Marek Belka do bankowców:

Transkrypt

Marek Belka do bankowców:
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
Pieniądze dla firm
seria poradników
kultura
„Dzika droga”: dzikość
zanadto oswojona
IMPERIAL-CINEPIX
Bob Dylan nagrywa stare
piosenki
Franka Sinatry
Już w poniedziałek
▪ Fundusze z UE 2014–2020
We wtorek
▪ Pieniądze na start i rozwój
Terrence Malick na festiwalu
w Berlinie pokaże swój film
„Knight of Cups”
piątek – niedziela
6–8 lutego 2015
NR 25 (3918) ROK 21
ISSN 2080-6744,
NR INDEKSU 348 066
P A T R Z Y M Y
O B I E K T Y W N I E .
P I S Z E M Y
O D P O W I E D Z I A L N I E
weekend
gazetaprawna.pl
DZIENNIK.PL
FORSAL.PL
3,90 zł
CENA GAZETY
(W TYM 8% VAT)
A teraz
powiem
o was
prawdę
A6
już dziś ranking
Pijak, ale pan
Pijaństwo równie
dobrze może być
usprawiedliwieniem,
jak i powodem swoistej
selekcji. Sytuacje pod
hasłem „nie udzielę
pomocy, bo jest pijany”
zdarzają się często. Zbyt
często. A jednocześnie
oddziały ratunkowe
naszych szpitali pękają
od nadmiaru „pacjentów
pod wpływem”, którzy
wypierają z kolejek
grzecznie stojących
A2
w nich trzeźwych
najbardziej
wpływowych
prawników
1.
Andrzej
Jakubiak
2.
Piotr
Serafin
3.
Czytaj
w dodatku
Prawnik
Jacek
Męcina
Powiaty?
A po co to komu?
Co tylko mogą, przekazują gminom lub
oddają administracji rządowej. Są biedne.
A w dodatku się kurczą. Czy jest sens
A5
je utrzymywać?
Żeby było na bogato
PRL minął, lecz socjalistyczna woń
pokazowych inwestycji wciąż snuje się
od Tatr po Bałtyk. W pogoni za blichtrem
czy to sołtys, czy minister wznoszą
monumentalne pomniki dokonań, których
ekonomiczny sens nie ma znaczenia.
A10
Byle wzbudzały podziw
MAREK WIŚNIEWSKI/PULS BIZNESU/FORUM
Marek Belka
do bankowców:
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
A2
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
obserwacje
kontrastów.
I pijanych
obywateli. Których
Mira Suchodolska
P
ijaństwo równie dobrze może być
usprawiedliwieniem (nie wiedział,
co czyni), jak i powodem do dyskryminacji, tudzież swoistej selekcji.
Sytuacje pod hasłem „nie udzielę
pomocy, bo jest pijany” zdarzają się często.
Zbyt często. A jednocześnie oddziały ratunkowe naszych szpitali pękają od nadmiaru
„pacjentów pod wpływem”, którzy wypierają z kolejek grzecznie stojących w nich
trzeźwych obywateli. Mamy problem. Nie
tylko z alkoholem, lecz także ze zdrowym
rozsądkiem. Z hipokryzją, bałaganem i brakiem rozwiązań systemowych. Balansując
pomiędzy poprawnością polityczną a znieczulicą, między chęcią chronienia własnych
czterech liter a uprzedzeniami i niewiedzą,
zachowujemy się jak pijane dzieci we mgle.
z jednej strony
usprawiedliwia się
i broni. Z drugiej
– brzydzi się ich
i potępia
Niech pan zamknie drzwi
PI
J
A
ALE
P
A
N
shutterstock
A
gdyby tak postawić w gospodarce
na pełną merytokrację? To znaczy
odebrać politykom politykę fiskalną,
czyli ich ostatni bastion wpływu na
ekonomię. I niech o podatkach oraz
wydatkach państwa decyduje jakieś
technokratyczne ciało złożone z niezawisłych
fachowców. Tak jak ma to już miejsce z polityką monetarną (bank centralny) albo sądownictwem. Co by się wtedy wydarzyło?
Nie, to nie jest pomysł zgłoszony przez jakiś
libertariański think tank w stylu FOR Leszka
Balcerowicza. To propozycja brytyjskiego ekonomisty z Oksfordu Simona Wrena-Lewisa. I nosi
ona posmak subtelnej intelektualnej prowokacji, za którą kryje się kilka ciekawych myśli.
Bo trzeba dodać, że Wren-Lewis żadnym libertarianinem nie jest. To jeden z najbardziej
zagorzałych krytyków prowadzonej przez konserwatywny rząd Davida Camerona polityki równoważenia budżetu za pomocą cięcia wydatków
publicznych. Wren-Lewis nie narzeka na austerity z klasycznych moralizujących pozycji lewicowych (bieda, wykluczenie, cios w najsłabsze
ogniwa społeczeństwa). Wren-Lewis jest raczej
klasycznym keynesistą. A więc liberałem, który
uważa, że kapitalizm trzeba czasem ratować
przed nim samym. I mówi, że polityka cięć jest
po prostu głupia. Bo prowadzi do mordowania
wzrostu gospodarczego. Zwłaszcza w czasach taniego kredytu. A takie czasy mamy obecnie.
Zostawmy jednak brytyjską specyfikę i tamtejsze utarczki o austerity. Dla nas interesujące powinno być zachodzące tu przedziwne
odwrócenie ról. W Polsce utarło się bowiem
przekonanie, że to zwolennicy rozwiązań liberalnych (niski dług, niskie podatki, niska
inflacja) są tymi rozsądnymi. A ci, którzy próbują ten konsensus podważyć, to
rafał
jakieś oszołomy,
woś
populiści i nieoddziennikarz
powiedzialni roszDGP
czeniowcy. Nic
więc dziwnego, że
ekonomiczny liberalizm (w wersji
polskiej często
bardzo skrajny) jest kojarzony z merytokracją.
I przekonaniem, że obiektywna prawda jest po
stronie prorynkowych technokratów.
Słuchając Wrena-Lewisa, można jednak
uznać, że wszystko stanęło na głowie. Bo on
mówi, że gdyby rząd działał z pobudek merytorycznych, toby teraz ostro gospodarkę
stymulował za pomocą wszystkich dostępnych sobie środków fiskalnych (podatki i wydatki). A skoro tak nie robi, to znaczy, że albo
upadł na głowę, albo nie chce działać w interesie całej gospodarki, tylko jakiegoś potężnego lobby, któremu się austerity podoba.
I w jednym, i w drugim przypadku oznacza to
jednak, że rząd liberalnego ekonomicznie Camerona nie podejmuje decyzji merytorycznie
uzasadnionych. Byłoby więc dobrze zastąpić
go jakimś technokratycznym ciałem. Bo może
ono potrafiłoby się z tego liberalnego zaczadzenia uwolnić. A jeśli nie, to… co za różnica.
Propozycja Wrena-Lewisa jest oczywiście
nierealna i przerysowana. Ale pokazuje ważne
zjawisko. Opisane zresztą już w 1943 r. przez
naszego Michała Kaleckiego w słynnym eseju
„Polityczne aspekty pełnego zatrudnienia”.
Polak dowodzi w nim, że polityka pełnego zatrudnienia nigdy nie stanie się automatycznym celem rządu. I to nie dlatego, że nie jest
ona możliwa do osiągnięcia albo prowadziłaby do upadku gospodarki w długim okresie.
Żaden rząd tego nie zrobi, bo pełne zatrudnienie nie jest na rękę biznesowi. Który bezrobocia potrzebuje, by wywierać presję na płace.
I utrzymywać swoją przewagę nad pracownikiem. I znów ten sam mechanizm co u Wrena-Lewisa. W praktyce realnie istniejącego
kapitalizmu zawsze istnieją bardzo realne interesy partykularne, które oddalają demokratycznie wybrane instytucje od podejmowania
skądinąd słusznych rozwiązań. I nie zawsze
to musi być wpływ idący od „roszczeniowych”
dołów społecznych (w tej roli najczęściej obsadza się związki zawodowe).
Wren-Lewis (ani nawet Kalecki) nie wzywa
tu oczywiście do obalenia kapitalizmu albo
demokracji. Ten zaskakujący tok myślenia potraktować należy jako myślową odtrutkę na
zbyt łatwe stawianie znaku równości pomiędzy ekonomicznym liberalizmem a ekonomicznym zdrowym rozsądkiem. Polska to dziwny
kraj. Pełen
społeczeństwo
I kto tu jest
rozsądny?
gazetaprawna.pl
Tychy, 4 grudnia 2014 r., dwadzieścia parę
minut po 22. Mieszkanie w bloku. Mężczyzna – Andrzej D., lat 68, wybiera na telefonie
numer 112. Ratunkowy. Za trzecim razem
uzyskuje połączenie. Odbiera kobieta, operatorka w katowickim Centrum Powiadamiania Ratunkowego. Początek rozmowy
jest niewyraźny. Słychać: w czym mogę pomóc, halo, halo.
Mężczyzna: Dzień dobry.
Kobieta: Dzień dobry.
M.: Aniołeczku…
K.: Tak, słucham pana.
M.: Proszę.
K.: Proszę pana, co się dzieje? Dzwoni pan
na alarmowy numer 112, jakiej potrzebuje
pan pomocy?
M.: Chciałem, żeby ktoś przyjechał tutaj,
po jakąś tutaj, no nie wiem, po prostu
pomoc, że tak powiem.
K.: A co się dzieje panu?
M.: Ja jestem cały pokrwawiony,
a tutaj przychodzą jakieś i bez przerwy
mnie atakują i tym podobne, i tym podobne. I chciałem, żeby ktoś mnie, że
tak powiem, wspomógł.
K.: Ale kto do pana przychodzi, kto do pana przychodzi? Kto
pana pobił?
M.: A więc właściwie nie wiem,
jestem cały pokrwawiony i jestem po tego,
biją mnie, ale nie wiem kto…
Mężczyzna ma bełkotliwą mowę, jest jednak grzeczny i wyraźnie wystraszony. Podkreśla, że jest pokrwawiony, że zaatakowali
go bandyci. I że się boi. Kobieta odbierająca telefon w CPR chce wiedzieć, kto
go atakuje. I czy napastnicy są jeszcze
w jego mieszkaniu. Kiedy dowiaduje
się, że ich nie ma, stwierdza, że nie ma
podstaw, aby wysłać tam policję. Radzi
mężczyźnie zamknąć drzwi i nikomu
nie otwierać. Gdyby napastnicy wrócili, ma znowu zadzwonić.
Ale ten już nie dzwoni do „aniołeczka”. Nazajutrz około 15.00 sąsiedzi znajdują Andrzeja D. martwego.
Zakrwawiony, z obrażeniami głowy, spoczywa na wersalce. Drzwi są
otwarte, w całym mieszkaniu mnóstwo śladów krwi. Policja, którą wezwano na miejsce zdarzenia, zabezpiecza ślady. Sekcja zwłok nie wykazuje
jednoznacznych przyczyn zgonu. Denat miał we krwi ok. 1,3 promila alkoholu, co nie jest dawką ani śmiertelną,
ani nawet szczególnie niebezpieczną jak
na polskie warunki. Stwierdzono ranę na
łuku brwiowym długości 3 cm i w zatokach
opony twardej nieco płynnej krwi. „Wynik
oględzin i sekcji nie tłumaczy przyczyny zgonu. Rana tłuczona miała charakter ograniczony, powstała w wyniku działania narzędzia twardego, tępego, tępokrawędzistego”.
Sprawa pewnie zostałaby zakwalifikowana
jako nieszczęśliwy wypadek, gdyby nie syn
Andrzeja, który nie może się pogodzić z tym,
że wołanie jego ojca o pomoc zostało zlekceważone. – Miał problem z alkoholem, to
prawda – przyznaje.
Ale problem z alkoholem ma przynajmniej
12 proc. Polaków. Są takimi samymi obywatelami jak ci, którzy go nie mają. Płacą podatki, mają ubezpieczenie społeczne,
większość z nich stara się radzić jakoś ze
swoim uzależnieniem. Alkohol jest w naszym społeczeństwie aprobowany kulturowo i społecznie. Legalny. Państwo zarabia
na akcyzie od jego sprzedaży. – Więc jeśli
człowiek, który znajduje się pod jego wpływem, prosi państwowe służby o pomoc, te
powinny mu jej udzielić. No, chyba że umówimy się, że człowiek na rauszu, pod wpływem, to parias, obywatel gorszej kategorii,
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
reklama
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
A4
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
którego prawa z tej racji zostały zawieszone
– kończy dramatycznie.
Pijak to pijak
W tej historii jest wiele niejasności: nie wiemy, czy ktoś uderzył mężczyznę w głowę, co
przyczyniło się do śmierci czy raczej powodem
zgonu był kiepski stan narządów wewnętrznych. Ale jest kilka spraw absolutnie pewnych.
Pierwsza to ta, że pomoc, o którą prosił, do
niego nie dotarła. Kobieta odbierająca telefon Andrzeja D. nie trzymała się obowiązujących procedur. Powinna się – po pierwsze
– przedstawić. Nie imieniem i nazwiskiem,
ale numerem służbowym. Po drugie zaś była
zobowiązana do tego, aby spytać, kto i skąd
do niej dzwoni. Kwestia otwartych bądź zamkniętych drzwi czy personaliów napastników
miała drugorzędne znaczenie. Najważniejsze
było ustalenie: kto i skąd wzywa pomocy. Bo
ników zauważył półnagiego mężczyznę. Szedł
ubrany w sweter i jedną nogawkę spodni, bez
majtek – donosił portal LidzbarkWarminski.
wm.pl. Był otępiały, wyziębiony, wezwali pogotowie. Lekarz zabronił ratownikom badać
mężczyznę, bo jego zdaniem był pijany. Okazało się, że jest chory psychicznie.
I jeszcze to: Koniec stycznia tego roku, Wejherowo. Pijany bezdomny 63-latek doprawia
się na dworcu kolejowym. Strażnicy chcą go
odstawić do policyjnej izby zatrzymań w Sopocie, ale na wszelki wypadek konsultują tę
decyzję z lekarzem w szpitalu. Ten nie widzi
przeciwwskazań, aby zawieźć delikwenta na
dołek. Ale nie zdąży tam trafić: umiera w radiowozie straży miejskiej, czekając na policyjny transport.
Jeśli czytelnik czuje niedosyt, z pewnością
łatwo znajdzie kolejne, jeszcze bardziej lub
co najmniej równie drastyczne przykłady.
gdyż tam rozmawiałby z człowiekiem, który
przynajmniej przez pięć lat jeździł na karetce.
– Z ofiar numeru 112 można by zebrać niezłą nekropolię – ocenia jeden z ratowników
medycznych. I kwituje: to pomysł ku...y i diabła. Jego głos nie jest odosobniony. Lokalne
samorządy prowadzą nawet nieoficjalną akcję, przekonując obywateli, żeby – jeśli się źle
poczują – wykręcali 999. Kiedy się pali – 998.
A kiedy w grę wchodzi przestępstwo lub zagrożenie przemocą – 997. Koncepcja jednego
numeru alarmowego 112 w polskim wykonaniu nie wyszła. Raz, że – jak ocenia Aleksander
Hepner, ratownik medyczny Falck – wydłuża
łańcuch powiadamiania. Czasem dzwoniący
musi trzy razy opowiadać tę samą historię,
bo jest przełączany od dyspozytora do policjanta, który przekazuje potem połączenie
np. do pogotowia ratunkowego. To właśnie
kwestia doświadczenia odbierających telefony, często z równie dobrym skutkiem można
by było zadzwonić do dowolnego call center.
– Łańcuch jest tak mocny, jak jego najsłab-
Pacjent pod wpływem to mina, na
której można wylecieć w powietrze,
więc trzeba ją traktować
z jak największą ostrożnością. Już na
studiach medycznych uczą, że pijany
nie znaczy wcale, że niechory. Alkohol
zaś może głuszyć różne objawy,
nakładać na nie maskę
dzwoniącemu może rozładować się komórka albo ofiara może za moment stracić przytomność i potem trudno będzie ją odnaleźć.
W tym przypadku nikt nawet nie próbował
tego uczynić. Dobre rady w stylu cioci kloci
(„proszę zamknąć drzwi”) nie przydały się na
wiele. Człowiek zmarł. Pijany? Okazało się, że
tak. Ale co z tego? Ludzie znajdujący się pod
wpływem alkoholu, odurzeni, są bardziej narażeni na nieszczęśliwe wypadki niż trzeźwi.
W dodatku przez telefon trudno stwierdzić,
czy nasz rozmówca rzeczywiście jest pijany,
czy ma zaburzenia mowy z powodów, dajmy
na to, neurologicznych. Albo jest cukrzykiem.
Tak jak ten młody mężczyzna z Zabrza, którego w ostatni piątek grudnia z dworca autobusowego zwinęła straż miejska. Podobno
z tego powodu, że dziwnie się zachowywał.
Jak opisywał to „Dziennik Zachodni”, według
strażników był agresywny, wulgarny i bełkotał. Zataczał się i zasypiał. Więc zawieźli go
na izbę wytrzeźwień. Nie zauważyli, tak samo
jak lekarz w zabrzańskiej izbie, że zatrzymany
nosi na nadgarstku opaskę z informacją, że
jest diabetykiem. Mimo że prosił o zrobienie
testu na zawartość cukru we krwi, na izbie
woleli dwukrotnie sprawdzać, czy nie jest pijany – za każdym razem wynik wyniósł 0,00.
Po czterech godzinach chorego, trzeźwego
mężczyznę łaskawie wypuszczono z izby wytrzeźwień, wystawiając rachunek za pobyt na
280 zł. Jak powiedział reporterowi „DZ”, przeżył tę niemiłą przygodę dlatego, że ma młody,
silny organizm. A co, gdyby był starszy i, nie
daj Boże, faktycznie pijany? Śpiączka, zaburzenia oddechu i krążenia. Śmierć. Jednego
„pijaka” mniej.
Dwójmyślenie
Kto nie pije, donosi. Ze mną się nie napijesz?
Pijany jak Polak. A kto nie wypije, tego we dwa
kije… Te nasze polskie, biesiadne zwyczaje.
Tymczasem wystarczy przejrzeć lokalną prasę, aby zrozumieć, że picie alkoholu jest dość
ekstremalnym sportem. Tak jak w górach: jeśli
wspinasz się na wysoki szczyt, to musisz zakładać, że nie uzyskasz pomocy, gdyby coś się
stało. „Mężczyzna leżał na podłodze autobusu.
Kierowca nie udzielił pomocy: Jest pijany, to
niech śpi” – donosił portal MMSzczecin.pl.
„Dyspozytor odmówił wysłania karetki, pacjent
nie żyje. Będzie kontrola w pogotowiu” – to
„Dziennik Wschodni” sprzed paru tygodni.
Jego reporterzy opisują kolejną tragedię z alkoholem w tle: dyspozytorzy odmówili wysłania
karetki do mężczyzny, który w podlubelskich
Piotrowicach spadł ze schodów. Dlaczego? Bo
mężczyzna wcześniej pił alkohol.
Lidzbark Warmiński, rok temu z okładem:
Mieszany patrol strażników granicznych i cel-
Z których wyziera, jak zauważa prof. Zbigniew Mikołejko, nasza faryzejska postawa:
z jednej strony tolerancja wobec picia, a nawet
jeżdżenia pod wpływem, przy nietolerancji,
a nawet stygmatyzacji osób chorych. Bo alkoholizm jest przecież chorobą. Taka polska
ambiwalencja.
Znajomi na FB podają swoje historie: W niedzielę rano zasłabł dziadek. Babcia zastała
go na podłodze, jak tylko wróciła z kościoła.
Wezwała pogotowie. Kobieta, która przyjechała karetką, spojrzała na dziadka nieufnie. „A przypadkiem nie jest pijany?”. Nie był.
Miał udar – opowiada Karolina z Warszawy.
Z kolei Zofia z Łodzi irytuje się, bo kilka dni
temu zauważyła leżącego bez ruchu przed
katedrą mężczyznę. – Zebrałyśmy się w kilka
pań, jedna zadzwoniła na pogotowie. Rozmowa trwała ok. 2–3 minut, z czego większość
– jak słyszałam odpowiedzi – dotyczyła ustalenia, czy to leży pijak, czy nie. Pani telefonująca opisywała tej pytającej: leży człowiek
bez kontaktu; przyzwoicie ubrany; nie, nie
cuchnie; a czy pijany? No nie wiem, czy pił,
pochylam się, ale nie czuję... To normalny
człowiek, wszystko ma czyste, buty przyzwoite... Wyszło na to, że może warto do takiego
przyjechać. Przyjechali. Nawet na sygnale.
Autorka tego tekstu ze swojego doświadczenia mogłaby przytoczyć kilka kolejnych
historyjek, w których to ona wykłócała się
z kimś po drugiej stronie słuchawki, że pomoc wydaje się niezbędna, choć od człowieka
czuć alkohol.
I tak można by jeszcze długo ubolewać nad
znieczulicą, nad dwójmyśleniem i brakiem
empatii, gdyby nie inna, mniej znana strona
zjawiska pt. pijany potrzebuje pomocy. I nie,
nie chodzi tylko o to, że śmierdzi, może zarzygać całą karetkę, którą ktoś będzie musiał potem posprzątać, że często bluzga i rzuca się do
bicia. A w każdym razie nie przede wszystkim.
Pijany to też pacjent
Na terenie obsługiwanym przez katowickie
Centrum Powiadamiania Ratunkowego jest
rocznie, średnio rzecz biorąc, jakieś pół miliona wezwań karetek. Jadą do połowy z nich
– a więc co drugie zostaje na dzień dobry sklasyfikowane jako nieuzasadnione. W dyspozycji
jest 85 ambulansów. Tychy to miasto szczególne, bo szczególnie wiele wezwań jest od
osób pod wpływem alkoholu. To może powodować pewną znieczulicę, zwłaszcza jeśli trafi
się na osobę niedoświadczoną. W przypadku
Andrzeja D. pech chciał, że jego wołanie o pomoc odebrał pracownik niebędący ratownikiem medycznym, tylko osobą po tygodniowym kursie. Gdyby zadzwonił na pogotowie
ratunkowe, nie na 112, pewnie byłoby inaczej,
sze ogniwo – komentuje Przemysław Guła,
doktor nauk medycznych, lekarz chirurg
urazowy i ortopeda, pracownik Wojskowego Instytutu Medycznego tudzież ratownik
medyczny. A 112 się kruszy. To historia na
całkiem inną opowieść, na inne anegdoty:
jak operator wysłał karetkę na właściwą ulicę,
ale do innego miasta. Albo jak próbował wysłać ekipę do wezwania „strasznie się dusi”,
ale nie dopytał, że chodziło o psa.
Moi rozmówcy są jednak zgodni: pijani Polacy są zagrożeniem dla systemu ratownictwa
medycznego. I nikt jeszcze nie wymyślił, co
z tym problemem zrobić. Można by go sprowadzić do zagadnienia krótkiej kołdry. Czatuję z ratowniczką medyczną, która chce być
anonimowa: „Ja sama miałam sytuację, kiedy S-ką (karetka specjalistyczna) jechałam
do »zawału«... Wiadomo, jak w naszej służbie
zdrowia jest, na stanie była jedna S-ka. Dojechaliśmy na miejsce zdarzenia, a okazało się,
że pan popił za dużo i źle się czuł, zdrowy jak
ryba. Poawanturował się, wyszarpał lekarza
i wrócił do alkoholu. W tym czasie na nasz
przyjazd czekał 19-latek po przeszczepie serca, z odrzutem. Niestety, przyjechaliśmy tylko
wypisać akt zgonu. Staramy się pomóc każdemu, ale po sytuacjach, gdzie potrzebujący
nie doczeka naszej pomocy, bo jesteśmy wzywani przez pijanych i nieświadomych tego,
co robią, zostaje niechęć do pijaków i żal do
państwa” – pisze.
Z kolei Aleksander Hepner wspomina wezwanie z Grodziska Mazowieckiego, które
brzmiało bardzo alarmistycznie: kobieta
pchnięta nożem, mocno krwawi. Pojechali na
sygnale, a pod wskazanym adresem pan z panią w najlepszej zgodzie piją wódzię. – Gdzie
ofiara? – Jaka ofiara? – No, ta pchnięta nożem.
– Eee, nic się nie stało, tydzień temu zacięłam
się w palec przy krojeniu chleba – odparła
kobieta, śmiejąc się perliście.
Szpitalne mety
W rejonie, jaki obsługuje Hepner – Pruszków,
Grodzisk, Żyrardów, Sochaczew, Piaseczno
– jeździ 17 karetek. Od 1 stycznia mieli już
dobrze ponad 5 tys. wyjazdów. Jeżdżą więc jak
wściekli. Średnio na 50 tys. zgłoszeń przyjmowanych przez dyspozytornię rejonu 06
wyjazdy do osób pijanych to jakieś 5 tys. Tacy,
którym – jak się później okazuje – nic nie
dolega, to 1,2 tys.
Jednak zarówno Hepner, jak dr Guła zapewniają, że żaden z nich ani ze znanych im
profesjonalistów nigdy, przenigdy nie odmówił pijanemu człowiekowi pomocy. Przeciw-
O artykule
w audycji „Uważam ZET”
porozmawiają Damian Michałowski
i Michał Korościel. Słuchaj w piątek
od godz. 15.00 w Radiu ZET
gazetaprawna.pl
nie: rzeczywistość jest taka, że pacjent pod
wpływem to mina, na której można wylecieć w powietrze, więc trzeba ją traktować
z jak największą ostrożnością. Już na studiach
uczą, że pijany nie znaczy wcale, że niechory. Alkohol zaś może głuszyć różne objawy,
nakładać na nie maskę. – Jak przyjeżdżam
do pacjenta, od którego czuć alkohol, to nie
wiem, czy bełkoce dlatego, że spadł mu poziom cukru, czy może ma jakieś obrażenia
typu krwiak w obrębie mózgu, czy tylko za
dużo wypił – tłumaczy Aleksander Hepner.
Zresztą osoby nadużywające alkoholu często mają różne schorzenia przewlekłe, jak
choćby cukrzyca. Więc standardowo bada
się poziom glukozy, bo nie dość, że picie powoduje zaburzenia metaboliczne, to jeszcze
w ciągu zapominają brać leków. Hepner pamięta takiego pacjenta na bani, który miał
cukier na poziomie 900 jednostek, kiedy za
stan zagrażający życiu uważa się ten powyżej
250 i poniżej 80. Ale ten poszedł w tango i zapomniał o swojej chorobie.
Doktor Przemysław Guła mówi, że on na
dzień dobry robi to najprostsze i najtańsze badanie: na cukier, do tego żadna wielka aparatura jest niepotrzebna. Ale jeśli ma jakiekolwiek
wątpliwości co do stanu pacjenta – zawozi na
najbliższy szpitalny SOR (szpitalny oddział ratunkowy), mając w głębokim poważaniu budżet
NFZ i w ogóle koszty społeczne. Bo życie człowieka jest najważniejsze. Poza tym – to już zdanie wszystkich moich rozmówców – nikt nie
ma ochoty tłumaczyć się przed prokuratorem.
Zwłaszcza jeśli się rozpęta medialna awantura.
– Policja i straż miejska także mają prokuratora
przed oczyma, więc jeśli w grę wchodzi „leżak”
– czyli pijana osoba śpiąca na ulicy – żadna
z tych służb nie zaryzykuje wzięcia jej do siebie. Wzywają pogotowie – opowiada dr Guła.
Mówią: weźmiemy na dołek, jak będzie chodził, a on jest tak pijany, że leży. Wzywają więc
ambulans. A ratownik czy lekarz, jak nie jest
samobójcą desperatem, wiezie do najbliższego
szpitala. Bo gdzie ma zawieźć? Izb wytrzeźwień
jest w Polsce jak na lekarstwo. A jeśli nawet są,
to jak w Zabrzu – zatrudniają personel lekarski wyłoniony w drodze przetargu, czyli po jak
najniższej cenie. – Jaki normalny, dobrze wykwalifikowany lekarz z praktyką przyjmie się
do pracy w takim miejscu – pyta retorycznie
jeden z moich rozmówców.
W Lublinie (tam, gdzie pijany mężczyzna
spadł ze schodów) izby wytrzeźwień nie ma
od 2002 r. Wszystkich leżaków rozwozi się po
okolicznych szpitalach. Od co najmniej roku
najchętniej na oddział ratunkowy Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego, choć nie
tylko – trafiają także do dwóch pozostałych
szpitali. Jednak „Wyszyński” jest podstawową
metą z tej to prostej przyczyny, że ma oddział
toksykologii. – Co nie znaczy, że powinniśmy
się zajmować skutkami przyjmowania do organizmu alkoholu spożywczego – ironizuje
ordynator tego SOR-u dr Leszek Stawiarz. OK,
ciężkie zatrucie alkoholem etylowym zakłócające czynności oddechowe. Albo przyjęcie metanolu, glikolu i co tam jeszcze ludzie w swojej
głupocie wypiją. Ale nie. Na – średnio rzecz
biorąc – 130 pacjentów, którzy zgłaszają się
na jego oddział każdego dnia, przynajmniej
10 to leżaki. Bardzo zresztą kosztowne, bo
dr Stawiarski także nie chciałby wylecieć na
minie. Więc się takiego diagnozuje – często
nawet lepiej niż trzeźwego, bo leżak niczego sensownego o swoim stanie nie powie.
Wystarczy otarcie naskórka na głowie, żeby
już pacjenta wrzucać na badania obrazowe,
czyli tomograf. To dotyczy 70 proc. totalnie
nawalonych. A do nich trzeba doliczyć jeszcze tych obywateli, także pod wpływem, których przywozi zatroskana rodzina. Albo sami
przychodzą na własnych chwiejnych nogach.
Wychodzi drogo. – Guzik mnie to obchodzi
– przyznaje jeden z ratowników. Żeby nie było
siary, zespół ratowniczy, wioząc takiego pijaka na SOR, zakłada mu wkłucie dożylne, co
oznacza, że wykonał jakąś czynność ratunkową – choćby podanie leku. A że to jest sól
fizjologiczna, mniejsza o to. – Ja oszacowałem, że pijani, którzy tak naprawdę nie potrzebowaliby pomocy, kosztują mój oddział
60 tys. zł miesięcznie – ocenia dr Stawiarz.
A gdzie ambulans, gdzie praca zespołu ratunkowego, gdzie pozostałe dwa szpitale, które
także biorą takie przypadki? Kwota zamknie
się więc w obrębie przynajmniej 1,5 mln zł.
W każdym razie oni dają pijanym full serwis. Kiedy zapytałam urząd miasta w Zabrzu
(tam, gdzie lekarz na wytrzeźwiałce nie był
w stanie odróżnić pijanego od diabetyka), ile
kosztuje miasto utrzymanie izby wytrzeźwień, dostałam odpowiedź, że w 2014 r. wydatki wyniosły 1 477 239,34 zł, a planowane
na 2015 r. to kwota 1 485 000,00 zł. W Zabrzu
mieszka jakieś 179 tys. ludności. W Lublinie
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
343 tys. Wychodzi więc na to, że taniej i skuteczniej jest leczyć. Pozostaje kwestia: kto za
to płaci. Samorząd czy wszyscy podatnicy ze
swoich składek. Lublin – jak się dowiaduję
z biura rzecznika prasowego – zdecydował, że
w II połowie tego roku otwiera znowu miejską
izbę wytrzeźwień. I zobaczymy za jakiś czas,
jak to się będzie bilansowało: pod względem
finansowym i kosztów społecznych. Nie jestem prorokiem, więc nie wiem.
Po amerykańsku
P
olskę czeka kolejna reforma administracyjna? Być
może. W ciągu
najbliższych 50 lat
liczba ludności w czterech
z szesnastu województw
spadnie poniżej miliona.
Zdaniem ekspertów to może
być zbyt mało, by opłacało
się utrzymywać stary podział kraju. – Najmniejsze
województwa wyludnią się
na tyle, że nie udźwigną
dłużej swojej funkcji. Podobny los czeka też niektóre powiaty – uważa dr Piotr
Szukalski z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego. – Samorząd kieruje się
ekonomiczną skalą działania. Pewne zadania, by się
zwrócić, nie mogą funkcjonować poniżej określonej
liczby ludności. Gdyby każda gmina musiała prowadzić
pełną obsługę mieszkańców,
musiałaby mieć szpital psychiatryczny, dom pomocy
społecznej itd. To byłoby
dla nich nie do udźwignięcia – wyjaśnia. Jego analiza
uruchomiła kolejną rundę
dyskusji o racji bytu powiatów. Ich przeciwnicy dawno
nie dostali do ręki tak silnego oręża, jak postępująca depopulacja.
Haracz
Reforma samorządowa
z 1998 r. pokroiła Polskę na
380 powiatów – 314 ziemskich oraz 66 miast, którym przyznano takie prawa.
– To haracz, który płaciliśmy przy poprzedniej reformie za to, że wiele małych miast utraciło status
stolicy województwa – np.
Krosno, Skierniewice, Łomża – mówi Przemysław Radwan-Rohrenschef, dyrektor
fundacji Szkoła Liderów. Dziś
powiaty to szczebel administracji, który wzbudza najwięcej kontrowersji.
Z jednej strony są po prostu drogie w utrzymaniu.
Choć Donald Tusk obiecywał w kampanii, że będzie
dążył do ograniczania liczby urzędników, w 2008 r.
w Polsce było 222 tys. pracowników samorządowych.
Pięć lat później już 254 tys.
Lwia część właśnie na średnim szczeblu. W urzędach
miast na prawach powiatu pracowało 45 tys. osób,
a kolejnych 58 tys. w samych
powiatach. Oznacza to, że
średnio sam fakt istnienia
powiatu daje dziś utrzymanie 270 osobom. Dodajmy,
utrzymanie na przyzwoitym jak na polskie realia
poziomie. Przeciętne wynagrodzenie to 4,4 tys. zł
brutto dla pracowników
urzędów miast na prawach powiatu i 3,6 tys.
dla pozostałych.
Z drugiej strony, powiaty przestają sobie
radzić z przeznaczonymi dla nich
zadaniami.
Wiele z nich
w praktyce pozbywa się, czego
może. Dla przykładu: powiat
shutterstock
PS Operatorka Centrum Powiadamiania Ratunkowego, która zlekceważyła wołanie o pomoc Andrzeja D., została zawieszona w obowiązkach do czasu zakończenia śledztwa.
Prokuratura Rejonowa w Tychach je prowadzi, czeka na wyniki badań histopatologicznych. W czasie, kiedy czytaliście Państwo ten
tekst, jakieś 12 proc. dorosłych Polaków piło
alkohol w sposób zagrażający swojemu życiu
i zdrowiu.
Powiaty?
Anna Wittenberg
samorząd
To, o czym warto jeszcze wspomnieć, rozmawiając o pijanych, ratunku dla nich i temu
podobnych sprawach, nazywa się „opinia społeczna”. A ta, jak zaznacza prof. Zbigniew Mikołejko, jest rozchwiana. Z jednej strony, powoduje nami poprawność polityczna (każdy
obywatel ma takie same prawa); z drugiej,
strach przed opresją wynikającą z przepisów;
z trzeciej, powodują nami nasze uprzedzenia
– często wynikające z doświadczenia życiowego. I tak się gubimy w tym gąszczu. Do tego
dochodzi – jak to ocenia Aleksander Hepner
– płaski charytatywizm. Niby chcemy pomagać, ale pod warunkiem że nie będzie nas to
zbyt wiele kosztowało. – Telefon: kobieta leży
zakrwawiona na rondzie – donosi rozmówca. Dyspozytor prosi, żeby podszedł do ofiary,
sprawdziła jej funkcje życiowe. Odpowiedź jest
negatywna: Śpieszę się do pracy. – A czasem
wystarczyłaby większa chęć, współpraca, żeby
kogoś uratować – tłumaczy Hepner. Jak nie
ma na stanie karetki, to ona nie przyjedzie.
Trzeba liczyć na ludzi dobrej woli, którzy nawet spóźnią się do roboty, ale przystaną, ułożą
pacjenta w tzw. pozycji bezpiecznej, poczekają
razem z nim na pomoc. Jednak to wymaga
większego wysiłku niż kliknięcie „Lubię to”
na Facebooku.
Stary problem: jak mieć ciastko i jednocześnie je zjeść. Czy jest jakiś prosty zjazd z tej
pijanej drogi? Uwielbiamy zasysać przykłady
rodem z USA. A tam nikt się szczególnie promilami we krwi nie przejmuje. Piłeś, jedziesz,
to jedź. Pod warunkiem że nie powodujesz
zagrożenia. Nie ma akcji typu stop pijanym
kierowcom. Jeśli dotoczysz się do swojego garażu, twoja sprawa. Rutynowych kontroli też
prawie nie ma. Chyba że spowodowałeś wypadek, to cię sprocesują na śmierć. Albo jeśli
po pijaku wiozłeś swoje dziecko.
Ale jeśli tylko postanowiłeś/aś uprawiać sport
ekstremalny, jakim jest picie – twoja sprawa.
Śpisz pijany na ulicy – widocznie wybrałeś taką
drogę życiową. Może jakaś organizacja charytatywna zgarnie cię do swojego przytułku. Jak
nie, sorry. Z pewnym wyłączeniem – musisz
być pełnoletnim, świadomym członkiem społeczeństwa. Adam Michejda, naczelny „Super
Expressu”, który się ukazuje w Stanach, wspomina historię, która mu utkwiła w pamięci:
– Plaża Jones Beach w okolicach Nowego Jorku.
Tłum ludzi, na kocyku niedaleko mnie dwóch
chłopaków i trzy dziewczyny. Wszyscy młodzi,
wszyscy dobrze się bawią. Panowie polewają
paniom lekkie piwko do plastikowych kubeczków. Nie widzą policyjnego dodge’a kilkaset
metrów dalej. Ale policjanci z auta patrzą przez
lornetkę. Obserwują. Chwilę po nalaniu piwa
auto rusza po piachu i wszyscy na kocyku są
legitymowani. A chwilę potem panowie leżą
skuci, twarzą na piachu. Okazało się, że panowie byli pełnoletni, czyli mieli skończone 21 lat,
ale panie niekoniecznie. – Zanim dojechałem
do domu wieczorem, miałem już ich zdjęcia
na e-mailowym raporcie lokalnej policji jako
aresztowanych za rozpijanie nieletnich – opowiada Michejda.
U nas jest inaczej. Mamy programy, które
mają rozwiązywać problemy, ale – generalnie
rzecz biorąc – je indukują. Znów Lublin. Znów
SOR. Na który każdej – zwłaszcza weekendowej nocy – zgłaszają się rozbawieni młodzi.
Mówią, że się źle czują, że im słabo. I dostają
darmowe odtrucie: kroplówka soli fizjologicznej z glukozą, leki uspokajające, coś na żołądek
– na drugi dzień mogą świeży jak skowronki
ruszać do pracy albo do szkoły.
