Ile są warte najpopularniejsze propozycje reform?

Transkrypt

Ile są warte najpopularniejsze propozycje reform?
Ile są warte najpopularniejsze propozycje
reform?
Autor: Jan Lewiński
Możemy powiedzieć, że wreszcie, po kilku latach odrealnienia świata
politycznego, gdy problemy gospodarcze i społeczne stały w cieniu następujących
po sobie całkowicie nieistotnych acz wciągających publikę i publicystów narracji
(za każdym razem najwyżej na tydzień lub dwa), stan gospodarki stał się — choć
na chwilę! — problemem wartym poważniejszego potraktowania. Innymi słowy,
rzeczywistość wróciła do łask. To dobrze.
Jednakże taka konfrontacja z realnym światem to sprawa niełatwa. Gdy
nagle rusza on na nas, możemy albo mężnie stawić mu czoła, albo zacząć w
panice rzucać weń przedmiotami leżącymi akurat pod ręką. Druga opcja rzadko
daje dobre rezultaty. Sęk w tym, że ją właśnie pierwszą wybrano jako receptę na
tarapaty gospodarcze, w jakich się znaleźliśmy i jakie jeszcze nadejdą.
Sen zimowy reformatorów
Na samym wstępie zaznaczę, że propozycje ekonomistów i polityków — o
czym za chwilę — przychodzą mocno poniewczasie. Kryzys trwa już dobre kilka
lat i wiadomo było od początku, że dotknie on takiego kraju jak Polska, który
zajmuje się w znacznym stopniu przetwarzaniem towarów na potrzeby innych
gospodarek (co oznacza, że import jest napędzany późniejszym eksportem,
którego warunkiem sine qua non jest istnienie popytu zewnętrznego). Czytelnicy
takich stron jak Kryzys Blog wiedzieli, że greckie problemy nie będą mogły zostać
pozamiatane pod dywan, jak to drzewiej bywało.
W Polsce warunki polityczne dla realizacji niezbędnego sprzątania tej
stajni Augiasza, którą stał się przez ostatnie lata polski system prawny i
polityczny, były wprost idealne — przynajmniej teoretycznie, zakładając, że taki
reformatorski
rząd
przetrwałby
pierwszą
ripostę
grup
interesu
będących
beneficjentami obecnej biurokracji. Rząd, posiadając — za wyjątkiem większości
konstytucyjnej — pełnię władzy (sejm, senat, prezydenta), zawiódł na całej linii.
Podjął się działań pozornych, ze swoistą fanfaronadą przezywając je reformami
— jak w przypadku marnawych pakietów deregulacyjnych czy „reformy” OFE,
mającej na celu wyszarpanie funduszom emerytalnym pieniędzy wcześniej
ustawowo skonfiskowanych obywatelom. Temat reform systemowych był przez
ostatnich kilka lat de facto martwy (chyba tylko za wyjątkiem prof. Krzysztofa
Rybińskiego, konsekwentnie i aż do bólu lobbującego na rzecz własnej wizji
odpowiedzi na kryzys). Zamiast nich rząd zrobił wszystko, aby rozrosła się
biurokracja
i
jej
uprawnienia,
o
takich
drobnostkach
jak
gigantyczne
przyspieszenie wzrostu długu publicznego nie wspominając.
Stało się tak za milczącym przyzwoleniem najbardziej wpływowych
obserwatorów i komentatorów życia publicznego. Teraz, gdy kryzys stał się
rzeczą odczuwaną niemal przez każdego z nas, obudzili się oni z przyjemnego
letargu i od razu zasypali nas propozycjami, ujmując to delikatnie, takimi sobie
(w jednym artykule ujął je portal Wyborcza.biz). Można je podzielić na
etatystyczne, interwencjonistyczne (rozwodnione i niebezpośrednie, ale jednak) i
te, które drepczą — acz nie posuwają się zbyt daleko — mniej więcej w dobrym
kierunku.
Benzyną gaśmy ogień
Do pomysłów etatystycznych niewątpliwie zaliczyć należy podwyższenie
podatków (na czele z VAT) i obcięcie ulg podatkowych (w tym dla rolników).
