Barbie na prezydenta

Transkrypt

Barbie na prezydenta
Barbie na prezydenta
Ludwika Włodek 2011-09-12, ostatnia aktualizacja 2011-09-09 17:20:30.0
Przekonywaliśmy kobiety, żeby opowiadały, jak wychodziły z tarapatów finansowych, jak podnosiły się po
kryzysach życiowych. W polityce opowieść o własnym życiu to najlepszy sposób, by przekonać wyborców
Kontres - pospolite ruszenie kobiet
"Jesteśmy aktywne, wykształcone i kompetentne - powinnyśmy więc mieć równy z mężczyznami dostęp do rynków
pracy, karier, władzy, dobrobytu, godnej emerytury oraz bezpieczeństwa" - piszą organizatorki w programie
zbierającego się już po raz trzeci Kongresu Kobiet.
Obrady zaczną się dokładnie za tydzień 17 września rano w warszawskim Pałacu Kultury. Inicjatywa zwołania
Kongresu narodziła się ponad trzy lata temu. Na pierwsze obrady w czerwcu 2009 r. przyjechało ponad 4 tys. kobiet z
całej Polski. Dyskutowały o wkładzie kobiet w polską transformację i zastanawiały się, jak w wolnej Polsce wspierać
aktywność zawodową i polityczną kobiet.
Wokół idei Kongresu narodził się ruch społeczny, od zeszłego roku działa także stowarzyszenie o tej samej nazwie.
Ideą Kongresu jest współpraca różnych środowisk kobiecych niezależnie od zajmowanych stanowisk i poglądów
politycznych. Kongresowi patronują między innymi: Henryka Krzywonos, Maria Janion, Henryka Bochniarz, Magdalena
Środa, Agnieszka Graff, Danuta Wałęsowa, Jolanta Kwaśniewska i Małgorzata Tusk.
Kongres powołał swój gabinet cieni. - Po to jesteśmy, żeby patrzeć politykom na ręce. Niech czują nasz oddech na
plecach. Choć działamy na zasadzie pospolitego ruszenia - zaangażowane w Kongres kobiety pracują społecznie widzimy, pamiętamy i będziemy rozliczać polityków ze złożonych obietnic - zapewnia rzeczniczka Kongresu Dorota
Warakomska.
Tegoroczne obrady pod hasłem "Quo vadis Polsko, quo vadis świecie, quo vadis kobieto?", mają być jednym z
ważniejszych wydarzeń trwającej właśnie polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Jednym z priorytetów prezydencji jest
bowiem polityka równościowa.
Zainteresowanie Kongresem jest ogromne. Do udziału w nim zarejestrowało się 6 800 osób. - Z Wielkopolski przyjedzie
na Kongres 180 rolniczek - opowiada Warakomska. - Uczestniczki z Lubuskiego czarterują samolot, by dotrzeć na
obrady.
Więcej o Kongresie na: www.stowarzyszeniekongreskobiet.pl
Blondwłosa lalka, tym razem ubrana w błękitny kostiumik, stoi przy mównicy. Za nią gwieździsty sztandar. Do tego
różowy telefon komórkowy, czarna torebka i suknia (na inaugurację). Na pudełeczku napis "Barbie for President".
Taki zestaw firma Mattel - producent lalek Barbie - wypuszcza od 2000 roku. Namówiła ją do tego Marie Wilson,
założycielka i prezeska fundacji The White House Project zajmującej się wspieraniem kobiecego przywództwa w
biznesie i polityce.
Dla Barbie kandydatki powstał nawet program przygotowany w porozumieniu z White House Project i opublikowany na
specjalnej stronie internetowej. Była w nim walka o prawa zwierząt, ochrona środowiska, równe traktowanie dziewcząt i
chłopców w szkole oraz szerszy dostęp do dobrej edukacji. (Złośliwi żartowali, że program do złudzenia przypomina
postulaty ubiegającego się wtedy o prezydenturę kandydata Demokratów Ala Gore'a).
- To było ryzykowne. Przecież Barbie to ikona antyfeminizmu. Z nienaturalną figurą i stopami wyprofilowanymi do
szpilek niepozwalającymi jej nawet utrzymać się na własnych nogach, stała się symbolem kobiety zamienionej w
produkt - przyznaje Erin Vilardi, wieloletnia współpracowniczka Wilson z White House Project. - Jednak chcemy
wychodzić do ludzi z ideą, że kobiety mogą być liderkami, że mogą pełnić funkcje kierownicze. Przeciętna dziewczynka
w Stanach ma siedem barbies. Jeśli jedna z tych lalek jest prezydentem i dziewczynki bawią się, że walczą o głosy, że
przemawiają w Kongresie, że wygłaszają orędzie do narodu, to to jest właśnie to.
