klinkij tutaj - Piątek Trzynastego

Transkrypt

klinkij tutaj - Piątek Trzynastego
willi
1
Projekt okładki i ilustracje
Dariusz Romanowicz
Skład
Paweł Szewczyk
 Copyright by Piątek Trzynastego, Łódź 2004
Wszelkie prawa autorskie i wydawnicze zastrzeżone. Wszelkiego rodzaju reprodukowanie, powielanie (łącznie z kserokopiowaniem), przenoszenie na inne nośniki
bez pisemnej zgody Wydawcy jest traktowane jako naruszenie praw autorskich,
łącznie z konsekwencjami przewidzianymi w Ustawie o prawie autorskim i prawach
pokrewnych (Dz. U. nr 24 z 23.02.1994 r., poz. 83).
ISBN 83-7415-055-6
PIĄTEK TRZYNASTEGO Wydawnictwo
Michał Koliński i Michał Wiercioch
90-009 Łódź, ul. Henryka Sienkiewicza 61
tel./fax (0-42) 632 78 61, 630 71 17, tel. 0-602 34 98 02(06)
infolinia: 0-604 600 800 (codziennie 8-22, także sms), gg. 4147954, 4146841
www.piatek13.com.pl; e-mail: [email protected]
Łódź
Wydanie I
rok: 2007 2006 2005 2004
rzut: 9 8 7 6 5 4 3 2 1
Druk i oprawa:
PIĄTEK TRZYNASTEGO Drukarnia
93-345 Łódź, ul. Paradna 3
tel. 0-602 34 98 02(06)
Printed in Poland
2
ostatnia
liczba
Bieg myśli nie jest tu znów taki powikłany, Watsonie
– powiedział Holmes z figlarnym uśmiechem.
Arthur Conan Doyle
„Tajemnicze zniknięcie lady Carfax”
3
4
Przygoda doktora
O tak, moi drodzy, miałem raz ciekawą przygodę.
I nie spodziewam się już, by mnie coś takiego drugi
raz spotkało, gdyż byłoby to sprzeczne z jakimkolwiek prawdopodobieństwem; tylko raz w życiu człowiekowi coś podobnego może się przydarzyć. Opowiem wam najdokładniej, jak to się stało – możecie
mi wierzyć albo nie.
W owym czasie właśnie otrzymałem tytuł doktorski, ale nie zacząłem jeszcze praktykować. Mieszkałem w umeblowanych, kawalerskich pokojach na
Gower Street. Wdowa Murchison wynajmowała te
pokoje, a miała wtedy za lokatorów trzech medyków
i jednego inżyniera. Ja zajmowałem pokój na najwyższym piętrze, ponieważ ten był najtańszy – ale i tak
jego cena przewyższała moje możliwości finansowe.
Mój szczupły fundusik wyczerpywał się i z każdym
tygodniem coraz bardziej konieczne było znalezienie
jakiegoś zatrudnienia. Niechętnie jednak myślałem
o rozpoczęciu praktyki lekarskiej. Wszystkie moje
upodobania skłaniały mnie ku nauce, a zwłaszcza ku
zoologii, która mnie zawsze szczególnie zajmowała.
Ostatecznie już prawie dawałem za wygraną i gotów
byłem zostać na całe życie lekarzem od wszystkiego,
5
gdy w sposób niespodziewany, a niezwykły, nastąpił
punkt zwrotny w mojej karierze.
Pewnego ranka przeglądałem „Standard”. Nie
znajdując w gazecie nic ciekawego, już miałem ją
odłożyć, gdy nagle wpadło mi w oczy ogłoszenie zamieszczone na widocznym miejscu. Brzmiało ono:
„Potrzeba na jeden albo na parę dni usług lekarza.
Koniecznie musi to być człowiek silny fizycznie, spokojny i stanowczy. Musi być przy tym entomologiem
i znawcą chrząszczy, o ile możności. Uprasza się
o osobiste zgłoszenie Brook Street 77. Zastać można
przed dwunastą w południe, dzisiaj.”
Otóż, jak już wam mówiłem, miałem zamiłowanie
do zoologii, lecz ze wszystkich dziedzin tej wiedzy
najbardziej interesowało mnie studiowanie owadów,
z chrząszczami zaś byłem obeznany najlepiej. Wielu
jest zbieraczy motyli, chrząszczy jednakże posiadamy
o wiele więcej odmian i łatwiej o nie na naszych wyspach niż o motyle. To zdecydowało o moim wyborze.
Posiadałem zbiór liczący kilkaset odmian.
Co się tyczy innych warunków, podanych w ogłoszeniu, to wiedziałem, że mogę liczyć na swoje nerwy,
zaś w różnych dyscyplinach sportowych zdobywałem nagrody za zręczność i siłę. Oczywiście czułem,
że byłem jedynym człowiekiem, odpowiadającym,
jak nikt inny, stawianym żądaniom. Pięć minut po
przeczytaniu ogłoszenia siedziałem już w dorożce
i jechałem na Brook Street.
Po drodze roztrząsałem całą kwestię, pragnąc
odgadnąć, do jakiego rodzaju pracy tak dziwnych
kwalifikacji potrzeba. Siła fizyczna, stanowczy cha6
rakter, wykształcenie medyczne i znajomość chrząszczy – jaki związek istnieje między tymi żądaniami?
I niestety, to mało zachęcające, bo nie chodziło o stałą posadę, tylko o jakieś chwilowe zajęcie, kończące
się z dnia na dzień, jak mówiło ogłoszenie.
Im dłużej rozmyślałem, tym mniej to wszystko
było zrozumiałe. Ostatecznie jednak doszedłem do
wniosku, że nie mam nic do stracenia, moje środki
są na wyczerpaniu, a więc co mi szkodzi zaryzykować, skoro uczciwie zarobię kilka suwerenów. Ten
się lęka niepowodzenia, kto za niepowodzenie musi
płacić, ale mnie co mogło grozić? Byłem jak ten gracz
z pustą kieszenią, któremu pozwolono spróbować
szczęścia z innymi.
Dom na Brook Street pod numerem 77 był to
jeden z tych skromnych, a jednak imponujących
domów, malowany na ciemny kolor, o płaskiej fasadzie i tym wielce szanownym, solidnym charakterze,
typowym dla domów budowanych za panowania króla Jerzego. Gdy wysiadałem z dorożki, jakiś młody
człowiek wychodził właśnie z bramy. Zauważyłem, że
mijając mnie, spojrzał ciekawie i niechętnie. Wziąłem
to sobie za dobry omen, gdyż wyglądał na odrzuconego kandydata, a skoro niechętnie patrzył na mnie,
widocznie wakant jeszcze nie jest obsadzony. Pełen
dobrej myśli wszedłem po szerokich schodach i zastukałem ciężką kołatką.
