Untitled
Transkrypt
Untitled
Janusz Krzyżowski W śniegach pod Sziszapagmą Janusz Krzyżowski W śniegach pod Sziszapagmą Indo-Polish Cultural Comitee Indyjsko-Polskie Stowarzyszenie na rzecz Rozwoju Kultury Opracowanie graficzne: Projekt okładki: Korekta: Marek Jarosik Marek Jarosik Danuta Wdowczyk Łamanie komputerowe: Marek Jarosik Opracowanie e-booka: Anna Olejniczak Copyright 2005: Janusz Krzyżowski Wydanie I 2005 Każda część tej książki może być reprodukowana lub przenoszona w jakiejkolwiek formie na wszelkie nośniki elektroniczne, mechaniczne lub inne stworzone teraz lub w przyszłości, włączając kserokopiowanie, nagrywanie i wszelkie inne systemy magazynowania i odzyskiwania informacji, bez wcześniejszej pisemnej zgody autora. Wydawca: Indo-Polish Cultural Commitee Indyjsko-Polskie Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Kultury i Subamarus ISBN: 83-914731-7-1 Spis treści Dzień pierwszy Dzień drugi Dzień trzeci Dzień czwarty Dzień piąty Dzień szósty Dzień siódmy Dzień ósmy Dzień dziewiąty 7 20 62 98 113 131 146 159 165 Dzień pierwszy — 19.10.1987 — poniedziałek Nic nie zapowiadało nadejścia tragedii. Od Tingri, ostatniego miejsca pobytu w Tybecie, do Njalam, leżącego na granicy tybetańsko-nepalskiej dzieliło nas już tylko sto czterdzieści kilometrów. Wstaliśmy, podobnie jak w ciągu ostatnich dni, o godzinie szóstej rano. Wyjazd miał nastąpić kwadrans później — stąd pośpiech i krzątanina. Na dworze jeszcze szaro. W wojskowej kwaterze, która jest w tej okolicy jedynym schroniskiem dla trampów, słaba żarówka z trudem pozwala rozpoznać i pozbierać ubrania i przybory toaletowe. Zjadam ostatnią bułkę, kupioną przed dwoma dniami w miasteczku, zużywam resztkę mleka w proszku, pozostaje mi połowa opakowania masła kokosowego. Jutro już mamy być w Nepalu, gdzie jedzenie jest wspaniałe, więc chyba tę resztkę masła wyrzucę. Tingri jest obozem wojskowych i tranzytowym punktem dla autobusów jadących w stronę Nepalu. Leży na wysokości pięciu tysięcy metrów. Ten szlak jest otwarty od kilku miesięcy, ale z powodu kolejnej fali niepokojów w Tybecie nasz autobus jest jednym z ostatnich podążających w kierunku granicy. Pośpiech i krzątanina, to pojęcia niezbyt pasujące do naszych zachowań na tej wysokości. Nasz niewielki dobytek, rozłożony przy wczorajszym zakwaterowaniu, musi być tak poukładany w plecaku, aby było łatwo dostępne w czasie postojów, gdyż każdy najmniejszy wysiłek na tej wysokości jest ciężką pracą. Każda czynność męczy już po kilku ruchach. Na szczęście gotowana woda jest już naszykowana w wielkich termosach, po kilka ich stoi w każdej sypialni. Po przełknięciu skromnego śniadania i spakowaniu plecaków wszyscy ciężko, głęboko i z trudem oddychamy. Cała grupa zmęczona, ale w radosnym podnieceniu zbiera się koło autobusu. Następny postój już na mniejszej wysokości i wreszcie będzie można pozbyć się dokuczliwego poczucia, że ma się na głowie stalową, zaciskającą się obręcz. Tak bowiem odczuwa się hipoksję związaną z tutejszą wysokością. 7 Wreszcie będzie się można porządnie wyspać, bez budzenia się co chwila, bez poczucia zapadania się w nicość, bez koszmarów sennych. Na dworze stoi już kilka autobusów. Są to stare maszyny, prymitywne, przypominające te, które jeździły po Warszawie tuż po wojnie. W żadnym nie ma jednak kierowcy. Czekamy cierpliwie. Po półgodzinie ludzie zaczynają szemrać i ktoś udaje się na ich poszukiwanie. Wszyscy Chińczycy siedzą spokojnie w kantynie, celebrując śniadanie. Oczywiście żaden z nich nie mówi w obcym języku, a wskazywanie na zegarku godziny szóstej i sugerowanie, że powinniśmy już wyruszać, wywołuje zniecierpliwienie. Dajemy wreszcie spokój. Niech się najedzą! Po godzinie jednak nie wytrzymujemy i znów interweniujemy. Z ociąganiem, niechętnie rozchodzą się do autobusów. Na dworze ponuro. Niebo zasnute czarnymi chmurami. Na ziemi widoczny szron, a gdzieniegdzie chyba i śnieg. Nasz kierowca, drobny Chińczyk, z którym spędziliśmy już kilka dni w podróży, jest wyraźnie wściekły. Przedwczoraj, przejeżdżając przez potok, urwał zapasowe koło. Kilku mężczyzn z naszej grupy pomagało je znaleźć i ulokować na dachu autobusu, co przy tej wysokości było straszną mordęgą. Wydawało się, że ten wspólny wysiłek pozwolił nawiązać porozumienie. Teraz jednak nasz Charon jest niezadowolony i coś pod nosem złorzeczy pod naszym adresem. Uzupełnia wodę w chłodnicy. Wszystko robi specjalnie bardzo wolno. Wreszcie wyruszamy. Jest godzina dziewiąta rano, a więc trzy godziny po czasie. Grupa nasza to ludzie wiele podróżujący po świecie, bez żadnych uprzedzeń rasowych. Zawsze staramy się mieć jak najlepsze relacje z miejscowymi. Nasz kierowca zresztą dostawał już drobne upominki, częstowaliśmy go też jedzeniem. Porozumiewaliśmy się gestami lub za pomocą „piktogramów” — rysunków w podręcznym notesie. Teraz jego chimeryczna natura wzięła górę, a może „bakszysz” był niewystarczający? Przez jego ociąganie się później dotrzemy do Njalamu. 8 Wczoraj musiałem zamienić normalną kurtkę na puchową. Ostatnie dni przejazdu były coraz zimniejsze. Na przełęczach chłód był przejmujący. Co kilka godzin zatrzymywaliśmy się w pobliżu mijanych szczytów przy niewielkich kapliczkach ułożonych z przydrożnych kamieni. Prosili o to dwaj jadący z nami Nepalczycy. Miejsca te przybrane były kolorowymi chorągiewkami, skrawkami płótna i papieru zadrukowanymi modlitwami, które pozostawili tu przed nami poprzedni wędrowcy. Chorągiewki te, łopocąc na wietrze, „same się modlą”, przekazując ze szczytów w „wyższe regiony” prośby podróżnych i ich rodzin. Dekoracje te przypominają podobne, jakie widuje się w naszym kraju z okazji przenosin z parafii do parafii świętych obrazów. Nasi dwaj Nepalczycy dołączyli w Lhasie, odkupując od nas miejsca w wynajętym autobusie, po wielu trudach i dniach oczekiwania. Ma on być zresztą jednym z ostatnich, które dostały pozwolenie na opuszczenie miasta, i dlatego wieziemy w nim przedstawicieli różnych nacji. Oni również, podobnie jak my, nie mogli się wydostać z Tybetu. Należy tu nadmienić, że Lhasa okazała się dla nas miastem pułapką. Ani wjechać tu nie można było, ani się stąd wydostać. Przez kilka dni szukaliśmy możliwości transportu do Katmandu. Proponowano nam tylko lotnicze połączenie do Hongkongu, co było dla Polaków tak samo realne jak połączenie z międzylądowaniem na Księżycu. Kolonia nie udziela wiz Polakom. Wreszcie okazało się, że chcąc wyjechać z Tybetu, trzeba zamówić do granicy cały autobus. Będąc w sytuacji przymusowej, musieliśmy się zgodzić na takie rozwiązanie, ale zaraz potem trzeba było dla obniżenia kosztów szukać chętnych na dwie trzecie pozostałych, wolnych miejsc. Są z nami: trzy studentki ze Szwajcarii, Nepalczycy, para Finów, Australijczycy, Amerykanka i ekscentryczny Holender z rowerem. Nepalczycy otrzymali z domu spore ilości modlitw na bibułkach. Te kawałki papieru są wielkości pudełka od papierosów. Drobnym drukiem, najprawdopodobniej odbijanym przez klocki drzeworytowe, zapisano na tych miniulotkach wszystkie nepalskie „dzienne sprawy”. Modlitwy 9 ulatują z okien jadącego autobusu, a wiatr je roznosi po Dachu Świata. Z tymi dwoma pielgrzymami zaprzyjaźniliśmy się szybko. Znają oni trochę angielski i cieszą się, że jedziemy do ich kraju. Dają nam kilka garści modlitw na papierkach i teraz wysyłamy je wspólnie, dodając do nepalskich i polskie życzenia. Pora chyba na przedstawienie „dramatis personae”. Grupa nasza liczy trzynaście osób — globtroterów z Towarzystwa Przyjaciół Nauki o Ziemi. Obecna podróż, której ostatnimi etapami jest przedostanie się do Katmandu, a później do Delhi, rozpoczęła się w Pekinie po długim i męczącym locie z Warszawy. Jest październik 1987 roku. Od niedawna jesteśmy wszyscy członkami Towarzystwa Polsko-Chińskiego i mamy stosowne dokumenty, w tym odpowiedni „glejt” w języku chińskim z prośbą do lokalnych władz o pomoc dla uczestników, gdyby zaistniała taka potrzeba. Ta niewielka grupa to: Danka — ekonomistka, jedna z kierowniczek wyjazdu Ija — socjolog, druga kierowniczka Małgosia — pielęgniarka Mariola — sekretarka Towarzystwa Grażyna — lekarka Marzanna — anglistka Wiesława — farmaceutka Stefan — informatyk, mąż Wiesławy Wojtek — mechanik, partner Iji Krzysztof — energetyk, partner Danki Andrzej — inżynier Maciek — lekarz i autor tej opowieści, również lekarz. Najmłodsza osoba — Mariola ma około trzydziestu lat, najstarszy, Andrzej, jest przed pięćdziesiątką. W autokarze znajduje się również kilkunastoosobowa grupa cudzoziemców. Polacy siedzą z przodu autobusu, cudzoziemcy zajmują tył. Z naszymi 10 współtowarzyszami podróży nie mieliśmy okazji zapoznać się wcześniej. Wynajmując cały autobus, wolne miejsca sprzedawaliśmy wszystkim chętnym w okolicznych hotelach w Lhasie. Nasze starania o wyjazd ze stolicy Tybetu przeciągały się, gdyż tu załatwienie czegokolwiek jest zawsze sprawą skomplikowaną. Tam, gdzie istnieje reglamentacja, zawsze pojawia się jej chytrolica siostra — korupcja. Przez wiele dni, starając się w agencjach załatwić jakikolwiek autobus do granicy z Nepalem, nieodmiennie słyszeliśmy zdanie: „Przyjdźcie jutro, zobaczymy, co się da zrobić”. W efekcie wyjazd, i tak już spóźniony, przesunął się o cztery kolejne dni i zmuszeni zostaliśmy do wyczarterowania całego autobusu. Jest coraz zimniej. Wokół pustynny płaskowyż. Na horyzoncie widać wysokie pasma górskie. Dzisiaj spowite są one w czarne, burzowe chmury. Gdyby nie ta monotonna równina, widok przypominałby obraz El Greco „Burza nad Esqorialem”. W naszym pojeździe nie ma oczywiście ogrzewania. Mimo że ubrani jesteśmy w ciepłe, puchowe kurtki, to marzną nam nogi. Mało kto z nas ma cieplejsze spodnie lub solidniejsze buty. Wszyscy mamy oczywiście śpiwory. Nadal jesteśmy na wysokości około 5000 metrów i mimo, że najwyższą przełęcz Pang-Na (5150 m) mamy już za sobą, nadal wszyscy cierpimy na chorobę wysokogórską. Siedząca obok mnie Maryla, która źle znosi wysokość, przez cały czas jest jak w letargu. Drogę mamy wyboistą, pełną kamieni. Jest to oczywiście szlak górski, niebrukowany, a tylko ze zniwelowanymi nierównościami. Dmie przejmujący wiatr. W autobusie pełno nieszczelności, którymi z furkotem i świstem wlatuje wiatr i hula po całym wnętrzu. Szlak jest prawie zupełnie nieoznakowany. Wyznaczają go po bokach dosyć głębokie rowy. Całkowite pustkowie — nic wokół nie rośnie. Trudno dojrzeć choćby kępki krzewów. Nie spotykamy żadnych ludzi ani pojazdów, ani śladu domu czy zagrody. Usypane gdzieniegdzie kopce kamieni wskazują, że ktoś zadał sobie kiedyś trud, aby je pozbierać. Burzowe chmury wydają się przybliżać. Niekiedy 11 wjeżdżamy w nie i wtedy w autobusie robi się mroczno. Autobus zwalnia, a kierowca z trudem utrzymuje się na szlaku. Prawie wszyscy drzemiemy apatyczni, zobojętniali na sytuację — to niedotlenienie daje się wszystkim we znaki. Dawno minęła pora jedzenia, nikt jednak o tym nie myśli — pogrążamy się w otępieniu. Nikogo nie intryguje, że może gdzieś tu, za zakrętem zaczyna się droga do Szangri-La — szczęśliwej doliny, którą tak wielu podróżnych przed nami chciało zobaczyć. Nikt nie rozmawia. Widać narastające zdenerwowanie. Pojawiają się pierwsze płatki śniegu. Z czasem jest ich coraz więcej. Na koniec rozpętuje się prawdziwa śnieżyca. Kierowca zwalnia coraz bardziej. Zaczynają się niewielkie wzniesienia. Czuję wyraźnie, że koła autobusu zaczynają się ślizgać, a momentami buksują. Pojazd zaczyna „tańczyć” na drodze. Wreszcie za którymś poślizgiem staje bokiem do kierunku jazdy. Siedzę w drugim rzędzie i przez cały czas mogę obserwować drogę. Jako kierowca wiem, w jak trudnej sytuacji się znaleźliśmy. Na szczęście nie ma tu żadnych urwisk ani przepaści. Przed nami rozciąga się tylko niewielkie wzniesienie. Przymusowy postój obudził wszystkich z apatii. Ktoś rzuca hasło, że trzeba autobus popchnąć. Wysiadamy. Mężczyźni z trudem gramolą się na tył autobusu. Usiłujemy zachęcić naszych cudzoziemskich współpasażerów, aby nam pomogli, ale słyszymy, że jesteśmy „crazy”. Dołączają się tylko dwaj Nepalczycy. Na migi tłumaczymy kierowcy, co ma robić — gdy tylko wypchniemy autobus i wyprostujemy go, ma na nas poczekać. Złorzeczymy naszym cudzoziemcom, że nawet nie chcą wyjść z autobusu. Polki stoją na poboczu, kilka z nich ustawia się razem z nami, aby pchać autobus. Okrzykami porozumiewamy się z kierowcą. Wypychamy autobus, ale ten zaraz potem osuwa się na drugą stronę drogi. Każdy wysiłek na tej wysokości to olbrzymia mordęga. Z trudem oddychamy. Dłuższy odpoczynek i po kilku minutach ponownie popychamy autobus. Ruszył do przodu kilka metrów i znów staje. Zziajani, powtarzamy manewr. Wreszcie machina rusza. Powoli sunie do przodu. Pozostajemy w śnieżycy. Pojawia się bezsen12 sowna obawa, że Chińczyk może odjechać i kogoś z nas zostawić w tym pustkowiu. Zaczynamy gonić autobus. Czuję, że serce wali mi jak młot. Tracę oddech. Coś rozsadza mi głowę. Czuję pustkę i ciemność, jeszcze chwila i pęknie mi klatka piersiowa. Autobus na szczęście staje. Opieram się rękoma o kolana i z trudem głęboko oddycham. Był to chyba największy wysiłek jaki kiedykolwiek wykonałem. Przez dłuższy czas nie mogę normalnie oddychać. Niestety złamaliśmy zasadę, że na tej wysokości nie należy wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Przez wiele następnych dni nie będziemy jeszcze mogli dojść do siebie. Dotyczyć to będzie wszystkich mężczyzn — Polaków. Pamiętam, jak przed rokiem w hotelu w Puno nad jeziorem Tikitaka znajdowaliśmy się na wysokości 4200 metrów. Serocze — czyli choroba wysokogórska, też dawała się nam we znaki. Zawołany przez kolegę usiłowałem wbiec na schody, zamiast stąpać dostojnie jak dromader. Rozpędem wbiegłem na trzy stopnie, a później zatrzymany nagle, musiałem gwałtownie wentylować swoje płuca z powodu niedoboru tlenu. Tu, w Tybecie znajdowaliśmy się już o tysiąc metrów wyżej i mimo dwutygodniowej aklimatyzacji, stale byliśmy na granicy wydolności oddechowej. Dopiero tutaj można zrozumieć wysiłek himalaistów. Później, kiedy omawialiśmy nasze przeżycia z tego okresu, okazało się, że inni mieli podobne kłopoty w czasie pchania i pogoni za autobusem. Ija była przekonana, że za chwilę umrze z wyczerpania. Krzysztof — okaz zdrowia i tężyzny fizycznej, przez wiele dni dochodził do siebie po tym wielkim wysiłku. Małgosia twierdziła później, że gdy po zatrzymaniu się autobusu wsiadłem do niego, miałem twarz „zieloną” i poważnie się obawiała, czy mi się nic nie stanie. Autobus wyprostowany dzięki naszym wysiłkom powoli toczy się do przodu. Siedzimy bez słowa na swych miejscach, otępiali ze zmęczenia. Atmosfera niepokoju udzieliła się wszystkim. Twarze przylepione do szyb wpatrują się w mrok i śnieżycę. Śniegu jest wokół coraz więcej. Z oddali dochodzą grzmoty. 13 Po krótkiej jeździe znów trzeba pchać autobus. Cudzoziemcy nadal nie ruszają się z miejsc. Tym razem tylko mężczyźni z polskiej grupy wychodzą na zewnątrz. Zajmuję miejsce koło drzwi i tutaj będę pchał. Za nic nie pójdę już na tył autobusu. Znów rytmiczne krzyki i popychania. Pojazd powoli rusza. Trzymam się poręczy przy wejściu. Nie mam siły wciągnąć się do środka. Kilka metrów biegnę truchtem uczepiony metalowych rurek. Znów brak mi tchu i czuję ból w piersiach. Ostatnim wysiłkiem podciągam wlokące się już nogi. Kucam w przejściu, ciężko dysząc i powoli nabierając sił. Wlokę się na swoje miejsce i postanawiam, że więcej już nie będę pchał autokaru. Słyszę, że inni czynią podobne postanowienia. Wszyscy jesteśmy wykończeni. Autobus pełza zygzakiem dalej. Cała droga zasypana równo śniegiem. Przy drodze brak drzew i słupów, co bardzo utrudnia orientację, którędy ona biegnie. Kierowca staje, boi się jechać dalej, aby nie znaleźć się w rowie. Dochodzimy do wniosku, że ktoś musi iść przodem i sprawdzać, jak ona przebiega. Długi drąg od szczotki ma być sondą do badania głębokości śniegu. Nepalczyk zgłosił się na ochotnika. Idzie przed samochodem, zagłębiając kij w śniegu, i szuka środka drogi. Autobus wlecze się krok za krokiem. Chłopak co kilka chwil wraca do środka, aby odpocząć. Śnieg sypie obficie dużymi płatkami. Nasz przewodnik ma założony na głowę kaptur, spod którego wystaje tylko nos i widać oczy i usta. Śnieg oblepia go szybko, tworząc jednolity pancerz na całym ciele. Za którymś nawrotem siada w autobusie zmęczony i twierdzi, że nie ma więcej siły. Teraz na ochotnika zgłasza się Andrzej. Zapina kaptur kurtki, wciąga rękawice i wyrusza. Podobnie jak jego poprzednik musi co kilka minut wracać do autobusu, aby odpocząć. Kiedy siada bliżej mnie, cały łącznie z twarzą jest oblepiony skorupą śniegu. Widać tylko oczy, dziurki nosa i otwór, gdzie ma usta. Po odpoczynku chce nadal iść szukać drogi, ale ja głośno protestuję. Jeśli wyjdzie, niechybnie odmrozi sobie twarz i będą poważne kłopoty. On sam, będąc prawie w amoku, tego nie czuje. Trzymam go z całej siły za kurtkę. Inni przyłączają się 14 do mojego protestu. Andrzej chce jeszcze wyjść, ale wreszcie się uspokaja. Ja zaś zapadam w sen zbliżony do letargu. Szybko nadchodzi noc. Przez cały czas słyszę jeszcze hulający wiatr i odległe grzmoty. Setki dalekich wyładowań wydają mi się światełkami jakiejś położonej w oddali miejscowości. To mnie uspokaja. Śnię, że dotarliśmy wreszcie do tej wsi i jesteśmy bezpieczni. Upewnia mnie w tym jeszcze szczekanie psów i jakiś gwar za oknami autobusu. W poczuciu bezpieczeństwa zasypiam głęboko. • Tego dnia Mariola zapisała w swym pamiętniku: Wyjazd o godz. 9.00. W drodze śnieg. Jesteśmy zasypani na przełęczy. Nocleg w autobusie. Zamieć. • Tego dnia Maciek odnotował w swym dzienniczku: O 9.30 wyjazd. Zimno, śnieg mokry, okna zaśnieżone, jedna wycieraczka nie działa. Jedziemy bardzo wolno, pogoda pogarsza się w miarę wznoszenia. Pogoda pogarsza się, zawieja, brak tlenu, wyjście z samochodu na dwie minuty i pchanie kilka metrów — tragiczne, wskakujemy w biegu pod górkę z lękiem, że się nie wyrobimy. O 8.00 rano byliśmy gotowi do drogi. Kierowca zwlekał z odjazdem, chodził po terenie, znikał na jakiś czas. Postawił na swoim. Ruszył o 9.30. Trudno, jakoś wytrzymamy, na szczęście to ostatni dzień. Po południu będziemy u celu. Było zimno i pochmurno, wiał nieprzyjemny wiatr. Włożyłem na siebie najcieplejsze ubranie, kurtkę puchową i buty. Jak to dobrze, że ich nie wyrzuciłem. Kurtki puchowe i śpiwory trzymaliśmy wewnątrz autobusu, pozostały bagaż na dachu. Powietrze było wilgotne, padał drobny śnieg z deszczem, dzięki temu nie kurzyło się tak jak dotychczas. Autobus wspinał się mozolnie pod górę. Przez kilka godzin będziemy podjeżdżać do góry, aż osiągniemy poziom 5200 me15 trów, potem kilkukilometrowe plateau i zjazd w dół do samej granicy. Co kilka minut ktoś kichał lub kasłał. Chyba co druga osoba była przeziębiona. Połknąłem tabletkę Erytromycyny. Wczoraj minęło pięć dni, jak biorę antybiotyk na moje zapalenie oskrzeli trwające od Colmudu. Mógłbym już zakończyć kurację, ale ze względu na ciężkie warunki klimatyczne i ogólnie panującą infekcję, postanawiam przedłużyć. Fin miał gorączkę 38°C wczoraj wieczorem miał 40°C i dreszcze. Siedział w cienkiej kurtce i trząsł się. Grażyna narzekała na ból głowy. Na szczęście po masażu ustąpił jej. Śnieg padał coraz większy, zasypywał boczne szyby. Posuwaliśmy się bardzo powoli. Widoczność była kiepska, w dodatku wysiadła prawa wycieraczka. Około południa, po lewej ręce, mieliśmy pole widokowe na Mont Everest; widoczność niestety tylko na kilkadziesiąt metrów. Zatrzymaliśmy się na krótko, by wysadzić parę alpinistów, którzy dalej pieszo mieli się przedzierać do obozu-bazy amerykańskiej wyprawy na Everest. Ruszyliśmy pod górę, ale już po kilku minutach autobus zaczął buksować. Trzeba było popychać. Ruszył, odjechał kawałek i zatrzymał się, czekając, aż wsiądziemy i... niestety znów zaczął buksować. Śnieg był coraz większy, a wiatr od przodu dmuchał prosto w twarz. Po raz kolejny wysiedliśmy, aby popychać, tym razem wskakując w biegu. Autobus jechał z szybkością maks. 10 km/godzinę i średnio, co 50-100 metrów zatrzymywał się i wymagał naszej pomocy. Fin oraz rowerzysta odmówili, większość kobiet zagranicznych również. Już nawet nie wychodzili na zewnątrz. Pogoda pogarszała się w szybkim tempie. Śnieg walił dużymi płatami, a wiatr, czy raczej wichura, z trudnością pozwalał utrzymać się na nogach. Szeroko otwartymi ustami łapałem powietrze. Z coraz większym lękiem opuszczaliśmy samochód. Przed chwilą resztką sił dobiegłem do drzwi, z pomocą wskoczyłem na stopień. Policzyliśmy, czy ktoś z nas nie został na zewnątrz. Ubranie i buty mieliśmy przemoknięte. Siedzenia autobusu były również mokre. Wpadł mi do głowy pomysł, żeby pościągać poszewki z podgłówków. 16 W ten sposób będziemy mieli trochę suchych szmat, np. do owinięcia stóp. Na zewnątrz szalała śniegowa burza. Widoczność była już tylko na pięć metrów. W pewnym momencie autobus ugrzązł w zaspie, niebezpiecznie pochylony na prawą stronę. Ostrożnie wyszliśmy. Prawymi kołami zjechał na pobocze. Koniecznie musimy go wypchnąć na drogę, ktoś powiedział. Nie możemy się zatrzymać, bo mogłoby nas całkowicie zasypać. Śniegu przyrastało z minuty na minutę. W najlepszej kondycji był Nepalczyk, którego kierowca zabrał na łebka. Odkopaliśmy wspólnie dwa tylne koła i powoli autobus popychany już tylko przez garstkę ludzi (pozostali nie wychodzili) ruszył. Ponieważ nie widać było granicy między drogą a poboczem i istniało stale ryzyko stoczenia się w przepaść, Nepalczyk, z kijem od szczotki, szedł przed autobusem i prowadził. Twarz miał zasłoniętą pożyczoną chustką, czyjeś okulary i jedną moją rękawiczkę. Po głowie chodziła mi tylko jedna myśl: nie wolno nam się zatrzymywać, musimy się posuwać naprzód. „Słuchajcie, kto zmienia Nepalczyka?”. Andrzej zgłosił się pierwszy, był w dobrej kondycji. Ja jako drugi — miałem najlepsze buty. Po pięciu minutach wrócił Nepalczyk, zmarznięty na kość. Wyszedł Andrzej. Szedł pięć metrów przed autobusem, stukając kijem, jak niewidomy, szukał drogi. Posuwał się zygzakiem z lewa na prawo. Udało mi się w tym czasie naciągnąć dwie torby foliowe jako ochraniacze przed śniegiem na górne części butów i podudzie do kolan. Zaciągnąłem kaptur puchowej kurtki tak, że widać mi było tylko okulary. Kaptur ktoś mi przewiązał jeszcze jakąś chustą. Andrzej wrócił, ciężko dysząc, zrzucił z twarzy i okularów grubą warstwę zamarzniętego śniegu. Teraz ja. Ktoś następny, chyba jeden z dwóch Holendrów, już przygotowywał się do zmiany. Poruszałem się powoli w śniegu powyżej kolan. Zrobiłem trzy krótkie halsy kijem, zidentyfikowałem drogę i pomachałem ręką w stronę autobusu. Po kilku minutach zaczęło mi brakować tchu. Mimo szczelnego przecież ubrania, czułem, jak śnieg przedostawał mi się przez szczeliny 17 pod czapkę, czułem go na szyi. Lewą ręką cały czas przecierałem okulary. Jestem dopiero 2–3 minuty, a już wysiadam — pomyślałem sobie. Nie wiem, czy autobus ujechał dwadzieścia metrów, kiedy zatrzymał się. Machałem ręką, nic — stoi. Poszedłem kawałek dalej, dostrzegłem znak drogowy, podwójny niebezpieczny zakręt. Autobus ruszył, chyba go popchnęli, dojechał do mnie, wskoczyłem zmarznięty i ledwo żywy ze zmęczenia do środka. Nie wiem, czy ktoś następny mnie zmienił. Po kilku minutach zatrzymaliśmy się na dobre. Śnieg sięgał do reflektorów auta. Przed nami stał już zasypany do połowy mikrobus. Stukaliśmy do okien, nikt nam nie chciał otworzyć. Wewnątrz siedziała grupka turystów. Po pewnym czasie ktoś dowiedział się przez okno od strony kierowcy, że w mikrobusie jest siedmioosobowa grupa Szwajcarów z tybetańskim przewodnikiem i kierowcą. Okna ani drzwi nie otworzą, ponieważ nie chcą trwonić ciepła. Będą tak czekali, aż nadejdzie pomoc. Nepalczyk postanowił: wyruszyć do przodu pieszo z kijem i sprowadzić jakąś pomoc lub przynajmniej zawiadomić władze drogowe. Dostał od nas grubą chustę i kij. Wichura szalała jeszcze przez kilka godzin. Oba autobusy zasypane były powyżej reflektorów. Długo jeszcze utrzymywała się atmosfera małej paniki, gorączkowe dyskusje z rozpatrywaniem szans i ustalanie planu działania. Ubranie mieliśmy przemoczone. Nie znalazł się nikt odważny, kto by chciał wejść na dach i rozładować bagaże. Byliśmy przemarznięci i zmęczeni. Na kawałku wygiętej blachy rozpaliłem kostki suchego paliwa. Jakie szczęście, że miałem je przy sobie. Ugotowaliśmy herbatę ze śniegu, było po pół szklanki dla każdego. Na dworze zrobiło się ciemno, a wichura powoli uspokoiła się. Kilka dalszych godzin zajęło nam ściąganie bagaży z dachu, przebieranie się w suche (jeśli ktoś miał) ubranie i przygotowanie do snu. Stefan nawiązał kontakt ze Szwajcarami z ogrzewanego mikrobusu, przyjęli na noc do siebie jego żonę, Wiesię. Nasz kierowca w garniturku również przeniósł się do nich. Szwajcarzy byli w lepszym nastroju niż my. Przede wszystkim mieli ciepło oraz więcej miejsca. Nie 18 walczyli też z wichurą tak jak my. Siedzieli spokojnie w autobusie i czekali na pomoc. Mieli również przewodnika tybetańskiego ze znajomością angielskiego, który nieźle orientował się w okolicy. Dowiedzieliśmy się od niego, że jesteśmy na przełęczy... na wysokości 5200 metrów. A więc stąd takie trudności z oddychaniem i zmęczenie. Siedzieliśmy skuleni w śpiworach i próbowaliśmy zasnąć. – Cisza! — krzyknęła Danka. — Słyszę szczekanie psów. Urwały się szepty i szelest śpiworów. Po minucie nasłuchiwania ktoś powiedział: – To pewnie halucynacje. — Roześmieliśmy się. – A może hieny? — ktoś powiedział. Po kilku minutach znów odezwała się Danka: – Widzę jakieś światła. Istotnie, mieliśmy wrażenie, jakby z bardzo daleka ktoś dawał słabe sygnały świetlne. A może to błyskawice? Niemniej zapaliło się kilka naszych latarek, w różne strony przez szyby autobusu puszczaliśmy krótkie sygnały. – Nie wszyscy naraz, bo zużyjemy baterie. Niech jedna osoba świeci. Kilka razy efekty świetlne powtórzyły się. Pociągnąłem dwa małe łyki spirytusu i autosugestią wzmacniałem jego rozgrzewające działanie. Oparłem głowę na ramieniu Marzanny, z którą siedziałem, i próbowałem zasnąć, kręciliśmy się przez całą noc, jednak kilka godzin przespałem. 19 Dzień drugi — 20.10.1987 — wtorek Budzi nas wstające za szczytami słońce. Jesteśmy na przełęczy Lalung-la, na wysokości 5050 metrów. Gdzieś tam daleko na południe jest Mt Everest. Na zachód od nas bieleje szczyt Sziszapagmy. Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się jednak dopiero później. Również później dowiedzieliśmy się, że przejechaliśmy tylko osiemdziesiąt kilometrów od Tingri, a do Njalam pozostało jeszcze jakieś sześćdziesiąt kilometrów. Jesteśmy tuż za jedną z wysokich przełęczy, a w dole, około dwustu metrów niżej, płynie jakaś rzeczka. Przed nami, jak okiem sięgnąć, rozciąga się Płaskowyż Tybetański. Na dole, tuż przy strumieniu, widać niewielką chatkę. To prawdopodobnie jest domek dróżnika. Wokół tego właśnie domku biega pies i poszczekuje. To jego ujadanie słyszeliśmy w nocy. Za chatką w dole stoją dwa inne autobusy. Którędy przebiega droga, nie daje się jednak rozpoznać. W dole widać kilka jaków i idących przy nich Tybetańczyków, którzy zmierzają pod górę, w naszą stronę. Jaki to potężne zwierzęta przypominające legendarne tury z długą, chroniącą przed zimnem sierścią; dają mleko i służą jako siła pociągowa. Hoduje się je też ze względu na futro i smaczne, a co najistotniejsze, jedyne na tej wysokości mięso. Nawet ich odchody są przydatne. Stanowią materiał uszczelniający, a po wysuszeniu są świetnym opałem. Okna wiejskich tybetańskich domków oblepione są tą suszącą się dekoracją. To prawdopodobnie niektórzy z nich, przechodząc wieczorem lub w nocy koło naszego autobusu, szczekający pies i światła błyskawic wywołali we mnie złudzenie, że znajdujemy się niedaleko jakiejś wsi. Tymczasem widać tylko zasypane autobusy i śnieżną pustynię. Tuż obok naszego zdezelowanego chińskiego samochodu z dziurami w podłodze stoi niewielki zachodni mikrobus, również zasypany do połowy okien. Na dworze jest przejrzysta pogoda, ale i mróz około 20 stopni Celsjusza. 20 Powoli, z wysiłkiem poodgarnialiśmy śnieg zalegający aż do okien autobusu. Uprzednio przez długi czas walczyliśmy o odkopanie drzwi. Atakowaliśmy zaspę z dwóch stron. Kilka osób pchało drzwi od środki, inne, po wyjściu od strony kierowcy (tu było łatwiej), ciągnęło drzwi od zewnątrz. Z trudem gramolimy się koło autobusu. Gdy autobus odtajał, wróciła do nas Wiesia. Okazało się, że wtedy gdy toczyła się burza ze śnieżną zamiecią, ona schroniła się w mikrobusie stojącym obok nas. Ten luksusowy pojazd na dziesięć osób wypożyczony został w Lhasie przez grupę Szwajcarów. W czasie gdy ja przysypiałem i miałem „wizję”, że obok jest spokojna wieś, Stefan — mąż Wiesi, uprosił Szwajcarów, aby pozwolili jej schronić się do ciepłego pojazdu. Przy tej okazji dowiedziałem się o sprawie, która uczyniła naszą wyprawę jeszcze bardziej desperacką. Otóż Wiesia, która ma około czterdziestu lat, jest w ciąży — w pierwszej ciąży! Jest to co prawda drugi miesiąc, ale nie powinno jej tu wcale być. Czuję się odpowiedzialny za zdrowie naszej małej społeczności, a nikt mnie o tym wcześniej nie poinformował. Stefan z Wiesią byli pewni, że przez wysokie przełęcze Tybetu „prześlizgną się” w ciągu kilku godzin nie będzie to stanowiło zagrożenia. Robić im teraz wyrzuty nie miałoby sensu, ale ciche przekleństwo aż ciśnie się na usta. Stefan jeszcze na początku nocy, czując zbliżający się mróz, błagał Szwajcarów, aby wzięli Wiesię do siebie i pozwolili jej przetrwać noc w ogrzewanym samochodzie. Dostała dość wygodne miejsce na podłodze, w przejściu między siedzeniami. Nad ranem, gdy Szwajcarzy zaczęli się budzić, okazało się, że są świetnie wyekwipowani i zaopatrzeni. W ruch poszły termosy z kawą, kanapki, czekoladki i inne „frykasy”. Do Wiesi nikt nie zagadnął jednak ani słowem, nie poczęstowali jej nawet cukierkiem. Przyjęli ją zresztą od początku dość niechętnie. W efekcie, rano skoro świt, uciekła od nich i powiedziała, że więcej już tam się nie pokaże — woli z nami umrzeć z głodu. Dla mnie jednak jako lekarza grupy jest to spory stres. Wyobraźnia podsuwa mi różne niepokojące rozwoje tego medycznego problemu. Tak czy inaczej, byłbym zu21 pełnie bezradny w zaistniałej sytuacji. Każdy z nas posiada w plecaku trochę leków, a wśród nich również antybiotyki. W najczarniejszym jednak scenariuszu nikt nie mógł przewidzieć, że znajdziemy się na przełęczy powyżej 5000 metrów z ciężarną „pierwiastką”, bez ogrzewania, jedzenia i picia. Teraz, gdy znaleźliśmy się w śnieżnej pułapce, robię szybko przegląd ewentualnych zagrożeń zdrowotnych, z jakimi nasza grupa może się zetknąć. Prawie nie mamy jedzenia ani picia. Ubranie i wyposażenie jest zdecydowanie za słabe jak na te warunki. Nawet zejście w dolinę, do strumienia jest dla wielu z nas zbyt wielkim wysiłkiem, nie wiadomo, czy dalibyśmy radę podejść ponownie do autobusu. Na pewno nikt z nas nie zaryzykuje wyruszyć w stronę granicy. Nikt tam nie dojdzie przez dzień, a w nocy na pewno byśmy zamarzli. Ponadto wszyscy mamy nieodpowiednie do marszu po śniegu buty. Nigdy nie przewidzieliśmy takiej ewentualności. Pewnie gdybyśmy w porę wyjechali z Golmudu, gdybyśmy nie musieli pozostawać w rodzaju „aresztu domowego” w Lhasie, bylibyśmy teraz już od dawna w Nepalu lub Indiach. Na dodatek śniegi w tym roku spadły nieoczekiwanie szybko. I pomyśleć, że gdybyśmy wyruszyli z ostatniego postoju zgodnie z planem, to już dawno pokonalibyśmy te sześćdziesiąt kilometrów dzielące nas od granicy. Gdyby, gdyby, gdyby... Zrobienie kilku kroków na tej wysokości związane jest z wielkim wysiłkiem, a my wszyscy dodatkowo wyczerpani jesteśmy pchaniem autobusu po ślizgającej się drodze. Najpoważniejszym problemem jest teraz jednak coraz dokuczliwsze pragnienie. Na tej wysokości i w tym miejscu na świecie słońce pojawia się na dobre zza gór nie wcześniej niż około godziny 9.00. Dopiero jednak po godzinie autobus zaczyna odtajać. Oddychanie tak licznej grupy ludzi w nocy powoduje, że rankiem wszystkie części karoserii i szyby od środka pokryte są grubą warstwą szronu. Nie można otworzyć też drzwi, trzeba poczekać, aż mróz zelżeje. Każdemu do głowy przychodzi dręczące pytanie: co będzie z nami dalej? 22 Jeśli zamiast oczekiwać na pomoc zniecierpliwieni ruszymy w drogę, to najpierw odmrozimy nogi, przedzierając się przez zaspy. Jest to pewne, gdyż nikt nie ma dostatecznie mocnych butów. Nikt nie planował górskich przepraw ani chodzenia po śniegu czy lodzie. W Chinach było ciepło, a Tybet mieliśmy przemierzyć w autobusie. Przełęcze miały być pokonane w ciągu kilku godzin. Tymczasem mamy taką „wpadkę”. Pod wieczór w autobusie, w którym gwałtownie spada temperatura, nastroje są minorowe. Ktoś tam pochlipuje, zewsząd słyszę głosy pełne lęku i zwątpienia. Kiedy już z trudem zapakowałem się do swego śpiwora, włożywszy na siebie wszystkie ubrania, jakie były pod ręką, tkwiąc w niewygodnej pozycji, orientuję się szybko, że grupa potrzebuje „duchowego wsparcia” lub „podtrzymującej psychoterapii zbiorowej”. Głośno wyliczam argumenty, które mają świadczyć, że pomoc otrzymamy na pewno szybko. Na pewno ekipa ratunkowa wyruszyła już z Tingri, itd., itd. Tak się składa, że nie wierzę prawie w ani jedno swoje słowo. A tak chciałbym w nie wierzyć! Maciek, zorientowawszy się chyba w moich intencjach, wtóruje mi ze środka autobusu. Powoli cichną płacze i pochlipywania. Zapadamy w odrętwienie i sen. Mnie wątpliwości jednak nie opuszczają. Teraz, gdy jest cicho, stają mi przed oczyma różne scenariusze końca naszej wyprawy. Chińczykom oczywiście nie ufam ani przez chwilę. Co jak co, ale poszanowanie ludzkiego życia w tym przeludnionym od zawsze kraju nie jest w cenie. Mam przekonanie jednak, że powinniśmy czekać w autobusie na dalszy przebieg zdarzeń. Na dworze mróz, a wysokość jest zabójcza dla każdego, kto nieprzygotowany opuści kryjówkę. Utrzymać ludzi w dłuższym oczekiwaniu może być jednak niemożliwe. Wszyscy zdają sobie sprawę, że pozbawieni jedzenia i odwodnieni, z każdym dniem będziemy coraz słabsi i bardziej apatyczni. Nie powinniśmy się rozdzielać. Może dojść jednak do takiej sytuacji, że większość wypowie się, aby mimo ryzyka ruszyć w głąb śnieżnej pustki. Ale jeśli ruszymy, to po odmrożeniu nóg zaczniemy przysiadać zmęczeni gdzie popadnie 23 i spokojnie w ciszy zamarzać. Nikt przecież nie będzie miał siły podnosić osłabłych, a tylko sam powoli będzie się wlókł dalej. I tak, po pewnym czasie droga ku Njalam będzie usiana skulonymi zamarzniętymi postaciami — wspomnieniem po dzielnej polskiej grupie. Czy zatem należy się szykować do tej ostatecznej podróży? Przypominam sobie mity z tej części świata, gdzie teraz się znajdujemy. Wszak tu rządzi lokalne prawo i tutejsze wyobrażenia o tym, co zdarzyć się może ludziom, kiedy przyjdzie ich koniec. Przypominam sobie o tym co mówi buddyzm co może nas tu spotkać. Od samych początków buddyzm podkreślał znaczenie śmierci, ponieważ to świadomość przemijania sprawiła, że Budda pojął ostateczną jałowość wszelkich światowych trosk i przyjemności, uświadomił sobie, że śmierć nieuchronnie spotka każdego, postanowił więc porzucić światowe życie i poświęcić się szukaniu rozwiązania tego najbardziej podstawowego z egzystencjalnych problemów. Po latach wytężonej i trudnej praktyki uzyskał oświecenie i dzięki temu przekroczył barierę lęku przed śmiercią, zrozumiał jej iluzoryczną naturę. Kto pojął prawdę o nieuchronności śmierci, lepiej koncentruje się na życiu, gdyż uświadamia sobie wartość każdej chwili, niepewność oraz nieuchronność nadejścia chwili śmierci. Nauka o reinkarnacji i o końcu naszej egzystencji zawarta w tybetańskiej Księdze umarłych może nas pouczyć, jak żyć. Tezę taką lansowało wielu myślicieli doby współczesnej, a głównie Mircea Eliade. Podkreślano, że umieranie zdarza się także za życia. W takim ujęciu doświadczenie stanu pośredniego między życiem a niebytem — umieraniem, czyli bar-do — jest częścią naszej podstawowej struktury psychologicznej. Doświadczenie choroby psychicznej rozszczepienia funkcji psychiki czy paranoi bądź też zagubienia w codziennym życiu przypomina stan, jakbyśmy nie byli pewni ziemi pod stopami, nie wiedząc, o co nam chodzi i dokąd zmierzamy. Toteż Księga umarłych jest nie tylko 24 przesłaniem dla tych, którzy właśnie oczekują na śmierć, jest również przesłaniem dla tych, co jeszcze żyją. Narodziny i śmierć dotyczą każdego, ciągle rzutują na naszą egzystencję, również wtedy gdy o tym nie myślimy. Tak należy rozumieć tę księgę z naszego punktu widzenia, mimo że Tybetańczycy traktują ją jako kompendium wiedzy i jakby przewodnik dla zmarłego po buddyjskich zaświatach. Zawarte w niej instrukcje mają zapewniać wiernemu możliwie najlepsze przystosowanie się w oczekującej go egzystencji. Pojęcie bar-do oznacza „przestrzeń pośrednią” pomiędzy życiem ziemskim a tym, które ma później nastąpić. Według buddystów przed udającym się w podróż w zaświaty stoi otworem sześć sfer samsary, ale także możliwość ostatecznego uwolnienia się od kołowrotu egzystencji, czyli możliwość nirwany. To, gdzie się w końcu znajdzie, zależy w dużej mierze od jego dobrego i złego karmana. Skoro bar-do trwa w czasie i znajduje się w jakimś miejscu, to należałoby obu zmiennym przypisać jakieś wartości. Tybetańczycy uważają, że taki stan przejściowy trwać może około siedmiu, ośmiu tygodni. Miejscem zaś jest przestrzeń własnej naszej jaźni, umysłu i podświadomości. Aby Księga umarłych mogła spełnić swą rolę, ktoś umiejący dobrze recytować powinien wielokrotnie, głosem dobitnym i wyraźnym, przeczytać tekst tuż przed śmiercią bliskiej mu osoby. Wskutek tego zmarły przypomni sobie udzielone mu w księdze wskazówki, jak rozpoznawać ową jasność, i natychmiast, rozpoznawszy światłość główną, osiągnie wyzwolenie. A tak, dla przykładu, przedstawia się wypowiadana przy umierającym formuła mająca mu ułatwić znalezienie właściwej drogi: Szlachetny synu (wymienić imię), któremu teraz przyszło szukać drogi! Gdy tylko przestaniesz oddychać, pojawi się przed tobą tak zwana Główna Jasność Pierwszego Bar-do, której znaczenie wcześniej zostało ci objaśnione 25 przez guru! A gdy ustanie twój dech zewnętrzny, zaświta przed tobą Dharmata wyrazista jak pusta przestrzeń nieba, jasna, świetlista, pozbawiona krańców i środka — nagi, wolny od zanieczyszczeń umysł. Rozpoznawaj ją wówczas i wstępuj w jej sferę! Wtedy i ja ci ją pokażę! Po tym wstępie umierający powinien dalej być pouczany, jak zachować się w stanie bar-do. Powinien również wielokrotnie odmawiać stosowne modlitwy, które dla przypomnienia są mu w tym czasie recytowane: Ach, gdy tak błądzę po kolisku samsary wtrącony w nie przez własne silne namiętności, zechciej, Wadżrasattwo, poprowadzić mnie świetlistą drogą Mądrości czystej, podobnej zwierciadłu! Niechaj mnie też wspiera twoja czcigodna Małżonka, Buddhaloczana. Wyzwól mnie, proszę, z wąskiego przesmyku straszliwego bar-do! Zaprowadź mnie do pełnej skończonej doskonałości siedziby Buddów! Wypełnienie wszystkich rytuałów daje dopiero szansę na znalezienie właściwej drogi przez zmarłego, a ma nią być ostateczne wyzwolenie z koła samsary. Mając świadomość realnego zagrożenia życia, trudno nie snuć tego typu rozważań. I nawet jeśli staram się je od siebie oddalać, skojarzenia takie same zaczynają błąkać się po skołatanym umyśle, a wyobraźnia podsuwa stale nowe. A gdy nadejdzie nasz czas przeprawy w krainę zmarłych, powinniśmy usiąść spokojnie nad brzegiem rzeki, za którą rozpościera się ta kraina, i czekać na przewoźnika. Można mieć nadzieję, że już za pierwszą przeprawą zabierze duszę naszą ze 26 sobą. Niektórzy biedacy, którzy w ciągu całego życia przesuwani byli na koniec oczekujących w kolejce, obawiają się, że i tu mogą zostać zignorowani. Boją się, że do tej krainy też będą musieli czekać bez końca. Bengalski osiemnastowieczny poeta Ram Prasad Sen opisuje taką właśnie rozterkę biedaka w obliczu „wielkiej przeprawy”: Przyszedłem na to targowisko świata, przykucnąłem u stopni nadrzecznych, kramik swój rozkładając ubogi... A oto teraz ku zachodowi się ma, słońce — miłosierny nasz pan — na swej wielkiej usiada macie i ku spoczynkowi się sposobi, a Przewoźnik się zbliża powoli. Lecz łódź jest pełna, zabrać nie zechce nędzarza, wioślarz zapłaty żąda, okupu — skądże go mam wziąć? Prasad mówi: O kamiennoserca Dziewczyno, rzuć przecie okiem za siebie, ujrzyj żebraka i daj mu miejsce w twej łodzi. Wysławiając Twą chwałę, zanurzę się wówczas w Wielką Toń. Zabrzmiało to trochę pesymistycznie, a może i nieszczerze. Nikt z nas przecież nie chce stroić się w szatę pariasa. Może więc mimo grozy sytuacji coś bardziej optymistycznego? Swami Rama Tirta, dziewiętnastowieczny poeta z Pandżabu, pisał: Bądźmy jako ptak, co chwilę, lekko, na rozkołysanej siada gałązce; chwieje się, ugina o... zaraz się złamie... a on śpiewa radosny, bez lęku – wszak skrzydeł ma dwoje, by rzucić się w lot. 27 To zabrzmiało już lepiej. Jednak wracam myślą ku swemu dotychczasowemu życiu. Jak wiele powinienem w nim zmienić, gdybym miał jeszcze szansę. Jak wiele powinienem naprawić. Ile osób przeprosić. Tu w górach, porzucony w śnieżnej pustce przez kaprys losu i mój własny, zaczynam zazdrościć ludziom wierzącym. Oni mogą się modlić. Mogą wyobrażać sobie, że jakiś miłosierny Bóg wysłucha ich modlitw. Dojrzy tę garstkę porzuconych i cierpiących lęk Polaków (i paru cudzoziemców) i ześle im anioła, który przeprowadzi ich bezpiecznie po zdradliwym płaskowyżu. W najgorszym zaś razie ześle innego anioła, który nie pozwoli, by cierpieli nadmiernie i w stosownym momencie zamknie im łagodnie zmęczone powieki i uciszy skołatane serce. Tak, po to jest wiara. W stosownym momencie może być rzuconym kołem ratunkowym, po które wyciąga się dłoń człowieka w lęku. Tak, dużo łatwiej wierzyć, niż być niewierzącym, pozostającym bez cienia złudzenia! Ja jednak jestem ateistą i czy w momencie horroru i grozy miałbym zachować się jak „poturczeniec”, oddać wszystko, zaprzeć się swoich przekonań i żmudnie wypracowanej wiary ateisty, by tylko uniknąć fatum? Musiałby chyba lęk pomieszać mi zmysły, a to na szczęście jeszcze się nie stało. Będę walczył z przeciwnościami, własnymi lękami i zwątpieniami. Czuję na dodatek, że muszę znaleźć sposób, aby nas wszystkich bezpiecznie wyprowadzić z tej pułapki. Przypomnieć warto, co pisał mój przyjaciel Marek Sawicki: Rozejrzyjmy się wokół: jesteśmy w świecie ludzi, mamy ludzkie ciało i ludzki sposób przeżywania rzeczywistości. Co to oznacza? Podstawową emocją naszego świata jest namiętne pragnienie, a właściwie całe ich mnóstwo. Pragniemy być bogaci i szczęśliwi. Chcemy tak wielu rzeczy... Kiedy już posiądziemy obiekt naszych pragnień, nie bawi nas on długo, bo oto na horyzoncie pojawia się nowa możliwość: możemy pojechać tam, gdzie jeszcze nie byliśmy, zająć nowe, lepsze stanowisko... Pragniemy sławy, 28 choć niektórych z nas zadowala samo przebywanie w blasku chwały wielkich ludzi, bycie w ich pobliżu zdaje się wystarczać, skoro sami nie możemy być tacy wielcy. Tyle interesujących rzeczy wydarza się wokół nas. Wobec takiego nadmiaru zjawisk jesteśmy bardzo wybredni i grymaśni. Tyle starań, pieniędzy, zaangażowania, a satysfakcja wyparuje wkrótce jak kropla wody na dłoni. Poszukiwanie nowych sposobów spełnienia, grymaśność i wyrafinowanie wymagają intelektu zdolnego do refleksji i samooceny. To powoduje zainteresowanie nauką, przynoszącą pewne odpowiedzi dotyczące materialnych aspektów otaczającego nas świata, a także religią dostarczającą wyjaśnień sensu naszych działań i odczuwania, i istnienia. W ludzkim świecie jest miejsce i czas na naukę i praktykę duchową. Cierpienia i troski przemieszane są z przyjemnościami i szczęściem. Dokuczliwość tych pierwszych i efemeryczność drugich zwraca naszą uwagę na niedostatki i niedoskonałość świata. Szczęśliwe chwile jednak pozwalają na podejmowanie rozsądnych decyzji i zajęcie się praktyką duchową. Może zdarzyć się jednak, że w pogoni za szczęściem, przedmiotami, przeżyciami zapędzimy się za daleko. Chęć utrwalenia miłych chwil może łatwo przerodzić się w obsesję, a nawet w styl życia. Podstawą do niezadowolenia jest to, że innym powodzi się lepiej niż nam. Już nie wystarcza chęć naśladowania tych lepszych. Ich stan posiadania staje się naszym głównym niepokojem, a z czasem naszą wizją świata. Tak być nie może, to wyzwanie do walki! Zawiść wkrada się niepostrzeżenie do naszych serc i filtruje wszystkie doznania. Cały świat staje się polem bitwy. Wszystko co znajduje się wokół, widzimy w kategoriach konkurencji, zabiegania o coś, wszelkie przedmioty postrzegamy jako faktyczne lub potencjalne narzędzia walki. Ludzie, z którymi mamy do czynienia, to sprzymierzeńcy albo wrogowie. 29 W tym świecie nie zawieramy znajomości tylko pakty, układy, rozejmy, nie ufając nikomu. Każdy jest podejrzany: ten, kto zaoferuje pomoc — o to, jaki ma w tym interes, odmawiający — to zdeklarowany nieprzyjaciel, a pytający, o co nam chodzi — o wyjątkową przebiegłość. Owładniętemu taką paranoją nie można pomóc. Kontakt z nim jest utrudniony, bo znajduje się w innym świecie, świecie walczących tytanów. Walka pochłania całe jego życie, ponieważ jego życie to walka i nie ma czasu nawet spojrzeć na zdobycze i nasycić się nimi. Zawsze jest coś do zdobycia i pokonania, dlatego głównym zawołaniem tytana jest „naprzód!”. Nasz świat rozsypuje się, a nas wypełnia rozpacz i nienawiść... Gdy tylko zaszło słońce, zaczął narastać mróz. Czym prędzej pakujemy się do autobusu. Wszystkim „kiszki grają” z głodu. Nie było nawet „lekkiej kolacji”. Maciek — nasz dzielny kucharz — przygotował po kubeczku herbaty. Wodę mieliśmy dzięki bohaterskiemu zejściu Andrzeja i Marzanny do strumyka, który znajdował się kilkaset metrów poniżej naszej drogi. Poszli „na skróty” — zboczem góry, gdyż droga była nadal zasypana śniegiem sięgającym w kilku miejscach do wysokości człowieka. Poznać to można było po widniejących z oddali, a teraz przysypanych znakach drogowych. Droga bowiem, biegnąc zakosem do dołu, przechodziła w pewnym miejscu w zakręt, o którym informowały dwa znaki. Muszę wspomnieć, że nikt poza Andrzejem i Marzanną nie miał dość sił, aby odważyć się nawet zejść w kierunku strumyka. Oboje, po przyniesieniu w plecakach kilku butelek wody, poinformowali nas, co widzieli na dole. Stał tam maleńki domek dróżnika, w którym gnieździła się jego rodzina. Znajdowała się w nim prosta węglowa kuchnia, przy której leżało dwóch czy trzech miejscowych, chorych Tybetańczyków. Mowy nie było, aby ktokolwiek mógł się tam jeszcze zmieścić. Nie byli oni w stanie również, za żadną cenę, odstąpić nam jedzenia. 30 Nie jestem wierzącym, ale osobie wychowanej w określonej kulturze ciężko wyzwolić się od pojęć takich jak grzech, nawet wtedy, jeśli są one tylko umownymi, semantycznymi bytami. A gdzie grzech, tam zaraz powstaje skojarzenie kary, klątwy, piekła. Jesteśmy w Tybecie, w krainie buddyjskiej. Może tu obowiązują buddyjskie piekła? Zimne kręgi piekielne były wytworem ludów zamieszkujących północne tereny, ponieważ zimno było raczej pojęciem obcym dla mieszkańców prażonych słońcem obszarów środkowych i południowych Indii. Zimne piekła w ich przekonaniu znajdowały się na skraju wszechświata, za otaczającym go murem, zwanym Czakrawala, i otoczone były lodowatymi górami. Podobnie jak w piekłach gorących, w lodowatych kręgach piekielnych przebywały straszliwe potwory i demony. Zimne kręgi piekielne były następujące: Arbud, czyli ze skórą pokrytą pęcherzami i popękaną. Tortura stosowana w tym piekle polega na trwałym zanurzeniu nagiego ciała grzesznika w lodowatej wodzie, w wyniku czego na ciele powstają odmrożenia. Nirarbuda. W tym kręgu piekielnym odmrożenia na ciałach grzeszników są rozdrapywane i powstają w ich miejscu otwarte rany. Atata, czyli okrzyk bólu. Cierpienia zadawane w tym piekle są tak silne, że z ust potępieńców wyrywają się okrzyki bólu. Hahawa. W piekle tym panuje jeszcze większe zimno, które paraliżuje języki ofiar do tego stopnia, że zdolne są jedynie do wydawania okrzyków bólu „ha-ha”. Ahaha. W piekle tym zęby i szczęki grzeszników są tak mocno z bólu zaciśnięte, że nawet okrzyk „ha-ha” nie może się wydobyć z ich krtani. Utpala. Żywe rany na ciele potępieńców są w tym kręgu piekielnym tak rozciągane i wywracane, że wyglądają jak niebieskie kwiaty „ut-pal”. 31 Padma. W tym kręgu świeże rany stają się podobne do wielkich czerwonych lotosów. Pundarika. W tym kręgu piekielnym rany pokrywają całe ciało grzeszników. Ciało odpada od kości jak płatki wielkiego kwiatu lotosu. Ponadto rany na ich ciele są nieprzerwanie dziobane i rozszarpywane przez różnego rodzaju drapieżne ptactwo o stalowych dziobach. W moim umyśle, moim „osobistym komputerze erudyty”, przed oczami stają mi wszystkie przeczytane lektury o tej pięknej, lecz groźnej krainie, która teraz nas więzi. Oczywiście jej mieszkańcy wyobrażenia piekieł dostosowali do swej rzeczywistości. Pewnie dlatego mają tak wiele zimnych piekieł. Po naszych dotychczasowych doświadczeniach z mrozami ścinającymi powietrze nocami w naszym autobusie, pewnie te wyobrażenia piekieł są jak najbardziej adekwatne. Z powodu znacznej wysokości na jakiej utknęliśmy, wszyscy jesteśmy w hipoksji, czyli niedotlenieniu. Już od kilku dni doświadczamy jej skutków. Warunki panujące na znacznej wysokości wywołują w organizmie człowieka szereg ważnych zmian biochemicznych, jak również w zachowaniu. Wysokość definiujemy za pomocą podanej skali: duża (2438-3658 m), bardzo duża (36585487 m) i niezwykle duża (5500 m i powyżej). Człowiek jednak chodził w wysokie góry od bardzo dawna. W austriackich Alpach, na wysokości 3210 metrów, odkryto przed laty mumię myśliwego, który żył w erze neolitycznej (2800-2600 lat p. n. e.). Myśliwy był dobrze wyposażony na przeprawę przez góry; miał odpowiednie ubranie i zapas jedzenia. Prawdopodobnie zmiana aury zaskoczyła go i w efekcie zamarzł. Przez następne tysiące lat tkwił w lodowcu. Dziś wiemy, że poza mrozem i nagłą zamianą pogody w górach najbardziej niebezpieczne jest niedotlenienie. To może wystąpić już na wysokości 2500 metrów i pojawia się dopiero po około sześciu godzinach. Nazywane jest ono chorobą wysokogórską. Do najczęstszych jej objawów zaliczymy: 32 - bóle głowy - osłabienie - zawroty głowy - bicie serca - nudności - brak łaknienia - bezsenność Ustępują one samoistnie czwartego, piątego dnia aklimatyzacji, o ile nie wchodzimy wyżej. U osób wrażliwych bez aklimatyzacji i po dalszym wspinaniu się mogą również wystąpić ciężkie objawy choroby wysokogórskiej, które mogą zagrażać życiu (obrzęk płuc występuje u około dwóch procent osób a obrzęk mózgu występujący u około jednego procenta). Prawidłowa aklimatyzacja wymaga jednak czasu. Uważa się, że od wysokości 3000 m n. p. m., po każdym 1000 m zdobytej wysokości należy zrobić jeden dzień odpoczynku. Niektóre objawy choroby wysokogórskiej mogą się utrwalić. Najczęstszym uporczywym zakłóceniom ulega sen. Zauważa się występowanie bezdechów podczas snu, które wybudzają śpiącego (około piętnastu razy na godzinę). Przypominają one opisywane patologiczne oddechy CheyneStokesa występujące w cięższych zatruciach. Już dziewiętnastowieczny francuski uczony, Paul Bert, obliczył, że cienie atmosferyczne na szczycie Everestu — 248 mm Hg. Dawni podróżnicy pochodzący z Azji, a byli to zazwyczaj wysłannicy panujących lub pielgrzymi, również opisywali objawy choroby wysokogórskiej. Nazywali oni bowiem krainę, przez którą przechodzili Górami Bólu Głowy lub Górami Wielkiego Bólu Głowy. Na wysokości od 4500 do 5000 metrów wy-sycenie krwi w tlen u osób niezaadaptowanych obniża się do sześćdziesięciu, siedemdziesięciu procent. Przy tak znacznym niedotlenieniu może wystąpić nawet przejściowa utrata przytomności nie mówiąc o szeregu innych dokuczliwych i potencjalnie niebezpiecznych objawów. Nasz przymusowy pobyt w Golmudzie, na skraju płaskowyżu, 33 był co prawda pewną adaptacją, ale zdecydowanie niewystarczającą. Uważa się, że u człowieka wykonującego znaczny wysiłek fizyczny już od wysokości 3000 metrów pojawiać się mogą zaburzenia widzenia pod postacią mroczków i wystąpić mogą problemy z koordynacją ruchową. Organizmy nasze wyrównywały niedobory tlenu przez wzrost wentylacji płuc oraz przyspieszenie częstości skurczów serca. Odczuwane jest to jako łomotanie serca i pojawiające się co chwila głębokie oddechy. Szczególnie w czasie drzemki lub snu owe oddechy potrafiły niespodziewanie wybudzić, nawet jeśli sen był już głęboki. Największym zagrożeniem jest jednak brak wody. Na tej wysokości potrzeba dziennie dla każdego z nas około czterech, pięciu litrów płynu. Topienie śniegu jest mrzonką, bo skąd wziąć paliwo do podgrzewania wody. A bez dostatecznej ilości płynów za trzy, cztery dni nerki odmówią funkcjonowania. A wtedy byłby to szybki koniec nas wszystkich. Z trudem wychodzę z autobusu. Nadal nie odzyskałem prawidłowego oddechu, nadal jestem wycieńczony wczorajszym jego pchaniem. Przed nami śnieżna pustynia. W oddali majestatycznie pobłyskuje w słońcu Sziszapagma. Zdaję sobie sprawę z naszej trudnej sytuacji. Najważniejsze jest teraz picie. Nie możemy się odwodnić. Obok autobusu co