szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Stalówka
Trwało przez długie lata szkolnej nauki owo pisanie stalówką maczaną w atramencie. Jak się
złamała stalówka, uczeń sięgał do piórnika po nową. Osobna przegródka w drewnianym piórniku
zawierała zapas stalówek. Wetknąwszy nowe ostrze w obsadkę i zanurzywszy je w kałamarzu, z
uczuciem dyskomfortu zabierałem się do pisania. Czemu dyskomfort? Metal był twardy, nie można
było pisma cieniować. Sporo atramentu upłynęło zanim się stalówka „wyrobiła”.
A przecież znalazłaby się na to rada! Po latach, gdy już nie tylko pióro ze zwykłą stalówką, ale
i tzw. wieczne pióro było przeżytkiem, gdy w powszechnym użyciu był długopis, dopiero wówczas
dowiedziałem się – z pewnej powieści – o sposobie, dzięki któremu nowa stalówka od razu stawała
się przyborem zdatnym do kaligrafii.
Powieścią przenoszącą nas w lata trzydzieste, epokę kałamarza i stalówki jest Każdy umiera w
samotności. Pewien buntujący się wobec reżimu hitlerowskiego majster stolarski zajął się pisaniem
antypaństwowych pocztówek, pisaniem a następnie podrzucaniem ich w miejscach, gdzie
przechodnie mogli je podnieść i przeczytać. Tenże stolarz, zanim przystąpił do roboty, trzymał
nową stalówkę nad płomieniem świecy. Metal wyżarzał się i miękł.
Czemu na to nie wpadłem, toć świec w moim domu rodzicielskim nie brakowało.
Tak, twarde, z domieszką węgla żelazo należało wyżarzyć, o czym dobrze wiedzieli robotnicy
pracujący przy uszkodzonych wagonach i używający drutu do prowizorycznej naprawy. W latach
obijania się na PKP obserwowałem, jak do rozpalonego na rampie ogniska rzucano zwój drutu,
połyskliwego, twardego, sprężynującego – materiał absolutnie nie nadający się, aby z niego
sporządzić wiązadło. Dopiero po takim „upieczeniu” drut tracił sprężystość i stawał się podatny na
zginanie.
Hans Fallada, niemiecki autor powieści o zbuntowanym stolarzu, i nasz Włodzimierz Perzyński
tworzyli mniej więcej w tym samym czasie. W jednej z humoresek Perzyńskiego występuje
dziennikarz. Wyobrażam sobie autora zabierającego się do pisania; poprzedziła je chwila namysłu:
jak nazwać swojego bohatera? Powinien legitymować się czymś charakterystycznym, podobnie jak
temperamentny Cześnik z Zemsty: Raptusiewicz. Perzyński obdarzył swego dziennikarza
nazwiskiem Stalówka.
A oto jeszcze jeden przedstawiciel wolnego zawodu, dr Montwiłł, internista, mający swój
gabinet na pierwszym piętrze domu przy ulicy Drzymały w Pruszkowie, pełniący swą praktykę
lekarską około roku 1950. Z poczekalni dla pacjentów widziało się przez otwarte drzwi wnętrze
gabinetu, biurko, a na nim kałamarz i obsadkę ze stalówką. Ale jaką stalówką! Skrzypiała przy
wypisywaniu recept. Nie pamiętam samego badania, nie jestem nawet pewien, czy w ogóle bylem
badany, czy też tylko towarzyszyłem pragnącej zasięgnąć porady matce. W mojej pamięci utkwiło
jedynie to skrzypienie. Bardziej wyrobionej stalówki nie można by sobie wyobrazić. Jej kształt
przypominał zakończenie gęsiego pióra. Kiedy Gustaw Flaubert, mający właśnie na warsztacie
Panią Bovary, brał się do temperowania swoich gęsich piór, spod ostrza scyzoryka nie mogło się
wyłonić nic innego, tylko coś, co kształtem odpowiadało stalówce doktora Montwiłła. Swoimi
dziesięcioletnimi oczyma patrzyłem na lekarskie pióro z pożądliwością. Gdybym je miał w domu
na swoim biurku, pisanie wypracowań nie byłoby taką pańszczyzną.
Nie było pańszczyzną dla mojego kolegi, czołowego polonisty. Już w szkole, aspirując do
zawodu pisarza, zainteresował się Alchemią słowa. Spodziewał się znaleźć w tej książce konkretne
rady dla adepta literatury, a znalazł ględzenie o rylcach, chińskich pędzelkach, gęsich piórach i
stalówkach. Ze strony literackiego wygi, jakim był Jan Parandowski, można było oczekiwać
warsztatowych wskazówek. A tu jakieś stalówki i ani jednej wskazówki.