Część ekonomistów radzi, aby podwyższyć składkę rentową, co jest doskonałym
pomysłem, jeśli chcemy dodatkowo zachęcić przedsiębiorców do zwolnień i
ogłaszania upadłości. Inni pragną, aby ujednolić podatek VAT na przykład na
poziomie 19%, obniżając go tym samym dla niektórych, aby zrzucić go na barki
innych. Nawet fałszywie zakładając, że podatek sumarycznie by nie wzrósł (wg
prognoz przytaczanych przez FOR, kosztowałby podatników dodatkowo ok. 21,5
miliarda złotych), to spowoduje to jedynie przetasowania w cenach dóbr na
rynku tak, aby obciążenia podatkowe ostatecznie i tak spadły na producentów,
eliminując ich z rynku i godząc w produktywność kraju. Murray N. Rothbard pisał
o tym problemie następująco (M. N. Rothbard, Interwencjonizm czyli władza a
rynek, Warszawa 2009, s. 128-129):
Jednym z najstarszych problemów związanych z opodatkowaniem
jest próba odpowiedzi na pytanie: Kto płaci dany podatek? (…)
[Powyższy] problem nie sprowadza się do pytania, kto płaci
podatek bezpośrednio, lecz kto go płaci na dłuższą metę, tzn. czy
bezpośredni podatnik może go „przerzucić” na kogoś innego. Z
przerzucaniem mamy do czynienia wtedy, gdy bezpośredni
podatnik może podnieść cenę produktu, który sprzedaje, aby
wynagrodzić sobie podatek, tym samym „przerzucając” go na
nabywcę, albo gdy jest w stanie doprowadzić do spadku ceny
produktu, który kupuje, „przerzucając” tym samym podatek na
innego sprzedawcę.
(…)
Pierwsze prawo odnoszące się do zasięgu opodatkowania można
sformułować krótko i radykalnie: Żadnego podatku nie można
przerzucić w przód. Innymi słowy, żaden podatek nie może zostać
przerzucony
przez
sprzedawcę
na
nabywcę
i
dalej
na
ostatecznego konsumenta. (…) Uważa się, że każdy podatek
nałożony na produkcję lub sprzedaż zwiększa koszt produkcji i w
rezultacie podnosi cenę płaconą przez konsumenta. Jednakże cen
nie determinują nigdy koszty produkcji, lecz raczej ma miejsce
mechanizm odwrotny. Cenę dobra determinuje jego całkowity
istniejący zasób i krzywa popytu na nie na rynku. Lecz podatek
nie ma na krzywą popytu żadnego wpływu. Każda firma ustala
taką cenę sprzedaży, by uzyskać jak najwyższy przychód netto, a
każda wyższa cena, przy danej krzywej popytu, doprowadzi po
prostu do spadku przychodu netto. Dlatego podatków nie można
przerzucać na konsumentów.
To
prawda,
że
w
pewnym
sensie
podatek
może
zostać
przerzucony w przód, jeśli w jego wyniku nastąpi zmniejszenie
podaży dobra i związany z tym wzrost ceny na rynku. (…) [Lecz
jeśli]
„przerzucanie”
wiąże
się
z
wypadnięciem
niektórych
producentów z interesu, to (…) należy je raczej zaliczyć do
kategorii innych skutków opodatkowania.
W sytuacji, kiedy przedsiębiorcy i ich pracownicy mają problemy ze
znalezieniem źródeł dochodu, bo ich kontrahenci i przełożeni nie wywiązują się
lub nie mogą się wywiązać ze swoich zobowiązań, dalsze przyduszanie ich
inicjatywy i skłonności do pracy jest zabójcze dla gospodarki (czyli dla wszystkich
za wyłączeniem — ale tylko w krótkim okresie, a i to nie w pełni — budżetówki).
Oczywiście, zgodnie z wywodem Rothbarda, skoro w pierwszym momencie ceny
dóbr konsumpcyjnych się za bardzo nie zmienią, to przedsiębiorcy będą bardziej
skłonni schować do skarpety lub przejeść własny majątek, zamiast niepotrzebnie
go inwestować. Kto wie, może nawet krótkoterminowo konsumpcja by wzrosła
(kosztem oszczędności — bo inflacja — i inwestycji — bo podatki)? Gdyby tak się
stało, błędnie interpretowane statystyki PKB mogłyby być nawet dla rządu
korzystniejsze. A państwo ochoczo zagarnięte w podatkach pieniądze mogłoby
zmarnować na — nie bójmy się nazwać rzeczy po imieniu — idiotyczne pomysły,
takie jak choćby projekty z serii Wujec Dobra Rada czy dysfunkcjonalne
programy pracy dla seniorów, nie tylko dalej rozciągając swoją władzę, ale też
wpływy do urzędniczych kieszeni.