jakiś czas przechodzą małe grupki Tybetańczyków. Ich też zaskoczyła śnieżyca. Udają się do swych siedzib, które muszą się gdzieś tam mieścić za wzgórzem, skąd w nocy zjechaliśmy. Pytają o zdjęcie Dalajlamy. Zabrałem ich kilka w tę podróż i teraz mogę im jedno ofiarować. Serdecznie dziękują, kłaniając się i dotykając świętym dla nich zdjęciem do czoła. Po kilkunastu minutach jeden z nich wrócił z wielkim czajnikiem pełnym „tybetańskiej herbaty”. To wielka dla nas gratka. Każdy dostaje małą szklaneczkę gorącego napoju. Pijemy herbatę jak eliksir życia. Bardzo trudną sytuację mamy też z jedzeniem. Maciek ogłasza konieczność zebrania całego jedzenia, jakie każdy z nas posiada, do jednej centralnej puli — magazynu i podzielenia zapasów na 34 siedem dni. Każdy ma sprawiedliwie dostawać swą dzienną porcję. Oczywiście wszyscy się na to zgadzają i oddają Maćkowi do worka skromne zapasy. Jest mi głupio, gdyż mam tylko, przez przypadek, kawałek kostki masła. Jestem zwolennikiem poznawania narodowych kuchni i dlatego nie ciągnę z Polski mielonek, szprotek czy suszonej kiełbasy. W ciągu całej dotychczasowej podróży dobrego jedzenia było pod dostatkiem. Posilić można się było na każdym nieomal placyku czy ulicy w chińskich miastach. Reszta masła, jaka mi pozostała, to część zakupów na przejazd autobusem przez transtibetan-higway. Jest mi więc głupio, że będę na czyimś „wikcie”. Na szczęście mogę się szybko zrehabilitować. Jeden z przechodzących Tybetańczyków godzi się sprzedać mi woreczek „campy”. Jest to prażona mąka jęczmienna, z której miejscowi wyrabiają ręką kluski w dużych kubkach, zalewając ją herbatą. W ten sposób posilają się w czasie wielodniowych podróży przez przełęcze, wędrując z jednej doliny do innej. Dla nas to cenne kalorie, a dla mnie możliwość wniesienia „swego udziału” do wspólnej spiżarni. Kierowanie tą spiżarnią powierzyliśmy Maćkowi, który był pomysłodawcą „dzielenia biedy”, a jednocześnie wykazywał zawsze sporą smykałkę kulinarną. Od tego dnia został on szefem od spraw wyżywienia. Tego dnia raz jeszcze się „rehabilituję”. Jestem inicjatorem wspólnego zakupu od Tybetańczyków żywego barana. Za ustaloną sumę kupujemy dorodną sztukę, a miejscowi pasterze zabijają go i zdejmują skórę. Ze skóry, która szybko schnie na słońcu, wycinamy wkładki do naszych butów. Wiele osób ma na nogach „trampki” i mróz łatwo przenika podeszwę. Mięsne tusze zawijamy w plastyk i chowamy. Na razie nie mamy paliwa, aby upiec mięso. Resztki wody kolońskiej zebranej od wszystkich uczestników podróży dawno już zużyliśmy na przygotowanie herbaty. Nasi cudzoziemscy współpasażerowie z politowaniem patrzą na krzątaninę Polaków. Nie chcą uczestniczyć we wspólnych przedsięwzięciach. Są przekonani, że lada moment zza wzgórz pojawi się ekipa ratunkowa i wszystkich ewakuuje. Polacy, mający za 35 sobą doświadczenia z komuną, wiedzą, jak ważny jest dla władz los kilkunastu osób czy też kilkunastu tysięcy ludzi, szykujemy się więc do walki o przetrwanie. Szwajcarzy, z którymi z pewną niechęcią rozmawiam, ludzie dobrze znający góry, tłumaczą mi, że jeśli jakiś turysta wyruszył z punktu A i nie dotarł na czas do punktu B, to powinien spokojnie czekać na pomoc. Pomoc dla nas na pewno jest już w drodze. Dlatego należy z ufnością się jej spodziewać. Szkoda tylko, że jesteśmy na zbyt dużej wysokości, gdyż inaczej na pewno przyleciałyby po nas już dawno helikoptery. Ta argumentacja nie przekonuje mnie jednak. Zbyt dobrze wiem, jak działa tutejszy system. Robię kilka kroków obok autobusu, aby za nim wysikać się. Każdy krok stawiam tak, jakbym do podeszew miał przywiązane ołowiane sztaby. Nawet otwarcie suwaka w spodniach jest wysiłkiem. Mocz, który oddaję, jest brązowy. To oznaka jego nadmiernego zagęszczenia. Jest niedobrze. Muszę koniecznie pomówić o tym z Maćkiem, który jako lekarz zrozumie moje zaniepokojenie. Trzeba to jednak zrobić dyskretnie, aby nie wywołać paniki. Na razie jednak muszę wejść do środka i czym prędzej się położyć. Będzie to możliwe, gdyż większość osób wyległa z autobusu, aby się rozejrzeć. Rozciągam się wzdłuż pustych siedzeń. Usiłuję zasnąć, ale sen nie przychodzi. Przed oczami stają mi obrazy sprzed kilku dni, kiedy to pełni ufności i zapału wkraczaliśmy do Tybetu. Po ponad dwudziestu tysiącach kilometrów i dziesięciu dniach podróży w Siningu po raz pierwszy natknęliśmy się nareszcie na Tybetańczyków. Pierwszych spotkaliśmy już na dworcu, a nieco później kilku następnych. Zazwyczaj chodzą grupkami, kilka osób dorosłych i kilkoro dzieci. Są nieco wyższego wzrostu niż Chińczycy. Cerę mają śniadą, włosy czarne, niektórzy są tak ciemni jak Murzyni, jednak rysy twarzy mają mongolsko-europejskie. Chodzą w kożuchach pokrytych najczęściej ciemnym materiałem i przewiązanych w pasie kolorowym paskiem. Kożuch wkładają 36 na lewe ramię, prawy rękaw zwisa więc swobodnie, odkrywając cały bark, rękę i część klatki piersiowej. Podobnie noszą swoje czerwone szaty mnisi buddyjscy. Brzegi i dół kożucha wykończone są lamówką z poprzecznymi prążkami w kolorach czerwonym, żółtym, zielonym, czarnym. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety noszą na głowie kapelusze z szerokim rondem przewiązane pod brodą lub przewieszone na pasku przez szyję na plecach. Mężczyźni noszą spodnie, kobiety długie spódnice. Strój jest bogato zdobiony w metalowe, zazwyczaj mosiężne klamry, zaczepy, nity. Mężczyźni często mają po lewej stronie przyczepiony do pasa sztylet w mosiężnej pochwie, a czasami po jednej lub obu stronach pasa małe, skórzano-mosiężne, półkoliste sakiewki na drobne rekwizyty do rozpalania ognia, jak krzemień, hubka itp. Zazwyczaj jedna sakiewka wykończona jest od dołu podkowiastym metalem, o który pociera się krzemień. Pochwa, sakiewki, klamry mają wytłaczane bogate wzory oraz są inkrustowane kamieniami. Zarówno nóż, jak i sakiewki pełnią obecnie bardziej ozdobne niż użytkowe funkcje. Niektórzy noszą przewieszone przez szyję na długim rzemieniu małe mosiężne buddyjskie szkaplerzyki. Prawie każdy Tybetańczyk, mężczyzna czy kobieta, ma na sobie turkusy oraz sztuczne korale, w różnej formie. Zazwyczaj są to jeden, dwa sznury wiszące na szyi lub pojedyncze kamienie wplecione we włosy, lub też w postaci kolczyków i pierścieni. Nóż, sakiewka, szkaplerze i inne przedmioty metalowe są również nimi inkrustowane, często bardzo bogato. Turkus jest tu narodowym amuletem. W Tybecie występują najbardziej poszukiwane okazy o morskiej, zielonkawoniebieskiej barwie oraz szczególnie ceniony turkus pajęczynowy z ciemnymi delikatnymi żyłkami nadającymi mu marmurkowaty wygląd. Z turkusem łączą się liczne legendy i wierzenia, między innymi noszony przez mężczyzn w uszach w postaci kolczyków ma chronić przed reinkarnacją w osła. Równie popularny jak turkus jest czerwony koral. Tylko stosunkowo niska cena, kilkakrotnie niższa od turkusów wskazy37 wała, że mamy do czynienia z dobrze zrobioną imitacją naturalnego korala. Bo też i skąd tutaj, przy tak dużej odległości od morza, naturalny koral? Identyczny niemal kolor mają szaty mnichów oraz religijne malowidła i rzeźby. Być może ta zbieżność uczyniła z korala drugi narodowy amulet. A może jego egzotyzm był pierwotną przyczyną koralowej mody, podobnie jak muszle morskich ślimaków, które w Tybecie były swego czasu środkiem monetarnym. Turkusy, na przemian z koralami, nawleczone na nitkę ozdabiają szyję wielu Tybetanek. Mężczyźni częściej noszą na szyi po kilka, ale za to bardzo okazałych kamieni, np. dwa turkusy, dwa korale i pośrodku agat lub kwarc z wrostkami azbestu krokidolitowego, czyli tzw. „tygrysie oczko”. Kobiety z koczowniczych szczepów Khampów mają włosy splecione w liczne cienkie, długie warkoczyki biorące początek od samej skóry głowy — podobnie jak to się spotyka u Murzynek. Taka fryzura ma tu oczywiście praktyczny i higieniczny aspekt, bardziej niż estetyczny. Mężczyźni mają najczęściej włosy krótko obcięte, jednak w niektórych szczepach noszą bardzo strojne uczesanie, często do końca warkocza doczepiają ponadpółmetrowej długości pęczek czerwonych frędzli czy nitek i tak wydłużony warkocz owijają na głowie jak turban. Dzieci ubrane są, podobnie jak dorośli, w kożuszki z odkrytym prawym ramieniem i również z licznymi ozdobami. W wieku około pięciu lat noszą spodenki z rozcięciem w kroku, co szczególnie w warunkach koczowniczego trybu życia wydaje, się bardziej praktyczne niż pieluchy u ich rówieśników z Europy. Takie same spodenki i majteczki spotykaliśmy wielokrotnie u dzieci chińskich. Nie przypuszczałem wcześniej, że Tybetańczycy są tak egzotyczni. W ciągu pierwszych dni wielokrotnie zatrzymywaliśmy się, oglądając ich z bliska, zresztą wzajemnie — oni z podobnym zainteresowaniem przyglądali się nam. Po nawiązaniu pierwszego kontaktu na migi lub wymianie ogólnikowych „halo, hej” pozwalali nam dotykać ich ozdób, sztyletów, kożuchów, podob38 nie oni macali nasze plastykowe kurtki, aparaty fotograficzne, czasami wymienialiśmy drobne upominki i oczywiście robiliśmy wspólne zdjęcia. Nie wszyscy Tybetańczycy mieli takie „zoologiczne” zachowania jak my (zresztą my po kilku dniach też się opamiętaliśmy). Wielu ze spotykanych w Siningu Tybetańczyków przyjechało tu pewnie po raz pierwszy na pielgrzymkę do pobliskiego klasztoru z bardzo odległych, wręcz dzikich rejonów górskich, dokąd nie docierają cudzoziemcy. Pamiętajmy również, że zaledwie od dwóch lat Tybet został udostępniony dla ruchu turystycznego. Dwadzieścia pięć kilometrów na południe od Siningu znajduje się pierwszy klasztor buddyjski, z jakim zetknęliśmy się w czasie naszej transazjatyckiej podróży. Nazywa się on Kumbum i pochodzi z XVI wieku. Cały kompleks klasztorny zajmuje powierzchnię czterdziestu hektarów. Ma on około czterech tysięcy pięciuset pomieszczeń dla mnichów i około tysiąca wewnętrznych dziedzińców. Imponujący ten kompleks budowli sakralnych widoczny jest z oddali, że dachy pokrywają złocone płytki z brązu. Złoty blask bijący od tych dachów wskazywać miał podróżnemu bogactwo i przepych z jakim zetknie się wewnątrz klasztornych murów. Kumbum należy też do sześciu największych klasztorów zakonu Żółtych Czapek, a ponadto szczyci się tym, że urodził się tu Congkapa — wielki reformator buddyjskich klasztorów tybetańskich. Klasztor jest przykładem harmonijnej koegzystencji i wzajemnego przenikania się sztuki chińskiej i tybetańskiej. Widoczne jest to zwłaszcza w malarstwie ściennym w Wielkiej Świątyni i Świątyni Medytacji. Klasztor słynie z rzeźb wykonanych w maśle, które wzbogacone mineralnymi pigmentami przedstawiają licznych bodhisattwów oraz świat roślin i zwierząt. Inne dzieła sztuki, które można podziwiać, to aplikacje i hafty na jedwabnych tkaninach. W tutejszym klasztorze spoczęły po licznych przeprowadzkach w 1227 roku szczątki Dżyngis-chana. Dopiero w 1954 roku zostały one po raz ostatni przeniesione z Kumbum do specjalnie wzniesionego mauzoleum w Dongszeng, 39 Mongolii Zewnętrznej. Z Kumbum związana jest pewna legenda, którą warto chyba tu przytoczyć: Dżyngis-chan pozostawił swym synom potężne obejmujące pół Azji cesarstwo, które ci jeszcze powiększyli. Imperia są jednak przemijające. Rozpad imperium mongolskiego trwał kilka pokoleń. Zdobyte tereny dzielili między siebie synowie aktualnych chanów. Wschodnia część państwa pozostała jednak przez półtora stulecia najsilniejszym mocarstwem Azji Wschodniej. W Chinach, które od 1279 roku były całkowicie kontrolowane przez „Wielkich Chanów”, cesarza mianowała do 1368 roku mongolska dynastia Juan. W Tybecie na początku XIII wieku kilku lokalnych książąt i wpływowych przełożonych klasztorów połączyło się i zobowiązało do płacenia trybutu Mongołom. Jednak po śmierci Dżyngischana w 1227 roku Tybetańczycy wstrzymali płatności. To popchnęło w latach czterdziestych XIII wieku księcia mongolskiego Godan-chana do najazdu na Tybet z armią liczącą trzydziestu tysięcy ludzi i upomnienia się o „zaległości podatkowe”. Jednocześnie Godan-chan wysłał cenne dary oraz list do przełożonego klasztoru linii Szakja, Kungi Gjalcena, w którym prosi go, by przybył na jego dwór jako duchowy nauczyciel. Pisał: Ja, nadzwyczaj potężny i żyjący w dobrobycie książę Godan, pragnę niniejszym poinformować Szakja Panditę, Kungi Gjalcena, że potrzebujemy lamy, który nauczałby mój pogrążony w niewiedzy naród, jak zachowywać się moralnie i duchowo. Potrzebuję kogoś, kto modliłby się za pomyślność mych zmarłych rodziców, którym winien jestem najgłębsze podziękowania. Myślałem o tym problemie przez długi czas i po dojrzałym zastanowieniu powziąłem decyzję, że jesteś jedyną osobą nadającą się do tego zadania. Ponieważ jesteś jedynym lamą, którego wybrałem, nie zaakceptuję żadnego usprawiedliwienia z powodu twego wieku lub uciążliwości podróży. 40 Dalej mongolski książę zapowiedział, że w razie potrzeby wyśle także armię, by „eskortowała” wybranego lamę, jednak uczyni to niezbyt chętnie, bo mogłoby to przynieść — tu wyraził się uprzejmie, ale jednoznacznie — „wiele cierpień, wielu niewinnym istotom”. Po tym ultimatum przełożony klasztoru nie bardzo mógł odrzucić „zaproszenie” i w 1244 roku ruszył na północny wschód. Wielki chan zrozumiał najwyraźniej, że będzie mógł utrzymać władzę swojej dynastii w Chinach i innych częściach Azji tylko wtedy, gdy Mongołowie przezwyciężą swe kulturowe zapóźnienie. Wraz z przybyciem Szakja Pandity do Lanczou, gdzie spotkał się on w 1247 roku z Godan-chanem, rozpoczyna się ścisła polityczna, jak również duchowa współpraca między Mongolią i Tybetem, a buddyzm stał się religią w Mongolii. Wracam jednak do przypominania sobie kolejnych odcinków podróży przez Tybet. To bardzo dziwne uczucie znaleźć się na trasie, w trzęsącym autobusie, w centrum Azji, na „dachu świata”, jak określa się Wyżynę Tybetańską. Przed nami piętrzą się coraz wyższe i piękniejsze góry — surowe, dzikie, nagie. Na łagodnych zboczach porośniętych nędzną trawą pasą się owce. Dostrzegamy też pierwsze jaki. Przez wiele godzin nie spotykamy żadnej zabudowy, jedynie sporadycznie szałasy pasterskie. Dwukrotnie musieliśmy się zatrzymać na szerszych odcinkach drogi, aby załatwić to, co w podróży najpilniejsze oraz rozprostować członki. Tybetanki w długich kożuchach bez śladu skrępowania kucały tuż przy autobusie. Turystki były w gorszej sytuacji, w spodniach i krótkich kurtkach na otwartej przestrzeni bezskutecznie poszukiwały ustronnych zakątków. Panowie poza koniecznością uwzględnienia kierunku wiatru problemów nie mieli. Nasz autobus wspinał się dzielnie pod górę. Musieliśmy osiągnąć już niezłą wysokość, bowiem temperatura wyraźnie spadła. Większość włożyła puchowe kurtki. Coraz częściej na stokach i poboczach drogi widać było śnieg. Kilkakrotnie wyprzedzaliśmy odkryte ciężarówki załadowane Tybetańczykami skulonymi 41 z zimna z kożuchami naciągniętymi na głowy. Mimo że droga była pusta, prawie bez ruchu, widzieliśmy jeden wypadek i trzy ciężarówki wywrócone na poboczach. Przy jednej ciężarówce siedziała grupa osób przy ognisku. Dalej nawierzchnia raptownie się pogorszyła i u kilku osób pojawiły się objawy choroby lokomocyjnej. Tybetańczycy, chyba nieprzyzwyczajeni dojazdy autobusem, okazali się bardziej wrażliwi i często wymiotowali. Kilka innych osób skarżyło się na ból głowy i nudności. Niesłychane, żeby około jednej trzeciej podróżnych cierpiało na chorobę lokomocyjną, jadąc autobusem, zupełnie jak podczas sztormu na statku. Nasza grupa trzymała się nieźle. Grażyna z poświęceniem rozdawała tabletki Aviomarinu. Golmud to północna brama do Tybetu. Tu kończy się nasza kolejowa tułaczka, która kilkanaście dni temu zaczęła się w Pekinie. Według naszego precyzyjnego planu, tak szczegółowo opracowywanego w Warszawie, podróż powinna przebiegać bez większych zakłóceń czy niespodzianek. Do Golmudu wszystko przebiegało w miarę normalnie i zgodnie z planem. Tu jednak dowiedzieliśmy się, że z powodu etnicznych zamieszek w Tybecie czasowo jest on zamknięty dla turystów. W miejscowych hotelach czekała już spora gromada turystów, którzy utknęli tu wcześniej. Nikt z naszej grupy przez ostatnie dni nie śledził tego, co dzieje się w polityce. Zresztą uciekliśmy świadomie od niej na „koniec świata”, po to by zerwać z gorączkowymi dniami, jakie panowały w tym czasie w kraju. Mamy być turystami i nikim więcej. Świat ze swym zgiełkiem miał pozostać gdzieś tam za oknem pędzącego pociągu. Tu jednak rzeczywistość nas dopadła. Z niepełnych informacji od cudzoziemców dowiadujemy się, że w Tybecie „wybuchło antychińskie powstanie”. Udajemy się do najbliższego hotelu i postanawiamy „przeczekać napiętą sytuację”. Kierowniczka biura wydającego przepustki na wjazd do Tybetu zapewnia nas, „że są to chwilowe trudności z transportem i najdalej pojutrze wyruszymy razem z pozostałymi cudzoziemcami do Lhasy”. Kiedy jednak dowiadujemy się od czekają42 cych tu już od kilku dni Niemców i Australijczyków, że to samo mówiła im przed kilkoma dniami, to miny nam rzedną. Sytuacja pełna niepewności trwa przez parę dni. Codziennie słyszymy, że pewnie jutro dostaniemy przepustkę. Niestety tracimy cenny czas tu, w tym sennym miasteczku, zamiast spędzać go w Indiach na zaplanowanym zwiedzaniu Agry i Fatehpur Sikri. Przez kolejne dni odwiedzania kierowniczki z miejscowego organu służb wewnętrznych doszło do sytuacji, że miejscowa „ubeczka” „zaprzyjaźniła” się z nami. To oczywiście przyjaźń jednostronna. Po kilku dniach pozwoliła sobie na zwierzenia. Jej córeczka jest jakoby ciężko chora, a lekarstwo można kupić za dolary. Ona ich oczywiście nie posiada, ale chyba my mamy ich sporo, jeśli wydajemy na zwiedzanie tak „durnego kraju” jak Tybet. W efekcie, po tej sugestii, zrobiliśmy zbiórkę „zbędnych dolarów” na chore dziecko. Ośmielona kierowniczka zwierzyła się nam, że zawsze była przekonana, iż Europa to bardzo dobrze zarządzana część świata. Świadczyć mogłaby o tym wysoka technologia i rozwój nauki. Teraz jednak, gdy poznała ona tak wiele europejskich nacji, przekonała się, że musi u nas panować wielki bałagan. „Każdy mówi w swym języku. Polacy po polsku, Niemcy po Niemiecku, Anglicy po angielsku — straszny bałagan”. Na dodatek wszyscy cudzoziemcy, z którymi się styka, są zainteresowani „Tybetańczykami — tym ciemnym narodem, który karmi się zabobonami i gusłami”. Z Golmudu wysłałem do domu kartkę informującą o komplikacjach w naszej podróży. A oto jej treść: Moi Kochani! Jesteśmy w Golmudzie — na granicy Tybetu i Chin. Tybet jest zamknięty dla turystów z powodu rozruchów i nie można przezeń przejechać. W tej sytuacji wybierzemy chyba drogę przez Turfan, Kaszgar i dolinę Hunzów w Pakistanie. Na razie jeszcze nie wiemy czy przełęcz do doliny Hunzów nie jest 43 zasypana i czy Pakistańczycy dadzą nam wizę na granicy. Najbliższe dni są więc zupełnie niepewne. Humory jednak nam dopisują. Podróż jest bardzo trudna, ale też bardzo ciekawa. Widzieliśmy wiele fascynujących miejsc i będzie sporo do opowiadania. Tęsknię za Wami. Całuję i do zobaczenia. Janusz Transtibetan-highway... Prawie dwie doby męczącej jazdy autobusem przez pusty, surowy płaskowyż. Dla kilku Europejczyków o posturze zdecydowanie większej niż przeciętny Chińczyk, którzy bez powodzenia próbują upchnąć między stłoczonymi ławkami swoje długie nogi, jest to ciężka próba. Tę jedyną porządną szosę (pełną jednak dziur i wybojów) łączącą stolicę Tybetu z resztą Chin zbudowano w latach 1952-54. Przedtem do Lhasy wiodły jedynie karawanowe szlaki. Jeszcze na początku XX wieku łatwiej było dotrzeć do stolicy Tybetu z południa, forsując Himalaje niż przez niegościnny płaskowyż. Nic wiec dziwnego, że przez wieki pozostawał Tybet zupełnie odcięty od świata. Po drodze tylko dwa małe miasteczka (w jednym z nich, Amdo — 4500 metrów n. p. m. — nocowaliśmy w prymitywnym hoteliku), „trucks topy”, czyli przystanki dla ciężarówek z garkuchniami i wojskowe baraki Chińczyków... Transtybetańska szosa to także piekielny ból głowy, łomotanie w skroniach a nawet nudności. Takie są skutki braku stopniowego przystosowania do przebywania na dużych wysokościach. Czujesz tu więc aż nadto, że jesteś na Dachu Świata — w Tybecie, na wyżynie czterokrotnie większej od Polski, wyniesionej znacznie powyżej wierzchołka naszych Rysów. Ludność środkowego Tybetu utrzymuje się przede wszystkim z hodowli zwierząt. Głównymi produktami, które mogą zaoferować w zamian za inne towary, są mięso i skóry jaków i owiec. W jednym z przydrożnych osiedli przygotowano właśnie stertę takich skór do transportu. Na przejeżdżające autobusy czekają miejscowe kobiety, sprzedając herbatę z termosów. Są miłe, ale turyści mogą się z nimi porozumiewać tylko na migi... 44 Droga do Lhasy wiedzie przez zamglone i ośnieżone przełęcze, których wysokość dochodzi do 5000 metrów n. p. m. Najwyższa z nich: Tanggula Szankou, rozpięta na wysokości 5200 metrów przez okrągły rok pokryta jest śniegiem. Stajemy w ciągu dnia tylko kilka razy. Zimno. Próba przebiegnięcia kilkunastu metrów „na rozgrzewkę” kończy się nagłym zawrotem głowy... Po blisko czterdziestu godzinach od wyruszenia z Colmudu wymęczeni, z bolącymi głowami i czerwonymi oczami zobaczyliśmy wreszcie cel podróży — naszą wymarzoną Lhasę. Ponad miastem piętrzył się majestatyczny zamek — klasztor dalajlamów: legendarna Potala. Potala. Tu jeszcze niedawno uczył się, mieszkał, a później stąd rządził XIV Dalajlama — duchowy przywódca Tybetańczyków, mąż stanu uznawany na całym nieomal świecie, człowiek łagodny, zrównoważony, budzący szacunek i zaufanie. Młodsza siostra duchowego przywódcy Tybetańczyków, Jetsun Pema, tak opisuje moment, w którym odmieniło się życie całej rodziny: XIV Dalajlama miał dwa lata, kiedy został rozpoznany jako „Żywy Budda". W rodzinie wielokrotnie opowiadano tę historię. Było to w odległej prowincji Tybetu, w zimowe popołudnie 1937 roku. Do rodzinnego domu przybyła grupa podróżników, którzy poprosili matkę Pemy o zgodę na przyrządzenie posiłku nad palącym się ogniem. Jej mały synek, Lhamo, wspiął się na kolana służącego podróżnych i zaczął badawczo przyglądać się jego naszyjnikowi. „Chcę go dostać” — powiedział. Podróżnicy popatrzyli po sobie. Naszyjnik należał wcześniej do XIII Dalajlamy. — „Możesz go mieć, jeżeli zgadniesz, kim jestem" — odpowiedział służący. Ku zdumieniu wszystkich chłopiec odgadł, że ma przed sobą wysokiego rangą mnicha buddyjskiego i jego świtę. Mnich pokazał chłopcu różne przedmioty, których część należała do Dalajlamy, reszta zaś była replikami. Lhamo wskazał bezbłędnie właściwe 45 przedmioty. Na ciele chłopca znaleziono znaki, które tradycyjnie były kojarzone z Dalajlamami: duże uszy, smugi na nogach jak tygrysie pręgi, charakterystyczne pieprzyki na torsie. Matka Pemy opowiedziała sen, który przyśnił się jej w noc poprzedzającą narodziny chłopca: widziała wówczas dwa niebieskie smoki, które ją pozdrawiały. – Od tego dnia nasza rodzina nigdy już nie była taka jak przedtem — wspomina Pema. — Z biednych chłopów przemieniliśmy się w najbardziej uprzywilejowaną rodzinę w Tybecie. W wieku czterech lat Dalajlama został przewieziony przez góry do stolicy Tybetu, Lhasy, gdzie witały go tysiące ludzi. Trzy lata później, gdy Pema miała pięć lat, został formalnie uznany za duchowego przywódcę i absolutnego władcę Tybetu. Pema i jej siostra Tsering Dolma pamiętają samotne życie brata w ciemnej i zimnej sypialni na siódmym piętrze mającego tysiąc komnat pałacu Potala. Zamiast dzieci jego towarzystwo stanowili jedynie starzy mnisi. — Nie pozwalano mu widywać rodziców zbyt często — wspomina Pema. — Mieszkali oni niedaleko pałacu. Moje stosunki z Jego Świątobliwością były bardzo formalne. Byłam zazwyczaj niezwykle znudzona, kiedy moja matka zabierała mnie na spotkania z nim. Jego Świątobliwość znacznie lepiej rozumiał się z dorosłymi niż z innymi dziećmi. Był przygotowywany do przyszłej funkcji już od wczesnego dzieciństwa. Jedynym, co interesowało mnie podczas tych wizyt, były słodycze otrzymywane od służącego. W 1949 roku, kiedy Dalajlama miał zaledwie czternaście lat, życie rodziny znów się zmieniło. Czterdzieści tysięcy żołnierzy chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej zajęło Tybet, z łatwością rozbijając źle uzbrojone wojska tybetańskie. Rozpoczęta wówczas chińska okupacja przyniosła śmierć setek tysięcy. 46 – Jego Świątobliwość stanął wówczas przed najbardziej bolesną decyzją swego życia: czy pozostać w Tybecie i ryzykować życie, czy opuścić kraj i ludzi, których kochał. Moja matka i jego doradcy ostatecznie przekonali go do ucieczki. 17 marca 1959 roku Dalajlama, przebrany za zwykłego Tybetańczyka, wyruszył na południe. Dopiero po kilku dniach Chińczycy dowiedzieli się o tym. Wówczas oddziały chińskiego wojska zmasakrowały tysiące Tybetańczyków zgromadzonych wokół letniego pałacu Dalajlamy. – Kiedy dowiedzieliśmy się, że Jego Świątobliwość dotarł bezpiecznie do Indii, nasza radość mieszała się ze smutkiem po zamordowanych w Lhasie — mówi Pema. — Przez wiele dni nie mogłam spać, ani jeść. Na wygnaniu spotkała się cała rodzina: pięciu braci, dwie siostry i ich matka. Jeden z Nepalczyków, którego zabraliśmy w Lhasie do naszego autobusu (odkupił miejsce), prosi o pomoc lekarską. Ma rzeczywiście gorączkę, kaszle, poci się. Jest najwyraźniej przeziębiony. Chyba ma niedostatecznie ciepłe ubranie na tak trudny czas. On też pewnie liczył, że szybko przejedziemy płaskowyż i w dolinie gdzie znajduje się Njalam, będzie już dość ciepło. Nie mogę zidentyfikować, czy jest to ten chłopak, co próbował z kijem od miotły szukać drogi przed autobusem, czy też to jego kolega. Faktem jest, że chłopak dość mocno się przeziębił. Daję mu leki (coś przeciwgorączkowego, wzmacniającego i witaminę C). Dziękuje serdecznie i po rozmowie ze swym rodakiem postanawiają zejść do chatki dróżnika i tam w cieple przeczekać czas przeziębienia. Gdy odchodził, dostałem od niego woreczek cukrowych kostek. Przypominają one kostki do gry, ale są mniejsze i nierówne. Jest to cukier związany jakimś syropem lub też jakieś kandyzowane owoce. Dla nas to wspaniały dar — dodatkowe kalorie. Rozdzielamy ów prezent w grupie. Na każdego wypada około trzech kostek. 