Pierwszy kwietnia 1951

Transkrypt

Pierwszy kwietnia 1951
Pierwszy kwietnia 1951
W naszym domu było zaledwie pięć mieszkań. Młodzieży w nich niewiele, jedna dziewczynka i
dwóch chłopaków: na pierwszym piętrze trzynastoletni Andrzej, na drugim ja, jedenastolatek. Dorośli
przewyższali nas swoim wykształceniem, ale pod jednym względem mieliśmy nad nimi przewagę, pod
względem znajomości rosyjskiego. Do programu szkół podstawowych wprowadzono w pierwszym
rzędzie język „bratniego narodu”. Mowa Puszkina wygrywała w rywalizacji z mową Goethego i już w
klasie piątej można się było zapoznać z ruskim liternictwem. Wśród dorosłych sąsiadów znalazł się,
być może, ktoś z większym zasobem rosyjskich słówek, lecz gruntowna znajomość cyrylicy była
raczej naszym, Andrzeja i moim, udziałem.
Raz podczas odrabiania lekcji zacząłem – pod wpływem jakiegoś impulsu – zapełniać zeszyt
słowami i całymi zdaniami, posługując się alfabetem rosyjskim. Polskie wyrazy przystrojone – albo
raczej zamaskowane – ruskim liternictwem. Upajała mnie myśl, że umiem po rosyjsku! Lecz raptem
pióro zamarło mi w ręku. Przyjrzałem się swojej pisaninie tknięty podejrzeniem, że coś tu chyba nie
tak. To by było za łatwo, zbyt prosto.
Nieświadomie postępowałem jak makaronizujący szlachcic, wychowanek szkoły jezuickiej,
łacinnik od siedmiu boleści, używający zwrotów w rodzaju: „cum boris, gais et graniciebus”.
(Ostatnio, po upływie półwiecza, gdym przy lekturze Trylogii napotkał wyraz grubianitis, odruchowo
sięgnąłem po słownik łaciński i dopiero po chwili przyszła refleksja: ależ to przecież polskie
grubiaństwo, z lekka „zlatynizowane”.)
...Dom był zaniedbany, co wiązało się z ogólnym powojennym zubożeniem. W piwnicy mieliśmy
wprawdzie hydrofor, wody nie musieliśmy dźwigać kubłami, ale to piwniczne urządzenie nie działało
jak należy. Z powodu zepsutego automatu lokatorzy sami musieli własnoręcznie włączać i wyłączać
silnik.
Jesteśmy w hydroforni, matka i ja. Hydrofor został już włączony i teraz trzeba poczekać, aż się
napełni zbiornik. Za piętnaście minut matka przesunie wyłącznik, motor ucichnie i wrócimy do
mieszkania.
Co robić przez ten kwadrans? Nudzimy się. Nasi sąsiedzi, którzy schodzili do hydroforni w tym
samym celu co my, nudzili się także, o czym świadczą napisy na suficie. Z nudów jak wiadomo
przychodzą do głowy głupoty.
Przypatrujemy się z matką tym napisom. Sufit niski, łatwo sięgnąć zapaloną świecą i „pisać”, tzn.
wodzić płomykiem po wybielonym stropie. Bo każdy, kto tu przybywa, jest zaopatrzony w świecę,
oświetlenia elektrycznego, w związku z powszechną nędzą, brak. (Jeśli nawet udałoby się pokryć
koszt instalacji, to skąd wziąć fachowca?) Nuda i czas do zabicia tudzież zapalona świeca w ręku;
połączenie tych trzech czynników dało taki właśnie rezultat: cały sufit zakopcony, pokryty czarnymi
napisami. Ludzie pisali, co ślina na język przyniosła, wystrzegając się jednak ordynarnego słownictwa.
Ostatecznie wszyscy się tu znamy i nie można za bardzo sobie pozwalać, bo wstyd.
Matka, rozbawiona jak dziecko, unosi świecę, by na wolnym skrawku sufitu „wykopcić”
następujące słowa: „Ten, co tu przedtem pisał, jest głupi.”
O święta matczyna naiwności!
A jednak nie wszystkie słowa są cenzuralne; z gąszczu dawnych napisów wychwytuję jeden krótki
a dobitny wyraz i domyślam się, czyja ręka zostawiła ten ślad.
To robota Andrzeja, gdyż on jeden mógł się posłużyć rosyjskimi literami. Chłopak dobrze
wychowany, syn państwa Bińkowskich, ludzi kulturalnych, od strony językowej nienagannych. Ich
synalek użył wprawdzie grubiańskiego polskiego słowa, nie oparł się pokusie rzucenia mięsem, ale
zakamuflował „grubianitis” przy pomocy rosyjskich, niezrozumiałych dla ogółu liter.
Ten napis, przypominający mi moje eksperymenty z ruszczyzną, był: XYЙ.