Nota bene, kłopoty seniorów wprost wynikają z ustawodawstwa rzekomo
chroniącego ludzi starszych przed zwolnieniem. Skoro nie wolno zwolnić
pracownika od momentu, gdy do emerytury pozostały mu dwa lata, to — aby
uchronić się przed ryzykiem ewentualnego spadku produktywności takiego
zatrudnionego — dla sukcesu swojej firmy, czyli własnego i swoich pracowników,
powinien (pomijam sympatie czy sentymenty pracodawcy) zwolnić go jeszcze
przed rozpoczęciem tegoż okresu ochronnego. To znaczy, zwolnić go nie dlatego,
że faktycznie zaistniała niezdolność do wypełniania przezeń jego obowiązków
(tak byłoby w gospodarce nieuregulowanej), lecz tylko dlatego, iż istnieje taka
możliwość — a dokładniej wartość oczekiwana kosztów związanych z jego
dalszym utrzymywaniem staje się wyższa niż przewidywany zysk z jego pracy.
Tym samym gospodarka traci potencjał tego pracownika, niezależnie od
faktycznego wystąpienia jego niezdolności do pracy. Co gorsza, po zwolnieniu
człowiek taki może nie znaleźć nigdzie zatrudnienia na etacie, bo tylko szaleniec
zatrudni go w ciemno, bez możliwości wycofania się z takiej umowy. Ludzie
orientujący się w obecnej sytuacji rynkowej doskonale wiedzą, że czasem firmy
zwalniają pracowników etatowych, a następnie, nadal potrzebując ich usług,
zatrudniają ich ponownie na umowy zlecenia czy o dzieło (osobiście znam takie
przypadki). To oczywiście nie wszystkie regulacje zniechęcające do zatrudniania
— dorzućmy tu choćby kwestie urlopu chorobowego, wychowawczego, ustawy
„chroniące” kobiety w ciąży (przepisy te skutecznie utrudniają młodym kobietom
znalezienie pracy) i inne szkodliwe dla społeczeństwa1 aktywności „ochronne”
państwa.
1
Dla samej biurokracji pomysły te są przydatne z trzech względów. Po pierwsze,
wywołują właśnie te problemy, które mają jakoby zwalczać, zatem tworzą pozytywne
(samowzmacniające) sprzężenie zwrotne (jest problem => państwo reaguje => problem
To samo dotyczy oczywiście ludzi młodych, którzy jako pracownicy bez
doświadczenia wymagają nakładów szkoleniowych zbyt dużych, aby pracodawcy
opłacało się płacić im więcej, niż wynosi ustawowa płaca minimalna. Między
innymi stąd bierze się wysokie (sięgające w Polsce 27%) bezrobocie wśród ludzi
młodych, na co remedium miały być specjalizujące uczniów całkowicie nietrafione
reformy szkolnictwa, a także szkolenia realizowane przez państwo (tu zapytam:
które szkolenie pracownika jest lepsze z punktu widzenia uczestników rynku — to
wymyślone przez urzędnika i zlecone firmie szkoleniowej należącej do znajomego
królika czy to przeprowadzane bezpośrednio przez pracodawcę na miejscu
pracy?). Takich biurokratycznych porażek jest oczywiście więcej niż rozmiary
internetu pozwalają przytoczyć.
Centralizmem zbudujemy gospodarkę
Kolejną
grupę
po
etatystycznych
stanowią
koncepcje
interwencjonistyczne. Od kilku tygodni widać napór rozmaitych grup interesu et
consortes tłumaczących zawzięcie, jak wspaniałym pomysłem jest obniżka stóp
procentowych przez RPP (przykłady: 1, 2 i 3). Obniżka stóp to interwencjonizm w
czystej postaci, oznaczający zwiększenie podaży kredytowego pieniądza w
obiegu. Taka sama (choć na nieporównywalnie większą skalę i po latach
faszerowania systemu bankowego zastrzykami „stymulującymi” gospodarkę)
wesoła działalność wywołała kryzys finansowy i doprowadziła do obecnych
problemów strefy euro. Te
kwestie
z dziedziny austriackiej
teorii cyklu
koniunkturalnego zostały już omówione szczegółowo gdzie indziej, dlatego
przejdźmy do kolejnych interwencjonistycznych pomysłów. Takim jest koncepcja
jednego z ekonomistów, aby „zagwarantować”, że pieniądze z OFE nie przejdą do
ZUS. Ta wątpliwa „gwarancja” byłaby oczywiście całkowicie jałowa, gdyż jej
udzielenie nie ma najmniejszego nawet wpływu na prawdziwe, czyli budżetowe,
pochodzenie środków trafiających do ZUS. Wielkość kwot mu przekazywanych
nie
zależy
przecież
w
żadnym
razie
od
wysokości
składek
zabieranych
podatnikom, lecz wyłącznie od aktualnych potrzeb tego molocha — pieniądze
się powiększa => państwo reaguje mocniej => …). Po drugie, poszerzają bezpośrednią
władzę państwa nad życiem podatników. Po trzecie, biurokracja nie musi się liczyć z
kosztami, bo niemalże niemożliwe jest jej bankructwo. Wzrost wydatków na pracowników
nie jest zatem dla państwa kłopotem, lecz szansą na nagrodzenie posłusznego lub
zasłużonego towarzysza. Koszt jego pobytu na długotrwałym płatnym urlopie opłaci
podatnik.
