cholerne podróże w czasie – pożaliła się babka raz jeszcze. – Weźmiesz, Jasia, niemowlaki, i jak swoje wychowasz. Zębne są. Lepszej matki nie znajdą. – A co ja Bogusiowi powiem? – Zahipnotyzujesz i wmówisz, że jego. Wiesz przecież, jak to zrobić. – To też wiecie? – jęknęła Jasia. Szeptucha zarżała szatańsko i wetknęła niemowlaka w ręce zębnej. Jaśka podeszła do Zenka i nachyliła się do jego ucha. – Temu damy Mieszko. Tamten będzie Ziemowit, dobra? Kapeluszny wymamrotał coś niezrozumiale, ale ustalono przez aklamację, że to musiało oznaczać zgodę. – No to wracamy do domu! – zadysponowała babka. Nad polaną pojawiło się słońce i rozświetliło młodziutką twarz Aurelii. – Lela? – Tak, prababciu? – Masz ten kupon totka? – Mam, no pewnie! – Jaki kupon? – wcięła się Jasia. – A… nieważne – zaszemrała łagodnie stara. – Dzieciaka pilnuj. W milczeniu doszli do maliniaka. Za nim rozpościerała się skąpana w słońcu wieś.