Więc mamy pat. Organizacyjny, moralny
i finansowy. Dopóty, dopóki nie będzie jasnych
zasad, będziemy grzęznąć pomiędzy współczuciem, flaszką a możliwościami. Niemniej
musimy wybrać, czy picie to ekstremalny
sport, czy obywatelskie prawo. Ja nie wiem.
A5
gazetaprawna.pl
A po co
to komu?
Co tylko mogą, przekazują
gminom lub oddają
administracji rządowej.
Są biedne. A w dodatku
się kurczą. Czy jest sens
je utrzymywać?
średzki oddał drogi powiatowe na terenie miasta
w zarządzanie gminie. Powiat lubiński oddał miastu
Lubin zarządzanie szkołami ponadgimnazjalnymi.
Kiedy o tych przypadkach
pisała Gazeta Wrocławska,
na swojej stronie internetowej udostępniła też sondę
o powiatach. 74 proc. internautów wskazywało odpowiedź, że powinny one zostać zlikwidowane, bo i tak
w zadaniach wyręczają je
gminy. W dodatku powiaty
coraz częściej przypominają gminy także wielkością.
Z 26 powiatów ziemskich na
Dolnym Śląsku siedem nie
spełnia już założeń reformy
administracyjnej. Zgodnie
z nią powiat powinien liczyć
co najmniej 50 tys. mieszkańców i nie mniej niż pięć
gmin. A to nie jest odosobniony przypadek.
Postulat likwidacji powiatów od czasu do czasu
znajduje poparcie i po lewej, i po prawej stronie sceny politycznej – zgłaszali go
równolegle Paweł Kowal, Janusz Palikot, Leszek Miller.
Szef SLD z tego hasła zrobił zresztą jeden z motywów przewodnich kampanii samorządowej swojego
ugrupowania. W programie
wyborczym jego partia zapisała, że chciałaby zlikwidować podział wprowadzony
przez rząd Jerzego Buzka
i powrócić do koncepcji
zakładającej istnienie 49
województw. Miller twierdził, że koncepcja metropolitalna się nie sprawdziła,
bo spowodowała duże rozwarstwienie kraju, a miasta,
które kiedyś były stolicami
województw, podupadły. SLD
chciało zwrócić uwagę, że regiony powinny się rozwijać
bardziej równomiernie. Projekt skrytykowali posłowie
Platformy Obywatelskiej.
Niemniej sama Platforma także szykowała pewne
zmiany administracyjne – jej
politycy od lat powtarzają
postulat zmniejszenia liczby powiatów. Przypominają
też, że należałoby rozważyć
sposób funkcjonowania tych
podmiejskich. Przyciągają
one coraz więcej mieszkańców miast. Przykładem jest
Poznań, któremu co prawda w najbliższym czasie
spadnie liczba ludności, ale
okalający go powiat ziemski poznański odznaczać
się ma stałym jej przyrostem. Z 359,6 tys. w 2014
wzrośnie do 534,6 tys.
w 2050 r. Liczba mieszkańców obszaru metropolitarnego powiększy
się z 904,6 tys. do 936,7
tys. osób.
Puste
rusztowanie
– Reforma z 1998 r.
to było stworzenie
solidnego rusztowania, które nie
zostało wypełnione
ścianami.
I zaczyna korodować–uważa
dr Dawid Sze-
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
A6
nie przez transfery z budżetu państwa i nie ma planów,
by wzmocnić ich budżet, np.
możliwością nakładania podatków lokalnych. „Polityka
administracji centralnej wobec samorządu najczęściej
sprowadza się do tolerowania jego istnienia i przerzucenia na jego barki trudnych
zadań, bez zapewnienia odpowiednich pieniędzy na ich
realizację. Sytuację samorządu trafnie charakteryzuje
powiedzenie, że rząd silnie
angażuje się w decentralizację tylko wtedy, gdy prowadzi
ona do pomniejszenia deficytu budżetu państwa. Brakuje
polityki rozwoju samorządu
zharmonizowanej z polityką
rozwoju kraju. Nie ma ośrodka strategicznego planowania rozwoju administracji,
w tym administracji samorządowej. Nie są prowadzone systematyczne badania
i analizy dotyczące funkcjonowania JST” – ocenili eksperci prof. Hausnera.
Jeśli nie powiat, to co
Zdaniem dr. Piotra Szukalskiego w Polsce brakuje
przyszłościowego myślenia
o rozwoju terytorialnym.
Polski powiat, szczególnie
ziemski okalający miasto na
prawach powiatu, jest po prostu
dramatycznie biedny. A bieda ma
konkretny wymiar – pogorszenie
usług publicznych. I to nie jest
tylko kwestia dziurawej drogi
krwawy kotlet – ocenia osoba zawodowo zajmująca się
monitorowaniem działania
administracji.
Zwłaszcza że za obowiązkami nie idą pieniądze.
– Polski powiat, szczególnie ziemski okalający miasto
na prawach powiatu, jest po
prostu dramatycznie biedny.
A bieda ma konkretny wymiar – pogorszenie usług
publicznych. I to nie jest tylko kwestia dziurawej drogi.
W pewnym momencie oznacza to również wydłużenie
czasu oczekiwania na przyjazd karetki – mówi dr Sześciło. – Mechanizm wygląda
tak: powiaty z braku środków
korzystają z ustawowej możliwości prywatyzacji szpitali.
Po jej przeprowadzeniu nowy
właściciel zamyka nierentowne oddziały. W ten sposób zwiększa się dystans, jaki
dzieli mieszkańca od miejsca, gdzie może uzyskać pomoc, czyli pogarsza się jakość
opieki zdrowotnej. Ale powiaty nie mają wyboru, bo
służba zdrowia to ich kamień
u szyi, niemal zawsze muszą
do niej dokładać. Często ponad swoje możliwości – wyjaśnia prawnik i dodaje, że
bywa i gorzej. Jeśli prywatny właściciel narobi długów,
nie sprawdzi się w biznesie
i będzie się chciał go pozbyć,
to powiat będzie musiał posprzątać, wykładając gigantyczne środki, by przywrócić
opiekę zdrowotną w regionie. – Funkcjonowanie powiatu w obecnej sytuacji
to zagrożenie dla systemu
usług publicznych w Polsce
– ocenia.
To się nie zmieni, bo powiaty są finansowane głów-
– W mojej rodzinnej Łodzi
zamyka się szkoły, które kilka lat temu przeszły generalny remont. Gdyby samorządowcy spojrzeli w prognozy
demograficzne, mogliby zaplanować, w które budynki nie należy inwestować.
Działanie bez takiego planu to marnowanie środków
publicznych – przekonuje.
Szukalski uważa, że władze samorządowe już dziś
muszą szukać sposobów, by
rozwiązać problemy spowodowane demografią. – Trzeba zastanawiać się nad wariantami dla mniejszej liczby
mieszkańców. Odpowiedzią
mogą być próby nawiązywania partnerstw, które wypełniałyby pewne usługi, np.
z zakresu ochrony zdrowia
– mówi dr Szukalski i dodaje, że bez tego samorządy
mogą stać się po prostu niewydolne.
Inne zdanie ma na ten
temat Radwan-Rohrenschef. – Związki celowe to
dość idealistyczna koncepcja. Żeby gmina spełniała
wszystkie zadania powiatu, musiałaby uczestniczyć
w wielu związkach. Otwarte
pozostaje pytanie o to, jak
je finansować, jak miałoby
wyglądać zarządzanie nimi.
Trzeba też pamiętać, że każdy taki związek to dla gminy kolejne forum, na które
musiałaby wysyłać swojego
reprezentanta. To zabiera
czas – wylicza. – Bardziej
rozsądne niż likwidacja jest
łączenie małych powiatów.
Co trudne, bo to kwestia lokalnych ambicji, tożsamości. Trzeba też podchodzić
do sprawy z zastrzeżeniem,
że kryterium ekonomiczne
nie może być jedynym. Czasami niektóre, nawet słabe
i niewielkie powiaty, muszą
istnieć, choćby ze względu
na ukształtowanie terenu.
Bardzo trudna jest sytuacja
z przekształceniami powiatów grodzkich. Dużej odwagi politycznej będzie wymagała decyzja o ich łączeniu
z ziemskimi.
Premier Ewa Kopacz zapowiedziała powołanie
w Sejmie nadzwyczajnej komisji do spraw zmian w samorządzie. Eksperci mówią
jednak zgodnie: – To kosmetyka. Bo, jeśli komisja nawet
zostanie powołana, przygotuje tylko serię drobnych
zmian, które nie dotkną
sedna problemu. Rząd bez
wątpienia powinien jednak
poświęcić czas na solidną
analizę tego, jaki jest stan
Polski powiatowej. System
samorządu terytorialnego
nie jest pomyślany raz na
zawsze, on może podlegać
różnym zmianom – przyznaje dr Sześciło.
Jeśli do zajęcia się strukturą administracyjną nie
zmusi władz centralnych
demografia, już niebawem
mogą to zrobić pieniądze.
Do 2020 r. województwa są
bowiem głównymi operatorami środków z Unii Europejskiej. Kiedy jednak euroźródełko już wyschnie, ten
szczebel administracji będzie szukał na nowo swoich
zadań i tożsamości. – Może
się okazać, że lobby radnych
i marszałków będzie chciało
przeforsować przejęcie zadań administracji powiatowej – zarządzania drogami, szpitalami, urzędami
pracy – prognozuje dr Sześciło. Wtedy trzeba będzie
przemyśleć podział zadań,
a może nawet i administracyjny, na nowo.
Przemysław Radwan-Rohrenschef przestrzega
przed zbyt łatwym oddawaniem pola. – Ideą reformy samorządowej było to,
żeby poziom zarządzania
był jak najbliżej ludzi. Przy
sprawach, którymi zajmują się powiaty, perspektywa wojewódzka byłaby zbyt
szeroka. Gubią się w niej lokalne niuanse. W powiecie
pokusy racjonalizatorskie są
trochę okrojone. Gdybyśmy
spojrzeli z perspektywy wojewódzkiej, niektóre szpitale
powinniśmy zamknąć. Pojawia się jednak pytanie: ile
kilometrów będzie wtedy np.
do najbliższego łóżka opieki
kardiologicznej? Kryterium
efektywności samorządu nie
powinny być tylko pieniądze,
ale również zaspokajanie
potrzeb ludności. Fizyczna
obecność pewnych instytucji
jest ważna.
To muszą jednak zrozumieć sami mieszkańcy. Już
pięć lat temu, w dziesiątą
rocznicę utworzenia powiatów, zwrócił na to uwagę
prof. Jerzy Regulski. Na łamach pisma „Fakty. Magazyn Gospodarczy” ocenił, że
najważniejsze dla samorządu
terytorialnego jest zaangażowanie mieszkańców. Przyznawał już wtedy, że „bez
rozwoju społeczeństwa obywatelskiego samorządność
traci swój sens. A ten rozwój
jest zdecydowanie opóźniony
w stosunku do przemian gospodarczych i ustrojowych”.
Dziś, kiedy dyskusję o powiatach podejmujemy po
raz kolejny, zdanie to można przepisać jako diagnozę,
w zasadzie bez zmiany nawet
przecinka. rynek i państwo
ściło z Wydziału Prawa i Administracji UW, który blisko
współpracował z prof. Michałem Kuleszą, zmarłym autorem reformy samorządu terytorialnego. – Zatrzymaliśmy
się w połowie drogi. Stworzyliśmy spójny system samorządu, ale nie wypełniliśmy
go treścią. Czyli pieniędzmi
i kompetencją – mówi.
Jak w Raporcie o stanie samorządności w Polsce zdiagnozował zespół pod kierownictwem prof. Jerzego
Hausnera, w 1998 r., gdy powoływano do życia powiaty,
nie zmniejszono zadań gminy. Zadania powiatu zostały
więc skrojone nieco na siłę
– zabierając trochę od gmin,
trochę od województw. Dziś
ich główną misją jest zapewnić mieszkańcom dostęp do
tych usług publicznych, których skala przekracza możliwości gmin, szczególnie tych
najmniejszych. Powiat ponosi więc odpowiedzialność za
zarządzanie szpitalami, prowadzenie szkół ponadgimnazjalnych, urzędów pracy,
wypełnianie zadań z zakresu opieki społecznej i przeciwdziałanie klęskom żywiołowym. – Trudno o bardziej
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
gazetaprawna.pl
Marek Bel
A teraz
To nieprawda,
że banki są tylko
przedsiębiorstwami
komercyjnymi,
odpowiadają
tylko przed
akcjonariuszami
i mają tylko
efektywnie
funkcjonować
i przynosić im
dywidendę. Od czasu,
gdy wprowadzono
na świecie system
publicznego
ubezpieczenia
depozytów, staliście
się częścią państwa.
I macie nie tylko
prawa, ale też
bardzo poważne
obowiązki
Marek Belka
Wystąpienie z 12 marca 2014 r. na Forum Bankowym
zorganizowanym przez Związek Banków Polskich.
Konferencja odbyła się pod hasłem: „Banki w społecznej
gospodarce rynkowej w świetle doświadczeń z ostatniego
kryzysu i stanu rozwoju rynku finansowego”.
D
ziękuję za miłe powitanie, mam
nadzieję, że będziecie mnie równie miło żegnać. Słusznie czy
niesłusznie, zostałem zwabiony na państwa spotkanie pod
tytułem „Banki w społecznej gospodarce
rynkowej”. Wprawdzie pojęcie społecznej
gospodarki rynkowej staje się tak pojemne,
że aż niekiedy staje się puste, dlatego nie
wiem, co kierownictwo Związku Banków
Polskich miało na myśli, proponując taki
temat, ale ja rozumiem, że istnieje dzisiaj
potrzeba zastanowienia się nad społecznymi konsekwencjami działania banków
i funkcjonowania instytucji finansowych.
To w istocie najważniejsze refleksje, które nurtują osoby przyglądające się światu
finansów po kryzysie. Kryzysie, który jak
niektórzy twierdzą, jeszcze trwa. Ale oznacza to też, że zastanowicie się państwo nad
kwestiami etycznymi w działaniu banków
oraz ochroną konsumenta. W tej drugiej
sprawie przeżywamy istną rewolucję. Rewolucję, która oznacza odejście od starorzymskiej zasady caveat emptor (niech kupujący
się strzeże). Dziś to caveat venditor (niech
sprzedający się strzeże) jest zasadą coraz
częściej obowiązującą.
Najpierw tło
Kryzys zaczął się w systemie finansowym
i dlatego banki powszechnie – zresztą słusznie – obarcza się znaczną odpowiedzialnością za to, że w ogóle do niego doszło
i że miał tak ogromny wpływ na gospo-
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
A7
gazetaprawna.pl
lka do bankowców:
z powiem o was prawdę
darki wielu krajów świata. Jednak wśród
współodpowiedzialnych na pewno trzeba
wymienić polityków i regulatorów. W końcu to prezydenci USA wymogli lub wręcz
zmusili banki do pożyczania pieniędzy ludziom, którzy w normalnych warunkach
na te kredyty zasługiwać nie powinni. Ale
zostawić takie stwierdzenie bez komentarza byłoby niewłaściwe. Bo to, iż politykom amerykańskim przyszło do głowy zachęcać komercyjne banki do wyhodowania
subprime’ów (pożyczki udzielane osobom,
które nie mogły ich spłacić – przyp. red.),
nie jest tylko wynikiem ich perwersyjnej
chęci do wygrania kolejnych wyborów. To
smutny wniosek, jaki płynie z charakteru
i struktury wewnętrznej gospodarki, nie
tylko amerykańskiej, lecz także innych,
w których rosnące nierówności społeczne
usiłuje szpachlować się rosnącym zadłużeniem gospodarstw domowych. Pamiętajcie,
państwo bankierzy – gospodarka, w której
nierówności społeczne przekraczają poziom
tolerancji, zaczyna być z gruntu niestabilna.
I to nie tylko społecznie, ale i ekonomicznie
– to udowodnił kryzys subprime.
Nie można mówić o tym, że wyegzekwowano odpowiedzialność od tych osób świata
finansów, które doprowadziły do krachu, tak
jak to miało miejsce po Wielkim Kryzysie
w latach 30. Wtedy wielu odpowiedzialnych
bankowców poszło po prostu do paki. Teraz
było inaczej. Podstawową formą reakcji na
niedawny kryzys stały się propozycje regulacji dotyczących warunków i granic funkcjonowania banków, rynków finansowych,
propozycje nowych wymogów kapitałowych
i norm płynnościowych, ograniczenia wynagrodzeń zarządu, strukturalne ograniczenia
zakresu działalności instytucji depozytowych, zmiana kształtu rynku OTC (pozagiełdowy obrót papierami wartościowymi
– przyp. red.) i intrumentów pochodnych.
Moglibyśmy tę listę rozwijać… Gdyby chcieć
syntetycznie scharakteryzować te zmiany,
to można uznać, że zmierzają one – jeśli nie
do całkowitej zmiany modelu biznesowego
banków w krajach rozwiniętych – to do poważnego osłabienia powiązania działalności
depozytowo-kredytowej banków z sytuacją
na rynkach finansowych. Oczywiście, aby
tak się stało, banki musiałyby też w zasadniczym stopniu zmienić charakter relacji
z klientami korzystającymi z tradycyjnych
usług. A więc wrócić do budowania relacji
i wydłużyć horyzont, w którym rozważają
skutki działań.
To, co powiedziałem dotychczas, to szerokie tło. Teraz chciałbym się skupić na
polskim systemie bankowym. Często powtarzam, iż nasz system bankowy jest
najbliższy tego, jaki chcielibyśmy mieć na
świecie. Jest tym, z czego powinniśmy być
dumni. Polskie banki są niezbyt duże, dobrze skapitalizowane i stosunkowo mało
zarażone nieetycznymi działaniami. Mogę
wręcz powiedzieć, że na tle swoich kolegów
opartą na wątkach osobistych soap operą. Kiedy
rozmawiamy o gospodarce, często zalewamy się
wzajemnie masą danych, topiąc w nich istotę
sprawy. Albo, co gorsza, o pewnych rzeczach
w gospodarce nie mówimy. Bo nie wypada. Bo
pewne sprawy są przecież „niepodważalne”. Bo
jeżeli ktoś o nich mówi, to jest albo nieukiem,
albo wariatem, albo ekstremistą. W czasach, kiedy cały świat myśli o tym, jak zbudować gospodarkę XXI wieku, my tkwimy w XX-wiecznych
schematach umysłowych, a za niepodważalne
uważamy dogmaty ekonomiczne sprzed 40 lat.
Dlatego cieszę się, że drukujemy słowa człowieka, który nie boi się myśleć. Mówi rzeczy
niewygodne. Drukujemy słowa, które uwierają.
Które wracają do głowy. Słowa, które prowokują
do polemiki. Do tego, żeby powiedzieć i napisać:
nie, nie, nie. Jest inaczej, niż pan myśli.
Wystąpieniem profesora Marka Belki inicjujemy debatę o roli banków w polskim społeczeństwie, społeczeństwie XXI wieku. O tym, jakie
banki są i jakie powinny być.
Drodzy bankowcy, redaktorzy, inwestorzy,
kredytobiorcy, profesorowie i magistrzy. Drodzy obywatele. Kłóćmy się. Wyrażajmy swoje
zdanie. Mówmy sobie rzeczy, które będą nas
uwierać. Które coś znaczą, wyrażają myśli i skłaniają do myślenia. Piszcie do nas, polemizujcie
z nami – ta gazeta jest po to, żeby się nie zgadzać
– z nami, z wami, z profesorem Belką i ze mną.
Miejcie swoje zdanie i debatujcie.
(Ale raty płaćcie!)
w UE jestem dumny, że mamy taki system
bankowy.
Ale to wszystko, co mam dobrego do powiedzenia o bankach.
Macie szczęście
Teraz, dla naszej wewnętrznej konsumpcji,
rozbiorę na czynniki pierwsze to, co myślę
o was i o waszym wpływie na gospodarkę.
Bankowość w Polsce nie tylko jest w dobrej
sytuacji w sensie wymogów kapitałowych,
stabilności i zyskowności. Nie doświadczacie także masowych negatywnych odczuć społecznych. Nie jesteście traktowani
przez społeczeństwo i media jako winowajcy i sprawcy zła powszechnego. Zresztą
tego wielkiego zła nie było w Polsce. Macie
szczęście. Mamy wszyscy szczęście. Ale czy
to oznacza, że nie możecie być przedmiotem słusznej krytyki, słusznych ataków ze
strony publiczności? Czy wszystko to, co
robicie, służy społeczeństwu i gospodarce?
Tutaj moglibyście zadać pytanie: „Chwileczkę, jakiemu społeczeństwu? Jesteśmy
przedsiębiorstwami komercyjnymi i odpowiadamy tylko przed akcjonariuszami.
Mamy tylko efektywnie funkcjonować
i przynosić im dywidendę”. Nieprawda. Od
czasu, gdy wprowadzono na świecie system
publicznego ubezpieczenia depozytów oraz
od czasu uznania przez rządy, że niektóre
banki są tak ważne systemowo, że nie mogą
upaść, od tego czasu staliście się częścią
państwa, trzeba to wyraźnie powiedzieć.
I macie nie tylko prawa, ale też bardzo poważne obowiązki. Jak tych obowiązków nie
będziecie wykonywać, zawsze znajdzie się
ktoś, kto wam to na głos powie.
Jakie zjawiska, które mogą być groźne dla
banków i społeczeństwa, budziły ostatnio
kontrowersje? Zacznijmy od opcji walutowych, których skala na szczęście nie była
taka, by znacznie zagroziła gospodarce i samym bankom. To także kredyty walutowe,
które są jak tykająca bomba społeczna. Nie
dajmy się oszukać, że nie mają one żadnego
znaczenia. Że ludzie spłacają kredyty, a wy
jakoś sobie radzicie z ich finansowaniem.
Już widać wyraźnie, że będą ludzie, którzy
podniosą ten temat przy kolejnych wyborach
parlamentarnych. I nie możemy ot tak, po
prostu, zostawić tego problemu na najbliższe
20 lat. Usiądźcie, porozmawiajcie, zaproponujcie innowacyjne rozwiązania, które pozwoliłyby ten problem jeżeli nie rozwiązać,
to ograniczyć – konsensualnie, nie siłowo.
To nie jest kwestia, wobec której powinniśmy przejść obojętnie, bo będzie nam się to
odbijać czkawką. Kolejna sprawa – polisolokaty. Pomińmy skomplikowaną strukturę
tych instrumentów, skupmy się na sposobie
ich dystrybucji budzącym wielkie problemy
etyczne. To też się będzie odbijać czkawką,
zresztą niektórym już się odbija. Wreszcie
lokaty antypodatkowe. To była kpina z państwa, a wy w niej uczestniczyliście. Możecie
się tłumaczyć, że konkurencja zmusza was
mat. prasowe
marek tejchman
zastępca redaktor naczelnej
Nie zgadzam się z profesorem Markiem Belką.
I to nie pierwszy raz. Odtwarzając jego wystąpienie skierowane do bankowców, wiele razy
miałem ochotę przerwać i powiedzieć: – Ale jak
to, Panie Profesorze? Nie, nie, nie, jest inaczej,
niż Pan mówi.
Dlatego bardzo się cieszę, że moje koleżanki i koledzy postanowili słowa profesora spisać i wydrukować. Marek Belka jest jednym
z niewielu członków naszego establishmentu,
który nie boi się mówić tego, co myśli, a myśli
w sposób ciekawy i wyrazisty. Po prostu ma
swoje zdanie.
Niestety w Polsce posiadanie swojego zdania
staje się rzadkością. W wymiarze politycznym
debata publiczna jest pozbawioną argumentów,
marek belka
prezes NBP
do tego, by działać jak wszyscy. Ale czy to
prowadzi do budowy wartości, czy do tego,
by w następnym kwartale mieć wysoki zysk
i pochwalić się akcjonariuszom? Obawiam
się, że tylko do tego drugiego. Nie oznacza
to, że są to zjawiska dominujące w polskim
systemie bankowym. Przypominam, że zacząłem wystąpienie od wielkiego komplementu i się z niego nie wycofuję. Tylko że
my, we własnym gronie, powinniśmy mieć
świadomość tego, że ten dobry obraz bankowości może zostać łatwo zepsuty działaniami, o których wspomniałem.
Jest pogoń za szybkim wynikiem
Jak ktoś z sektora bankowego
mówi o konieczności
zwiększenia oszczędności
w kraju, zawsze nachodzi
mnie taka myśl: „Pewnie
chcą mieć więcej pieniędzy
na sfinansowanie maszynki
hipotecznej”. Daleko tak nie
zajdziemy
Słabości naszego systemu bankowego są
odzwierciedleniem niedobrej ewolucji
światowego systemu finansowego. Chodzi o tzw. short-termism (zysk w bardzo
krótkim okresie), który jest produktem
niedobrej innowacji teoretycznej szybko
podchwyconym przez ludzi biznesu, gdzie
najważniejszą wartością jest shareholders
interest. I mamy tego efekt – banki na całym świecie w coraz mniejszym stopniu
finansują gospodarkę. Dlaczego? Bo to się
słabo poddaje algorytmizacji. Finansowanie
przedsiębiorstw musi być oparte na relacjach, a to jest droższe i niekoniecznie musi
przynieść szybkie zyski. Lepiej więc wprowadzić algorytm i uruchomić maszynkę do
tworzenia kredytów hipotecznych. To był
wielki błąd, że bankom uniwersalnym pozwolono udzielać kredytów hipotecznych.
Ale dzisiaj już w tym tkwimy. I widzimy
pogoń za szybkim wynikiem, który łatwiej
osiągnąć za pomocą komputera i algorytmu,
a nie poprzez budowanie trwałych relacji.
Wreszcie innowacje. Nie ma bardziej innowacyjnego sektora gospodarki światowej
niż system finansowy. Ale innowacyjność
koncentruje się na sposobach wykorzystywania różnic regulacyjnych i na optymalizacji
podatkowej, czyli oszustwie w świetle prawa.
A nie na działaniach, które pozwalałyby lepiej finansować start-upy. Oczekuję od was,
że wy będziecie nas – KNF, NBP, ministra finansów – kopać po kostkach i proponować
idee, które będą służyć także gospodarce. Bo
przypominam – jesteście częścią państwa.
No, chyba już wystarczy… Ale na koniec
– obawiam się, że szybko zapomnimy o kryzysie i zatęsknimy do złotych czasów, kiedy
można było uruchomić maszynkę do kredytów hipotecznych. Jak ktoś z sektora bankowego mówi o konieczności zwiększenia
oszczędności w kraju, zawsze nachodzi mnie
taka myśl: „Pewnie chcą mieć więcej pieniędzy na sfinansowanie maszynki hipotecznej”.
Daleko tak nie zajdziemy. Banki mogą być
dobrem narodowym. I myślę, że w dalszym
ciągu w Polsce jesteśmy w tej szczęśliwej
sytuacji. Ale to nie znaczy, że to dobro narodowe nie jest zagrożone. Zagrożone przede
wszystkim przez pewne działania was samych. Chciałbym, żebyście byli tej gospodarki
dobrym sługą, a nie złym panem.
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
A8
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
negocjacje
N
ie możemy liczyć na
rząd”, „Dość takich
rządów” – skandowali protestujący
górnicy przed kopalnią w Brzeszczach. W manifestacjach brali udział nie
tylko oni. Na ulice wyszli także kibice, studenci, sportowcy
i taksówkarze, a jakby tego było
mało nawet pracownicy zakładów pogrzebowych. – Do protestów gotowe są przyłączyć się
również inne grupy zawodowe z całej Polski. Stoczniowcy
powiedzieli, że przyjadą, jeśli
będzie trzeba – ostrzegał także
Piotr Duda, szef Solidarności.
To kolejne już grupy zawodowe niezadowolone w ostatnim
czasie z planów i decyzji rządu,
które otwarcie o tym mówią
i grożą strajkiem. Kolejne, bo
tylko w ostatnich tygodniach
pomocy od państwa domagali się frankowicze – to do
nich należy styczeń,
nauczyciele – grudzień
czy np. lekarze
– przełom roku.
Wcześniej byli to
także np. rodzice
niepełnosprawnych
dzieci okupujący Sejm
czy kolejarze grożących
strajkiem ostrzegawczym.
Jak zauważa dr Olgierd Annusewicz,
z Instytutu Nauk
Politycznych za każdym razem – oprócz
argumentów emocjonalnych – każda
ze stron starała się
na swój sposób formułować żądania, czynić ustępstwa, ukrywać
chęci na osiągnięcie
szybkiego porozumienia czy bronić się przed
oddaniem pola drugiej
stronie. – Sięgała w tym
celu po techniki związane a to
z odgrywaniem określonych
ról, a to poważaniem kompetencji drugiej strony. Wszystko
po to, by sprawdzić skłonności drugiej strony do czynienia
ustępstw – mówi.
Z rozmów z teoretykami
i praktykami od prowadzenia
negocjacji wynika jednak, że
choć technik w teorii jest kilkaset, to najczęściej powtarzało
się 12 z nich. Jakie? Dlaczego
akurat te, a nie inne? Dziennik
Gazeta Prawna przedstawia zestaw chwytów stosowanych
przez różne grupy interesu
(dodatkowo także podczas
negocjacji Polski w Brukseli)
w celu wypracowania porozumienia – zawsze w sytuacji,
gdy przeciwne strony związane
są pewnymi interesami, z których jedne są wspólne, a inne
przeciwne.
DOBRY I ZŁY POLICJANT
Ta popularna technika negocjacyjna znana z filmów kryminalnych tylko w teorii zakłada udział co najmniej dwóch
osób po jednej stronie. Podczas gdy jedna z nich odgrywa rolę złego policjanta, jest
zdenerwowana, nieprzyjemna, poirytowana i trudna w ko-
munikacji, druga wciela się
w osobę wyrozumiałą, nastawioną przyjacielsko, która pod
nieobecność „złego” namawia
niedoświadczonego przeciwnika do ustępstw. Chce pomóc
w uzyskaniu porozumienia, ale
żeby to osiągnąć, potrzebuje
szybkich ustępstw; oczywiście
są one niewielkie w porównaniu z tymi, których wymagałby
„zły policjant”. W praktyce często bywa tak, że dobrym i złym
jest jedna i ta sama osoba – zależnie od rozwoju sytuacji. Za
każdym razem cel jest jeden
– zestresowanie drugiej strony i osłabienie jej czujności, by
pod wpływem presji psychicznej zwiększyć szanse, że pójdzie na ustępstwa.
Przykład:
O ile początkowo minister
zdrowia Bartosz Arłukowicz
twardo obstawał, że przystąpi
do dalszych rozmów z lekarzami Porozumienia Zielonogórskiego, jeśli ci otworzą
gabinety, o tyle 6 stycznia
nagle zmienił zdanie. Lekarze
cały czas odpowiadali, że spełnienie żądań nie jest możliwe,
bo w tym celu musieliby
podpisać umowy z NFZ na
warunkach, które uważają
za niekorzystne. Arłukowicz tymczasem spuszcza z tonu. Staje się
exposé, zapewniała, że polski
rząd nie zgodzi się na zapisy,
które skutkowałyby większymi kosztami dla gospodarki i wyższymi cenami energii
w Polsce). Ostatecznie jednak
z prawa weta nie skorzystała,
co w opinii wielu dyplomatów
uznane zostało za spore osiągnięcie Brukseli.
– Ewa Kopacz nie musiała
z niczego rezygnować, a uzyskała dla Polski znaczne korzyści – zwraca z kolei uwagę
dr Olgierd Annusewicz. „Dostaliśmy na maksa, czyli tyle,
ile mieliśmy, i nikt nam niczego nie zabrał” – skomentuje
potem i polska premier.
NISKA PIŁKA
Technika nie bez powodu kolokwialnie zwana jest także skubaniem. Początkowo jedna ze
stron przedstawia niezwykle
korzystną ofertę, a potem dodaje do niej nowe, ale niewielkie i stosunkowo mało istotne
warunki. Nierzadko dzieje się
tak już podczas zamykania negocjacji, kiedy porozumienie
średniej unijnej) – wśród nich
Polska – będą mogły przekazywać elektrowniom darmowe pozwolenia na emisję CO2
do 2030 r. Według źródeł dyplomatycznych Polska energetyka będzie mogła otrzymać
pulę darmowych uprawnień
o wartości 31 mld zł.
(Rzadko mamy do czynienia
tylko z jedną techniką, ta bardzo często występuje z inną
zwaną „wędzony śledź”).
WYCOFANIE OFERTY
Jest odmianą skubania, polegającą na wycofaniu się z negocjacji tuż pod koniec rozmów.
Z powodzeniem może być stosowana, kiedy rozmowy się
przedłużają i maleją szanse na
ich konstruktywne zakończenie. Wycofanie oferty ma z założenia zmusić przeciwnika do
szybszego podjęcia decyzji.
Przykład:
Po trzech godzinach rozmów
dotyczących planu naprawczego dla Kompanii Węglowej
związkowcy wyszli z sali obrad
Przykłady:
W konflikcie Bartosz Arłukowicz–Porozumienie
Zielonogórskie taką zdechłą
rybą było już samo postawienie się resortowi zdrowia, czyli brak zgody lekarzy na podpisanie umów
z NFZ dokładnie wtedy, gdy
kończył się rok i była na to
ostatnia chwila. – „Będziemy w impasie, bo rząd nie
będzie nam w stanie nic
zrobić”, pomyśleli zapewne
członkowie PZ – wyjaśnia
Tomasz Piotr Sidewicz, negocjator z blisko 20-letnim
doświadczeniem. Przypomina przy tym, że kilka
lat temu podobnie zrobiły związki zawodowe PKP
Cargo, na kilka dni przed
wejściem firmy na giełdę. Jak podkreśla Sidewicz,
w tej sytuacji kluczowym
elementem jest wyczucie
czasu, kolejnym krokiem
– wycofanie zaproponowanego żądania, ale pod
warunkiem wprowadzenia
ustępstw.
Jak usiąść,
shutterstock
Dorota Kalinowska
gazetaprawna.pl
SZTYWNY NIEOBECNY
otwarty. Zaprasza przedstawicieli Porozumienia na rozmowy, wskazując, że wtorek
jest dniem świątecznym, więc
„pacjenci nie są zakładnikami
grupy 15 proc. lekarzy Porozumienia Zielonogórskiego”.
O natychmiastowej konieczności otwarcia gabinetów ani
słowa.
WĘDZONY ŚLEDŹ
Jeden z najpopularniejszych
i ulubionych chwytów w dyskursie publicznym. Na czym
polega? Jedna ze stron wpada
na pomysł wprowadzenia do
umowy warunku, który będzie nie do zaakceptowania dla
drugiej. Upiera się przy nim,
grozi zerwaniem rozmów,
jeśli nie zostanie spełniony.
Ostatecznie, po przeciągających się negocjacjach, decyduje
się od niego odstąpić, ale jednocześnie żąda wymiernych
ustępstw.
Przykład:
Jeszcze przez rozpoczęciem
rozmów w Brukseli Polska sabotowała ustalanie jakiegokolwiek nowego celu zbijania
emisji CO2 po 2020 r., a Ewa
Kopacz mówiła wprost: Nie
wykluczam weta. (Także
wcześniej premier w swoim
wydaje się być na wyciągnięcie
ręki. Większe jest wtedy prawdopodobieństwo, że druga
strona – zmęczona psychicznie – zgodzi się na dodatkowe
zapisy, byle tylko sfinalizować
porozumienie – zainwestowała przecież swój wysiłek
w działanie, a wycofanie się
nie będzie oznaczało wyjścia
na zero, ale stratę. Jak mówią
teoretycy: Rzucasz przynętę
i gdy jest branie – ciągniesz do
góry, lub: Rzucasz nisko piłkę,
tak aby ktoś ją złapał, i potem
musiał się wyprostować z piłką
w rękach.
Przykład:
Tym może być zgoda i podpisanie przez Polskę nowego pakietu klimatycznego, na
czym zależało Radzie Europejskiej, ale w zamian wywalczenie dla kraju ulg i rekompensat, w tym m.in. prawa do
darmowego rozdawnictwa
pozwoleń na emisje CO2 dla
polskich elektrowni. W praktyce ma to być gwarancją
utrzymania cen energii. Do
korzyści zaliczyć można też
zapis, że mniej zamożne kraje
UE (z PKB poniżej 60 proc.
wzburzeni. Tłumaczyli, że
strona rządowa obrzuciła ich
inwektywami, w tym nazwała
ich zachowanie pajacowaniem.
Z kolei podczas sporu Arłukowicz–PZ ochoczo korzystały z tej techniki obie strony.
A to z rozmów wycofywali
się członkowie Porozumienia
Zielonogórskiego, a to szef resortu, który deklarował, że nie
ma z lekarzami o czym rozmawiać. Ba, bywało i tak, że
kiedy na konferencji Bartosz
Arłukowicz ogłaszał sukces, to
na Twitterze medycy w tym
samym czasie pisali: „Przekaz
został zmanipulowany”.
ZDECHŁA RYBA
Jedna ze stron po raz kolejny
powtarza swoje żądania i nie
zamierza ustąpić ani na krok
– już takie postawienie sprawy powoduje, że konflikt jeszcze bardziej przybiera na sile.
A jeśli do tego dojdą z pozoru
niezwiązane z nim żądania,
to druga strona może być bliska wybuchu. I to nawet jeżeli
w rzeczywistości żądanie to nie
ma żadnego znaczenia. Ważne jednak, by sformułowano je
tak, aby przeciwnik zareagował
na nie natychmiast, tak jak na
zapach zdechłej ryby. Gwałtownie. By puściły mu emocje. By
zaprotestował.
Zwany także rzekomym
zwierzchnikiem lub bezlitosnym partnerem, w zależności od metodologii. To jeden
z brudnych chwytów negocjacyjnych, który sprowadza się
do tego, że podczas rozmów
jedna ze stron udaje, że nie
ma pełnych uprawnień do
ich prowadzenia. Przekonuje przy tym, że ostateczną decyzję podejmuje nieistniejący
w rzeczywistości zwierzchnik
(np. komisja, zarząd) lub że
ta zależy od obiektywnych
czynników, co ważne, nie do
przeskoczenia. Równie dobrze
sprawdzają się w tym przypadku bezpodstawne uogólnienia lub fałszywe fakty czy
też np. odwołania do stereotypów. „Całkowicie się z panem zgadzam, właśnie tak
powinien wyglądać ten zapis w umowie – niestety, obawiam się, że nasz komitet inwestycyjny/rada nadzorcza/
zarząd (niepotrzebne skreślić) nie wyrażą zgody na takie
rozwiązanie” – pada wówczas
najczęściej.
Technikę tę z powodzeniem
można stosować i po zakończeniu rozmów. Negocjator
kontaktuje się z fikcyjnym
zwierzchnikiem i przekazuje
drugiej stronie jego odmowę
lub kolejne warunki. Gra rozpoczyna się na nowo.