podatników idą li tylko na pokrycie bieżących zobowiązań emerytalnych i na
prowizje dla urzędników; jako takie nie są odkładane na żadnych zmyślonych
przez politycznych demagogów „prywatnych kontach”. Nie ma więc znaczenia,
czy nazwiemy te środki „pochodzącymi z OFE” czy „zebranymi z podatków
dochodowych”, bo i tak ich wielkość zależy wyłącznie od możliwości budżetu i
arbitralnej
decyzji
urzędników
ustalających
potrzeby
ZUS.
Oczywiście
ta
propozycja nie byłaby interwencjonistyczną, gdyby miała polegać na zwrocie tych
pieniędzy ich prawowitym właścicielom. Niestety, tego oczekiwać nie możemy.
Ale o co chodzi?
Pojawiają się też koncepcje trudniejsze do zaklasyfikowania, mające
powierzchowne cechy rozwiązań liberalizujących rynek, ale mogące przynieść
skutki wręcz przeciwne. Tak jest na przykład z pomysłem ułatwienia dostępu do
kredytów przez zmiany w rekomendacjach S i T. W pierwszej chwili wydaje się
on znosić sztuczne bariery w działalności banków działających w Polsce. Zamiast
zaświadczenia
o
zarobkach
nieprzekraczającej
5
tysięcy
wystarczać
złotych
miałby
—
—
dowód
przy
kwocie
osobisty.
kredytu
Dodatkowym
ułatwieniem miałoby też być zniesienie zakazu zadłużania się w przypadku,
gdyby suma rat wszystkich pobranych kredytów przekraczała dotychczasowy
arbitralnie dobrany próg w wysokości 50% miesięcznych dochodów. I trudno się
nie zgodzić z tym, że regulacje te nie powinny występować na wolnym od
centralizmu państwowego rynku bankowym. Cały kiks jednak w tym, że te
sztuczne
regulacje
przynajmniej
formalnie
powstrzymują
banki
przed
zwiększeniem akcji kredytowej możliwej tylko w piramidzie finansowej systemu
rezerw
cząstkowych.
Bez
przywrócenia
prywatnej
własności
pieniądza
(i
zniesienia monopolu banków centralnych w tej sferze) zezwolenie bankom na
prowadzenie luźniejszej polityki kredytowej oznacza zgodę na dalsze inflacyjne
wywłaszczanie społeczeństwa. Niestety, keynesowska próba „stymulowania”
wzrostu gospodarczego przez zwiększanie konsumpcji prowadzi jedynie do
przejadania
zasobów
kapitałowych
gospodarki
przez
przedsiębiorców
zwiedzionych mirażem pozorowanej inflacyjnej prosperity. Pomysł poluzowania
wymagań wobec banków wydaje się więc sam w sobie pozytywny, choć niosący
konsekwencje negatywne. To jednak tylko pozór, który stanie się łatwiejszy do
wyjaśnienia za chwilę.
Podobnie
niejednoznaczną
propozycją
polskich
ekonomistów
jest
wprowadzenie odpłatności za leczenie i studia. Z punktu widzenia praktycznego
taka odpłatność znosiłaby choć częściowo dumping cenowy państwa, eliminujący
z rynku prywatne przedsięwzięcia edukacyjne i medyczne — byłaby więc na
pierwszy rzut oka korzystna. W obecnej sytuacji prawnej mogłaby przecież
oznaczać choć częściowy powrót rynku w tych sektorach. Jeślibyśmy natomiast
chcieli oceniać istotę tego pomysłu, to tylko z pozoru nie byłby on negatywny.
Mogłoby się przecież wydawać, że nie ma obowiązku korzystania ze studiów i
publicznej służby zdrowia, stąd wymiana między państwem a klientem jest tu
dobrowolna. Nic bardziej mylnego. Pamiętajmy, że państwo za pomocą licznych
regulacji
skutecznie
utrudnia
prowadzenie
konkurencyjnej
działalności
prywatnym jednostkom służby zdrowia i uczelniom. Wypychając prywatnych
przedsiębiorców
z
rynku,
państwo
zabiera
obywatelom
wolność
wyboru
usługodawcy. Samo małpowanie przez państwo rynkowych opłat nie powinno być
więc rozpatrywane jako powrót do normalności, lecz jako wykorzystywanie
pozycji monopolistycznej wymierzone przeciwko „klientom” państwa. Argument
ten stanie się wyraźniejszy, jeśli zaostrzymy nieco warunki eksperymentu
myślowego. Proszę sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby państwo zakazało
wszelkiej prywatnej działalności medycznej (także na własną rękę i wewnątrz
rodziny) i jednocześnie wprowadziło „rynkowe” opłaty za leczenie. W takiej
sytuacji opłaty musielibyśmy uznać za przymusowe, a więc za podatki pobierane
z dołu — równoważne obecnym opłatom za znaczki skarbowe — zamiast z góry.