47 W tym dniu ma miejsce jeszcze jedno ważne wydarzenie. Dwaj Holendrzy siedzący gdzieś tam na końcu autobusu, którzy zupełnie izolują się od naszej grupy, zbudowali za autobusem latrynę. Jest to coś w rodzaju śnieżno-lodowego igloo bez dachu. Przez wszystkie następne dni okazało się, że było to bardzo ważne przedsięwzięcie, pozwalające utrzymać czystość w okolicy naszego pojazdu. Nasi „cudzoziemcy” odizolowali się od nas dość konsekwentnie. Prawdopodobnie nie podobało się im to, że Polacy w Lhasie sprzedawali bilety na chiński autobus. Historia tego przedsięwzięcia była jednak dość zawiła. Oczywiście organizacją transportu z Lhasy do nepalskiej granicy musieliśmy się zająć samodzielnie. Regularne rejsy autobusowe zawieszono z powodu antyrządowych wystąpień. Wielu cudzoziemców zostało tym sposobem uwięzionych w mieście. Powtórzyła się sytuacja z Golmudu, z tą różnicą, że wtedy nie mogliśmy wjechać do Tybetu, a teraz nie mogliśmy wyjechać. Na policji poinformowano nas, że musimy sami „zorganizować transport”, a wtedy dostaniemy glejt na opuszczenie miasta. Nasza grupa potrzebowała pojazdu niewiele większego od mikrobusu, ale ze względu na pokaźny bagaż, który każdy z nas dźwigał, do typowego pojazdu tej klasy nie mogliśmy się zmieścić. Duży autobus był jednak drogi, znacznie przekraczał nasz budżet, zaplanowany na ten cel. Stefan wpadł wtedy na pomysł, aby wynająć jednak taki pojazd, a wolne miejsca odstępować gnieżdżącym się w hotelach cudzoziemcom. Wielu z nich przystało na nasze propozycje, choć uważali, że powinniśmy ich zabrać „autostopem", czyli bezpłatnie. Cena biletów skalkulowana była oczywiście po najniższych kosztach, ale od tego momentu traktowali nas jako przewoźników i zgłaszali liczne pretensje; a to że autobus jest dla Chińczyków, gdyż ma zbyt mało miejsca na fotelach, a to że jest nieogrzewany, że kierowca jeździ zbyt wolno itp. Kiedy przyszło do zbiórki na bakszysz dla niego, cudzoziemcy oczywiście nie chcieli się dołożyć. Kiedy w zamieci Polacy próbowali wypychać autobus na 48 środek drogi, cudzoziemcy siedzieli w środku i pchaliśmy pojazd razem z nimi. Oni również nie chcieli podziału żywności i każdy z nich pozostał w efekcie sam. Było tam po kilka osób różnych narodowości, również między sobą zupełnie nienawiązujących kontaktów. Jedynym pozytywnym ich wkładem dla grupy było zbudowanie latryny — igloo. Wymienione uprzednio fakty spowodowały odizolowanie się obu społeczności i tak już pozostało do końca. Jedyną osobą, która z nami rozmawiała, była szwajcarska studentka Iwona. Ona zaczęła później schodzić wspólnie z Andrzejem i Marzanną po wodę do strumienia. Nosiła ją dla „swojej" grupy. Była to ładna, miła i otwarta na świat dziewczyna. Po naradach w naszej grupie informowaliśmy ją o wszystkich naszych rozmyślaniach, konkluzjach i decyzjach, a ona dalej przekazywała je cudzoziemcom. Dzień mija nam na krzątaninie koło autobusu. Toczą się liczne rozmowy w małych grupach. Na zmianę padają optymistyczne i pesymistyczne sformułowania. Każdy słyszałby chętnie słowa pociechy. Kto ma nas jednak pocieszać, jeśli wszyscy widzą ogrom zalegającego śniegu, a w czasie przeprawy przez Chiny zdążyliśmy sobie wyrobić zdanie na temat sprawności organizacyjnej tutejszej administracji i poszanowania losów jednostki. Nadal wszyscy jesteśmy bardzo osłabieni. Kilka kroczków i już trzeba odpoczywać. Przebywanie poza autobusem jest niemożliwe dłużej niż godzinę. Ostre słońce dosłownie „kłuje w oczy”. Tu potrzebne byłyby mocno zaciemnione okulary, inaczej można stracić wzrok. Mam naciągniętą głęboko nad przyciemniane (za mało) okulary wełnianą czapkę z daszkiem. Zewnętrzne krawędzie okularów „obudowałem” tekturkami, aby ograniczyć dostęp rażącego światła. To wszystko jednak jest niewystarczające. Po kilkunastu minutach czuję kłucie i pieczenie w gałkach ocznych i muszę chować się do autobusu. Podobnie zachowują się pozostali członkowie tej „zdobywczej ekspedycji”. Tybetańczycy wyruszający w dłuższe marsze po śniegu zakładali wykonane przez siebie „ochronne okulary” wykonane z cienkich listewek, w któ49 rych wąska szparka do patrzenia wprost ograniczała dostęp światła. Wszyscy ubrani jesteśmy w puchowe kurtki, ciepłe czapki i rękawice. Od dołu każdy ma włożonych po kilka par spodni. Ja mam na sobie kalesony, ciepłe skarpety, spodnie od pidżamy i wreszcie dżinsy. Niestety, buty mamy wszyscy „za słabe”. Ku pienie przyzwoitych butów trampingowych było przed wyjazdem niemożliwe. Puchowe kurtki i śpiwory szyto nam „na zamówienie", dopiero kiedy udało się zdobyć odpowiednie rekomendacje Towarzystwa Nauki o Ziemi. Zresztą przed wyjazdem nie można było dostać w kraju ani przewodnika, ani mapy, ani żadnego przyzwoitego sprzętu turystycznego. Konserwy mięsne były kupowane w fabryce, po przedłożeniu kolejnego zaświadczenia z Towarzystwa. Będąc na zewnątrz autobusu, obserwujemy dziwne zjawisko: tą stroną ciała, która zwrócona jest ku słońcu, nie czuje się chłodu. Strona ciała odwrócona tyłem marznie. Próbujemy odrzucić śnieg, który jest przed autobusem. Nabieramy go na kawałki kartonów, jakie walały się w autobusie. Po kilku jednak ruchach wszyscy czują się wyczerpani. W efekcie odgarnęliśmy tylko wąską ścieżkę wokół pojazdu. Pod wieczór odwiedza nas bardzo wysoki Anglik z jednego z autobusów, które śnieg unieruchomił koło budki dróżnika. Jest tam w obu autobusach kilkadziesiąt osób, w tym prawie połowa to kobiety. Mają również trudną sytuację z jedzeniem. Kilku chłopaków postanowiło w najbliższych dniach iść na pieszo w kierunku granicy. Poszukują kogoś, kto mógłby im pożyczyć lub sprzedać namiot. Tylko w ten sposób odważą się wyruszyć w drogę bez ryzyka zamarznięcia w nocy. Ktoś z naszych cudzoziemców ma namiot i razem z nim przenosi się do dolnego autobusu. Anglik twierdzi, że chińscy dróżnicy są nieżyczliwi i nic z nimi nie można załatwić. Sami mają mało jedzenia i za żadne pieniądze nie chcą odstąpić nawet odrobiny. Ma on dla nas jeszcze jedną ofertę. Chłopcy, którzy zamierzają iść pieszo ku granicy, pragną wymienić woreczek z prażoną mąką jęczmienną za dwie tabliczki czekolady. Tę mąkę kupili od wycofujących się w głąb Tybetu pasterzy. 50 Po krótkiej naradzie dokonujemy wymiany. Mąka z prażonego jęczmienia (tybetańska campa) jest pożywna, a to, że obecnie więcej waży niż czekolada, nie ma dla nas większego znaczenia. Stanowi ona podstawowy składnik jedzenia Tybetańczyka w podróży. Spożywa się ją w postaci klusek. Jest sycąca i zdrowa. Przygotowuje się ją w ten sposób, że najpierw w metalowym kubku robi się herbatę. Następnie do niej wsypuje się mąkę i palcami w kubeczku wyrabia się kluski. Te spożywa się jeszcze gorące, wkładając do ust rękoma bezpośrednio z kubka. Popija się to resztą herbaty, jaka pozostała w kubku. Tybetańczycy w podróży noszą więc zawsze herbatę i campę, a opisany posiłek spożywają zazwyczaj dwa razy dziennie. Odtąd w naszym jadłospisie będzie figurowało kilka jęczmiennych klusek dziennie popijanych mętną breją herbacianą. Z Anglikiem wymieniliśmy się wątpliwościami co do szans przysłania przez Chińczyków pomocy. Jesteśmy za wysoko, aby przylecieć mogły helikoptery. Zresztą kogo tu mogą obchodzić losy kilkudziesięciu cudzoziemców? W dwóch autobusach unieruchomionych koło strumienia jest podobno sporo kobiet, które stale płaczą i rozpaczają. Nikt jednak nie wie, jak daleko jest do granicy. Na razie gromada tkwiąca poniżej jest całkowicie niezintegrowana i tworzą ją małe grupki turystów, z których każda ma swoje własne plany. Gdy tylko słońce chowa się za górami nasila się mróz. Szybko uciekamy wszyscy do autobusu. Oczywiście nie ma tu żadnego ogrzewania, a przez liczne dziury w podłodze przenikają mroźne podmuchy. Oszczędzamy latarki. Tego wieczoru znajduję dla siebie nowe miejsce do spania. Każdy zresztą „urządza się” jakoś, próbując znaleźć skrawek prostej przestrzeni. Okupowane są wszystkie przejścia w środku, między siedzeniami. Moją „leżanką” zostaje metalowa klapa przykrywająca silnik wchodzący do kabiny pojazdu. Jest ona po bokach nieco zaokrąglona i wielokrotnie w czasie nocy będę się później z niej zsuwał. Najgorsze jest jednak to, że ma ona pośrodku podłużny uchwyt do podnoszenia klapy. Muszę się tak układać, aby znajdował się 51 on na boku mego ciała. Mimo tej ekwilibrystyki to „dość komfortowe miejsce". Nogi mi zwisają, więc muszę spać trochę na boku, a trochę na wznak. Grażyna po ustawieniu na sztorc plecaka znalazła miejsce po przeciwnej stronie niż kierowca. Obok mnie, wzdłuż na pierwszych ławkach układają się Andrzej i Danka. Ich nogi też zwieszają się w to miejsce gdzie i moje. W przejściu rozkłada się na plecaku Krzysztof z nogami w naszym kierunku. Dalej w autobusie każdy leży jak popadnie. Kilka osób układa się w przejściu z plecakami pod głową, a wtedy ci z ławek mają trochę więcej miejsca. Układanie się do snu zajmuje mi około godziny. To skomplikowana procedura. Muszę z węzełka trzymanego w autobusie (plecaki z całym wyposażeniem znajdują się na dachu) powkładać na siebie wszystko co się da. I tak mam na sobie i kalesony, i spodnie od pidżamy, i dwie pary długich skarpet. Trampki zdejmuję i układam sobie pod głowę. Przez cały czas nie zdejmuję czapki kominiarki. Na noc opuszczam ją jeszcze na twarz, chowając przedtem troskliwie okulary. Tak okutany wsuwam się z trudem do śpiwora. Muszę jeszcze zasunąć oporny suwak i te czynności wyczerpują mnie kompletnie. Teraz już tylko będę walczył na przemian z bezsennością lub koszmarami sennymi. Przed snem znów natrętnie, uporczywie wracają myśli o sprawach ostatecznych. Lecz nawet one mają tu „zabarwienie etno”. Zaczynam myśleć chyba już w kategoriach buddyjskich. Tyle zwiedzanych klasztorów, tyle przeczytanych książek, tyle rozmów z lamami i zwykłymi Tybetańczykami. Pierwsze spotkania miały miejsce w Golmudzie w czasie długiego oczekiwania na pozwolenie wjazdu do Lhasy. W hotelu mieszkało kilku wykształconych mieszkańców Krainy Śniegu. Spotykaliśmy się z nimi w naszym pokoju. Byli to pielgrzymi odwiedzający Kumbum, którzy teraz, podobnie jak i my, nie mogli dostać transportu do domu. Jeden z łamów mieszkał aż w Katmandu. Cenili moje zainteresowanie ich kulturą. Dostałem od nich na pamiątkę stary sztylet „wadżrę”, służący lamom do odpędzania demonów w czasie uroczystości. Symboliczna ta broń ma kształt trójgraniastego tępego ostrza, 52 którym nikomu nie można byłoby zrobić krzywdy. Cały jest odlany z czarnej stali. Na rękojeści, również stalowej, wyryte są ornamenty przedstawiające smoka — demona. W tym czasie Maciek dostał, również na pamiątkę, stary skórzany futeralik na krzemień. Przyczepiony na końcu stalowy pasek służył do krzesania iskry. Było to rutynowe wyposażenie Tybetańczyka udającego się w podróż. My też obdarowaliśmy naszych rozmówców pamiątkami z Polski. Wspominam nasze rozmowy jako bardzo ciekawe. Oni opowiadali o Tybecie, o starej kulturze, o wierzeniach i zasadach tutejszego buddyzmu. Mówili oczywiście również o aktualnej sytuacji politycznej kraju, o prześladowaniach i rozruchach, o dążeniu do autonomii i zachowaniu narodowej tradycji. Wszystkie elementy tybetańskiego buddyzmu spowodowały, iż na wiele zagadnień związanych z religią, wierzeniami i spraw nazywanych „ostatecznymi” spoglądam teraz również z perspektywy kraju, w którym właśnie utknęliśmy. Dosłownie karma (karman) to działanie lub uczynek. W ogólnym rozumieniu karma to prawo przyczyny i skutku. Dopóki nasza dusza nie wyzwoli się z koła samsary, dopóty musi się inkarnować nie tylko w tym, ale także w innych światach. Filozofia karmy przenika cały hinduizm i buddyzm. Terminu „karma” używa się głównie w kontekście kary i nagrody za nasze działania. Tylko dzięki pojęciu karmy można sensownie wyjaśnić niesprawiedliwości, z jakimi stykamy się w życiu, a które nie znajdują kary. Podobnie brak nagrody za cnoty, a nagradzanie czynów haniebnych, co jest również często doświadczane, wymagało w ogólnoludzkim pojęciu sprawiedliwości jakiejś „rekompensaty". Tak więc pojęcie „karma" opiera się w zasadzie o inną koncepcję, którą jest metempsychoza. Karma, jako surowe prawo przyczyny i skutku, niesie przede wszystkim informację o tym, że w naszych czynach, myślach i słowach ukryta jest energia, którą tak czy inaczej ukierunkowujemy. Każde działanie wywołuje jakąś reakcję we wszechświecie. Dlatego logiczne jest to, że nasze pozytywne działanie wywoła pozytywną reakcję gdzieś tam, tamta 53 reakcja jeszcze jedną reakcję itd. W ten sposób, poprzez każdy czyn czy myśl, tworzymy rzeczywistość wokół nas. Tak więc jej jakość będzie zależała tylko i wyłącznie od naszych działań. Z pojęciami „ładu moralnego", nagrody i kary ściśle związane jest pojęcie prawdy (przekład Andrzej Ługowski): Prawda jest jeno panem na świecie, na prawdzie norma zawsze się wspiera, w prawdzie korzenie tkwią wszystkiego, od prawdy nie masz nic wyższego. Oczywiście musimy pamiętać też o tym, że na całokształt rzeczywistości mają wpływ również inni ludzie, a także inne istoty. Filozofia karmy zakłada wolną wolę, wolność decydowania o własnych czynach, bez tego warunku nagrody i kary nie byłyby sprawiedliwe. Odradzamy się, uczymy, rozwijamy. Oświecenie — stan ostatecznego oczyszczenia i zrozumienia — może nas od tej konieczności kolejnych wcieleń wyzwolić. Dobrze jest mieć świadomość tego, że wchodząc w związek z drugą osobą, łączymy się również z jej karmą (tak jest w przypadku małżonków, kochanków czy braci krwi). Według niektórych poglądów może nas ktoś od karmy uwolnić: na przykład mistrz bierze na siebie karmę ucznia, według innych — niczego nie można z karmą zrobić, trzeba jej po prostu doświadczyć. Można też karmę dezaktywować poprzez medytację i mantry. Każda religia i kult pełen jest upomnień, ostrzeżeń, opisów kar i nagród czekających na krnąbrnego lub uległego wyznawcę. Każda w charakterystyczny sposób opisuje czekające nas zaświaty — ścieżkę w górę lub w dół, wywyższenie lub strącenie. Robi to również buddyzm tybetański. W buddyzmie mówi się o sześciu różnych rodzajach odrodzenia. Każdy z nich reprezentuje inny karmiczny sposób widzenia, czyli sposób, w jaki postrzega się świat. Można odrodzić się jako człowiek lub jako zwierzę. Oczywiście jest wiele gatunków zwie54 rząt, a wśród nich zwierzęta, które budzą odrazę. Ale istnieją też inne rodzaje odrodzenia, gdzie istoty posiadają bardziej subtelne ciała. Na przykład dewy są to bogowie tacy jak w mitologii greckiej lub hinduskiej. Ponieważ Budda nauczał Hindusów, korzystał z ich mitologii. Można się też odrodzić jako asura. Asury są podobne do bogów, lecz mają swoje własne namiętności. Asury nie są w rzeczywistości złe, ale zawsze walczą z bogami. Następnymi formami egzystencji w buddyzmie są: sfera duchów, prętów i sfera istot piekielnych. Istnieją piekła gorące i zimne. W buddyzmie jednak ani w niebie, ani w piekle nie przebywa się wiecznie. W rzeczywistości sfery odrodzenia reprezentują stan świadomości stworzony przez naszą karmę. Jeśli posiada się dużo dobrej karmy, można odrodzić się jako dewa w niebiosach, gdzie jest jakoby bardzo przyjemnie. Prowadzi się tam życie beztroskie. Ale kiedy kończy się dobra karma, kończy się też życie dewy. Mówi się, że tydzień przed śmiercią dewa traci swoją aurę, opuszcza ją światło, a będące jej ozdobą kwiaty zaczynają więdnąć. Dewa zaczyna spod pach wydzielać brzydki zapach, tak że opuszczają ją wszyscy przyjaciele. I chociaż całe życie dewy było bardzo szczęśliwe, to ten tydzień przed śmiercią dostarcza jej wielkiego cierpienia. Dewy mają trzecie oko, którym widzą przyszłość i miejsce swojego przyszłego wcielenia. Tak więc dewa również doświadcza wielkiego cierpienia. Czas w niebiosach, u dewów, biegnie inaczej niż u nas, na ziemi. Na przykład jeden tydzień w niebiosach, wśród dewów, odpowiada wielu latom spędzonym w świecie ludzi. Według buddyzmu nie osiąga się więc zbawienia, zostając dewą w niebie. W buddyzmie niebo jest czymś stworzonym przez własną karmę, dlatego nie jest niczym wiecznym, kończy się po pewnym czasie, a wtedy dana istota odradza się ponownie w innej sferze. Tak samo sprawa wygląda z piekłem. Jeśli w tym życiu zabijało się ludzi i było przyczyną cierpienia innych, odradza się w piekle. W buddyzmie występuje wielka różnorodność piekieł i możliwość wyboru piekła. Wszystkie doświadczenia cierpienia w piekle tworzone są przez naszą karmę. Kiedy 55 ta karma zostaje wyczerpana, istota odradza się w innej sferze. Również w sferze asurów istnieje wiele cierpienia. Asury cały czas walczą z dewami i zawsze przegrywają. W czasie wojny żony asurów zostają w domu, gdzie mają magiczne zwierciadła, podobne do telewizorów, dzięki którym widzą śmierć swoich mężów poniesioną z rąk dewów. Z kolei będąc zwierzęciem, doświadcza się cierpienia z powodu wykorzystywania przez ludzi. Natomiast dzikie zwierzęta polują i zjadają się nawzajem. Można się też odrodzić jako pręta, czyli duch, a wtedy doświadcza się cierpień związanych z głodem i pragnieniem. Pręty mają wielkie brzuchy i wąskie gardła. Odradzając się w piekle, istota spala się w ogniu lub zamarza w lodzie. Karma stwarza sposób, w jaki widzi się świat. Ponieważ posiadamy karmiczną przyczynę bycia ludzkimi istotami, zatem widzimy świat jak ludzie. Wciąż jednak jest to widzenie bardzo ograniczone i bardzo zniekształcone, tak jak obrazy w krzywych zwierciadłach. Prawie wszystkich ogarnęła apatia. Przejawia się to niechęcią do rozmawiania i samotnym siedzeniem w autobusie. Niechęcią do zajmowania się czymkolwiek. Wieczorami słychać pochlipywania kobiet. Nastroje grupy są kiepskie. Dzielnie trzymają się Andrzej i Maciek. Organizują wokół siebie „grupy zadaniowe”. Pierwsza dostarcza wody, a druga dba o przygotowanie jedzenia. Ja, wieczny indywidualista, działam ze wszystkimi, ale do nikogo nie zbliżam się i staram się ze swoimi smutkami i wątpliwościami sam borykać. Przypominają mi się perskie rubajaty dotyczące ludzkiego losu: I Bóg nasz i diabeł pilnują więzienia gdzie zamknięci tkwimy. Naszego istnienia tu nie wybieraliśmy. Próżny płacz i łzy. Jesteśmy ofiarą knowań przeznaczenia. Omar Chajjam Rubajaty Tłum. autor 56 Co powinienem zatem czynić, jeśli ogarnęła nas fala smutku, pesymizmu i nie widząc wyjścia z sytuacji, nie wiedzieć kiedy znaleźliśmy się prawie wszyscy w depresji? Jestem przecież profesjonalnym terapeutą. Jak mam działać, aby nie zaostrzać kryzysu, a starać się samemu z niego wydobyć i pomóc reszcie? Jeśli nawet tę naszą depresję traktować można jako fatum, z którym musimy się zmierzyć, to doświadczenie uczy, że w każdej sytuacji niezbędne jest czynienie starań, aby skutki owego fatum zmniejszać, a własną słabość przezwyciężać. Istnieje przecież wiele rad i sugestii. Każdy doświadczony terapeuta, ksiądz czy inny doradca do spraw związanych z wypadkami losowymi czy katastrofami zna ich całe tuziny. Przypominam sobie niektóre z nich: Musimy starać się zaniechać taktyki negatywnego oceniania siebie i sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Musimy zaprzestać obwiniania się o nasz kryzys. Próbować skupić się na konstruktywnym myśleniu i działaniu. Samoobwinianie się jest gwałtem zadawanym sobie samemu. Musimy pamiętać, że ci, co się obwiniają, mają zazwyczaj wygórowane mniemanie o sobie! (Wszak są tak „mądrzy”, że powinni przewidzieć czekające ich tarapaty albo je uniknąć). Wiadomo, że sami nadajemy sens i znaczenie swojego życia. Musimy starać się skupić, na ile to możliwe, na każdej, najdrobniejszej nawet czynności, którą mamy wykonać. Przecież życie składa się z tysięcy pomyślnie załatwionych drobnych spraw. Powinniśmy jakoś spróbować podzielić zadanie wiodące do wydobycia się z kryzysu na mniejsze etapy i serię posunięć. Jest to łatwiejsze niż porywanie się na działanie totalne i jednorazowe. Jestem pewien i pewność tę przekazać muszę innym, że podobnie jak wszystkie osoby w kryzysie i depresji, nieprawidłowo i pesymistycznie oceniamy sytuację. Aby się temu przeciwstawić, musimy starać się zapanować nad irracjonalnym pesymizmem i negatywnymi emocjami. Zapewne z powodu złego samopoczucia innym przypisujemy złe nastawienie do siebie lub do naszych spraw. Jest to prawdopodobnie projekcja naszych 57 myśli i przekonań. Musimy starać się od tego wyzwolić. Powinniśmy starać się aktywnie, w miarę swych możliwości, przeciwstawiać trudnościom i stawiać czoło sytuacjom kryzysowym, które jeszcze niechybnie nas czekają. Musimy wreszcie drobiazgowo dbać o swój stan zdrowia: organizować jak najwięcej wody i pożywienia, starać się spać wystarczającą ilość godzin, leczyć się, nie zaniedbując najbłahszego załamania zdrowia. Każdy chory członek grupy stanowi dla wszystkich znaczne obciążenia i zagrożenie. „Pomóż mi odzyskać nadzieję, że przetrwam”, w takim duchu zwróciła się do mnie jedna osoba z naszej wyprawy. Mogło to świadczyć, że nie może wydostać się z pułapki lęku i depresji. Nawet w normalnych warunkach wiele osób nie chce jednak angażować się w osobiste perypetie i często intymne sprawy innych ludzi. Boją się wciągnięcia w wir nieprzyjemnych zdarzeń, boją się późniejszych ewentualnych wymówek. Nie chcą również stawać po niczyjej stronie w sytuacjach konfliktowych. Wreszcie nie są pewni, czy interwencja nie przyniesie więcej szkody niż pożytku. Zajęcie takiego stanowiska przypomina jednak owe nieszczęsne „umycie rąk”, czyli unikanie zaangażowania. A przecież życzliwa chęć pomocy sama w sobie jest już pomocna i nie może nikomu zaszkodzić. Niekiedy wystarczy poświęcić rozmówcy trochę czasu i w życzliwym skupieniu wysłuchać jego relacji. Rozmowa z nami może dodać naszemu rozmówcy otuchy, tchnąć nadzieję w jego życie, choć na pewno jego problemów nie zlikwiduje. Ty masz być przede wszystkim dobrym słuchaczem, który koncentruje się na tym, co mówi drugi człowiek. Ale i to nie jest łatwe, ponieważ podczas każdej rozmowy rozprasza nas tysiące myśli krążących w naszej głowie, a każda z nich oddala nas od drugiego człowieka. Tak samo ważne jest, aby nie oceniać i nie krytykować naszego rozmówcy. Rozmowa o naszej sytuacji jest również bardzo trudna. Każdy chce ocenić szansę przetrwania i zapewnienia, że się uratujemy. To jednak nie jest wcale takie pewne. Oczywiście wszyscy zdajemy sobie sprawę, jak smutny 58 los może nas tu spotkać, ale nikt nie chce mówić o tym głośno. Nawet najbardziej nieprawdopodobne scenariusze akcji ratowniczej są dopuszczalne przez osoby łaknące nadziei. Ustaliliśmy już na początku, a ekspertem był tu Stefan, że helikoptery nawet gdyby chciały latać, nie mogą unieść się na wysokość około 5200 metrów. Mimo to kilka osób podawało, tę informacje w wątpliwość. „A może Chińczycy mają maszyny, które osiągają ten pułap”. Prawda jest jednak taka, że nawet gdyby dysponowali podobnym sprzętem, raczej nie zawracaliby sobie głowy kilkudziesięcioma osobami, które same wpędziły się w kłopoty, chcąc oglądać krnąbrnych Tybetańczyków. Zdaję sobie sprawę, że bardzo delikatną jest kwestia „udzielanie pomocy duchowej” i postępowanie moje powinno być nacechowane taktem i subtelnością, nawet jeśli kierujemy się troską o zdrowie psychiczne jednego z uczestników naszej wyprawy. Jednym z najtrudniejszych problemów jest sytuacja, kiedy druga osoba mówi nam o chęci rezygnacji z walki o przetrwanie. „Czy nie lepiej zasnąć na mrozie i oddalić się od lęku, niepewności i tego strasznego przygnębienia?” Nie mogę pozwolić sobie reagować lękiem na poruszone zagadnienie ani uciekać od tego tematu. Wiem, że ludzie w podobnych sytuacjach myślą o śmierci. Niewątpliwie zdecydowana większość takich myśli wynika z desperacji i poczucia beznadziei. Niekiedy człowiek taki czuje, że znalazł się jakoby w sytuacji bez wyjścia. Walczmy jednak wspólnie. Cóż znaczy jedna mała mrówka? Ale mrowisko może już być siłą, a wspólny instynkt może znaleźć rozwiązania, o których jednostce nawet by się nie śniło. • Tego dnia Mariola napisała: W dalszym ciągu nie mamy pomocy. Podzieliliśmy żywność. Świeci słońce. Myślałam, że to ostatnia moja noc. Kupiliśmy barana. Jesteśmy zmęczeni. Mało mamy jedzenia. Mamy za mało pieniędzy. 59 • Tego dnia Maciek napisał: Około 6.00 zaczęło się rozjaśniać. Około 6.30 przez zamarznięte i zaśnieżone szyby wdarły się pierwsze promienie słońca. Wysypywaliśmy się po kolei z autobusu i wydawaliśmy okrzyki zachwytu. Przed autobusem stał dostojny jak. Trochę zaskoczony taką ilością, kolorowych dwunożnych wycofał się na bezpieczną odległość. Mikrobus Szwajcarów zasypany był do połowy okien, nasz nieco mniej. Jak sięgnąć okiem — śnieg, a nad nami idealnie błękitne niebo bez jednej chmurki. Ostre promienie słońca w ciągu kilku minut stopiły lód na szybach autobusów, na wprost, kilkanaście kilometrów przed nami wspaniały biały szczyt, nieco później mieliśmy się dowiedzieć, że to Sziszapagma (8020 m) — ostatni z ośmiotysięczników zdobytych kilka tygodni wstecz przez naszego rodaka Kukuczkę. Prezentował się dostojnie, lecz nie groźnie. Jakie to proste, podejść do niego, wdrapać się na wierzchołek i zejść. O zmierzchu byłbym z powrotem. „Nieco wyższy” niż nasze Rysy, tyle że cały w bieli. Faktycznie, wysokość względna liczona z naszego poziomu 5200 metrów wynosiła niecałe 2900 metrów. To złudzenie prysło szybciej, niż myślałem. Po lewej stronie stała grupka naszych turystów i głośno dzieliła się wrażeniami z nowego odkrycia. Przez metrowej wysokości zaspę otaczającą autobus przedostałem się do nich. Stali na pochyłym zboczu wolnym od śniegu, po lewej stronie autobusu. Nie wiem, czy przeszedłem więcej niż sto pięćdziesiąt metrów przez śnieg. W każdym razie szeroko otwartymi ustami łapałem powietrze, a bicie serca czułem w całym ciele. Ale to cudowna sprawa. Nie jesteśmy sami. Na dole, w odległości około pół kilometra w linii prostej stały dwa duże autobusy obok małej dróżniczej chatki. Dwieście metrów bliżej widać było mostek i wijący się strumyk. Obok autobusów kręcili się ludzie. Przez lornetki rozpoznaliśmy w nich turystów. Pomiędzy nami a dolnym obozem stał mały szałas pasterski, zaś liczne stadko owiec pasło się na zboczu, pięćdziesiąt metrów pod naszymi stopami. Ta część zbo60 cza była wolna od śniegu. Nie był to więc normalny opad śniegu, a burza śniegowa, która zawiała nieosłonięte miejsca i prześwity, pozostawiając wolne, niezaśnieżone place na lewych zboczach. Nasze autobusy ugrzęzły w najwyższym punkcie serpentyny. Dosłownie kilka metrów dalej zaczynał się łagodny spadek, po czym ostrym łukiem w lewo dochodziła owa serpentyna do potoku, i stąd w prawo do chatki, przy której stały dwa autobusy. Od tego miejsca zaczynało się łagodne wzniesienie na szeroko odsłoniętym terenie, a więc usłanym grubą warstwą śniegu. Był to schemat bardzo przybliżony, niemożliwe było dokładne odtworzenie przebiegu drogi. Wzdłuż dolnego odcinka drogi wyznaczonego przez mostek i chatę, biegły przewody elektryczne na drewnianych słupach rozstawionych w dużej odległości od siebie, tak że z naszej perspektywy widoczne były dwa słupy. A więc nie jest źle. Być może na dole jest telefon, a jeśli nie, to dróżnicy mają jakieś swoje sposoby łączności. Zagraniczni twierdzili, że tak dużej grupie turystów Chińczycy przyjdą z pomocą w ciągu kilku godzin, wystarczy jeden duży spychacz, żeby przetrzeć odcinek drogi do najbliższej miejscowości. Wzdłuż drogi stacjonowały liczne bazy wojskowe, pewnie najbliższa z nich jest już powiadomiona. A więc należy się cieszyć, że mamy piękną pogodę i korzystać z kąpieli słonecznej. W końcu za jeden dzień takich wczasów ze wspaniałymi widokami na ośmiotysięczniki nie jedna osoba zapłaciłaby grube pieniądze. Obwiesiliśmy autobus mokrą odzieżą i butami. Moje grube buty „schły w oczach”. 