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
Przykłady:
– Niezależnie od waszej determinacji ja nie mogę podjąć
decyzji o wydaniu większej
ilości pieniędzy w budżecie, muszę spytać ministra
finansów, czy możliwe są
przesunięcia w budżecie
– mówił premier Donald Tusk
do okupujących Sejm rodzin
niepełnosprawnych dzieci. Ci domagali się natychmiastowego podwyższenia
zasiłków, podkreślając, że nie
opuszczą budynku Sejmu,
dopóki premier nie przystanie
na ich żądania.
Inne przykłady? Kiedy
w jednej ze stacji radiowych poproszono Grzegorza
Schetynę o zabranie głosu
w sprawie sporu rząd–górnicy, ten zapewniał: „Jesteśmy w UE. Podlegamy
szykanom prawa europejskiego. (…) Zmierzamy do
tego, by uratować blisko 50
tys. miejsc pracy. Nie może
być tak, że podatnicy będą
dopłacać do nierentownych
kopalń”.
kompromis”. I lekarze, i minister obstawali tak przy swoim
kilka dni. Bartosz Arłukowicz: – Jeśli mamy negocjować w ten sposób, że ktoś
zamyka przed pacjentami
gabinet, to do jakichkolwiek
rozmów możemy wrócić, kiedy przychodnie zostaną znów
otwarte. – Nie otworzymy,
dopóki Ministerstwo Zdrowia
nie zmniejszy obowiązków
lub choćby nie przesunie o jakiś czas wprowadzania zmian
– ripostował Jacek Krajewski,
prezes Porozumienia Zielonogórskiego, które zrzesza lekarzy rodzinnych.
NAGRODA W RAJU
Zwana także pozornym ustępstwem, to technika bazująca
na obiecywaniu przeciwnikowi korzyści w zamian za
ustępstwa, ale – co bardzo
ważne – w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Przykład:
Czy zwiększenie finansowania podstawowej opieki
zdrowotnej (chciało tego Po-
A9
gazetaprawna.pl
m.in., że w razie niepowodzenia negocjacji rząd ma
przygotowany plan B, a do
wyboru wiele innych, równie
atrakcyjnych ofert. Po pierwsze: odesłanie pacjentów do
szpitalnych oddziałów ratunkowych. Po drugie: nocna
pomoc medyczna, której godziny pracy mają zostać wydłużone. Po trzecie: szpitalne
izby przyjęć. Po czwarte: ułatwienie możliwości przepisania się do innego lekarza
– wyliczał szef resortu zdrowia przed kamerami.
CZARNY PR
To nic innego jak gra na oczernienie przeciwnika. Sprowadza się do stosowania systemu
metod, działań, głównie manipulacyjnych, prowadzących
do zdyskredytowania drugiej
strony w oczach opinii publicznej i zdobycia jej przychylności. Nierzadko w tym
celu przedstawia się także fałszywe raporty i analizy na pozór niezależnych instytutów.
stwem Zdrowia. Zdaniem
Piotra Sidewicza medycy już
od początku założyli, że premier odrzuci tę propozycję,
w myśl zasady: mediatorem
nie może być osoba, która
przynależy do Platformy i reprezentuje interesy rządu.
– To nic innego jak ostry blef
obliczony na to, by ośmieszyć
premiera. Nic więc dziwnego,
że przedstawiciele Porozumienia poszli za ciosem i tuż
po informacji o mediacjach
złożyli na policji zawiadomienie o zaginięciu Ewy Kopacz
– przekonuje. Oficjalnie happening miał być sposobem
na przypomnienie szefowej
rządu, że część gabinetów lekarskich była nadal zamknięta, podczas gdy Ewa Kopacz
jako szef rządu nie zabierała
w tej kwestii głosu. W tym
przypadku nie bez znaczenia
było też to, że Ewa Kopacz
i Bartosz Arłukowicz nie pałają do siebie sympatią. Koniec końców Porozumienie
Zielonogórskie za jednym
zamachem ośmieszyło
ich oboje.
żeby wygrać
ROSYJSKI
FRONT
Wędzony śledź, sztywny
nieobecny, rosyjski front… Oto
lista technik negocjacyjnych
najczęściej stosowanych
w polskiej polityce
To nic innego, jak powiedzenie: „Chętnie bym pomógł,
ale ograniczają mnie w tym
względzie brukselskie zasady, a tego nie przeskoczę”.
W podobnym tonie wypowiadał się także Aleksander Kwaśniewski, komentując aferę i treść raportu na
temat tajnych więzień CIA
w Polsce. Były prezydent nie
dość, że w ogóle nie chciał
mówić o szczegółach współpracy, to wielokrotnie zapewniał: „Zarówno pan Leszek Miller, jak i ja jesteśmy
zobowiązani do tajemnicy,
która ma status Cosmic Top
Secret, i nie jesteśmy z tego
zwolnieni”. Kogo i do czego
dokładnie zobowiązywała,
także już nie rozwijał.
rozumienie
Zielonogórskie, ale
w jeszcze większym zakresie, niż zostało to ustalone) było formą pozornego ustępstwa? Wiele w tym
względzie mogą powiedzieć
słowa przedstawiciela Rady
NFZ Małgorzaty Gałązki-Sobotki, która stwierdziła, że
„pieniędzy tych na razie nie
ma w planie finansowych
NFZ na 2015 r.”. Po czym
dodała, że jak już wszystkie
uzgodnienia zostaną potwierdzone przez obie strony
sporu, to będzie można przeprowadzić zmianę planu. I to
nawet w trakcie roku.
ZAMIANA RÓL
ZŁUDZENIE
SUBSTYTUCYJNOŚCI
To jedna z rzadziej stosowanych technik, przede wszystkim dlatego że wymaga
niemałej wprawy. Laikom najłatwiej ją jednak rozpoznać.
Chodzi o takie rozegranie,
kiedy wskazuje się, co należy
zrobić, by problem rozwiązać,
ale zrobić to może tylko druga strona.
Przykład:
Tu sygnałem są wszelkie
stwierdzenia typu: „Rozpoczniemy rozmowy, ale najpierw
otwórzcie gabinety”. Albo
– to już z punktu widzenia
drugiej strony: „Otworzymy
gabinety, jeśli wypracujemy
Choć nazwa tej techniki brzmi
skomplikowanie, to jej mechanizm jest prosty. Chodzi o to,
by u drugiej strony wywołać
wrażenie, że w razie gdyby
negocjacje zakończyły się fiaskiem, druga strona ma do wyboru wiele innych i to równie
atrakcyjnych ofert. Nie zawsze
musi to być przy tym powoływanie się na konkurencję,
lepszą ofertę czy bardziej korzystne parametry. Czasem
wystarczy mniej lub bardziej
mglista sugestia.
Przykład:
Podczas jednej z konferencji Bartosz Arłukowicz mówił
Przykład:
Nauczyciele rozżaleni postawą szefowej Ministerstwa
Edukacji Narodowej zapowiedzieli, że uprzykrzą jej
życie. Było to tuż po tym, jak
Joanna Kluzik-Rostkowska
wysłała do szkół list, w którym przekonywała, że rodzice
mają prawo, „by nauczyciele
zaopiekowali się ich dziećmi
podczas przerwy świątecznej”. W tym celu powstało na
FB wydarzenie pod hasłem:
Dzwonimy w Wigilię o godz.
13 do pani minister Kluzik-Rostkowskiej. „Nauczyciele
będą w szkołach 24 grudnia o godz. 13. Zapewne Pani
Minister Edukacji Narodowej oczywiście też będzie na
posterunku. Ale co szkodzi
sprawdzić, czy będzie wtedy w pracy?" – można było
przeczytać w opisie. Zgodnie
z regułą: oko za oko, ząb za
ząb, poniżej znajdował się
numer sekretariatu szefowej
MEN.
Inny przykład to pomysł
członków PZ, którzy wyszli
z propozycją ustanowienia Ewy Kopacz mediatorem w konflikcie z Minister-
węglem roboczych ubraniach. Zawsze stali przy tym
na przodzie zgromadzenia,
by nie umknęło to uwadze
kamerzystów i fotografów.
– Robili to celowo, bo w ten
sposób budowali wrażenie,
że ich praca jest wyjątkowo
ciężka – podkreśla Tomasz
Sidewicz.
Inny przykład? Kolejarze
w związku z planowanym
strajkiem ostrzegawczym
poprosili pasażerów o wyrozumiałość – przygotowali
nawet broszurę dla podróżnych pt. „Zanim nas przeklniesz, przeczytaj, proszę, tę
ulotkę”. „Jest nam niezmiernie przykro, że staliście się
Państwo swego rodzaju kartą
przetargową w toczonym
sporze” – można było w niej
przeczytać. Komitet protestacyjny winą za wszystko
obarczał rząd i władze spółek
kolejowych i przekonywał, że
konflikt między związkami
zawodowymi
a władzami
PKP ma
na celu
odwrócenie
uwagi od
niekompetentnego
zarządzania
koleją.
INGRACJACJA
Zwana także manipulacją wizerunkiem, to nic innego jak
działanie obliczone na zdobycie sympatii, wywołanie
u innych pozytywnego obrazu jednej strony konfliktu. I to różnymi technikami
– od schlebiania po autoprezentację. Zaprzyjaźnienie się
ma przy tym charakter czysto
instrumentalny – celem jest
uzyskanie wpływu, a w dalszej kolejności konkretnego,
wymiernego efektu.
Przykład:
W czasie konfliktu sektora energetycznego z rządem górnicy dbali o to, by
pracownicy dołowi pokazywali się na różnych
manifestacjach i demonstracjach z umorusanymi
twarzami i w brudzonych
Nawet jeżeli żądanie nie
ma znaczenia, trzeba
sformułować je tak, aby
przeciwnik zareagował na nie
natychmiast, tak jak na zapach
zdechłej ryby. Gwałtownie
To taktyka sprowadzająca się do
przedstawienia
dwóch opcji, przy
czym druga strona
jest zmuszona do wyboru pomiędzy pierwszą – bardzo złą, a drugą – która wydaje się do
przyjęcia. Nazwa techniki ma swoje źródło jeszcze
w historii II wojny światowej.
Kiedy generał Wehrmachtu
miał możliwość wysłania oficerów na różne fronty, od jednego z oficerów usłyszał
błaganie: Panie generale, każdy front, tylko nie
rosyjski.
Przykład:
Strona rządowa podczas sporu z górnikami
przekonywała, że wybór jest prosty – albo
likwidacja czterech
kopalń, albo bankructwo
całej branży. W przypadku
realizacji planu naprawczego
Kompanii Węglowej redukcja zatrudnienia miała dotknąć maksymalnie ok. 3 tys.
osób, które zostałyby objęte
programami osłonowymi.
W przeciwnym razie spółce
grozić miała upadłość, w wyniku której pracę stracić miało
aż 49 tys. – osób, ostrzegał
resort gospodarki. Widmo
upadku sektora miało spowodować, że żądanie likwidacji
czterech kopalń wyda się nagle bardzo umiarkowane.
***
Nie ma jednej strategii,
która zawsze się sprawdza
– zauważa dr Olgierd Annusewicz. Podkreśla przy tym,
że zarówno jeśli chodzi o podejście do konfliktu, wybór
strategii negocjacyjnej, jak
i konkretnej techniki, to
wszystko wymaga analizy:
tła konfliktu i interesów
oraz siły stron i ich słabości. – A także wyczucia, jak
zachować się wobec osoby,
która siedzi po drugiej stronie stołu, aby nie tylko uzyskać porozumienie satysfakcjonujące obie strony, ale też
– w kontekście politycznym
– zadowolić media i opinię
publiczną – zastrzega. Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
N
eo Seoul, Korea, rok
2144. Genetycznie
zmodyfikowane
klony ludzi – fabrykanci – sprowadzone do roli pozbawionych
praw niewolników, wykonują uciążliwe prace, które są
ich jedynym celem istnienia
– są górnikami w kopalniach
uranu, sprzątają, usługują, są
dawcami organów – wszystko po to, by uprzywilejowana
część społeczeństwa mogła
w komfortowych warunkach
wydawać pieniądze w gigantycznych galeriach handlowych. Nieustanna konsumpcja to obowiązek, bo prawo
określa limity wydatków,
poniżej których nikomu nie
wolno zejść. Oszczędzanie
to przestępstwo, zagrażające korpopaństwu. Pozbywanie się pieniędzy ułatwiają wszechobecne reklamy,
umieszczane nawet na skrzydłach motyli czy wyświetlane
na tarczy księżyca. Przerażająca wizja świata zdominowanego przez konsumpcjonizm,
którą opisuje w swojej epopei
„Atlas chmur” brytyjski pisarz David Mitchell, to przyszłość, która już się zaczęła.
Kulturowy przymus osiągnięcia materialnego sukcesu, podsycany przez reklamę, media i liderów opinii,
powoduje, że gromadzenie
dóbr stało się miarą własnej
wartości i sposobem na osiągnięcie szczęścia. Uwierzyliśmy, że tyle jestem wart, na
ile mnie stać. Dlatego trzeba
pokazać temu drugiemu – sąsiadowi, koledze, wyborcy – że
jestem bardziej wartościowy,
bo stać mnie na więcej. Bo porównania z innymi są najłatwiejszym sposobem poprawy
samooceny.
Absurdy na pokaz
Doktor Dorota Krzemionka-Brózda z Instytutu Psychologii Stosowanej Uniwersytetu
Jagiellońskiego, redaktor naukowy czasopisma „Charaktery”, uznaje takie kreowanie
wizerunku za symbol naszych narcystycznych czasów,
w których kultura skłania do
skupiania się na własnym
ego. Ta pogoń za blichtrem
– tłumaczy – kryje niepewną
samoocenę i wieczną obawę,
że nie jesteśmy warci tyle, ile
byśmy chcieli.
U zwykłego Jana Kowalskiego ta niepewność i wygórowane oczekiwania powodują
nieustanny popyt na kredyty,
z których finansowane są dobra pozwalające ten stan niepewności łagodzić. Z comiesięcznych pensji środków na
uśmierzenie bólu niedoboru
najczęściej bowiem nie wystarcza. U decydentów pojawia się dodatkowo pragnienie
wznoszenia monumentalnych
inwestycji łechcących ego – o
co jest łatwiej, bo wydaje się na
nie publiczne pieniądze.
Takie efekciarstwo jest
wszechobecne i dotyczy
każdego poziomu zarządzania finansami, od budżetów
domowych przez gminne
po środki Skarbu Państwa.
W efekcie kupujemy pendolino, choć te szybkie pociągi nie
mają u nas po czym jeździć,
a znaczna część kolejowego
taboru pamięta ubiegły wiek.
Budujemy płatne autostrady,
gazetaprawna.pl
Żeby było
Rafał Drzewiecki
TOMASZ STAŃCZAK/AGENCJA GAZETA
społeczeństwo
A10
PRL minął, lecz socjalistyczna woń
pokazowych inwestycji wciąż snuje się
od Tatr po Bałtyk. W pogoni
za blichtrem czy to sołtys,
czy minister wznoszą
monumentalne pomniki
dokonań, których
ekonomiczny sens
i arystokranie ma znaczenia,
cję. Przeciwieństwem tejbyle wzbudzały
że klasy próżniaczej
opartej na kulcie piepodziw
niędzy jest klasa produk-
spychając
na dalszy
plan drogi
szybkiego ruchu
i ucywilizowanie
transportu lokalnego.
Wznieśliśmy stadiony na
Euro, które trzeba dziś zamieniać na lodowiska czy areny
cyrkowe, by ciułać grosz do
grosza na zapłacenie gigantycznych rachunków i spłatę
kredytów. A i tak niewiele to
daje, bo straty wciąż widnieją w księgach rachunkowych.
Byle mieścina ma już aquapark, każdy ryneczek wyłożony jest kolorową kostką
z wytyczonymi drogami dla
rowerów, fontannami, bożonarodzeniową iluminacją, choć sypią się nieskanalizowane kamienice ukryte
za rogiem i w podwórkach.
W centrach miast i miasteczek rosną imponujące parki
rekreacyjne ze strefą fitness,
termami i ogrodem botanicznym. Powstają lotniska
w prowincjonalnych miastach, gdzie latają co najwyżej liście miotane wiatrem,
bo samolot to pojawia się
raz dziennie 10 kilometrów
nad pasem startowym. Dochodzi do tak absurdalnych
sytuacji, że w Radomiu organizowane są płatne wycieczki, by pozwiedzać pusty
aerodrom. Kraj przeżywa tunelomanię, zarządcy miast
za punkt honoru postawili
sobie pochowanie pod ziemią wszelkich dróg i torów.
W centrum bogatego Paryża
czy Sztokholmu metro jeździ
kilkukrotnie tańszymi mostami – w Warszawie trasa
biegnie oczywiście pod Wisłą.
Panie masowo owijają się
szalami w charakterystyczną kratkę znanej snobistycznej firmy, najpewniej zresztą
podróbkami, choć pozostała
część ich stroju pochodzi z supermarketu i bazaru. Panowie
kupują na morderczy kredyt
terenówki, choć w życiu nie
zjadą z asfaltu. Każdy musi
mieć co najmniej 40-calowy
płaski telewizor i smartfon
jak stół z wyświetlaczem full
HD, choć oglądamy przeważnie wiadomości, skoki Stocha
i Kevina na święta, a telefony
prócz pustej gadaniny służą
do grania w zabijacze czasu
w pociągu czy tramwaju.
Pracusie i próżniaki
– Amerykański ekonomista
i socjolog Thorstein Veblen już
w 1899 r. opublikował „Teorię
klasy próżniaczej”, w której
wprowadził pojęcie ostentacyjnej konsumpcji. Veblen
uważał, że klasa próżniacza
to część społeczeństwa, która
uznaje kult pieniądza, a rekrutuje się z ludzi, którzy zdobyli
kiedyś powodzenie finansowe
– najprawdopodobniej przez
to, że posiadają wyjątkowo
silne cechy łupieżcze, a więc
podejmują różne sprytne manewry i manipulacje, nie brzydząc się też oszustwem, żeby
gromadzić bogactwo – zauważa dr hab. Agata Gąsiorowska,
prodziekan ds. nauki i rozwoju Szkoły Wyższej Psychologii
Społecznej we Wrocławiu.
Veblen – kontynuuje ekspertka – miał na myśli biznesmenów, finansistów
cyjna, a więc osoby wykonujące zawody techniczne, co
prawda o niższym prestiżu,
ale wytwarzające konkretne
rzeczy i kierujące się innym
etosem pracy – opartym na
instynkcie dobrej roboty, bezinteresownej ciekawości i bliskich relacjach społecznych.
W interesie klasy próżniaczej
– opisywał autor książki – jest
utrzymywanie nierównego
podziału bogactwa i środków
utrzymania, bo jej cecha to
po prostu posiadanie – nie
umiejętności, możliwość wytwarzania dobrych produktów, wiedza, tylko posiadanie
samo w sobie.
– Klasa próżniacza potrzebuje więc sposobu na to, by
demonstrować swoją pozycję
społeczną, a jedynym w zasadzie dostępnym sposobem
jest ostentacyjna konsumpcja, czyli inaczej konsumpcja
na pokaz. Takie ostentacyjne
używanie dóbr przynosi szczególny prestiż wtedy, gdy są one
wykorzystywane do beztroskiego spędzania czasu. Muszą być luksusowe, mogą to
być też różne kosztowne zabawy, a całą konsumpcję ostentacyjną powinny cechować
rozrzutność i marnotrawstwo.
Jest to bliskie staropolskiemu:
zastaw się, a postaw się – czyli
za wszelką cenę pokaż innym,
że jesteś bogaty, nawet jeśli będziesz musiał się zapożyczyć
– opowiada prodziekan SWPS.
Jak to się ma do dzisiejszej
rzeczywistości? Dziś rzesze ludzi chciałyby być taką właśnie
klasą próżniaczą, lepszą z samego faktu posiadania. Skoro
jednak nie stać nas na naprawdę wysoki poziom życia, zostaje nam jedynie ostentacyjna
konsumpcja w małym wymiarze – właśnie drogiego szalika
albo jego podróbki, zakładanej
do taniej kurtki. Przywiązanie do dóbr materialnych daje
nam ułudę lepszego samopoczucia i chwilowego podniesienia własnego statutu – ale
jest to tylko ułuda, bo rzeczy
nie mają takiej faktycznej
mocy – a więc tych symboli
prestiżu potrzebujemy coraz więcej i więcej. – Veblen
pisał też o spekulantach giełdowych, bankierach, finansistach – nowej przedsiębiorczości, która nic tak naprawdę nie
produkuje, a pieniądze na tym
zarabia. Jeśli popatrzymy na
świat wkoło nas, to właśnie
taka klasa próżniacza stała się
osią gospodarki – giełda, pre-
zesi wielkich firm
– „mój mąż
z zawodu jest
dyrektorem”.
Przynależność
do niej jest dla
wielu nobilitacją.
Nie wiem, czy przyczyną jest konsumpcjonizm, czy reklama,
raczej są to równoległe
skutki osadzania życia i bycia na pieniądzach. Pieniądze
bowiem, nie tylko rozumiane
jako zyski czy straty, ale jako
coś, co nas otacza, o czym się
mówi i myśli, zmieniają poszczególnych ludzi i funkcjonowanie całych społeczeństw.
Z naszych badań, lecz także
analiz prowadzonych w Ameryce Północnej, Indiach i wielu krajach Europy, wynika, że
myśląc o pieniądzach, stajemy się bardziej skoncentrowani na sobie, na swoich celach
i interesach, kosztem innych
ludzi – a jeśli ich nie ignorujemy, to tylko dlatego, żeby nas
mogli podziwiać. Tylko to ma
być takie podziwianie z daleka – świat kręcący się wokół
pieniędzy nie jest światem
bezinteresowności, bliskości
i ciepła. A skoro nie damy poznać drugiemu, jacy naprawdę
jesteśmy, to musimy pokazać
to, co widać. A co widać? Właśnie ostentacyjną konsumpcję
– wyjaśnia Agata Gąsiorowska.
Byle z gestem
Wspomniana mentalność „zastaw się, a postaw się” nie jest
cechą wyłącznie szeregowych
obywateli i nie dotyczy tylko
własnego podwórka – to cecha powszechna, a rozmach
skutków podejmowanych za
jej sprawstwem decyzji
zależy od zajmowanego stanowiska czy pełnionej funkcji. Dla radnych
podziw musi wzbudzać ich
wieś, miasteczko czy okolica,
która ma być lepsza od tej sąsiedniej, ładniejsza, bardziej
nowoczesna. Na szczeblu rządowym mechanizm jest ten
sam, tylko skala pomników
dokonań znacznie większa.
– W psychologii ekonomicznej od wielu lat wiadomo, że swoje ciężko zarobione pieniądze oglądamy wiele
razy, zanim je wydamy. Ale
pieniądze znalezione, wygrane, a przede wszystkim cudze
wydajemy bezmyślnie i bardzo rozrzutnie. A decydenci
z całą pewnością nie mają poczucia, że wydają swoje – zaznacza naukowiec z SWPS we
Wrocławiu.
– Potrzeba nadmiaru i jego
eksponowania to pozostałości po kulturze szlacheckiej
i norm wywodzących się ze
wsi, z kultury chłopskiej. Bo
bogaty chłop przyjmował postawy szlacheckie. W myśl
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
na bogato
zasady: zastaw się, a postaw
się, pragnął, by go postrzegano jako jeszcze bogatszego.
Dostatek był traktowany jako
oznaka prestiżu. To przetrwało do dziś i widać np. w folklorze weselnym czy komunijnym. Ta celebracja, przymus
pokazania się to ewenement
w skali światowej – zauważa
dr Mirosław Pęczak z Wydziału Dziennikarstwa i Nauk
Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego.
Według kulturoznawcy
UW takie zachowanie jest
niezmienne w polskim społeczeństwie i niezależne
od zakrętów historii. Przed
wojną wyśmiewano sławojki, choć na wsiach higiena
była koszmarna i takie toalety odegrały dużą rolę cywilizacyjną. Za to podziwiano
akty strzeliste, monumentalne pomniki dokonań.
– Wystarczy wspomnieć
choćby wielkie budowy socjalizmu. Każdy sekretarz woje-
wódzki chciał
pozostawić po
sobie pomnik, by go
chwalono w centrali. Za
Stalina powstała Nowa Huta,
za Gomułki tysiąc szkół na tysiąclecie, Gierek postawił Hutę
Katowice, tylko Jaruzelskiemu
nie udało się niczego takiego
dokonać – śmieje się naukowiec z warszawskiej uczelni.
Zwykły śmiertelnik też
stawiał swoje pomniki – w
PRL symbolem prestiżu był
samochód, choćby kiepskiej
jakości, nawet jeśli częściej
stał na podwórku zepsuty,
niż jeździł. Prestiż był jego
podstawową i najważniejszą
funkcją, jako środek transportu syrenka czy trabant
używany był niejako przy
okazji. W nowszych czasach dorabiające się społeczeństwo zaczęło traktować
swoje domy tak jak kiedyś
socjalistyczne samochody.
Ozdobne płoty, bogate elewacje, choćby wewnątrz brakowało na tynki, z zewnątrz
dom musiał imponować.
Aspiracje do rozrzutności
– Ta ostentacja konsumpcjonizmu powoli zaczyna się
zmniejszać. Ludzie zaczyna-
A11
gazetaprawna.pl
ją się uczyć,
przyzwyczajać do
dóbr, doceniać pozamaterialne wartości. Przy
czym najwolniej się uczy
klasa średnia, aspirująca
– grupa, która ma rywalizacyjny stosunek do
rzeczywistości. Badania pokazują, że klasa niższa, ludowa i ta
wyższa, określana nie
tylko przez pieniądze,
lecz także wysoki kapitał społeczny, mają
podobny stosunek
do pewnych dóbr. Na
przykład rower – ludzie niezamożni mają
rowery kiepskiej jakości, bo ich na droższe nie
stać, ale też dwukołowiec
jest dla nich tylko środkiem transportu. Podobnie dla klasy wyższej nie ma
znaczenia, choć nie z powodów finansowych, marka roweru. Za to ci aspirujący, klasa
średnia, muszą mieć, mówiąc
kolokwialnie, rower full wypas
znanej marki z najdroższymi
podzespołami. Niestety, na
różnych szczeblach państwa
rządzi nami właśnie klasa
aspirująca, politycy, którym
brakuje dojrzałości, którzy są
przywiązani do prostego porządku, pełnego przywar rodem z poprzednich epok – tłumaczy Mirosław Pęczak.
Jeśli u decydentów dodamy
imperatyw wiecznego udowadniania własnej wartości
poprzez zewnętrzne oznaki
bogactwa – niejako wrodzony przymus wzbudzania podziwu – do stosunkowo łatwego dostępu do nie swoich
środków finansowych, wynik
może być tylko jeden – trwonienie publicznych pieniędzy.
Co ciekawe, w ich marnotrawieniu nie przeszkadzają postawy wyborców. Gdy
media ujawnią polityka czy
samorządowca, który utopił środki z podatków w prywatnym czy partyjnym interesiku, oburzenie widzów
czy czytelników jest wielkie
i wydaje się autentyczne. Ale
już w przypadku fasadowych
inwestycji, choć teoretycznie
oczekujemy od rządzących
kierowania się racjonalnym
myśleniem i rachunkiem ekonomicznym, a nie emocjami,
bezrefleksyjnie przyjmujemy
to, co nam sprezentują. Widać to zwłaszcza po tym, jak
gładko łapiemy
się na wszelkiego
rodzaju kiełbasy wyborcze – puste obietnice oświetlane drogimi i zbędnymi pomnikami rozrzutności.
Tłumacząc ten fenomen,
Agata Gąsiorowska przypomina wyniki badań naukowców Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Sopocie.
Eksperymenty psychologów prof. Bogdana Wojciszke
i Konrada Bociana pokazały, że
zaangażowanie własnego interesu wpływa na sposób wydawania ocen moralnych. Jeśli
widzimy, że ktoś łamie prawo
czy choćby narusza przyjęte
normy lub zasady, ale jest to
działanie na naszą korzyść,
to nie tylko nie oceniamy
tego negatywnie, lecz nawet
uznajemy to za postępowanie słuszne. W przeciwnym
wypadku, jeśli nie odniesiemy
z takiego zachowania korzyści,
mamy je za nieuczciwe. Takie
zniekształcanie ocen moralnych działa w sposób automatyczny i niekontrolowany.
– Jeśli ktoś oszukuje, ale
ja na tym nie tracę, to raczej
ani mnie to ziębi, ani grzeje.
Jeśli widzę, że mogę stracić,
to oceny moralne się bardzo
zaostrzają. Ale jeśli ktoś oszukuje, ale ja na tym zyskuję, to
mimowolnie zaczynam taką
osobę lubić, bo przecież działa na moją korzyść. Co więcej,
jeśli patrzymy na to z boku, to
wydaje się nam, że jesteśmy
w stanie potępić takiego oszusta. Lecz jeżeli faktycznie znajdujemy się w sytuacji, w której
możemy na cudzym oszustwie
zyskać, jesteśmy raczej przychylni niż potępiający – podsumowuje Agata Gąsiorowska.
Na pocieszenie pozostaje
świadomość, że Polska to niejedyny kraj, który kupił sobie
szybki pociąg, nie mając odpowiednich dla niego torów.
Chińczycy w ciągu ostatnich
pięciu lat wydali prawie siedem bilionów dolarów na autostrady donikąd, miasta widma i fabryki, w których nikt
nie rozpoczął żadnej produkcji. Ale co tam dziki wschód.
W nowoczesnych – wydawać
by się mogło – Włoszech wydano w ostatniej dekadzie
ponad dwa miliardy euro na
podobne nietrafione inwestycje. Ich symbolem stał się
wybudowany z wielkim rozmachem terminal dla statków
wycieczkowych w porcie w Cagliari na Sardynii, jeden z najnowocześniejszych obiektów
tego typu na świecie. Nie mógł
tam jednak zawinąć żaden
statek. Było za płytko.
Na uczelniach
wciąż za mało
biznesu
M
łodzi doktoranci, panowie
Temkin i Piotrowski, mają
rację co do stanu polskich
uczelni i polskiej nauki.
Dysponują one znaczne
mniejszymi, w porównaniu z Niemcami czy Francją, pieniędzmi, ale
nie muszą też o nie specjalnie zabiegać. Nie
konkurują, w przeciwieństwie do wyższych
szkół prywatnych, o pieniądze między sobą,
zadowalają się grantami, środkami otrzymywanymi od państwa. To nie zachęca do
pogłębionego wysiłku na rzecz podnoszenia
poziomu nauki i wykształcenia studentów.
Doktoranci Temkin i Piotrowski wyciągają jednak nieadekwatne do problemu wnioski, ponieważ chcą dalej wzmocnić udział
państwa w utrzymywaniu polskiej nauki,
co prowadzi do głębszego letargu. Przerabialiśmy to w PRL. Rozmówcy redaktora Rafała Wosia krzewią niestety postawę
roszczeniową. Gdyby była ona skuteczna, to
z pewnością nie powstałoby w USA tyle firm
„profesorskich”, w kraju, w którym Pentagon za środki publiczne wynalazł internet
i przekazał go po wielu latach w użytkowanie społeczeństwu.
Wbrew poglądom wspomnianych doktorantów polski biznes generalnie nie jest zainteresowany współpracą z nieruchawymi
krajowymi uczelniami czy kupowaniem od
polskich naukowców ich dorobku naukowego, nawet tego „wdrożeniowego”, który
może szybciej i taniej kupić (i kupuje) za granicą. Nieliczne wyjątki obopólnie korzystnej współpracy przedsiębiorstwa z uczelnią
tylko potwierdzają tę
MAREK
regułę (można
GOLISZEWSKI
je znaleźć
założyciel
w Polskim
i prezes
Forum AkaBusiness Centre
demicko-GoClub
spodarczym,
którego od
samego początku, od ponad 20 lat, jestem członkiem).
Pomosty między polską nauką i polskim biznesem nie zostały przerzucone, także mimo
moich wysiłków. Jeśli tak się nie stanie, to
słusznie krytykowany przez przedstawicieli Komitetu Kryzysowego Humanistyki
Polskiej drenaż polskich mózgów będzie postępować.
Pomysł zaangażowania w ratowanie polskiej nauki związków zawodowych, organizacji pozarządowych, znając polskie realia,
niewiele da. Autorzy zresztą nie precyzują
ich roli i podejrzewam, że albo jej nie znają,
albo ich postulat ma charakter życzeniowy.
Przełożenia bezpośredniego czy pośredniego na modyfikację krytykowanego przez
panów Temkina i Piotrowskiego stanu polskiej nauki to mieć nie będzie.
Wreszcie moje nazwisko. Panowie doktoranci mówią „Historia nieszczęsnego
doktoratu Marka Goliszewskiego na Uniwersytecie Warszawskim jest przejawem
takiej właśnie patologii. Ten przypadek pokazał, jak bardzo niebezpieczne może być
jednostronne uzależnienie nauki od kapitału zewnętrznego”. Jeżeli wiedza i recepty proponowane przez panów Temkina i
Piotrowskiego są adekwatne do tego, co
wiedzą o historii mojego doktoratu na UW,
to bardzo czarno widzę przyszłość polskiej
nauki. Póki co to Wydział Zarządzania zarobił 17 tys. zł za przewód doktorski. Bardziej mnie jednak zdumiewa pytanie red.
Wosia: „Może sprawa Goliszewskiego to jednostkowy wybryk, a nie błąd systemowy”.
Z pewnością wybryk części kadry Wydziału
Zarządzania. Ale niemający nic wspólnego
z ideą współpracy biznes – nauka. Do Rady
Biznesu przy Wydziale zostałem zaproszony, by pomóc organizować dla studentów praktyki w przedsiębiorstwach, szukać
pracy dla absolwentów, weryfikować programy nauczania, zwiększając tym samym
ich szanse na rozwój i sukces zawodowy w
Polsce, a nie poza krajem.
polemika
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
Wywiad Rafała Wosia z Aleksandrem Temkinem
i Mateuszem Piotrowskim „Wyższa szkoła oszukiwania”
ukazał się w piątkowym wydaniu DGP 23 stycznia 2015 r.
(wyd. nr 15/2015)
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
gazetaprawna.pl
Nieuzbrojony szeryf
od prywatności
Sylwia Czubkowska
S MS-y i telefony bombardujące użytkowników z mniej lub bardziej niepotrzebnymi
ofertami marketingowymi, których zwalczenie dziś
jest niczym walka z odrastającymi głowami hydry. Facebook
i Google absorbujące terabajty, czy też może już petabajty, danych o swoich klientach.
W planach uruchomienie systemu eZdrowie, który ma się
opierać na chyba najbardziej
wrażliwych danych, bo dotyczących historii zdrowia, chorób, wizyt lekarskich i przyjmowanych przez pacjentów
leków. Parlament Europejski
lansujący pomysł stworzenia
ogromnej bazy informacji
o pasażerach linii lotniczych,
włącznie z tym, co jedli na pokładzie i czy nie był to posiłek
halal. A do tego w perspektywie trzech lat nawet około
40 mln smartfonów i tabletów
przetwarzających kolejne informacje o Polakach.
Jeżeli więc komuś się wydawało, że opowieści o tym, jak
to informacje o ludziach będą
najcenniejszą walutą, że analityk danych to najbardziej poszukiwany zawód przyszłości
i że na podstawie tych danych
można sterować naszymi
przyzwyczajeniami, wyborami konsumenckimi czy wręcz
naszym życiem, to science fiction, najwyższa pora, by zdał
sobie sprawę, że to już są fakty.
Nie ma się co oszukiwać, że
nawet jeżeli taką świadomość
mamy, to na co dzień będziemy umieli i chcieli z niej skorzystać. Nie bez powodu powołano – i to jeszcze w 1997 r.
– specjalny urząd Inspektora
Ochrony Danych Osobowych,
by to on w tej materii kontrolował, sprawdzał, pilnował i – jak
trzeba – karał. Do niedawna nie
wzbudzał zresztą specjalnych
emocji. To się jednak zmieniło. Kiedy dotychczasowy GIODO dr Wojciech Wiewiórowski
został zastępcą europejskiego
inspektora ochrony danych,
pojawił się problem wyboru
następcy. To nie minister ani
szef politycznie eksponowanego urzędu. Wręcz
przeciwnie
– GIODO to
prawo, prawo i jeszcze więcej
prawa. Nic
dziwnego
więc, że początkowo wybór nowego
GIODO nie budził większego zainteresowania. Platforma Obywatelska zgłosiła
jednego kandyda-
CORBIS/FOTOCHANELS
administracja
A12
Nie potrzebujemy
głównego inspektora
ochrony danych
osobowych.
A przynajmniej nie
potrzebujemy
takiego
GIODO jak
obecnie
ta – Mirosława Wróblewskiego, prawnika z doświadczeniem
w kwestiach ochrony prywatności. Nie jakiegoś szczególnie
szeroko znanego, lecz ocenianego powszechnie w środowisku jako człowiek kompetentny.
I wydawało się, że ta propozycja
przejdzie bez większych dyskusji. Aż wybuchła bomba, że
jednak PO ma innego kandydata, czy raczej kandydatkę, bez
prawniczego wykształcenia, za
to w lepszych kontaktach z premier Ewą Kopacz.
Mniejsza o to, czy to prawda, czy wewnątrzpartyjne rozgrywki. Ważniejsze, co ta mała
awantura objawiła. A pokazała, jak bardzo z tym, po co jest
GIODO, nie liczą się politycy,
i jak ogromny błąd popełniają oraz że nie potrzebujemy
inspektora działającego tak,
jak ma to miejsce dziś – jeżeli
faktycznie ma on kontrolować
to, jak i po co przepływają dane
osobowe 40 milionów Polaków
oraz rozstrzygać między prawem do ochrony prywatności
a rozwojem innowacyjnej gospodarki, w ogromnej mierze opartej na swobodnym
przepływie tychże danych.
Ten urząd trzeba, i to jak najszybciej, zmienić.
Odpolitycznienie
Taki postulat dotyczy wszystkich właściwie organów kontroli państwowej. Bo przecież
rolą GIODO jest – podobnie jak
w przypadku rzecznika praw
obywatelskich, Najwyższej Izby
Kontroli, Urzędu Komunikacji Elektronicznej czy Komisji Nadzoru Finansowego
– kontrolowanie działań państwa. Dlatego oczywiste jest
zagwarantowanie mu
niezależności od rządu
i koniunktury politycznej.
– Obecny mechanizm wyborów GIODO
tej niezależności
nie gwarantuje, bo
przecież de
facto decyduje o tym najsilniejsza partia
w parlamencie
i jej szef, często pełniący jednocześnie funkcję premiera
– mówi Katarzyna Szymielewicz, prezeska Fundacji Panoptykon.
„Powoływany przez Sejm za
zgodą Senatu i podlega tylko
ustawie” – tyle o wyborze głównego inspektora mówi prawo.