9 na 190
W Stanach Zjednoczonych zaledwie 17 proc. urzędów publicznych, także tych pochodzących z wyboru, zajmują
kobiety. Średnia światowa jest nieco wyższa - według ONZ wynosi 21 proc. -ale powszechnie wiadomo, że kwestia
kobiecego przywództwa i obecności kobiet w polityce prawie wszędzie ma się, oględnie mówiąc, źle.
- Mamy szczęście. Nie żyjemy w czasach naszych matek i babek, których możliwości zawodowe były bardzo
ograniczone. Większość z nas wyrosła w świecie, w którym miałyśmy zagwarantowane wszystkie podstawowe prawa
obywatelskie - a są przecież na świecie miejsca, gdzie kobiety tych praw nie mają. Ale i my mamy problem - zaczyna
swoje opublikowane w internecie przemówienie "Dlaczego jest za mało kobiet przywódców" Sheryl Sandberg, jedna z
dyrektorek Facebooka. - Chodzi o to, że kobiety zwykle nie dochodzą na szczyty. W żadnym zawodzie, nigdzie na
świecie. Na 190 państw tylko dziewięć ma przywódczynię. Ze wszystkich parlamentarzystów świata tylko 13 proc.
stanowią kobiety. Wśród prezesów firm i w radach nadzorczych korporacji jest tylko 15-16 proc. kobiet. Nawet w trzecim
sektorze, który uchodzi za bardziej sfeminizowany, kobiety na kierowniczych stanowiskach to tylko 20 proc.
Erin Vilardi ma zaledwie 30 lat. Postanowiła sobie za cel życiowy zmianę tej sytuacji. - Pochodzę z robotniczej rodziny o
irlandzko-włoskich korzeniach. Tylko ja i moja starsza siostra poszłyśmy na studia, bracia nie studiowali. Jednak należę
już do drugiej amerykańskiej generacji świetnie wykształconych kobiet. "Każdy zawód, każde stanowisko leży w
zasięgu waszych możliwości. Wystarczy tylko chcieć" - powtarzano nam w szkole i na studiach. Tymczasem wciąż było
mało kobiet lekarzy, profesorów, właścicieli dużych ferm i kobiet polityków.
Pytam Erin o pierwszą udaną akcję.
- Byłam jeszcze w podstawówce. Pewnego grudniowego dnia przed naszą publiczną szkołą zawisł billboard z napisem:
"Good will towards men" [To cytat z Ewangelii według Świętego Łukasza, druga część słynnego dwuwiersza "Chwała
Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania"]. Zebrałam grupkę dzieciaków i poszliśmy do
dyrektora, że hasło nam się nie podoba, bo dyskryminuje dziewczynki i niewierzących. On na to wyjął słownik i odczytał
nam, że po angielsku słowo man [w liczbie mnogiej men] odnosi się do wszystkich ludzi, zarówno mężczyzn, jak i
kobiet. My na to chórem, że dla nas tak nie jest. W końcu dyrektor zgodził się, żebyśmy zmienili hasło na takie, które
nas satysfakcjonuje. Napisaliśmy "Happy holidays for all people" [Szczęśliwych świąt dla wszystkich]. - śmieje się Erin.
Przez prawie dziesięć lat Erin prowadziła dla White House Project największy w Stanach program szkolenia kobiet
myślących o karierze politycznej "Vote, Run, Lead" (głosuj, kandyduj, kieruj). Przeszło je 12 tys. Amerykanek. 600
wystartowało w wyborach (na różnych szczeblach) i połowa zdobyła mandaty.
10 na ponad 50
Na początku września w warszawskiej ambasadzie USA Erin Vilardi prowadziła seminarium dla Polek myślących o
karierze politycznej. Przyszło około dwudziestu kobiet. Kilka działaczek trzeciego sektora, kilka wykładowczyń
uniwersyteckich, dziennikarka, dwie studentki wolontariuszki i trzy kobiety ubiegające się o mandaty w najbliższych
wyborach. Dwie, w tym Wanda Nowicka, z warszawskiej listy Partii Palikota i jedna z PiS.