Sytuacja mająca dziś miejsce od powyższego przykładu różni się wyłącznie co do
skali, nie co do zasady.
Teraz możemy zobaczyć, dlaczego propozycji liberalizacji rekomendacji T
i S również nie powinniśmy traktować jako wolnorynkowych. Otóż haczyk polega
na tym, że system bankowy został skutecznie przez państwo skartelizowany i
sztywno uregulowany — nie mogą się tu przebić nawet te firmy, które są
identyczne z modelem piramidy finansowej rezerw cząstkowych (i ZUS), tyle że
funkcjonujące poza kartelem i na małą skalę. Uczestnicy gospodarki nie mogą
skorzystać z usług banków, które utrzymywałyby stuprocentowe rezerwy, bo te
są natychmiast wypychane z rynku. W tym sensie liberalizacja rekomendacji jest
wyłącznie wzmocnieniem prywatnych najemników państwa, których niewiele —
jeśli cokolwiek — odróżnia od jego etatowych funkcjonariuszy. Inaczej sprawa by
się miała, gdyby państwo uwolniło rynek bankowy (oraz edukacyjny i medyczny),
zrezygnowało z obowiązkowego poboru podatków i wprowadziło prawdziwie
dobrowolne opłaty za korzystanie ze swoich usług.
Rozwiązaniem jest wolny rynek. Rynek i wyższe podatki
Bardziej jednoznacznie pozytywne z punktu widzenia uczestników rynku
koncepcje ekonomistów zobowiązują państwo do zmniejszania swoich wydatków:
zawężenia grup społecznych objętych refundacją leków, zasiłkami pogrzebowymi
i rentami, likwidacji przywilejów emerytalnych dla górników, redukcji uprawnień
zawartych w karcie nauczyciela, a nawet rewizji rent już przyznanych przez
państwo. Proponuje się też zawieszenie rewaloryzacji rent i emerytur oraz inne
cięcia w wydatkach socjalnych. Wszystkie te inicjatywy są oczywiście dobre —
szkoda, że nie idą dalej — ale niestety serwowane wraz z „niezbędnym”
uzupełnieniem w postaci sugestii wzrostu podatków. Tak jakby głównym celem
większości (acz z pewnością nie wszystkich) pomysłodawców tych rozwiązań była
troska o równowagę budżetu państwa, a nie o stan portfeli tej siły napędowej
gospodarki, jaką są podatnicy.
Na nieszczęście paradygmat myślenia niemal wyłącznie w kategoriach
bilansu budżetowego trwale zagnieździł się mentalności przedstawicieli profesji
ekonomicznej.
Ekonomistom
pozostały
nieliczne
bastiony
myślenia
„reformatorskiego”, takie jak mozolne licytowanie się o „właściwą” wysokość
uznanego implicite za nieunikniony deficytu. Ten lichy i bezpłciowy surogat sporu
o deregulację został niejako siłą inercji zaakceptowany przez specjalistów. Nic
dziwnego. Wszak praca ekonomistów zajmujących się badaniem gospodarki
polega dziś głównie na modelowaniu wpływu polityki państwa na wskaźniki
makroekonomiczne. W kąt rzucono konstruktywne spory o sam sens dominacji
(wydatki publiczne to już ponad 43% PKB kraju) administracji publicznej w
gospodarce, które tak żywo interesowały elity intelektualne niespełna wiek temu.
Popadliśmy w apatię, godząc się z założeniem, że wielkości państwa nie sposób
ograniczyć, i pozostaje tylko błagać władze o to, aby w wielkich bólach
zmniejszyły prędkość wzrostu wydatków o jakieś nieznaczące grosze. Skutkiem
tego nasze umysły zaprzątają w najlepszym razie pytania najzupełniej wtórne:
podatki liniowe kontra progresywne (liniowe to te rynkowe — nawet gdyby miały
równą stawkę 120% dochodu), efektywność poboru podatków (im mniej
urzędników zbiera podatki, niezależnie od ich wysokości, tym lepiej; czy
„zaoszczędzone” tak pieniądze państwo wyda na wielki stadion, czy na rozłożenie
równomiernej warstwy skwarków na całym obszarze Dolnej Saksonii, to też nie
jest ważne), równowaga budżetowa (różnica między dochodami i wydatkami
powinna wynosić 0, a wysokość podatków mniej jest istotna), bilans handlowy
(trzeba bronić nadwyżki handlowej niczym niepodległości, bo nadwyżka jest
lepsza niż deficyt — tak przecież twierdzili merkantyliści), innowacyjność
gospodarki (więcej pieniędzy na pomysłowość trzeba wydawać, zwiększając
liczbę
patentów
niezależnie
od
ich
sensowności),
spłata
długów
międzynarodowych (kto by państwu pożyczył vel je zadłużył, gdyby swoich
długów wobec innych państw nie spłacało z naszych podatków?), poziom presji
inflacyjnej (bo od niej tylko wszak zależy, czy wreszcie będziemy mogli obniżyć
stopy procentowe), wzrost demograficzny (wydajniejszą powinno się uczynić
hodowlę małych niewolników do opłacania w przyszłości ZUS) itp.