W praktyce oznacza to, że istotnie decyzja, kto obejmie ten
urząd, to wybór partii czy koalicji rządzącej. Tak było w przypadku Ewy Kuleszy, Michała
Serzyckiego i Wojciecha Wiewiórowskiego, czyli wszystkich
dotychczasowo GIODO. Kulesza i Serzycki – co tajemnicą nie
jest – trafiając na ten urząd, nie
byli specjalnie obeznani w kwestii ochrony danych. Wiewiórowski – wręcz przeciwnie.
Był już doświadczonym prawnikiem i urzędnikiem zajmującym się między innymi tą
tematyką. Pierwszych dwóch
GIODO działało jednak w czasach, gdy te kwestie dopiero się
pojawiały, a z pewnością były
nie tak istotne jak dziś. Mogli
się więc spokojnie uczyć. – Teraz nie możemy sobie na to
w żadnym razie pozwolić. Wyzwania są o wiele większe, a dodatkowo Parlament Europejski
pracuje właśnie nad rozporządzeniem do ustawy o ochronie
danych, które zapewne wejdzie
w życie około 2018 r. i które
wprowadzi naprawdę poważne zmiany do obecnego systemu – ostrzega dr Arwid Mednis, prawnik od przeszło dwóch
dekad zajmujący się ochroną
danych osobowych, który w latach 1991–2000 reprezentował
Polskę w Komitecie ds. Ochrony
Danych Osobowych w Radzie
Europy w Strasburgu, w latach
1998–2000 był jego przewodniczącym.
Jakie tego upolitycznienia
mogą być konsekwencje, widać
po przepychankach w ostatnich
dniach. – Tegoroczna afera
z nagłym wycofaniem poparcia
dla jedynego i przy tym bardzo
dobrego kandydata na GIODO
pokazuje, jak poważne mogą
być konsekwencje upolitycznienia wyborów na to stanowisko.
Najwyższy czas zastanowić się
nad włączeniem do tego procesu niepolitycznych czynników:
organizacji społecznych, które
działają w obszarze ochrony
danych, niezależnych ekspertów, gremiów naukowych czy
nawet sędziów. Te środowiska mogłyby przynajmniej opiniować kandydatów. Chodzi o to,
by kandydat, zanim
zostanie przyjęty
lub odrzucony
przez Sejm, został
rzetelnie prześwietlony
pod ką-
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
tem kompetencji do pełnienia
tego urzędu – uważa Szymielewicz.
Takie same argumenty mają także przedsiębiorcy – choć mogłoby się wydawać, że zwiększenie kontroli
nie jest w ich interesie, wręcz
przeciwnie. – Nam też zależy,
by był to fachowiec wybierany
nie zgodnie z kluczem partyjnym, lecz na podstawie wiedzy i doświadczenia. Tylko to
gwarantuje, że będzie umiał
balansować między ochroną
prywatności a docenieniem
przedsiębiorców, którzy bez
dostępu do danych nie mogą
działać w innowacyjnym świecie – podkreśla Włodzimierz
Schmidt, prezes zarządu IAB
Polska, organizacji zrzeszającej pracodawców branży internetowej.
Unowocześnienie
Jednym z największych dokonań poprzedniego GIODO była
wygrana z m.st. Warszawą.
Warszawski magistrat, chcąc
wprowadzić kartę warszawiaka, czyli możliwość uzyskania
zniżek choćby na komunikację miejską dla płacących podatki w stolicy, dogadał się
z Ministerstwem Finansów, że
wnioski o wydanie karty będą
automatycznie kontrolowane
w resorcie, który w bazie podatników sprawdzał, gdzie wnioskujący składa PIT. GIODO pomysł się jednak nie spodobał.
Przeprowadził w tej sprawie
specjalną kontrolę i oświadczył, że zarówno ratusz, Zarząd
Transportu Miejskiego, jak i resort finansów złamały ustawę
o ochronie danych osobowych,
wymieniając się danymi obywateli. Według kontrolerów GIODO przy wprowadzaniu karty warszawiaka prawo złamano
trzykrotnie. Po pierwsze, miasto
zbierało informacje dotyczące
miejsca rozliczania podatku
PIT przez mieszkańców bez
żadnej podstawy prawnej, zaś
Ministerstwo Finansów – także
bezprawnie – udzielało ratuszowi danych na ten temat. Drugim zarzutem, zdaniem GIODO,
było samo przekazanie resor-
A13
gazetaprawna.pl
towi finansów miejskiej bazy
danych. Największego, według
kontrolerów, naruszenia dopuścił się jednak ZTM. Otóż przed
zawarciem umowy z Ministerstwem Finansów przekazano
bazę danych wszystkich osób
w wieku 18–70 lat posiadających spersonalizowane karty
miejskie. Wprawdzie zarzuty
te sąd odrzucił, lecz warszawscy
urzędnicy, dmuchając na zimne, zmienili zasady: by dostać
kartę warszawiaka, trzeba teraz samemu pofatygować się
do urzędu skarbowego i poprosić o potwierdzenie rozliczenia
podatku. Dopiero z tym dokumentem można wnioskować
o kartę.
Na pewno jest to bardziej
zgodne z prawem, na pewno
lepiej chroni dane mieszkańców i na pewno też jest dla
nich o wiele mniej wygodne.
– I takich trudnych do rozstrzygnięcia kwestii na przecięciu
różnych zasad będzie coraz
więcej. Nie wszystkim z nich
zresztą podoła suche prawo.
Dlatego uważamy, że GIODO
powinien mieć zastępcę. Niekoniecznie z wykształceniem
prawniczym, za to z praktycznym doświadczeniem z rynku.
Kogoś, kto byłby głosem przedsiębiorców, ale też potrafił dobrze orientować się w trendach
i widział, gdzie mogą pojawić
się nowe zagrożenia – mówi
Włodzimierz Schmidt.
padku naruszenia prawa konkurencji. I proszę zauważyć, że
zagrożenie tak wysokimi karami naprawdę zaczyna przynosić efekty – podkreśla Szymielewicz.
Według części ekspertów
tylko taka perspektywa będzie w stanie zmusić każdego
gracza na rynku, nawet wielką międzynarodową korporację, do poważnego traktowania
tematu ochrony danych osobowych. Nie do końca jednak
ten pomysł podoba się przedsiębiorcom, którzy obawiają się
kar tak wysokich, że mogą zagrozić swobodnemu funkcjonowaniu na rynku. – Nie ma
chyba jednak innej metody, by
GIODO faktycznie miał moc
sprawczą. Dziś jest tak, że spływają do niego dane obejmujące
zaledwie kilkanaście procent
informacji, którymi dysponują przedsiębiorcy i które to powinni oni GIODO zgłosić. Ale
nie ma możliwości wymuszenie przestrzegania prawa – tłumaczy dr Mednis i dodaje, że
na około 600 wniosków, jakie
GIODO, nawet jeśli może
skontrolować działania firmy
czy instytucji publicznej,
nie ma argumentów,
które mogłyby przekonać
administratora danych do
respektowania prawa
Ostre naboje
Dziś GIODO, nawet jeśli może
skontrolować działania firmy
czy instytucji publicznej, nie
ma silnych argumentów, które mogłyby przekonać administratora danych do respektowania prawa. Dysponuje tylko
niewielkimi karami – do 50
tys. zł, a w praktyce żadna do
tej pory nie przekroczyła 25 tys.
– W przypadku gdy administrator danych nie wykonuje
decyzji GIODO, ten organ powinien dysponować możliwością wymierzenia sankcji finansowych liczonych
w procentach od obrotu spółki i milionach euro. Podobnie
jak może karać UOKiK, w przy-
do końca 2013 r. GIODO złożył do prokuratury, ta, jeszcze
w samych prokuraturach, albo
odrzuciła wniosek, albo umorzyła postępowanie w ponad
400 sprawach, a niemal całą
resztę podobnie potraktowały
sądy. Tylko w kilku przypadkach rzeczywiście skazano za
złamanie ustawy.
Prawo do ostrzejszego karania najprawdopodobniej wprowadzi unijne rozporządzenie,
jednak pojawiają się głosy, że
nie powinno się na nie czekać.
I wcześniej zwiększyć uprawnienia urzędu w tym aspekcie,
choć wprowadzając trochę niż-
szy zakres kar. Owszem, byłyby
to przepisy przejściowe przed
wejściem prawa europejskiego, ale przygotowałyby przedsiębiorców do nowych rygorystycznych zasad. A dodatkowo
przybliżyłoby to w czasie danie
GIODO realnej możliwości zakazania pewnych działań i nakazania innych.
Rozszerzenie
Podobnie jak przy ostrzejszych
karach, tak i w temacie rozszerzenia kompetencji poza terytorium Polski zmiany wprowadzi za kilka lat unijne prawo.
Tyle że i tu czekanie na te
zmiany mocno ogranicza możliwości inspektora. – Dziś zakres jurysdykcji i kompetencji
GIODO nie obejmuje kluczowych graczy na rynku usług
internetowych, w tym potężnych firm zagranicznych, które przecież przetwarzają dane
obywateli Polski – zauważa
Szymielewicz.
Co więcej, unijne rozporządzenie przewiduje możliwość
wniesienia skargi na działania firmy w kraju, w którym
mieszka pokrzywdzony obywatel – a więc w naszym przypadku w Polsce, bez względu
na to, w jakim kraju jest zarejestrowana firma. To oznacza więcej władzy i więcej odpowiedzialności dla GIODO.
Przygotowania do takiego zwiększenia kompetencji
oraz wymogów wobec urzędu warto zacząć wcześniej.
– U nas wciąż inspektor ma
bardzo ograniczone możliwości działania także na ważnych
polach krajowych – szczególnie
wobec Kościołów i służb przetwarzających informacje niejawne – podkreśla ekspertka
i dodaje, że te zmiany trzeba by
przeprowadzić w pierwszej kolejności. Zresztą pomysłów na
zwiększanie możliwości GIODO
jest więcej. Można, jak w Wielkiej Brytanii czy na Słowacji,
dołożyć mu jeszcze uprawnienia z zakresu dostępu do informacji publicznej. Można także
powiązać szczegółową ochronę
danych osobowych z ochroną
prywatności tam, gdzie nieko-
niecznie dotyczy ona samych
informacji. Modeli stosowanych
na świecie jest kilka. Żaden nie
jest idealny dla Polski, ale warto
przynajmniej je rozważyć.
Dofinansowanie
15,2 mln zł budżetu i 119 etatów. Dla porównania NIK
– 235 mln i 1640 etatów, Instytut Pamięci Narodowej
– 244 mln i 2099 pracowników. I, co ważne, budżet i zasoby GIODO od lat niespecjalnie
rosną. A obowiązków przybywa.
W 2013 r. jego eksperci obsłużyli 4911 zapytań z prośbą o interpretację prawa, rozpatrzyli 1897
skarg, przeprowadzili 60 szkoleń i 173 kontrole, wydali 1359
decyzji administracyjnych i 121
wystąpień do instytucji i firm,
a do tego jeszcze zaopiniowali
617 projektów aktów prawnych.
Nawał pracy jest tak duży, że
dziś w Biurze Rzecznika Praw
Obywatelskich zaczynają się
już pojawiać, i to w niemałej
ilości, skargi na opieszałość
GIODO. – Z braku środków
materialnych i ludzi na zorganizowanie departamentu
rejestracji zbiorów pojawiła
się nowelizacja, zgodnie z którą
zamiast takiej rejestracji przedsiębiorca może zatrudnić swojego administratora danych. Co
tak naprawdę wcale życia firmom nie ułatwiło, a po prostu
miało trochę urząd odciążyć
– opowiada dr Mednis.
I tak – bez odpowiedniego budżetu, bez silnego zespołu ekspertów od prawa
i informatyki – GIODO staje się wydmuszką. Żeby móc
udźwignąć poszerzone kompetencje kontrolne i rzetelnie
realizować powierzone mu
zadania, urząd ten naprawdę
potrzebuje odpowiedniego finansowania i kompetentnych
ludzi, szczególnie w obszarze
nowych technologii.
Duże korporacje już wiedzą, że dane są naprawdę bardzo cenne i warto w nie inwestować. Teraz powinni się do
tego przekonać także politycy, w których rękach jest to,
jak o te cenne informacje zadba państwo. autopromocja
PAT R Z Y M Y OBI E K T Y WNIE. PISZEMY ODP OW I E D Z IA L N I E
Potrzebujesz pieniędzy
Pieniądze dla firm cz. 1
Fundusze z UE 2014-2020
• gdzie ubiegać się o wsparcie
• jakie środki są dostępne
bezpośrednio w Brukseli
WE WTOREK
Pieniądzez. 1
dla firm c
0 1 4 –2
2
E
U
z
e
z
s
Fundu
Pieniądze dla firm cz. 2
Na start i rozwój
0
W ŚRODĘ
020
020
ch 2014–2
ch
firm w lata
i regionalny
dla polskich
krajowych
cje
h
ta
ac
m
do
e
ra
ki
prog
▪ ja
stępne
w
do
cie
są
ar
ki
sp
dzie w
jakie środ
▪ jakie bę
wsparcie ▪
iegać się o
▪ gdzie ub
li
se
uk
Br
w
io
bezpośredn
4–202
z UE 201
• jakie dotacje dla polskich firm
w latach 2014–2020
• dla kogo nowe dotacje z Unii
• na co najłatwiej otrzymać dofinansowanie
• jakie będzie wsparcie w programach
krajowych i regionalnych
dusze
cz. 1 Fun
e dla firm
JUŻ W PONIEDZIAŁEK z Dziennikiem Gazetą Prawną książka
Pieniądz
na założenie i rozwój firmy?
Jak zarobić pieniądze
45 pomysłów na własną firmę
KsiążkI dostępne w punktach sprzedaży i dla prenumeratorów wersji Premium
Chcesz otrzymywać każde wydanie Dziennika Gazety Prawnej i dodatki dołączane do dziennika?
Zamów prenumeratę w wersji Premium na: www.gazetaprawna.pl/oferta2015
Pieniądze
dla firm cz. 2
Na start i rozwój
▪ pieniądze na założenie firmy z budżetu państwa
▪ jak zarabiać bez zakładania firmy ▪ kredyty i pożyczki dla firm
▪ jak wykorzystać crowdfunding ▪ jak rozwijać biznes
w strukturze sieciowej
Jak
Ja zarobić
pieniądze
pi
45 pomysłów
po my
na własną firmę
▪ pomysły
po
omysły
y na własny biznes ▪ firma, umowa o dzieło czy praca
na zlecenie
zle
ecen
nie
e ▪ jak
j płacić niższe podatki ▪ jak rozliczać się z ZUS
▪ kt
kto
to m
może
oże ko
kontrolować działalność prowadzoną w domu
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
A14
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
Mariusz Janik
świat
Z
wycięstwo? W 28. minucie meczu z Katarczykami polska ławka podskoczyła
jak rażona prądem – ewidentny faul
na Karolu Bieleckim, którego sędziowie wydawali się nie zauważać, był
w oczach zawodników dowodem na ich stronniczość. I nie była to jedyna sytuacja, co do której
można byłoby mieć obiekcje. Ale to właśnie ten
moment można by uznać za symbol spełnienia
ambicji szejków z niewielkiego emiratu: sklasyfikowana początkowo na 36. pozycji drużyna jako
pierwsza w historii reprezentacja spoza Europy
sięgnęła po mistrzowski medal w piłce ręcznej.
Spoza Europy? Rzut oka na skład tej reprezentacji może bawić: Czarnogórcy Žarko
Marković, Jovo Damjanović i Goran Stojanović,
bośniacki Serb Danijel Szarić i Bośniak Eldar
Memišević, Francuz Bertrand Roine, Hiszpan
Borja Vidal – i jeszcze Kubańczyk Rafael Capote – z trudem mogą uchodzić za Katarczyków.
Ba, do tego moglibyśmy dorzucić też tych, których nazwiska mogą umknąć uwadze: Hassan
Mabrouk jest Egipcjaninem, Hadi Hamdoon
i Kamalaldin Mallash urodzili się w Syrii, Hamad Madadi trafił do Kataru z Iranu, a Youssef
Benali – z Tunezji. Ale to chyba żaden problem,
że spośród 17 zawodników jedynie czterech
urodziło się w emiracie.
A może jednak? – Skoro można naturalizować zawodników, dlaczego oni nie mieliby tego
robić? – wzruszał ramionami jeden z hiszpańskich zawodników, Joan Canellas. Austriacki
bramkarz był jednak innego zdania. – To było
jak gra przeciwko wyselekcjonowanej reprezentacji z całego świata – sarkał po przegranym
z Katarczykami meczu. – Nie sądzę, żeby taki
był sens mistrzostw – skwitował. Obie wypowiedzi doskonale oddają ducha tego, co dzieje
się w niewielkim państewku nad Zatoką Perską. Katar chce zebrać ze świata to, co najlepsze, i umieścić u siebie. Pragnie mieć prestiż
i splendor Liechtensteinu, gospodarczą siłę Singapuru, polityczne przebicie Watykanu i Luksemburga. I żeby to osiągnąć, wyda każdą sumę.
nego. Ten, który w końcu się podjął – i chybił
– po powrocie wylądował na rozciągniętym do
miesiąca seansie tortur. Z kolei mający ambicje
sportowe syn Muammara Kaddafiego, Saadi,
ściągnął do Libii Diego Maradonę i mianował
się kapitanem narodowej reprezentacji. Specjalne rozporządzenie zabraniało wymieniania nazwisk innych – poza Saadim – zawodników, więc anonsowano ich pojawienie się
na murawie, podając wyłącznie numery na
koszulkach. Każda piłka była podawana pod
nogi Saadiego.
Katarczycy są bardziej subtelni. Do tej pory
nie mieli zresztą w sporcie wiele do powiedzenia. W 1998 r. byli bliscy zakwalifikowania
się do Mistrzostw świata w piłce nożnej we
Francji – odpadli w ostatniej chwili. W eliminacjach do ubiegłorocznego mundialu w Brazylii zostali rozjechani przez wszystkich rywali z grupy – Koreę Południową, Iran, nawet
Uzbekistan. Uzbecy wsadzili im w ostatnim
meczu pięć bramek.
Ale to już przeszłość – dziś w Zatoce Perskiej Katar nie ma sobie równych. W ostatnich
spotkaniach na murawie reprezentacja emiratu ogrywała – z mniejszym lub większym
trudem, ale jednak – wszystkich. Trudno się
dziwić: trzecia część składu pochodzi spoza
300-tysięcznego państewka – z Konga, Ghany,
Francji, Bahrajnu, Senegalu, Sudanu, Kuwejtu
i Algierii. Nie są to może proporcje tak uderzające jak w przypadku reprezentacji piłki
ręcznej, ale plany są równie ambitne. Podwładni emira Tamima bin Hamada al-Saniego są
zdeterminowani, żeby zakwalifikować się do
mundialu, który w 2018 r. ma się odbyć w Rosji, a następnie pójść za ciosem, gdy w 2022 r.
mistrzostwa będą rozgrywane na rodzimym
gruncie. – Mamy wielkie ambicje, a ta rywalizacja to dla nas nowy krok w długoterminowym projekcie – zapewniał kilka tygodni temu
trener drużyny Dżamel Belmadi po pierwszych
rozgrywkach o Puchar Azji.
gazetaprawna.pl
Ten długoterminowy projekt wystartował
w rzeczywistości już dobrą dekadę temu, gdy
Katarczycy zaczęli importować pierwszych
obiecujących sportowców. Nad Zatokę Perską
trafiła wówczas spora grupa afrykańskich lekkoatletów, a zachęcający do naturalizacji wysłannicy emiratu krążyli po Europie, próbując
wyłuskać co bardziej sfrustrowanych brazylijskich gwiazdorów – choćby Ailtona Goncalvesa da Silvę (piłkarza Werder Bremen) czy braci
Leandro i Leonardo (Dede) de Deus Santos (obaj
wówczas grali w Borussii Dortmund). Zawodnicy wcale nie byli dalecy od tego, żeby poczuć się
Katarczykami, zwłaszcza że na wstępie wiązało
się to z wpłatą miliona dolarów na konto. – Jeśli
Brazylia zignoruje mnie w 2006 r., będę musiał znaleźć inny sposób, żeby trafić na mundial – zapowiadał wówczas Ailton. – Wreszcie
miałbym okazję zagrać w reprezentacji. Ani
w Brazylii, ani w Niemczech nie mam na to
szans – dorzucał z kolei Dede.
Ostatecznie do transferów nie doszło – wysłannicy emira spróbowali więc innej strategii. Katarski kapitał pojawił się w czołowych
klubach Europy: FC Barcelona, Manchester
United czy Paris Saint-Germain. Opiewająca
na rozłożone na pięć lat 230 mln dol. umowa
za pojawienie się na koszulkach graczy z katalońskiego klubu logo Qatar Foundation była
największym tego typu kontraktem, jaki widziała branża sponsoringu sportowego.
Wraz z tymi inwestycjami rozpoczęła się
znacznie bardziej wyrafinowana akcja – do Kataru ruszyli szkoleniowcy, tacy jak Josep Colomer – odkrywca talentu Lionela Messiego, gdy
ten był jeszcze małym argentyńskim chłopcem. – Na świecie jest wielu graczy. Nie mają
szansy, by ktoś ich zobaczył, by ktoś ich odkrył
– odkrywał swoją filozofię Colomer. I na tej filozofii Katar zbudował imponujący program
wyszukiwania i szkolenia młodych talentów.
Tylko w pierwszym roku działania wysłannicy
z emiratu obejrzeli w akcji 430 tys. juniorów
Mały Katar,
wielkie ambicje
Finansowy muskuł emiratu
Słynący z okrucieństwa młodszy syn Saddama Husajna, Udaj, wymierzał brutalne kary
zawodnikom – dlatego bywały mecze, podczas
których wszyscy odmawiali wykonania kar-
Katar wicemistrzem
świata? Nie takie
cuda jeszcze
zobaczymy. Maleńkie
petropaństwo nie
po to wydaje
312 mld dol.
na przygotowania
do wielkich imprez
sportowych,
żeby odpadać
w przedbiegach.
Rywalizacja na
boisku to jedynie
rozgrzewka, ambicje
Katarczyków sięgają
znacznie dalej
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
w siedmiu krajach – od wiosek w Senegalu po
miasteczka w Belgii. Po siedmiu latach w projekcie uczestniczy 3,5 mln obiecujących sportowców z całego globu. Rezultaty można oglądać na bieżąco: Qatar Masters Golf, MotoGP,
mistrzostwa rowerzystów, wyścigi hydroplanów, regaty zatoki – to tylko wycinek z masowych imprez sportowych, jakie Katarczycy
zafundowali światu w ostatnich kilku latach.
Ukoronowaniem akcji – i momentem, w którym przyjdzie olśnić świat efektami – ma być
wyznaczony na 2022 r. mundial. Przy wszystkich innych wysiłkach wydaje się, że ten udało
się kupić relatywnie tanio. Zgodnie z zeznaniami sygnalistów (whistleblowerów) z FIFA Katarczycy wręczyli po półtora miliona dolarów
działaczom z Wybrzeża Kości Słoniowej i Kamerunu, Jacques’owi Anoumie i Issie Hayatou,
a Paragwajczykowi Nicolasowi Leozowi obiecali
szlachectwo. Jack Warner z Trynidadu i Tobago
wycenił swój głos wyżej – zażądał 4 mln dol. na
centrum edukacyjne w swojej ojczyźnie. Niesprecyzowane oskarżenia nie ominęły najwyższych oficjeli FIFA – Seppa Blattera i Michela
Platiniego (który, skądinąd, jako jedyny otwarcie przyznał się do głosowania na kandydaturę
emiratu). Warner, broniąc się przed zarzutami,
powiedział z kolei, że sekretarz generalny Federacji – Jerome Valcke – otwarcie powiedział mu,
iż Katarczycy „kupili ten mundial”. – Skądże
znowu, oni tylko użyli swojego finansowego
mięśnia, by lobbować o wsparcie – uciął przewrotnie ten ostatni w oficjalnym oświadczeniu.
Cóż, specjalna komisja powołana przez FIFA,
żeby wyjaśnić sprawę, nabrała wody w usta. Jej
werdykt wydaje się przesądzony. – Musiałoby
dojść do trzęsienia ziemi, żeby zrewidowano
decyzję o przyznaniu mistrzostw Katarowi
– skwitował Blatter przed świętami. Trzęsieniem ziemi nie będzie pewnie apel Rady Europy
z ubiegłego tygodnia, by powtórzyć głosowanie.
„Finansowy mięsień” emiratu z pewnością nie
cierpi na zakwasy. W końcu „Katar zasługuje
na to, co najlepsze” – jak głoszą transparenty
rozwieszone po całej Ad-Dausze.
Gracze w miliardy
– Emirat doszedł do wniosku, że chce wyjść
do świata w spektakularny sposób, i używa do
tego sportu – komentował swego czasu James
Moore, były podsekretarz USA ds. handlu,
a obecnie ekspert firmy konsultingowej APCO
Worldwide. Strategia niebywale skuteczna:
2 grudnia 2010 r., w ciągu raptem kilku godzin po ogłoszeniu decyzji FIFA, hasło „Qatar”
wrzuciło do Google’a 5 mln osób. Od tamtej
pory szał trwa, a na prawie dekadę przed mundialem pustynne państewko przeżywa najazd
biznesmenów z całego świata.
Nic dziwnego, do wzięcia jest 312 mld dol.,
jakie monarcha przeznaczył na przygotowania do mistrzostw. Tylko kontrakty na najbliż-
A15
gazetaprawna.pl
sze dziewięć miesięcy – rozdane pod koniec
ubiegłego roku – są warte łącznie 22,5 mld dol.
(w sumie w 2015 r. emirat wyda ponad 30 mld).
Ale szuflady z rialami są już otwarte niemal od
momentu, kiedy Katarowi przyznano prawo do
mundialu. – Przy projektach takich jak 3-miliardowe rezerwuary wody, 5-miliardowy węzeł
Sharq Crossing czy wielomiliardowe Expressway, Idris i inne lokalne drogi oraz programy
drenażu, które to kontrakty zostaną przyznane
w ciągu nadchodzących 24 miesięcy, można być
pewnym, że to będzie jeden z najatrakcyjniejszych i najstabilniejszych rynków w regionie
– kwituje Ed James, szef analiz firmy konsultingowej Meed Projects.
Co więcej, zyskują zarówno firmy lokalne
– jak największy kontrahent rządu, katarska
Al-Jaber Engineering czy QDVC (Qatari Diar
Vinci Construction) – ale też międzynarodowe.
Wśród największych wykonawców będą choćby
indyjska firma Larsen & Toubro czy brytyjski
gigant branży budowlanej Carillion. Wśród dostawców bryluje włoski producent chemii budowlanej i klejów – Mapei. Przykłady można
by mnożyć bez końca. I wszyscy oni mogą spać
spokojnie, bo mundial jest tylko pretekstem do
uruchomienia tych projektów. – Boom budowlany napędza potrzeba poprawy infrastruktury
wynikająca z silnego wzrostu gospodarczego
– twierdzi Andrew Brudenell z londyńskiego
funduszu HSBC Global Asset Management.
Weźmy budowlę, w której zagrali polscy piłkarze – Lusail Multipurpose Hall. Dziś zwieńczona kopułą hala wznosi się niemal pośrodku
pustyni, dobre kilkanaście kilometrów poza
granicami Ad-Dauhy. Do 2019 r. wokół niej ma
wyrosnąć pierwsze w Katarze „zielone miasto”
gotowe na osiedlenie się 200 tys. mieszkańców,
niebagatelna 45-miliardowa część wspomnianego budżetu na rozbudowę emiratu. Zgodnie
z planami pomieści 22 hotele, 36 szkół, luksusowe rezydencje nad brzegiem zatoki, lagunę
dla jachtów, galerie handlowe, tunele zapewniające dopływ filtrowanej wody… Tylko prowadząca do niego linia kolejki, której budowa
ruszyła w ubiegłym roku, wyceniana jest na
miliard dolarów.
Jeśli w sporcie przyjdzie jeszcze Katarczykom
powalczyć o prymat, a pod względem przyciągania możnych tego świata muszą rywalizować z Abu Zabi czy Dubajem, to w dziedzinie
sztuki zostawili konkurentów daleko w tyle.
Qatar Museums Authority to chyba dziś najpotężniejsza instytucja tego typu na świecie,
a jej szefowa – szejkini Mayassa bint Hamad
bin Khalifa al-Sani, siostra obecnego władcy
– została w ubiegłym roku okrzyknięta „najpotężniejszym graczem na rynku sztuki”. Trudno
się dziwić – Mayassa rocznie wydaje na dzieła
sztuki miliard dolarów, a tylko na zakup „Graczy w karty” pędzla Paula Cezanne’a wysupłała 250 mln dol., bijąc przy tym rekord ceny
Ukoronowaniem akcji
– i momentem, w którym
przyjdzie olśnić świat
efektami – ma być
wyznaczony na 2022 r.
mundial. Przy wszystkich
innych wysiłkach wydaje
się, że ten udało się kupić
relatywnie tanio
za dzieło malarskie. Zbiory Muzeum Sztuki
Islamskiej zwala z nóg kolekcjonerów z Bliskiego Wschodu, a Arabskie Muzeum Sztuki Współczesnej ma w założeniu zgiąć kolana
gości z Zachodu. Na dodatek kierowana ręką
szefowej instytucja hojnie sponsoruje wystawy modnych twórców takich jak Takahashi
Murakami czy Damien Hirst.
Katarska Wizja 2030
Wbrew pozorom w tym wszystkim gra toczy
się o stawkę dalece wyższą niż zwykłe „bling-bling”. Przez dekady Katar – podobnie jak
inne mikropaństewka rozsiane po Półwyspie
Arabskim i Zatoce Perskiej – nawet przez krajanów-Arabów nazywany był „państwem szybem naftowym” (choć Katar bardziej gazem
niż ropą stoi). Szydzono nawet z oficjalnej nazwy „Państwo Katar”, wytykając, że Katarczycy
muszą przypominać światu i sąsiadom, że są
„państwem”. Najmniejszy kraj w regionie (inne
emiraty połączyły siły w ramach Zjednoczonych
Emiratów Arabskich) ma zaledwie nieco ponad
11,5 tys. km kw. powierzchni, a w 300-tysięcznej
populacji kilkanaście tysięcy osób to bliżsi lub
dalsi krewni rządzącej rodziny Al-Sani.
Klanowi nie chodzi też wyłącznie o podleczenie tych kompleksów. Al-Sani chcą rządzić
umysłami świata arabskiego, a szerzej – muzułmańskiego. Dlatego Al-Dżazira, przez lata
sztandarowy projekt poprzedniego monarchy,
bez większych oporów podgryzała władze innych krajów arabskich, piętnując niesprawiedliwości, korupcję, wojny i biedę w państwach
arabskich. Wszystko dzięki głębokim kieszeniom emira. „Jeśli pooglądacie Al-Dżazirę nieco
dłużej niż kilka minut, zauważycie jedną z zasadniczych różnic między tą stacją a innymi
sieciami – brak reklam” – notował Hugh Miles,
autor jednej z pierwszych książek o fenomenie
najsłynniejszego arabskiego kanału.
Amerykanie mogli sarkać, że to kanał terrorystów – zwłaszcza odkąd upodobał sobie
Stadion
Al Wakrah,
wybudowany
na mistrzostwa
świata w piłce
nożnej w 2022 r.
ap
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
stację Osama bin Laden. Saudyjczycy skarżyli
się, że Al-Dżazira „sączy truciznę na srebrnej
tacy”. Połowa krajów arabskich mogła zamknąć
granice przed ekipami stacji lub utrudniać im
pracę. Ba, w konsekwencji wyemitowania kilku materiałów na temat sąsiadów Bahrajn,
Arabia Saudyjska i ZEA odwołały w ubiegłym
roku swoich ambasadorów z Kataru. Można
też dorzucić, że Al-Dżazira lubuje się w epatujących krwawymi scenami relacjach z frontów
wojen czy miejsc zamachów terrorystycznych.
Oraz wytknąć, że i dla Al-Dżaziry istnieją tabu
– choćby rodzina Al-Sani. Liczy się jednak kilkadziesiąt milionów, a może i więcej, widzów
w całym regionie – np. ponad 53 proc. Palestyńczyków wybiera Al-Dżazirę, a nie którąś
z rodzimych stacji. I wszyscy bardziej ufają audycjom nadawanym z Kataru niż oficjałkom
z rodzimych studiów.
Jednocześnie katarscy emirowie zbudowali
sobie polityczny potencjał, jakiego nie ma żaden z bliskowschodnich przywódców. W 2008 r.
wynegocjowali rozejm w targanym wewnętrznym konfliktem Libanie, uspokajając Hezbollah. W 2011 r. byli brokerami pokoju w Sudanie
i doprowadzili de facto do względnie pokojowego podziału na Sudan Północny i Południowy. W tym samym czasie zaangażowali swoje
pieniądze i dyplomację we wsparcie rebeliantów, próbujących obalić reżim Muammara
Kaddafiego w Libii. Do mediów przeciekły też
e-maile, które wspomniana księżna Mayassa
wymieniała z żoną syryjskiego prezydenta Baszara al-Asada, Asmą. Wynika z nich m.in. to,
że Ad-Dauha próbowała stworzyć syryjskiemu
przywódcy możliwość ucieczki z kraju i względnie płynnego oddania władzy. Nie sposób pójść
tropem którejkolwiek z bliskowschodnich intryg, by nie natknąć się na ślady Katarczyków,
choć skutki ich działań bywają różne. „Wsparcie i wpływy Kataru są chętnie przyjmowane
przez potęgi, te wielkie i te małe, te bliskie i te
dalekie” – pisze Mehran Kamrava, autor pracy
„Katar: małe państwo, wielka polityka”. „Jak dowodzą wydarzenia i trendy ostatnich lat, Katar
wyrasta na wpływowego gracza. Nie można
zignorować tej nowej formy władzy i wpływu,
mniej oczywistej i bardziej dyskretnej, zakorzenionej w pojawiających się okazjach i wykalkulowanej polityce. Taką miękką siłę posiada
dziś właśnie Katar i najprawdopodobniej będzie
się nią cieszył jeszcze przynajmniej przez jakiś
czas” – dorzuca.
Można sarkać, że katarskie mieszanie się
w sprawy Sudanu, Libii czy Syrii nie przyniosło efektów: Sudan Południowy pogrążony jest
dziś w wewnętrznym konflikcie, Libia jest krainą anarchii, a rozdarta wojną Syria stała się
łatwym łupem dla Państwa Islamskiego. Ale
monarchia Al-Sanich wydaje się mierzyć jeszcze wyżej: chce się stać modelowym krajem
arabskim. Dlatego poprzedni szejk – Hamad bin
Chalifa al-Sani – abdykował w 2013 r., w wieku
61 lat, na rzecz swojego ledwie 32-letniego wówczas syna Tamima. Rzecz niesłychana w tym
świecie, ale dla dyplomatów otrzaskanych
z katarskimi realiami żadna niespodzianka.
– Emir zawsze uważał, że nie powinien rządzić
do śmierci – komentował zmianę na tronie były
brytyjski ambasador w Katarze Graham Boyce.
Hamad scedował na syna nie tylko tron, lecz
także wizję: Katarską Narodową Wizję 2030.
I choć jej „cztery filary” brzmią jak standardowe
rojenia rządowych propagandystów – rozwój
gospodarczy i społeczny, wartości humanistyczne, dbałość o środowisko – to już w detalach
można tam znaleźć wszystko to, czego jesteśmy
teraz świadkami: od międzynarodowych imprez
sportowych po gromadzenie dóbr kultury. A do
tego program analogiczny do poszukiwania
utalentowanych sportowców, tyle że skrojony
pod poszukiwanie naukowców – i wzbogacony
o „kulturę krytycznego myślenia”. Oraz przestrogę przed przyszłym kryzysem energetycznym, środowiskowym i gospodarczym – gdy
skończą się zasoby naturalne, które dziś oliwią
i napędzają gospodarczo-polityczną maszynerię
tego niewielkiego państwa.
– Skoro mamy szansę zaistnieć na świecie,
dlaczego mielibyśmy z niej nie skorzystać? – odparł emir Hamad kilka lat temu zapytany przez
dziennikarzy „Financial Times” o globalne ambicje swojego królestwa. – Każdy powinien mieć
szansę. A jeśli sobie poradzimy, to będzie dobre dla reputacji naszego kraju i dowiedzie,
że również w sprawach wewnętrznych radzimy sobie dobrze – skwitował. Dziś Katar radzi
sobie, jak może: nawet jeśli pół reprezentacji
narodowej trzeba będzie naturalizować, jeśli
na placach budowy ginie jeden gastarbeiter
dziennie, a niektórzy podejrzewają władze
w Ad-Dausze o potajemne dofinansowywanie
Państwa Islamskiego, byleby tylko jego bojownicy trzymali się z daleka od katarskich interesów w regionie. Kto by tam o tym pamiętał
w chwalebnym roku 2030.
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
A16
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
rosja i magicy
Nino Dżikija
Ł
arisa ma 48 lat, jest księgową, pracuje na etacie w firmie budowlanej w Moskwie. Dzień
pracy rozpoczyna od
sprawdzenia osobistej prognozy astrologicznej, po czym
czyta kilka przepowiedni Nostradamusa, które na e-mail
przysyła jej ulubiony portal
o wróżbach. Łarisa nie wierzy w ich przypadkowość. Jest
przekonana, że nad doborem
cytatów, które trafiają do jej
skrzynki pocztowej, czuwa los.
To nie koniec styczności Łarisy ze światem zjawisk paranormalnych. Co środę dzwoni
do zaprzyjaźnionej wróżki Ziny,
która układa tarota i uprzedza
ją o zbliżających się kłopotach.
Dlatego Łarisa jest przygotowana do tego, że gospodarkę
jej kraju czeka parę lichych lat.
Przekonuje jednak, że w ostateczności Rosja wyjdzie zwycięsko z konfliktu z Zachodem. To
z kolei kilka dekad temu przepowiedziała Łarisie słynna ślepa znachorka z Bułgarii Baba
Wanga.
30 mld dolarów
Łącznie na magiczne usługi Łarisa wydaje 80 dol. miesięcznie.
To niewiele, biorąc pod uwagę oficjalne cenniki w licznych
centrach magii i znachorstwa,
jakich pełno w całej Rosji. Zwykła jednorazowa konsultacja
u wróżbity – w zależności od
regionu – kosztuje od 1 tys. do
5 tys. rubli (od ok. 60 zł do ok.
300 zł). Ale za rzucenie miłosnego uroku na mężczyznę czy
stworzenie lalki wudu osobistego wroga trzeba już zapłacić
nawet 20 tys. rubli.
