klinkij tutaj - Piątek Trzynastego
Transkrypt
klinkij tutaj - Piątek Trzynastego
willi 1 Projekt okładki i ilustracje Dariusz Romanowicz Skład Paweł Szewczyk Copyright by Piątek Trzynastego, Łódź 2004 Wszelkie prawa autorskie i wydawnicze zastrzeżone. Wszelkiego rodzaju reprodukowanie, powielanie (łącznie z kserokopiowaniem), przenoszenie na inne nośniki bez pisemnej zgody Wydawcy jest traktowane jako naruszenie praw autorskich, łącznie z konsekwencjami przewidzianymi w Ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz. U. nr 24 z 23.02.1994 r., poz. 83). ISBN 83-7415-055-6 PIĄTEK TRZYNASTEGO Wydawnictwo Michał Koliński i Michał Wiercioch 90-009 Łódź, ul. Henryka Sienkiewicza 61 tel./fax (0-42) 632 78 61, 630 71 17, tel. 0-602 34 98 02(06) infolinia: 0-604 600 800 (codziennie 8-22, także sms), gg. 4147954, 4146841 www.piatek13.com.pl; e-mail: [email protected] Łódź Wydanie I rok: 2007 2006 2005 2004 rzut: 9 8 7 6 5 4 3 2 1 Druk i oprawa: PIĄTEK TRZYNASTEGO Drukarnia 93-345 Łódź, ul. Paradna 3 tel. 0-602 34 98 02(06) Printed in Poland 2 ostatnia liczba Bieg myśli nie jest tu znów taki powikłany, Watsonie – powiedział Holmes z figlarnym uśmiechem. Arthur Conan Doyle „Tajemnicze zniknięcie lady Carfax” 3 4 Przygoda doktora O tak, moi drodzy, miałem raz ciekawą przygodę. I nie spodziewam się już, by mnie coś takiego drugi raz spotkało, gdyż byłoby to sprzeczne z jakimkolwiek prawdopodobieństwem; tylko raz w życiu człowiekowi coś podobnego może się przydarzyć. Opowiem wam najdokładniej, jak to się stało – możecie mi wierzyć albo nie. W owym czasie właśnie otrzymałem tytuł doktorski, ale nie zacząłem jeszcze praktykować. Mieszkałem w umeblowanych, kawalerskich pokojach na Gower Street. Wdowa Murchison wynajmowała te pokoje, a miała wtedy za lokatorów trzech medyków i jednego inżyniera. Ja zajmowałem pokój na najwyższym piętrze, ponieważ ten był najtańszy – ale i tak jego cena przewyższała moje możliwości finansowe. Mój szczupły fundusik wyczerpywał się i z każdym tygodniem coraz bardziej konieczne było znalezienie jakiegoś zatrudnienia. Niechętnie jednak myślałem o rozpoczęciu praktyki lekarskiej. Wszystkie moje upodobania skłaniały mnie ku nauce, a zwłaszcza ku zoologii, która mnie zawsze szczególnie zajmowała. Ostatecznie już prawie dawałem za wygraną i gotów byłem zostać na całe życie lekarzem od wszystkiego, 5 gdy w sposób niespodziewany, a niezwykły, nastąpił punkt zwrotny w mojej karierze. Pewnego ranka przeglądałem „Standard”. Nie znajdując w gazecie nic ciekawego, już miałem ją odłożyć, gdy nagle wpadło mi w oczy ogłoszenie zamieszczone na widocznym miejscu. Brzmiało ono: „Potrzeba na jeden albo na parę dni usług lekarza. Koniecznie musi to być człowiek silny fizycznie, spokojny i stanowczy. Musi być przy tym entomologiem i znawcą chrząszczy, o ile możności. Uprasza się o osobiste zgłoszenie Brook Street 77. Zastać można przed dwunastą w południe, dzisiaj.” Otóż, jak już wam mówiłem, miałem zamiłowanie do zoologii, lecz ze wszystkich dziedzin tej wiedzy najbardziej interesowało mnie studiowanie owadów, z chrząszczami zaś byłem obeznany najlepiej. Wielu jest zbieraczy motyli, chrząszczy jednakże posiadamy o wiele więcej odmian i łatwiej o nie na naszych wyspach niż o motyle. To zdecydowało o moim wyborze. Posiadałem zbiór liczący kilkaset odmian. Co się tyczy innych warunków, podanych w ogłoszeniu, to wiedziałem, że mogę liczyć na swoje nerwy, zaś w różnych dyscyplinach sportowych zdobywałem nagrody za zręczność i siłę. Oczywiście czułem, że byłem jedynym człowiekiem, odpowiadającym, jak nikt inny, stawianym żądaniom. Pięć minut po przeczytaniu ogłoszenia siedziałem już w dorożce i jechałem na Brook Street. Po drodze roztrząsałem całą kwestię, pragnąc odgadnąć, do jakiego rodzaju pracy tak dziwnych kwalifikacji potrzeba. Siła fizyczna, stanowczy cha6 rakter, wykształcenie medyczne i znajomość chrząszczy – jaki związek istnieje między tymi żądaniami? I niestety, to mało zachęcające, bo nie chodziło o stałą posadę, tylko o jakieś chwilowe zajęcie, kończące się z dnia na dzień, jak mówiło ogłoszenie. Im dłużej rozmyślałem, tym mniej to wszystko było zrozumiałe. Ostatecznie jednak doszedłem do wniosku, że nie mam nic do stracenia, moje środki są na wyczerpaniu, a więc co mi szkodzi zaryzykować, skoro uczciwie zarobię kilka suwerenów. Ten się lęka niepowodzenia, kto za niepowodzenie musi płacić, ale mnie co mogło grozić? Byłem jak ten gracz z pustą kieszenią, któremu pozwolono spróbować szczęścia z innymi. Dom na Brook Street pod numerem 77 był to jeden z tych skromnych, a jednak imponujących domów, malowany na ciemny kolor, o płaskiej fasadzie i tym wielce szanownym, solidnym charakterze, typowym dla domów budowanych za panowania króla Jerzego. Gdy wysiadałem z dorożki, jakiś młody człowiek wychodził właśnie z bramy. Zauważyłem, że mijając mnie, spojrzał ciekawie i niechętnie. Wziąłem to sobie za dobry omen, gdyż wyglądał na odrzuconego kandydata, a skoro niechętnie patrzył na mnie, widocznie wakant jeszcze nie jest obsadzony. Pełen dobrej myśli wszedłem po szerokich schodach i zastukałem ciężką kołatką. Upudrowany lokaj w liberii otworzył mi drzwi. Widocznie miałem do czynienia z ludźmi bogatymi i z wielkiego świata. – Czym mogę służyć? – zapytał lokaj. 