Załóżmy, że bez państwa się nie da
Kwestie te konceptualnie tkwią głęboko w paradygmacie etatystycznym (i
jego
terminologicznych
(przeciwieństwem
tego
oparach),
sposobu
nigdy
się
z
rozumowania
niego
jest
nie
to,
wyswobadzając
które
w
krajach
anglojęzycznych trafnie nazywa się myśleniem out-of-the-box). Zadawane są
wyłącznie techniczne pytania dotyczące konkretnych rozwiązań funkcjonujących
w obrębie systemu państwowego. W żadnym razie nie podważa się zasadności
fundamentalnych
metod
działania
państwa
i
jego
miejsca
w
systemie
własnościowym. Zapominamy o podstawowych pytaniach: czy jest prywatną
firmą — ze swoim mieniem, zobowiązaniami i przychodami — którą od innych
różni wyłącznie monopol prawny i związana z nim asymetria jego stosowania
wobec siebie i swoich poddanych? Poza kwestią pozostaje pozaekonomiczny
statusu urzędników państwowych; nie sugeruje się, że być może powinni być
osobiście odpowiedzialni finansowo za swoje własne decyzje (tak jak za błędy w
wielu przypadkach odpowiadają swoim majątkiem właściciele firm wraz ze
swoimi małżonkami i dziećmi). Cóż szalonego jest w prostym twierdzeniu, że
urzędnik skarbowy, który uznał, iż jakaś firma złamała prawo, powinien
odpowiadać za własne decyzje własnym majątkiem, a nie zasłaniać się
pieniędzmi podatników? Cóż dziwnego jest w zwykłej konstatacji, że skoro w
społeczeństwie mamy popyt na pewne usługi i dobra, nazywane publicznymi, to
są
ludzie,
którzy
byliby
skłonni
zorganizować
dobrowolne
instytucje
niepaństwowe realizujące te cele, gdyby im tego wprost nie zakazywać lub
uniemożliwiać dumpingiem cenowym państwa? Cóż kontrowersyjnego jest w
prostej obserwacji, że Hobbesowski stan natury to kompletna bzdura, której
kłam zadaje każda sekunda choćby i biernej zgody obywateli na istnienie
państwa?
Przede wszystkim nie wątpi się w ponadnaturalny — niemal magiczny! —
charakter
wyłączności
związku
systemu
prawnego
z
danym
obszarem
geograficznym. Twierdzi się — bez cienia dowodu, a tylko na podstawie
powszechności
tego
przesądu,
nazywanego
w
dyskusji
„przekonaniem
graniczącym z pewnością” — że gdyby nie ów w niebiesiech ustanowiony
porządek,
wybuchłby
natychmiast
prawny
chaos,
kończący
się
jeśli
nie
ostateczną apokalipsą, to przynajmniej rzuceniem się wszystkich ludzi innym
ludziom do gardeł, by je pazurzyskami rozszarpać. Ignoruje się fakt, że kłopot
ten cudownie znika choćby w interakcjach systemów prawnych różnych narodów,
nakładaniu się umów międzynarodowych na te systemy, a z drobniejszych
przykładów
także
rozwiązaniach
i
przy
problemów
standaryzacji
z
regulaminów
eksterytorialnością
wewnętrznych
ambasad,
firm,
immunitetami
i
kontaktami dyplomatów, czy nawet w dostrajaniu do siebie zapisów odmiennych
kodeksów prawnych czy we współpracy pomiędzy rozmaitymi rodzajami sądów
(vide wyroki sądów powszechnych i polubownych). Zakłada się, nie wiedzieć
czemu, że organizacje utworzone na zasadzie innej niż monopol nie są w stanie
wypracować żadnego trwałego standardu komunikacji poza otwartą wojną
(pomimo tysięcy lat doświadczeń pokojowych związków między handlującymi ze
sobą
narodami
vis-à-vis
wojennych
relacji
między
wojującymi
ze
sobą
monopolami państw). Te wszystkie wątpliwości są dorozumiane, domniemane i
domyślane bez głębszego zastanowienia.