Upudrowany lokaj w liberii otworzył mi drzwi.
Widocznie miałem do czynienia z ludźmi bogatymi
i z wielkiego świata.
– Czym mogę służyć? – zapytał lokaj.
7
– Przyszedłem w odpowiedzi na ogłoszenie, które...
– Tak, proszę pana – odpowiedział lokaj. – Lord
Linchmere zaraz przyjmie pana w bibliotece.
Lord Linchmere? Znane mi było to imię, ale na
razie nie mogłem sobie przypomnieć, skąd je znałem. Prowadzony przez lokaja wszedłem do obszernego, zastawionego półkami pełnymi książek pokoju,
w którym za biurkiem siedział drobny mężczyzna,
o miłej, ruchliwej, wygolonej twarzy i długich siwiejących włosach, zaczesanych do tyłu. Trzymając
w ręku bilet, który mu lokaj podał, obrzucił mnie od
stóp do głów przenikliwym spojrzeniem. Po wyrażającym zadowolenie uśmiechu, jaki zagościł na jego
twarzy, poznałem, że zewnętrznie w każdym razie
odpowiadałem jego życzeniom.
Przybywa pan, doktorze Hamilton, w odpowiedzi
na moje ogłoszenie? – zapytał.
– Tak jest, milordzie.
– Czy spełnia pan warunki, które tam wymieniłem?
– Sądzę, że tak.
– Jest pan człowiekiem bardzo silnym, sądząc
z pańskiego wyglądu.
– W istocie siły mi nie brak.
– I jest pan stanowczy i odważny?
– Tak sądzę!
– Czy kiedyś w życiu groziło panu wielkie niebezpieczeństwo?
– Nie, prawdą jest, że nigdy dotąd.
8
– Ale czy sądzi pan, że w takich okolicznościach
zdobyłby się pan na szybką decyzję i zachował zimną krew?
– Myślę, że tak.
– I mnie się tak zdaje. A tym większe budzi pan we
mnie zaufanie, że nie twierdzi pan z pewnością, co
uczyniłby w nieznanych okolicznościach. Mam wrażenie, że jeśli chodzi o te warunki, jest pan właśnie
takim człowiekiem, jakiego poszukuję. To przyjąwszy, przejdźmy do następnego punktu.
– Mianowicie?
– Proszę powiedzieć mi coś o chrząszczach.
Spojrzałem na niego, myśląc, że żartuje – ale przeciwnie, przechylił się przez biurko, a w oczach miał
wyraz jakby obawy, jakby niepewności.
– Lękam się, że pan zapewne nic nie wie o chrząszczach! – zawołał.
Zacząłem mówić. Nie twierdzę, że powiedziałem
coś nowego lub oryginalnego na ten temat, ale krótko
i szkicowo przedstawiłem charakterystykę chrząszczy i pogląd na główne odmiany, z uwzględnieniem
niektórych okazów z moich własnych zbiorów i ze
wzmianką o moim artykule „O chrząszczach grzebiących”, który ukazał się w „Dzienniku nauk entomologicznych”.
– Nie może być! – wykrzyknął lord Linchmere.
– Czy rzeczywiście dobrze zrozumiałem? Pan jest
zbieraczem?
Jego oczy na myśl o tym zabłysły radością.
9
– W takim razie w całym Londynie nie ma odpowiedniejszego człowieka. Wiedziałem, że przecież
wśród pięciu milionów ludzi musi się taki człowiek
znajdować, ale w tym trudność, żeby go wyszukać.
Szczęście mi dopisało, skoro pana znalazłem.
Zadzwonił. Ukazał się lokaj.
– Poproś lady Rossiter, żeby zechciała przyjść tutaj
– rozkazał lord.
Za chwilę lady weszła do pokoju. Była to mała kobieta w średnim wieku, z twarzy bardzo podobna do
lorda, z tymi samymi ruchliwymi rysami i czarnymi,
siwiejącymi włosami. Jednak wyraz niepokoju i troski, który zauważyłem na twarzy lorda, na jej twarzy
akcentował się jeszcze mocniej. Zdawało się, że jakieś
wielkie strapienie swoim cieniem zmąciło pogodę jej
twarzy. Obróciła się do mnie w chwili, gdy mnie lord
Linchmere przedstawiał i z przykrością zauważyłem
na wpół zagojoną bliznę, długości dwóch cali, nad jej
prawą brwią. Bliznę tę częściowo zakrywał opatrunek, mogłem jednak rozpoznać, że była to poważna
rana i jeszcze świeża.
– Doktor Hamilton, Ewelino, jest dla nas najodpowiedniejszym człowiekiem – przemówił lord Linchmere. – Jest zbieraczem chrząszczy i pisywał o nich
artykuły.
– W istocie! – odpowiedziała lady Rossiter. – W takim razie niewątpliwie musiał pan słyszeć o moim
mężu. Ktokolwiek coś wie o chrząszczach, musiał
słyszeć o sir Tomaszu Rossiterze.
10
Po raz pierwszy maleńki promyczek światła padł
na całą tę tajemniczą sprawę? Tu nareszcie dostrzegłem związek pomiędzy tymi ludźmi a chrząszczami.
Sir Tomasz Rossiter! Ależ to był w tej dziedzinie największy autorytet na świecie! Całe życie poświęcił
tym studiom i napisał o tym obszerne dzieło. Spiesznie zapewniłem jego żonę, że czytałem to dzieło i że
wysoko je cenię.
– Zna pan osobiście mojego męża? – spytała.
– Nie, nie miałem zaszczytu go poznać.
– Ale go pan pozna – rzekł lord Linchmere stanowczo.
Dama stała przy biurku. Położyła mu rękę na
ramieniu.
Każdy poznałby, gdy zbliżyły się ich twarze, że to
brat i siostra.
– Czy rzeczywiście jesteś gotów to uczynić, Karolu?
To szlachetne z twojej strony, ale mnie ogarnia lęk.
Jej głos zadrżał, wyrażał obawę. I lord wydał mi
się równie poruszony, choć usiłował to ukryć.
– Tak, tak, moja droga, to już postanowione, to
już ułożone. Nie widzę innego sposobu.
– Nie ma innej drogi?
– Nie, nie, Ewelino, ja ciebie nigdy nie opuszczę,
nigdy. Wszystko pójdzie dobrze – i istotnie, wygląda
to jak zrządzenie opatrzności, że tak doskonałe narzędzie znalazło się w naszych rękach.
Położenie moje stawało się kłopotliwe; czułem,
że oboje w tej chwili zapomnieli o mojej obecności.
Jednak wkrótce lord Linchmere przypomniał sobie
i moją osobę, i umowę ze mną.