- Nasz program tym różnił się od innych podobnych inicjatyw, że nacisk kładziemy na to, żeby w ogóle przekonać
kobiety do startu. Żeby uświadomiły sobie, że mogą o tym marzyć i że to całkiem realne - opowiadała Vilardi. - W
Stanach aż jedna trzecia mężczyzn utożsamia się z politykami, myślą, że mogliby być jednymi z nich. Kobiety stanowią
ponad połowę głosujących, ale tylko 10 proc. wybieranych.
Na początku naszych seminariów większość kobiet mówi: "Ja nie, ja się nie nadaję". "Może ona" - wskazywały na
sąsiadkę. Chcieliśmy pokazać im, że się nadają i że warto ubiegać się o władzę. Inni uczą głównie, jak prowadzić
kampanię, jak prezentować się w mediach i jak zbierać fundusze. To ważne, ale to są w gruncie rzeczy sprawy
techniczne, których łatwo się nauczyć - tłumaczy,
Co stoi za tym kobiecym brakiem chęci do ubiegania się o mandaty i kierownicze stanowiska? Znów odwołam się do
przemówienia Sheryl Sandberg.
- Na studiach razem z bratem i koleżanką chodziliśmy na zajęcia z intelektualnej historii Europy - opowiada Sandberg. Na zaliczenie koleżanka przeczytała wszystkie 12 lektur, była też na wszystkich wykładach. Ja przeczytałam większość
książek i byłam na większości wykładów. Mój brat przeczytał... jedną książkę i był na kilku wykładach. Przed
egzaminem spotkaliśmy się u nas w pokoju, by powtórzyć materiał. Po trzech godzinach moja koleżanka martwiła się,
czy będzie umiała dobrze przedstawić heglowską dialektykę. Ja nie byłam pewna, czy potrafię połączyć poglądy
Locke'a na temat własności z późniejszymi koncepcjami filozoficznymi. A mój brat był pewien, że dostanie najlepszy
stopień na roku. Mimo że najmniej z nas umiał!
Zdaniem Sandberg wszędzie na świecie ten kobiecy brak pewności siebie pozostaje bez związku z rzeczywistymi
kwalifikacjami. Jest zakorzeniony w kulturze.
Nośność stereotypu skromnej kobiety tłumaczy Hannah Riley Bowles, która w Harvard Kennedy School zajmuje się
badaniami nad wpływem płci na zdolności negocjacyjne i dochodzenie do stanowisk kierowniczych.
„Wydaje się naturalne doradzanie kobietom, by były twardsze. Ale zachęty w stylu »musicie upodobnić się do facetów «
nic nie dają. Różnice w sytuacji mężczyzn i kobiet wynikają bowiem w dużej mierze z tego, że świat inaczej traktuje
obie płcie. Od mężczyzn oczekuje się innego zachowania niż od kobiet. Kobiety na ogół są skromniejsze, co powoduje,
że postrzegane są jako mniej kompetentne. Kiedy jednak kobieta mówi o swoich sukcesach i zaletach z równą
pewnością siebie co mężczyzna, natychmiast wydaje się ludziom, że ma gorsze zdolności społeczne”.
Rozmówca odbiera jej zachowanie jako dziwne, konfliktowe, nienaturalnie.
Jedna z wielu
Mężczyźni mówią: "Udało mi się, bo jestem dobry". Kobiety podkreślają, że miały szczęście, albo że pomogli im inni. W
polityce to błąd.
- W trakcie warsztatów "Vote, Run, Lead" uczyliśmy kobiety, że trudności, jakie udało im się pokonać, to ich najlepsza
karta przetargowa - opowiada Erin Vilardi. - Przekonywaliśmy, żeby opowiadały, jak wychodziły z tarapatów
finansowych, jak podnosiły się po kryzysach życiowych.