7 – Przyszedłem w odpowiedzi na ogłoszenie, które... – Tak, proszę pana – odpowiedział lokaj. – Lord Linchmere zaraz przyjmie pana w bibliotece. Lord Linchmere? Znane mi było to imię, ale na razie nie mogłem sobie przypomnieć, skąd je znałem. Prowadzony przez lokaja wszedłem do obszernego, zastawionego półkami pełnymi książek pokoju, w którym za biurkiem siedział drobny mężczyzna, o miłej, ruchliwej, wygolonej twarzy i długich siwiejących włosach, zaczesanych do tyłu. Trzymając w ręku bilet, który mu lokaj podał, obrzucił mnie od stóp do głów przenikliwym spojrzeniem. Po wyrażającym zadowolenie uśmiechu, jaki zagościł na jego twarzy, poznałem, że zewnętrznie w każdym razie odpowiadałem jego życzeniom. Przybywa pan, doktorze Hamilton, w odpowiedzi na moje ogłoszenie? – zapytał. – Tak jest, milordzie. – Czy spełnia pan warunki, które tam wymieniłem? – Sądzę, że tak. – Jest pan człowiekiem bardzo silnym, sądząc z pańskiego wyglądu. – W istocie siły mi nie brak. – I jest pan stanowczy i odważny? – Tak sądzę! – Czy kiedyś w życiu groziło panu wielkie niebezpieczeństwo? – Nie, prawdą jest, że nigdy dotąd. 8 – Ale czy sądzi pan, że w takich okolicznościach zdobyłby się pan na szybką decyzję i zachował zimną krew? – Myślę, że tak. – I mnie się tak zdaje. A tym większe budzi pan we mnie zaufanie, że nie twierdzi pan z pewnością, co uczyniłby w nieznanych okolicznościach. Mam wrażenie, że jeśli chodzi o te warunki, jest pan właśnie takim człowiekiem, jakiego poszukuję. To przyjąwszy, przejdźmy do następnego punktu. – Mianowicie? – Proszę powiedzieć mi coś o chrząszczach. Spojrzałem na niego, myśląc, że żartuje – ale przeciwnie, przechylił się przez biurko, a w oczach miał wyraz jakby obawy, jakby niepewności. – Lękam się, że pan zapewne nic nie wie o chrząszczach! – zawołał. Zacząłem mówić. Nie twierdzę, że powiedziałem coś nowego lub oryginalnego na ten temat, ale krótko i szkicowo przedstawiłem charakterystykę chrząszczy i pogląd na główne odmiany, z uwzględnieniem niektórych okazów z moich własnych zbiorów i ze wzmianką o moim artykule „O chrząszczach grzebiących”, który ukazał się w „Dzienniku nauk entomologicznych”. – Nie może być! – wykrzyknął lord Linchmere. – Czy rzeczywiście dobrze zrozumiałem? Pan jest zbieraczem? Jego oczy na myśl o tym zabłysły radością. 9 – W takim razie w całym Londynie nie ma odpowiedniejszego człowieka. Wiedziałem, że przecież wśród pięciu milionów ludzi musi się taki człowiek znajdować, ale w tym trudność, żeby go wyszukać. Szczęście mi dopisało, skoro pana znalazłem. Zadzwonił. Ukazał się lokaj. – Poproś lady Rossiter, żeby zechciała przyjść tutaj – rozkazał lord. Za chwilę lady weszła do pokoju. Była to mała kobieta w średnim wieku, z twarzy bardzo podobna do lorda, z tymi samymi ruchliwymi rysami i czarnymi, siwiejącymi włosami. Jednak wyraz niepokoju i troski, który zauważyłem na twarzy lorda, na jej twarzy akcentował się jeszcze mocniej. Zdawało się, że jakieś wielkie strapienie swoim cieniem zmąciło pogodę jej twarzy. Obróciła się do mnie w chwili, gdy mnie lord Linchmere przedstawiał i z przykrością zauważyłem na wpół zagojoną bliznę, długości dwóch cali, nad jej prawą brwią. Bliznę tę częściowo zakrywał opatrunek, mogłem jednak rozpoznać, że była to poważna rana i jeszcze świeża. – Doktor Hamilton, Ewelino, jest dla nas najodpowiedniejszym człowiekiem – przemówił lord Linchmere. – Jest zbieraczem chrząszczy i pisywał o nich artykuły. – W istocie! – odpowiedziała lady Rossiter. – W takim razie niewątpliwie musiał pan słyszeć o moim mężu. Ktokolwiek coś wie o chrząszczach, musiał słyszeć o sir Tomaszu Rossiterze. 10 Po raz pierwszy maleńki promyczek światła padł na całą tę tajemniczą sprawę? Tu nareszcie dostrzegłem związek pomiędzy tymi ludźmi a chrząszczami. Sir Tomasz Rossiter! Ależ to był w tej dziedzinie największy autorytet na świecie! Całe życie poświęcił tym studiom i napisał o tym obszerne dzieło. Spiesznie zapewniłem jego żonę, że czytałem to dzieło i że wysoko je cenię. – Zna pan osobiście mojego męża? – spytała. – Nie, nie miałem zaszczytu go poznać. – Ale go pan pozna – rzekł lord Linchmere stanowczo. Dama stała przy biurku. Położyła mu rękę na ramieniu. Każdy poznałby, gdy zbliżyły się ich twarze, że to brat i siostra. – Czy rzeczywiście jesteś gotów to uczynić, Karolu? To szlachetne z twojej strony, ale mnie ogarnia lęk. Jej głos zadrżał, wyrażał obawę. I lord wydał mi się równie poruszony, choć usiłował to ukryć. – Tak, tak, moja droga, to już postanowione, to już ułożone. Nie widzę innego sposobu. – Nie ma innej drogi? – Nie, nie, Ewelino, ja ciebie nigdy nie opuszczę, nigdy. Wszystko pójdzie dobrze – i istotnie, wygląda to jak zrządzenie opatrzności, że tak doskonałe narzędzie znalazło się w naszych rękach. Położenie moje stawało się kłopotliwe; czułem, że oboje w tej chwili zapomnieli o mojej obecności. Jednak wkrótce lord Linchmere przypomniał sobie i moją osobę, i umowę ze mną. 11 – Doktorze Hamilton, chcę, by był pan całkowicie do mojej dyspozycji. Pragnę, aby pan odbył ze mną krótką podróż, był zawsze przy moim