11
– Doktorze Hamilton, chcę, by był pan całkowicie
do mojej dyspozycji. Pragnę, aby pan odbył ze mną
krótką podróż, był zawsze przy moim boku i zobowiązał się, nie pytając, spełniać, o co poproszę, nawet
wtedy, gdyby się to panu wydawało nierozsądne.
– To bardzo wielkie wymagania – odrzekłem.
– Niestety, nie mogę się jaśniej wyrazić, bowiem
nie umiem przewidzieć, jaki obrót przybierze ta
sprawa. Jednakże jednego może być pan pewien:
nie zażądam od pana niczego, co by nie było w zgodzie z pańskim sumieniem. Mogę jeszcze zapewnić,
że gdy rzecz dobiegnie końca, będzie pan dumny, że
uczestniczył pan w tak zacnym dziele.
– Jeśli się wszystko pomyślnie zakończy – dorzuciła lady.
– Tak jest; jeżeli koniec będzie pomyślny – powtórzył lord.
– A jakie będą warunki? – spytałem.
– Dwadzieścia funtów dziennie.
Zdziwiła mnie wysokość sumy i to moje zdziwienie
odbiło się na twarzy.
– Potrzebowałem, jak pan zauważył, czytając
ogłoszenie, rzadkiej kombinacji zalet – objaśnił lord
Linchmere. – Kto ją posiada, ma prawo żądać ode
mnie wysokiego wynagrodzenia. Zresztą nie ukrywałem przed panem, że obowiązki mogą być przykre,
a nawet połączone z niebezpieczeństwem. Zresztą
może się okazać, że w dzień albo dwa dni uda się
doprowadzić sprawę do końca.
– Daj Boże! – westchnęła siostra.
12
– A zatem, doktorze Hamilton, czy mogę liczyć na
pańską pomoc?
– Niewątpliwie – odpowiedziałem. – Proszę mi tylko
powiedzieć o moich obowiązkach.
– Pierwszym pańskim obowiązkiem będzie powrócić teraz do domu. Spakuje pan, co panu potrzebne,
gdyż wyjeżdżamy w odwiedziny na wieś. Wyruszamy
razem dziś po południu ze stacji Paddington o piętnastej czterdzieści.
– Czy daleko jedziemy?
– Aż do stacji Pangbourne. Niech mnie pan oczekuje przy kasie biletowej o piętnastej trzydzieści. Będę już miał bilety. Do widzenia, doktorze Hamilton!
Ale, ale, byłbym rad, gdyby pan zabrał ze sobą dwie
rzeczy, jeżeli je pan posiada, puszkę do zbierania
owadów i kij, im grubszy i cięższy, tym lepszy.
***
Możecie sobie wyobrazić, że miałem o czym myśleć, gdy wróciłem do domu i pakowałem rzeczy. Cała
ta fantastyczna sprawa układała się w moim mózgu
jak w kalejdoskopie, w najprzeróżniejsze kształty;
obmyśliłem z tuzin rozwiązań, coraz bardziej nieprawdopodobnych. A jednak czułem, że prawda musi
być także nieprawdopodobna i dziwaczna. W końcu
dałem spokój domysłom i zadowoliłem się dokładnym wykonaniem danych mi instrukcji.
Z walizką w ręku, wyposażony w puszkę do owadów i ciężką laskę, czekałem na stacji Paddington
przy kasie biletowej, gdy wszedł lord Linchmere. Maleńki to był człowiek, drobny i wątły, teraz jeszcze
13
bardziej zdenerwowany niż tego ranka. Miał na sobie
długi płaszcz podróżny i zauważyłem, że wspiera się
na ciężkim kiju z twardego drzewa.
– Mam już bilety – rzekł, kierując się na peron.
– Oto i nasz pociąg. Zamówiłem osobny przedział, gdyż
przez drogę chciałbym pomówić z panem o pewnych
rzeczach.
Ale właściwie to, o czym chciał ze mną pomówić,
mógł zamknąć w jednym zdaniu – gdyż poinformował
mnie, że jestem po to, by go osłaniać i pod żadnym
pozorem nie powinienem go ani na chwilę opuszczać. Powtarzał mi to w kółko, a gdy podróż nasza
dobiegała celu, powtarzał tak uporczywie, że już to
świadczyło o jego silnym zdenerwowaniu.
– Tak – rzekł w końcu, odpowiadając raczej na
moje spojrzenie niż na moje słowa – ja jestem bardzo
zdenerwowany, doktorze Hamilton. Byłem całe życie
człowiekiem nieśmiałym, a ta nieśmiałość pochodzi
z wątłości organizmu i zdrowia. Duch we mnie jest
jednak silny i potrafię zdobyć się na stawienie czoła
niebezpieczeństwu, przed którym cofnąłby się człowiek mniej nerwowy. To, co czynię teraz, robię nie
pod przymusem, jedynie z poczucia obowiązku, a jednak niewątpliwie bardzo się narażam. Jeżeli sprawa
się nie powiedzie, będę miał pewne prawo do miana
męczennika.
Dosyć miałem tego odczytywania zagadek. Zapragnąłem skończyć z tym nareszcie.
14
– Myślę, lordzie, że lepiej byłoby, gdyby mi pan
całkiem zaufał – odrzekłem. – Nie sposób, abym działał skutecznie, gdy nie wiem, o co chodzi ani nawet
dokąd jedziemy.
– Ach, nie ma potrzeby taić, dokąd jedziemy –
rzekł. – Jedziemy do Delamere Court, do rezydencji
sir Tomasza Rossitera, którego dzieło zna pan dobrze. Co zaś do właściwego celu naszych odwiedzin,
to w tym stadium sprawy nie wiem, czy byśmy coś
zyskali, gdybym pana całkowicie wtajemniczył. Mogę
panu powiedzieć, że działamy – a moja siostra, lady
Rossiter, podziela moje zapatrywanie – w jednym celu: chcemy zapobiec czemuś w rodzaju familijnego
skandalu. Wobec tego rozumie pan, że niechętnie
daję wyjaśnienia, no chyba, że są niezbędne. Co innego, doktorze Hamilton, gdybym zasięgał pańskiej
rady. Tymczasem ja potrzebuję tylko pańskiej czynnej pomocy i wskażę panu od czasu do czasu, jak
mi jej pan najlepiej może udzielić.
Co miałem odpowiedzieć. Fakt faktem, że człowiek biedny może wiele znieść za dwadzieścia funtów
dziennej płacy. Niemniej czułem, że lord Linchmere
nieuczciwie ze mną postępuje. Chciał mnie zamienić w bierne narzędzie – jako ten kij w swoim ręku.
Wyobraziłem sobie jednak, jak przy jego wrażliwości wstrętny być musi dla niego wszelki skandal –
i zrozumiałem, że nie obdarzy mnie całkowitym zaufaniem, chyba że nie będzie miał innego wyjścia.