Nierzadko łatwowierni
Rosjanie są puszczani przez
magików z torbami. Tak było
w przypadku ofiar grupy przestępczej rozbitej przez moskiewską policję w 2012 r. Gang
stworzył imperium zatrudniające prawie 500 osób. Minuta
telefonicznej rozmowy z jasnowidzem kosztowała od 200 do
600 rubli (wówczas 20–60 zł),
ceny najtańszych preparatów
znachorskich zaczynały się od
20 tys. rubli (ok. 2 tys. zł). Na
wróżbach i sprzedaży artykułów magicznych oszuści zarabiali 150 mln rubli miesięcznie (ok. 15 mln zł). Zresztą nie
tylko proponowali skuteczne
wyleczenie chorób i poprawę
losu na odległość, lecz też zachęcali klientów do lokowania
oszczędności w ich funduszu
inwestycyjnym, obiecując szybkie i pewne wzbogacenia się na
rynku walutowym forex.
Taka łatwowierność nie
budzi sensacji w społeczeństwie. Liczne statystyki wskazują, że większość Rosjan żyje
z magią za pan brat. Według
ostatniego sondażu ośrodka
badania opinii publicznej Lewada Centrum ponad połowa
mieszkańców Federacji wierzy
w proroctwa. Z kolei 43 proc.
respondentów utrzymuje, że
swój los można zobaczyć we
śnie. W astrologiczne przepowiednie wierzy blisko 38
proc. Rosjan, a do wiary w UFO
przyznaje się jedna czwarta
pytanych. Jak podaje agencja
informacyjna Interfax, powołując się na dane głównego kardiologa Moskwy Jurija
Buziaszwilego, na usługi magików Rosjanie wydają rocznie aż 30 mld dol. To niemal
dwukrotnie więcej niż w przypadku korzystania z usług zagranicznych lekarzy. Zdaniem
Buziaszwilego taka tendencja godzi w rozwój rosyjskiej
medycyny. – Ach, gdyby udało
się odebrać znachorom choćby 10 proc. tej sumy… – załamuje ręce.
A popyt rodzi podaż. Armia rosyjskich magików powiększa się z dnia na dzień.
– W ciągu ostatnich paru lat
liczba oszustów wzrosła do
miliona – przekonywał w Dumie Michaił Sierdiuk z partii
Sprawiedliwa Rosja. To nie koniec kontrowersji. Działalność
magików mieści się w szarej
strefie i nie podlega pod żaden
z resortów. Wielu z nich –jak
wróżka Zina – zawdzięcza dochód poczcie pantoflowej. Ci,
którzy decydują się na pracę
poza domem, również nie napotykają większych trudności
przy uruchomieniu interesu.
Salon usług magicznych może
otworzyć każdy, rejestrując się
pod przykrywką przychodni
psychologicznej.
Tymczasem deputowani,
słynący z częstych ingerencji w życie prywatne Rosjan,
tym razem nie śpieszą się
do walki z okultyzmem. Kilka miesięcy temu przepadł
w Dumie projekt ustawy, który miał wprowadzić zakazać
nadawania w ciągu dnia radiowych i telewizyjnych programów z udziałem jasnowidzów. Podobne treści rosyjscy
odbiorcy mieliby oglądać jedynie od godz. 23 do godz. 4. Dla
porównania – reklama usług
okultystycznych została całkowicie zakazana na Ukrainie
i Białorusi. W rosyjskich środkach masowego przekazu roi
się od ogłoszeń jasnowidzów
i wróżek, którzy – oczywiście
za opłatą – oferują „przywiąza-
gazetaprawna.pl
Masow
hipnoza
reklama
PATRONAT
nie męża do domu”, „wskrzeszenie miłości”, „ochronę
przed zdradami” czy „pozbycie
się konkurentki”. Wraz z nasileniem się kryzysu gospodarczego popularność zdobywają magiczne sztuczki mające
gwarantować powodzenie
w biznesie. Wśród nich takie
usługi, jak „czar poprawiający sprzedaż towaru”, „zaklęcie
na zwrot długów”, „otwarcie
i oczyszczenie kanałów finansowych” czy „ochrona przed
konkurencją aż do całkowitej jej likwidacji”. Czarodzieje i magicy proponują swoje
usługi na banerach reklamowych, ulotkach i ogłoszeniach
rozklejanych po mieście.
W magiczny dyskurs wdają
się także telewizja oraz prasa. Rekordy popularności biją
programy z udziałem wróżbitów różnej maści. Rosyjska
wersja brytyjskiego telewizyjnego show „Bitwa jasnowidzów” doczekała się już
15. sezonu. Podczas programu
czarodzieje i wróżbici biorą
udział w poszukiwaniu ludzi,
opowiadają o przeszłości wybranych uczestników czy też
kontaktują się ze zmarłymi. Po
opinię jasnowidzów coraz częściej sięgają też poważniejsze
media. Prognozę ekonomiczną na 2015 r. prosto od wróżbitów opublikował moskiewski
portal internetowy The-village.ru, który celuje w tzw. inteligencję wielkomiejską. Jasnowidzów i astrologów zapytano
m.in. o ceny nieruchomości
w nowym roku (nie było wśród
nich jednomyślności), kiedy
zostanie ukończona rekonstrukcja placu Triumfalnego
w Moskwie (ma być bardziej
przyjazny pieszym), kiedy
zostanie zniesione rosyjskie
embargo na importowaną
żywność.
Uśmiech znika jednak z twarzy w chwili, gdy okultyzm ze
strefy rozrywki wkracza w sferę porządku publicznego i gdy
po pomoc jasnowidzów oficjalnie sięgają struktury władzy.
Tak stało się w grudniu, gdy na
zaangażowanie grupy magików w poszukiwanie zaginio-
nego kilka miesięcy wcześniej
helikoptera z pracownikami
firmy handlującej materiałami
budowlanymi Strojline zdecydował się przewodniczący graniczącej z Mongolią Republiki
Tuwy Szołban Kara-ooł. Jednak
poszukiwania nie przyniosły
sukcesu.
Niepokojące jest także to, że
magiczna oferta pojawia się
w państwowych stacjach, nazywanych popularnie Kremlin-TV. W ślad za prywatnym TNT
programy o wróżkach emituje
Kanał Pierwszy. W dokumentalnym show „Czarno-białe” jasnowidze pomagają zdjąć urok
bezżeństwa czy uchronić przed
złym losem nienarodzone
dziecko. Jakby tego było mało,
Kanał Pierwszy wyemitował
serial „Cudotwórca” przedstawiający historię słynnych rosyjskich jasnowidzów z czasów
pierestrojki – Alana Czumaka
i Anatolija Kaszpirowskiego.
O losach tego ostatniego postanowiła także opowiedzieć
inna państwowa stacja Rossija w talk-show „Priamoj Efir”.
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
A17
gazetaprawna.pl
wa
Rosjanie tracą
wiarę w rubla
i obdarzają zaufaniem
wróżbitów.
Gwiazda Anatolija
Kaszpirowskiego
ponownie zaświeciła
Jak wynika z materiału, Kaszpirowski miewa się całkiem dobrze. Podobnie jak 24 lata temu
znowu zbiera pełne sale, występując ze swoimi słynnymi
programami hipnozy w różnych zakątkach kraju.
Na usługach Kremla
Eksperci nie ukrywają, że oglądalność to niejedyny cel, który
przyświeca państwowej telewizji przy emisji podobnych
treści. – Oczywiście ma to
związek z ciężką sytuacją gospodarczą – komentuje w rozmowie z portalem Medialeaks.
ru dyrektor Instytutu Hipnozy Klinicznej z Rosyjskiego Związku Psychoterapeutów Aleksandr Blinkow. Ma
to służyć odciągnięciu uwagi
widzów od prawdziwych problemów. – Jeżeli narodowi pozostało wierzyć tylko w paranormalne zjawiska, należy mu
podrzucać tyle cudów, ile jest
w stanie przetrawić – reasumuje komentatorka opozycyjnej „Nowej Gazety” Sława
Tarosina.
Eksplozja mody na wszystko, co paranormalne, zdarzała
się w Rosji nieraz. – Jak tylko
pojawiały się problemy, ekrany telewizorów natychmiast
zapełniali przodownicy ezoterycznej produkcji – dodaje Tarosina. Tak było pod koniec lat
80., gdy zaczęło się rozpadać
sowieckie imperium. Wówczas
w miejsce transmisji zjazdów
partii komunistycznej i gimnastyki artystycznej pojawili
się Kaszpirowski i Czumak.
Promowani przez Kreml jasnowidze przekonywali, że za
pomocą magii i hipnozy pomogą pozbyć się wszystkich bolączek – od usunięcia kurzajki
po wyleczenie raka. Popularność magików była tak wielka,
że w rankingach popularności wysokich not mógł Kaszpirowskiemu mógł pozazdrościć
trzeźwy wówczas prezydent
Borys Jelcyn.
Kreml sięgał po jasnowidzów również później. Jak
twierdzi „Nowaja Gazieta”,
w 2005 r. władze przy pomocy magika Grigorija Grabowego zdyskredytowały organizację Matki Biesłanu. Jasnowidz
Ilya Naymushin/Reuters/Forum
kac moralny
Na usługi
magików Rosjanie
wydają rocznie
aż 30 mld dol.
przekonywał, że za jedyne
1,5 tys. dol. od ciała zdoła
wskrzesić dzieci, które zginęły
w zamachu terrorystycznym
dokonanym w biesłańskiej
szkole 1 września 2004 r. Organizacja rzucała cień na reputację Kremla, bo domagała
się ujawnienia prawdy o tym
wydarzeniu. Matki Biesłanu
twierdzą, że masakra, w której życie straciły 344 osoby,
była efektem niekompetencji służb specjalnych, które
postanowiły szturmem odbić z rąk terrorystów budynek szkoły. Grabowy okazał
się skuteczny, bo doprowadził do rozdrobnienia organizacji. Wiele osób opuściło
Matki Biesłanu, po tym jak
część członków postanowiła
skorzystać z usług oszusta.
Wiele wskazuje na to, że rosyjskie władze nieprędko podziękują ezoterykom. Obecna
izolacja geopolityczna Rosji
oraz zbliżająca się recesja jest
pierwszym poważnym kryzysem w 14-letniej historii rządów Władimira Putina. Rosnąca popularność zjawisk
paranormalnych świadczy
o tym, że tym razem rosyjskie
społeczeństwo również chętnie
podda się seansowi masowej
hipnozy.
Pod koniec lat 80. w miejsce transmisji zjazdów
partii komunistycznej pojawili się Kaszpirowski
i Czumak. Przekonywali, że za pomocą magii
i hipnozy pomogą pozbyć się wszystkich bolączek
Bezprzewodowy
zamiatacz
i fenomenologia
współczesności
K
ażdy ma jakiś ulubiony program w telewizji – mam i ja. Mój ulubiony program to
każdy program à la TV Market. Taki, który
trwa dłużej niż 5 minut i który ma za zadanie wcisnąć widzowi jakiś produkt – koc
z rękawami, tarkę do pietruszki, cyrkoniowy zegarek na silikonowej bransolecie czy miniodkurzacz. Teleshopping. Infomercials. I love it all. Mogę
oglądać bez końca.
Jedna z przyczyn mej pasji jest prosta i zrozumiała. Programy komercyjno-informacyjne bywają przyjemne, bo mają charakter hipnotyczny. Oto garnek,
proszę państwa. Dobry garnek. Bardzo, bardzo dobry
garnek, usiądź wygodnie, przymknij oczy, rozluźnij
się – pomyśl tylko, do takiego garnka nic nie przywrze, nic się w nim nie spali. Koniec z przypaloną
zupą. Koniec z przypaloną owsianką. Koniec z przypaloną marchewką z groszkiem. Pomyśl też o tym:
fasolka po bretońsku, która odchodzi od dna przy
lekkim trąceniu łyżką. Bigos bez czarnej, przypalonej
warstwy dolnej. Dobry krupnik. Widzicie państwo?
Zwykłe reklamy karmią się hiperbolą (kup garnek, to
zostaniesz gwiazdą rocka i będziesz Batmanem, hej!),
a teleshopping skupia się na powtórzeniu. Podczas
jednej sesji teflonowe dno garnka ukaże się nam nie
jeden, nie dwa, lecz dwadzieścia razy, w różnych odsłonach: jako zbawca pomidorówki, przyjaciel kaszy,
kumpel ziemniaka i powiernik kluch. Nikt nam nie
obiecuje złotych gór, za to uporczywie i wytrwale oferuje miedziane pagórki. Poddajesz się powoli,
niezauważenie. Chęć posiadania garnka jest wprost
proporcjonalna do długości programu. Po trzech godzinach oglądania kupiłabym pewnie i lek na
karolina
prostatę. Stan półhipnolewEstam
zy jest stanem przyjemetyk,
nej zewnątrzsterowności.
Boston
Ale jest też inna przyUniversity
czyna mojej miłości do
i Uniwersytet
Warszawski
inforeklam, ciekawsza,
o nieco głębszym znaczeniu. Rozrywając się
niegdyś programem o bezprzewodowym zamiataczu Shark (Shark Cordless Sweeper), ze zdziwieniem
stwierdziłam, że na mnie, świadka sprzątaczych wyczynów Sharka, spływa dziwne uczucie ulgi, przyjemny spokój. I wtedy zdałam sobie sprawę, że sesja
z Sharkiem to pierwszy od miesięcy moment, w
którym przez kilkanaście długich minut mogę, bez
żadnych rozproszeń, skupić się na jednym, jedynym
przedmiocie. Zanurzyć się weń, obejrzeć go z lewa,
z prawa i od spodu. Zobaczyć, jak zamiata rozsypane śrubki. Widzieć, jak wciąga okruchy ciasta. Być
świadkiem jego zwycięstw nad herbatką w granulkach. Posłuchać, co mówi o nim Brenda (mówi, że
nieźle zamiata), a co Heather (twierdzi, że zamiata
całkiem nieźle). Zajrzeć mu w bebechy i poznać mechanizm działania (niegłupio zamontowana obrotowa szczotka). Melodia inforeklamy, oparta na dość
rozsądnym entuzjazmie, przekonuje mnie, że nawet
długość kijka Sharka jest warta medytacji. Jego zaokrąglony brzeg uzasadnia chwilę zadumy. Obrót
jego szczotki to nie wydarzenie na marginesie życia,
ale sytuacja, którą egalitarny kosmos zaprasza na
moment do samego centrum.
Oferują więc inforeklamy coś, co się już, drodzy
państwo, nie sprzedaje; nie tu, nie na tym świecie, nie w tej cywilizacji – a mianowicie głębokie
skupienie na przedmiocie. Dla przeciętnego zjadacza popkultury są jak współczesna wersja strugania
świątków na przyzbie. Dla zabieganej pani domu są
zakątkiem medytacyjnym w powodzi bodźców telewizyjnych. Mnie przypominają postulat „z powrotem
do rzeczy samych”, motto filozofów-fenomenologów,
dla których filozoficzna perspektywa opierała się na
zawieszeniu przesądów i wpatrywaniu się w rzeczy
tak długo, aż zrozumiemy, co jest ich istotą.
Można łatwo powiedzieć, że cały ten wywód to
gruba przesada. Kto strugał świątki, coś tam przynajmniej wystrugał; oglądacz inforeklam pozostaje
bezproduktywnym odbiorcą. Kto medytował, osiągał
spokój głębszy od tego, który płynie z kontemplacji
teflonowego garnka. A kto był prawdziwym filozofem, ten nie brał na serio informacji z ekranu, tylko
badał tak garnki, jak i sharki poza entuzjastycznym,
dość jednak kłamliwym kontekstem telewizyjnej komercji. Inforeklamy to wypaczona wersja tych procesów, ich materialistyczna i miałka edycja. To prawda.
Ale dziś, kiedy świat szaleje i nikt świątków nie
struga, ja chwytam takie wytchnienia, jakie są. Shark
Cordless Sweeper to moja zaduma. Proszę nie przeszkadzać. Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
A18
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
Z Januszem Filipiakiem
rozmawiają Jadwiga Sztabińska
i Marek Tejchman
wywiad
W czasie strajku górników
w Kompani Węglowej pojawiły się informacje o tym, że
niektórzy polscy przedsiębiorcy rozważali kupno kopalń.
Panu taka myśl nie przyszła
do głowy?
Absolutnie nie. Nowoczesna gospodarka jest bardzo
sfragmentyzowana i każdy
powinien robić to, na czym
zna się najlepiej. W Korei
i Japonii jest wiele koncernów, które potrafią działać
jednocześnie na różnych
frontach, ale to specyfika tego rynku. W Europie,
aby osiągnąć sukces, trzeba
być specjalistą. W tej chwili
w dojrzałych gospodarkach
każda firma w swojej branży
jest optymalizowana kosztowo i przychodowo. Kupno
kopalni przez nas oznaczałoby zatrudnienie menedżerów, którzy się na tym
znają, i całą masę innych
następstw. Przykładem takich wyborów jest Interia,
którą finalnie sprzedaliśmy.
Do momentu, gdy to technologia decydowała o rozwoju
Interii, to było nasze miejsce
i nasz biznes. Gdy z kolei informatyka stała się tańsza,
nasz czas w Interii się skończył. Interesy bez szczegółowej specjalizacji można teraz
robić w Hongkongu czy innych miejscach, gdzie rynek
nie jest tak zaawansowany.
Co to znaczy?
Nie ma tylu konkurujących
firm. W Europie w każdej
dziedzinie mamy wielką
konkurencję. Inaczej jest chociażby w Korei Południowej.
Tam są słynne czebole, a w
Polsce, choćbym nie wiem jak
się starał, nie otworzę czegoś
na ten wzór. Niektórzy polscy
biznesmeni podejmowali takie próby, ale nieudane.
A nie sądzi pan, że azjatyckie czebole, te gigantyczne
konstrukcje, są nieefektywne?
Że łączą zbyt wiele rzeczy?
Czas pokaże, czy z takimi
przedsięwzięciami nie będzie tak jak z Japonią, która
w latach 60. i 70. wygrywała wszystko. Potem stopniowo zmniejszały się wydatki
inwestycyjne, a rosła konsumpcja – wraz z którą Japonia zaczęła tracić przewagę.
Wszystko obserwowałem na
własne oczy, bo raz na kilka
lat odwiedzam ten kraj. Po-
Rząd Polski
sprzedaje człowieka
za pensję. Bo na
świecie brakuje
kapitału ludzkiego.
Człowiek, któremu
chce się pracować
i który chce zarobić,
jest wartością.
A tacy są Polacy
dobnie jest w Chinach, gdzie
system powoli będzie się degradował – z punktu widzenia przedsiębiorcy. I humanizował – z punktu widzenia
pracownika.
W rozmowie dla niemieckiego
tygodnika „Capital” powiedział pan, że w Polsce mamy
kopalnie bardzo dobrych
informatyków, dla których
nie stanowi problemu łączenie pracy zawodowej i życia
prywatnego. Podtrzymuje
pan tę opinię?
Myślę, że tak. Przy czym ci informatycy też są różni, a postawy społeczne się zmieniają. Czasy, gdy tworzyliśmy
Comarch, to zachłyśnięcie się
technologią i unikalność, do
których dodatkowo dochodziła możliwość wyjeżdżania na Zachód na staże. To
było coś bardzo atrakcyjnego, wyróżniającego nas na tle
innych pracodawców.
Tak. Poszła w kierunku większego balansu między pracą
a życiem osobistym.
Ale to źle czy dobrze?
Dobrze, ale nie można wychylić się za mocno w drugą stronę.
Pytamy, bo pan znany jest
z tego, że pracuje od 6 do 22.
Taki jest mój wybór. Ale nie
dzwonię do ludzi przed 9 i po
17.30. Jeśli zaś chodzi o dział
produkcji , to jest nawet takie
wskazanie, żeby pracownicy nie wyrabiali nadgodzin.
Informatyka to jednak taka
cudowna działka, w której dyżury można pełnić w domu.
Bezpieczny Notariat - nie tylko dla notariuszy
W celu poprawy bezpieczeństwa obrotu prawnego
należy zadbać, by każde pełnomocnictwo notarialne zostało zarejestrowane w systemie dostępnym na stronie internetowej bezpiecznynotariat.pl.
W dalszym etapie można swobodnie edytować
status wprowadzonego dokumentu. RPN jest ogólnodostępny, więc każdy - notariusz lub kontrahent
- może sprawdzić czy pełnomocnictwo nie zostało
odwołane.
Aplikacja jest dostępna pod adresem:
bezpiecznynotariat.pl
oraz poprzez urządzenia mobilne.
Projekt współfinansowany ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Programu Operacyjnego
Innowacyjna Gospodarka „Dotacje na Innowacje” „Inwestujemy w Waszą przyszłość”.
Mówił pan kiedyś o dystansie
dzielącym nas od rozwiniętego świata. Jak nam idzie
jego skracanie? Czy Polska
nie oparła swojej gospodarki
zbyt wcześnie na konsumpcji
zamiast na inwestycjach?
Nie jest tak źle. Pracujemy
w różnych kulturach i widzimy, jakie są postawy ludzi.
Polacy w dalszym ciągu mają
bardzo dużą motywację. To
nie jest tylko kwestia czasu
pracy, ale przede wszystkim
poczucia, że robi się coś dobrego i ważnego. Ważne, aby
swój wysiłek, czy to fizyczny, czy intelektualny, wartościowo wykorzystać. Równie
dobrze po ośmiu godzinach
można wyjść z pracy w poczuciu bezproduktywności
i zmęczenia. Tak to wygląda
z punktu widzenia jednostki. Natomiast patrząc na to
z punktu widzenia państwa,
trzeba głośno powiedzieć, że
rząd Polski dopuszcza do rabunkowej gospodarki na zasobach ludzkich.
Rząd decyduje się na
taki wariant, by mieć
spokój społeczny?
Internetowy rejestr
pełnomocnictw notarialnych
Udzielanie pełnomocnictw to czynność powszechna w życiu codziennym, pracy i biznesie. W przypadku istotnych spraw warto zadbać, by zostały
one potwierdzone notarialnie. Choć formalne
pełnomocnictwo można pisemnie odwołać, nie
ma jednak pewności, że wszyscy zostali o tym poinformowani. Internetowy Rejestr Pełnomocnictw
Notarialnych (w skrócie RPN), powstał by monitorować tego typu czynności i udaremniać posługiwanie się przez pełnomocników odwołanymi upoważnieniami.
Nie trzeba stać przy taśmie.
Wystarczy dyspozycyjność.
Sprzedajemy człowieka za pensję. Mam tutaj na myśli sytuację, w której do kraju wchodzi
firma outsourcingowa, która
da pracę ludziom. Takie firmy
nie budują tutaj jednak żadnej wartości. Bardzo często nie
płacą VAT ani CIT – tak działa
przemysł usługowy.
tekst promocyjny
Sprawdź jak uchronić się
przed nieuczciwym pełnomocnikiem.
Wciąż jeste
Co to znaczy?
Teraz postawa się zmieniła?
gazetaprawna.pl
Inwestycje, o których mówimy, nie tworzą wartości materialnej. Jako Comarch rocznie płacimy kilkaset milionów
złotych podatku dochodowego
i VAT oraz składek na ubezpieczenie społeczne. Tamte firmy nie płacą. My to robimy,
bo jesteśmy na miejscu, tutaj
inwestujemy, tutaj budujemy. Tamte firmy wynajmują
budynki i nie kreują niczego
więcej. Natomiast problem
polega na tym, że ten biznes
i tak by tutaj przyszedł, nawet
gdyby musiał płacić. Dlaczego?
Bo na świecie brakuje kapitału
ludzkiego. Pracownik, któremu chce się pracować i który
chce zarobić, jest teraz bardzo
dużą wartością. A tacy są Polacy. Rząd mógłby to o wiele
lepiej rozegrać.
W końcu to ludzie
wykształceni za pieniądze
polskich podatników.
Wykształceni u nas ludzie
jadą na Zachód, na najlepsze uniwersytety, do pracy.
Oni nigdy nie wrócą, a my
tracimy najzdolniejsze kadry.
Ma pan poczucie, że przez
ostatnie 5–6 lat coś się
zmieniło w sposobie
funkcjonowania europejskiej gospodarki?
Tak. Na gorsze. Poszliśmy
w złym kierunku.
Jako kraj czy jako kontynent?
Jako kraj, bo my chcieliśmy
kapitalizmu, a reszta Europy
idzie w drugą stronę.
Tylko wie pan, kierunek na
wschód jest bardzo specyficzny…
Żarty żartami, ale bardzo dużo
podróżuję, bardzo dużo czytam i widzę, co się dzieje na
świecie. Przykładowo Niemcy
bazują na olbrzymim kapitale
nie tylko organizacyjnym, lecz
także produktowym. Jeśli ktoś
startuje od zera, nie otworzy
sieci produkcyjnej i systemu
budowy samochodu, na które
inni pracowali przez dekady.
I Niemcy są dla nas wyznacznikiem perfekcji, jakości i postępu. Tymczasem w Japonii
jest jeszcze wyższa kultura
życia, kultura pracy i kultura techniczna niż w Europie.
Mało kto wie, że już w 1906 r.
w Japonii zlikwidowano analfabetyzm. Również Hongkong
rozwija się fantastycznie
i bardzo dobrze rozwijają się
Chiny. Musimy nabrać pokory
wobec tego, co się dzieje na
całym świecie.
Chce pan powiedzieć, że
Europa stanęła w miejscu?
Zdecydowanie tak. Kolejnym
problemem jest ogromna
fragmentacja. W Europie nie
ma wspólnego rynku, trzeba
dostosowywać się lokalnie
i wszędzie od nowa tworzyć
sieci sprzedaży. Na dodatek
mamy zupełnie różne przepisy podatkowe i korporacyjnie.
Czy z punktu widzenia osoby,
która zarządza firmą działającą w 40 krajach, prowadzenie
biznesu mocno utrudnia – jak
pan to określił – gospodarka
rabunkowa? Jak to wygląda
w innych krajach, w których
działa Comarch?
Musimy sobie radzić z tą
rzeczywistością, którą w danym kraju wytwarzają politycy. Podkreślę to, o czym już
mówiłem: w żadnym kraju
nie ma ludzi tak zaangażowanych i zmotywowanych
do pracy jak u nas. Swoją
rolę odegrał w tym komunizm, który kojarzy nam się
przede wszystkim z więzieniami i prześladowaniami.
Od strony biznesowej był to
czas, w którym Polacy nie
mieli gdzie i kiedy się wykazać. I teraz ten głód próbujemy zaspokoić. Dziś w Polsce
naprawdę nie jest tak źle jak
np. we Francji lub w Belgii.
Źle tam się robi biznes?
Prawo pracy jest tam tragiczne. Po pierwsze przez
32-godzinny tydzień pracy
i fakt, że człowiek jest „niezwalnialny”. Jest tam bardzo
dużo układów i układzików.
Mamy dosłownie kilka
polskich firm, które działają na polu globalnym.
Jak sobie radzą pomimo
niewielkiego doświadczenia i tradycji korporacyjnej?
Jest coś takiego jak polska
kultura korporacyjna?
Budujemy ją.
Skąd pan czerpie
wzorce? Wymyśla je pan?
A może kupuje?
Uczymy się. Na popełnianych błędach. Wiele rzeczy
jest jednak powtarzalnych.
W każdym kraju jest np. grupa ludzi, która, gdy pojawia
się nowy biznes, chce tego
świeżego biznesmena oskubać z czego się tylko da. Polska na tym tle znacznie się
nie wyróżnia.
Wchodząc do nowego kraju,
sięga pan po menedżerów
miejscowych czy wysyła
pan swoich?
Mamy znakomitych menedżerów, którzy świetnie potrafią sprostać zarządzaniu
w konkretnym kraju.
A Niemcy czy Francuzi nie
mają problemu z przyjmowaniem poleceń od Polaków?
Takie kategorie nie funkcjonują w życiu codziennym.
Jeśli ktoś ma jakąś kulturę
i mówi sensownie, to zastanawianie się, czy to Polak,
czy nie, nie ma sensu. Na co
dzień działamy na zasadzie
człowiek–człowiek, a nie naród–naród. Człowiek, który
zajmuje stanowisko menedżera, bez względu na to,
czy jest wyznaczony z naszych struktur wewnętrznych, czy jest to osoba, która
od lat funkcjonuje w miejscu
docelowym, musi wiedzieć,
jak obcować z daną kulturą
i lokalnymi zasadami, zwyczajami. To najważniejsze.
Skoro rynek europejski jest
taki podzielony, może nie
warto tu być? Tylko trzeba
wypuścić się dalej, do Stanów
Zjednoczonych, do Chin?
Stany są bardzo trudne.
Większość firm europejskich,
które chciały wejść na rynek
amerykański, poniosła kolosalną porażkę.
Fiatowi się udaje.
Ale w większości wypadków
jest to niesamowicie trudna sprawa. Samsungowi,
który jest bardzo popularny
w Europie, niezwykle trudno wejść do USA. Mercedesowi i T-Mobile też się nie
udało. My w Stanach Zjednoczonych prowadzimy biznes od 15 lat i uzbieraliśmy
wiele doświadczeń. Nie odnieśliśmy tam ani porażki,
ani sukcesu.
Dlaczego?
Jesteśmy zbyt drodzy dla
gospodarki amerykańskiej.
Nasz informatyk jest droższy niż informatyk lokalny.
Chce dostać tę samą pensję co
Amerykanin, a musimy mu
jeszcze dodatkowo płacić za
relokację.
Wielki rynek mamy jednak
tuż za zachodnią granicą. Jak
Niemcom udaje się utrzymywać przemysł na tak
wysokim poziomie?
Jak się pojedzie do Bawarii,
w promieniu 100 km jest
cała masa podwykonawców,
którzy produkują niezbędne
podzespoły do realizacji konkretnych projektów dla różnych koncernów. Kooperacja
jest tam na najwyższym poziomie, każdy zna swoje miejsce i wszystko jest pod ręką.
Zaraz za granicą, w Austrii,
jest całe zagłębie chemiczne, które dodatkowo napędza
kulturę przemysłową. Oni to
mają. My to wszystko musimy odtworzyć.
Niemieccy przedsiębiorcy współpracują ze sobą,
z gospodarczym samorządem, ale też z bankami, które
towarzyszą im za granicą.
Rozwój polskich firm przypadł na okres, w którym trud-
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
A19
gazetaprawna.pl
eśmy głodni
Janusz Filipiak
profesor nauk technicznych,
założyciel i prezes zarządu
firmy informatycznej Comarch
no jest dostać kredyt. Jeśli
chodzi o wsparcie dla firm,
w rozmaitych krajach rozmaicie to wygląda. W Japonii, w Izraelu i w Szwajcarii
wymiana informacji na poziomie lokalnym i wzajemne
zaufanie powodują, że z finansowaniem nie ma problemu. W Polsce na przestrzeni
ostatnich dekad społeczeństwo było bardzo wymieszane, społeczności dopiero się
tworzą i potrzeba dużo czasu, by ten model współpracy
powstał. Jeśli spojrzymy na
Kraków, Poznań czy Wrocław,
zauważymy grupy ludzi, którzy się znają, rozumieją i zaczynają wspierać. Trzeba się
spotykać i rozmawiać, a efekty z pewnością przyjdą.
Według ostatniej Diagnozy
Społecznej prof. Czapińskiego z 2013 r. poziom zaufania
w Polsce jest na dramatycznie niskim poziomie.
W rodzinach i wśród bliskich
nie jest najgorzej, ale już
w relacji państwo–obywatel lub obywatel–samorząd
tego zaufania praktycznie
nie ma. Ale skoro mówi pan
o pojawiających się enklawach, to znaczy, że w ciągu
tych dwóch lat coś się
zaczęło poprawiać.
Odpowiem nieco wymijająco.
W Niemczech jest producent
sprzętu elektrycznego, który
zatrudnia 2,5 tys. ludzi, i w tej
samej miejscowości, w tym
samym zakładzie, pracuje już
czwarte pokolenie. U nich relacje towarzysko-biznesowe
funkcjonują od dziesięcioleci.
Każdy wie, czego tam oczekiwać i jak działać pomimo
nieporozumień i kłótni. Taki
proces nie trwa dwa lata. Potrzeba dekad.
A polscy przedsiębiorcy
sobie ufają?
Coraz bardziej. Na początku
transformacji mieliśmy bardzo dużo różnej maści hochsztaplerów, ale też osób, które
zdołały chwilowo zbudować
biznes na chłonnym rynku.
Teraz możemy przyjąć, że jeżeli firma powstała w latach 90.
i nadal istnieje, to można jej
zaufać. Skoro przetrwała tyle
czasu, to o czymś to świadczy.
A jak będzie z sukcesją
w polskim biznesie?
Ja mam dopiero 63 lata. Proszę spytać mnie o to za 20 lat,
to może wtedy coś odpowiem.
Nie mówimy o Comarchu,
ale generalnie.
Żeby ruszyć prawo spadkowe
w Polsce, ktoś musiałby być
umysłowo chory. Jeśli wprowadzimy podatek od spadku, popełnimy ogromny błąd
i nikt na tym nie skorzysta.
W jednym z wywiadów
powiedział pan, że dużą umiejętnością menedżerów jest
delegowanie zadań i niebranie
wszystkiego na siebie. Tak
właśnie jest zarządzana pana
firma?
Mój punkt widzenia trochę
się od tego czasu zmienił.
Oczywiście, delegujemy – i to
jest dobre – ale musimy robić
to pod kontrolą. Dlatego delegujemy konkretne cele i zadania na konkretnych ludzi.
Duże korporacje mają procedury i nie ma tutaj miejsca
na przypadkowe i niechlujne zrzucanie obowiązków na
innych.
Wdrażanie coraz bardziej
restrykcyjnych procedur to
nieuchronny proces w trakcie
rozwoju firmy?
Tak, czasami menedżer musi
działać zgodnie z wytycznymi
systemu, czy mu się to podoba, czy nie.
To może być trudne, jeśli jest
się przekonanym o tym, że
samemu wie się najlepiej.
Polscy menedżerowie mają
duże ego?
Musimy być twardzi wobec
świata zewnętrznego, bo on
nas nie rozpieszcza, ale szacunku i pokory wobec współpracowników nie może nam
nigdy zabraknąć. Jeśli kogoś
cieszy władza i lubi pokazywać palcem, to niech da sobie
spokój z biznesem.
A procedury są lokalne
czy globalne?
Procedury są dobierane indywidualnie do regionu.
Bez części wspólnych? Nie
ma takich wytycznych, które
obowiązują wszystkich?
Kontroling, systemy informacyjne, wsparcia sprzedaży
i prowadzenia projektów jak
najbardziej tak. Natomiast sposób zarządzania często trzeba
tworzyć indywidualnie. Praca
w korporacjach jest coraz bardziej zoptymalizowana i coraz
częściej jest podporządkowana
regułom korporacyjnym.
To dobrze?
Teraz czytamy, że młodzi Polacy nie chcą pracować w korporacjach, bo oni są twórczy,
a korporacje ich blokują. A nie
o to chodzi. Trzeba zrozumieć, że ten system ma przyspieszyć pracę. Nie ograniczać
twórczości, lecz zabezpieczać
przed błędami.
Comarch wchodzi w nowe
obszary. Interesują was na
przykład beacony (proste
urządzenia cyfrowe o ograniczonym zasięgu komunikujące
się z innym sprzętem; pozwalają na przesyłanie reklamy
i informacji o towarach urządzeniom mobilnym klientów
znajdujących się w centrum
handlowym – poza zasięgiem
GPS – red.). Skąd się biorą
takie pomysły?
To jest zawsze odpowiedź na
zapotrzebowanie rynku.
A skąd wiadomo, na co
jest zapotrzebowanie?
Jako korporacja nie musimy
wcale szczególnie uważnie
obserwować rynku. Naiwnie sądzi się, że za każdą nowością stoi jakiś wynalazca,
który to wszystko wymyśla.
Tymczasem obecnie wiele
innowacji odkrywanych jest
jednocześnie przez wiele różnych firm na świecie. Tak
wiele ludzi pracuje w tym
przemyśle, że nie jest możliwe i nie ma sensu robienie
rzeczy, których inni nie robią.
Czyli w dzisiejszych czasach
nie ma miejsca na nowego
Edisona, samotnego geniusza,
którego wynalazki zmieniają
bieg historii?
W czasach Thomasa Edisona
innowacjami zajmowała się
garstka ludzi. A teraz mamy
20 tys. takich Edisonów w Japonii, 10 tys. w Stanach i 500
w Polsce. W dzisiejszych czasach jednostka nie jest w stanie sama nic stworzyć. Złożoność produktu jest zbyt wielka.
Wróćmy do beaconów. Jaka
jest idea działania tego urządzenia?
Najprostsze wytłumaczenie
działania tego urządzenia
jest takie, że GPS nie działa
pod dachem. Na zewnątrz nie
potrzeba beaconów, by zrobić coś, co się nazywa precision marketing (marketing
precyzyjny, czyli skierowany
do starannie wybranej grupy potencjalnych konsumentów – red.). Dzięki beaconom
będzie on możliwy w takich
miejscach, jak duże galerie
handlowe, lotniska, hotele.
Czyli wchodzimy do galerii
handlowej i na naszym
telefonie pojawiają się skrojone dokładnie pod nasze
potrzeby oferty zachęcające
do odwiedzenia tego, a nie
innego sklepu. Czy Comarch
będzie konkurował na tym
polu z gigantami informatycznymi takimi jak Apple?
Czy raczej z sieciami jak
H&M czy Zara, które będą
miały własną aplikację?
Wszystko będzie możliwe.
Zara może wziąć informatyka, który kupi beacony,
rozmieści je w sklepach
i napisze aplikacje. A może
być tak, że Zara przyjdzie
do nas i poprosi nas o napisanie aplikacji. Ten drugi
model jest bardziej prawdopodobny.
Czyli kluczem są menedżerowie, którzy będą musieli
się dogadać z jak największą
liczbą sieci.
Mamy w Comarchu własną
wizję rynku, który niebawem
zacznie funkcjonować. To digital market, czyli rynek cyfrowy. Dziś sytuacja wygląda
tak, że firma opracowuje jakiś projekt i promuje go za
pomocą strony internetowej.
Za chwilę stanie się to niesłychanie trudne. A wszystko przez pozycjonowanie,
które dla małych firm jest
niezwykle kosztowne, a na
wysokim poziomie – nieosiągalne. Samo pozycjonowanie
jednak nie wystarczy. Duże
firmy pragnące komunikować się z klientami będą
musiały być wszędzie – na
lotniskach, w inteligentnych
miastach i tam, gdzie można
dokonywać zakupów. Pracujemy nad tym, by osiągnąć
przewagę w tym zakresie.
A co to będzie oznaczało dla
Google’a?
Google zakłada płaską strukturę – w sieci wszyscy fukcjonują w tej samej przestrzeni
i mają teoretycznie jednakową szansę promowania
się. Ale przez pozycjonowanie wiadomo, że nie jest po
równo, dlatego trzeba szukać przewagi na pozostałych
obszarach. Wydaje mi się, że
nastąpi powiązanie świata fizycznego z miejscami
w przestrzeni internetowej.
Bo co mnie obchodzi, co dzieje się gdzie indziej? Z reguły interesują mnie rzeczy tu
i teraz. Chcę lokalnych wiadomości i usług.