boku i zobowiązał się, nie pytając, spełniać, o co poproszę, nawet wtedy, gdyby się to panu wydawało nierozsądne. – To bardzo wielkie wymagania – odrzekłem. – Niestety, nie mogę się jaśniej wyrazić, bowiem nie umiem przewidzieć, jaki obrót przybierze ta sprawa. Jednakże jednego może być pan pewien: nie zażądam od pana niczego, co by nie było w zgodzie z pańskim sumieniem. Mogę jeszcze zapewnić, że gdy rzecz dobiegnie końca, będzie pan dumny, że uczestniczył pan w tak zacnym dziele. – Jeśli się wszystko pomyślnie zakończy – dorzuciła lady. – Tak jest; jeżeli koniec będzie pomyślny – powtórzył lord. – A jakie będą warunki? – spytałem. – Dwadzieścia funtów dziennie. Zdziwiła mnie wysokość sumy i to moje zdziwienie odbiło się na twarzy. – Potrzebowałem, jak pan zauważył, czytając ogłoszenie, rzadkiej kombinacji zalet – objaśnił lord Linchmere. – Kto ją posiada, ma prawo żądać ode mnie wysokiego wynagrodzenia. Zresztą nie ukrywałem przed panem, że obowiązki mogą być przykre, a nawet połączone z niebezpieczeństwem. Zresztą może się okazać, że w dzień albo dwa dni uda się doprowadzić sprawę do końca. – Daj Boże! – westchnęła siostra. 12 – A zatem, doktorze Hamilton, czy mogę liczyć na pańską pomoc? – Niewątpliwie – odpowiedziałem. – Proszę mi tylko powiedzieć o moich obowiązkach. – Pierwszym pańskim obowiązkiem będzie powrócić teraz do domu. Spakuje pan, co panu potrzebne, gdyż wyjeżdżamy w odwiedziny na wieś. Wyruszamy razem dziś po południu ze stacji Paddington o piętnastej czterdzieści. – Czy daleko jedziemy? – Aż do stacji Pangbourne. Niech mnie pan oczekuje przy kasie biletowej o piętnastej trzydzieści. Będę już miał bilety. Do widzenia, doktorze Hamilton! Ale, ale, byłbym rad, gdyby pan zabrał ze sobą dwie rzeczy, jeżeli je pan posiada, puszkę do zbierania owadów i kij, im grubszy i cięższy, tym lepszy. *** Możecie sobie wyobrazić, że miałem o czym myśleć, gdy wróciłem do domu i pakowałem rzeczy. Cała ta fantastyczna sprawa układała się w moim mózgu jak w kalejdoskopie, w najprzeróżniejsze kształty; obmyśliłem z tuzin rozwiązań, coraz bardziej nieprawdopodobnych. A jednak czułem, że prawda musi być także nieprawdopodobna i dziwaczna. W końcu dałem spokój domysłom i zadowoliłem się dokładnym wykonaniem danych mi instrukcji. Z walizką w ręku, wyposażony w puszkę do owadów i ciężką laskę, czekałem na stacji Paddington przy kasie biletowej, gdy wszedł lord Linchmere. Maleńki to był człowiek, drobny i wątły, teraz jeszcze 13 bardziej zdenerwowany niż tego ranka. Miał na sobie długi płaszcz podróżny i zauważyłem, że wspiera się na ciężkim kiju z twardego drzewa. – Mam już bilety – rzekł, kierując się na peron. – Oto i nasz pociąg. Zamówiłem osobny przedział, gdyż przez drogę chciałbym pomówić z panem o pewnych rzeczach. Ale właściwie to, o czym chciał ze mną pomówić, mógł zamknąć w jednym zdaniu – gdyż poinformował mnie, że jestem po to, by go osłaniać i pod żadnym pozorem nie powinienem go ani na chwilę opuszczać. Powtarzał mi to w kółko, a gdy podróż nasza dobiegała celu, powtarzał tak uporczywie, że już to świadczyło o jego silnym zdenerwowaniu. – Tak – rzekł w końcu, odpowiadając raczej na moje spojrzenie niż na moje słowa – ja jestem bardzo zdenerwowany, doktorze Hamilton. Byłem całe życie człowiekiem nieśmiałym, a ta nieśmiałość pochodzi z wątłości organizmu i zdrowia. Duch we mnie jest jednak silny i potrafię zdobyć się na stawienie czoła niebezpieczeństwu, przed którym cofnąłby się człowiek mniej nerwowy. To, co czynię teraz, robię nie pod przymusem, jedynie z poczucia obowiązku, a jednak niewątpliwie bardzo się narażam. Jeżeli sprawa się nie powiedzie, będę miał pewne prawo do miana męczennika. Dosyć miałem tego odczytywania zagadek. Zapragnąłem skończyć z tym nareszcie. 14 – Myślę, lordzie, że lepiej byłoby, gdyby mi pan całkiem zaufał – odrzekłem. – Nie sposób, abym działał skutecznie, gdy nie wiem, o co chodzi ani nawet dokąd jedziemy. – Ach, nie ma potrzeby taić, dokąd jedziemy – rzekł. – Jedziemy do Delamere Court, do rezydencji sir Tomasza Rossitera, którego dzieło zna pan dobrze. Co zaś do właściwego celu naszych odwiedzin, to w tym stadium sprawy nie wiem, czy byśmy coś zyskali, gdybym pana całkowicie wtajemniczył. Mogę panu powiedzieć, że działamy – a moja siostra, lady Rossiter, podziela moje zapatrywanie – w jednym celu: chcemy zapobiec czemuś w rodzaju familijnego skandalu. Wobec tego rozumie pan, że niechętnie daję wyjaśnienia, no chyba, że są niezbędne. Co innego, doktorze Hamilton, gdybym zasięgał pańskiej rady. Tymczasem ja potrzebuję tylko pańskiej czynnej pomocy i wskażę panu od czasu do czasu, jak mi jej pan najlepiej może udzielić. Co miałem odpowiedzieć. Fakt faktem, że człowiek biedny może wiele znieść za dwadzieścia funtów dziennej płacy. Niemniej czułem, że lord Linchmere nieuczciwie ze mną postępuje. Chciał mnie zamienić w bierne narzędzie – jako ten kij w swoim ręku. Wyobraziłem sobie jednak, jak przy jego wrażliwości wstrętny być musi dla niego wszelki skandal – i zrozumiałem, że nie obdarzy mnie całkowitym zaufaniem, chyba że nie będzie miał innego wyjścia. Postanowiłem więc ufać jedynie własnym oczom i wierzyć, że mi odsłonią tę tajemnicę. 