Postanowiłem więc ufać jedynie własnym oczom
i wierzyć, że mi odsłonią tę tajemnicę.
15
Delamere Court leży dobrych pięć mil angielskich
od Pangbourne Station; tę przestrzeń przebyliśmy
otwartym powozem. Lord Linchmere przez cały czas
siedział pogrążony w głębokich rozmyślaniach. Przemówił dopiero, gdy dojeżdżaliśmy na miejsce.
– Może pan nie wie – rzekł – że podobnie jak pan,
i ja jestem lekarzem?
– Nie, milordzie, nie wiedziałem o tym.
– Tak jest, w młodości zdobyłem dyplom z medycyny, wtedy gdy między mną a majoratem stało
jeszcze kilka żywotów ludzkich i sprawa dziedzictwa
bynajmniej nie była pewna. Nie doszło do tego, abym
z mojej wiedzy praktycznie korzystał, ale mniemam,
że te studia pożytecznie kształcą człowieka. Nigdy
nie żałowałem lat poświęconych nauce medycyny.
Ale oto bramy Delamere Court.
Dojechaliśmy do dwóch wysokich filarów, uwieńczonych herbowymi smokami, pośrodku których brama otwierała wjazd na krętą aleję. Ponad krzakami
laurów i rododendronów ujrzałem długi dom o wielu
łamanych dachach i szczytach, opleciony bluszczem
w kolorze starej cegły o ciepłym odcieniu. Z podziwem wpatrywałem się w tę piękną siedzibę, gdy mój
towarzysz nerwowo pociągnął mnie za rękaw.
– Oto sir Tomasz – szepnął. – Proszę, niech pan
mówi o chrząszczach, proszę mówić wszystko, co
pan wie.
Wysoka, chuda postać, dziwnie kanciasta i koścista, wyszła spoza płotu laurowych krzaków. Sir
Tomasz trzymał w ręku łopatkę, a na rękach miał
grube ogrodnicze rękawice. Popielaty, szeroki ka16
pelusz przysłaniał jego twarz. Twarz ta – o źle zarośniętej brodzie i ostrych, nieregularnych rysach
– wydała mi się niezmiernie surowa. Powóz stanął,
a lord Linchmere wyskoczył.
– Jak się masz, drogi Tomaszu! – powitał gospodarza serdecznie.
Jednak ta serdeczność nie znalazła jakoś oddźwięku.
Pan domu spojrzał na mnie poprzez ramię szwagra
i w ucho wpadły mi urywki zdań: „życzenie, którego
nie ukrywam”… „nienawidzę obcych”... „nieproszone narzucanie się”… „rzecz nie do darowania”... Tu
nastąpiło jakieś wyjaśnienie przyciszonym głosem
i obaj zbliżyli się do powozu, w którym ja wciąż jeszcze siedziałem.
– Doktorze Hamilton, pan pozwoli, że pana przedstawię sir Tomaszowi Rossiterowi – przemówił lord
Linchmere. – Zobaczycie panowie, że macie dużo
wspólnych upodobań.
Ukłoniłem się. Sir Tomasz stał, bardzo sztywny,
surowo patrząc na mnie spod szerokiego ronda kapelusza.
– Lord Linchmere zapewnia mnie, że pan coś wie
o chrząszczach – przemówił. – I co pan wie o chrząszczach?
– Wiem to, czego się nauczyłem z pańskiego dzieła,
sir Tomaszu – odrzekłem.
– Proszę niech pan wymieni nazwy bardziej znanych odmian skarabeuszy brytyjskich – rzekł.
17
Nie spodziewałem się, że czeka mnie egzamin, na
szczęście jednak byłem przygotowany. Moje odpowiedzi zdawały mu się podobać, twarz mu się bowiem
rozpogodziła.
– Zdaje mi się, mój panie – rzekł – że z pewnym
pożytkiem przeczytał pan moją książkę. Rzadko mi
się zdarza spotkać kogoś, kto by się w sposób inteligentny interesował tymi sprawami. Ludzie znajdują
czas na takie głupstwa, jak sport albo towarzyskie
zabawy, a o chrząszczach nikt nie pomyśli. Mogę
pana zapewnić, że większa część tych idiotów w tej
części kraju nawet nie wie, że ja w ogóle jakąś książkę napisałem, ja, który pierwszy opisałem właściwą
funkcję elytry. Rad jestem, że pana widzę i chętnie
pokażę panu niektóre okazy, które pana zainteresują.
Wsiadł do powozu i podjechał z nami przed pałac,
po drodze opowiadając obszernie o swych świeżych
badaniach nad anatomią biedronki.
Wspomniałem już, że sir Tomasz Rossiter nosił
szeroki kapelusz, ściągnięty na czoło. Wchodząc do
sieni, zdjął kapelusz. Zaraz też zauważyłem dziwny,
charakterystyczny szczegół, który ten kapelusz ukrywał. Czoło sir Tomasza, wysokie z natury, jeszcze
wyższe wskutek wypadania włosów, znajdowało się
w nieustannym ruchu. Jakieś nerwowe niedomaganie utrzymywało muskuły w silnym skurczu, powodując albo proste drganie, albo chwilami dziwny
ruch obrotowy, czego dotąd nigdy nie widziałem. Było
to bardzo widoczne, gdy zwrócił się do nas, wszedłszy do swego pokoju, i tym dziwniej wyglądało, że
18
kontrastowało z wyrazistymi, spokojnymi oczyma,
spoglądającymi poważnie spod tego ruchomego,
drgającego czoła.
– Przykro mi – rzekł – że lady Rossiter nie ma
w domu. Pomogłaby mi ugościć panów. Ale, ale, Karolu, czy Ewelina mówiła, kiedy zamierza powrócić?
– Pragnęłaby jeszcze parę dni pozostać w mieście
– odrzekł lord Linchmere. – Wiesz, jak to urastają towarzyskie obowiązki naszych pań, gdy przez dłuższy
czas zasiedzą się na wsi. Moja siostra ma obecnie
w Londynie sporo przyjaciół.
– No, naturalnie, jest panią swojej woli i nie
chciałbym wpływać na zmianę jej planów, ale będę
się cieszył, gdy wróci. Bez jej towarzystwa czuję się
tu bardzo samotny.
– I ja tak przypuszczałem i po części dlatego wpadłem dziś do ciebie. A ponieważ mój młody przyjaciel,
doktor Hamilton, tak bardzo się przedmiotem twoich
prac interesuje, więc pomyślałem, że nie weźmiesz
mu za złe, jeśli się ze mną wybierze.