Przywołuje przykład Baracka Obamy, który nie wstydził się w czasie kampanii prezydenckiej mówić o własnym
dzieciństwie, o trudach bycia czarnym dzieckiem białej, rozwiedzionej matki. - Wasza historia to wasza siła. Nadaje
wam autentyczność i zwiększa zaufanie wyborców, tłumaczyliśmy im. Trafiła do nas kobieta z osiedla przyczep. Biedna,
bez wykształcenia. Przez kilka lat prowadziła w swoim środowisku akcję rejestrowania się jako wyborca (bez tego nie
można w USA zagłosować). Mimo jej wysiłków sąsiedzi i tak nie chodzili do urn - opowiada Erin. "Dlaczego sama nie
wystartujesz" - namawialiśmy ją. "Twoi sąsiedzi nie chcą głosować na bogatych członków rady miejskiej, bo sądzą, że
nie mają pojęcia o ich problemach. Ty jesteś jedną z nich. Na ciebie zagłosują". Wzbraniała się, ale w końcu
wystartowała i została radną. Ludzie wpłacali na jej kampanię drobne kwoty, po kilka dolarów, znajomi pracowali za
darmo w jej sztabie. Wszystko dlatego, że własnym życiem świadczyła o sobie. Była jedną z nich, dlatego jej zaufali.
Erin namawiała też do startu lesbijki, bezrobotne, zakażone HIV, samotne matki. Dla wielu z nich koszmar, przez który
przeszły i o którym nie bały się opowiedzieć, stał się przepustką do mandatu. "Skoro poradziła sobie i z tym, znaczy, że
umie walczyć, warto na nią zagłosować" - rozumowali wyborcy.
35 na 100
Erin Vilardi będzie też gościem rozpoczynającego się właśnie w Warszawie Kongresu Kobiet. Warsztaty, które i tam
poprowadzi, będą dobrą okazją do wymiany polskich i amerykańskich doświadczeń.
Na seminarium w ambasadzie Erin zachęcała Polki, by starały się zaprząc partyjną machinę w promowanie własnej
kandydatury.
One opowiadały jej, jak koledzy z listy traktują je jak niebezpieczne rywalki.
Erin przekonywała, że nawet bez pieniędzy można wystartować, bo kandydatka bazująca na prywatnych datkach
wynoszących góra kilka do kilkunastu dolarów może wygrać mandat w radzie miejskiej.
Polki opowiadały jej, że większość kandydatek, szczególnie tych mniej znanych, opłaca kampanię z własnej kieszeni,
często biorąc kredyty lub zapożyczając się u znajomych.
9 października wybory w Polsce po raz pierwszy odbywają się z 35-procentową kwotą miejsc na listach
zarezerwowaną dla kobiet. Incydenty spychania ważnych, zasłużonych kobiecych kandydatek na dalsze miejsca, by
zrobić miejsce dla "miernych i wiernych" działaczy w regionach, pokazują, że zapis o kwocie to dopiero początek walki
o większą obecność kobiet w polityce.
W USA w internecie znów pojawiły się wizerunki prezydent Barbie z wstawioną komputerowo twarzą Sarah Palin, mimo
że nawet nie wiadomo, czy będzie ubiegać się o nominację Republikanów w przyszłorocznym wyścigu prezydenckim.
Znana z konserwatywnych poglądów, przeciwna aborcji i jednopłciowym małżeństwom była gubernator Alaski nie jest
wymarzoną kandydatką feministek na prezydenta.
Erin jednak apeluje o solidarność: - Na każdą próbę dyskryminacji musimy reagować sprzeciwem. Musimy wstawiać się
nawet za tymi kobietami, które nigdy nie czyniły z praw kobiet swoich postulatów wyborczych. Na dłuższą metę
obecność każdej kobiety w polityce jest cenna. Nie chodzi o to, żeby nie krytykować poglądów tych kobiet, z którymi się
nie zgadzamy. Trzeba podejmować z nimi walkę polityczną. Ale nie należy pozwalać dziennikarzom wyśmiewać się z
tego, jak Sarah Palin jest ubrana, albo dywagować na temat tego, czy jest, czy nie jest za bardzo kobieca. Bo w
stosunku do mężczyzn nikt na takie uwagi sobie nie pozwala.
Najważniejsza zmiana musi dokonać się w kulturze i mentalności społecznej. By do tego doszło, warto wykorzystywać
nawet nieoczywistych sprzymierzeńców, jak producenci lalek o platynowych włosach i talii osy. - Musimy postarać się,
żeby obecność kobiet w polityce, mądrych i głupich, ładnych i brzydkich, była postrzegana jako norma - uważa Erin. Inaczej mogę spędzić resztę życia na szkoleniu kandydatek i nic to nie zmieni.
Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - http://wyborcza.pl/0,0.html © Agora SA

Podobne dokumenty