15 Delamere Court leży dobrych pięć mil angielskich od Pangbourne Station; tę przestrzeń przebyliśmy otwartym powozem. Lord Linchmere przez cały czas siedział pogrążony w głębokich rozmyślaniach. Przemówił dopiero, gdy dojeżdżaliśmy na miejsce. – Może pan nie wie – rzekł – że podobnie jak pan, i ja jestem lekarzem? – Nie, milordzie, nie wiedziałem o tym. – Tak jest, w młodości zdobyłem dyplom z medycyny, wtedy gdy między mną a majoratem stało jeszcze kilka żywotów ludzkich i sprawa dziedzictwa bynajmniej nie była pewna. Nie doszło do tego, abym z mojej wiedzy praktycznie korzystał, ale mniemam, że te studia pożytecznie kształcą człowieka. Nigdy nie żałowałem lat poświęconych nauce medycyny. Ale oto bramy Delamere Court. Dojechaliśmy do dwóch wysokich filarów, uwieńczonych herbowymi smokami, pośrodku których brama otwierała wjazd na krętą aleję. Ponad krzakami laurów i rododendronów ujrzałem długi dom o wielu łamanych dachach i szczytach, opleciony bluszczem w kolorze starej cegły o ciepłym odcieniu. Z podziwem wpatrywałem się w tę piękną siedzibę, gdy mój towarzysz nerwowo pociągnął mnie za rękaw. – Oto sir Tomasz – szepnął. – Proszę, niech pan mówi o chrząszczach, proszę mówić wszystko, co pan wie. Wysoka, chuda postać, dziwnie kanciasta i koścista, wyszła spoza płotu laurowych krzaków. Sir Tomasz trzymał w ręku łopatkę, a na rękach miał grube ogrodnicze rękawice. Popielaty, szeroki ka16 pelusz przysłaniał jego twarz. Twarz ta – o źle zarośniętej brodzie i ostrych, nieregularnych rysach – wydała mi się niezmiernie surowa. Powóz stanął, a lord Linchmere wyskoczył. – Jak się masz, drogi Tomaszu! – powitał gospodarza serdecznie. Jednak ta serdeczność nie znalazła jakoś oddźwięku. Pan domu spojrzał na mnie poprzez ramię szwagra i w ucho wpadły mi urywki zdań: „życzenie, którego nie ukrywam”… „nienawidzę obcych”... „nieproszone narzucanie się”… „rzecz nie do darowania”... Tu nastąpiło jakieś wyjaśnienie przyciszonym głosem i obaj zbliżyli się do powozu, w którym ja wciąż jeszcze siedziałem. – Doktorze Hamilton, pan pozwoli, że pana przedstawię sir Tomaszowi Rossiterowi – przemówił lord Linchmere. – Zobaczycie panowie, że macie dużo wspólnych upodobań. Ukłoniłem się. Sir Tomasz stał, bardzo sztywny, surowo patrząc na mnie spod szerokiego ronda kapelusza. – Lord Linchmere zapewnia mnie, że pan coś wie o chrząszczach – przemówił. – I co pan wie o chrząszczach? – Wiem to, czego się nauczyłem z pańskiego dzieła, sir Tomaszu – odrzekłem. – Proszę niech pan wymieni nazwy bardziej znanych odmian skarabeuszy brytyjskich – rzekł. 17 Nie spodziewałem się, że czeka mnie egzamin, na szczęście jednak byłem przygotowany. Moje odpowiedzi zdawały mu się podobać, twarz mu się bowiem rozpogodziła. – Zdaje mi się, mój panie – rzekł – że z pewnym pożytkiem przeczytał pan moją książkę. Rzadko mi się zdarza spotkać kogoś, kto by się w sposób inteligentny interesował tymi sprawami. Ludzie znajdują czas na takie głupstwa, jak sport albo towarzyskie zabawy, a o chrząszczach nikt nie pomyśli. Mogę pana zapewnić, że większa część tych idiotów w tej części kraju nawet nie wie, że ja w ogóle jakąś książkę napisałem, ja, który pierwszy opisałem właściwą funkcję elytry. Rad jestem, że pana widzę i chętnie pokażę panu niektóre okazy, które pana zainteresują. Wsiadł do powozu i podjechał z nami przed pałac, po drodze opowiadając obszernie o swych świeżych badaniach nad anatomią biedronki. Wspomniałem już, że sir Tomasz Rossiter nosił szeroki kapelusz, ściągnięty na czoło. Wchodząc do sieni, zdjął kapelusz. Zaraz też zauważyłem dziwny, charakterystyczny szczegół, który ten kapelusz ukrywał. Czoło sir Tomasza, wysokie z natury, jeszcze wyższe wskutek wypadania włosów, znajdowało się w nieustannym ruchu. Jakieś nerwowe niedomaganie utrzymywało muskuły w silnym skurczu, powodując albo proste drganie, albo chwilami dziwny ruch obrotowy, czego dotąd nigdy nie widziałem. Było to bardzo widoczne, gdy zwrócił się do nas, wszedłszy do swego pokoju, i tym dziwniej wyglądało, że 18 kontrastowało z wyrazistymi, spokojnymi oczyma, spoglądającymi poważnie spod tego ruchomego, drgającego czoła. – Przykro mi – rzekł – że lady Rossiter nie ma w domu. Pomogłaby mi ugościć panów. Ale, ale, Karolu, czy Ewelina mówiła, kiedy zamierza powrócić? – Pragnęłaby jeszcze parę dni pozostać w mieście – odrzekł lord Linchmere. – Wiesz, jak to urastają towarzyskie obowiązki naszych pań, gdy przez dłuższy czas zasiedzą się na wsi. Moja siostra ma obecnie w Londynie sporo przyjaciół. – No, naturalnie, jest panią swojej woli i nie chciałbym wpływać na zmianę jej planów, ale będę się cieszył, gdy wróci. Bez jej towarzystwa czuję się tu bardzo samotny. – I ja tak przypuszczałem i po części dlatego wpadłem dziś do ciebie. A ponieważ mój młody przyjaciel, doktor Hamilton, tak bardzo się przedmiotem twoich prac interesuje, więc pomyślałem, że nie weźmiesz mu za złe, jeśli się ze mną wybierze. – Prowadzę życie samotnika, panie doktorze, i mój wstręt do obcych ludzi wzrasta coraz bardziej – oświadczył gospodarz. – Nieraz sobie myślę, że moje nerwy nie są dziś tym, czym były dawniej. Za moich młodych lat wiele podróżowałem w pogoni za chrząszczami. Przebywałem w rozmaitych malarycznych i niezdrowych okolicach... To mi naruszyło zdrowie. Jednak taki jak pan znawca chrząszczy jest u mnie zawsze mile widziany i z radością pokażę panu moje zbiory – bez przesady mówiąc – chyba najpiękniejsze w Europie. 