To nie znaczy, że te praktyczne problemy nie istnieją, lub że są łatwe do
rozwiązania. Wręcz przeciwnie — wymagają współpracujących ze sobą i
wyspecjalizowanych instytucji tworzonych przez ludzi znających się na rzeczy (o
co przecież tak trudno). Takie konkretne problemy warto rozwiązywać ku
polepszeniu podziału pracy i ludzkiej organizacji. Nie zatrzymujmy się na tym
etapie rozwoju, który doprowadzał do upadku Egiptu, Cesarstwa Rzymskiego,
feudalnych Chin i europejskich despotycznych monarchii, Związku Sowieckiego.
Jakie reformy warto podjąć
Najbardziej palącym problemem dla podatników (przedsiębiorców i
pracowników) jest nadzwyczaj ciężki los przedsiębiorców w Polsce (patrz
następujące przykłady: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7 i wiele, wiele innych; zdecydowanie
polecam też obejrzenie przynajmniej pierwszych trzydziestu minut niniejszej
wstrząsającej relacji), których zła sytuacja odbija się czkawką na rynku pracy.
Prowadzenie jakiegokolwiek biznesu wiąże się w naszym kraju ze zderzeniem z
barierą niemożliwych do pogodzenia sprzeczności prawnych i lawiną obowiązków
niemożliwych do spełnienia.
Prostą i skuteczną metodą usunięcia tego problemu byłoby uznanie
państwa za instytucję prywatną, mającą prawo do użycia środków przymusu
wobec obywateli tylko za ich zgodą lub na terenie należącym do prywatnych
właścicieli państwa (mogą to być choćby uwłaszczeni urzędnicy). W tym
przypadku należałoby zadbać o przeprowadzenie powszechnego uwłaszczenia,
włączając w to dzierżawców wieczystych i najemców budynków należących do
gmin. Można też wprowadzić prawo do secesji od państwa dla każdej chętnej
osoby. Dla tych, którzy wierzą w mit stanu natury, te propozycje mogą być zbyt
radykalne, przejdźmy więc do tych mniej skutecznych z ekonomicznego punktu
widzenia, aczkolwiek łagodniejszych. Otóż łatwiej byłoby zlikwidować przymus
podatkowy i wszelkie regulacje działalności gospodarczej (kodeksu pracy,
wszelkich koncesji, jakichkolwiek przywilejów pracowniczych i cechowych vel
korporacyjnych). Oczywiście taka reforma byłaby również groźna dla biurokracji,
bo dla urzędnika zamącenie prawa jest istotnym przywilejem, umożliwiającym
zdobycie paragrafu na każdego — a więc władzy nad nim, wpływu na niego.
Dzięki nieformalnemu prawu łaski (nieraz popartemu łapówkami) urzędnik
zaskarbia sobie wdzięczność obłaskawionego, jednocześnie nadal trzymając go w
szachu. W każdej chwili może bowiem zmienić zdanie, jako że, jak wiemy, prawo
działa wstecz i za to samo wykroczenie można karać wielokrotnie2.
Etatyści szybko
zaproponowaliby
wprowadzenie
jednego
„prostego”
podatku tak wysokiego, aby wpływy do budżetu rekompensowały niezagrabione
2
Pragnę zaznaczyć, że nie jest moim zamiarem demonizowanie biurokracji. Wielu
urzędników to ludzie przesympatyczni, koleżeńscy, którzy są przekonani o tym, że
państwo pełni bardzo ważne funkcje, których nikt inny nie zrealizuje równie dobrze. Tacy
zazwyczaj nie zachodzą daleko, bo ich postępowanie nie jest kompatybilne ze strukturą
bodźców
systemów
biurokratycznych.
Główną
skargą
tych
ludzi
jest
niemoc
—
niemożliwość wykonania najprostszych nawet zadań, dzięki którym stopień osiągania
deklarowanych celów wzrósłby znacząco. Ten rodzaj bezsilnej niemocy charakteryzuje nie
tylko biurokrację państwową, ale i inne organizacje przekraczające pewien poziom
złożoności wewnętrznych procedur i relacji interpersonalnych. W szczególności łatwo
zaobserwować tę cechę w większych korporacjach, istniejących jedynie dzięki swoistej
sile bezwładu — efektom skali i minionej świetności. Korporacje te, o ile nie uzyskają
wsparcia państwa, wkrótce bankrutują lub są przejmowane. Państwo jest na ten
naturalny efekt oczyszczający w dużym stopniu odporne.
przez państwo środki – oczywiście zastrzegę, że tzw. proste podatki są
marzeniem ściętej głowy; to wszak meandryczność podatków jest instrumentem
erystycznym dla demagogów uzasadniających potrzebę ich istnienia (każdy
czemuś służy, idzie na wypełnienie konkretnego obowiązku lub ma określoną
„przyczynę” — mamy więc składkę na ZUS, składkę drogową, podatek
dochodowy etc.). Taki podatek, nawet gdyby jakimś cudem udało się go
wprowadzić, z biegiem czasu zacząłby się komplikować, skutecznie rozbrajając
wszelkie reformy.