61 Dzień trzeci — 21.10.1987 — środa Około godziny dziewiątej pojawia się słońce zza otaczających nas gór. Nad ranem przez sen słyszę popiskiwania Grażyny. Coś mówi o swoich włosach. Dopiero po chwili dociera do mnie wiadomość, że włosy przymarzły jej do szyby autobusu, kiedy nieopatrznie przytulała się do niej w nocy. Teraz odmraża ręką oblodzoną szybę, aby się uwolnić. Pomaga jej w tym Andrzej, który spał obok. Budzę się i zaraz w mej świadomości pojawia się bolesna myśl. Jesteśmy przecież stale w śnieżnej pułapce, pozbawieni wszystkiego co niezbędne do przeżycia. Jak długo przetrwamy? Czy istnieje jakiś sposób, aby uratować siebie i resztę grupy? Jaki będzie scenariusz naszych ostatnich dni? Znów natrętnie pojawia mi się przed oczyma bezdroże pogrążone w mroku nocy i skulone sylwetki przy śladach szlaku wiodącego ku granicy. Jak się stąd wydostać? Musi, musi być jakiś sposób. Może powinniśmy wycofać się razem z Tybetańczykami do ich siedzib. Byliby naszymi przewodnikami i opiekunami. Jednak wycofać się, to znaczy oddalić się jeszcze bardziej od granicy, zaszyć w jakiejś odludnej dolinie i przeczekać zimę. Wiele szlaków jest przecież niedostępnych przez pół roku. Zaszyć się to znaczy zdać się na łaskę tutejszych wieśniaków, być może zapłacić im za pobyt. Środki wszyscy mamy jednak skromne, obliczone na dwa, trzy tygodnie spartańskiego życia. Nawet płacąc niewiele, nie starczy tego do wiosny. Jak pokryjemy różnicę? Wieśniacy na całym świecie potrafią być chytrzy i nie zawsze lojalni. Bezwarunkowe oddanie się im na tak długi czas to pewnie wodzenie ich na „pokuszenie". Te kilkaset dolarów, które każdy z nas ma przy sobie, tutaj stanowią sporą fortunę. Dla całej grupy byłoby to pewnie i tak niemożliwe. Tybetańczycy w zimie zazwyczaj głodują. Może więc sam powinienem się ratować? Jedną czy dwie osoby mogliby dać radę wykarmić. Byłaby to jednak ucieczka. Odcięcie się od grupy, która dotąd jest oparciem dla każdego z nas. Na dodatek 62 czuję się za tę grupę odpowiedzialny. Cóż za desperackie myśli przychodzą mi do głowy? W tym momencie przypomina mi się lektura książki Ałtaj — Himalaje rosyjskiego uczonego, malarza i miłośnika Orientu Mikołaja Roericha. Miał on rzadki dar dostrzegania owych naturalnych powiązań we wszystkich przejawach życia. I właśnie ten talent do syntezy umożliwił mu łączenie subiektywnego z obiektywnym, filozoficznego z naukowym, mądrości Wschodu z wiedzą Zachodu oraz budowanie mostów zrozumienia pomiędzy tak z pozoru oczywistymi sprzecznościami. Roerich przypominał nam, że te sprzeczności częstokroć wynikają z ludzkiej niewiedzy i że rozszerzanie świadomości, które jest obowiązkiem każdego człowieka, doprowadzi ostatecznie do rozpoznania iluzoryczności i względności wszystkich rzeczy. W latach bezpośrednio poprzedzających pierwszą wojnę światową Roerich przeczuwał nadciągający kataklizm i jego obrazy symbolicznie ukazywały przerażające rozmiary zbliżającego się konfliktu. Dzieła te wyznaczały narodziny Roericha — „proroka”. W maju 1923 roku Roerich z żoną wyruszyli do Indii, tej bezczasowej krainy, gdzie, pośród śniegów himalajskich wierzchołków mieli nadzieję zwrócić swe myśli ku wieczności. Pod koniec grudnia byli już na południowych stokach Himalajów w Sikkimie, i z tempa, w jakim dotarli do gór, jasno wynika, że to właśnie Himalaje były głównym celem ich podróży. Rozpoczęli ekspedycję badawczą, która miała ich poprowadzić przez chiński Turkiestan, Ałtaj, Mongolię i Tybet. Była to wyprawa w niezbadane regiony, gdzie zamierzali studiować religie, języki, zwyczaje i kulturę miejscowej ludności. W czasie tej podróży jesienią 1827 roku zostali uwięzieni na wiele miesięcy przez ówczesne tybetańskie władze na Płaskowyżu Tybetańskim. ... Obozujemy na błotnistej równinie porośniętej ubogą kłującą trawą. Na horyzoncie jezioro i martwe góry. Słusznie nazywają je martwymi, bo jest to najprawdziw63 szy cmentarz. Zamiast, jak mieliśmy obiecane, wyruszyć w dalszą drogę, obozowaliśmy w dalszym ciągu na wietrznej równinie pod nadzorem pięciu żołnierzy i wiecznie pijanego majora. Zamiast pomagać, major przeszkadza nam w zakupie żywności w sąsiednich aułach, uniemożliwia rozmowy z przechodzącymi obok karawanami i bezlitośnie oszukuje przy wymianie chińskich dolarów. Doktor przepowiada, że z uwagi na coraz silniejsze mrozy należy się spodziewać śmiertelnych zachorowań. ... Karawana powoli ulega zagładzie. Każdego dnia w namiotach pojawiają się nowe trupy, a zgraja dzikich psów hałaśliwie dzieli się zdobyczą. Ze stu czterech zwierząt karawany zginęło dziewięćdziesiąt. Umarło pięciu ludzi... Sępy i orły walczą o zdobycz ze zgrają psów. Na koniec swej tragicznej podróży przez Tybet Roerich tak pisze o krainie, która była dla niego i jego ludzi skrajnie niegościnna: W Lhasie zakazano stosowania elektryczności do oświetlania ulic. Zakazany jest kinematograf. Od ubiegłego roku ludziom świeckim zabroniono strzyc włosy i nosić europejskie ubrania. Znów zobowiązano wszystkich do noszenia długich chałatów... I znów pozostaje tylko mrok ignorancji ze wszystkimi przesądami, zabójstwami, torturami i trucicielstwem. Tą ciemnotę tłumaczą karygodne zabobony. Tak więc ten, kto otruł człowieka wysokiego stanu, jakoby dziedziczy po zamordowanym całe szczęście i wszystkie jego prerogatywy. Istnieją rodziny, w których trucicielstwo należy do tradycji i gdzie z pokolenia na pokolenie przekazywana jest receptura szczególnego rodzaju trucizny. Dlatego życzliwi nam Tybetańczycy radzą, żeby być bardzo ostrożnym przy spożywaniu jedzenia pochodzącego od obcych ludzi... 64 Uważamy dziś, że buddyzm jest religią, w której nie ma miejsca na przemoc i gwałt. Ale czy było tak zawsze? Zamieszczę fragment relacji Ernsta Schaefera z książki Święto białych welonów. Ten dość długi cytat, wskazuje, że natura ludzka, mająca zawsze coś w sobie z „wilczej" zawsze i wszędzie może dać znać o sobie. Czy więc moje lęki o powierzenie swego życia i życia polskiej grupy tutejszym mieszkańcom na okres wielu miesięcy można uznać za bezpodstawne? Podobnie jak wiele rzeczy, które człowiek stworzył w chwalebnym celu, przemieniło się w jego rękach w coś przeciwnego, tak też pomyślane w dobrej intencji zarządzenie wielkiego Dalajlamy V (o przekazaniu na okres dwudziestu jeden dni święta sMon-lam pełnej władzy w ręce mnichów) przeistoczyło się w bezprzykładne panowanie przemocy i gwałtu. Dge-skosi (okresowi rządcy z nieograniczoną władzą) wykorzystywali swą nieograniczoną władzę bez żadnych skrupułów i w czasie świętego okresu sMon-lam wystawiali oddział terrorystów, który nie miał sobie równych. Wymuszanie pieniędzy, chciwość, prześladowanie triumfowały. W cieniu świątyni powodowani najniższymi instynktami święcili sukcesy. Olbrzymie łapówki wpływały do kieszeni świeckich przedstawicieli władzy. Aby nie ponieść strat dge-skosi uprawiali ponurą grę, której motywem była niewypowiedziana żądza pieniędzy; kradzież i pospolity rabunek wydawały się przy ich chciwości dziecinną igraszką. Z całą chytrością założyli sobie, że w krótkim czasie tych dwudziestu jeden dni wyciągną z udręczonych ludzi tyle złota i dóbr materialnych — aby zabezpieczyć się na całe życie. W ten sposób panowanie kapłańskich pasożytów państwowych przerodziło się podczas święta sMon-lam w prawdziwą plagę tego kraju. I nie było komu przeciwstawić się im i pohamować te zbrodnicze poczynania. Najmniejsze wykrocze65 nia przeciwko przepisom i najdrobniejsze występki karane były torturami i zagrożone najwyższymi karami pozbawienia wolności; można było jednak je unieważnić w zamian za wpłacenie wysokich danin pieniężnych. Wszyscy mieszczanie, którzy nie dopełnili obowiązku pozdrowienia, którzy zostali złapani na bójce lub zapomnieli okrążyć dokoła relikwiarze albo dali się obciążyć innymi błahymi wykroczeniami, bywali zasądzani na wysokie kary pieniężne. Dłużnikom, którzy znaleźli się w tarapatach i nie mogli spłacić należności, konfiskowano całą własność za jednym zamachem. W ten sposób dge-skosi stawali się właścicielami domów i placów, które później ponownie odsprzedawali po lichwiarskich cenach. Aby wyładować złość nagromadzoną w samotnym życiu w klasztorze, dge-skosi, przeprowadzając swoje ponure zarządzenia w imię porządku i sprawiedliwości, posługiwali się całymi centuriami równomiernie podzielonych oddziałów mnisich policjantów — gejoków i dop-dopów. Jedyne ich zajęcie polegało na tym, że patrolowali miasto, wymuszali pieniądze i karali ludność biczowaniem, wsadzaniem w dyby, zakuwaniem w kajdany i torturami. Nic dziwnego, że zaniepokojeni i przerażeni mieszkańcy Lhasy uciekali z miasta ze strachu przed dziką tłuszczą kapłanów. Zamiast chwalić dzień i cieszyć się wielkim świętem arystokraci świętego miasta zakopywali i zagrzebywali swoje wartościowe przedmioty, przekazywali domy ochronie i opiece swej służby, a sami ukrywali się na wsi aż do wyjścia fanatycznych hord łamów z miasta. Tymczasem kapłańskie trutnie rozbijały się w opuszczonych domostwach, kradły to, co nie było trwale przymocowane, i wynosiły meble z domów. Dochodziło przy tym często do regularnych bitew między tłumami maruderów z poszczególnych klasztorów i konwentów, którzy usiłowali złapać, co najlepsze. Niesubordynacja i niekarność były bezprzykładne. 66 Jacyż więc naprawdę są Tybetańczycy: szlachetni i gościnni czy też małostkowi, zabobonni i niebezpieczni? Człowiek ogarnięty niepokojem i lękiem o własne życie, głodny, zmęczony, wyczerpany może być pozbawiony trzeźwego osądu. Może ja teraz, pod wpływem niepokojącej sytuacji, utraciłem zdrowy rozsądek i lękam się wszystkiego? Po dłuższym namyśle dochodzę do wniosku, że odpowiedzią na pytanie, jacy są Tybetańczycy, będzie legenda, którą oni sami z upodobaniem powtarzają: Dawno, dawno temu Niezrównany Awalokiteśwara, Bodhisattwa Bezgranicznego Współczucia, obrawszy postać małpy, medytował w śnieżnej krainie Tybetu. Pewnego dnia zapałała doń miłością skalna olbrzymka, która zagroziła, że jeśli odrzuci jej zaloty, odbierze sobie życie. Litościwa małpa pojęła ją za żonę i spłodzili sześcioro dzieci, reprezentujących sześć rodzajów istot. Syn z odmętów piekieł był twardy, zaciekły i potrafił znieść wszelkie trudy. Przeraźliwie brzydki głodny duch miał ogromny apetyt. Zwierzak urodził się wulgarny i głupi. Dziecko ludzkie okazało się wrażliwe i mądre. Półbóg był agresywny i zazdrosny, a bóg — cierpliwy i prawy. Ojciec poprowadził dzieci do obfitującego w owoce Lasu Zgromadzenia Ptaków, jednak po trzech latach, gdy potomstwo zaczęło się mnożyć, wszystkim zajrzał w oczy głód. Zrozpaczeni rodzice wznieśli modły do Niezrównanego, ten zaś cisnął na ziemię garść nasion jęczmienia, pszenicy, grochu, gryki i ryżu z niebiańskich stoków góry Meru. Małpa pokazała dzieciom ziarno i rzekła: Sotang, „Jedzcie”, i od tej pory miejsce to nazywa się Sotang Gongpori. Kiedy dzieci poczęły jeść ziarno, ich sierść i ogony robiły się coraz krótsze, nauczyły się mówić, nosić ozdoby z liści i w końcu stały się ludźmi. Gdy zbudowały miasta w żyznych dolinach, z nieba zstąpił Niatri Cenpo i został ich królem. Od tego czasu mieszkańcy Tybetu, którzy należą do linii ojca, odznaczają się cierpliwością, religijnością, współczuciem, pilno67 ścią i elokwencją. Ci ze strony matki płoną zaś żądzą, gniewem i zachłannością. Są przy tym gadatliwi, silni, odważni, zajadli, porywczy, rozrzutni i śmiali. Nasza grupa spotykała dotąd życzliwych Tybetańczyków. Trafiliśmy w Lhasie na bunt przeciwko Chińczykom i ich restrykcyjnym zarządzeniom wobec miejscowej ludności. Zazwyczaj Polacy w sytuacji, gdy mają do czynienia z ciemiężeniem słabszego narodu przez silniejszy, opowiadają się po stronie tego pierwszego. To nasza narodowa tradycja. Poza tym (z pewnymi wyjątkami) jesteśmy zdecydowanie przeciw komunie. A jednak... Sam widziałem na targowiskach bębenki dhamru wykonane z odpiłowanych wierzchołków czerepów ludzkich czaszek. Do tego ozdobne krajki z bogatym haftem i już bębenek taki można postawić w gablocie z turystycznymi trofeami. A przecież można jeszcze dokupić wąskie trąbki wykonane z ludzkich piszczeli oprawione na końcach, dla ozdoby, w srebrzysty metal. Można dokupić wreszcie paciorki (czy też „różaniec”) wykonane również z ludzkich kości. Brr... okropne... Może więc jest zapotrzebowanie na takie „materiały" do robienia turystycznych pamiątek? Wszystkie te i podobne rozmyślania powodują, że jestem coraz dalszy od chęci zawrócenia i szukania schronienia wśród tutejszych wieśniaków. Nie opuszczę grupy, nawet jeśli miałbym pozostać gdzieś tam przy drodze. W ciągu dnia wyszukujemy wszystkie możliwe, zbędne przedmioty, które mogą służyć jako paliwo. Dawno już skończyły nam się wody toaletowe i teraz palimy na dworze małe ognisko. Z naszego autobusu, który tak naprawdę jest jeżdżącym wrakiem, wymontowujemy wszystkie deszczułki i inne drewniane części wyposażenia kabiny pasażerskiej. Jest tego jednak niewiele i ogień pożera te szczątki bardzo szybko. Jeszcze godzina, dwie i ognisko przestanie się palić. Co dalej z paliwem? Barany, które zakupiliśmy, po oprawieniu rozbieramy na małe skrawki mięsa, które 68 suszymy na słońcu. Z wnętrzności, po oczyszczeniu, gotujemy w kociołku zupę. Ten kociołek to obiekt strategiczny. Należy do kierowcy i wypożyczamy go za opłatą. Tylko w nim możemy zagrzać dość płynu, aby każdy z naszej grupy dostał choć kubeczek ciepłego płynu dziennie. Zawsze, korzystając z okazji, topimy w kociołku trochę śniegu. Pomysł, aby pić wodę z topionego śniegu, jest jednak nierealny. Po wypełnieniu kociołka po brzegi śniegiem w procesie topnienia uzyskuje się zaledwie odrobinę wody na dnie. Potrzeba do tego dużo czasu i bardzo dużo paliwa. Musimy poprzestać na wodzie noszonej codziennie przez Andrzeja i Marzannę. Zaczęła z nimi chodzić Iwona. Ta dzielna dziewczyna pochodzi ze Szwajcarii i przynosi wodę dla siedzących z tyłu naszego autobusu cudzoziemców. Ci zaś pozostają bez kontaktu z nami. Być może mają poczucie winy, że w krytycznych momentach nie chcieli nam pomagać ani w pchaniu autobusu, ani w jego odkopywaniu, kiedy już ostatecznie utknął. Jedyną łączniczką z ich grupą jest właśnie Iwona. Siedzi ona z inną Szwajcarką, która wiecznie popłakuje. Wieczorami słychać jej pochlipywanie. Moje wieczorne „seanse podtrzymującej psychoterapii” do niej nie docierają z powodu nieznajomości języka. Pijemy przynoszoną przez naszych dzielnych „kurierów” wodę jak eliksir życia. Zdaję sobie jednak sprawę, że i ona może być zanieczyszczona. Andrzej i Marzanna schodzą po nią w dolinie, gdzie znajduje się budka dróżnika i stoją teraz unieruchomione dwa inne autobusy, ale pobierają ją zawsze w górnej części strumienia. Niewielka polanka koło autobusów jest bardzo zanieczyszczona ludzkimi odchodami. Przy budce dróżnika nie ma żadnej toalety, tak więc on i turyści z uprzednio zatrzymujących się tutaj autobusów, i wreszcie obecnie uwięzieni nieszczęśnicy załatwiają swoje potrzeby w najbliższej okolicy. Sytuacja taka musi doprowadzić do znacznego zanieczyszczenia strumienia. My jednak nie mamy możliwości zagotowania przynoszonej wody, gdyż mimo niższej temperatury wrzenia na tej wysokości nie mamy dość paliwa. Tak czy siak, niebezpieczeństwa kłębią się wokół nas. 69 Umysł bez zatrudnienia powoduje, że z całą dokładnością wracają wspomnienia z naszej podróży przez Tybet. Lhasa zaczęła być ważnym ośrodkiem gospodarczym i centrum kraju, kiedy król Songcen Gampo, władca z Doliny Jarlung, w VII wieku zjednoczył Tybet. Songcen Gampo wybudował pałac w miejscu, gdzie obecnie stoi pałac dalajlamów — Potala. W tym samym czasie powstały również świątynie, gdzie zostały złożone figury Buddy przywiezione z posagiem chińskiej księżniczki. Rządy królów z doliny Jarlung trwały przez dwieście pięćdziesiąt lat. Po rozpadzie zjednoczonego państwa tybetańskiego w XIII wieku stolicę przeniesiono do miasta Nedong, a następnie do Szigace. W XVII wieku V Dalajlama przeniósł stolicę z powrotem do Lhasy, gdzie na miejscu ruin VII-wiecznego pałacu zbudowanego przez Songcena Gampo postawił swój pałac — Potalę. Lhasa pozostaje stolicą Tybetu od 1642 roku i właśnie z tego drugiego okresu rozwoju miasta pochodzi najwięcej zabytków. Przed chińską inwazją miasto liczyło około trzydziestu tysięcy mieszkańców. Obecnie Lhasa ma ponad sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców i w większości są to Chińczycy. Dzielnica tybetańska, stanowiąca obecnie wyizolowaną enklawę wielkości około czterech procent całej powierzchni miasta, mieści się w wschodniej części Lhasy. Nad miastem dominuje monumentalny pałac Potala zbudowany na zboczu Góry Czerwonej. Ma on trzynaście pięter, około tysiąca pokojów, niezliczone kaplice. Tam również mieszczą się grobowce ośmiu dalajlamów. Obecnie cały kompleks przekształcony został w olbrzymie, ale niestety sprawiające wrażenie wymarłego i opustoszałego muzeum, które przypomina odwiedzającym o czasach świetności Tybetu. Pałac składa się z części czerwonej i białej. Największą salą jest mieszcząca się w Czerwonym Pałacu sala nazywana Wielką. Jest ona bogato dekorowana malowidłami na ścianie, tkaninami, thankami i mniejszymi stupami. Część z tych stup to grobowce kolejnych dalajlamów. Obok usytuowana jest olbrzymia biblioteka mieszcząca tysiące manuskryp70 tów. Obliczono, że w Potali znajduje się około dwustu tysięcy statuetek ze złota, brązu lub srebra mają po kilka metrów. Mniejsze po kilka centymetrów, ale każda daje świadectwo kunsztu dawnych tybetańskich rzemieślników. Jeśli dodać do tego setki obrazów malowanych na wszystkich nieomal ścianach olbrzymiego kompleksu, to można śmiało twierdzić, że Potala jest jednym z większych muzeów na świecie. Innym ważnym zabytkiem Lhasy jest świątynia Dżokhang, jedno z najświętszych miejsc kultu w Tybecie. Została ona zbudowana tysiąc trzysta lat temu dla upamiętnienia małżeństwa króla Songcena Gampo z chińską księżniczką. Tam znajduje się złoty posąg Buddy, którego wykonanie przypisuje się samemu Buddzie. W przeciwieństwie do Potali świątynia Dżokhang tętni życiem, panuje tu ruch i gwar pielgrzymów. W powietrzu daje się wyczuć atmosferę tajemniczości i rozmodlenia. Pielgrzymi, padając na ziemię wokół świątyni, manifestują swoją pobożność. Na placu przed świątynią i drodze do niej wiodącej jeszcze w ubiegłym wieku stawiano wiele rzeźb z masła, które ofiarowano Oświeconemu. Było to połączone jednocześnie z konkursem na najbardziej udaną rzeźbę i hucznym świętem ludowym. Tradycja rzeźbienia w bryłach masła jest bardzo stara. Takie rzeźby ofiarne symbolizują cenne dary, jakie przed wiekami Budda otrzymał od tybetańskich królów. Było to „siedem królewskich atrybutów” (drogocenne koło — khorlo rinpocze, drogocenny klejnot — norbu rinpocze, drogocenny wierzchowiec — taciog rinpocze itd.). Niemal dwa tysiące lat później mistrz Congkhapa zorganizował w Lhasie wielkie święto modlitwy. W tym dniu mnisi, urzędnicy państwowi, przedstawiciele wielkich klasztorów i arystokratycznych rodów wznosili na Barkor (drodze otaczającej Dżokhang) wysokie drewniane rusztowania, a na nich skórzane ramy pokryte rzeźbami z barwionego masła, przedstawiającymi bóstwa, łamów, demony, Iwy, smoki, garudy, symbole pomyślności, kwiaty itp. Niektóre z nich były ruchome, zwłaszcza 71 te, na których pojawiały się wyrocznie. Ich autorzy prześcigali się w pomysłowości i artyzmie. Kiedy zapadał zmrok, rzeźby oświetlały niezliczone maślane lampki, pochodnie i latarnie. Wkrótce potem na Barkor wkraczał regiment straży przybocznej Dalajlamy, na czele którego maszerowała orkiestra. Za nimi szła grupa tancerzy, których bębny i piszczałki obwieszczały przybycie palankinu Dalajlamy, otoczonego przez niezliczonych dostojników. Dalajlama obchodził Barkor, oglądając wszystkie rzeźby. Przed każdą siedział jej ofiarodawca, który na widok Dalajlamy wstawał i skłaniał się przed nim. Na koniec Dalajlama wybierał rzeźbę zasługującą na nagrodę. Następnie przez Barkor przechodziła procesja, a za nią tłum ludzi. Śpiewy i tańce trwały przez całą noc. Następnego ranka rzeźby niszczono. Tradycję tę kontynuowano w stolicy Tybetu do 1959 roku, kiedy to chińskie władze zakazały odprawiania tego typu uroczystości. Przed świątynią znajduje się targowisko, gdzie można kupić tybetańskie pamiątki. Ja kupuję kilka thanek — małych obrazków przedstawiających Buddę. Ich niewielki wymiar — są wielkości pudełka od zapałek — nie będzie przeszkodą w dalszej podróży. Według legendy, nim przyszedł na świat Budda Śakjamuni, król i Jama (Pan Śmierci) kłócili się o życie małego chłopca. Nie mogąc go ocalić, król poprosił o pomoc bogów. Bogowie poradzili mu, by namalował portret chłopczyka. Kiedy pobłogosławili wizerunek, chłopiec odżył. Tak narodziła się tradycja malarstwa sakralnego. Król z owej legendy uznawany jest za pierwszego artystę. Później poszedł do nieba, gdzie pobierał lekcje rysunku. Jego nauczycielami byli bogowie i Wiśwakarma (ucieleśnienie Białego Mandziuśriego). Wiśwakarma uważany jest za ojca tradycji malarstwa sakralnego. Około 500 roku p. n. e. król Bimbisara, chcąc obdarować przyjaciela, postanowił ofiarować mu portret Buddy. Nadworni artyści przystąpili do pracy, lecz 72 oszołomieni blaskiem Wielkiego Nauczyciela nie byli w stanie niczego namalować. Budda usiadł więc na brzegu stawu, by artyści mogli namalować jego wizerunek z odbicia w lustrze wody. Inna legenda mówi, w jaki sposób doszło do malowania wizerunków Buddy na płótnie. Pewna księżniczka złożyła przed wizerunkiem Oświeconego ofiarę. Zamówiła więc portret Mistrza. Blask obecności Buddy i tym razem uniemożliwił pracę artystom. Wobec tego mistrz sprawił, że emanujące zeń światło odbiło się na płótnie, stając się szkicem dla malarzy. Te pierwsze wizerunki są podstawą pracy malarzy, którzy, wierni tradycji, do dziś malują je na płótnie. Pierwsze wizerunki Buddy, które powstały w Indiach, ukazują idealne proporcje ludzkiego ciała, odzwierciedlającego wewnętrzną doskonałość oświeconego umysłu. Autorami pierwszych obrazów na zwojach byli wędrowni indyjscy asceci, którzy ilustrowali owymi malowidłami nauki dharmy pisane na tradycyjnych zwojach nepalskich. Tybetańscy artyści czerpali ze wszystkich tych źródeł, gdy buddyzm dotarł do ich kraju w VII wieku. Tak narodziła się tradycja malowania thanek. Uważa się, że przy budowie pierwszego tybetańskiego klasztoru Samje pracowali również artyści chińscy, którzy kładli nacisk na realizm krajobrazu oraz częściej korzystali z niebieskich i zielonych pigmentów. W Chinach rozwinęła się też tradycja malowania Czystych Krain oraz Szesnastu Arhatów. Tybetańska sztuka malowania thanek ukształtowała się ostatecznie około XV wieku. Elementem czysto tybetańskim jest zaokrąglenie postaci i kolorowe, brokatowe bordiury. Tybetańscy artyści rozbudowali także panteon, w którym znalazło się wiele bóstw tybetańskiego buddyzmu tantrycznego; malowali mandale, gniewne bóstwa, bóstwa w zjednoczeniu i linie przekazu: nauczycieli, przekazujących w nieprzerwanym łańcuchu nauki Buddy Śakjamuniego. Większość thanek była kolorowa, jednak w XVIII wieku niektórzy artyści zaczęli tworzyć thanki czarne, czerwone, złote lub srebrne. 73 Sztuka malowania thanek, odzwierciedlająca bogactwo i złożoność filozofii buddyjskiej, zrodzona z różnych stylów i inspirowana wieloma wpływami, rozwija się do dziś. Thanka jest artystyczną ekspresją oświecenia. Jej złożona symbolika wyrasta z wizji i doświadczeń dziesiątków pokoleń mistrzów, którzy osiągnęli najwyższy poziom duchowego urzeczywistnienia; opisuje istotę i drogę do osiągnięcia ostatecznego celu — nirwany. Każde bóstwo, jego kolor, proporcje i atrybuty zostały opisane w starożytnych sadhanach (tekstach mistycznych); każdy szczegół odpowiada naturze danego bóstwa. Thanka musi zgadzać się z owymi opisami; z obrazu, który nie jest zgodny z kanonem, nie ma bowiem żadnego pożytku. Promieniującą energię oświecenia symbolizuje aura i aureola bóstwa. Bóstwo siedzi na kwiecie lotosu, by przypomnieć, że czyste doświadczenie oświecenia wyrasta z naszego „zwykłego" świata. Symbolizuje to lotos — jego płatków nie plami szlam, z którego wyrasta. Sposób ułożenia rąk i nóg ma również symboliczne znaczenie. I tak np. pozycja Buddy Śakjamuniego oznacza głębię medytacji. Dotykające Ziemi palce prawej dłoni przypominają historyczny moment pokonania wszelkich pokus w chwili osiągnięcia oświecenia pod drzewem bodhi. Słońce i księżyc na niebie symbolizują, odpowiednio, mądrość, która rozświetla umysł, i kładące kres cierpieniu współczucie. Razem symbolizują one metody i mądrość — nierozdzielne aspekty oświecenia. Słońce i księżyc symbolizują również dzień i noc, upływ czasu, niekończące się cierpienie istot i dharmę w naszym wszechświecie. Buddyści uważają, że po poświęceniu thanka staje się świętym przedmiotem. Należy więc traktować ją z należnym szacunkiem, oddaniem i wiarą. Niedaleko od Lhasy znajdują się trzy z czterech głównych klasztorów tybetańskich: Drepung, Sera i Ganden. Drepung, zbudowany został w 1416 roku i jest jednym z największych klasztorów tybetańskich. Mieszkało tu kiedyś około ośmiu i pół tysiąca mnichów (obecnie sześciuset). Drepung znaczy „stos usypany z ziaren ryżu”, co odnosi się do dużej liczby białych budynków 74 klasztornych usytuowanych na zboczu wzgórza. Około cztery kilometry na północ od Lhasy znajduje się klasztor Sera, stanowiący obok klasztoru Drepung jeden z dwóch największych klasztorów Lhasy szkoły Gelupa. Został ufundowany w 1419 roku przez ucznia Congkhapy. W czasach świetności mieszkało tam około pięć tysięcy mnichów, a dziś mieszka ich kilkuset. Klasztor Sera znany jest z debat mnichów, które odbywają się każdego dnia w południe na klasztornym dziedzińcu. Na wschód od Lhasy znajduje się klasztor Ganden szkoły Gelupa, do dziś pozostający główną siedzibą największego buddyjskiego zakonu. Przed świątynią Dżokhang pielgrzymi padają na ziemię, wstają, odmawiają mantrę, znów padają i tak wiele, wiele razy. Kamienne płyty przed wejściem wypolerowane są przez to do połysku. Zanim wierni przystąpią do modłów, okrążają świątynię trzykrotnie w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Najgorliwsi okrążają świątynię, padając i wstając raz za razem, tak jakby odmierzali cały ten święty krąg długością swojego ciała. Po wejściu na dziedziniec należy zapalić wotywne lampki. Wzdłuż krużganków, z których wchodzi się do kaplic, zamocowano tu na stojakach setki identycznych modlitewnych młynków. Wprawiane kolejno w ruch przez przechodzącego turkoczą jednostajnie, kierując do bóstwa zapisaną na ich obwodzie modlitwę. Przed głównym ołtarzem z wielką statuą Buddy płoną tysiące mosiężnych lampek wypełnionych masłem jaków; ostry zapach zjełczałego masła towarzyszy nam wszędzie w Tybecie. Wnętrze świątyni posiada wiele mniejszych kaplic rozmieszczonych wokół dziedzińca. Najważniejszy posąg Buddy został według legendy przywieziony do Tybetu przez chińską księżniczkę jako jej posag. Wnętrza kaplic są mroczne, a poza tym mnisi kategorycznie zabraniają fotografowania. A nad tym wszystkim rozpięte są dachy pokryte złoconą blachą. Na piętrze znajdują się pomieszczenia prywatne mnichów tarasy, skąd można oglądać okolicę. Mnisi prawie zawsze, po cichu, prosili nas o zdjęcia Dalajlamy. 