19 Niewątpliwie mówił prawdę. Cały, wielki, dębem wykładany pokój umeblowany był komodami o płaskich szufladach, a w nich – porządnie sklasyfikowane, opatrzone napisami – znajdowały się chrząszcze z wszystkich zakątków świata, czarne, brunatne, niebieskie, zielone i pstre. Raz po raz, przesuwając rękę nad nieskończonymi rzędami natkniętych na szpilki owadów, wybierał jakiś rzadki okaz, podawał mi go delikatnie i ze czcią, jak rzadką relikwię, i opowiadał o jego właściwościach albo też o tym, jak i gdzie go zdobył. Widać było, że rzadko mu się trafia znaleźć sympatyzującego słuchacza. Opowiadał więc i opowiadał, aż wieczór wiosenny przeszedł w mrok nocny, a dzwonek oznajmił, że czas się ubierać na obiad. Przez cały ten czas lord Linchmere nie wypowiedział ani słowa, stał tylko obok szwagra i, jak spostrzegłem, szybkimi ciekawymi spojrzeniami badał jego twarz. Jego rysy zdradzały jakieś silne wzruszenie, lęk, współczucie, oczekiwanie – wszystko to wyczytywałem z jego twarzy. Pewien byłem, że lord Linchmere lęka się czegoś i że czegoś oczekuje. Jednak daremnie dociekałem, co by to być mogło. Wieczór przeszedł nie tylko spokojnie, ale i przyjemnie, i co do mnie, czułbym się zupełnie dobrze, gdyby nie to bezustanne uczucie napięcia, które wyczuwałem w lordzie Linchmere. Co do naszego gospodarza, to zauważyłem, że zyskuje on przy bliższym poznaniu. Stale z uczuciem wspominał nieobecną żonę i małego synka, którego niedawno umieszczono w szkole. Dom bez nich, mówił, nie jest tym, czym 20 był dawniej. Gdyby nie ulubiona praca naukowa, nie wiedziałby, jak znieść te długie dni osamotnienia. Po obiedzie paliliśmy, gawędząc jeszcze czas jakiś w bilardowym pokoju, i ostatecznie wcześnie powiedzieliśmy sobie dobranoc. Wtedy to po raz pierwszy przeszło mi przez myśl podejrzenie, że lord Linchmere jest chyba wariatem. Po odejściu gospodarza przyszedł do mojej sypialni. – Doktorze – rzekł cicho i spiesznie – proszę przyjść do mnie! Musi pan spędzić noc w mojej sypialni. – Nie rozumiem pana. Dlaczego? – Wolę się nie tłumaczyć. Ale to należy do pańskich obowiązków. Mój pokój znajduje się tuż obok. Będzie pan mógł wrócić do siebie, zanim rano wejdzie służący. – Ale z jakiego powodu? – pytałem. – Ponieważ lękam się pozostać sam – odpowiedział. – Oto przyczyna, skoro koniecznie chce pan znać przyczynę. Było to czyste szaleństwo, ale argument dwudziestu funtów zwalczał sprzeciw. Poszedłem za nim do jego pokoju. – Dobrze – rzekłem – jednak w tym łóżku jest miejsce tylko dla jednego. – Toteż tylko jeden je zajmie – odpowiedział. – A drugi? – Drugi musi czuwać. – Dlaczego? – zapytałem. – Zdaje się, że pan obawia się napaści. – Może się obawiam. 21 – Ale w takim razie czemu pan nie zamknie drzwi na klucz? – A może ja właśnie chcę narazić się na tę napaść. Coraz bardziej wyglądało mi to na postępowanie wariata. Jednak nie było rady, trzeba się było poddać. Wzruszyłem ramionami i zasiadłem w fotelu obok pustego kominka. – A zatem każe mi pan czuwać? – spytałem żałośnie. – Podzielimy się pracą. Jeżeli pan zechce czuwać do drugiej, ja będę czuwał przez resztę nocy. – Bardzo dobrze. Niech tak będzie. – Proszę mnie zatem obudzić o drugiej. – Owszem, obudzę pana. – Nasłuchuj pan uważnie, a gdyby usłyszał pan jakieś odgłosy, proszę mnie natychmiast zbudzić. Natychmiast, słyszy pan? – Może pan na mnie liczyć – powiedziałem stanowczo i usiłowałem mieć minę równie uroczystą jak on. – Tylko na miłość boską, proszę nie zasnąć – upomniał raz jeszcze i zdjąwszy tużurek, zawinął się w kołdrę i ułożył do snu. Smutne to było czuwanie, tym smutniejsze dla mnie, że zdawałem sobie sprawę, jak bardzo pozbawione sensu. Założywszy, że przypadkiem lord Linchmere mógł mieć powód, aby przypuszczać, że w domu szwagra grozi mu niebezpieczeństwo, to dlaczego nie zabezpieczył się, dlaczego nie zamknął drzwi na klucz? Nierozsądna była jego odpowiedź, 22 że może pragnąć tego napadu. Dlaczego miałby tego chcieć? I kto chciałby go napaść? Jasne wydawało mi się, że lord Linchmere podlega jakiemuś chorobliwemu złudzeniu, a wskutek tego pod niedorzecznym pretekstem pozbawiono mnie spoczynku. Jednak, jakkolwiek było to niedorzeczne, postanowiłem dosłownie spełnić wszelkie jego zlecenia – zobowiązałem się przecież do tego. Siedziałem przeto przed pustym kominkiem i słuchałem, jak gdzieś na korytarzu zegar dźwięcznie wybija kwadranse i godziny. Zdawało mi się, że to czuwanie nigdy się nie skończy. Z wyjątkiem odgłosu zegara, absolutna cisza panowała w wielkim domu. Mała nocna lampka stała tuż przy moim łokciu i rzucała krążek światła dokoła mego fotela, ale kąty pokoju zalegał ciemny mrok. Na łóżku leżał lord. Linchmere oddychał spokojnie. Zazdrościłem mu tego spokojnego snu. Raz po raz opadały mi powieki, ale trzeźwiałem, pamiętając o moim obowiązku; zrywałem się, by nie zasnąć i w tym nierozsądnym czuwaniu wytrwać do końca. I wytrwałem. Z korytarza dobiegł dźwięk zegara, bijącego drugą, a ja dotknąłem ręką ramienia śpiącego. Zerwał się natychmiast, z wyrazem wielkiego zaciekawienia na twarzy. – Czy słyszał pan coś? – Nie, proszę pana. Budzę, bo druga wybiła. – Bardzo dobrze. Teraz z kolei ja będę czuwał. Niech się pan kładzie. 