Zaznaczmy, że pierwsza propozycja — prywatyzacja państwa — nie
zakłada likwidacji majątku państwa i jakichkolwiek innych nieprzyjaznych wobec
urzędników
działań.
Niechby
państwo
urzędowało
dalej,
czemu
nie?
Wystarczyłoby, aby opłaty na rzecz jego usług uczynić dobrowolnymi — wtedy
byśmy dopiero zobaczyli, jak proste mogą być „podatki”. Wówczas biurokracja
zyskałaby impuls do oszczędności, zaczęłaby liczyć się z rachunkiem zysków i
strat — jak każdy z nas. Niechby i się zadłużała w produkowanej przez siebie
walucie — któż by odmówił tego prywatnej firmie emitującej własne banknoty?
Inne przedsiębiorstwo zaczęłoby produkować konkurencyjną walutę w stu
procentach opartą na złocie — czemu nie? Cóż by to komu szkodziło? Oczywiście,
państwu można byłoby płacić w wydawanej przez nie walucie — wtedy zadbałoby
o jej wartość. A gdyby nie zadbało? Któżby ją do ręki wziął?
Powstałyby
firmy
ubezpieczeniowe,
które
byłyby
ostrożniejsze
w
inwestowaniu pieniędzy inwestowanych przez swoich klientów. Licząc się z
kosztami bardziej niż Lewiatan, chcąc zdobyć klientów, oferowałyby lepsze
warunki emerytalne od państwa. A gdyby komuś emerytura nie była potrzebna,
gdyby liczył na własną rodzinę? Czemu nie? Czy bodziec do większej dbałości o
więzy rodzinne, o poszanowanie dla starszych i świadome zakorzenianie
obowiązkowości w dzieciach byłoby tak odstręczające, jak „prorodzinne” bodźce
podatkowe służące wyłącznie hodowli dzieci na potrzeby ZUS?
Nawet
jeśli
nie
zdecydujemy
się
podjąć
fundamentalnych
reform
ustrojowych, i porzucimy elastyczność i rzutkość wolnego rynku na rzecz
anachronicznego centralnego sterowania, nawet jeśli nie zdecydujemy się na
elegancję i jednoznaczność systemu praw własności, pozostaje wiele możliwości
szybkiego
i
znaczącego
poprawienia
sytuacji
gospodarczej.
Niestety
dla
biurokracji, jest jeden szkopuł: Nie istnieje obecnie żadna ogólna systemowa
możliwość poprawy sytuacji gospodarczej, która by nie wymagała zmniejszenia
władzy biurokracji.
To oczywiście nie jest możliwe bez odważnej konfrontacji z urzędnikami,
którzy w swojej zbiorowej inteligencji są przeciętnie głupsi od zwykłego kleszcza,
starającego się zachować umiar w wysysaniu krwi, aby jego żywiciel nie umarł.
Żaden biurokrata z osobna nie chce stracić posady, więc każdy z zasady jest
przeciwny jakimkolwiek zmianom status quo, nawet jeśli tylko one są w stanie
uratować gospodarkę, a zatem i jego stanowisko. Dlatego historyczne imperia
upadały raczej w płomieniach, niż w wyniku dobrowolnej zgody biurokracji na
otwarcie furtki wolności. Gdy urzędnik godzi się na zmiany, to tylko wtedy, gdy
ma stuprocentową pewność, że sam na tym zyska i gdy ma możność zdradzenia
swoich mniej znaczących podwładnych (tak na przykład stało się wskutek
reglamentowanej rewolucji w Polsce, o którą później wielu szeregowych
funkcjonariuszy PRL miało do swoich przywódców pretensje, gdy stracili tak
utęsknione dziś przywileje).
Odpowiedź na pytanie, czy można i czy należy liczyć na to, że w dobie
kryzysu urzędnicy są zdolni zatrzymać się w swojej chciwości i żądzy władzy,
powstrzymując upadek cywilizacyjny naszego kraju, to już sprawa nie ekonomii,
lecz innych zgoła nauk. Tym niemniej dołączenia biurokratów do reszty pokojowo
żyjącego społeczeństwa warto sobie i im życzyć.