Kiedy taki model
zacznie funkcjonować?
To przyjdzie bardzo, bardzo szybko. Kwestia kilku
lat. Teraz pracujemy nad
wprowadzeniem takiego
projektu w jednym z bardzo
znanych miast w Ameryce
Północnej.
Dostarczycie im urządzenie
czy usługę?
Dostarczymy platformę, na
której usługodawcy będą mogli zamieszczać informacje.
Ile podmiotów z danego
obszaru musi wejść do smart
city, żeby taki projekt miał
biznesowy sens? Co musiałoby się stać, by opłacało się
stworzyć naszpikowane techniką inteligentne miasto?
Odpowiem za dwa lata.
A kiedy tu, gdzie siedzimy, w Krakowie, będzie
smart city?
(Cisza).
W Warszawie?
Wiedzą państwo, ktoś powiedział, że my nie umiemy
robić biznesu w Polsce, więc
musimy robić go za granicą
(śmiech).
Paweł Ulatowski
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
A20
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
historia
C
o jakiś czas każde państwo musi się
zmierzyć z kryzysową sytuacją. A to
załamuje się kurs złotówki, a to na
skraju bankructwa staje cała branża
węglowa. Wówczas największymi zakałami okazują się ludzie. Górnikom w ogólnie
nie odpowiada perspektywa trwałego bezrobocia połączonego z wegetacją w upadłych miastach. Pechowi posiadacze kredytu we frankach
nie chcą spokojnie przyjąć do wiadomości, że
przy dalszym umacnianiu się szwajcarskiej
waluty mogą stracić zdobyte kosztem licznych
wyrzeczeń mieszkania. Lądując z rodzinami
pod mostem lub na świeżo odremontowanych
dworcach PKP. Nawet fakt, że freeganizm (czyli
jedzenie i ubieranie się w to, co odnajdzie się
na śmietniku) robi się bardzo modny, ich nie
przekonuje. Natomiast gdy Leszek Balcerowicz
lub inny autorytet klaruje im, że sami są sobie
winni, bezsilnie zgrzytają zębami. Odnosząc
wrażenie, iż przypomina to pouczanie zgwałconej kobiety, że założyła zbyt krótką spódnicę,
czym sprowokowała napastnika. A co najgorsze,
ci wszyscy frustraci domagają się od rządu rozwiązania problemu, w imię społecznego i państwowego solidaryzmu. Cóż w takiej sytuacji
może zrobić biedna Rada Ministrów, i bez tego
nieradząca sobie z kierowaniem państwem, zarządy spółek nieumiejące przewidzieć, iż ceny
surowców mogą spadać, czy właściciele banków
ignorujący dotąd problematykę wahań kursów
walut. Ano najprostszym rozwiązaniem jest
takie potraktowanie natrętów, by na koniec
bili się w piersi, przepraszając za swoje fanaberie. Jak to skutecznie robić, dopracowywano
przez setki lat.
Zdefiniowanie winnych
„Jedną z najdawniejszych i najczęściej stosowanych technik propagandowych jest wskazywanie wroga. Wiele rządów, szczególnie będących w trudnym położeniu, stara się znaleźć
kogoś, na kogo można złożyć winę za problemy” – opisuje w „Historia propagandy” Oliver
Thomas. Gdy w powietrzu wisi kryzys, gniew
ludu zawsze warto przeciwko komuś skierować.
Już w starożytnych czasach dostrzeżono, że
mocną niechęć mogą wzbudzić osoby zbytnio
oddające się krytycznemu myśleniu. Walczący
o zjednoczenie całych Chin pod jednym berłem
cesarz Qin, za radą swego kanclerza, sformułował prostą zasadę. Głosiła ona, iż: „Mądry
władca dba o to, by umysły jego poddanych
nie błąkały się poza granicą zakreśloną przez
Niezbędnik
hejtu
Chcąc mieć spokój, rząd musi
ciężko pracować. Najpierw trzeba
określić, kto psuje miłą atmosferę.
Potem napuścić na niego autorytety,
poszukać stereotypów łatwych
do rozpowszechnienia w mediach,
a na koniec przekonać wroga,
że sam jest sobie winien
prawo”. Jej konsekwencją stała się teza, iż w zasadzie wszystkiemu winni są intelektualiści.
Jako środek zaradczy cesarz zalecił w roku 213
p.n.e. spalenie w Państwie Środka wszystkich
ksiąg. Gdy to nie pomogło, żywcem pogrzebano
460 uczonych i filozofów. Resztę skierowano do
pracy przymusowej przy budowie fortyfikacji.
Lud zaś mógł docenić władcę, tak usilnie próbującego chronić poddanych przed kontaktem
z niebezpiecznymi myślami.
Zalety posiadania dobrze rozpoznanego wroga doceniano i w następnych epokach. Dla Kościoła katolickiego wygodnym przeciwnikiem,
wzmacniającym wewnętrzną jedność instytucji, byli: poganie, heretycy, innowiercy czy
masoni. Turcy mieli swoich Ormian, Rosjanie
– Polaków, zaś komuniści stale musieli zmagać
się z kułakami, rewizjonistami czy imperialistycznymi agentami. Idealnie w roli zagrożenia dla porządku w państwie sprawdzali się
od czasów imperium rzymskiego Żydzi. Gdy
kraj stawał na progu kryzysu politycznego lub
ekonomicznego, zawsze warto było wskazać na
nich jako na osoby odpowiedzialne.
Działo się tak zarówno w średniowieczu, jak
i w czasach bardziej współczesnych. Kiedy polski rewolucjonista Ignacy Hryniewiecki zabił
cara Aleksandra II i w Rosji zaczęły się niepokoje społeczne, minister spraw wewnętrznych
Nikołaj Ignatiew od razu wskazał winnych.
„Dzięki swojej zwartości i jedności kierują
Żydzi, z nielicznymi wyjątkami, wszystkie
swoje siły nie na podwyższenie mocy produkcyjnych państwa, ale przede wszystkim
na eksploatację warstw biednych wśród otaczającej ich ludności” – zapisał w raporcie dla
następcy tronu Aleksandra III. Nowy cesarz
wydał natychmiast dekret zabraniający Żydom
uprawiania wolnych zawodów, podróżowania
i zasiadania w samorządach lokalnych. Mogli
osiedlać się tylko w wybranych miastach. Pół
wieku później Adolf Hitler w „Mein Kampf”
wyjaśniał sfrustrowanym Niemcom, kto odpowiada za wysokie bezrobocie, gospodarczą
zapaść i rosnące ceny piwa w Republice Weimarskiej. Oczywiście chodziło o będącego:
„pasożytem na ciele innych narodów” Żyda.
„Jego rozmnożenie na całym świecie jest typowe dla pasożytów! On zawsze poszukuje
nowych żerowisk dla swojej rasy” – wskazywał
przyszły wódz III Rzeszy.
Dopiero od niedawna na Starym Kontynencie kierowanie gniewu ludu przeciw sprawdzonym wrogom przestało być takie proste.
Skoro obecnie bohaterami masowej wyobraźni
są ludzie ratujących Żydów podczas Holokaustu, prekursorzy równouprawnienia kobiet lub
mniejszości seksualnych, obiektu nienawiści
GETTY IMAGES
Andrzej Krajewski
gazetaprawna.pl
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
A21
gazetaprawna.pl
smartem forTwo 1.0
trzeba szukać gdzie indziej. Co nie znaczy, że
znalezienie go nastręcza wiele trudności.
Smar(t)kacz
Zmusić do uległości
Znienawidzony, ośmieszony i sponiewierany
wróg powinien na koniec samodzielnie dokonać samookaleczenia. Na przykład publicznie
deklarując, że niegdyś kredyt w obcej walucie wziął specjalnie po to, aby doprowadzić do
załamania systemu bankowego, inicjując tak
ekonomiczną hekatombę we własnym kraju.
Jak w delikatny sposób nakłaniać ludzi do czynienia czegoś zupełnie wbrew własnym interesom, opisywał już w XIII w. generał zakonu
dominikanów Umberto di Romans. Księga pt.
„Błagając w imieniu krzyża” zawiera instrukcję
skutecznego zainicjowania wyprawy krzyżowej
w opornej społeczności. Dominikanin zalecał
zgromadzenie tłumu wiernych na świeżym powietrzu, pod krzyżem lub kaplicą, dla odbycia
modłów. Jeśli tłum dawał się natchnąć entuzjazmem, wszystko było w porządku. Jednak
kiedy ludzie pozostawali sceptyczni, wówczas
modły trwały tak długo, aż zmęczeni wierni dla
świętego spokoju ogłaszali wyprawę krzyżową.
Wówczas rozpoczynano rekrutację. „Tych, którzy zwlekali ze zgłoszeniem się na ochotnika,
określano mianem kurczaków lub krów niedających się wyprowadzić ze stajni” – opisuje
w „Historii propagandy” Oliver Thomas. Mający
dość wielogodzinnych modłów ludzie hejtowali
rycerzy ze wszystkich sił wymyślnymi obelgami, byleby tylko móc wreszcie pójść do domu.
W dzisiejszych czasach całą rzecz można
przeprowadzić dużo bardziej humanitarnie i na
odległość, oszczędzając odbiorcom konieczności
całodziennego stania pod krzyżem. „W procesie propagandy bardzo często występuje wpływ
Mao Zedong mógł oskarżyć
wieśniaków o sabotaż, ale
wpadł na pomysł, żeby
wszystko zwalić na… wróble.
Chińczycy, którzy przeżyli
głód, zabrali się
do mordowania ptactwa.
Pola zaroiły się od robaków,
wcześniej wyłapywanych
przez wróble. Nakaz
polowania na gąsienice
nadszedł zbyt późno.
Kolejna fala głodu zabiła
ok. 33 mln Chińczyków
sugestii społecznej. Używa się wtedy takich
stwierdzeń, jak: »każdy to robi«, »wszyscy są
takiego zdania«, »całe miasto o tym mówi«.
Tego rodzaju stwierdzenia odwołują się do tendencji konformistycznej, występującej u ludzi,
a także do ich braku zaufania wobec sądu własnego” – opisuje Czesław Mojsiewicz w „Szkicach z dziejów propagandy”. No i należy zawsze
pamiętać o prostocie przekazu, aby jego adresat się nie pogubił. „Zdolność pojmowania jest
u szerokich mas bardzo ograniczona, rozumienie znikome, a zdolność zapominania bardzo
wielka” – notował Adolf Hitler, siedząc w więziennej celi po puczu monachijskim. „Z tych
względów skuteczna propaganda powinna się
ograniczyć tylko do niewielu punktów i eksploatować je tak długo, metodą sloganów, aż
ostatni nawet odbiorca pojmie to, do czego dąży
propaganda” – dodawał.
Zarządzanie klęską
Wymuszanie na obywatelach robienia rzeczy
niezgodnych z ich interesem przeważnie prowadzi do spektakularnych katastrof. Kiedy już
one nadejdą, rządzący muszą wówczas jakoś
przekonać wszystkich, iż to ofiary po raz kolejny same są sobie winne. Pół biedy, gdy kryzys
zniszczy życie niewielkiego grona osób. Jednak
zazwyczaj im większa skala głupoty, tym więcej jest potem do posprzątania.
Trudny do pobicia rekord świata w kategorii
liczby ludzi nakłonionych do bezsensownych zachowań ustanowił niegdyś przywódca chińskich
komunistów Mao Zedong. W połowie lat 50.
opracował program „wielkiego skoku”, mający
sprawić, że Państwo Środka szybko zdobędzie
pozycję supermocarstwa. Aby to osiągnąć, Chiny
musiały w krótkim czasie zwiększyć produkcję
przemysłową jakieś 65 razy. Kluczowy element
planu stanowił wytop stali. Z wielkim entuzjazmem 100 mln Chińczyków, mieszkających na
wsiach, zbudowało ponad milion małych pieców
hutniczych. Następnie utworzono brygady produkcyjne, zajmujące się jednocześnie wytopem
stali i uprawą roli. Obie te czynności udawały się
niespecjalnie dobrze i w efekcie nadeszła klęska
głodu. Mao Zedong mógł oskarżyć wieśniaków
o sabotaż, ale trudno mu byłoby wymierzyć potem sprawiedliwość niezbędnym do „wielkiego
skoku” obywatelom. Wpadł więc na pomysł,
żeby wszystko zwalić na… wróble. To one, wedle oficjalnego stanowiska partii, zżarły zbiory
ryżu. Wydano więc nakaz ich likwidacji. Chińczycy, którzy przeżyli głód, zabrali się do mordowania ptactwa. Robili to bardzo skutecznie, bo
wkrótce pola zaroiły się od robaków, wcześniej
wyłapywanych przez wróble. Nakaz polowania
na gąsienice i likwidowania much – minimum
60 dziennie (tyle upolowanych insektów musiał
oddać partyjnemu zwierzchnikowi obywatel
każdego dnia) – nadszedł zbyt późno. Kolejna
fala głodu zabiła ok. 33 mln Chińczyków. Władze mogły zaś jedynie bezradnie rozłożyć ręce,
bo naprawdę z wielkim zaangażowaniem próbowały zadbać o przyszłość obywateli, którzy
sami sobie byli winni.
Wyjaśnienie
W notce poświęconej Tomaszowi Siemoniakowi w „Rankingu 50 najbardziej
wpływowych ludzi polskiej gospodarki”
(DGP nr 20 z 20.01.2015 r.) pojawiła się
informacja, że w ciągu 10 lat na modernizację polskiej armii wydamy 30 mld zł.
Chodziło oczywiście o 130 mld zł.
REDAKCJA
Za pomyłkę przepraszamy.
D
ożyliśmy czasów, w których stereotypy związane z samochodami niemal całkowicie się zdezaktualizowały. Weźmy takiego opla
– gdy pod koniec lat 90. prowadziłem astrę, to autentycznie słyszałem, jak zjada ją rdza. A gdy wieczorem zaparkowałem ją pod
gołym niebem, to rano pozostało mi jedynie pozamiatać z asfaltu
resztki brązowych okruchów, które po niej zostały. Dzisiejsze ople
to zupełnie inna bajka – przyzwoicie wykonane, ze świetnie zabezpieczonymi
karoseriami. A peugeoty? W przeszłości jechałem pachnącym jeszcze fabryką modelem 307, który nagle, ni z tego, ni z owego, stanął w szczerym polu,
a jego deska rozdzielcza rozbłysła większą feerią barw niż niebo w Szanghaju
w noc sylwestrową. Zadzwoniłem po pomoc drogową, ale usłyszałem, że najbliższy termin, kiedy mogą mnie ściągnąć, to początek września. A mieliśmy
czerwiec. Po prostu przede mną w kolejce do zwiezienia stało mniej więcej pół
miliona innych „trzystasiódemek”. Tymczasem najnowsze peugeoty to samochody wręcz doskonałe. Ostatnio przejechałem tysiąc kilometrów modelem
308 i miałem wrażenie, że to ja jestem jego najsłabszym elementem i prędzej
mnie odpadnie noga, niż cokolwiek nawali w tym kompaktowym francuzie.
Oprócz stereotypów „jakościowych” są też stereotypy „psychologiczne”.
BMW są dla przestępców, mercedesy dla ludzi, którzy jedną nogą są już na
tamtym świecie, a porsche jeżdżą impotenci. Skodą ci, których nie stać na
seata. Seatem ci, których nie stać na volkswagena, a volkswagenem tacy,
których nie stać na audi. Volvo zawsze było dla ludzi, którzy na głowie mają
przedziałek, a toyota i nissan dla tych, którzy kompletnie nie znają się na samochodach, więc podjęli decyzję, że popełnią towarzyskie samobójstwo i zostaną najnudniejszymi ludźmi na świecie.
Jest jeszcze smart – bękart z nieślubnego związku Mercedesa ze Swatchem,
któremu tuż po urodzinach przyklejono kilka łatek. Nazywano go „babskim” i
„pedalskim”, ale ja najbardziej lubię przezwisko, które oddawało cały charakter tego auta: smark. Bo rzeczywiście był irytujący jak glut w nosie, którego nie
można wydmuchać. Nic dziwnego, że jedno z rodziców (Swatch) dość szybko
się go wyrzekło. Zaś drugie kochało go miłością trudną i kosztowną, licząc, że
kiedyś dojrzeje. I wygląda na to, że ten moment właśnie nadszedł.
Przez ostatnie pięć dni jeździłem nowym, zbudowanym od podstaw smartem forTwo i – jeśli mam być szczery – poczułem się, jakby ów męczący glut
właśnie znalazł się w chusteczce. Innymi słowy, poczułem ulgę. Żeby była jasność – nowy forTwo nie wydoroślał w sensie fizycznym. Nadal jest uroczym,
kolorowym, maleńkim gówniarzem. Do tego stopnia, że gdy koleżanka z redakcyjnej korekty przyłapała mnie przedwczoraj wieczorem za jego kierownicą, ze śmiechu prawie połknęła papierosa, a jej wzrok spytał: „Kupiłeś go w
Smyku?”. Szczerze mówiąc, swoim dzieciom
sprawiłem ostatnio samochód na baterie, który
ŁUKASZ
wygląda poważniej niż forTwo. Ale właśnie na
BĄK
tym polega cała magia tego auta. W gąszczu
szef
szarych, smutnych limuzyn wygląda jak mały,
sekretariatu
ubrany w pomarańczowy stój trzylatek na doredakcji
rocznym kongresie radców prawnych. Patrząc
na niego, nie sposób się nie uśmiechnąć. Lista
dostępnych opcji powinna obejmować jeszcze np. procę montowaną do lewego lusterka
i kolorowy wiatraczek – do prawego. W mikroskopijnym bagażniku chętnie
widziałbym maszynkę do robienia waty cukrowej, a na wstecznym lusterku
zamiast choinki zapachowej powinno się wieszać obwarzanki.
Pod tym wesołym i zabawnym wizerunkiem kryje się jednak całkiem przyzwoity wóz, z dość komfortowym wnętrzem. Zapytacie: „Co z tego, skoro jest
tylko dwuosobowy”? Ale powiedzcie szczerze: kiedy wieźliście do pracy więcej
niż tylko własne cztery litery? Jeżeli nie pracujecie w korporacji taksówkowej,
a przez 90 proc. czasu poruszacie się po mieście, to smart jest dla was idealny.
W dodatku dwóm osobom gwarantuje naprawdę mnóstwo przestrzeni. A jego
270 cm długości sprawia, że od biedy wjedziecie nim do firmowej windy i zaparkujecie w schowku na miotły albo pod biurkiem. Do tego dochodzi genialna zwrotność – przysięgam wam, że udało mi się wykręcić nim we własnym
garażu. Co prawda na dwa razy, ale tak robię to nawet rowerem!
To wszystko pozwala oszczędzać mnóstwo czasu, który normalnie tracimy
na jeżdżenie w kółko i szukanie miejsc parkingowych. Kolejne wolne dni zostaną wam w kalendarzu, gdy doliczycie czas potrzebny na mycie czy odśnieżanie. W pierwszym wypadku po prostu wstawiłem go do zmywarki między
talerze, w drugim – tylko włączyłem silnik. Jak to możliwe? No więc w wersji
z trzycylindrowym, 71-konnym silniczkiem cała buda smarta trzęsie się na postoju jak alkoholik na odwyku. W efekcie sekundę po przekręceniu kluczyka
śnieżny puch po prostu sam się z niego osuwa.
71 koni to wystarczająca dawka do jazdy po mieście, ale mnie zdarzyło się
zabrać je na przejażdżkę autostradą. A to dla forTwo stanowiło taki wysiłek, że autentycznie poczułem, jak się spocił. A ja razem z nim. Przyspieszenie do setki w 15 sekund nie brzmi źle, ale wyobraźcie sobie, że dokładnie tyle
samo zabrało mu przejście ze 135 do 140 km/h. I to z nogą wbitą w podłogę.
W tym czasie zdążyłem zmówić całe „Ojcze nasz” i połowę „Zdrowaś Maryjo”.
Co jednak ciekawe, nawet podczas takich prędkości forTwo zachowywał się
bardzo stabilnie, a we wnętrzu nie było tak głośno, jak można by się spodziewać. Innymi słowy – ma potencjał, żeby udźwignąć więcej mocy. Dlatego z dużym zadowoleniem przyjąłem wiadomość, że w ofercie jest również
wersja 90-konna przyspieszająca do setki w 11 sekund. Nie mogę się doczekać chwili, gdy usiądę za jej kierownicą. A jeszcze niecierpliwiej czekam na
moment, w którym swoje łapska na niej położy Brabus, czyli firma słynąca z podkręcania mercedesów i smartów. W poprzedniku zwiększyła moc o
30 proc. Jeżeli tak będzie i tutaj, to do dyspozycji będziemy mieli 120 koni przy
ledwie 800 kg wagi. Wtedy smart nie będzie potrzebował procy przy lusterku.
Sam będzie procą. A ja go sobie wówczas kupię. Wiem, że brzmi to jak
drwina, ale forTwo jest pierwszym autem, które wpisuję
na tegoroczną listę „Chcę
go mieć”. Za to, że za
jego kierownicą wyglądałem i czułem się,
jakbym znowu miał
5 lat. I za to, że tylko
50 tys. zł i zaledwie
71 koni potrafi dać
tyle uśmiechu.
MAT. PRASOWE
Po ustaleniu, kto rządzącej elicie zakłóca spokój lub ma ponosić odpowiedzialność za przejściowe (jak zawsze) kłopoty, należy przystąpić
do pracy propagandowej. Założyciel brukowca
„Daily Mail” Alfred Harmsworth, gdy w 1896 r.
zaczął wydawać pismo, pierwsze sukcesy skwitował krótkim stwierdzeniem: „czytelnicy
uwielbiają nienawiść”. Musiał wiedzieć, co
mówi, skoro w ciągu zaledwie pięciu lat „Daily
Mail” zdobył pozycję najchętniej czytanej gazety świata, rozchodząc się w nakładzie ponad
miliona egzemplarzy. Wzbudzanie nienawiści
w obywatelach jest rzeczą bajecznie prostą.
Wystarczy wskazać, że jakaś grupa społeczna
cieszy się przywilejami lub chce dostać w swe
łapy pieniądze z budżetu państwa. Gdyby nie
była to prawda, zawsze można skłamać. „Jeśli
często powtarzasz to samo kłamstwo, wielu
ludzi w nie uwierzy” – twierdził dr Joseph Goebbels. Acz nadużywanie kłamstwa przy hejtowaniu wroga bywa rzeczą ryzykowną, bo
przyłapanie na oszustwie podważa zaufanie
odbiorców. Przestrzegał przed tym wieloletni
kierownik sekcji niemieckiej BBC Lindley M.
Fraser. Ów ekonomista po wybuchu II wojny
światowej wziął na siebie tworzenie strategii
walki z propagandową ofensywą III Rzeszy. Jak
dobrze sobie radził w starciu z dr. Goebbelsem,
najlepiej świadczył fakt, iż wiele lat po wojnie
w Republice Federalnej Niemiec był nadal „powszechnie znany i szanowany” – twierdzi autor
jego biografii Richard Hewlett.
Wedle zaleceń Frasera kłamstwa do atakowania ofiary można zastosować, kiedy ma się
pewność, iż jego adresaci nie mają możliwości
weryfikacji treści. Ponadto osoba wypowiadająca łgarstwa powinna posiadać uznawany przez
odbiorcę autorytet. Na koniec Fraser zalecał,
żeby zadbać o zablokowanie szkalowanemu
obiektowi możliwości podjęcia polemiki w mediach. Do tych rad należałoby jeszcze dorzucić
celne spostrzeżenie przedwojennego dziennikarza i pisarza Tadeusza Dołęgi-Mostowicza.
„Bądź przekonany, jeżeli o kimś mówisz źle
– zawsze ci uwierzą” – twierdził.
Nieco łagodniejszą formą hejtowania wroga
jest ośmieszanie. Także wywołuje emocje, a celnym trafieniem można wiele osiągnąć. Kiedy
na łamach „Rzeczpospolitej” w 1922 r. polityk
i uznany publicysta Stanisław Stroński atakował
prezydenta Narutowicza, zarzucając mu m.in.
wspieranie interesów żydowskich, konserwatysta Stanisław „Cat” Mackiewicz podsumował to na łamach wileńskiego „Słowa” bardzo
krótko. „Stroński jest histerykiem, tłumaczy się
to zresztą przez jego żydowskie pochodzenie”
– oznajmił rozbawionym czytelnikom. Niszczenie przeciwników za pomocą żartów, karykatur
bądź kompromitujących insynuacji nie było niczym nowym. Jednak w XX w. przybierało coraz
bardziej zorganizowane formy. Dla strategów od
propagandy w krajach komunistycznych stało
się jednym z jej kluczowych elementów. Kłopot
w tym, że żarty o kułakach czy imperialistach
po prostu nie były śmieszne, co zdecydowanie
psuło ich skuteczność.
jazda pod prąd
Jak celnie przywalić
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
Trwa druga edycja konkursu „Eureka! DGP – odkrywamy
polskie wynalazki”. Jego celem jest promocja polskiej nauki
i potencjału twórczego naszych wynalazców. Do końca maja
w Magazynie DGP będziemy opisywać wynalazki nominowane
przez naszą redakcję do nagrody głównej, wybrane spośród
54 nadesłanych przez 17 uczelni oraz 26 zgłoszonych przez
13 instytutów badawczych. Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi
w czerwcu. Nagrodą jest 30 tys. zł dla zespołu, który pracował
nad zwycięskim wynalazkiem, ufundowane przez Mecenasa
Polskiej Nauki – firmę Polpharma, oraz kampania promocyjna
o wartości 50 tys. zł w mediach INFOR Biznes (wydawcy
Dziennika Gazety Prawnej) ufundowana przez organizatora.
– Dlaczego w naszej międzynarodowej ofercie króluje
Maciej Miłosz
S
ensacyjne filmy akcji
można podzielić na
różne podgatunki. Są
takie, w których samotny bohater wybija całe zastępy wrogów, są
też takie, w których potyka się
z jednym potężnym przeciwnikiem. Są wreszcie arcydzieła, w których bohater po prostu ratuje świat. Cały świat.
Ale jest jedna rzecz, która
zazwyczaj je łączy. W dramatycznym momencie, gdy już
się wydaje, że wszystko przegrane, a nasz heros pada ścięty serią z karabinu (oczywiście
w ostatnim momencie zabijając złego strzelca), gdy podbiega do niego jego ukochana,
by przekonywać do nieumierania, on nagle otwiera oczy,
uśmiecha się pod wąsem
i stwierdza, że jeszcze „nie
nadszedł czas, maleńka”.
Okazuje się, że pod koszulką
na ramiączkach miał ukrytą
kamizelkę kuloodporną, która ochroniła go przed wszystkimi 27 pociskami. Tyle, jeśli
chodzi o filmy.
W rzeczywistości używanie kamizelek kuloodpornych
wygląda nieco inaczej. Wraz
z wkładem, czyli płytami balistycznymi, np. ceramicznymi, które mają chronić przed
przebiciem pociskiem, takie
wyroby ochronne ważą ok.
7 kg (mowa tu o kamizelkach
używanych przez polskie wojsko np. w Afganistanie, które
generalnie cieszą się niezłą
opinią i w niczym nie ustępują np. produktom amerykańskim). Trzeba też pamiętać, że tego typu sprzęt
zapewnia ochronę z przodu
i z tyłu, z boku wciąż nie jest
się kuloodpornym. Ale nawet
gdy pocisk trafi w kamizelkę,
to istotne są dwie kwestie. Po
pierwsze, i tak może ją przebić, a po drugie, nawet jeśli nie
przebije i wkład go zatrzyma,
to odkształcenie materiału
w momencie uderzenia może
wynieść nawet 35 mm. Proszę
spróbować palcem ugiąć swoją klatkę piersiową o choćby
15 mm – tego nie da się zrobić bezboleśnie. I tu pojawia
się właśnie pole do popisu dla
inżynierów z łódzkiego Instytutu Technologii Bezpieczeństwa „Moratex”, których inny
wynalazek – hełm hybrydowy
– opisaliśmy w ramach konkursu Eureka DGP w styczniu.
– Chodzi o to, by zniwelować efekt uderzenia pocisku w kamizelkę – tłumaczy
dr hab. inż. Marcin Struszczyk. – Istota rozwiązania polega na opracowaniu lekkiej
i elastycznej konstrukcji, silnie absorbującej energię pocisku, co wpływa na zmniejszenie chwilowego ugięcia płyty
balistycznej – dodaje naukowiec. Podkładka z tworzywa
sztucznego z zewnętrznej
strony jest gładka. Ta druga,
która znajduje się bliżej ciała
użytkownika, uformowana
żywność, prosta wielkotonażowa produkcja lub produkty
montowane z przywiezionych części? Przypisuje to się złej
współpracy krajowej nauki z przedsiębiorcami. Jednak ważną
przyczyną niskiej innowacyjności krajowej gospodarki jest
także zbyt małe wykorzystywanie wyników istniejących
badań, czego powodem jest brak promocji osiągnięć polskich
uczonych i innowatorów. Wiele znakomitych wynalazków
jest zupełnie nieznanych i z tego powodu ma niewielkie
szanse na wdrożenie. A nie może być skutecznej nauki bez
upowszechniania jej wyników. Beneficjentami takiej wiedzy,
jak ta prezentowana w cyklu „Eureka! DGP – odkrywamy
polskie wynalazki”, będziemy my wszyscy – prof. Michał Kleiber,
prezes Polskiej Akademii Nauk
Nieugięci
inżynierowie
naprzeciw
kulom
Dr Karolina Olszewska
zwraca uwagę,
że kamizelka, nad którą
pracują specjaliści
z Moratexu,
jest wyjątkowo lekka
marek szybka
odkrywamy polskie wynalazki
A22
Podkładka
antyugięciowa. Choć
nazwa wynalazku
naukowców
z instytutu Moratex
w Łodzi nie brzmi
porywająco, to
będzie on ratował
ludzkie życie
jest w liczne występy, równomiernie rozłożone na całej
powierzchni. Przypomina to
nieco gąbkę do mycia czy masażu. Wszystko po to, by użytkownik się nadmiernie nie
grzał i nie pocił. Dzięki tym
nierównościom tworzą się
kanaliki umożliwiające przepływ powietrza. Jednak w całym wynalazku najważniejsze
jest to, że w środku znajduje
się specjalna ciecz dylatacyjna, która w czasie uderzenia
pocisku zachowuje się jak...
ciało stałe. – Gdy działanie
siły ustaje, materiał ponownie
staje się cieczą. Zmiana jest
szybka i całkowicie odwracal-
na. Ciekły składnik zapewnia
elastyczność podkładki oraz,
jednocześnie, jej usztywnienie w momencie bezpośredniego zagrożenia – wyjaśnia
dr Karolina Olszewska, członek zespołu, który opracował
wynalazek. Ciecz, którą opracowano na Politechnice Warszawskiej, pozwala na obniżenie dynamicznej deformacji
nawet o 70 proc. Tak więc przy
użyciu tej podkładki ugięcie
po uderzeniu pocisku, które
normalnie wynosi 35 mm, będzie wynosić zaledwie 10 mm.
Ktoś może zapytać, jak to
możliwe, że ciecz pod wpływem siły uderzenia zysku-
gazetaprawna.pl
Eureka!
DGP
je właściwości ciała stałego.
Z podobnym zjawiskiem spotykamy się na co dzień – chodzi o zapomniany nieco dziś
krochmal, który jeszcze w drugiej połowie XX w. używany był
w większości polskich domów.
Gotowanie mąki ziemniaczanej (skrobi) w wodzie, a następnie używanie jej do krochmalenia pościeli czy bielizny było
powszechne. Ci, którzy gotowali kiedyś pranie, być może
pamiętają, że jeżeli krochmal
mieszali powoli, wszystko było
w porządku. Jeśli zaś próbowali robić to szybko, opór stawał
się bardzo duży, jakby nagle
krochmal zgęstniał. – W tego
typu przypadkach ciecz zmienia się w ciało stałe przez tzw.
czynnik ścinający – mówi dr
Struszczyk. – Gdy go nie ma,
to jej właściwości się nie zmieniają – stwierdza. W przypadku krochmalu tym czynnikiem jest łyżka do mieszania.
W przypadku podkładki – pocisk.
Jej ważną cechą jest także
stosunkowo niewielka masa
– podkładka waży zaledwie
kilkadziesiąt dekagramów.
To z kolei udało się osiągnąć
dzięki zastosowaniu tzw. mikrosfer, które w uproszczeniu można opisać jako polimerowe kulki z powietrzem
w środku. Jeśli użyje się ich
odpowiednią liczbę przy produkcji podkładki, to właściwości absorpcji energii się nie
zmniejszą, ale za to masa jak
najbardziej.
Badania nad podkładką
były współfinansowane w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka,
a w projekcie brali udział
specjaliści z Moratexu, Politechniki Warszawskiej oraz
Wojskowego Instytutu Technicznego Uzbrojenia. Oprócz
znakomitych właściwości
użytkowych dużym atutem
tego wynalazku jest jego praktyczność oraz to, że w tym wypadku droga do wdrożenia
komercyjnego wydaje się stosunkowo krótka i mało kręta.
W ramach niezależnej wyceny
eksperckiej wielkość potencjalnego rynku oszacowano
w Polsce na minimum 1750
sztuk w ciągu roku. To oznacza przychody o wartości minimum 0,5 mln zł. Potencjał
komercjalizacji opracowanego
rozwiązania obejmuje zgłoszony do ochrony wynalazek,
dokumentację know-how dotyczącą procesu wytwarzania,
jakościowania oraz zdefiniowanych warunków przechowywania i użytkowania. To
pozwala na wdrożenie rozwiązania w krajowych przedsiębiorstwach, które są dostawcami dla dużych producentów
środków ochrony osobistej.
I choć podkładka antyugięciowa w życiu Chucka Norrisa i bohaterów jemu podobnych nie jest aż tak potrzebna
(przecież i tak przeżyją), to już
szeregowemu w polskiej armii
może uratować życie. Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
mecenas polskiej nauki
partner konkursu
A23
gazetaprawna.pl
partnerzy merytoryczni
patroni medialni
organizator
paweł ulatowski(2)
Kropla drąży skałę
Jakub Kapiszewski
T
ereny górskie mają gigantyczny potencjał ekonomiczny, nie tylko związany z turystyką i białym szaleństwem.
Intensywnie rozwija się tam rolnictwo, ale dużą rolę odgrywają przede
wszystkim wypas zwierząt i gospodarka leśna.
Ważna jest zwłaszcza ta ostatnia dziedzina, która na terenach górzystych nie jest prosta z uwagi na trudną charakterystykę terenu.
Górskie gleby nazywamy szkieletowymi, co
oznacza, że nie trzeba kopać bardzo głębokich
odkrywek, żeby natrafić na skałę. Profile gleb
szkieletowych zbudowane są z części ziemistych i różnej wielkości odłamków skalnych,
im głębiej, tym większych.
Kopiąc w głąb takiego profilu, napotykamy
charakterystyczną warstwowość: od materii organicznej do skały zwanej macierzystą. Warstwa
pośrednia zwana jest warstwą glebotwórczą.
Tam miękka ziemia zmieszana jest z odłamkami skalnymi. Te na przestrzeni milionów lat
w procesie erozji – czy to powietrznej, czy wodnej – zamieniają się w sypki materiał, o którym
mówimy „ziemia”. W wyniku procesów wietrzenia w profilu glebowym zmieniają się jego
właściwości fizyczne, mechaniczne, chemiczne,
a nawet wygląd zewnętrzny. Właśnie na podstawie tych zmian naukowcy z Uniwersytetu
Rolniczego im. Hugona Kołłątaja wykazują stopień zwietrzenia i potencjalną ilość wody, jaką
może zmagazynować warstwa glebotwórcza.
– Metoda badawcza, którą proponujemy, pozwala nam określić, w jakim stopniu podłoże
skalne jest zwietrzałe, i jesteśmy w stanie ocenić to w sposób obiektywny, chociaż w kontrolowanych i powtarzalnych warunkach laboratoryjnych – zapewnia dr hab. inż. Jarosław
Kucza z Uniwersytetu Rolniczego im. Hugona
Kołłątaja, który współpracował przy opracowaniu metody z dr inż. Ewą Słowik-Opoką i dr inż.
Anną Klamerus-Iwan.
Metoda opiera się na bardzo prostym koncepcyjnie urządzeniu, które można porównać
z obrotowym bębnem. Po pobraniu próbek
warstw gleby z różnych głębokości oczyszcza
się je z części sypkiej i zostawia sam materiał
skalny, rozdzielany następnie pod względem
rozmiarów odłamków na frakcje.
Tak przygotowany materiał umieszcza się
w bębnie urządzenia, który następnie zaczyna
się obracać. Prędkość toczenia i liczba obrotów
są automatycznie regulowane sterownikiem.
Skały w trakcie kolejnych obrotów obijają się
o siebie i kruszą, co symuluje w warunkach
laboratoryjnych naturalne procesy wietrzenia.
Dzięki temu zabiegowi przenosimy się setki,
a nawet tysiące lat w przyszłość. I obserwujemy, jak przebiegać będzie erozja w przypadku
danego rodzaju materiału. Gleby są bowiem
zbudowane z różnych skał macierzystych. Każda ma inne właściwości i inną odporność na
erozję, na ścieranie i inne tempo przeistaczania się w glebę. Zaproponowana metoda pozwala na ustalenie tego właśnie parametru.
W zależności od tego, jaką ilość materiału
powstałego w wyniku procesu samościerania
odłamków skalnych uzyskamy – w przeliczeniu
np. na liczbę obrotów urządzenia na danym
etapie doświadczenia – możliwe jest określenie
stopnia ich zwietrzenia (w ujęciu masowym,
zmian gęstości i in.). Proces ścierania się poszczególnych warstw odłamków skalnych tego
samego pochodzenia w środowisku suchym
i wodnym w wyniku wzajemnego obtaczania
się naukowcy z Krakowa sparametryzowali i nazwali samościeralnością. Jak zapewniają uczeni,
jest to pionierskie podejście, które pozwoliło
opracować metodykę wyznaczania w sposób
obiektywny stopnia zwietrzenia szkieletu glebowego w oparciu o badanie samościeralności.
– I to właśnie stanowiło inspirację do zajęcia się
tym zagadnieniem. Ważne było też to, że obecnie stosowane metody badań odporności na
ścieranie dotyczą utworów skalnych stosowanych powszechnie w szeroko pojętym budownictwie, jednorodnych pod względem budowy
i pochodzących najczęściej z kamieniołomu
– mówi dr inż. Klamerus-Iwan. A krakowscy
uczeni biorą pod lupę próbki bardziej różno-
Zespół
z UR
w Krakowie:
dr inż.
Ewa Słowik-Opoka,
dr inż. Anna
Klamerus-Iwan
oraz dr hab.
inż. Jarosław
Kucza
Gleby powstają
na przestrzeni milionów lat.