75 W każdym klasztorze buddyjskim znajdują się malowidła przedstawiające koncentryczne kręgi i związane z nimi zmniejszające się kwadraty. Każdy jest w innym kolorze i stanowią one podstawę do nanoszenia na nich licznych buddyjskich postaci i symboli. Są to mandale. Wśród nauk tantrycznych rozróżniamy metody, pozwalające adeptowi oczyścić umysł i ciało, przeobrażając je w czystą istotę, bóstwo, przebywające w czystym otoczeniu — mandali. Bóstwa mandali nie są więc czymś zewnętrznym: symbolizują oświecony stan, którego potencjał, naturę buddy, posiada każda istota. Mandale namalowane są zazwyczaj na ścianach lub na tankach wiszących na ścianach w klasztorach. W każdym z nich odbywają się również rytuały budowania mandali z kolorowego piasku. Jej tworzenie trwa niekiedy wiele dni, jest żmudne jak ludzkie życie. Niszczenie piaskowej mandali to chwila i symbolizuje nietrwałość i kruchość ludzkiej egzystencji. Zbudowana z kolorowych ziarenek piasku mandala przedstawia siedzibę, pałac Awalokiteśwary. Jest dwuwymiarowym wyobrażeniem trójwymiarowego „boskiego pałacu", w którego centrum znajduje się Bodhisattwa Wielkiego Współczucia, otoczony bóstwami swego orszaku. Uważa się, że: Każdy element mandali ma znaczenie symboliczne; nic w niej nie jest przypadkowe. Cztery zewnętrzne ściany pałacu — zbudowane z warstw: białej, żółtej, czerwonej, zielonej i niebieskiej — symbolizują wiarę, dyscyplinę, pamięć, medytację i mądrość. Cztery bramy owych ścian — cztery niezmierzoności: niezmierzoną miłość (pragnienie, by wszystkie istoty osiągnęły szczęście i jego przyczyny), niezmierzone współczucie (by były wolne od cierpienia i jego przyczyn), niezmierzoną radość (by nigdy nie były oddzielone od wszelkiego szczęścia, w którym nie ma cierpienia) i niezmierzoną bezstronność (by mogły żyć bez przywiązania i niechęci). Kwiat lotosu w centrum mandali symbolizuje tzw. Rodzinę Lotosu, jedną z pięciu Rodzin Buddy, symbolizujących przeobrażenie nieczystych, negatywnych aspektów w ich czyste odpowiedniki (w przypadku Rodziny Lotosu: pożądania 76 — dominującego w sferze, czy też świecie ludzi — w „mądrość rozróżniającą”). Wschodnia, niebieska część mandali symbolizuje Rodzinę Wadżry, przekształcenie agresji i nienawiści w „mądrość podobną zwierciadłu”; południowa, żółta — Rodzinę Klejnotu i przeobrażenie dumy w „mądrość zrównującą”; zachodnia, biała — Rodzinę Koła i oczyszczenie głupoty w „mądrość podobną przestrzeni”; północna, zielona — Rodzinę Miecza i przekształcenie zawiści w „mądrość wszechspełniającą”. Według buddystów takie ćwiczenia medytacyjne, oparte na fundamencie rozwijania mądrości i współczucia, mogą przynieść prawdziwe, głębokie duchowe przeobrażenie. Wierzą oni również, że nawet jedno spojrzenie na taką mandalę tworzy pozytywne wrażenie w umyśle i więź z bezczasowym ideałem wszechobejmującego współczucia. W centrum mandali znajduje się kwiat lotosu. Jego kolorowe płatki odpowiadają barwom głównych kierunków świata. Kolor niebieski — to kolor wschodu i właśnie od tej strony powinno się oglądać mandalę. Wokół lotosu rozciąga się wewnętrzny dziedziniec pałacu Awalokiteśwary, zamknięty pięciokolorową ścianą pałacu. Otacza ją czerwona weranda i ceglana balustrada. Następny krąg — to girlandy i wieńce zdobiące dach; dalej widzimy podtrzymującą strop belkę. Dach pałacu ozdabiają chorągwie zwycięstwa i wazy pełne skarbów. Do wnętrza pałacu wiedzie brama, przy której czuwa strażnik. W głębi widać jej wnętrze, zwane „mrokiem”, sklepione przejście nazywane „grzbietem słonia” i wieńczący je Łuk Zwycięstwa. Ośmioszprychowe Koło Dharmy podtrzymywane przez dwie antylopy symbolizuje pierwsze nauki, jakich udzielił Budda. Pałac wznosi się na czterokolorowej podwójnej wadżrze. Dziedziniec pałacu otacza pierścień liści lotosu, unoszących się na powierzchni oceanu, w którego centrum, na górze, znajduje się pałac. Lotos, doskonale czysty choć wyrasta z bagna, symbolizuje duchowy rozwój, możliwość osiągnięcia oświecenia. Otacza go obręcz ośmiu wielkich cmentarzysk, symbolizujących osiem rodzajów świa77 domości, które należy przekroczyć, by osiągnąć wyzwolenie. Kolejny pierścień to ściana wadżr otaczających świat. Ściana ta jest „barierą ochronną”, przez którą nie mogą przeniknąć żadne negatywne siły. Ostatnia obręcz to góra ognia, w którym spalają się „nieświadomość i niewiedza”. Stare miasto w Lhasie ma specyficzny charakter. Dominują tu tradycyjne domy z kamienia o kolorowo malowanych drzwiach i ościeżnicach. Tradycyjnie obramowanie okien jest ciemne, a na zewnętrznych parapetach widzi się dużo doniczek z kwiatami. Tutejszy surowy klimat sprawia, że lato jest krótkie, ale Tybetańczycy kochają kwiaty i zieleń. W tej właśnie dzielnicy mieści się kilka tańszych hotelików, w których zatrzymują się obieżyświaty wędrujące jak my. Tybetańscy mężczyźni noszą szuby lub skórzane serdaki i zawoje lub futrzane czapki na głowie, a kobiety — czarne, sięgające ziemi bezrękawniki przepasane kolorowym, pasiastym fartuszkiem i jasne kapelusze. Coraz częściej elementy tradycyjnych strojów łączone są z europejskimi... Drobne babcie maszerują w sobie tylko znanym kierunku, kręcąc modlitewnymi młynkami i mamrocząc: „Om mani padme hung...” — „Bądź pozdrowiony Buddo w kwiecie lotosu...”. Wystawione przez rzemieślników na chodnik czekają na potencjalnych nabywców meble wykonane w tybetańskim stylu. Ten styl to bogate zdobienia kolorowymi malunkami przedstawiającymi kwiaty i inne motywy roślinne. Tutaj jest też wiele tanich i małych jadłodajni. W jednej z nich kosztujemy tutejszych przysmaków — pierogów z zieleniną. Boczne uliczki są wąskie i nastrojowe, brukowane kamiennymi płytami. Niektóre fragmenty starego miasta do dziś nie posiadają kanalizacji. Barwny tłum płynie wśród bazarowych kramów, w których można kupić chińskie tekstylia, nepalskie wyroby ludowe i skóry jaków. Podstawą utrzymania rozsianych po płaskowyżu plemion zawsze było pasterstwo. Jaki dawały mięso na stół, skóry i wełnę na 78 odzież, nawóz na opał. Mniejsze i większe stada jaków widziałem, jadąc autobusem przez Tybet — im bliżej Himalajów, tym było ich więcej. Stosy zwierzęcych skór leżą w stolicy Tybetu wprost na ulicach. Kolorytu tłumowi nadają Khampowie w zawojach z czerwonych sznurków. Są oni zazwyczaj wyżsi od reszty Tybetańczyków i jacyś bardziej dostojni. Na placu zwanym Barkhor otaczającym świątynię Dżokhang stoją wielkie piece w kształcie gruszki. U ich stóp siedzą młodzi mnisi odmawiający modły. Inni w tym czasie sprzedają lokalne wyroby. Nieco dalej całe gromady kobiet w kolorowych tybetańskich strojach sprzedają biżuterię z zielonych kamieni. Mają to być miejscowe turkusy. Nasi znawcy powątpiewają, aby były one prawdziwe. Pątnicy przybywający do Lhasy okrążają świątynię kilkakrotnie. Siedzące obok tych gigantycznych kadzielnic stare kobiety sprzedają wiązki ziół, które pielgrzymi spalają następnie w piecach. Jest to ofiara. Pojawienie się turystów w Lhasie spowodowało, że na tutejszym bazarze obok kramów z dewocjonaliami i żywnością znaleźć można także stragany z pamiątkami. Są w nich wyroby ze srebra, wisiorki i naszyjniki z kamieni półszlachetnych, młynki modlitewne i wszystkie te wyroby, które bez trudu można kupić i w Nepalu, i w Indiach. Sera jest jednym z typowych klasztorów buddyjskich w Tybecie. Jest on najmłodszym z trzech głównych klasztorów szkoły Żółtych Czapek. Został założony w 1419 roku już po śmierci Congkapy. Na skałach koło klasztoru wykute zostały ogromne posągi buddów, bodhisattwów; są one kolorowo pomalowane. W innej sali stoi ogromny posąg Awalokiteśwary. Ma on jakoby tysiąc rąk. Po wejściu do klasztoru pierwsze wielkie sale to miejsce, gdzie dawniej mnisi z nowicjatu pobierali nauki wstępne i udzielano gościny przyjezdnym mnichom. Tutaj również lamowie otrzymywali święcenia. W tylnej części klasztoru znajdują się kaplice z licznymi figurami, przedstawiające Buddę, legendy z nim związane oraz wizerunki dawnych łamów. W jednej z sal postać Buddy otaczają dwa bóstwa opiekuńcze, wadźra i ośmiu 79 bodhisattwów. inna kapliczka poświęcona jest Congkapie. Prawie w każdej kapliczce wystawiane są i ozdabiane zdjęcia ostatniego przywódcy duchowego Tybetańczyków — Dalajlamy. Wszędzie, nie tylko w bibliotece, pełno jest ksiąg. Leżą zawinięte w jedwabiach i sięgają aż po sufit. Księgi są bardzo cenione w kulturze tybetańskiej. Uważa się, że zarówno autorom jak i kopistom w ich tworzeniu pomagały nieziemskie moce. Są traktowane jako najcenniejsze skarby narodowe. Wiele z nich ma kunsztowne drewniane oprawy o pięknych złoconych ornamentach przedstawiających główne sceny z życia Buddy lub świętych tybetańskich mnichów. Za skałami na rozległych zboczach gór odbywają się typowe tybetańskie „niebiańskie pogrzeby". Zwłoki zmarłego zostawiane są sępom na pożarcie. Przejazd autobusem na trasie Lhasa — Gjance zajmuje zazwyczaj od ośmiu do dziesięciu godzin. Zaraz na początku nasz wrak wspina się powoli na przełęcz Khamba La — 4900 metrów, gdzie furkoczą na wietrze sznury modlitewnych chorągiewek. Ale pierwszą większą atrakcją krajobrazową po opuszczeniu Lhasy jest malownicze górskie jezioro Jamdrok Tso, zwane również Jeziorem Skorpiona, za którym bielą się w oddali Himalaje. Czasami jazda zapiera nam dech w piersiach — nasz autobus pnie się niezmordowanie na przełęcze leżące powyżej 5000 metrów n. p. m. Wąskie, słabo utwardzone szosy, kilkusetmetrowe przepaście z jednej strony, a z drugiej obsuwające się ze zbocza gór kamienie i brak barierek zabezpieczających, takie drogi doprowadziły nas na Dach Świata. Z daleka widać było mieniące się różnymi odcieniami błękitu i zieleni wody jeziora. Widok ten, pełen piękna naturalnej, nieskażonej przez człowieka przyrody, budził uczucie małości i osamotnienia na tym bezkresnym pustkowiu. Na łagodnie opadających w stronę jeziora stokach górskich rozciągały się niewielkie tarasowe pola 80 uprawne, ubarwiające krajobraz szachownicą kolorów i odcieni. Jezioro to jest jednym z niewielu jezior słodkowodnych. Linia brzegowa widocznego z niewielkiej odległości bardzo długiego półwyspu, ma wiele zatok i zakoli. Po długiej jeździe wzdłuż jeziora droga zaczyna się nagle wznosić, prowadząc na przełęcz Karo-la (5045 m n. p. m). Stanowi ona właściwą granicę pomiędzy okręgiem Lhasy a południowo-zachodnim regionem Tybetu. Dość często na takiej wysokości pojawiają się wiatry, które znoszą śnieg w dół lub w górę, pędząc z wysokich szczytów. Tybetańczycy wówczas mówią, że „królowa śniegu cwałuje przez kraj”. Jest ona bardzo lubiana i czczona przez ludzi. Przedstawiana w pędzie na białym Iwie należy do bóstw najczęściej widywanych na ścianach klasztorów. Za przełęczą Karo-la stoją rozłożone namioty nomadów. Czarne lub ciemnobrązowe, wykonane ze sfilcowanej wełny, przypominają namioty koczowników afgańskich lub irańskich. Jeszcze dalej poniżej przełęczy rozciąga się płaskowyż. Widać coraz mniej gór, coraz liczniejsze stają się domostwa i zagrody, zaczynają się pojawiać pola uprawne obsiane jęczmieniem i pszenicą. Pierwszy nocleg na trasie wypadł nam w Gjance — królewskim mieście w miejscu, gdzie znajduje się jedno z najważniejszych rozgałęzień dróg w dawnym Tybecie. Tędy właśnie przechodziły karawany drogą pomiędzy stromymi zboczami gór na południe do Indii poprzez Sikkim. Gjance od lat słynie w Tybecie z produkcji wełnianych dywanów. Trasa obfituje we wspaniałe widoki. Gdy droga zbiega w dolinę nad nami zaczynają piętrzyć się góry. Po ich zboczach spływają lodowce. Topniejąc, dają początek wartkim strumieniom, które rozmywają drogę. Czasem trzeba wysiąść z autobusu, aby bez obciążenia mógł pokonać niebezpieczny odcinek. Strumienie forsujemy w bród. Chińscy kierowcy zazwyczaj nie są sympatyczni. Regułą jest, że w trasie „z powodu złych warunków” domagają się haraczu. Średnia prędkość jazdy na tej trasie to 20 km/godz. Kiedy wąwóz górskiej rzeki trochę się rozszerza, na 81 dole pojawiają się pastwiska jaków, a także miniaturowe poletka, na których uprawia się jęczmień. Nie chce się wierzyć, że na tych pustkowiach mieszkają ludzie i że mogą się utrzymać z tego, co rodzą te niewielkie skrawki uprawnej ziemi. Ani jednego drzewa w polu widzenia, tylko czasem jakieś karłowate krzaczki. Wzdłuż szutrowej drogi którą jedziemy, poprowadzono linię telefoniczną. Pierwszy dzień naszej podróży w kierunku nepalskiej granicy zakończyliśmy w Gjance — niewielkim miasteczku, które rozłożyło się u stóp fortu. Gjance jest czwartym co do wielkości miastem Tybetu i liczy jakieś dziesięć tysięcy mieszkańców. Jest bardziej nawet tybetańskie niż Lhasa. Strategiczne położenie przy karawanowym szlaku wiodącym z Sikkimu i Bhutanu do Lhasy decydowało o militarnym i handlowym znaczeniu tego ośrodka, który jak żadne inne miasto Tybetu zachował do dziś tradycyjny charakter. Ze stromego wzgórza góruje ponad miastem sylwetka fortu wzniesionego w XIV wieku, który strzegł przebiegającego tędy szlaku. Fort był oblegany przez brytyjską ekspedycję, która wdarła się do Tybetu od strony Indii w 1904 roku. Zwiedzanie fortu jest niemożliwe. Stara część miasta wygląda jak makieta z westernu. Wzdłuż ulic miasteczka stoją tradycyjne, malowane na biało, tybetańskie domy. Kiedyś w tutejszym klasztorze mieszkało około trzech tysięcy mnichów. Wielki czorten — Pango Chorten, ozdoba Gjace — zbudowany został w XIV wieku. Nazywany bywa też Kumbum — „Pagoda stu tysięcy wizerunków”. Klasztor słynie z olbrzymiej biblioteki, która liczy podobno tysiące starych woluminów. Rankiem opuszczamy Gjance i udajemy się w dalszą drogę. Na przełęczy Pong-la (5120 m n. p. m.) powitały nas powiewające na wietrze flagi modlitewne. Do dziś dnia bowiem przełęcze, obok szczytów górskich i niektórych jezior, uważane są za miejsca święte. Wszyscy wędrowcy, którzy dotrą do przełęczy, w podzięce składają niewidocznym, ale obdarzonym potęgą i mocą duchom kamienie na stosie dziękczynnym. Ten element wiary 82 obecny w lamaizmie wywodzi się jeszcze z bonu (przedbuddyjskiej religii szamańskiej), wiary żywej do chwili obecnej. W okresie buddyzmu z tego dawnego ludowego zwyczaju kładzenia kamieni na stosach powstała tradycja budowania murów mani. Długimi odcinkami ciągną się one wzdłuż ścieżek pątniczych, dróżek wiodących do klasztorów i świętych miejsc. Na wielu ofiarowanych kamieniach wyryta jest mantra „Om mani padme hum” (O klejnocie w kwiecie lotosu), przez co nabiera on szczególnej wartości. Obróbką kamienia i budową murów mani trudnią się specjalnie wyszkoleni kamieniarze. Po zajęciu Tybetu przez wojska chińskie bardzo wiele takich murów zostało zniszczonych w ramach prowadzonej przez najeźdźcę walki z ciemnotą i zabobonem. Na tej wysokości nie ma już śladów flory, wszędzie jak okiem sięgnąć gołe, kamienne zbocza gór. Późnym popołudniem dotarliśmy do Szigace, drugiego co do wielkości miasta Tybetu, ale zatrzymujemy się tam tylko na noc, a wczesnym rankiem ruszamy dalej w drogę. Niedługo po opuszczeniu miasta jesteśmy kontrolowani, sprawdzane są nasze paszporty i zezwolenia na podróżowanie po Tybecie. Każdy jest zapisywany w rejestrach. W punkcie kontrolnym nie wolno również robić zdjęć. Im dalej, tym droga robi się coraz gorsza — coraz bardziej wyboista. Naszą transtibetan-highway jechaliśmy dalej do miejscowości Szigace, gdzie ma być kolejny nocleg. Z Gjance do Szigace jest tylko dziewięćdziesiąt km, to jednak aż dwie godziny jazdy. Przed nami panorama miasta. Z daleka widać mur, na którym wywiesza się z okazji świąt religijnych wielkie thanki. Z oddali widoczny jest też XV-wieczny klasztor Taszilhunpo. Jest on siedzibą panczenlamy — drugiego po dalajlamie najwyższego dostojnika tybetańskiego państwa. Na terenie klasztoru stoi gigantyczny posąg Buddy Maitrji. Siedząca postać ma dwadzieścia sześć metrów wysokości, a same ucho jest kilkumetrowej wielkości. Po krótkim zwiedzaniu miasta trzeba ruszać dalej. Do granicy było wciąż ponad pięćset kilometrów. 83 I znowu na szutrowej drodze. Naszym autobusem strasznie telepie, szczególnie wtedy, gdy przekraczamy koryta wyschniętych rzek. Tu i ówdzie w tym pustkowiu widać domki sklecone, czy raczej ulepione z gliny. Czasem stadko owiec i grupki ludzi, którzy z daleka przyjaźnie machają do nas rękami. Potem mozolna wspinaczka na kolejną przełęcz. Mamy już za sobą kilka dni aklimatyzacji i trochę łatwiej znieść uboczne skutki przebywania na takiej wysokości. Zwalony czorten z pękiem wypłowiałych flag, kilka kamiennych kopczyków i potem karkołomny zjazd w dolinę, aż do rozjazdu dróg do Sakja. Tam czekają przy drodze autostopowicze: tybetańscy mnisi i dwójka europejskich trampów. Na tym pustkowiu szanse na autostop mają raczej niewielkie. Znów wspinaczka na przełęcz. Znów pęki modlitewnych flag i tablica z hieroglifami, z której potrafimy odczytać jedynie wysokość: 5220 metrów. Zapada zmrok, gdy osiągamy pogrążone w mroku osiedle. Nasz autobusik wjeżdża na podwórko jakiegoś nędznego zajazdu, w którym zatrzymują się kierowcy ciężarówek. Przydziałowy litr wody wystarcza od biedy do umycia rąk i twarzy. Nocą robi się piekielnie zimno. Kolejny dzień niezwykłego rajdu szutrowymi drogami południowego Tybetu rozpoczynamy jeszcze po ciemku, szczekając zębami pod wspaniale rozgwieżdżonym niebem. W naszym zajeździe o tej porze nie ma oczywiście ani miski wody do mycia, ani termosu z herbatą... Posterunek kontrolny. O 9.30 przejeżdżamy obok sporej osady Tingri, rozłożonej na łagodnym wzgórzu w środku sporej doliny. W pełnym słońcu otwiera się przed nami panorama głównego grzbietu Himalajów. Po raz pierwszy w życiu widzę w oddali masyw Everestu. Ile lat czekałem na tę chwilę! Z dużej odległości nie wydaje się wcale gigantem. Mimo słońca lód trzeszczy na kałużach. Zimno, ale co za widoki w tym przejrzystym powietrzu. Z Lhasy do granicy jest niespełna dziewięćset kilometrów. To w Tingri lama Sandzier nauczał kiedyś zgromadzonych o istocie przemijania i znaczeniu śmierci. Czy mogę jednak, ja, 84 człowiek Zachodu, na tym się oprzeć? Wszak dążenie całego mego dotychczasowego życia, pęd ku zdobyczom nowoczesnego świata, do zdobywania nowych doświadczeń, dóbr, przeżyć wskazywał mi zawsze na konieczność przyjmowania odmiennej postawy życiowej. Czy teraz, w sytuacji być może bez wyjścia, mam tak radykalnie zmienić swe poglądy? Oddać się medytacji, a nie aktywnie szukać dróg i sposobów ucieczki z matni, w którą rzucił mnie los? Przypomnieć jednak wypada choć krótkie fragmenty nauk mądrego lamy. Praktykujcie szczodrość, jak mówi Nagardżuna, nie ma lepszego przyjaciela w następnym życiu jak szczodrość praktykowana teraz. Szczodrość oznacza pozbycie się przywiązania do dóbr. Budda powiedział, że ci, którzy się spotkali, muszą się rozejść. Wszystkie związki kończą się rozstaniem. Patrul Rinpocze mówi, że jesteśmy jak ludzie, którzy spotykają się na targu w dzień, a wieczorem wszyscy rozchodzą się w różnych kierunkach. Może się tam spotkać setki tysięcy ludzi, ale wieczorem wszyscy się rozejdą. Tak zakończą się wszystkie nasze związki, czy to związki z naszym nauczycielem duchowym, czy z rodziną. Nie oznacza to jedynie, że nie powinniśmy mieć przywiązania; oznacza to również, że nie powinniśmy kłócić się z naszymi bliskimi, ponieważ nigdy nie wiemy, kiedy ich utracimy. Jak powiada Padampa Sandzier, jesteście jak ludzie spotykający się na targu, dlatego nie kłóćcie się. Oprzeć swoją skromność o poczucie śmierci to znaczy, myśląc o rzeczywistości śmierci, tracimy przywiązanie do naszych ambicji i skromność pojawi się naturalnie. Śmierć, o której powinniśmy rozmyślać, powinna opierać się o samotną jaskinię. Powinniśmy myśleć, że najlepiej byłoby umrzeć w samotnym miejscu, gdzie możemy skupić się na praktyce Dharmy. Śiantidewa mówi w Bodhisattwaczariawatara: „Najlepiej by85 łoby dla mnie umrzeć tu w odosobnieniu, gdzie nie jestem niepokojony przez nikogo”. I podobne pragnienia wyznaje Milarepa w swoich pieśniach. W ten sposób używa się śmierci jako przewodnika, w jaki sposób należy żyć. Śmierć staje się wówczas przyjacielem, który nie pozwala naszej praktyce się zdegenerować. Kolejnym przykładem nietrwałości jest to, iż wysoka pozycja i potężne armie nie są wieczne. Natomiast osiągnięcie stanu buddy nigdy nie ulega rozpadowi i jest on wieczny. Medytując nad licznymi przykładami nietrwałości, jak również nad innymi ulotnymi wartościami, kieruje nas na to, co warte jest osiągnięcia. Rozciągająca się przed nami góra Sziszapagma budzi grozę. Jest wielka i pokryta śniegiem. A śnieg to nasze obecne przekleństwo. Jak różny może być do niego stosunek! Będąc w Tatrach czy Alpach, niejeden raz pragnąłem, by spadł i zasypał wszystkie narciarskie szlaki wokół hotelu, tak aby wreszcie można było poszusować do woli. Teraz jednak jest on naszą pułapką, z której nie wiadomo, czy uda się nam wydostać. Patrzymy więc wszyscy z niepokojem na wielką górę, czy aby nie pojawią się ponad nią chmury, które oznaczać będą zbliżające się nowe opady, a zaspa jeszcze bardziej nie odgrodzi nas od uwolnienia. Według legendy Siwa wbił swój trójząb między dolinami Helambu i Langtang. Powstałe w ten sposób zagłębienia wkrótce wypełniły się wodą, tworząc święte jeziora. Co roku w sierpniu (czyli w okresie najobfitszych opadów monsunowych, które z pewnością nie sprzyjają wędrówce) do Goisankundu przybywają nepalscy pielgrzymi, by zażyć rytualnej kąpieli — oczyszczającej ciało i duszę — w lodowatych wodach jeziora. Mówi się, że jezioro jest połączone kanałem z sadzawkami przy świątyni Kumbeśwar w Pathanie (po drugiej stronie rzeki Bagmati w pobliżu Katmandu). Niektórzy Nepalczycy rezygnują więc z uciążliwej przeprawy do Goisankundu, poprzestając na kąpieli przy świątyni. Tybetańska 86 nazwa góry, Sziszapagma (Śiśa Pangma), oznacza Grań nad Trawiastą Równiną Jest ona najniższym samodzielnym ośmiotysięcznikiem i znajduje się około 120 kilometrów na północny zachód od Mount Everestu w odległości jedenastu kilometrów na północ od Nepalu. Po raz pierwszy ustalono, że szczyt góry wynosi 8013 metrów. Późniejsze pomiary wykazały jednak, że góra ma 8027 metrów. Położenie geograficzne tego szczytu sprawiło, że przez dziesiątki lat pozostawał zupełnie niezbadany. Rejon ten odwiedzały nieliczne tylko grupy, nie podchodząc jednak do stoków góry. W 1949 roku Harold Tilman wyruszył w towarzystwie trzech członków ekspedycji, mając na celu zbadanie niedostępnej góry. Po przebyciu lodowca Langtang osiągnęli przełęcz na wysokości 5670 metrów w odległości dwunastu kilometrów na zachód od Sziszapagmy. W dniu 2 maja 1964 roku Chińczycy po bardzo trudnej i długiej wyprawie zdobyli szczyt. Jakże inną perspektywę i emocje związane z tymi śnieżnymi olbrzymami mają Tybetańczycy. Przykładem najlepszym niech będzie chociażby święta góra Kailasa wznosząca się 6714 metrów n. p. m. w zachodniej części tej groźnej krainy. W tutejszym języku nazywana jest ona Kang Rimpocze czyli Śnieżny Klejnot. Należy do najświętszych miejsc dla hindusów, dżinistów i Tybetańczyków. Utożsamiana jest z mityczną górą Meru i jest sercem azjatyckiej kosmologii religijnej. Dla Hindusów i Tybetańczyków to centrum świata, pępek ziemi, miejsce, w którym powstał świat i uporządkował się chaos. Mityczny obraz Meru przedstawia górę zakorzenioną w siódmym piekle, a sięgającą najwyżej położonego nieba. W tradycji tybetańskiej góra Kailasa znana była już w czasach istnienia starożytnego królestwa Szang-Szung w zachodnim Tybecie. Nazywana była Kang Tise i identyfikowano ją z mityczną górą, na którą zstępowali z nieba królowie i z której po swej śmierci wstępowali z powrotem do nieba. W XIII wieku n.e. buddyjska szkoła kargyu, silnie związana z tradycją Milarepy, rozwinęła centra medytacyjne wokół góry Kang Rimpocze. Tu 87 przybywali wielcy jogini, myśliciele i tysiące pielgrzymów. W mitologii tybetańskiej wielkie góry odgrywały znaczącą rolę, a Kailasa uważana była za siedzibę, tron Demczoga. Niektórzy rozmówcy uważali, że wnętrze góry wypełnia w całości sam Demczog. W kulturze tybetańskiej zjawisko kultywowania gór pojawiło się znacznie wcześniej niż buddyzm. Zapewne i stojąca przed nami wielka Sziszpagma ma swoje bóstwo i być może ono teraz zamyka nam drogę powrotu do domu. Głowię się, czym mogliśmy się mu narazić. Zawsze przecież staraliśmy się w sporze tybetańsko-chińskim zajmować stronę uciśnionego i prześladowanego społeczeństwa. Zawsze podchodziliśmy z szacunkiem do miejsc kultu, do lamów i do modlących się wyznawców. Jeden tylko raz, gdy Maciek się upił i napalił haszu, nocą w drodze do hotelu „małpował” sposób modlitwy Tybetańczyków. Rzucał się jak długi na ziemię, leżąc, przesuwał do przodu i ponownie rzucał na ziemię. Ale to przecież jedyny „wyskok” członka naszej wyprawy. Wiadomo, że w okresie przedbuddyjskim w Tybecie nie istniały raczej budowle świątynne. Funkcję sanktuariów spełniały właśnie wielkie góry. Istnieją liczne mity opowiadające nie tylko o dobrych duchach czy demonach zamieszkujących wielkie góry (kto zamieszkuje „naszą” Sziszapagmę?), ale i o królach schodzących po „niebiańskim sznurze” lub po drabinie do swego narodu. Tradycja podaje, że tak miał uczynić pierwszy król Tybetu. On i późniejsi królowie, kiedy mieli dosyć trudów rządzenia, po śmierci wracali do nieba po sznurze. Wielkie góry to również wadżra, która przyszpiliła do ziemi groźne demony. Jaki demon tkwi pod „naszą górą”? Może to jego zła moc