– Prowadzę życie samotnika, panie doktorze, i mój
wstręt do obcych ludzi wzrasta coraz bardziej – oświadczył gospodarz. – Nieraz sobie myślę, że moje nerwy
nie są dziś tym, czym były dawniej. Za moich młodych lat wiele podróżowałem w pogoni za chrząszczami. Przebywałem w rozmaitych malarycznych
i niezdrowych okolicach... To mi naruszyło zdrowie.
Jednak taki jak pan znawca chrząszczy jest u mnie
zawsze mile widziany i z radością pokażę panu moje
zbiory – bez przesady mówiąc – chyba najpiękniejsze
w Europie.
19
Niewątpliwie mówił prawdę. Cały, wielki, dębem
wykładany pokój umeblowany był komodami o płaskich szufladach, a w nich – porządnie sklasyfikowane, opatrzone napisami – znajdowały się chrząszcze
z wszystkich zakątków świata, czarne, brunatne, niebieskie, zielone i pstre. Raz po raz, przesuwając rękę
nad nieskończonymi rzędami natkniętych na szpilki
owadów, wybierał jakiś rzadki okaz, podawał mi go
delikatnie i ze czcią, jak rzadką relikwię, i opowiadał
o jego właściwościach albo też o tym, jak i gdzie go
zdobył. Widać było, że rzadko mu się trafia znaleźć
sympatyzującego słuchacza. Opowiadał więc i opowiadał, aż wieczór wiosenny przeszedł w mrok nocny,
a dzwonek oznajmił, że czas się ubierać na obiad.
Przez cały ten czas lord Linchmere nie wypowiedział ani słowa, stał tylko obok szwagra i, jak spostrzegłem, szybkimi ciekawymi spojrzeniami badał
jego twarz. Jego rysy zdradzały jakieś silne wzruszenie, lęk, współczucie, oczekiwanie – wszystko to
wyczytywałem z jego twarzy. Pewien byłem, że lord
Linchmere lęka się czegoś i że czegoś oczekuje. Jednak daremnie dociekałem, co by to być mogło.
Wieczór przeszedł nie tylko spokojnie, ale i przyjemnie, i co do mnie, czułbym się zupełnie dobrze,
gdyby nie to bezustanne uczucie napięcia, które wyczuwałem w lordzie Linchmere. Co do naszego gospodarza, to zauważyłem, że zyskuje on przy bliższym
poznaniu. Stale z uczuciem wspominał nieobecną
żonę i małego synka, którego niedawno umieszczono
w szkole. Dom bez nich, mówił, nie jest tym, czym
20
był dawniej. Gdyby nie ulubiona praca naukowa, nie
wiedziałby, jak znieść te długie dni osamotnienia.
Po obiedzie paliliśmy, gawędząc jeszcze czas jakiś
w bilardowym pokoju, i ostatecznie wcześnie powiedzieliśmy sobie dobranoc.
Wtedy to po raz pierwszy przeszło mi przez myśl
podejrzenie, że lord Linchmere jest chyba wariatem.
Po odejściu gospodarza przyszedł do mojej sypialni.
– Doktorze – rzekł cicho i spiesznie – proszę przyjść
do mnie! Musi pan spędzić noc w mojej sypialni.
– Nie rozumiem pana. Dlaczego?
– Wolę się nie tłumaczyć. Ale to należy do pańskich obowiązków. Mój pokój znajduje się tuż obok.
Będzie pan mógł wrócić do siebie, zanim rano wejdzie służący.
– Ale z jakiego powodu? – pytałem.
– Ponieważ lękam się pozostać sam – odpowiedział. – Oto przyczyna, skoro koniecznie chce pan
znać przyczynę.
Było to czyste szaleństwo, ale argument dwudziestu funtów zwalczał sprzeciw. Poszedłem za nim do
jego pokoju.
– Dobrze – rzekłem – jednak w tym łóżku jest miejsce tylko dla jednego.
– Toteż tylko jeden je zajmie – odpowiedział.
– A drugi?
– Drugi musi czuwać.
– Dlaczego? – zapytałem. – Zdaje się, że pan obawia się napaści.
– Może się obawiam.
21
– Ale w takim razie czemu pan nie zamknie drzwi
na klucz?
– A może ja właśnie chcę narazić się na tę napaść.
Coraz bardziej wyglądało mi to na postępowanie
wariata. Jednak nie było rady, trzeba się było poddać. Wzruszyłem ramionami i zasiadłem w fotelu
obok pustego kominka.
– A zatem każe mi pan czuwać? – spytałem żałośnie.
– Podzielimy się pracą. Jeżeli pan zechce czuwać
do drugiej, ja będę czuwał przez resztę nocy.
– Bardzo dobrze. Niech tak będzie.
– Proszę mnie zatem obudzić o drugiej.
– Owszem, obudzę pana.
– Nasłuchuj pan uważnie, a gdyby usłyszał pan
jakieś odgłosy, proszę mnie natychmiast zbudzić.
Natychmiast, słyszy pan?
– Może pan na mnie liczyć – powiedziałem stanowczo i usiłowałem mieć minę równie uroczystą
jak on.
– Tylko na miłość boską, proszę nie zasnąć – upomniał raz jeszcze i zdjąwszy tużurek, zawinął się
w kołdrę i ułożył do snu.
Smutne to było czuwanie, tym smutniejsze dla
mnie, że zdawałem sobie sprawę, jak bardzo pozbawione sensu. Założywszy, że przypadkiem lord
Linchmere mógł mieć powód, aby przypuszczać, że
w domu szwagra grozi mu niebezpieczeństwo, to
dlaczego nie zabezpieczył się, dlaczego nie zamknął
drzwi na klucz? Nierozsądna była jego odpowiedź,
22
że może pragnąć tego napadu. Dlaczego miałby tego
chcieć? I kto chciałby go napaść? Jasne wydawało mi
się, że lord Linchmere podlega jakiemuś chorobliwemu złudzeniu, a wskutek tego pod niedorzecznym
pretekstem pozbawiono mnie spoczynku.
Jednak, jakkolwiek było to niedorzeczne, postanowiłem dosłownie spełnić wszelkie jego zlecenia – zobowiązałem się przecież do tego. Siedziałem przeto
przed pustym kominkiem i słuchałem, jak gdzieś na
korytarzu zegar dźwięcznie wybija kwadranse i godziny. Zdawało mi się, że to czuwanie nigdy się nie
skończy. Z wyjątkiem odgłosu zegara, absolutna cisza panowała w wielkim domu. Mała nocna lampka
stała tuż przy moim łokciu i rzucała krążek światła
dokoła mego fotela, ale kąty pokoju zalegał ciemny
mrok. Na łóżku leżał lord.
Linchmere oddychał spokojnie. Zazdrościłem mu
tego spokojnego snu. Raz po raz opadały mi powieki, ale trzeźwiałem, pamiętając o moim obowiązku;
zrywałem się, by nie zasnąć i w tym nierozsądnym
czuwaniu wytrwać do końca.