Dzięki metodzie opracowanej
na Uniwersytecie Rolniczym
w Krakowie zyskujemy
umiejętność prognozowania
tempa tego procesu,
co jest kluczowe dla
gospodarki w górach
Metoda opiera
się na prostym
koncepcyjnie
urządzeniu, które
można porównać
z obrotowym
bębnem
rodne, stąd wyniki ich badań mają szersze zastosowanie.
Urządzenie do badania samościerania szkieletu glebowego, będące przedmiotem patentu,
zostało wyposażone w zestaw naprzemiennie
umieszczonych łopatek, których zadaniem jest
jak najwierniejsze odzwierciedlenie naturalnego procesu samościerania okruchów skalnych
z równoczesnym wymuszeniem ich obrotu.
Opracowana metodyka badawcza oraz proponowane urządzenie umożliwiają symulowanie
procesów erozyjnych, w tym glebotwórczych,
w warunkach kontrolowanych.
To wszystko może brzmieć nieco egzotycznie, jednakże może znajdować zastosowanie
w praktyce. Wróćmy w tym miejscu do gospodarki leśnej. Jednym z najważniejszych parametrów ekonomicznych oraz przyrodniczych
w gospodarce leśnej jest przyrost biomasy, czyli
to, o ile drzewa na danym obszarze przybiorą na grubości i wysokości w rozpatrywanym
okresie. Przyrost ten z kolei jest silnie związany
z pojemnością wodną zbiornika retencyjnego,
jakim jest gleba, na której rosną drzewa. Stąd
jeśli wody w glebie będzie za mało, las nie będzie
prawidłowo wzrastał. Co oczywiście w gospodarce leśnej jest zjawiskiem wysoce niepożądanym z ekonomicznego punktu widzenia. Stosowane dotąd metody szacowania pojemności
wodnej gleb koncentrowały się na określaniu
wilgotności części ziemistych z pominięciem
udziału frakcji szkieletu glebowego, który może
dochodzić do 70 proc. Dzięki opracowanej przez
zespół krakowskich naukowców metodyce badań stopnia zwietrzenia szkieletu glebowego
możliwe będzie w sposób rzetelny oraz miarodajny udzielenie
odpowiedzi na pytanie, czy las na określonym
obszarze będzie wzrastał prawidłowo i w założonym tempie.
Wynalazek ten może mieć również znaczenie
przy próbie oceny wpływu zmian cywilizacyjnych na ekosystemy leśne. Doktor hab. inż. Kucza wspomina przypadek, kiedy Gospodarstwo
Leśne Lasy Państwowe zwróciło się do pracowników Wydziału Leśnego Uniwersytetu Rolniczego
z zapytaniem, czy powstające na obszarach leśnych żwirowiska nie zaburzą bilansu wodnego
ekosystemów leśnych – czyli czy roślinom nie
zabraknie po prostu życiodajnej wody. Wcześniej
naukowcy, udzielając odpowiedzi na to pytanie,
poruszali się niejako po omacku. Teraz będą
w stanie ocenić bilans wodny w sposób znacznie dokładniejszy. W odniesieniu do terenów
górskich, charakteryzujących się znacznymi
spadkami możliwe będzie prognozowanie ilości
wody, którą jest w stanie zmagazynować gleba,
a więc ile wody dany stok górski jest w stanie
wchłonąć z ulewnego opadu deszczu, nim jego
powierzchnia zamieni się w rwący potok.
Jak tłumaczy dr inż. Słowik-Opoka, testowe badania ścieralności odłamków skalnych
wykonywane w ramach odrębnego projektu
badawczego wskazują, że proponowana metodyka może mieć zastosowanie do prognozowania procesów erozyjnych zachodzących
w korytach rzek i potoków oraz na obszarach
zagrożonych erozją wodną i występowaniem
osuwisk. Możliwe wydaje się również określanie tempa procesu transformacji koryt potoków
górskich oraz kierunków przekształceń całych
dolin. Najogólniej ujmując, zastosowanie metodyki badawczej w odniesieniu do potoków
i rzek może mieć przełożenie praktyczne, m.in.
na etapie projektowania urządzeń wodno-melioracyjnych oraz infrastruktury inżynierskiej
na leśnych terenach górskich. Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
komunikaty
OGŁOSZENIE SYNDYKA MASY UPADŁOŚCI
Syndyk masy upadłości PUP Elprotech sp. z o. o. w upadłości likwidacyjnej
z siedzibą w Komornikach, ogłasza o sprzedaży z wolnej ręki wierzytelności
upadłej spółki, stanowiących kaucje gwarancyjne przysługujące spółce
od następujących kontrahentów:
A) Skanska SA z siedzibą w Warszawie, ul. Gen. Zajączka 9, Oddział Budownictwa
Ogólnego w Poznaniu w kwocie 94 859,00 zł z terminem wymagalności na
dzień 30.12.2016 r.,
B) Skanska SA z siedzibą w Warszawie, ul. Gen. Zajączka 9, Oddział Budownictwa
Ogólnego w Poznaniu w kwocie 77 868,59 zł z terminem wymagalności na
dzień 09.12.2015 r.,
C) Skanska SA z siedzibą w Warszawie, ul. Gen. Zajączka 9 , Oddział Budownictwa
Ogólnego w Katowicach, w kwocie 80 652,48 zł z terminem wymagalności na
dzień 27.07.2018 r. stanowiąca zwykłą kaucję gwarancyjną z tytułu umowy
0658/B11132/2246/11
D) Depenbrock Polska sp. z o.o. sp. k. z siedzibą w Komornikach, ul. Platynowa 5
1) w kwocie 26 369,66 zł z terminem wymagalności na dzień 31.10.2017 r.
2) w kwocie 13 753,89 zł z terminem wymagalności na dzień 9.01.2017 r.
3) w kwocie 2 375,00 zł z terminem wymagalności na dzień 5.11.2015 r.
4) w kwocie 1 525,00 zł z terminem wymagalności na dzień 11.07.2016
5) w kwocie 1 540,50 zł z terminem wymagalności na dzień 11.04.2017 r.
Bezwarunkowe oferty na zakup, z określeniem oferowanej ceny nie niższej
od 30% ceny wywołania, składać należy w terminie do dnia 19 lutego 2015
roku do godz. 12.00 w Kancelarii Syndyka w Poznaniu, ul. Słowackiego
36/5, w zamkniętych kopertach z dopiskiem „oferta – PUP Elprotech
sp. z o.o. ”, albo mailowo na adres: [email protected].
Dodatkowe informacje udzielane będą drogą mailową, po przesłaniu
zapytania na adres: [email protected].
OGŁOSZENIE O LICYTACJI UŁAMKOWEJ CZĘŚCI NIERUCHOMOŚCI
Komornik Sądowy przy Sądzie Rejonowym w Piasecznie
Krzysztof Pawkowski
(tel. (022)750-24-07, fax 750-17-50) ogłasza, że:
dnia 25-02-2015r. o godz. 10:40
w budynku Sądu Rejonowego w Piasecznie mającego siedzibę przy ul. Kościuszki
Tadeusza 14 w sali nr 201, odbędzie się
druga licytacja
udziału 4/6 niewydzielonej części nieruchomości zabudowanej, stanowiącej działkę ew.
nr 127 w obrębie 0042, o powierzchni 259m2 - nieruchomość zabudowana budynkiem
mieszkalnym 3,5-kondygnacyjnym o powierzchni zabudowy 79m2 i powierzchni użytkowej
221,20m2 w zabudowie szeregowej (segment narożny) z garażem w bryle budynku.
Budynek położony na terenie zamkniętym, na którym posadowionych jest 11 budynków
mieszkalnych - dodatkowe ogrodzenie (z przęseł drewnianych) uniemożliwia bezpośrednie
dojście do budynku
należącego do: Helena Szurmiej
położonej: 05-500 Piaseczno, ul. Małej Łąki 2, Piaseczno,
dla której Sąd Rejonowy w Piasecznie IV Wydział Ksiąg Wieczystych
prowadzi księgę wieczystą nr KW WA5M/00252791/4.
Suma oszacowania wynosi 760 000,00 zł, zaś cena wywołania jest równa 2/3 sumy
oszacowania i wynosi 506 667,00 zł.
Licytant przystępujący do przetargu zobowiązany jest złożyć rękojmię w wysokości 1/10
sumy oszacowania, tj. 76 000,00 zł w gotówce bądź na konto komornika PKO BP S.A. XV O/
Warszawa 36 10201156 0000 7102 0048 2091 najpóźniej w dniu poprzedzającym przetarg
Zgodnie z przepisem art.976 §1 kpc w przetargu nie mogą uczestniczyć osoby, które mogą
nabyć nieruchomość tylko za zezwoleniem organu państwowego, a zezwolenia tego nie
przedstawiły oraz inne osoby wymienione w tym artykule.
komunikaty
autopromocja
2015-02-06
PRENUMERATA
Ogłoszenie o otwarciu likwidacji
APIS Funduszu Inwestycyjnego Zamkniętego
w likwidacji
ALTUS Towarzystwo Funduszy Inwestycyjnych S.A. z siedzibą
w Warszawie (00-696), przy ul. Pankiewicza 3, działając na mocy art.
248 ust. 2a ustawy z dnia 27 maja 2004 r. o funduszach inwestycyjnych
(Dz. U., Nr 146, poz. 1546 z późn. zm.) („UFI”), jako Likwidator APIS
Funduszu Inwestycyjnego Zamkniętego w likwidacji („Fundusz”), który
nie jest publicznym funduszem inwestycyjnym w rozumieniu UFI,
ogłasza o otwarciu likwidacji Funduszu.
W dniu 23 stycznia 2014 r. wystąpiła przesłanka rozwiązania
Funduszu, tj. Zgromadzenie Inwestorów Funduszu, na podstawie art.
144 ust. 1 UFI w zw. z art. 34 ust. 2 Statutu Funduszu, podjęło uchwałę
o rozwiązaniu Funduszu, co zgodnie z art. 246 ust. 1 pkt 5 UFI stanowi
przesłankę rozwiązania Funduszu.
2015
ZAMÓW
PRENUMERATĘ
Zgodnie z powyższym rozpoczęcie likwidacji nastąpiło w dniu
23 stycznia 2015 r., a jej zakończenie planowane jest do dnia
30 kwietnia 2015 r.
Likwidator wzywa wierzycieli Funduszu, których roszczenia nie
wynikają z tytułu uczestnictwa w Funduszu, do zgłaszania Likwidatorowi
roszczeń w terminie jednego miesiąca od dnia opublikowania
ostatniego, trzeciego ogłoszenia o rozpoczęciu likwidacji Funduszu.
Jeżeli wierzyciele nie zgłoszą roszczeń we wskazanym w poprzednim
zdaniu terminie, wypłaty Uczestnikom Funduszu zostaną dokonane na
podstawie danych znanych Likwidatorowi.
Likwidator określi wysokość całkowitej kwoty do wypłaty dla wszystkich
Uczestników Funduszu do dnia 29 kwietnia 2015 r. Uczestnicy
Funduszu otrzymają wypłaty wynikające z liczby posiadanych
certyfikatów inwestycyjnych. Przekazanie środków pieniężnych nastąpi
na rachunki bankowe Uczestników Funduszu wskazane w Ewidencji
Uczestników Funduszu. Wypłaty dla Uczestników Funduszu zostaną
dokonane do dnia 30 kwietnia 2015 r.
Niniejsze ogłoszenie jest pierwszym z trzech ogłoszeń przewidzianych
na mocy § 5 ust. 2 i 3 Rozporządzenia Rady Ministrów z dnia
21 czerwca 2005 r. w sprawie trybu likwidacji funduszy inwestycyjnych
(Dz. U. 05. Nr 114, poz. 963 z poźn. zm.).
ZYSKAJ
co tydzień 7 dodatków specjalistycznych
niedostępnych w kioskach:
• Podatki i Księgowość
• Rachunkowość i Audyt
• Firma i Prawo
• Samorząd i Administracja
• Kadry i Płace
• Ubezpieczenia i Świadczenia
OBWIESZCZENIE O DRUGIEJ LICYTACJI NIERUCHOMOŚCI
nr KW [WA2M/00100674/7]
• Prawnik
Komornik Sądowy przy Sądzie Rejonowym
dla Warszawy-Mokotowa w Warszawie Krzysztof Łuczyszyn
na podstawie art. 953 kpc podaje do publicznej wiadomości, że: w dniu 25-02-2015r. o godz. 14:30
w budynku Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa w Warszawie mającego siedzibę przy
ul. Ogrodowa 51a w sali nr 613, odbędzie się druga licytacja
prawa użytkowania wieczystego następujących działek gruntu nr: 363/3 oraz nr 363/4 położonych
w Warszawie, ul. Goplańska i Żegiestowska, dla których Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa w Warszawie
VII Wydział Ksiąg Wieczystych prowadzi księgę wieczystą o numerze KW [WA2M/00100674/7]
należącego do dłużnika: Spółdzielnia Mieszkaniowa Budowy Domów Jednorodzinnych „Truskawiecka”.
Zgodnie z opinią biegłego rzeczoznawcy majątkowego, działającego na podstawie art. 948 §1 kpc, działki
nr 363/3 oraz 363/4 stanowią całość gospodarczą i nadają się pod zabudowę. Zgodnie z prawomocnym
postanowieniem z dnia 9-04-2014r., na podstawie art. 946 § 1 kpc tutejszy organ egzekucyjny postanowił
wydzielić ww. działki do łącznej sprzedaży.
Suma oszacowania działki nr 363/3 wynosi 29 800,00 zł, a suma oszacowania działki nr 363/4 wynosi
724 000,00 zł.
Łączna suma oszacowania wynosi 753 800,00 zł, zaś cena wywołania jest równa 2/3 sumy oszacowania
i wynosi 502 533,33 zł.
Licytant przystępujący do przetargu powinien złożyć rękojmię w wysokości jednej dziesiątej sumy
oszacowania, to jest 75 380,00 zł. najpóźniej w dniu poprzedzającym przetarg. Rękojmia powinna
być złożona w gotówce albo książeczce oszczędnościowej zaopatrzonej w upoważnienie właściciela
książeczki do wypłaty całego wkładu stosownie do prawomocnego postanowienia sądu o utracie rękojmi.
Rękojmię można uiścić także na konto komornika:
Powszechna Kasa Oszczędności Bank Polski SA Oddział 13 w Warszawie
68 10201068 0000 1902 0155 6810
Zgodnie z przepisem art.976 § 1 kpc w przetargu nie mogą uczestniczyć osoby, które mogą nabyć
nieruchomość tylko za zezwoleniem organu państwowego, a zezwolenia tego nie przedstawiły oraz inne
osoby wymienione w tym artykule.
W ciągu dwóch ostatnich tygodni przed licytacją wolno oglądać nieruchomość oraz przeglądać
w Sądzie Rejonowym dla Warszawy-Mokotowa w Warszawie przy ul. Ogrodowa 51A akta postępowania
egzekucyjnego.
autopromocja
pakiet narzędzi on-line:
wskaźniki i stawki, akty prawne,
aktywne formularze i druki, kalkulatory
fachowe książki i płyty dla specjalistów
– dostępne w prenumeracie DGP
w wersji Premium
PODATKI 2015
Podatki
2015
E-BOOK
▪ omówienie najnowszych zmian w ustawach podatkowych
▪ podatek dochodowy od osób fizycznych (PIT) ▪ zryczałtowany
podatek dochodowy od osób fizycznych ▪ podatek dochodowy
od osób prawnych (CIT) ▪ podatek od towarów i usług (VAT)
▪ podatek akcyzowy ▪ Ordynacja podatkowa
PIT, CIT, VAT, akcyza,
ryczałt – omówienie
najnowszych zmian
w przepisach
Liczba stron: 112 | cena: 15,90 zł
DOSTĘPNY:
[email protected], 22 761 31 27
www.sklep.infor.pl
tygodnik Newsweek bez dodatkowych
opłat na taki sam okres jak zamówiona
prenumerata Dziennika Gazety Prawnej
Zamów prenumeratę:
www.gazetaprawna.pl/oferta2015
Zadzwoń:
22 761 31 27
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
autopromocja
komunikat
I.
1.
-
-
zaprasza wszystkich zainteresowanych do złożenia wstępnych ofert na zakup przez
Wojskową Agencję Mieszkaniową 12 lokali mieszkalnych w stanie wykończenia pod klucz
w Redzikowie lub miejscowości sąsiedniej tj. gminie i mieście Słupsk
Wymagania odnośnie lokali mieszkalnych
Lokalemieszkalneostrukturzeiliczbie:
3p+kopowierzchniużytkowejdo70m2,powierzchnipokoiod36,0m2do44m2-minimum10lokali
1p+k o powierzchnie użytkowej do 33,0m2, powierzchni pokoju od 16,0m2 do 20 m2 - 2 lokale wraz z wyposażeniem meblowym. W mieszkaniach
jednopokojowychdopuszczasięanekskuchennyopowierzchnimin.4m2.
Wmieszkaniachjednopokojowychdopuszczasięanekskuchennyopowierzchnimin.4m .
Przedmiotemtransakcjimogąbyćtylkomieszkania nowe-wykończone„podklucz”spełniającestandardyiwarunkiokreślonewWytycznych nr 3/2014 Prezesa
WAM z dnia 23 grudnia 2014 roku w sprawie standardów lokali mieszkalnych (kwater) i opisu technicznego budynku oraz dodatkowych warunków, jakim
powinny odpowiadać nowo pozyskiwane i ulepszane budynki wielorodzinne i lokale mieszkalne (kwatery), (wytyczne można uzyskać w siedzibie WAM OReg.
Gdynia przy ul. M. Curie-Skłodowskiej 19, p. 209 lub na stronie www.wam.net.pl/aktvprawne/.Dlakażdegomieszkaniawinnoprzynależećmin.1miejsce
postojowewbezpośrednimotoczeniubudynku,garażalbomiejscepostojowewhaligarażowejorazmin.1komórkalokatorskalubpiwnica.Standardwyposażenia
opisanyjestwrozporządzeniuMinistraObronyNarodowejzdnia22lipca2010r.wsprawiezakwaterowaniawinternatachikwaterachinternatowychoraz
odpłatnościzatozakwaterowanie(Dz.U.10.145.975zdnia11sierpnia2010r.)-szczegółowyspiswymaganegowyposażeniastanowizałączniknr2.
2
II.
1)
2)
3)
4)
5)
6)
7)
8)
9)
10)
11)
12)
13)
14)
15)
16)
Oferta wstępna winna zawierać:
opislokalizacjilokalimieszkalnych(adres,oznaczeniegeodezyjnenieruchomościwg.ewidencjigruntówibudynków,nrksięgiwieczystejitp.)
ilośćoferowanychlokali,
strukturęipowierzchnięużytkowąlokalimieszkalnych(pojedynczoisumarycznie),wysokośćudziałuwnieruchomościwspólnejigrunciedlakażdego
lokalu,rzutykondygnacjibudynkuzzaznaczeniemlokalumieszkalnegowrazzpomieszczeniemprzynależnym(piwnica,komórkalokatorska,garaż,miejsce
postojoweiinne,oiletakieistnieją),szkiclokalumieszkalnegonakondygnacjizokreśleniempowierzchniużytkowejlokaluipomieszczeńprzynależnych,
wyposażenielokalu/budynkuwmediaiinstalacje,standardwykończenia,stanzagospodarowaniaterenuitp.,
terminlubprzewidywanyterminoddaniadoużytkowaniaoferowanychlokali,
proponowanyterminpodpisanianotarialnejumowysprzedażylokalimieszkalnychwrazzterminemichwydanianabywającemu,
dokumenty potwierdzające tytułu prawny do oferowanych nieruchomości - Iokali mieszkalnych (odpis z księgi wieczystej, wypis z ewidencji gruntów,
budynków,lokali,wyryszmapyewidencyjnej),
aktualnywyciągzKrajowegoRejestruSądowego,wtymsposóbreprezentowaniaoferentalubaktualnywypiszewidencjidziałalnościgospodarczej-
wystawiony nie wcześniej niż 3 miesiące przed upływem terminu składania oferty i inne niezbędne dokumenty potwierdzające upoważnienie osób
składającychofertę(np.pełnomocnictwo,uchwałaodpowiedniegoorganuspółki,jeślijestwymaganadodokonaniadanegorodzajutransakcji),
tabelarycznezestawienie(wwersjielektronicznejipapierowej,wtymedytowalnejwformacieword,excel)danychzawierające:
- adreslokalumieszkalnego,
- strukturęipowierzchnięużytkowąlokalumieszkalnego,
- cenęwstępnąbruttolokalumieszkalnego,
- cenęwstępnąbruttowprzeliczeniuna1m2powierzchniużytkowejlokalumieszkalnego,októrejmowawart.lapkt.14ustawyozakwaterowaniuSił
ZbrojnychRP,
Składnikicenowelokalumieszkalnego,wtym:
a) cenęudziałuwprawiewłasnościgruntualbowprawieużytkowaniawieczystego,
b) cenęgarażu(miejscapostojowegowgarażuwielostanowiskowym)-jeżeliwystępuje,
c) cenęudziałuwczęściachwspólnychbudynku,
d) cenępomieszczeńprzynależnych,októrychmowawart.2ust.4ustawyzdn.24czerwca1994r.owłasnościlokali(Dz.U.z2000r.Nr80poz.903
zpóźn.zm.)orazcenęwszystkichinnychskładników,wszczególnościtakichjak:balkon,taras,loggia,ogródek,antresola.
e) wysokośćkosztówwykończenia„podklucz”,zgodniezwytycznymiPrezesaWAMnr3/2014zdnia23grudnia2014r.wsprawiestandardówlokali
mieszkalnych (kwatery) i opisu technicznego budynku oraz dodatkowych warunków, jakim powinny odpowiadać nowo pozyskiwane i ulepszane
budynkiwielorodzinneilokalemieszkalne(kwatery),
f) wyposażeniemeblowedlalokalijednopokojowychwgzałącznikanr2.
oświadczenie o posiadaniu bądź nieposiadaniu kompletnej dokumentacji technicznej, powykonawczej, pozwolenia na użytkowanie, zaświadczeń
osamodzielnościlokalimieszkalnych,świadectwcharakterystykienergetycznej,
wykazmateriałów,którezostanąużytedowykończenialokaliibudynku-jedyniewprzypadkulokaliniewykończonychnadzieńskładaniaoferty,
informację dotyczącą ewentualnego hipotecznego obciążenia nieruchomości, lokali mieszkalnych wraz z oświadczeniem bezwarunkowego zwolnienia
nieruchomości-lokalimieszkalnychodobciążeńdodniazawarciaumowyprzenoszącejwłasność,zgodniezzapisemwczęściIII,pkt.11ogłoszenia.
oświadczenieozapoznaniusięztreściąogłoszenia,warunkamipostępowaniaiprzyjęciutychwarunkówbezzastrzeżeń,-załącznik 1
WojskowaAgencjaMieszkaniowadopuszczamożliwośćzamianyoferowanychlokalimieszkalnychnanieruchomościstanowiącewłasnośćSkarbuPaństwaWojskowejAgencjiMieszkaniowej,wtrybieart.15ustawyzdnia21sierpnia1997r.ogospodarcenieruchomościami(jt.Dz.U.z2014r.poz.518,zpóźn.
zm.)
inneistotneuwarunkowaniaformalno-prawnewzakresiecharakterystykizłożonejoferty,
miejsceidatęsporządzeniaoferty,
ofertamusibyćpodpisanaprzezosobyupoważnionedoskładaniazobowiązań,ajejstronyparafowane.
III.Pozostałe wymagania:
1. Terminnabyciaiwydania12lokalimieszkalnychwstanie„podklucz”WojskowejAgencjiMieszkaniowejdo dnia: 30.10.2015r.
2. Wojskowa Agencja Mieszkaniowa zastrzega sobie prawo do negocjacji zaproponowanej ceny wstępnej brutto nieruchomości z każdym z wybranych
oferentów.
3. Złożenieofertyijejweryfikacjaniestanowipodstawydozgłoszeniaroszczeniaozawarcieumowy.
4. Ofertyniespełniającewarunkówpostępowanianiebędąrozpatrywane.
5. Oferenci,którychofertywstępnezostanąrozpatrzonepozytywnie,zaproszenizostanądonegocjacjiwsprawienabycialokalimieszkalnych.Pozakończeniu
negocjacjiwynikiempozytywnymwybranioferencizostanązaproszenidozłożeniaofertyostatecznej,nawarunkachniegorszychniżzłożonychwofercie
wstępnejzuwzględnieniemwynegocjowanychzapisów.
6. Negocjacjemożnaprzeprowadzić,chociażbywpłynęłatylkojednaofertawstępnaspełniającawarunkininiejszegopostępowania.Negocjacjeprowadzi
KomisjaOddziałuRegionalnegoWAMGdyni.
7. Nabycienieruchomościmożebyćdokonanepoprzezzawarcienotarialnejumowyprzeniesieniawłasnościlubdwuetapowopoprzezzawarcienotarialnych
umówprzedwstępnejiprzyrzeczonejprzenoszącejwłasność.Zawarcieumowy(umów)następujewyłączniepouzyskaniuzgodyPrezesaWojskowejAgencji
MieszkaniowejwWarszawie
8. Kosztzawarcianotarialnejumowy(umów)orazzwiązaneztymopłatyipodatkiponosioferent.
9. Wojskowa Agencja Mieszkaniowa zastrzega sobie prawo do przerwania, zakończenia lub unieważnienia procedury nabycia, w tym w szczególności
prowadzonych negocjacji na każdym etapie bez podawania przyczyn i z tego powodu oferenci nie będą wysuwać jakichkolwiek roszczeń przeciwko
WojskowejAgencjiMieszkaniowej.(załącznik nr 3)
10. WojskowaAgencjaMieszkaniowazastrzega,żeprawooktórymmowawczęściIII,pkt.9dotyczytakżeposzczególnychofertiztegopowoduoferencinie
będąwysuwaćjakichkolwiekroszczeńprzeciwkoWojskowejAgencjiMieszkaniowej.
11. Przedmiotofertymabyćbezwarunkowowolnyodwszelkichdługów,obciążeń,zobowiązań,prawiroszczeńnarzeczosóbtrzecichwmomenciezawierania
umowyprzenoszącejwłasnośćnieruchomości(działIVksięgiwieczystejwolnyodwpisów),zwyjątkiemograniczonychprawrzeczowychbezpośrednio
związanychzkorzystaniemznieruchomościoferowanejinieruchomościsąsiednichtj.służebnościgruntowej.
12. WojskowaAgencjaMieszkaniowaniepłaciprowizjiztytułupośrednictwawobrocienieruchomościami.
13. Ofertęwstępnązdopiskiem„OfertawstępnasprzedażylokalimieszkalnychwRedzikowielubmiejscowościsąsiedniej”należyzłożyćwzamkniętejkopercie
bezpośredniowkancelariiOddziałuRegionalnegoWojskowejAgencjiMieszkaniowejwGdyni,ul.M.Curie-Skłodowskiej19-pokójnr20wterminiedodnia
20.02.2015r.dogodz.11.00.lubpocztą.OdotrzymaniuwyznaczonegoterminudecydujedatawpływuofertydosiedzibyOddziałuRegionalnegoWAMwGdyni.
14. Ofertamusibyćsporządzonawjęzykupolskimzzachowaniemformypisemnejpodrygoremnieważności.Wszystkiedokumentytworząceofertęwinny
byćuporządkowane,spiętelubzszytewsposóbzapobiegającyjejdekompletacji.Ofertawrazzzałącznikamimusimiećponumerowanestrony.Dokumenty
złożonewformiekserokopiimusząbyćopatrzoneklauzulą„zazgodnośćzoryginałem”ipoświadczonezazgodnośćzoryginałemprzezoferenta.
Szczegółowe informacjemożnauzyskaćwgodzinachod10.00-14.00wdnirobocze
podnumeramitelefonu586908705;586908719;e-mail:[email protected]
Załączniknr2
Wyposażenie kwater internatowych
w Redzikowie:
1. zabudowakuchenna–ok.2metry
ciąguszafekwiszącychistojącychx
2kwatery,
2. szafaubraniowaznadstawkąx2
kwatery,
3. wersalkax2,
4. fotelx4,
5. ławax2,
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
stółkuchennyx2,
biurkox2,
krzesłowyściełanex4,
taboretx4,
komodalubregałzszafkąx2,
szafkanocnax2,
szafkaRTVx2,
szafkadoprzedpokojux2,
lustro(dopuszczalnełącznie
zpanelem)x2,
15. wieszak,panelx2,
16. lodówkax2,(pojemnośćchłodziarki
min.120maks.140l);
(poj.zamrażarkimin35maks.50l)
17. pralkax2,
18. kompletłazienkowyx2,
19. oprawyoświetleniowex2,
20. wertikalex2
Załączniknr3
OŚWIADCZENIE
Działającwimieniufirmy……………………….………………………………………
woparciuo……………………………………………………………………………………
Oświadczam, że:
1. Zostałem/zostałampoinformowany/a,iżzgodniezobowiązującymiwWojskowejAgencjiMieszkaniowejproceduramidotyczącyminabywania
lokali mieszkalnych, jak również zgodnie ze Statutem Wojskowej Agencji Mieszkaniowej na nabycie lokalu niezbędne jest uzyskanie zgody
PrezesaWojskowejAgencjiMieszkaniowej.Przyjmujętenfaktdowiadomościioświadczam,żeniebędęzgłaszaćjakichkolwiekroszczeńztego
tytułu,wszczególnościwynikającychzbrakuzgodyPrezesaWAMnadokonaniekonkretnejczynności;
2. Zostałem/zostałamzapoznany/azWytycznyminr3/2014PrezesaWojskowejAgencjiMieszkaniowejzdnia23grudnia2014rokuw sprawie
standardów lokali mieszkalnych (kwater) i opisu technicznego budynku oraz dodatkowych warunków, jakim powinny odpowiadać nowo
pozyskiwane i ulepszane budynki wielorodzinne i lokale mieszkalne (kwatery)
3. Przyjmujędowiadomości,iżWojskowaAgencjaMieszkaniowamożeprzerwać,zakończyćlubunieważnićproceduręzakupu(równieżwobec
konkretnegooferenta)–wtymwszczególnościprowadzonenegocjacje–nakażdymetapiebezpodawaniaprzyczyn;
4. Przyjmujędowiadomości,iżnegocjacjeprowadzonebędąwdobrejwierze,zgodniezdobrymiobyczajamiiniemuszązakończyćsięzawarciem
umowypomiędzyoferentem,aWojskowąAgencjąMieszkaniową.Wzwiązkuztymoświadczamrównież,iżzrzekamsięiniebędęzgłaszać
jakichkolwiek roszczeń wobec Wojskowej Agencji Mieszkaniowej z tego tytułu, w szczególności dotyczących sposobu i trybu prowadzenia
negocjacji.
…................................………
miejscowość,data
………………………………
podpis
E-BOOK
ODDZIAŁ REGIONALNY W GDYNI
ul. M. Curie-Skłodowskiej 19,
81-231 Gdynia
Dyrektor Oddziału Regionalnego
Wojskowej Agencji Mieszkaniowej w Gdyni
Jak rozliczać najem
za 2014 i 2015 rok
Jak rozliczać
najem
za 2014 i 2015 rok
▪ umowa najmu ▪ najem okazjonalny ▪ podatek dochodowy
▪ najem prywatny ▪ ulga prorodzinna ▪ rozliczenie najmu przez
małżonków ▪ agroturystyka ▪ VAT od najmu ▪ porady eksperta
Liczba stron: 96 | cena: 15,90 zł
[email protected], 22 761 31 27
www.sklep.infor.pl
DOSTĘPNY:
komunikat
Agencja Rozwoju Przemysłu S.A.
Oddział w Tarnobrzegu
Tarnobrzeska Specjalna Strefa Ekonomiczna
EURO-PARK WISŁOSAN
ul. Zakładowa 30
39-400 Tarnobrzeg
tel. +48 15 822 99 99
fax. +48 15 823 47 08
www.tsse.arp.pl
AGENCJA ROZWOJU PRZEMYSŁU S.A.
jako zarządzający Tarnobrzeską Specjalną Strefą Ekonomiczną EURO-PARK WISŁOSAN,
na podstawie Rozporządzenia Ministra Gospodarki i Pracy z dnia 15 listopada 2004 r. w sprawie przetargów i rokowań
oraz kryteriów oceny zamierzeń co do przedsięwzięć gospodarczych, które mają być podjęte przez przedsiębiorców
na terenie Tarnobrzeskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej EURO-PARK WISŁOSAN (Dz. U. nr 254, poz. 2549 z późn. zm.),
zaprasza do rokowań:
W CELU USTALENIA PRZEDSIĘBIORCY, KTÓRY UZYSKA ZEZWOLENIE NA PROWADZENIE DZIAŁALNOŚCI
GOSPODARCZEJ NA TERENIE TARNOBRZESKIEJ SPECJALNEJ STREFY EKONOMICZNEJ EURO-PARK
WISŁOSAN.
Szczegółowy opis mienia, które może być wykorzystane do podjęcia przedsięwzięcia gospodarczego na terenie
Podstrefy Przemyśl, rejon inwestycyjny Orły, sposób przygotowania oferty oraz warunki rokowań określa “Specyfikacja
istotnych warunków rokowań nr 1/PRZ/2015” dostępna w siedzibie Agencji Rozwoju Przemysłu S.A. Oddział
w Tarnobrzegu, 39-400 Tarnobrzeg, ul. Zakładowa 30. tel./fax.(0-15) 823 66 88.
Cena specyfikacji wynosi 12.300,00 zł brutto (w tym 23%VAT).
Wykupienie specyfikacji jest warunkiem koniecznym udziału w rokowaniach.
Ocena oferty będzie dokonywana na podstawie kryteriów zamieszczonych w Rozporządzeniu Ministra Gospodarki
i Pracy z dnia 15 listopada 2004 r. (Dz. U. Nr 254, poz. 2549 z późn. zm).
Oferty w zamkniętych kopertach z dopiskiem „Oferta do rokowań nr 1/PRZ/2015” należy składać w terminie
do dnia 2 marca 2015 r. do godz. 16.00, w siedzibie Oddziału ARP S.A. w Tarnobrzegu, ul. Zakładowa 30,
39-400 Tarnobrzeg.
Komisyjne otwarcie ofert nastąpi w dniu 3 marca 2015 r. o godz. 9.00 w siedzibie Oddziału ARP S.A. w Tarnobrzegu,
ul. Zakładowa 30, 39-400 Tarnobrzeg.
Ogłoszenie dostępne jest na stronach internetowych:
www.tsse.arp.pl i www.bip.arp.pl.
The content of the announcement in Polish and English
on www.tsse.arp.pl and www.bip.arp.pl.
reklama
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
A26
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
Bolesne przebudzenie
S
felietony
prawa kredytów frankowych budzi
ostatnio wielkie emocje związane
ze wzrostem kursu franka szwajcarskiego. Trwają debaty nad tym,
czy wina za zaistniałą sytuację spoczywa na kredytobiorcach, czy na
bankach i nadzorze finansowym. W moim
przekonaniu problem polega na tym, że
w całej tej sytuacji kredytowej naiwność
spotkała się z bezwzględnością i pazernością. Naiwność tych, którzy uwierzyli, że
będzie już tylko lepiej, z bezwzględnością
tych, którzy nauczyli się na niej zarabiać.
Mnie jednak interesuje wspomniana sytuacja jako znak czegoś bardziej generalnego. Idzie mi o to, że dramat frankowiczów
wynika w ogromnej mierze z przyjętej
przez nas w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat ideologii neoliberalnej jako
jedynie słusznej, zaś dzisiejszy problem
z kredytami frankowymi jest moim zdaniem elementem bolesnego budzenia się
z owego neoliberalnego snu, w który popadliśmy na początku naszej transformacji.
Sen ten kazali nam śnić ci, którzy uważali, że nie ma żadnej trzeciej drogi w rozwoju gospodarczym, i przestawili nasze
życie ekonomiczne i społeczne na tory
ortodoksyjnego kapitalizmu sterowanego dogmatycznym przywiązaniem do idei
neoliberalnych.
Jednym z elementów tego snu było marzenie o tym, abyśmy stali się społeczeństwem posiadaczy. Każdy miał mieć coś
na własność. Najlepiej mieszkanie albo
dom jako ostoję swojego małego świata
pojmowanego przez neoliberałów jak małe
przedsiębiorstwo, którym należy zarządzać zgodnie z zasadami racjonalności
ekonomicznej wyznaczonej przez ideologię wolnego rynku. Idee te nasi neoliberałowie zaczerpnęli od Margaret Thatcher,
która wyniosła swój
Andrzej
drobnoSzahaj
mieszczański
filozof polityki
światopogląd
i historyk myśli
posiadaczki
społecznej
małego sklepiku do rangi
doktryny
ekonomiczno-społecznej, która powinna obowiązywać wszystkich. Uznaliśmy zatem, że nie
ma to jak własność prywatna, a wszystkich tych, którzy uważali, że choć jest
ona istotna i cenna, ale przecież niejedyna, uznaliśmy za przeżytki starego, które
nie nadążają za Jedynie Słuszną Doktryną. Trochę tak jak kiedyś władze komunistyczne uznały zwolenników prywatnej
własności za przeżytki upadłego świata,
które nie rozumieją konieczności dziejowej. W konsekwencji postawiliśmy na
własność prywatną jako jedyną, która zapewni nam ów wyśniony dobrobyt thatcherowskiej proweniencji. Oto teraz każdy
miał sam zadbać o swój los i zdobyć środki
na godne życie, bez pomocy innych, bez
pomocy państwa; miał mieć to, na co zasłużył. Jeśli chciał mieć mieszkanie, powinien je sobie kupić (stąd program
kredytowania mieszkań jako jedyny sposób
na uzyskanie własnego mieszkania), jeśli
chciał przeczytać książkę, powinien sobie
ją kupić (stąd likwidacja prawie dwóch tysięcy bibliotek), jeśli chciał wychowywać
dziecko, to powinien sam o nie zadbać
(stąd likwidacja setek przedszkoli i żłobków), jeśli chciał dla niego lepszej edukacji, to powinien za to zapłacić (stąd kariera
szkół prywatnych), jeśli chciał wygodnie
podróżować, to powinien sobie ten komfort podróży zapewnić (stąd kult samochodu i zaniedbania w komunikacji zbiorowej)
itd. Sam dla siebie ze swoim, oto cel ludzkiego życia wedle naszych neoliberałów,
którzy potrafili do niego przekonać miliony rodaków. Społeczeństwo posiadaczy żyjących obok siebie, ale nie dla siebie,
tkwiących w przekonaniu, że wszyscy inni
są jedynie rywalami w walce o dobra, których nie może starczyć dla wszystkich
(widomym znakiem tej tendencji do separacji są osiedla grodzone). Spełniona
utopia amerykańskich libertarian, tak jak
Ayn Rand czyniących z egoizmu najwyższą cnotę (popatrzmy na komentarze na
temat frankowców w mediach i internecie,
ile w nich ledwo skrywanej satysfakcji, że
komuś innemu się nie udało).