sprowadziła tę śnieżycę na niedowiarków. Na szczycie góry Meru medytować miał Budda. W buddyjskiej kosmologii większość świętych gór (a chyba wszystkie są święte) to mande, w centrum których znajduje się pałac Buddy. Jedna z legend opowiada, że Budda osobiście naznaczył z czterech stron górę Meru, zostawiając odciski stóp, rozkazując przy tym, aby nikt nie ośmielił się przekraczać wyznaczonej w ten spo88 sób granicy, wchodząc wyżej. Istnieje przekonanie, że kto przekroczy ów trawers, ten rozbudzi gniew Demczoga. Legenda buddyjska podaje, iż bogowie postanowili, że kto pierwszy zdobędzie szczyt góry Meru, tego religia będzie dominować. Słynny lama Miiarepa dosiadł wtedy pierwszego promienia słońca i w jednej chwili znalazł się na szczycie. To mityczne wydarzenie ma równocześnie potwierdzać zwycięstwo buddyzmu nad starszymi formami religijnymi istniejącymi w Tybecie. Kiedy schowałem się przed ostrym słońcem do środka autobusu, przysiadł się do mnie Maciek. Zakłopotany zwrócił się z zapytaniem: – Co mam zrobić? Oni schowali w czasie zbierania jedzenia do „wspólnego worka” dwie czekolady. Jak się zachować? – Doprawdy nie wiem — powiedziałem — chyba jednak przemilcz ten fakt. Każdy może być w stresie w podobnej sytuacji. Jeśli to nagłośnisz, w grupie powstaną animozje. A tego najmniej nam teraz trzeba. Dwie czekolady i tak zasadniczo niczego nie zmienią. – Ale tak nie można — powiedział Maciek. – Trudno, musimy się z tym pogodzić. I tak wszyscy zachowali się w porządku. Pomilczeliśmy jeszcze przez chwilę. Porozmawialiśmy o naszych szansach, a konkluzja tej rozmowy nie była bynajmniej budująca. W ciągu dnia krzątaliśmy się wokół autobusu zajęci sprawami „gospodarskimi”. Z kozich i baranich skór pozostałych po zabitych zwierzętach wykrawaliśmy wkładki do butów. Gdy tylko podeschły, a w tutejszym słońcu dzieje się to bardzo szybko, powkładaliśmy je do butów. Ponadto na każdą nogę naciągnęliśmy plastykowy worek z dokonanych uprzednio zakupów i w ten sposób mogliśmy być pewni, że stąpając nawet po topniejącym śniegu, nie zamoczymy stóp. 89 Mięso zabitych zwierząt kroimy na cienkie plasterki, aby wyschło na słońcu. Niestety, kiedy rozkładaliśmy je w pobliżu autobusu, okazało się, że podkrada nam je jakiś pies. Prawdopodobnie przybiegł do nas z domu dróżnika. Trzeba było znaleźć bezpieczne miejsce. Ustaliliśmy, że będzie to dach autobusu. Pozbierałem niedosuszone kawałki i z folią w ręku powlokłem się do drabinki z tyłu pojazdu. Tu musiałem wspiąć się po kilku stopniach na dach. Było to bardzo ciężkie przedsięwzięcie. Gdy się tam wreszcie wgramoliłem, przez dobre kilka minut musiałem odpoczywać w zgiętej pozycji z rękoma opartymi na kolanach. Dopiero po tym czasie mogłem zabrać się do układania skrawków mięsa na dachu. Pewnie jeszcze na dobre nie doszedłem do siebie po uprzednim pchaniu autobusu. Uświadomiłem sobie, że będąc w tak marnej kondycji, nie miałbym najmniejszej szansy, aby przejść kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście kilometrów po ciągnącym się przed nami płaskowyżu. Wtedy zrozumiałem, ile trudu zadają sobie codziennie Andrzej, Marzanna i Iwona, przynosząc dla nas wodę. Stefan, Krzysztof i Wojtek zeszli dziś kawałek, szukając jakichś patyków na opał leżących przy drodze. Ognisko, którego mozolnie doglądała ekipa kucharska z Maćkiem na czele, pożerało stale i nieubłaganie wszelkie zasoby paliwa. Spaliliśmy już chyba wszystkie książki i zbędne papiery, jakie mieliśmy ze sobą. Dzielni chłopcy przynieśli drewniany słup ze znakiem drogowym ostrzegającym przed zakrętem. Na szczęście nie był głęboko zakopany, gdyż naginając go w jedną i drugą stronę, po krótkim czasie wyjęli słup z ziemi. Zaraz też kilka osób zasiadło do strugania z niego scyzorykami szczapek na opał. To znów kolejne bardzo męczące zajęcie. Kilka silniejszych pociągnięć nożem i już brak tchu. Na szczęście dobry humor pojawiał się za każdym razem, gdy tylko udało się nam coś zdobyć lub przezwyciężyć jakąś trudność. Tak było i tym razem. – Mam pomysł — zakrzyczał Maciek. — Z blachy od znaku zrobię patelnię. Będziemy smażyć placki i piec mięso! 90 Od tego dnia każdy z nas dostawał po małym podpłomyku przygotowanym z zakupionej campy. Przed wieczorem miałem jeszcze jedną, charakteryzującą nasze nastroje, rozmowę. Przysiadł się do mnie jeden z uczestników i powiedział: – Wiesz, mam wielki kłopot. – Tak? — zapytałem z jednoczesną zachętą i gotowością wysłuchania dalszego ciągu zwierzenia. – Zostawiłem w domu, w sejfie kilka zdjęć, do których pozowałem nago z sąsiadkami. Kluczyk dobrze schowałem. Jeśli jednak nie wrócimy z tej wyprawy, to wreszcie syn z żoną go znajdą i wtedy odkryją fakty, o których nie powinni wiedzieć. Na dodatek nic z tym nie mogę teraz zrobić. Rozumiesz więc, że mam jeszcze jeden podwód, aby powrócić z tej cholernej wyprawy. – Na pewno się stąd wydostaniemy — zapewniałem gorliwie i z przekonaniem. — Pewnie to jeszcze z dzień lub dwa potrwa, ale jakiś sposób musi się na to znaleźć. Sam jednak zdawałem sobie sprawę, jak niepewny i bez faktycznego pokrycia jest mój optymizm. Dzisiaj zachorowała Ija. Ma wysoką gorączkę i popłakuje. Wojtek przykrył ja śpiworem i przez cały dzień leżała w autobusie. Dostała trochę więcej picia i aspirynę. Wojtek nie opuszcza jej na krok. Tkwiąc tu w niepewności, w zimnie, głodzie i lęku, muszę uważać, aby nie pojawiły się u któregoś z członków naszej wyprawy reakcje paniki albo, co gorzej, jakaś psychiczna dekompensacja pod postacią zaburzenia psychicznego. Dlatego stale rozmawiam ze wszystkimi uczestnikami naszego przedsięwzięcia. Rozmawiałem o tym z Maćkiem, który ma takie samo zdanie. Uważa on ponadto, że trzeba wynajdywać jakieś zajęcia dla każdego, aby nie pozwolić na destrukcyjne refleksje i narastanie lęków. Po tybetańsku znaczy to, „aby nie wywoływać demonów”. 91 Demony to jeden z czynników, który wywoływać może u człowieka określone choroby, a w tym i schorzenia psychiczne. Mogą one opanować psychikę i zaburzenie przejawiać się będzie w nieprawidłowej mowie, myśleniu lub działaniu. Trzecia Tantra Medyczna zawiera aż pięć rozdziałów omawiających działanie demonów na ludzką psychikę. W 77. rozdziale Tantry omówionych jest osiemnaście podstawowych grup demonów i ich działanie, w 78. rozdziale omówione jest, w jaki sposób demony, powodując nierównowagę humoralną wywołują szaleństwo. Rozdział 79. omawia demony wywołujące zapominanie i demencję. W 80. omawiane są demony władające planetami, a u ludzi wywołujące padaczkę. W 81. opisywane są demony wężowe wywołujące trąd. Musimy rozumieć, że to, co opisuje się jako szkodliwe demony, to zazwyczaj przenośnia. Demonami są siły i gwałtowne emocje, które wzburzają nasz umysł i oddalają nas od czynienia dobra i od prawdy, oddalają nas od naszych szlachetnych celów, wtrącają ponownie w kołowrót bytu, zamykają drogę do wyzwolenia. Trzy trucizny duchowe: żądza, nienawiść i głupota mogą wyzwalać, każda po trzysta sześćdziesiąt demonów (razem tysiąc osiemdziesiąt), a te mogą u człowieka, według wiedzy tybetańskiej, wywoływać aż osiemdziesiąt cztery tysiące zaburzeń i schorzeń psychicznych! Przedstawia się Bardo Thodol (Tybetańską Księgę Śmierci) jako przykład terapeutycznych wskazówek dla pogrążonych w smutku, depresji i żałobie bliskich po stracie członka rodziny. Wielu uczonych Zachodu wskazuje na możliwości, jakie dla psychoterapii może przynieść korzystanie z koncepcji i metod medytacyjnych pochodzących z tybetańskiego buddyzmu. Opisywano, jak z przypadkami „opanowania przez demony" radzą sobie uzdrowiciele z Ladakhu. Wykazywano, że ich działania nie różnią się zasadniczo od psychoterapii stosowanej na Zachodzie, a różnice wynikają tylko z odmiennej retoryki i zaplecza kulturowego. 92 Warto zatrzymać się na chwilę nad tym, co mówią o demonach starożytni doktorzy tybetańscy. Ma-chig-La w XII wieku mówi: To co nazywamy Demonem, jest bardzo, bardzo wielkie i całe czarne! Ktokolwiek zobaczyłby go, byłby zalękniony od stóp aż po czubek głowy — ale Demon tak naprawdę nie istnieje! Prawda w tej kwestii wygląda tak: wszystko, co przeszkadza naszemu wyzwoleniu (z kołowrotu narodzin) jest Demonem. Nawet miłość do najbliższych, jeśli burzy twój umysł, może być Demonem. Największym Demonem jest jednak twoja pycha i zarozumiałość, przekonanie o własnej mądrości. Jeśli jej nie pokonasz, Demon będzie cię unosił, po to byś za chwilę doznał upokorzenia w upadku. Kiedy pozostaję tu, „w nieco kłopotliwej gościnie”, w buddyjskiej Krainie Śniegu, rozmyślając o dotychczasowym życiu, czyniąc coś w rodzaju „rachunku sumienia” nasuwa, się samoistnie skojarzenie, że probierzem oceniającym moją przeszłość powinno być prawo dharmy. Wszak goście, turyści, jeńcy czy intruzi podlegają prawom krainy, w której się znajdą. A my jesteśmy teraz tu, w buddyjskim królestwie prawa dharmy. W sanskrycie słowo dharma oznaczało po prostu „droga” lub „kierunek”, oznaczało zespół podstawowych praw karmy, decydujących o wszelkich zdarzeniach teraźniejszych i przyszłych mających miejsce w życiu człowieka. W hinduizmie i buddyzmie Dharma to jednocześnie podstawa zasad etycznych, jakimi powinien kierować się każdy człowiek. Obejmuje ona obowiązek pracy, założenia rodziny, spłodzenia i wychowania dzieci oraz na starość próby osiągnięcia oświecenia, jest to więc zespół podstawowych praw przyczyny i skutku istniejący obiektywnie, niezależnie od ludzkiej woli, który można sobie w całej pełni uświadomić dopiero w wyniku oświecenia, ale który jest w uproszczo93 nej wersji dostępny każdemu człowiekowi w formie nauki Buddy, będącej niczym innym jak tylko klarownym wyłożeniem dharmy (prawa). Np. dharmą dla ojca jest dobrze wychować dzieci, a dla kierowcy samochodu podporządkowywać się zasadom kodeksu drogowego. Postępowanie zgodne z dharmą poprawia karmę, a niezgodne psuje. Jednak: Wspaniałość tego świata jest jak kwiat; rankiem rozkwita, a wieczorem więdnie i opada. Wszędzie pośpiech i tłok, pogoń za zyskiem i za rozkoszą, ucieczka przed śmiercią i żrący płomień pożądania. To samsara. Buddyjscy mistrzowie mówią: Każdy z nas posiada ludzką formę, która jest cenną formą. Jest ona cenna dlatego, ponieważ opierając się na niej, można osiągnąć wyższe sfery egzystencji. Wyższe światy egzystencji są osiągane poprzez praktykowanie szlachetnych czynów i porzucenie złych, nieczystych działań. Jednakże egzystencja w wyższych światach, chociaż czasowo bardzo spokojna i szczęśliwa, nie jest niczym trwałym. Dlatego musimy podjąć się praktyki dharmy, abyśmy osiągnęli stan całkowicie przebudzonego oświecenia, stan Buddy. Śakjamuni wygłosił wiele nauk dotyczących spokojnego wyciszenia i rozwijania go bez rozproszenia. W szczególności będąc przywiązanym do aspektu czystości i jasności, w stanie spokojnego wyciszenia i opierając się na tej jasności, osiąga się odrodzenie w sferze wyższych form egzystencji. Nasze wzniosłe dążenia pozostaną bez wartości, o ile nie potrafimy spełnić naszego obowiązku lub żyjemy niezgodnie z naszą dharmą. O ważności uniwersalnego i jednocześnie dla każdego indywidualnego prawa dharmy niech zaświadczy choćby legenda o dharmie rzeźnika. Zawodem tym parali się zazwyczaj ludzie pogardzani, wywodzący się z najniższych kast, ludzie, do których nie powinno się nawet zbliżać z obawy o skalanie. 94 Kauśika był jedynakiem. – Matko — powiedział pewnego dnia. — Udaję się do pustelni, aby się poświęcić studiom duchowym. Matka była skonsternowana. – Ależ synu, twój ojciec jest stary i ostatnio bardzo chory. Nie może sam nawet chodzić. Kto nam pomoże? Kauśika nie chciał tego słuchać. Był zdecydowany studiować święte księgi. Zostawił rodzinę i udał się do aśramy. Pewnego dnia, gdy medytował pod drzewem, przyleciał żuraw, siadł na gałęzi nad studentem i zabrudził mu ubranie. Kauśika rzucił ptakowi zabójcze spojrzenie. Biedny ptak padł u jego stóp martwy. Gdy wieczorem wracał przez wieś, prosił gospodarzy o garść ryżu, tak jak zwykle to czynią uczniowie z aśramów. Niewiasta, która miała mu właśnie naszykować porcję ryżu, obsłużyła najpierw wracającego z pracy męża. Kauśika był oburzony – Jak śmiesz tak lekceważyć osobę duchowną? — zawołał. – Nie krzycz na mnie, nie jestem żurawiem, mnie nie zabijesz spojrzeniem! — odpowiedziała kobieta. – Skąd wiesz o ptaku? – O święty mężu, uczysz się, aby zostać braminem, ale prawdziwej wiedzy nauczysz się dopiero od Dharmawjadhy, która mieszka w Mathurze. Jest to człowiek, który cię oświeci. Kiedy Kauśika dotarł do wskazanej miejscowości, pod wskazanym adresem zastał sklep rzeźnika. Jak może człowiek z pogardzanej kasty nauczać mnie, przyszłego bramina? — wątpił. – Nie wstydzisz się zabijać zwierzęta? To chyba grzeszne zajęcie? — pytał rzeźnika. – Nie wstydzę się — odparł rzeźnik. — Urodziłem się w rodzinie rzeźników. Pracuję ciężko i wykonuję pracę uczciwie. Dlaczego mam się wstydzić? Oracz rozrywający ziemię pługiem też niszczy wiele istot w ziemi żyjących. Udali się później do domu rzeźnika, gdzie Kauśika poznał jego żonę, synów i rodziców. 95 – Oto moi rodzice, oni są mymi bóstwami na ziemi. Razem z żoną dbamy o nich i z oddaniem spełniamy swój obowiązek względem nich. Ty zaś uciekłeś od rodziny i swych powinności. Doskonalenie duchowe nie ma wartości, jeśli zaniedbujesz swe obowiązki i nie żyjesz zgodnie ze swym przeznaczeniem — dharmą. – O panie, ty jesteś doprawdy świętym mężem — zawołał Kauśika. — Dzięki, że wskazałeś mi prawdziwą ścieżkę poznania, prawdziwą cnotę i naukę dharmy. jestem ci głęboko wdzięczny! Kauśika powrócił do rodziców i dbał o nich do końca ich dni. Na zawsze zapamiętał słowa Oświeconego: Jeśli ktoś wypowiada wiele wzniosłych, świętych słów, lecz nie wciela ich w czyn, taki bezmyślny człowiek nie może cieszyć się świętym życiem: przypomina pasterza bydła, który liczy krowy swego pana. Jedno zdanie, które niesie spokój, lepsze jest od tysiąca bezwartościowych słów. Lepiej przeżyć jeden dzień odważnie, w potężnych zmaganiach, aniżeli żyć sto lat w nieróbstwie i gnuśności. Jeżeli jeden człowiek zwycięży w bitwie tysiąc przeciwników, a potem jeszcze tysiąc, a drugi przezwycięży siebie, jego zwycięstwo nad sobą będzie większe; takiego zwycięstwa nie dadzą rady zmienić w klęskę ani bogowie w niebie, ani demony tam w dole. Piękne i pocieszające potrafią być słowa wiary, czerpane z tego czy innego kultu lub religii. Dla ateisty są jednak tylko misternymi kluczami do drzwi, które naprawdę nie istnieją. Mimo to wszystkie one są wytworem ludzkiego geniuszu, świadectwem subtelności myśli, wspaniałym osiągnięciem ludzkiego gatunku, skarbami kultury. Dlatego są cenne, mogą być obiektem przy96 wiązania i miłości, są tym, co najlepsze człowiek stworzył lub tworzy w historii swej egzystencji, tu na Ziemi. • W tym dniu Mariola pisała: Na szczęście świeci słońce. W nocy strasznie było zimno. Dziś rozbijaliśmy zaspę. Nie mamy już siły. Nie wiem, czy wytrzymamy. Noce są strasznie zimne. • Maciek pisał: Rano piękna pogoda. Śniadanie po kromce chleba i małym kawałku żółtego sera, plasterek konserwy. Herbatę gotujemy na zebranych wodach kolońskich. Dwie osoby są w depresji, wszyscy w dołku, wszyscy mamy objawy niedotlenienia. Mamy też dwóch pacjentów cudzoziemców, którym najbardziej dolega ból głowy. Ija ma bóle serca. Dwóch Holendrów po raz drugi próbują wyjścia, wczoraj zawrócili z dołu. Znów kupujemy całego barana, żywego. Tybetańczyk go zabija i oprawia. Wczorajszego kroimy na tatara i szaszłyki. Znak drogowy — na opał. Wieczorem rosół z kostek i szaszłyki — na wodach do golenia (spirytus oszczędzamy). Po dwóch nocach na siedząco przygotowujemy lepsze spanie. W śpiworach dyskusja — szansę i plany wyratowania się z pułapki. Może zejść na dół, tam będzie picie — woda ze strumienia? 97 Dzień czwarty — 22.10.1987 — czwartek Około południa zgłosili się do nas trzej Tybetańczycy: dwóch starszych pasterzy i jeden chłopak przyniesiony przez nich. Przewodnik z mikrobusu Szwajcarów Tommy służy im i nam za tłumacza. Chłopiec spędził noc w małym namiocie, w dole koło rzeczki. Rzeczywiście, pamiętam, jak wczoraj bielał tam mały pasterski namiot. W nocy chłopak doznał odmrożenia nogi. Teraz pasterze proszą, aby go zbadać. Dowiedzieli się, że wśród nas są lekarze. Oglądam z Maćkiem i Grażyną chorą nogę. Na pewno kilka palców jest po odmrożeniu do amputacji. Nie możemy jednak tego zrobić, bo ani sprzętu nie mamy, ani nie wolno nam teraz chłopca okaleczyć. To wielka odpowiedzialność, a wykonanie zabiegu mogłoby obrócić się przeciwko nam wszystkim. Możliwe są przecież różne scenariusze takiego zabiegu, z pojawieniem się gangreny włącznie. Bez zabiegu jest ona zresztą też możliwa. Mówimy pasterzom, że potrzebna jest amputacja i powinni dostarczyć chłopaka czym prędzej do miejscowego lekarza. Pewnie tam za górami, dokąd zmierzają, jest jakiś medyk, który podejmie się leczenia chłopca. Dajemy mu na drogę środki przeciwbólowe. Tybetańczycy wydają się rozumieć nasze uwagi i zalecenia. Na tym obszarze zapewne nieraz spotykali się z podobną sytuacją. My jednak pozostajemy w rozterce. Każdy z nas, medyków, znalazł się w trudnej roli. Gdyby podobny los spotkał tu w górach kogoś z przyjaciół, z bolącym sercem, przed wystąpieniem gangreny, trzeba by wykonać tę operację. Przypominam sobie, co mi jest wiadome o tybetańskiej medycynie. Czynne tybetańskie szkoły medyczne i praktykujących tutejszą medycynę lekarzy spotyka się w Ladakhu, tybetańskim Nepalu i ośrodkach tybetańskich w Indiach. Tam przetrwał również system amczi. Nazwa ta oznacza kogoś w rodzaju wioskowego lekarza (felczera lub znachora) — osoby odpowiedzialnej w rejonie kilku wiosek za stan zdrowia społeczności. W naszym rozumieniu 98 spełnia on również rolę „higienisty” lub terenowego pracownika sanitarno-epidemiologicznego. Jest także pośrednikiem między praktykującymi lekarzami (też niekiedy noszącymi nazwę amczi) i agendami rządowymi nadzorującymi zdrowie w danej prowincji oraz społeczność swego rejonu. Stanowiska te, o wielkim prestiżu, są w zasadzie honorowe, ale w większości wypadków dziedziczne. Aby zostać amczim, trzeba zdać ustny i praktyczny egzamin i wykazać się odpowiednimi predyspozycjami i wiadomościami. Trzeba znać zasady zaopatrzenia wiosek w czystą wodę, umieć doradzać w sprawach związanych z dietą i higienicznym trybem życia. Jest oczywiste, że te tradycyjne stanowiska samorządowe nie mogły się ostać w totalitarnym chińskim Tybecie. Ciało człowieka według przekonań tutejszych medyków składa się z: przyjmowanego pokarmu, krwi, mięśni, tłuszczu, kości, szpiku i nasienia (substancji rozrodczej). Wydalinami człowieka są: pot, mocz i stolec. Jeśli trzy składniki humoralne, siedem składników ciała i trzy wydaliny są w harmonijnym bilansie, to człowiek jest zdrowy. Jeśli powstają zakłócenia, to pojawia się choroba. W medycynie tybetańskiej nie stosuje się chirurgii, a poprzestaje się na całościowym leczeniu opisanymi uprzednio metodami. Mam jednak nadzieję, że w wypadku odmrożeń sięgają tutejsi medycy po skalpel. Może stosują okłady i maści, aż odmrożone palce same odpadną? Zazwyczaj sami lekarze lub ich uczniowie wytwarzają leki z miejscowych składników lub importowanych z Indii surowców. Gdzie i jak leczą się Tybetańczycy? Ludność wsi i osiedli z rzadka rozrzuconych po płaskowyżu leczy się u swych uzdrowicieli, których wiedza oparta jest na tradycjach. Produkują oni własnego wyrobu leki — „łapacze demonów" oraz amulety. „Poważniejsze” schorzenia mieszkańcy miast leczą u renomowanych lekarzy, mających zagraniczne staże. Tybetańską medycynę cechuje olbrzymie i trwałe związanie z wiarą i tradycją. Efekty lecznicze 99 są tu proporcjonalne do siły owej wiary u pojedynczego pacjenta. Dlatego osoby wychowane w tej samej tradycji i kulturze mają największe szanse na osiągnięcie pozytywnego efektu terapii. Przekonanie o potrzebie wyciszenia psychicznego, o konieczności osiągnięcia wewnętrznej harmonii jest uniwersalną wskazówką w leczeniu wszystkich napięć i zaburzeń. W takim rozumieniu pozbycie się „demonów" pożądliwości, złości, zawiści czy zazdrości pomóc może każdej skołatanej duszy. A chwila refleksji czy relaksacji związanej z medytacją ma szansę obniżyć poziom stresu i niepokoju będącymi signum temporis naszych wieków. Wszystkie te wiadomości nie przybliżają mi zrozumienia problemu, jaki los spotka chłopaka, którego widzieliśmy. Tego dnia, gdy schroniłem się w południe w autobusie przed ostrym, kłującym w oczy słońcem, przysiadł się do mnie jeden z uczestników wyprawy. – Mam do ciebie, Janusz, wielką prośbę. – Tak? — zapytałem. – Mam ze sobą kilka listów od przyjaciółki. Czytam je wieczorami przy świetle latarki. Nie chciałbym ich teraz podrzeć i zniszczyć. Jednak, jak wiesz, możemy się stąd nie wydostać. Nie wiem, czy później zdążę je wyrzucić. W przyszłości, kiedy pozbierają szczątki, które po nas pozostaną, nie chciałbym, aby dostały się one w ręce mojej rodziny. Obiecaj mi, że gdybym pierwszy zamarzł, ty te listy zniszczysz. – Nie masz co tak pesymistycznie widzieć przyszły nasz los — odparłem — jednak gdyby spotkało nas to najgorsze, będę pamiętał o twoim życzeniu. Zdałem sobie w tym momencie sprawę, że nie tylko ja myślę o sprawach ostatecznych, ale wszyscy są tym zaabsorbowani. Legendy buddyjskie mówią, że gdzieś tutaj, w państwie Wiecznego Śniegu, powinna znajdować się szczególna kraina, której poszukiwało już wielu dzielnych wędrowców ze Wschodu i Za100 chodu. Może jest tu blisko, za tą lub tamtą górą? Może wyruszając pieszo na południe, odnajdziemy tę szczelinę w skałach, które zagradzają do niej dostęp? Może byłby to szczęśliwy koniec naszej udręki? Jeden z tekstów buddyjskich, przypominający Apokalipsę, opowiada właśnie o owej krainie, noszącej nazwę Śambala. Władzę tam miał jakoby sprawować mityczny król — buddysta — słynący z bezgranicznej sprawiedliwości. Kiedy w przyszłości siły zła na ziemi wezbrałyby tak, że świat cały zalałaby fala gwałtów i niesprawiedliwości, owa kraina pozostanie jedyną, gdzie dobre obyczaje będą szanowane. Wtedy ratunkiem dla świata pozostanie tylko Śambala, nazywana niekiedy „Źródłem Radości”. Jej król z całym wojskiem wyruszy ze swej twierdzy, aby pokonać zło i ukarać niegodziwych. Wówczas siły zła po zaciętej walce ustąpią i po wsze czasy ustanowione będą prawa Dharmy. Ukryte Królestwo leży w innym planie niż rzeczywistość, dlatego udając się w realną podróż, nie można tam dotrzeć. Dla medytujących Śambala miałaby być krainą, do której mogliby dotrzeć już w czasie ziemskiego życia drogą ascezy i głębokiej medytacji. Mistrzowie medytacji pisali co prawda „przewodniki" po Śambali, ale były one przewodnikami mistycznymi. Wszyscy owi uczeni podkreślali, że wyruszając w drogę poszukiwań Śambali, należy mieć czysty umysł i być wolnym od przesądów. Jeśli ten czy ów sprawiedliwy dotrze do ukrytego królestwa, to stwierdzi, że ludzie tam mieszkający są szczęśliwi i żyją w pokoju. Troszczą się o naukę i ich wiedza jest przeogromna. Potrafią stworzyć cuda techniki niespotykane na tym świecie. Ich główną troską jest jednak zdobycie oświecenia, a kontrola nad impulsami emocji i umysłem jest zdecydowana. Niektórzy z nich potrafią czytać ludzkie myśli, teleportować się, stawać niewidzialnymi. Umiejętności tych nie wykorzystują jednak nigdy w niegodnych celach. Uważa się niekiedy, że najwyższym bóstwem tego kraju jest Adi-Budda, czyli Budda Przedwieczny, zrodzony z siebie samego i niekiedy identy101 fikowany z „kołem czasu” obejmującym całe stworzenie. Podobna do apokaliptycznej przepowiednia mówi, że za kilkaset lat w „epoce wielkiego upadku”, kiedy na tronie Śambali zasiądzie Mandżuśri, ludzie zaczną walczyć ze sobą i mordować się wzajemnie. Świat będzie pełen nienawiści i brutalności. Na koniec gdy siły zła zwyciężą, jednym miejscem zachowującym dobro i sprawiedliwość będzie już tylko Śabala. Zło zbliży się na koniec do murów mitycznej krainy. Wtedy władca Śambali zgromadzi wielką armię i ruszy do boju, aby przezwyciężyć zło. Gdy tego dokona, ponownie nastanie na świecie era sprawiedliwości, uczciwości i dobrobytu. Poprzedzone będzie to jednak destrukcją dotychczasowego świata i tylko z pozostałych , nielicznych, jak z nasion wykiełkuje nowy, dobry porządek. Na razie jednak nie wyruszymy ani do Njalam, ani w poszukiwaniu Śambali. Oddalenie od autobusu dającego schronienie przed śniegiem i zamieciami byłoby zbyt ryzykowne. I znów przypomina mi się obraz wyimaginowanego bezdroża, po którym ciągną się Polacy, zamarzając w odległości kilkudziesięciu metrów jeden od drugiego. Przez kilkoma dniami w Lhasie zakupiłem na targu dwie thanki podróżne. Te obrazki, niewiele większe od pudełka zapałek, pozwalały w drodze zamienić kąt namiotu czy inne pomieszczenie na osobisty ołtarzyk. Tu można było w skupieniu odmówić modlitwy, prosić o wspomożenie Oświeconego lub opiekunkę podróżnych Białą Tarę. Takie bowiem namalowane są postacie na moich thankach. Spokojnie spoczywają gdzieś tam w czeluściach mojego plecaka i mają być oryginalną pamiątką podróży po Tybecie. Na targu przed „Ihaską katedrą” pewna kobieta namawiała mnie na zakup talizmanu. Dowiedziała się uprzednio, że zmierzać będziemy do Nepalu, i wyraziła przekonanie, że to trudna i niepewna droga. Wyruszanie w taką trasę bez talizmanu to czyste szaleństwo! Talizmanem miał być okrągły kamyk z dziurką w środku. Przez nią przeciągnięty był cienki rzemień, tak aby ów 102 znak ochronny można było powiesić na szyi udającego się w podróż. Wyryte w kamieniu tajemnicze słowa miały jeszcze potęgować jego moc. Nie kupiłem jednak tej ochrony... i może dlatego teraz jesteśmy w tarapatach. O ile wiem, nikt z nas nie ma talizmanu. Mądry Polak po szkodzie. Dopiero teraz przypomniała mi się pouczająca historia, mówiąca o sile działania amuletów. Dawno temu, w pewnym mieście żył mnich niepodobny do swych braci w zakonie. Cechowała go wielka chciwość, a na dodatek lubił przywłaszczać sobie przedmioty, które do niego nie należały. Bywał bezwstydny w oczekiwaniu na dary, a nigdy nie chciał się zadowolić niczym małym. Dobro wspólnoty zaś traktował jak własne, dogadzając swemu egoizmowi. Gdy był już podstarzały, zapadł na jakąś paskudną chorobę. Marniał w oczach. Cierpiał z powodu bólów i lęku, że grzeszny będzie musiał rychło opuścić świat. Lamenty te dotarły do pewnego uczynnego bramina, który ulitował się nad chorym. Nie mogąc pomóc mu w chorobie i bólu, pocieszał mnicha i wielkodusznie zawiesił na jego szyi talizman zawierający zwinięty skrawek papieru z wypisaną modlitwą mającą chronić posiadacza owego talizmanu. Jego działanie okazało się natychmiastowe. Wyzwoliło grzesznika od cierpień i przywróciło mu jasność myśli. Pojął wtedy, w jak niebezpiecznej sytuacji się znajdował. Odejść ze świata z tak wielkim brzemieniem grzechów byłoby katastrofą. Czym prędzej się pokajał, wyraził rzetelną skruchę i żal za źle spędzone życie. Uwolniony od grzechów, jeszcze tej samej nocy wyzionął ducha, lecz i tak został zesłany do piekła Awići. Kiedy jednak przybiegli do niego piekielni wysłannicy, by szarpać jego ciało i duszę oraz razić go pozostałymi wymyślnymi torturami, okazało się, że talizman nikogo do mnicha nie dopuszcza. Posłańcy śmierci pobiegli do swego pan i króla Jamy ze skargą. Opowiadali, jak ich piekielne narzędzia — szczypce i cęgi, zazwyczaj rozżarzone w ogniu do białości — stygły nie mogły chwycić nowo przybyłego grzesznika. Ogromny kocioł wypełniony roztopionym żela103 zem sam schłodził się, kiedy tylko zamierzali wrzucić do niego mnicha. Jama domyślił się, że nowo przybyłego musi chronić silny amulet, i nakazał hordzie piekielników pozostawienie niefortunnego grzesznika w spokoju. Ten zaś cichcem uciekł z piekła i jakimś sposobem przedostał się do jednego z nieb. Buddyjska opowieść o genezie człowieka i ludzkości pochodzi z księgi Digha Nikaya kanonu palijskiego stanowiącego podstawę buddyzmu therawada. Ziemia jako planeta początkowo była niezamieszkana. Po pewnym czasie niebiańskie istoty zaczęły odwiedzać Ziemię. Buddyjska legenda mówi, iż początkowo istoty te powracały jeszcze do swego nieba, z czasem jednakże stawały się coraz bardziej leniwe, aż w końcu zanikła ich umiejętność powrotu do swego świata. Wraz ze zmianą pożywienia na bardziej materialne zaczęła postępować coraz większa materializacja ich ciał. Utraciły swoją świetlistość i blask, a także zdolność unoszenia się w powietrzu. Na koniec pojawiły się u nich znamiona płci, a wraz z tym ujawniło się pożądanie. I to byli ludzie pierwotni. Pożądanie owo zaspokajane było początkowo w pełni przez zwyczajne spojrzenie, później przez uśmiech, następnie tym co zaspokajało żądzę, było trzymanie się za dłonie i łagodne przytulanie się. Na koniec tylko fizyczne zbliżenie mogło ugasić pożądanie. Wskutek zakorzenienia się negatywnych i rozwiązłych obyczajów zaczęła zanikać smakowita ziemia, która dotychczas stanowiła, by tak rzec, główne menu ludzi. Gdy zanikła jej smakowitość, zaczęły wyrastać jadalne rośliny obdarzone atrakcyjnym zapachem. W wyniku dalszej materializacji istot i postępującej demoralizacji także i owe rośliny poczęły się psuć, aż w końcu zdegenerowały się tak dalece, że już nic jadalnego nie chciało samoczynnie rosnąć. Pożywienie odtąd musiało być zdobywane ciężką pracą. Ludzie zaczęli się osiedlać, uznawać własność prywatną i zakładać rodziny. 