23 Nakryłem się kołdrą i wkrótce straciłem świadomość. Jako ostatnie wspomnienie przedsenne majaczył mi mały krążek światła lampy, drobna, skurczona postać i niespokojna twarz lorda. Jak długo spałem, nie wiem. Nagle zbudziło mnie energiczne szarpnięcie za rękaw. Pokój zalegały ciemności, ale zapach gorącego oleju wskazywał, że dopiero w tej chwili zgaszono lampę. – Prędko! Prędko! – nad uchem usłyszałem szept lorda Linchmere. Wyskoczyłem z łóżka, ciągnięty przez niego za ramię. – Tutaj! – szepnął, ciągnąc mnie w kąt pokoju. – Pst... słuchaj pan! W nocnej ciszy wyraźnie usłyszałem, że ktoś idzie korytarzem. Były to kroki skradające się, ciche, przerywane, jak kroki człowieka, który co chwila przystaje. Niekiedy przez pół minuty nie było słychać żadnego odgłosu, a potem znów dolatywał szmer suwania i skrzypienia, zwiastujący nam czyjeś zbliżanie się. Towarzysz mój drżał poruszony, ręka, którą ściskał mój rękaw, drgała jak gałąź na wietrze. – Co to może być? – szepnąłem. – To on! – Sir Tomasz? – Tak. – Czego on chce? – Cicho!... Proszę nie czynić nic, dopóki pana nie wezwę. Teraz pojąłem, że ktoś usiłuje otworzyć drzwi. Klamka leciutko skrzypnęła i wnet ujrzałem cienką, słabo oświetloną szparę. Lampa świeciła gdzieś na 24 korytarzu i to z głębi naszego ciemnego pokoju pozwalało nam widzieć, co się dzieje. Szara szpara rozszerzała się i rozszerzała coraz bardziej, stopniowo, powoli, aż wreszcie na jej tle dojrzałem zarys postaci mężczyzny. Był skurczony i sylwetką przypominał tęgiego garbatego karła. Wreszcie drzwi całkowicie się rozwarły i złowróżbna postać ukazała się w całości. W jednej chwili skurczone ciało rozprostowało się, wyrosło w górę; jednym tygrysim, przyczajonym skokiem ciemna postać przebyła długość pokoju i... usłyszeliśmy trzy potężne uderzenia, wymierzone jakimś ciężkim przedmiotem w łóżko. Zdrętwiały z przerażenia, stałem bez ruchu, patrząc na to. Nagle z odrętwienia wyrwał mnie krzyk towarzysza. Przez otwarte drzwi wpadło dosyć światła, bym mógł rozpoznać kontury rzeczy i ludzi. Zobaczyłem, że mały lord Linchmere ramionami opasał swojego szwagra z tyłu za gardło, trzymając go dzielnie, jak mały myśliwski bulterier, który zęby utopił w szyi jelenia. Wysoki, kościsty mężczyzna rzucał się, zwijał, chcąc pochwycić napastnika, ale tamten, przyczepiony z tyłu, nie puszczał go, choć jego przestraszony krzyk wskazywał, jak nierównym czuł się w tej walce. Podążyłem na pomoc i dopiero we dwóch udało nam się powalić sir Tomasza na ziemię, choć zębami chwycił mnie za ramię. Przy całej mojej młodości i sile, musiałem rozpaczliwie walczyć, nim zdołaliśmy przezwyciężyć jego wściekły opór. Nareszcie udało nam się skrępować mu ręce sznurem od jego własnego szlafroka. 25 26 Trzymałem mu nogi, a lord Linchmere usiłował zapalić lampę – gdy nagle usłyszeliśmy w korytarzu odgłos wielu kroków. To kamerdyner z dwoma lokajami, usłyszawszy nasze wołanie, wpadli do pokoju. Dzięki ich pomocy bez trudu obezwładniliśmy naszego więźnia. Z dzikim, nieprzytomnym spojrzeniem, tocząc pianę z ust, leżał teraz na podłodze. Wystarczyło spojrzeć na jego twarz, by przekonać się, że to niebezpieczny furiat, który dostał ataku, zaś krótki, ciężki młot, leżący przy łóżku, świadczył o jego morderczych zamiarach. – Nie używajcie siły! – przestrzegał lord Linchmere, gdy tego wciąż jeszcze rzucającego się człowieka podnosiliśmy na nogi. – Po tym podnieceniu nastąpi faza osłupienia. Zdaje mi się nawet, że on już w ten stan przechodzi. W istocie, gwałtowne skurcze ustępowały, a głowa szaleńca opadła na piersi, jak gdyby zmorzona snem. Przeprowadziliśmy go przez korytarz i ułożyliśmy na jego łóżku, gdzie ciężko dysząc, legł nieprzytomny. – Niech dwóch z was czuwa przy nim – rozkazał lord Linchmere. – A teraz, doktorze Hamilton, jeżeli zechce pan przejść ze mną do mego pokoju, wyjaśnię panu to, z czym, z obawy przez skandalem, może za długo zwlekałem. Niech będzie, co ma być, nigdy nie będzie pan miał powodu żałować, że wziął pan udział w tym, co się stało tej nocy. Można ten przypadek wyjaśnić w kilku słowach – ciągnął dalej, gdy pozostaliśmy sami. – Mój biedny szwagier, a najlepszy w świecie człowiek, mąż kocha27 jący, dobry ojciec, pochodzi jednak z rodziny, silnie obciążonej chorobą umysłową. Nieraz już ulegał napadom morderczego szału, a najboleśniejsze jest to, że ma skłonność zwracać się wtedy przede wszystkim przeciwko tym, których najbardziej kocha. W celu uniknięcia tego niebezpieczeństwa wysłano synka do szkoły. Rzucił się jednak na moją siostrę – swoją żonę, która uszła z życiem, ale została zraniona, jak pan to pewnie spostrzegł, widząc ją w Londynie. Rozumie pan, że on sam, gdy wraca stan normalny, nie wie o tym, co robił w napadzie szału. Wyśmiałby tego, kto by mu powiedział, że może wyrządzić krzywdę tym, których kocha. Często jest to, jak panu wiadomo, rys charakterystyczny takich właśnie chorych – niepodobna