I wytrwałem. Z korytarza dobiegł dźwięk zegara,
bijącego drugą, a ja dotknąłem ręką ramienia śpiącego. Zerwał się natychmiast, z wyrazem wielkiego
zaciekawienia na twarzy.
– Czy słyszał pan coś?
– Nie, proszę pana. Budzę, bo druga wybiła.
– Bardzo dobrze. Teraz z kolei ja będę czuwał.
Niech się pan kładzie.
23
Nakryłem się kołdrą i wkrótce straciłem świadomość. Jako ostatnie wspomnienie przedsenne majaczył mi mały krążek światła lampy, drobna, skurczona postać i niespokojna twarz lorda.
Jak długo spałem, nie wiem. Nagle zbudziło mnie
energiczne szarpnięcie za rękaw. Pokój zalegały ciemności, ale zapach gorącego oleju wskazywał, że dopiero w tej chwili zgaszono lampę.
– Prędko! Prędko! – nad uchem usłyszałem szept
lorda Linchmere.
Wyskoczyłem z łóżka, ciągnięty przez niego za
ramię.
– Tutaj! – szepnął, ciągnąc mnie w kąt pokoju.
– Pst... słuchaj pan!
W nocnej ciszy wyraźnie usłyszałem, że ktoś idzie
korytarzem. Były to kroki skradające się, ciche, przerywane, jak kroki człowieka, który co chwila przystaje. Niekiedy przez pół minuty nie było słychać żadnego odgłosu, a potem znów dolatywał szmer suwania
i skrzypienia, zwiastujący nam czyjeś zbliżanie się.
Towarzysz mój drżał poruszony, ręka, którą ściskał
mój rękaw, drgała jak gałąź na wietrze.
– Co to może być? – szepnąłem.
– To on!
– Sir Tomasz?
– Tak.
– Czego on chce?
– Cicho!... Proszę nie czynić nic, dopóki pana nie
wezwę. Teraz pojąłem, że ktoś usiłuje otworzyć drzwi.
Klamka leciutko skrzypnęła i wnet ujrzałem cienką,
słabo oświetloną szparę. Lampa świeciła gdzieś na
24
korytarzu i to z głębi naszego ciemnego pokoju pozwalało nam widzieć, co się dzieje. Szara szpara rozszerzała się i rozszerzała coraz bardziej, stopniowo,
powoli, aż wreszcie na jej tle dojrzałem zarys postaci
mężczyzny. Był skurczony i sylwetką przypominał
tęgiego garbatego karła. Wreszcie drzwi całkowicie
się rozwarły i złowróżbna postać ukazała się w całości. W jednej chwili skurczone ciało rozprostowało
się, wyrosło w górę; jednym tygrysim, przyczajonym
skokiem ciemna postać przebyła długość pokoju i...
usłyszeliśmy trzy potężne uderzenia, wymierzone
jakimś ciężkim przedmiotem w łóżko.
Zdrętwiały z przerażenia, stałem bez ruchu, patrząc na to. Nagle z odrętwienia wyrwał mnie krzyk
towarzysza. Przez otwarte drzwi wpadło dosyć światła, bym mógł rozpoznać kontury rzeczy i ludzi.
Zobaczyłem, że mały lord Linchmere ramionami
opasał swojego szwagra z tyłu za gardło, trzymając
go dzielnie, jak mały myśliwski bulterier, który zęby
utopił w szyi jelenia. Wysoki, kościsty mężczyzna
rzucał się, zwijał, chcąc pochwycić napastnika, ale
tamten, przyczepiony z tyłu, nie puszczał go, choć
jego przestraszony krzyk wskazywał, jak nierównym
czuł się w tej walce. Podążyłem na pomoc i dopiero we
dwóch udało nam się powalić sir Tomasza na ziemię,
choć zębami chwycił mnie za ramię. Przy całej mojej
młodości i sile, musiałem rozpaczliwie walczyć, nim
zdołaliśmy przezwyciężyć jego wściekły opór. Nareszcie udało nam się skrępować mu ręce sznurem od
jego własnego szlafroka.
25
26
Trzymałem mu nogi, a lord Linchmere usiłował
zapalić lampę – gdy nagle usłyszeliśmy w korytarzu
odgłos wielu kroków. To kamerdyner z dwoma lokajami, usłyszawszy nasze wołanie, wpadli do pokoju.
Dzięki ich pomocy bez trudu obezwładniliśmy naszego więźnia. Z dzikim, nieprzytomnym spojrzeniem,
tocząc pianę z ust, leżał teraz na podłodze. Wystarczyło spojrzeć na jego twarz, by przekonać się, że to
niebezpieczny furiat, który dostał ataku, zaś krótki,
ciężki młot, leżący przy łóżku, świadczył o jego morderczych zamiarach.
– Nie używajcie siły! – przestrzegał lord Linchmere, gdy tego wciąż jeszcze rzucającego się człowieka
podnosiliśmy na nogi. – Po tym podnieceniu nastąpi
faza osłupienia. Zdaje mi się nawet, że on już w ten
stan przechodzi.
W istocie, gwałtowne skurcze ustępowały, a głowa szaleńca opadła na piersi, jak gdyby zmorzona
snem.
Przeprowadziliśmy go przez korytarz i ułożyliśmy na
jego łóżku, gdzie ciężko dysząc, legł nieprzytomny.
– Niech dwóch z was czuwa przy nim – rozkazał
lord Linchmere. – A teraz, doktorze Hamilton, jeżeli
zechce pan przejść ze mną do mego pokoju, wyjaśnię
panu to, z czym, z obawy przez skandalem, może za
długo zwlekałem. Niech będzie, co ma być, nigdy nie
będzie pan miał powodu żałować, że wziął pan udział
w tym, co się stało tej nocy.
Można ten przypadek wyjaśnić w kilku słowach
– ciągnął dalej, gdy pozostaliśmy sami. – Mój biedny
szwagier, a najlepszy w świecie człowiek, mąż kocha27
jący, dobry ojciec, pochodzi jednak z rodziny, silnie
obciążonej chorobą umysłową. Nieraz już ulegał napadom morderczego szału, a najboleśniejsze jest to,
że ma skłonność zwracać się wtedy przede wszystkim
przeciwko tym, których najbardziej kocha. W celu
uniknięcia tego niebezpieczeństwa wysłano synka
do szkoły. Rzucił się jednak na moją siostrę – swoją
żonę, która uszła z życiem, ale została zraniona, jak
pan to pewnie spostrzegł, widząc ją w Londynie. Rozumie pan, że on sam, gdy wraca stan normalny, nie
wie o tym, co robił w napadzie szału. Wyśmiałby tego,
kto by mu powiedział, że może wyrządzić krzywdę
tym, których kocha. Często jest to, jak panu wiadomo, rys charakterystyczny takich właśnie chorych
– niepodobna ich przekonać, że są chorzy.