I teraz – jak to się ma do problemów
z kredytami frankowymi. Otóż tak jak
w przypadku innych zakredytowanych na
śmierć (bo wszak nie idzie jedynie o posiadaczy kredytów we frankach) sytuacja ta
jest pochodną przyjętej w Polsce opcji ideowej, która nakazuje troszczyć się o siebie
samemu, nie liczyć w niczym na pomoc
państwa i dbać o to, aby mieć wszystko na
własność. Gdybyśmy od początku przyjęli
inną opcję ideową, dziś nie napotykalibyśmy co krok na problemy z ludźmi, którzy
dali się nabrać na neoliberalną narrację i teraz znaleźli się w głębokim dołku
życiowym. Gdybyśmy zatem nie fetyszyzowali własności prywatnej i np. w przypadku mieszkań postawili na program
taniego budownictwa dotowanego przez
państwo, wzorem wielu państw europejskich (Francja, Niemcy, kraje skandynawskie), gdybyśmy łaskawym okiem spojrzeli
na swoje własne znakomite tradycje w postaci Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, dziś bylibyśmy w innym miejscu.
Bogaci dysponowaliby własnością, mniej
zamożni możliwością spokojnego życia
w lokalach mieszkalnych, które, choć nie
ich własne, to jednak użytkowane byłyby
przez nich w sposób gwarantujący stabilność życiową i spełnienie elementarnych potrzeb mieszkaniowych. Może nie
mielibyśmy tysięcy młodych ludzi, którzy
są zmuszeni do mieszkania z rodzicami
i tracą już nadzieję, że kiedykolwiek zamieszkają na swoim.
Woleliśmy jednak uczyć się od Amerykanów, których kult prywatnej własności
domów zaprowadził na skraj katastrofy ekonomicznej. Zaczadzeni ideologią wolnorynkową nie zauważyliśmy,
że wolny rynek sam nigdzie na świecie
(nawet w Stanach Zjednoczonych!) nie
był w stanie rozwiązać żadnego istotnego
Indeksy giełdowe
5.02.2015 r.
problemu społecznego. W Polsce też nie.
Nadal brakuje nam ok. 700 tys. mieszkań
i z pewnością nie rozwiążemy tego problemu, dotując w nieskończoność prywatną własność w postaci programów
dopłat do kredytów mieszkaniowych. Zamiast stawiać na tego typu dopłaty, na
ulgi podatkowe itd., powinniśmy jak najszybciej opracować program taniego budownictwa na wynajem i zaangażować w
niego duże środki, przedtem angażowane np. w budowę wielkich stadionów piłkarskich (gdybyśmy pieniądze wydane na
owe stadiony włożyli w taki pogram, już
dziś mielibyśmy jego pierwsze rezultaty).
Musielibyśmy jednak najpierw całkowicie
zmienić filozofię naszego działania, odejść
od neoliberalnej ortodoksji i skierować
N
wego. System holenderski (takie trochę
nasze zdrowotne OFE) jest zupełnie odmienny od szwedzkiego. Łączy je to, że
kosztują dużo.
Czy służby zdrowia nie da się prowadzić tanio? W Europie nie. Jednak jest
taka mała azjatycka wysepka, która wciąż
opiera się wysokim rachunkom za leczenie, a jej mieszkańcy korzystają z opieki
na światowym poziomie. Jaki jest jej sekretny przepis? Jak to w Singapurze – zamordyzm połączony z odpowiedzialnością.
Poziom współpłacenia za usługi zdrowotne jest bardzo wysoki – ok. 66 proc. wydatków na służbę zdrowia Singapurczycy
wykładają z własnej kieszeni. W dużej
mierze pokrywają je z obowiązkowego
konta, na które każdy mieszkaniec musi
co miesiąc odkładać składkę, podobnie jak
ma to miejsce z ubezpieczeniem emerytalnym. W dniu potrzeby pieniądze mogą
zostać wypłacone. Państwo na każdym
kroku zachęca do bolesnego odczuwa-
nazwa
wartośćzmiana
(pkt)(%)
WIG
52 107,26
0,11
WIG20
2 341,58
0,00
WIG30
2 526,50
0,07
mWIG40
3 527,87
0,45
sWIG80
12 522,23
0,45
WIG-BANKI
7 688,15
0,38
WIG-BUDOWNICTWO
WIG-CHEMIA
WIG-DEWELOPERZY
Postawiliśmy na własność
prywatną jako jedyną, która
zapewni nam ów wyśniony
dobrobyt thatcherowskiej
proweniencji. Każdy miał
sam zadbać o swój los
i zdobyć środki na godne
życie, bez pomocy innych,
bez pomocy państwa; miał
mieć to, na co zasłużył
nia wydatków na opiekę – np. brakiem
darmowej wizyty u lekarza pierwszego
kontaktu (jednak najbiedniejsi dostają
tutaj fory). Singapurczyk może skorzystać z subsydiowanego miejsca w szpitalu
(tzw. klasy C) i leżeć w sali wieloosobowej,
ale jeśli chce mieć osobny pokój (klasa
A), musi dopłacić sam. Państwo posiada
większość łóżek szpitalnych i dba, by ceny
opieki medycznej nie wymknęły się spod
kontroli. Jak wspomina William Haseltine w książce „Affordable Excellence”, gdy
Singapur dał więcej swobody szpitalom, a
te wykorzystały ją do inwestowania w za
drogi sprzęt i w usługi dla najbogatszych,
bo ci płacą więcej, zasady rynkowe skończyły się jak ręką odjął i znów zapanował
srogi nadzór.
Morał? Albo zrobimy z Polski drugi Singapur, albo musimy odbierać pieniądze
różnym branżom w Polsce, aż podwoimy
wydatki na służbę zdrowia.
1,49
1,04
1 282,15
-0,92
4 328,04
WIG-ENERGIA
0,87
1 465,83
1,15
WIG-MEDIA
3 950,29
-0,49
WIG-PALIWA
3 585,05
-0,72
WIG-SPOŻYWCZY
2 506,97
-0,73
3 578,91
-0,87
WIG-SUROWCE
WIG-TELKOMUNIKACJA985,27 0,00
więcej na
Kursy walut NBP
5.02.2015 r.
kod
waluty
kurs zmiana
średni (%)
bat tajlandzki
1 THB
0,1123
0,54
dolar amerykański
1 USD
3,6656
0,59
0,85
dolar australijski
1 AUD
2,8632
dolar hongkoński
1 HKD
0,4727
0,57
0,04
dolar kanadyjski
1 CAD
2,9287
dolar nowozelandzki
1 NZD
2,7101
0,71
dolar singapurski
1 SGD
2,7195
0,43
1 EUR*
4,1739
0,06
100 HUF
1,3525
euro
forint węgierski
0,22
frank szwajcarski
1 CHF
3,9541
0,42
funt szterling
1 GBP
5,5853
0,94
1 UAH
0,2282
0,71
100 JPY
3,1237
0,50
hrywna ukraińska
jen japoński
korona czeska
1 CZK
0,1505
0,20
1 DKK
0,5607
0,05
korona islandzka
100 ISK
2,7807
0,26
korona norweska
1 NOK
korona duńska
0,4821 -0,10
korona szwedzka
1 SEK
0,4428
kuna chorwacka
1 HRK
0,5410
0,09
0,02
lej rumuński
1 RON
0,9464
0,12
lew bułgarski
1 BGN
2,1341
0,07
lira turecka
1 TRY
nowy szekel izraelski
peso chilijskie
swój wzrok ku rozwiązaniom skandynawskim. Uznać, że państwo ma istotną rolę
do spełnienia w rozwiązywaniu najważniejszych problemów społecznych, takich
jak mieszkalnictwo, zaś utopią jest oczekiwanie, że wolny rynek sam tego typu
problemy załatwi. Odejść od skrajnie indywidualistycznej wizji społeczeństwa jako
zbioru prywatnych posiadaczy i zacząć
myśleć o nim jako o wspólnocie, w której
każdy może liczyć na zrozumienie i pomoc
innych, musielibyśmy przestać tolerować
nieetyczne zachowania tych, którzy jak
bankierzy, korzystając z asymetrii informacyjnej, zdobywają niezasłużone profity,
odejść od prymitywnego kultu przedsiębiorczości, w której każdy chwyt jest dobry,
jeśli tylko przynosi zysk. Zacząć myśleć o
gigantycznych stratach społecznych, jakie
ponosimy w wyniku permanentnego osłabiania naszego kapitału społecznego (pojmowanego jako zdolność ufania innym) w
wyniku tolerancji dla cwaniactwa i oszustwa. Państwo nie może się dalej spóźniać
w swoich reakcjach na nieuczciwość, a gdy
już się na taką reakcję zdobędzie, udawać,
że w zasadzie nic się nie stało, albowiem
generalnie wszystko idzie nam dobrze.
Jeśli nie wprowadzimy tego typu zmian do
naszego życia, odbędziemy wspólnie drogę
na dno, a libertarianistyczna orkiestra
będzie nam przy tym przygrywała... 2 357,24
12 545,23
WIG-INFORMATYKA
waluta
Płacić na zdrowie
o i znów się doigraliśmy –
polska służba zdrowia znajduje się w ogonie Europy według
rankingu Euro Health Consumer Index. Za kolejki, za kiepską jakość leczenia, za brak
możliwości załatwiania np. recept przez
internet… W niektórych kwestiach wypadamy dobrze (jedną z nich jest np. prawo
do drugiej opinii), tyle tych pochwał co
kot napłakał.
A teraz
jan
najgorsze.
wróbel
Liderzy –
dziennikarz
Holandia,
i publicysta
Szwajcaria
i Norwegia
– wydają na
służbę zdrowia trzy razy
tyle na mieszkańca co my (w parytecie
siły nabywczej) i dwa razy tyle co Polska
relatywnie do swojego produktu krajo-
gazetaprawna.pl
peso filipińskie
peso meksykańskie
1,5024 -0,59
1 ILS
0,9415
100 CLP 0,5841
0,26
0,0831
0,48
1 PHP
1 MXN
0,80
0,2474 -0,20
rand RPA
1 ZAR
0,3215
0,66
real brazylijski
1 BRL
1,3365
-1,21
ringgit malezyjski
1 MYR
1,0268
0,21
rubel rosyjski
1 RUB
0,0542
-2,17
rupia indonezyjska 10 000 IDR
2,8935 -0,01
rupia indyjska
100 INR
5,9276
0,60
100 KRW
0,3361
0,09
yuan (Chiny)
1 CNY
0,5875
0,77
SDR (MFW)
1 XDR
won (Korea Płd.)
5,1651 -0,08
Tabela nr 24/A/NBP/2015
*Dotyczy: Austrii, Belgii, Cypru,
Estonii, Finlandii, Francji, Grecji,
Hiszpanii, Holandii, Irlandii, Luksemburga, Malty, Niemiec, Portugalii,
Włoch, Słowacji i Słowenii
Pełna lista notowań na
www.forsal.pl
Notowania 5.02.2015 r.
Kursy walut są średnimi
podanymi przez NBP
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
A27
gazetaprawna.pl
Nawet nie wiecie,
Krastew
namalował fresk
jaki mieliście kapitał
Polska nie była wcale
dzikim Wschodem, który
można było ucywilizować
tylko dzięki inwestycyjnej
kroplówce z Zachodu
Z Gavinem Rae
rozmawia Rafał Woś
Zajmuje się pan badaniem
polskiej transformacji.
Ale z dość nietypowego
punktu widzenia.
Tak. Urodziłem się w Anglii,
moi rodzice byli Szkotami.
Po raz pierwszy przyjechałem do Polski w 1996 r. W zeszłym roku dostałem polskie
obywatelstwo. Tutaj mieszkam i pracuję. W tym sensie
owoce polskiej transformacji to mój chleb powszedni.
I jak ten chleb smakuje?
Na początku było wielkie zdziwienie.
Dlaczego?
Bo ja jestem dzieckiem epoki thatcheryzmu. Wychowałem się w atmosferze wielkiej zawieruchy i ostrego
konfliktu społecznego wywołanego przez konfrontacyjną politykę torysowskiego rządu z lat 80. Dlatego
zupełnie nie mogłem zrozumieć, dlaczego tutaj w Polsce Margaret Thatcher była
– i często jest nadal – stawiana za wzór skutecznego politycznego przywódcy.
Wiadomo. Niejeden polski
polityk chciał być jak
Żelazna Dama. Reformować bez oglądania się na
opór niezadowolonych.
Zwykle mówię Polakom, że
w Wielkiej Brytanii Thatcher kojarzy się raczej z Wojciechem Jaruzelskim. A więc
postacią bardzo kontrowersyjną, którą trudno uznać za
symbol, który może kogokolwiek połączyć.
Ale zostawmy symbole.
Na poziomie merytorycznym zawsze zaskakiwało
mnie podejście Polaków do
kapitału. Moim zdaniem
przesadnie wąskie. Panuje
na przykład przekonanie, że
w takich krajach jak Polska
w ciągu ostatnich 25 lat zbudowano kapitalizm bez kapitału. To przejaw błędnego
myślenia, które trzeba sprostować.
I pan potrafi to zrobić?
Właśnie o tym jest moja
książka, która się wkrótce
ukaże. Nosi tytuł „Privati-
sing Capital. The Commodification of Poland’s Welfare State” (Prywatyzując
kapitał. Utowarowienie polskiego państwa dobrobytu;
wydawnictwo Peter Lang).
Pokazuję w niej, że nie jest
prawdą, jakoby polskie przemiany były możliwe tylko
dzięki napływowi zagranicznego kapitału. Próbuję się w niej przeciwstawić
popularnemu twierdzeniu,
że Polska z przełomu lat
80. i 90. to był taki „dziki
Wschód”, który udało się
ucywilizować dzięki inwestycyjnej kroplówce z Zachodu. Tymczasem w Polsce kapitał był.
Zaraz pan wyjdzie na
obrońcę Polski Ludowej.
Ratuje pana chyba tylko
brytyjski rodowód.
Polska w 1989 r. startowała z punktu zero i nie
ma w tym nic kontrowersyjnego. To raczej
zdroworozsądkowe
podejście opierające się na tym,
że żaden system
ekonomiczny
nie rodzi się
w próżni. Bo
zawsze jest
kontynuacją tego,
co było
wcześniej.
A moja teza
jest taka,
że w Polsce
przed 1989 r.
udało się zbudować
nieidealne, ale jednak
państwo dobrobytu.
W postaci bazy infrastrukturalnej, przemysłu, wysokiego poziomu
zatrudnienia, sprawnego systemu emerytalnego oraz darmowej edukacji i służby
zdrowia. To był kapitał,
który umożliwił Polsce
przejście do kapitalizmu,
gdy nastały ku temu warunki polityczne. Nie potrafiąc tego należycie odczytać, Polska sama robi
sobie krzywdę.
Dlaczego?
Odkąd tutaj jestem, zastanawiało mnie, dlaczego tak
wielu Polaków uważa państwo dobrobytu za przeży-
Sekretarze: Łukasz Bąk – szef sekretariatu,
Rafał Drzewiecki, Anna Godlewska, Wojciech Łysek,
Elżbieta Pietrak, Mirosław Mazanec, Mira Suchodolska
Redakcja:
ul. Okopowa 58/72
01-042 Warszawa
tel. 22 530 40 40
faks 22 482 40 39; e-mail: [email protected]
Redaktor naczelna:
Jadwiga Sztabińska
Zastępcy redaktor naczelnej:
Andrzej Andrysiak, Paweł Nowacki,
Dominika Sikora, Marek Tejchman
tek. Po kilku latach zrozumiałem. Moim zdaniem jest
to wynik braku zrozumienia dla tego kapitału, który
już tu był. W konsekwencji
historia III RP to dla mnie
obraz trwonienia tego kapitału – głównie przez jego
nieprzemyślaną prywatyzację. Widać to w wielu dziedzinach: przemyśle, emeryturach, uelastycznianiu
rynku pracy, komercjalizacji
służby zdrowia czy wreszcie
wprowadzaniu logiki rynkowej do edukacji. To wszystko są kolejne rozdziały tego
procesu. I właśnie o nich jest
moja książka.
Redaguje zespół:
Dział „Dziennik”: Marcin Hadaj – szef działu,
zastępcy: Piotr Buczek, Zbigniew Parafianowicz,
Michał Potocki
Dział „Gazeta Prawna”: Krzysztof Jedlak – szef działu,
zastępcy: Katarzyna Jędrzejewska, Barbara
Kasprzycka, Urszula Wróblewska
Opinie: Łukasz Wilkowicz
Magazyn: Anna Masłoń
Kultura: Jakub Demiańczuk
Dodatki poradnicze i wydawnictwa specjalne:
Marta Gadomska-Byrska
GazetaPrawna.pl: Lidia Raś
Forsal.pl: Szymon Ostrowski
Dziennik.pl: Magdalena Birecka
Szef działu foto: Krzysztof Cieślewicz
Szef studia DTP: Jacek Obrusiewicz
Główny grafik: Cezary Cichocki
Biuro reklamy
(tel. 22 530 44 44,
faks 22 530 41 10)
Dyrektor Centrum Reklamy:
Katarzyna Jasińska-Szulc
Dyrektor ds. reklamy internetowej:
Marcin Frankowski, tel.: 22 530 41 96
Komunikaty, ogłoszenia:
Beata Witkowska, tel. 22 530 43 94
Nekrologi i kondolencje:
Mariusz Zarzycki,
tel. 22 482 42 06
Powiedzieć, że Iwan Krastew umie pisać, to mało.
On jest jednym z tych autorów, którzy potrafią czytelnika dopieścić i dać mu wrażenie, że jest sto razy
mądrzejszy od tych wszystkich kretynów, co książki
nie przeczytali. Nawet jeżeli niekoniecznie musi to
być prawda.
Nie wiem, jak Krastew to robi, ale on naprawdę
umie trafić do wszystkich. Nieważne: lewica, prawica
czy centrum. Nie spotkałem nikogo,
komu publicystyka najpopularniejszego intelektualisty Europy Środkowo-Wschodniej by się nie podobała. I nie ma w tym stwierdzeniu
jakiejś ukrytej ironii. Po prostu Bułgar to fantastyczny autor. Wszystkiego jest w jego książkach tyle, ile
trzeba. Ma dziennikarską lekkość
i umiejętność wybijania na plan
pierwszy ciekawych paradoksów,
dodając do tego analityczną głębię
i umiejętność precyzyjnego definiowania kluczowych problemów.
W konsekwencji teksty Krastewa
zawsze są o czymś. I pewnie dlatego
jego czytelnik nie czuje się po lekturze oszukany, że właściwie to nie
Ivan Krastew,
„Demokracja:
bardzo wiadomo, co (i po co) autor
przepraszamy za usterki”,
chciał mu powiedzieć.
Wydawnictwo Krytyki
Jednocześnie Krastew jest oczyPolitycznej,
wiście zakładnikiem swojego
Warszawa 2015
własnego talentu, który pcha go
w kierunku roli dyżurnego popintelektualisty. To znaczy kogoś, kto jest w stanie w przekonujący i atrakcyjny sposób wypowiedzieć się na
prawie każdy temat. I to nie tak rytualnie, że „albo
GAVIN RAE
będzie lało, albo będzie grzało”. Ani nie w sposób nasocjolog
rwany (że oto „na naszych oczach zaczyna się III wojna
ekonomii
światowa”). O nie! Na to Krastew jest zbyt wytrawnym
z Akademii
Leona
graczem. On porusza się na wysokim poziomie subKoźmińskiego
telności, dokładnie trafiając w gusta wymagającego
w Warszawie
czytelnika, który nie zadowala się ani banałem, ani
tanią jazdą po bandzie. Ale bycie wziętym komentatorem ma swoją cenę. Jako publicystyczna gwiazda
Krastew nie może sobie pozwolić na krycie się w niszach. On musi chwytać byka za rogi. Czyli tłumaczyć
nie to, co sam uważa za najważniejsze. Tylko skupiać
raczej się na tym, co akurat, zwykło się uznawać za
najbardziej palące problemy współczesnego świata.
Ale taka już rola popintelektualisty.
Mam wrażenie, że „Demokracja. Przepraszamy za
usterki” to właśnie produkt opisanego powyżej mechanizmu. Bułgar mierzy się w niej z kluczowym
problemem współczesnej demokracji. A konkretnie
ze zjawiskiem oburzonych. A więc masowymi protestami obywatelskimi, które w ostatnich latach miały
miejsce w bardzo wielu krajach świata: od Ocuppy
Wall Street, przez facebookowe rewolucje w Egipcie, po Euromajdan. Dowodząc (za tygodnikiem „The
Economist”), że oto przybyła nam nowa ważna data
na osi czasu nowożytnych rewolucji: „1848 Europa,
1968 Ameryka i Europa. 1989 Blok Wschodni. 2013…
wszędzie”. Krastew dość szybko rysuje swoją główną
tezę. Pokazuje w niej, że dożyliśmy takich czasów, że
ludzie nie wiedzą, gdzie skierować swój gniew. „Są
wściekli na władzę, ale nie wiedzą, kogo winić. Tych
z rządu? Tych, co stoją za rządem? Samą ideę rządu?
Rynek? Brukselę?” – pisze Krastew. I dodaje zaraz, że
nikt tego zmienić nie potrafi. Wzięcie władzy przez
kogokolwiek niczego nie zmieni. Bo żyjemy w społeczeństwie, gdzie rząd woli głosić raczej swoją impotencję niż moc.
To tylko próbka tego przenikliwego obrazu problemów ze współczesną demokracją. Krastew doskonale
się przy tym bawi. Nakłada kolejne warstwy, gra cieniami, cytuje nowych i starych mistrzów. Ale koniec
końców nie jestem pewien, czy nie lepiej by było ten
obraz pociąć na kilkadziesiąt kawałków i dać mniej
zdolnym artystom, by go dokończyli po swojemu. Bo
– jakkolwiek brutalnie to brzmi – oburzeni w Hiszpanii,
Turcji, Egipcie, Bułgarii, Rosji, na Ukrainie, w Brazylii
i USA to za każdym razem inna historia. Gdy połączy
się je wszystkie, spod pióra mistrza wychodzi wielki
i piękny fresk. Ale czy nie stanie się on tylko kolejną
atrakcją dla wciąż tej samej grupy turystów, którzy
pstrykną kilka fotek, pokiwają głowami ze zrozumieniem i pójdą sobie do domu?
Rafał Woś
WOJTEK GÓRSKI
biznes, ekonomia i książki
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
Dyrektor Centrum Marketingu i Sprzedaży:
Aneta Kowalska,
tel. 22 530 43 00
Rzecznik prasowy, PR:
Agata Broda, tel. 22 531 49 81
Biuro obsługi klienta:
03-308 Warszawa,
ul. Batalionu Platerówek 3
tel. 22 761 30 30
801 626 666
e-mail: [email protected]
Partnerskie biura ogłoszeń:
Mariusz Zarzycki, tel. 22 482 42 06
Produkcja: Elżbieta Stamler, tel. 22 530 42 24
Druk: Agora SA (Warszawa, Piła)
Agora Poligrafia Sp. z o.o (Tychy)
Wydawca Dziennika Gazety Prawnej:
Infor BIZNES Sp. z o.o.
01-042 Warszawa, ul. Okopowa 58/72
tel. 22 530 40 40
Prezes zarządu: Ewa Świstuniuk
Wiceprezes zarządu: Monika Szulc-Wąsikowska
Grupa INFOR PL
Prezes zarządu: Ryszard Pieńkowski
Redakcja zastrzega sobie prawo do redagowania i skracania
tekstów. Rozpowszechnianie materiałów redakcyjnych
zarówno w formie elektronicznej, jak i papierowej
bez zgody wydawcy jest zabronione.
Zamówienia na
prenumeratę przyjmują:
RUCH SA,
Kolporter SA,
Garmond Press,
GLM, AS Press
oraz urzędy pocztowe
Informacje
o prenumeracie:
tel. 22 761 31 27,
gazetaprawna.pl/prenumerata
© – znak zastrzeżenia praw autorskich; ℗ – znak odpłatności; ©℗ – dwa znaki przy artykule oznaczają możliwość jego dalszego wykorzystania wyłącznie po uiszczeniu opłaty zgodnie z cennikiem (www.gazetaprawna.pl/licencje) i w zgodzie z Regulaminem korzystania z artykułów prasowych
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected]
A28
Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918)
prezentacja
gazetaprawna.pl
Partner
Wczoraj, dziś i jutro Fundacji
Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego
Przez ponad dwadzieścia lat Polska była krajem, w którym opłaty interchange pobierane przez wydawców
kart płatniczych były jednymi z najwyższych na świecie. Dzisiaj jesteśmy w europejskiej awangardzie pod
względem rozwoju produktów i regulacji rynku
Robert Łaniewski,
prezes Fundacji Rozwoju Obrotu
Bezgotówkowego
Dostęp do zaawansowanych technologii i rozwiązań z zagranicy zaowocował pojawieniem się na rynku nowoczesnych
produktów, które szybko znajdowały uznanie wśród spragnionych nowości polskich konsumentów. Nastąpił rozwój
bezgotówkowych instrumentów płatniczych. Ku zdumieniu
świata Polska stała się liderem płatności zbliżeniowych. I tylko
niezmiennie przez wiele lat wysoki poziom opłat interchange
pobieranych przez wydawców kart hamował ekspansję sieci
terminali obsługujących transakcje bezgotówkowe.
Walka o niższe stawki
Gdyby spróbować spisać argumenty, które padały w dyskusjach
na temat potrzeby redukcji opłat ze strony wszystkich zainteresowanych podmiotów, to nie starczyłoby miejsca w tym
artykule. Niestety przez długi czas nie udawało się organizacjom skupiającym akceptantów kart płatniczych, agentom
rozliczeniowym i regulatorom polskiego rynku płatności obniżyć stawek, które utrzymywały się na niezmiennie wysokim
poziomie. Dopiero wspólny wysiłek wielu osób, wsparty autorytetem Narodowego Banku Polskiego i Ministerstwa Finansów, zaowocował decyzjami podjętymi przez polski parlament.
Cieszymy się, że my również mogliśmy uczestniczyć w tych
pracach, starając się wykorzystać naszą wiedzę i doświadczenie.
Fundacja Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego powstała, żeby
upowszechniać płatności bezgotówkowe wśród wszystkich
akceptantów płatności – dużych, średnich i małych. Staliśmy
się głosem firm, które same nie były w stanie przebić się przez
utwardzony przez lata pancerz niechęci do zmian. Jesteśmy
dumni, że dołożyliśmy naszą cegiełkę do rozwoju płatności
bezgotówkowych. Bez wątpienia znaczące obniżenie opłat
interchange przyczyni się do wzrostu popularności instrumentów bezgotówkowych również w mniejszych miejscowościach i mniejszych placówkach handlowo-usługowych, a tym
samym zwiększy intensywność wykorzystania kart płatniczych
i płatności mobilnych przez polskich konsumentów.
Obniżenie opłat interchange nie jest jedyną kwestią istotną dla
rozwoju obrotu bezgotówkowego. Widzimy bardzo długą listę
tematów i działań, które wymagają współpracy uczestników
rynku płatności i pomocy niezależnych ekspertów. Czujemy,
że jesteśmy potrzebni – świadczy o tym zapraszanie Fundacji do prac nad zmianami prawa, nad tworzeniem nowych
rozwiązań, nad rozpowszechnianiem nowoczesnych instrumentów płatniczych.
Argumenty nie do odparcia
FROB została utworzona z potrzeby wsparcia wysiłków podejmowanych przez różne podmioty w celu obniżenia opłat interchange. Bardzo szybko przekonaliśmy instytucje publiczne, że
mamy pomysł na to, co i jak zrobić, żeby opłaty przestały być
czynnikiem hamującym rozwój płatności bezgotówkowych.
Fundacja poświęciła wiele czasu i środków na przygotowanie
i opracowanie naukowych i rynkowych badań oraz analiz wpływu zmian opłat na rynek płatności detalicznych oraz stworzenie
kolejnych modeli dochodzenia do docelowego rozwiązania. Po-
dr Jakub Górka – Wydział Zarządzania
Uniwersytetu Warszawskiego, ekspert
Komisji Europejskiej w Grupie Ekspertów
ds. Rynku Systemów Płatności (PSMEG)
Na naszych oczach odbywa się transformacja rynku płatności
detalicznych. Polska znalazła się w awangardzie europejskiej.
Poszerza się sieć akceptacji kart płatniczych, dynamicznie rozwijają płatności zbliżeniowe i nowe produkty płatnicze znajdujące uznanie wśród polskich konsumentów. Nasz kraj powoli
wkracza w erę płatności mobilnych. Rad jestem, że badania,
które miałem okazję prowadzić jako pracownik naukowy Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, okazały
się przydatne w realizacji celów Fundacji Rozwoju Obrotu
Bezgotówkowego, instytucji publicznych, przedsiębiorców
i konsumentów oraz pomogły wesprzeć rozwój płatności bezgotówkowych w Polsce. Widzę kolejne obszary badawcze warte
eksploracji naukowej, dzięki którym będzie można wyciągać
wnioski istotne z punktu widzenia praktyki biznesu płatniczego w Polsce i Europie i formułować rekomendacje zmian
w szeroko rozumianej architekturze systemu płatniczego.
Powered by TCPDF (www.tcpdf.org)
magaliśmy wszystkim zwolennikom obniżki stawek, ale również
staraliśmy się rozsądnymi argumentami przekonać do naszych
pomysłów przeciwników. Udało się – nasz wysiłek się opłacił.
Na szczególne podkreślenie zasługuje przygotowany przez dr.
Jakuba Górkę raport z badania akceptacji gotówki i kart płatniczych wśród polskich przedsiębiorców. Projekt badawczy zainicjowany przez Fundację Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego
w czerwcu 2012 r. i realizowany we współpracy z Narodowym
Bankiem Polskim oraz Wydziałem Zarządzania Uniwersytetu
Warszawskiego należy uznać za unikalny w skali międzynarodowej. Badanie wyróżnia m.in. nowatorskie zastosowanie
testu obojętności akceptanta (tzw. testu turysty), którego teoretyczne podstawy opracował laureat ekonomicznej Nagrody
Nobla z 2014 r. – prof. Jean Tirole.
Wnioski z opracowania dr. Górki stanowiły doskonały punkt
wyjścia do rozpoczęcia debaty nt. przełamywania jednej z głównych barier rozwoju obrotu bezgotówkowego. Wyniki badania
akceptantów z 2012 r. dowiodły, że:
n Koszty akceptacji kart płatniczych są znacznie wyższe niż
gotówki.
n Obowiązujące w Polsce zawyżone opłaty interchange ograniczają rozwój obrotu bezgotówkowego.
n Przedsiębiorcy oczekują, by stawki opłaty interchange były
niskie (do ok. 0,2 proc.), a nawet zerowe (w zależności od kwoty transakcji).
n Dopiero niskie poziomy opłaty interchange mogłyby faktycznie spowodować wysoce dynamiczny rozwój sieci akceptacji
kart płatniczych w Polsce.
n Polscy przedsiębiorcy są otwarci na akceptację nowoczesnych
instrumentów płatniczych.
Biznes i nauka mówią jednym głosem
Obecnie stawki interchange (0,2–0,3 proc. wartości transakcji)
osiągnęły w Polsce poziom, który stawia nasz kraj w roli liderów
zmian. Prace prowadzone nad stosownym rozporządzeniem
przez Komisję Europejską, Parlament Europejski i Radę Unii
Europejskiej prawdopodobnie wprowadzą podobny, jednolity
i niski poziom opłat w całej UE.
Jednak tematów, które wpływają na krzewienie w Polsce kultury płatności bezgotówkowych, jest więcej. Dlatego Fundacja
włącza się również w procesy edukacyjne. Od kilku lat jest
współorganizatorem kongresów płatności bezgotówkowych.
W tym roku, w dniach 18–19 marca odbędzie się w Warszawie
III Międzynarodowy Kongres Płatności Bezgotówkowych, organizowany wspólnie z Wydziałem Zarządzania Uniwersytetu
Warszawskiego. Jest to jedyne wydarzenie tej rangi łączące
biznes, naukę i instytucje publiczne. W panelach dyskusyjnych wystąpią czołowi polscy i europejscy eksperci. Wśród
prelegentów Kongresu nie zabraknie również przedstawicieli
Komisji Europejskiej. Patronat honorowy nad Kongresem objęli minister gospodarki i Narodowy Bank Polski. Tegoroczna
edycja odbędzie się pod hasłem „Transformując rynek płatności – Polska w awangardzie europejskiej”.
FROB wspólnie z współpracującymi ekspertami angażuje się
w wiele działań nakierowanych na zmiany legislacyjne. Aktywnie uczestniczymy w obecnie prowadzonych przez Ministerstwo Finansów konsultacjach społecznych w zakresie
implementacji dyrektywy unijnej dotyczącej podstawowego rachunku płatniczego, porównywalności opłat za usługi
płatnicze i przenoszenia rachunków między instytucjami
kredytowymi.
Zbigniew Wiśniewski, ekspert w dziedzinie
płatności bezgotówkowych
Miałem okazję uczestniczyć w budowaniu polskiego rynku płatności kartowych od początku – każdy kolejny rok przynosił nowe
fascynujące zmiany i wyzwania. I choć za nami niemal 25 lat historii nowoczesnych bezgotówkowych instrumentów płatniczych, trudno powiedzieć, żeby rynek był w pełni ukształtowany.
Cały czas się zmienia i dynamicznie dostosowuje do aktualnych
potrzeb jego uczestników. Dobrze, że na rynku działają też podmioty, które mogą wznosić się ponad krótkookresowe potrzeby
poszczególnych grup, wspierając przede wszystkim rozwój rynku.
Takie podmioty powinny pomóc w kolejnych latach tworzyć
standardy wszędzie tam, gdzie dziś każdy próbuje wprowadzać
własne rozwiązania – jak na przykład w płatnościach mobilnych.
Fundacja Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego udowodniła swoją
przydatność dla rozwoju rynku w przeszłości i nieraz jeszcze udowodni w przyszłości. Widzę dla niej istotną rolę jako moderatora
zmian i twórcy platformy wymiany poglądów.
n
n
n
n
Zapraszamy na III Międzynarodowy
Kongres Płatności Bezgotówkowych
pod hasłem ,,Transformując rynek płatności
– Polska w awangardzie europejskiej”
czołowi eksperci problematyki płatniczej z Polski i Unii
Europejskiej
przedstawiciele Ministerstwa Finansów, Ministerstwa
Gospodarki, Narodowego Banku Polskiego, Urzędu Ochrony
Konkurencji i Konsumentów
jedyne forum dyskusyjne łączące instytucje finansowe, instytucje
publiczne, uczelnie wyższe, firmy handlowe i usługowe
uroczysta wieczorna gala pierwszego dnia, połączona
z wręczeniem pierwszych statuetek e-Dukata – nagród za
największe osiągnięcia w branży
18–19 marca 2015 r., Hotel Sheraton w Warszawie
Więcej informacji na stronie: Kongresplatnosci.pl
Ważnym projektem wspieranym przez FROB jest badanie
kosztów instrumentów płatniczych na rynku polskim realizowane przez Narodowy Bank Polski. Wierzymy, że przygotowanie solidnej diagnozy sytuacji pozwoli lepiej wprowadzać
zmiany w zakresie sposobu funkcjonowania tak ważnej sfery
polskiej gospodarki, jaką są płatności detaliczne – zmniejszyć
zarówno koszty społeczne gotówki, jak i bezgotówkowych instrumentów płatniczych.
Potrzeba dobrych standardów
Jeszcze kilka lat temu płatności bezgotówkowe w fizycznych
punktach handlowo-usługowych utożsamiano w Polsce z kartami płatniczymi. Dziś coraz częściej mówi się o nowocześniejszych instrumentach, np. płatnościach mobilnych przy
pomocą smartfonów. Pojawiają się dziesiątki nowych rozwiązań, których największą wadą jest brak jednolitego standardu.
Ale początki z reguły są trudne, wymagają niewidzialnej ręki
rynku, która najczęściej pomaga wybrać najlepsze rozwiązanie i je upowszechnić.
Dlatego też ideą dalszego funkcjonowania FROB jest wspieranie każdej inicjatywy, która może doprowadzić do stworzenia nowoczesnego instrumentu płatniczego spełniającego
wymogi użytkowników i handlowców, a więc: bezpiecznego,
taniego w obsłudze oraz łatwego w użyciu. Wyzwaniem jest
też zwiększanie przejrzystości, konkurencyjności oraz innowacyjności rynku płatności bezgotówkowych w Polsce i jego
integracja z innymi rynkami w Unii Europejskiej.
Bardzo istotne w działalności FROB będzie podejmowanie
we współpracy z partnerami działań mających służyć przełamywaniu innych niż kosztowe barier rozwoju obrotu bezgotówkowego w Polsce, takich jak siedzący głęboko w naszej
mentalności kult gotówki, którego pokonanie będzie wymagało długotrwałych i konsekwentnych działań edukacyjnych.
Nie pozostaniemy bierni w procesie implementacji unijnego
prawodawstwa do regulacji krajowych. Przed nami wprowadzenie do polskiego porządku prawnego unijnej regulacji
odnośnie do opłat interchange oraz nowelizacji dyrektywy
o usługach płatniczych tzw. PSD2. Naszą aspiracją jest, aby
w przyszłości stać się również bezpośrednim partnerem legislatorów z Komisji Europejskiej poprzez udzielanie wsparcia
w postaci analiz naukowo-rynkowych, prawnych oraz techniczno-organizacyjnych.
dr Jan Byrski – adwokat, wspólnik
w Traple Konarski Podrecki i Wspólnicy,
adiunkt w Katedrze Prawa Cywilnego
i Gospodarczego Uniwersytetu
Ekonomicznego w Krakowie, ekspert FROB
Uczestnicząc jako ekspert prawny FROB w pracach parlamentarnych dotyczących ustaw regulujących obrót bezgotówkowy,
w tym dwukrotnie przy ustawowej obniżce opłaty interchange, miałem przyjemność – w imieniu FROB – zajmować stanowisko przy tworzeniu prawa. Prawa, które powinno
umożliwiać zrównoważony rozwój całego rynku obrotu bezgotówkowego, z korzyścią dla wszystkich jego interesariuszy.
Wielką satysfakcję przynosi przedstawianie stanowiska, które
następnie jest uwzględniane podczas prac parlamentarnych.
Przed nami kolejne wyzwania legislacyjne, w szczególności implementacja dyrektywy PAD, PSD 2, zmiany w ustawie
o usługach płatniczych ze względu na wejście w życie rozporządzenia MIF Reg. Na tym polu będziemy aktywnie działać,
a także w zakresie prawa niezharmonizowanego unijnie,
np. w dążeniu do obniżki opłat nadzorczych wnoszonych do
Komisji Nadzoru Finansowego.

Podobne dokumenty