ich przekonać, że są chorzy. Bardzo więc nam zależało, by oddać go do zakładu, zanim splami krwią swoje ręce. Przedstawiało to jednak wielkie trudności. Samotnikiem jest z przyzwyczajenia i nigdy nie chciał widzieć doktora. Ponadto, aby osiągnąć nasz cel, było konieczne, by lekarz nabrał przekonania, że to człowiek chory umysłowo; a przecież on poza tymi rzadkimi atakami szału zdrów jest na umyśle, tak jak pan i ja. Na szczęście jednak przed każdym atakiem pojawiają się u niego znaki ostrzegawcze, opatrznościowe sygnały niebezpieczeństwa, a gdy się ukażą, czuwamy i mamy się na baczności. Główne z nich to te nerwowe skurcze czoła, które pan musiał zauważyć. Skoro to tylko wystąpiło, jego żona pod jakimś pretekstem wyjechała do miasta i schroniła się w moim domu. 28 Musiałem zatem przede wszystkim przekonać lekarza o chorobie umysłowej sir Tomasza. Inaczej nie mógłbym go umieścić tam, gdzie nie będzie szkodliwy. Pierwsza trudność leżała w tym, jakim sposobem sprowadzić lekarza do jego domu. Wziąłem pod uwagę jego zamiłowanie do chrząszczy i sympatie dla tych, którzy dzielą z nim ten zapał. Dlatego podałem takie ogłoszenie i na szczęście w pana osobie znalazłem takiego właśnie człowieka, jakiego mi było potrzeba. Towarzysz koniecznie musiał być silny, gdyż wiedziałem, że szaleństwa dowiedzie tylko morderczy napad, a przewidywałem, że napad ten skieruje się przeciwko mnie, bowiem właśnie mnie darzył serdecznym przywiązaniem, gdy jego umysł funkcjonował normalnie. Resztę już pan zrozumie. Nie wiedziałem, że atak przyjdzie w nocy, jednak przypuszczałem, że tak może być, gdyż ataki w tych wypadkach często pojawiają się we wczesnych godzinach porannych. Ja sam jestem człowiekiem o silnej nerwowej wrażliwości, ale nie wiedziałem, jakim innym sposobem usunąć z życia siostry to straszne niebezpieczeństwo. Nie potrzebuję pytać, nieprawdaż, czy zechce pan podpisać lekarskie świadectwo dla domu zdrowia. – Naturalnie! Tylko, że potrzebny jest podpis dwóch lekarzy! – Zapomniał pan, że ja także posiadam dyplom lekarski. Tam na stoliczku leży gotowe świadectwo, toteż, jeżeli zechce je pan zaraz podpisać, rano będziemy mogli wywieźć pacjenta. 29 Zaginiony sportowiec Byliśmy wprawdzie przyzwyczajeni do częstego odbierania zagadkowych telegramów, lecz szczególnie utkwił mi w pamięci jeden, który pewnego lutowego poranka przed ośmiu laty nadszedł na adres Holmesa i przysporzył mu wielu kłopotów. Telegram ten brzmiał: „Proszę na mnie czekać. Okropne nieszczęście. Ważny człowiek, potrzebny jutro bezwarunkowo – zniknął. Overton” – Na depeszy jest pieczęć urzędowa, a nadano ją o godzinie dziesiątej minut trzydzieści sześć – rzekł mój przyjaciel, przeczytawszy ją kilkakrotnie. – Pan Overton był widocznie mocno rozdrażniony, wysyłając ją, dlatego telegram jest trochę niejasny. Sądzę, że on tu sam niebawem nadejdzie, a potem całą sprawę wyjaśnimy. Tymczasem przejrzę Timesa, to mi skróci czas oczekiwania. Już od dłuższego czasu nie mieliśmy żadnego stałego zajęcia, a bezczynność ta zaczęła mnie martwić ze względu na mego przyjaciela. Jego ruchliwa natura potrzebowała ciągłej pracy, a jej brak mógł za sobą pociągnąć zgubne skutki. Przed laty odzwyczaiłem Holmesa stopniowo od używania narkotyków, 30 gdyż mogło mu to w jego zawodzie bardzo zaszkodzić. Wiedziałem wprawdzie, że w zwykłych warunkach nie wracał do tych podniecających środków, jednak byłem pewien, iż skłonność ta była tylko uśpiona, a przy takiej bezczynności mogła bardzo łatwo się zbudzić ze zdwojoną siłą. Wówczas na ascetycznej twarzy Holmesa odbijało się wielkie przygnębienie, a jego tajemnicze głębokie oczy miały wyraz niemego buntu. Dlatego też błogosławiłem tego pana Overtona, kimkolwiek on był, ponieważ jego szczególne poselstwo przerywało tę nieznośną ciszę, która dla mego przyjaciela była znacznie bardziej niebezpieczna niż jego wszystkie awanturnicze przygody. Niedługo czekaliśmy na nadawcę depeszy. Pan Cyryl Overton, słuchacz uniwersytetu z Cambridge, był mężczyzną olbrzymiego wzrostu. Posiadał wprost anormalną budowę i wyjątkowo rozwinięte muskuły; jego szerokie plecy zajęły całe nasze drzwi. Przy tym twarz miał ładną i sympatyczną, jednak już na pierwsze wejrzenie można było odczytać na niej dziwny niepokój. – Przybywam właśnie ze Scotland Yardu, panie Holmes. Rozmawiałem z inspektorem Hopkinsem. On to poradził mi, abym zwrócił się do pana. Powiedział mi również, że wypadek, z którym się zapoznał, nadaje się bardziej dla pana niż dla policji. – Proszę usiąść i opowiedzieć mi, o co chodzi. – To okropne, panie Holmes, naprawdę okropne! Dziwię się tylko, że jeszcze dotychczas nie osiwiałem. Godfrey Staunton, z pewnością pan słyszał o nim... W całej grze wszystko dokoła niego się obraca. Wolałbym, aby mi trzech innych zabrakło, aniżeli jego wła31 śnie, któremu nikt nie dorówna. On jest doskonałym sportowcem. Co ja mam teraz począć? Musi mi pan to powiedzieć, panie Holmes. Jest jeszcze w rezerwie niejaki Moorhouse, ale on nie nabył jeszcze wprawy. Ma dobrą nogę, ale brak mu potrzebnej rozwagi. Oho, Morton lub Johnson najznakomitsi oksfordzcy sportsmeni pobiliby go na głowę. Stevenson byłby także dzielny, lecz ten na obecnej