Bardzo więc nam zależało, by oddać go do zakładu, zanim splami krwią swoje ręce. Przedstawiało to jednak wielkie trudności. Samotnikiem jest
z przyzwyczajenia i nigdy nie chciał widzieć doktora. Ponadto, aby osiągnąć nasz cel, było konieczne,
by lekarz nabrał przekonania, że to człowiek chory
umysłowo; a przecież on poza tymi rzadkimi atakami szału zdrów jest na umyśle, tak jak pan i ja. Na
szczęście jednak przed każdym atakiem pojawiają się
u niego znaki ostrzegawcze, opatrznościowe sygnały
niebezpieczeństwa, a gdy się ukażą, czuwamy i mamy się na baczności. Główne z nich to te nerwowe
skurcze czoła, które pan musiał zauważyć. Skoro to
tylko wystąpiło, jego żona pod jakimś pretekstem
wyjechała do miasta i schroniła się w moim domu.
28
Musiałem zatem przede wszystkim przekonać lekarza o chorobie umysłowej sir Tomasza. Inaczej nie mógłbym go umieścić tam, gdzie nie będzie szkodliwy.
Pierwsza trudność leżała w tym, jakim sposobem
sprowadzić lekarza do jego domu. Wziąłem pod
uwagę jego zamiłowanie do chrząszczy i sympatie
dla tych, którzy dzielą z nim ten zapał. Dlatego podałem takie ogłoszenie i na szczęście w pana osobie
znalazłem takiego właśnie człowieka, jakiego mi
było potrzeba. Towarzysz koniecznie musiał być silny, gdyż wiedziałem, że szaleństwa dowiedzie tylko
morderczy napad, a przewidywałem, że napad ten
skieruje się przeciwko mnie, bowiem właśnie mnie
darzył serdecznym przywiązaniem, gdy jego umysł
funkcjonował normalnie.
Resztę już pan zrozumie. Nie wiedziałem, że atak
przyjdzie w nocy, jednak przypuszczałem, że tak może być, gdyż ataki w tych wypadkach często pojawiają się we wczesnych godzinach porannych. Ja sam
jestem człowiekiem o silnej nerwowej wrażliwości,
ale nie wiedziałem, jakim innym sposobem usunąć
z życia siostry to straszne niebezpieczeństwo. Nie potrzebuję pytać, nieprawdaż, czy zechce pan podpisać
lekarskie świadectwo dla domu zdrowia.
– Naturalnie! Tylko, że potrzebny jest podpis
dwóch lekarzy!
– Zapomniał pan, że ja także posiadam dyplom
lekarski. Tam na stoliczku leży gotowe świadectwo,
toteż, jeżeli zechce je pan zaraz podpisać, rano będziemy mogli wywieźć pacjenta.
29
Zaginiony sportowiec
Byliśmy wprawdzie przyzwyczajeni do częstego odbierania zagadkowych telegramów, lecz szczególnie
utkwił mi w pamięci jeden, który pewnego lutowego
poranka przed ośmiu laty nadszedł na adres Holmesa i przysporzył mu wielu kłopotów.
Telegram ten brzmiał:
„Proszę na mnie czekać. Okropne nieszczęście.
Ważny człowiek, potrzebny jutro bezwarunkowo
– zniknął.
Overton”
– Na depeszy jest pieczęć urzędowa, a nadano ją
o godzinie dziesiątej minut trzydzieści sześć – rzekł
mój przyjaciel, przeczytawszy ją kilkakrotnie. – Pan
Overton był widocznie mocno rozdrażniony, wysyłając ją, dlatego telegram jest trochę niejasny. Sądzę, że
on tu sam niebawem nadejdzie, a potem całą sprawę
wyjaśnimy. Tymczasem przejrzę Timesa, to mi skróci
czas oczekiwania.
Już od dłuższego czasu nie mieliśmy żadnego stałego zajęcia, a bezczynność ta zaczęła mnie martwić
ze względu na mego przyjaciela. Jego ruchliwa natura potrzebowała ciągłej pracy, a jej brak mógł za
sobą pociągnąć zgubne skutki. Przed laty odzwyczaiłem Holmesa stopniowo od używania narkotyków,
30
gdyż mogło mu to w jego zawodzie bardzo zaszkodzić.
Wiedziałem wprawdzie, że w zwykłych warunkach
nie wracał do tych podniecających środków, jednak
byłem pewien, iż skłonność ta była tylko uśpiona,
a przy takiej bezczynności mogła bardzo łatwo się
zbudzić ze zdwojoną siłą. Wówczas na ascetycznej
twarzy Holmesa odbijało się wielkie przygnębienie,
a jego tajemnicze głębokie oczy miały wyraz niemego
buntu. Dlatego też błogosławiłem tego pana Overtona, kimkolwiek on był, ponieważ jego szczególne poselstwo przerywało tę nieznośną ciszę, która dla mego przyjaciela była znacznie bardziej niebezpieczna
niż jego wszystkie awanturnicze przygody. Niedługo
czekaliśmy na nadawcę depeszy. Pan Cyryl Overton,
słuchacz uniwersytetu z Cambridge, był mężczyzną
olbrzymiego wzrostu. Posiadał wprost anormalną budowę i wyjątkowo rozwinięte muskuły; jego szerokie
plecy zajęły całe nasze drzwi. Przy tym twarz miał
ładną i sympatyczną, jednak już na pierwsze wejrzenie można było odczytać na niej dziwny niepokój.
– Przybywam właśnie ze Scotland Yardu, panie
Holmes. Rozmawiałem z inspektorem Hopkinsem.
On to poradził mi, abym zwrócił się do pana. Powiedział mi również, że wypadek, z którym się zapoznał,
nadaje się bardziej dla pana niż dla policji.
– Proszę usiąść i opowiedzieć mi, o co chodzi.
– To okropne, panie Holmes, naprawdę okropne!
Dziwię się tylko, że jeszcze dotychczas nie osiwiałem.
Godfrey Staunton, z pewnością pan słyszał o nim...
W całej grze wszystko dokoła niego się obraca. Wolałbym, aby mi trzech innych zabrakło, aniżeli jego wła31
śnie, któremu nikt nie dorówna. On jest doskonałym
sportowcem. Co ja mam teraz począć? Musi mi pan
to powiedzieć, panie Holmes. Jest jeszcze w rezerwie
niejaki Moorhouse, ale on nie nabył jeszcze wprawy.
Ma dobrą nogę, ale brak mu potrzebnej rozwagi. Oho,
Morton lub Johnson najznakomitsi oksfordzcy sportsmeni pobiliby go na głowę. Stevenson byłby także
dzielny, lecz ten na obecnej swej posadzie jest ciągle
zajęty. Panie Holmes, jesteśmy zgubieni, jeśli mi pan
nie pomoże odnaleźć Godfreya Stauntona.
Holmes słuchał słów Overtona z wielką uwagą.
Niezwykły zapał oraz powaga, z jaką mówił, akcentując każdy szczegół silnym uderzeniem swej muskularnej ręki o kolano, bardzo bawiły Holmesa. Gdy
nasz gość skończył wyjaśnianie, przyjaciel mój wyjął
z szafy jeden tom ułożonego przez siebie leksykonu
z literą S. Pierwszy raz szukał on na darmo w tym
obfitym zbiorze.
– Mam tu tylko Artura H. Stauntona, wielce obiecującego fałszerza monet – rzekł – i Henryka Stauntona, którego wyprowadziłem na szubienicę, ale Godfrey Staunton to zupełnie nieznane mi nazwisko.
– Kto to jest ten Staunton?
Na twarzy naszego klienta odmalowało się zdumienie.
– Ależ panie Holmes, sądziłem, że pan wie możliwie wszystko – powiedział. – Jeżeli pan nie słyszałeś
nic o Godfreyu Stauntonie, to pewnie nie zna pan
także Cyryla Overtona.
Holmes, uśmiechając się, potrząsnął głową.
32
– To nie do uwierzenia – zawołał atleta. – Oho, ja
byłem pierwszym zwycięzcą w zapasach Anglii przeciw Walii i stałem rok na czele akademickiego klubu
graczy w piłkę nożną. Ale to jest nic w porównaniu
z Godfreyem Stauntonem, zwycięzcą z Cambridge,
Blackheath i uczestnikiem pięciu międzynarodowych
meczy w piłkę nożną. Mocny Boże! W jakim też świecie pan właściwie przebywa, panie Holmes?
Holmes rozśmiał się z tego dziecinnego zdziwienia
młodego sportsmena.
– Pan żyje w zupełnie innym świecie niż ja, panie
Overton, w atmosferze zdrowszej i przyjemniejszej.
Stosunki moje sięgają wielu sfer towarzyskich, lecz
nie dotarły jeszcze, na szczęście, do miłośników
sportu, który jest zawsze dowodem zdrowia i sił wewnętrznych angielskiego narodu. Jednakże pańskie
niespodziewane odwiedziny przekonywają mię, że
i w tym zdrowym, świeżym świecie znalazłoby się pole
do działania. Proszę zatem opowiedzieć mi raz jeszcze, spokojnie i dokładnie, całą sprawę oraz wyjaśnić,
w jaki sposób mogę być pomocny.
Młody pan Overton należał do ludzi przywykłych
bardziej do natężania swoich muskułów aniżeli umysłu. Na jego twarzy odmalowało się zmieszanie, ale
po wielu powtórzeniach i niedokładnych informacjach, które tu opuszczam, sprowadził rozmowę na
właściwe tory.
– Rzecz się ma tak, panie Holmes. Jak już powiedziałem, stoję na czele klubu graczy w piłkę nożną,
słuchaczy uniwersytetu w Cambridge, a Godfrey
Staunton należy do najdzielniejszych moich ludzi.
33
Jutro mamy rozgrywki w Oxfordzie i prawdopodobnie tu w Londynie. Wczoraj przybyliśmy tu wszyscy
i zatrzymaliśmy się w prywatnym hotelu Beutleys.
Zarządziłem, by o godzinie dziesiątej wszyscy uczestnicy udali się na spoczynek, gdyż uważam, że dobry,
pokrzepiający sen jest niezbędny przed rozgrywkami.
Do Godfreya powiedziałem jeszcze kilka słów, zanim
położył się spać. Wydał mi się blady i wzburzony.
Zapytałem go, co mu jest – odpowiedział, że nic
poważnego, tylko trochę boli go głowa. Życząc mu
dobrej nocy, wyszedłem. Pół godziny później portier
powiedział mi, że jakiś brodaty człowiek czeka na
pana Stauntona z listem. Ponieważ nie spał jeszcze,
list zaniesiono mu do pokoju. Godfrey przeczytał
i upadł na fotel, jakby rażony piorunem. Portier tak
się przeraził, że chciał mnie zawołać, Godfrey jednak
zatrzymał go, kazał sobie podać wody i wstał. Potem zszedł po schodach na dół, zamienił kilka słów
z posłańcem, który czekał w bramie, i wyszedł wraz
z nim z hotelu. Gdy portier ostatni raz go widział,
przebiegali już ulicę. Dziś rano Godfreya nie było
w pokoju, łóżko nieruszane i wszystko leżało na tym
samym miejscu, co wczoraj wieczorem. Po otrzymaniu nagłej wiadomości oddalił się z tym nieznanym
człowiekiem i odtąd nie słyszeliśmy o nim ani jednego słowa. Zdaje mi się, że już nie powróci. Był on
wielkim przyjacielem sportu, oddawał mu się duszą
i ciałem i byłby z pewnością nie opuścił meczu ani też
nie zrezygnował z pełnionej funkcji, gdyby nie miał
bardzo ważnego powodu. Przeczuwam, że on już na
zawsze zniknął i nie zobaczymy go nigdy więcej.
34
Holmes bardzo uważnie wysłuchał tego dziwnego
opowiadania.
– Co uczynił pan potem? – zapytał w końcu.
– Zatelegrafowałem do Cambridge, aby się dowiedzieć, czy tam czegoś o nim nie słyszano. Dostałem
odpowiedź, że nikt go tam nie widział.
– Czy mógł on jeszcze tego samego wieczoru odjechać do Cambridge?
– Tak jest, ostatni pociąg odjeżdża kwadrans przed
dwunastą.
– Czy sądzi pan, że on nim odjechał?
– Raczej nie, nikt go bowiem nie widział.
– Co uczynił pan potem?
– Zadepeszowałem do lorda Mount-Jamesa.
– Dlaczego właśnie do niego?
– Godfrey nie ma już rodziców, a lord Mount-James jest jego najbliższym krewnym, zdaje mi się, że
nawet jego wujem.
– Tak? To przedstawia rzecz w zupełnie nowym
świetle. Lord Mount-James jest jednym z najbogatszych ludzi w Anglii.
– O tym powiedział mi także Godfrey.
– A pański przyjaciel był rzeczywiście jego bliskim
krewnym?
– Z pewnością był jego spadkobiercą, a stary liczy
już około osiemdziesięciu lat i prócz tego cierpi na
podagrę. Mówią, że mógłby na swoim kolanie złamać
kij bilardowy. Nigdy nie dał Godfreyowi ani grosza,
gdyż jest wielkim skąpcem, ale po śmierci wuja Godfrey ma odziedziczyć wszystko.
35

Podobne dokumenty