swej posadzie jest ciągle zajęty. Panie Holmes, jesteśmy zgubieni, jeśli mi pan nie pomoże odnaleźć Godfreya Stauntona. Holmes słuchał słów Overtona z wielką uwagą. Niezwykły zapał oraz powaga, z jaką mówił, akcentując każdy szczegół silnym uderzeniem swej muskularnej ręki o kolano, bardzo bawiły Holmesa. Gdy nasz gość skończył wyjaśnianie, przyjaciel mój wyjął z szafy jeden tom ułożonego przez siebie leksykonu z literą S. Pierwszy raz szukał on na darmo w tym obfitym zbiorze. – Mam tu tylko Artura H. Stauntona, wielce obiecującego fałszerza monet – rzekł – i Henryka Stauntona, którego wyprowadziłem na szubienicę, ale Godfrey Staunton to zupełnie nieznane mi nazwisko. – Kto to jest ten Staunton? Na twarzy naszego klienta odmalowało się zdumienie. – Ależ panie Holmes, sądziłem, że pan wie możliwie wszystko – powiedział. – Jeżeli pan nie słyszałeś nic o Godfreyu Stauntonie, to pewnie nie zna pan także Cyryla Overtona. Holmes, uśmiechając się, potrząsnął głową. 32 – To nie do uwierzenia – zawołał atleta. – Oho, ja byłem pierwszym zwycięzcą w zapasach Anglii przeciw Walii i stałem rok na czele akademickiego klubu graczy w piłkę nożną. Ale to jest nic w porównaniu z Godfreyem Stauntonem, zwycięzcą z Cambridge, Blackheath i uczestnikiem pięciu międzynarodowych meczy w piłkę nożną. Mocny Boże! W jakim też świecie pan właściwie przebywa, panie Holmes? Holmes rozśmiał się z tego dziecinnego zdziwienia młodego sportsmena. – Pan żyje w zupełnie innym świecie niż ja, panie Overton, w atmosferze zdrowszej i przyjemniejszej. Stosunki moje sięgają wielu sfer towarzyskich, lecz nie dotarły jeszcze, na szczęście, do miłośników sportu, który jest zawsze dowodem zdrowia i sił wewnętrznych angielskiego narodu. Jednakże pańskie niespodziewane odwiedziny przekonywają mię, że i w tym zdrowym, świeżym świecie znalazłoby się pole do działania. Proszę zatem opowiedzieć mi raz jeszcze, spokojnie i dokładnie, całą sprawę oraz wyjaśnić, w jaki sposób mogę być pomocny. Młody pan Overton należał do ludzi przywykłych bardziej do natężania swoich muskułów aniżeli umysłu. Na jego twarzy odmalowało się zmieszanie, ale po wielu powtórzeniach i niedokładnych informacjach, które tu opuszczam, sprowadził rozmowę na właściwe tory. – Rzecz się ma tak, panie Holmes. Jak już powiedziałem, stoję na czele klubu graczy w piłkę nożną, słuchaczy uniwersytetu w Cambridge, a Godfrey Staunton należy do najdzielniejszych moich ludzi. 33 Jutro mamy rozgrywki w Oxfordzie i prawdopodobnie tu w Londynie. Wczoraj przybyliśmy tu wszyscy i zatrzymaliśmy się w prywatnym hotelu Beutleys. Zarządziłem, by o godzinie dziesiątej wszyscy uczestnicy udali się na spoczynek, gdyż uważam, że dobry, pokrzepiający sen jest niezbędny przed rozgrywkami. Do Godfreya powiedziałem jeszcze kilka słów, zanim położył się spać. Wydał mi się blady i wzburzony. Zapytałem go, co mu jest – odpowiedział, że nic poważnego, tylko trochę boli go głowa. Życząc mu dobrej nocy, wyszedłem. Pół godziny później portier powiedział mi, że jakiś brodaty człowiek czeka na pana Stauntona z listem. Ponieważ nie spał jeszcze, list zaniesiono mu do pokoju. Godfrey przeczytał i upadł na fotel, jakby rażony piorunem. Portier tak się przeraził, że chciał mnie zawołać, Godfrey jednak zatrzymał go, kazał sobie podać wody i wstał. Potem zszedł po schodach na dół, zamienił kilka słów z posłańcem, który czekał w bramie, i wyszedł wraz z nim z hotelu. Gdy portier ostatni raz go widział, przebiegali już ulicę. Dziś rano Godfreya nie było w pokoju, łóżko nieruszane i wszystko leżało na tym samym miejscu, co wczoraj wieczorem. Po otrzymaniu nagłej wiadomości oddalił się z tym nieznanym człowiekiem i odtąd nie słyszeliśmy o nim ani jednego słowa. Zdaje mi się, że już nie powróci. Był on wielkim przyjacielem sportu, oddawał mu się duszą i ciałem i byłby z pewnością nie opuścił meczu ani też nie zrezygnował z pełnionej funkcji, gdyby nie miał bardzo ważnego powodu. Przeczuwam, że on już na zawsze zniknął i nie zobaczymy go nigdy więcej. 34 Holmes bardzo uważnie wysłuchał tego dziwnego opowiadania. – Co uczynił pan potem? – zapytał w końcu. – Zatelegrafowałem do Cambridge, aby się dowiedzieć, czy tam czegoś o nim nie słyszano. Dostałem odpowiedź, że nikt go tam nie widział. – Czy mógł on jeszcze tego samego wieczoru odjechać do Cambridge? – Tak jest, ostatni pociąg odjeżdża kwadrans przed dwunastą. – Czy sądzi pan, że on nim odjechał? – Raczej nie, nikt go bowiem nie widział. – Co uczynił pan potem? – Zadepeszowałem do lorda Mount-Jamesa. – Dlaczego właśnie do niego? – Godfrey nie ma już rodziców, a lord Mount-James jest jego najbliższym krewnym, zdaje mi się, że nawet jego wujem. – Tak? To przedstawia rzecz w zupełnie nowym świetle. Lord Mount-James jest jednym z najbogatszych ludzi w Anglii. – O tym powiedział mi także Godfrey. – A pański przyjaciel był rzeczywiście jego bliskim krewnym? – Z pewnością był jego spadkobiercą, a stary liczy już około osiemdziesięciu lat i prócz tego cierpi na podagrę. Mówią, że mógłby na swoim kolanie złamać kij bilardowy. Nigdy nie dał Godfreyowi ani grosza, gdyż jest wielkim skąpcem, ale po śmierci wuja Godfrey ma odziedziczyć wszystko. 35