104 Nieokiełznana żądza jest początkiem drogi prowadzącej do upadku. Dhammapada poucza: Uczyń dla siebie wyspę! Wytężaj się mocno i zyskaj mądrość! Odrzuciwszy nieczystości i oczyściwszy się ze skalań, wejdziesz do niebiańskiej siedziby Szlachetnych. Tak jak rdza powstająca na żelazie niszczy w końcu zupełnie swe podłoże, tak też własne czyny doprowadzają występnych ludzi do krain rozpaczy. Rozwiązłość jest skazą u kobiety, a skąpstwo jest skazą u darczyńcy. Wszystkie złe rzeczy są skazami, i na tym świecie, i w następnym. Nic tak nie pali jak żądza; nic tak nie wiąże jak nienawiść; nic tak nie sidła jak ułuda; nic tak wartko nie płynie jak rzeka pożądań. Uważa się, że mity tybetańskie powstały znacznie wcześniej niż buddyzm. Jeden z mitów mówi, iż świat cały i Tybet powstały z wielkiego morza. Inny mit opowiada o olbrzymim żółwiu, który wyłonił się z oceanu i ukształtował niebo i ziemię. Kolejny podaje, że ziemia i ludzkość powstała z pierwotnego jaja. Z tego jaja wydobył się człowiek i świat jednocześnie. W micie tym zajmuje ważne miejsce ptak zwany Królem Ptaków. Objawił się on w boskiej postaci jako orzeł z rozpostartymi skrzydłami, a dziś jego wizerunek można zobaczyć we wszystkich klasztorach i świątyniach Tybetu. Według mitologii bon na początku było również pierwotne jajo, a nie ptak. Jajo to składać się miało z pięciu elementów. Biała skała duchów powstała z warstwy zewnętrznej skorupy, morze z wewnętrznego płynu jaja, sześć żywych istot 105 powstało ze środkowych twardych części, a z warstw środkowych powstał człowiek. Według religii bon nie tylko człowiek, ale również demony biorą początek z jaja, które powstało z białego światła. W sztuce i mitologii tybetańskiej dakinie to potężne kobiety lub demony, które wprowadzają ludzi w sekrety magii. Dakinie to wróżki Tybetu, gdzie są nazywane podniebnymi podróżniczkami. Mogą pojawiać się jako zwykłe piękne dziewczęta odziane tylko w kolczugi z ludzkich kości lub jako ohydne bezzębne wiedźmy. Dakinie, które wtajemniczyły Padmasambhawę, mogły przybierać wiele różnych kształtów. Niektóre miały pięć głów i latały na grzbietach ptaków, inne, straszniejsze, o wielu rękach, mogły straszyć nawet trupami. Legendarne, demoniczne kobiety mogły być zaliczane również do dakiń. Jedna z nich, żyjąca w VIII wieku, była tak silna, że jakoby umiała ostrze miecza zawiązać w trzy węzły. W mitologii tybetańskiej znajduje się podanie mówiące, że dawni mieszkańcy tego kraju, jak i sami władcy Dachu Świata, nie byli istotami ludzkimi. Pochodzą oni ze związku Bodhisattwy Czenreziga, który w czasie jednej z reinkarnacji przyszedł na świat jako czerwona małpa, i białej olbrzymiej kanibalki. Olbrzymką była jakoby Dolma, żeński bodhisattwa macierzyńskiej miłości i współczucia. Mieszkali oni w okolicach Jarlungu. Region ten zwany jest „Kołyską Tybetu”, tu bowiem rozpoczęła się wspaniała cywilizacja Kraju Śniegu. Na górze pod miastem znajduje się do dzisiaj Jaskinia Małpy, gdzie według mitologii zamieszkiwali bohaterowie tej legendy. Ich sześcioro dzieci dało początek sześciu klanom tybetańskim. Pierwszy król Tybetu Njatri Gempo był założycielem dynastii jarlungskiej. Działo się to w czasach, kiedy pierwsi ludzie zaczęli zasiedlać Tybet, a krajem tym rządziło dziewięciu braci Masangow. Jeden z nich, wygnaniec z nieba, zstąpił w Jurlungu z nieba po sznurze i został okrzyknięty królem przez zgromadzonych tam dwunastu przywódców koczowników, pasterzy i mędrców. Jego 106 pochodzenie i niezwykłe właściwości zyskały uznanie. Kolejni królowie Tybetu — aż do ósmego — także pojawiali się w Tybecie, schodząc na ziemię za pomocą sznura lub po snopie światła, a po śmierci w ten sam sposób wracali do nieba, jednak ósmy król, walcząc, zamachnął się mieczem nad głową i niechcący przeciął sznur, który go łączył z niebem. Utraciwszy łączność z niebem, padł martwy i stał się zwykłym śmiertelnikiem. Na miejsce jego pochówku wybrano dolinę Czongja,. gdzie później również grzebano jego następców. Przed nastaniem wieczornego mrozu dyskutuję z Maćkiem o pierwszych zachodnich podróżnikach, którzy dotarli do Tybetu i zapoznawali się z tutejszą odmianą buddyzmu. Nie, na pewno nie jesteśmy tu pionierami, choć przeżywamy trudy i doświadczenia iście pionierskie. Poznawanie tej krainy i jej religii ma w naszym kraju odległą tradycję. Literaturoznawcy twierdzą, że w europejskich kronikach Budda pojawił się pod imieniem Jozefat i po licznych przekształceniach faktów z jego biografii pozostały jedynie te ważniejsze. W efekcie zaś sama postać Oświeconego przypominała świątobliwego chrześcijanina znanego z przypowieści Ojców Pustyni. Budda-Jozafat zyskał w europejskiej opowieści nauczyciela duchowego, chrześcijańskiego pustelnika. Opowieść starożytna snuta jest wokół wątku opuszczenia dworu królewskiego i spędzenia życia na medytacji i nauczaniu ascezy. Opowieść o życiu Buddy dotarła do Polski w XVI wieku dzięki Piotrowi Skardze, w Żywotach Świętych (1579), znamy jej najstarsze w literaturze polskiej brzmienie. Skarga z rozległego wzorca łacińskiego zachował jedynie skrót. Oto krótki fragment: Ujrzał syn on ślepego i trędowatego, a spytać musiał, co to jest? I zrozumiawszy, że to na tych przypada, którzy by tego nie radzi cierpieli, a iż onéj nędzy oddalić od siebie nie mogą, frasował 107 się. Gdy zaś ujrzał starego bardzo, a dowiedział się, iż umrzeć miał, i poznał jako każdy podlegać śmierci musi, a czasu jej żaden nie wie; smucił się dziwnie, i przestać onej myśli o śmierci nie mógł, mówiąc sobie: Więc ja umrzeć mam? A co gorzej, czasu o takiej przygodzie srogiej nie wiem? I obrócę się w proch? Któż wtenczas wspomni na mnie, jeżeli jest świat inny, i żywot inny po śmierci? I był bardzo w onych myślach strwożony; wszakże ojcu nic nie oznajmnił, jedno z sługą onym, któremu dufał rozmawiając, lekarstwa od niego pragnął. A on mu do chrześcijan ukazował, którzy takie rzeczy sami leczyć umieją i śmierci się nie boją, owszem do niej jako do wesela idą. Za pierwszą polską relację o Indiach można uznać sprawozdanie z poselstwa do Azji Centralnej, którą już w XIII wieku przedstawił w Rzymie franciszkanin z Wrocławia, Benedykt Polak. Był on sekretarzem i tłumaczem języków słowiańskich w papieskiej legacji Piano del Carpina. Podróżnik ten wraz ze specjalną ekspedycją wyjechał do Indii z misją zaproponowania wielkiemu chanowi mongolskiemu pokoju ze światem chrześcijańskim. Teofil Szembek zaś, wydał w 1628 roku książkę pt. Tybet Wielkie Państwo w Azyey, w której dość obszernie została omówiona religia Tybetańczyków. Oczywiście ponieważ informacje pochodziły od katolickich misjonarzy, uwagi o buddyzmie bardzo często są naiwne i nieprawdziwe. Wiele jednak danych o obyczajach religijnych, wierzeniach, organizacji duchowieństwa w Tybecie jest cenne i trafne. Tkwiąc tu na manowcach tybetańskiej drogi, przypominam sobie jeszcze jeden epizod z dziejów polskiego (niezbyt chlubnego) wkładu do tutejszej i naszej religii. 108 Rosyjski pisarz polskiego pochodzenia Mikołaj Notowicz wydał w 1894 roku we Francji książkę pt. Nieznane życie Jezusa Chrystusa. Później jej tezy rozwijane były w takich książkach jak: Nieznane lata Jezusa czy Jezus żył w Indiach. Notowicz głosił, że Jezus między trzynastym a dwudziestym dziewiątym rokiem życia miał przebywać w Indiach, gdzie praktykował hinduizm oraz buddyzm. O tym wszystkim autor miał się dowiedzieć ze starożytnego rękopisu udostępnionego mu w tybetańskim klasztorze Himis przez tamtejszych łamów. Notowicz przepisał ów manuskrypt, opatrzył go tytułem Życie świętego Issy, najlepszego wśród synów ludzkich i wydał jako integralną część swojej książki. Wielu naukowców sprawdzało później rewelacje Notowicza i okazało się, że lamowie nic nie wiedzieli o żadnym rosyjskim gościu, nigdy nie słyszeli o żadnej znaczącej postaci o imieniu Issa, nie były też im znane żadne księgi czy rękopisy wymieniające imię Issy. Kiedy zaś przeczytano głównemu lamie fragmenty z książki Notowicza, wykrzyknął wzburzony: „Kłamstwa, kłamstwa, same kłamstwa!” i tak pozostały oceniane informacje autora o wybujałej fantazji. Dzisiaj dokonaliśmy kolejnego „odkrycia”. Dość silne od kilku dni słońce w ciągu dnia roztapia niektóre partie drogi, które są akurat nachylone pod odpowiednim kątem. Na drodze leży dużo plackowatych odchodów jaków od dawna przechodzących tędy. Są one już nawet częściowo podeschnięte. Stwierdziliśmy, że nadają się na opał. Palą się podobnie jak u nas torf. Nie jest to oczywiście żadne wielkie odkrycie, gdyż gospodynie w Indiach i Tybecie czynią tak od tysiącleci. Dla nas była to jednak ważna sprawa — wreszcie mamy pod dostatkiem paliwa. A że trochę cuchnie? Cóż, nie można być zbyt wymagającym w tych warunkach. Nasza niewielka społeczność tkwiąca w pułapce na przełęczy składa się z nas, Polaków, Szwajcarów z mikrobusu i niejednorodnej grupy cudzoziemców z naszego autobusu. Z powodu sytuacji opisanych już uprzednio każda z grup trzyma się oddziel109 nie. Ze Szwajcarami z mikrobusu tylko ja utrzymuję kontakt, gdyż mówię po niemiecku i wreszcie uważam, że w niektórych sytuacjach powinniśmy działać razem i zgodnie. Niewiele jednak trzeba, aby powstawały coraz to nowe konflikty. Dziś wybuchła „afera kociołkowa”. W naszej grupie nikt nie ma dostatecznie dużego naczynia, aby można było gotować zupę dla nas wszystkich. Nasz kierowca — Chińczyk, ma kociołek, z którego nie korzysta. Za niewielką opłatą pożyczył nam go dzisiaj. Zaczęliśmy gotować „zupę” z kawałkami mięsa. Ognisko podsycane drobnymi szczapkami drewna i plackami jaków pali się bardzo powoli. Maciek i dziewczyny co raz muszą je poprawiać, i rozdmuchiwać żar. Trochę to trwa. W tym czasie Szwajcarzy też chcą gotować dla siebie herbatę. Z początku niecierpliwie, a później wręcz natarczywie żądają kociołka. Ich kierowca jest też Chińczykiem i oczywiście solidaryzuje się z naszym kierowcą. Atmosfera robi się coraz bardziej nieprzyjemna i na koniec musieliśmy stanąć murem przy ognisku i nie pozwolić zabrać kociołka, dopóki nie zagotuje się zupa. Było bardzo nieprzyjemnie. Przewodnik Szwajcarów — Tybetańczyk Tommy, z którym zaprzyjaźniłem się — stara się nie brać udziału w tym konflikcie. Stojąc z tyłu grupy, wzrusza tylko ramionami w moim kierunku. Tego dnia przytrafia się nam jeszcze jedna nieprzyjemna historia. Zawiadomieni przez kierowcę przychodzą do nas dróżnik z żoną. Coś mówią o policji i słupie drogowym. Pokazują jego resztki przy ognisku. Danka, która jest najlepsza z nas w spokojnych negocjacjach, próbuje z opanowaniem tłumaczyć, dlaczego wykopaliśmy słup. Wiemy, że Chińczycy chcą coś od nas uzyskać i dlatego robią groźne miny. Okazujemy skruchę i jako zadośćuczynienie prosimy, aby przyjęli jakieś „prezenty”. Dziewczyny wyciągają swoje bluzki i suknie i po chwili sytuacja jest zażegnana. Co prawda wrócili oni jeszcze raz tego wieczoru, gdyż stwierdzili, że dostali za mało „prezentów”, ale po „drobnej korekcie” z naszej strony dali nam spokój. 110 Przedstawiam Tommy’emu propozycję. Gdyby wyciągnął nas z opresji, to jesteśmy gotowi zrobić zbiórkę pieniężną (w dolarach), aby opłacić nasze wyratowanie. Proszę Iwonę, aby poinformowała cudzoziemców z naszego autobusu, żeby również gotowi byli się zrzucić, gdyby zaistniała szansa na wyciągnięcie nas wszystkich z tarapatów. Po przedyskutowaniu sugestii w tyle autobusu z cudzoziemcami dziewczyna wróciła z odmowną decyzją. Nikt z cudzoziemców nie będzie dokładał się do ewentualnego „ratunkowego transportu", gdyż zapłacili za bilety i zadaniem przewoźnika jest dowieźć ich bezpiecznie do końca drogi. Przekleństwo ciśnie się na usta w obliczu tak durnej praworządności. • W tym dniu Mariola pisała: Mamy gorączkę. Te cholerne „Chińczyki" nie przysyłają spychaczy. Cały dzień w autobusie. • W tym dniu Maciek pisał: Noc –15°C. Ranek piękny. Pierwsza przespana noc — lepsze humory. Andrzej z Marzanną — po wodę. Śniadanie — grysik na mleku w proszku, placki z mąki na blasze. Lepsze humory. Stefan skombinował dwa słupy ze znakami drogowymi. Zbieramy gówno jaków. Tybetańczyk z odmrożonymi stopami — do amputacji. Nepalczyk zapalenie oskrzeli, Fin — wieczorem 40°C — infekcja. Z dolnego autobusu, stojącego koło chatki dróżnika przyszedł Japończyk po poradę dla kobiety z dolegliwościami przewodu pokarmowego. Dokupujemy mąkę. Po południu ognisko. Szwajcarzy pożyczają nam kocioł — rosół z ochłapów barana, żeberka na ognisku, (Nasi sąsiedzi i kierowca — Chińczyk chcieli odebrać brutalnie kociołek, nie czekając nawet 20 minut). Co druga osoba prowadzi pamiętnik. Śnieg posypany żwirem wczoraj lepi się, wydaje się, że jest to dobra metoda, nikt nie podejmuje 111 pomysłu, wolą czekać. Ja od dwóch dni mam zapalenie stawów prawej ręki. Jesteśmy bardzo odwodnieni 0,75-1 l/dobę. Prawie każdy ma jakieś problemy zdrowotne. Pierwszej nocy stała przy drzwiach konewka kierowcy na siusiu. Drugiej nocy słoik, który zapełnił się tylko do 3/4 l. Konewkę kierowca zabrał na wodę do chłodnicy. Codziennie odkopywanie samochodu i próba wypchnięcia, bez efektu. Wieczorem kupujemy żywego barana. Razem cztery barany, na noc uwiązane na łańcuchu. Wczoraj na miejsce oprawy barana przyszła mała owieczka. Humory dobre. Pomoc podobno w drodze. 112 Dzień piąty — 23.10.1987 — piątek W nocy odwiedzili nas chińscy żołnierze. Nikt się nie zorientował, skąd się wzięli. Nie było widać żadnego pojazdu. Każdy z nas dostał bułkę. Przyszło ich kilku. Pokazaliśmy nasze dokumenty, wśród nich po chińsku napisaną rekomendację informującą, że jesteśmy grupą naukową z Towarzystwa Nauki o Ziemi i prosimy o pomoc, gdybyśmy jej wymagali. Niestety Chińczycy wcale się tym nie przejęli i tylko tyle dowiedzieliśmy się, że „pomogą nam jutro”. Po rozdaniu bułek i dokładnym obejrzeniu wszystkich zniknęli w ciemności nocy. Więcej już o nich nie usłyszeliśmy. Dziś Maciek pytał mnie, czy dużo myślę o domu. Tak, sporo myślę, ale nie tyle, ile można byłoby się spodziewać. Myślę o Warszawie niewspółmiernie rzadko w stosunku do tego, jak absorbują mój umysł sprawy bieżące. Tam, w domu, wszystko najprawdopodobniej układa się pomyślnie i normalnie. Teraz spokój i przyszłość tego domu jest tutaj, w wysokich górach narażona na szwank. Gdybym stąd nie wrócił, to pozostawiony w dalekiej Polsce dom nie byłby już nigdy taki, jak przed moim wyjazdem. Muszę się stąd wydostać bez szwanku, aby ten dom mógł pozostać takim samym bezpiecznym schronieniem dla nas wszystkich, jakim dotąd był. A więc muszę myśleć, szukać, kombinować sposobu na wyrwanie się ze śnieżnej pułapki, jak Kaj z objęć Królowej Śniegu, z zasadzki, którą sam sobie napytałem. Moje myśli znów uporczywie obracają się wokół spraw ostatecznych. Natrętnie prześladuje mnie obraz naszej gromadki wyruszającej przez płaskowyż w stronę nepalskiej granicy. Ustajemy, przysiadamy, zamarzamy. Droga zaznaczona podobnymi do kamieni milowych ciałami nierozważnych Polaków... Przypominam sobie Tybetańskie Koło Życia przedstawiane na ścianach wielu klasztorów. Jak ono się ma do mego dotychczasowego życia, którego kres może nadejść lada dzień, a będzie on podobny do zdmuchnięcia przez wiatr lekko tlącego się ogarka świecy. 113 Symbolika tego obrazu zmusza do myślenia. Jestem tu, w Tybecie, powinienem wczuć się w bieg myśli tutejszych ludzi, tybetańskich mistrzów, którzy zapewne wiele czasu strawili, zastanawiając się nad kondycją człowieka, jego losem. Wiedzieli, że w tutejszych trudnych warunkach niejeden, ocierając się o śmierć, rozważać musiał sens swego życia i podobnie jak ja teraz, a prawdopodobnie i inni z naszej grupy zastanawiają się nad sensem życia i najbliższą przyszłością. Mój przyjaciel Marek Sawicki tak opisywał ów tajemniczy obraz, jakim jest Tybetańskie Koło Życia: Przedstawione po raz pierwszy przez Buddę Śiakjamuniego uczniowi Anandzie. Sanskrycka nazwa obrazu brzmi bhawaćakra i znaczy koło bytów albo kołowrót stawania się (przechodzenia z jednej do innej formy bytu)... Widzimy tu przede wszystkim postać czerwonobrunatnego potwora budzącego grozę. Trzyma w swych szponach koliste zwierciadło. Sam zawieszony jest w przestrzeni nieba, które rozpościera się nad czystą krainą oświeconej rzeczywistości. Nad nim znajduje się postać Buddy lub ksiąg buddyjskich, czasem ukazane jest koło dharmy — symbol nauczania. Potwór wygląda na demona, lecz tak nie jest. Jest w swej istocie przebudzony, oświecony, wskazują na to: troje oczu i pięć zdobnych klejnotami czaszek. Troje oczu oznacza władzę nad trzema czasami: przeszłym, teraźniejszym i przyszłym... W buddyjskiej ikonografii jest przedstawiany jako pan losu ukazujący w swoim magicznym zwierciadle wszystkie nasze czyny i ich skutki. Jest także ucieleśnieniem czasu i przemijania, a ten aspekt niemal każdego przeraża — stąd jego okropny wygląd! My sami, a właściwie to, co uważamy za nas samych, ja, ego odbijamy się w jego kolistym zwierciadle, które nie tylko dzierży mocno w szponach, lecz także w straszliwych zębiskach. Płaszcz z tygrysiej skóry dodatkowo symbolizuje moc czasu. W samym zwierciadle wyróżniamy cztery strefy: oś, 114 piastę, szprychy i obręcz. Oś koła symbolizuje zasadnicze przyczyny kołowrotu bytów. Widzimy tu koguta, węża i świnię. Kogut ucieleśnia egoistyczną strategię pożądania, wąż nienawiści i odrzucenia, a świnia tępej ignorancji. Te trzy strategie ego kreują różne sposoby uwięzienia naszego umysłu, różne style złudnego postrzegania rzeczywistości, czyli sześć światów, jeśli ego jest centrum, to nic dziwnego, że wszystkie światy obracają się wokół niego. Piasta koła ilustruje w uproszczony sposób prawo przyczyny i skutku. W jasnej połowie piasty widać wstępujące postacie wykonujące prawe uczynki i nawet praktykujące religię. Po ciemnej stronie postacie schodzą, a nawet zlatują, ciągnięte za sznur przez demona. Oto błędne koło bez wyjścia, bowiem wszelkie czyny dokonane w złudnym poczuciu ego i w jego imieniu nie mają mocy wyzwalającej, nie wynikają z przebudzenia z niewiedzy. Szprychy dzielą koło na sześć (czasami na pięć) obszarów. Domena najwyższa to świat bogów... W umysłach mieszkańców tej krainy króluje pycha i duma, główna przyczyna bycia tutaj, a jedynym cierpieniem mącącym rozkoszny spokój jest obawa przed nietrwałością, przed końcem przyjemności. Cierpienia tego doświadczają jednak na krótko przed utratą „raju”. Bogowie mieszkają w pięknych pałacach i wspaniałym otoczeniu. Ich ciała uczynione ze światła zaznają radości i rozkoszy nam niedostępnych. Istnieje kilkadziesiąt rodzajów nieb i ich mieszkańców, a pełny ich opis zająłby zbyt wiele miejsca, warto wiedzieć jednak, że niektórzy bogowie nie mają ciał, lecz są czystą świadomością. W każdym ze światów ukazuje się Budda Współczucia. W świecie bogów ukazuje się pod postacią białego Indry znanego jako Mocarz Stu Błogosławieństw. Jego atrybutem jest lutnia. Bogowie kochają piękną muzykę, a tym jest dla nich nauka Buddy; cokolwiek by Oświecony mówił, bogowie odbiorą to jako muzykę. W ich świecie owocuje drzewo, które posadzili i pielęgnują walczący tytani, zwani też półbogami. Owoce zbierają bogowie, wywołując tym wiel115 ką zazdrość i zawiść asurów. Owo drzewo jest symbolicznym łącznikiem tych dwóch światów. Widzimy licznych wojowników u stóp drzewa walczących z bogami niższej kategorii. Waśnie, spory, kłótnie i bitwy dominują w tym królestwie, choć, jak widać, mieszkańcom żyje się dostatnio i całkiem przyjemnie w pięknych domach i ogromnych posiadłościach. Budda Współczucia pojawia się tu jako Mężny Dobroczyńca, zielonej barwy, z mieczem jako atrybutem. Pamiętamy, że w świecie zawiści i konkurencji nawet najwznioślejsze nauki duchowe są niczym, stanowią tylko oręż. Świat ludzi znajduje się na Kole Żywotów po przeciwnej stronie, sąsiadując z drugiej strony z krainami bogów. Razem te trzy światy uważane są za wyższe, gdzie występuje przewaga miłych wrażeń i przyjemności nad cierpieniami. Tybetańczycy przedstawiają swój świat, w którym żyją. Widzimy zatem typowe dla Tybetu krajobrazy, pełne zieleni i dzikiej przyrody, domy, namioty koczowników i architekturę sakralną. Mieszkańcy zajęci są uprawą roli, handlem i rzemiosłem. Spotkamy tu i pielgrzymów, i świętych łamów udzielających nauk. Budda zjawia się tu jako Lew (z rodu) Śakjów, a jego kolorem jest żółcień ochry. Przybywa z kijem i miseczką żebraka. Daje nam szansę na udzielenie jałmużny, na praktykę szczodrości — antidotum na egoizm i nadmierne przywiązanie do posiadania. Świat zwierząt sąsiaduje z ludzkim i znajduje się pod nim. Ukazuje to pewną hierarchię bytów. Zwraca też uwagę samo rozmieszczenie różnych stworzeń: najwyżej ptaki i inne zwierzęta górskie, potem mieszkańcy lasów, dalej dolin, a najniżej zwierzęta głębin wodnych. Zwierzęta cierpią na niewiedzę, dlatego Przebudzone Współczucie występuje tu w postaci mędrca o imieniu Niezawodny Lew, niebieskiej barwy, z księgą jako atrybutem. Naprzeciw świata zwierząt znajdziemy posępną krainę udręczonych duchów. Nagie skały, dym i mgła, brak horyzontu, perspektyw — słowem kraina beznadziei. 116 Wyjaśnijmy najpierw symbole: na samej górze znajduje się ślepa niewiasta — niewiedza, niżej, idąc w prawo: garncarz — skłonności, a dokładniej: mentalne twory dyspozytywne, następnie małpa na drzewie — świadomość, dalej dwóch ludzi na łódce lub łódka z przewoźnikiem — nazwa i forma, potem dom z sześcioma oknami — sześcioraka podstawa, inaczej sześć zmysłów (intelekt jako szósty), para kochanków — kontakt, strzała wbita w oko — czucie, pijak obsługiwany przez kobietę — żądza, człowiek (czasem małpa) zrywający owoce — lgnięcie, spółkująca para — stawanie się, kobieta rodząca — narodziny, mężczyzna dźwigający na swoich plecach nieboszczyka — śmierć... Działać zgodnie z tym rozpoznaniem, szerzyć zgodę, przynosić innym ulgę w cierpieniu. To jedno z przesłań, które niesie Tybetańskie Koło Życia. Inne to nadzieja: nawet męki piekieł nie są wiekuiste, kiedy wyczerpią się skutki pochodzące z czynienia zła, dobro zwycięża. Swoją drogą, Tybetańczycy dziwią się chrześcijańskiemu rajowi: jak można radować się na wieki, mając świadomość cierpień piekielnych naszych bliźnich, a jeśli nie mamy w raju takiej świadomości to co to za raj...? W poczuciu zagrożenia życia, w obawie przed głodem, żywimy się kupionymi od Tybetańczyków i zabitymi przez nich dwiema kozami i baranem. „Pożywna”, choć niesmaczna zupa z podrobów i skrawki suszonego mięsa nie dostarczają nam ani poczucia sytości, ani efektywnej ilości kalorii. Żujemy więc owe skrawki, nie zastanawiając się bynajmniej nad łamaniem buddyjskich nauk o ochronie i współczuciu wobec wszystkich odczuwających istot, do którego grona buddyzm zalicza nie tylko ludzi, ale także zwierzęta, ryby, owady, drzewa itd. A przecież istnieje wiele pięknych, pouczających legend buddyjskich, wskazujących drogę postępowania wobec „młodszych braci”. 117 Dawno temu żył pewien mnich buddyjski, który zdobył sławę tym, że z wielkim talentem malował piękne obrazy, jego ulubionym tematem były ryby. Gdy tylko miał dzień wolny od obowiązków klasztornych, wypływał łódką na jezioro, dawał pieniądze rybakom łowiącym ryby w sieci, za to by złapane przez nich ryby wypuszczali z powrotem do jeziora. On zaś, obserwując igraszki tych ryb w wodzie, malował je i doszedł w tym z biegiem lat do doskonałości. Niekiedy tak oddawał się swej robocie, aż zasypiał, a we śnie wstępował w wody jeziora i igrał z rybami, wielkimi i małymi. Gdy się zaś przebudził, malował to, co widział we śnie. Miał też taki zwyczaj, że nie sprzedawał obrazów z wizerunkiem ryb. Tłumaczył wszystkim w żartobliwym tonie: – Nie mogę przecież dawać stworzeń, które jako mnich hoduję, wam świeckim, którzy zabijacie to, co żywe. Pewnego razu malarz zapadł na jakąś chorobę, a po siedmiu dniach zamknął oczy i przestał oddychać. Uznano więc, że zmarł. Okazało się jednak, że pierś mnicha jest jeszcze trochę ciepła. Zebrani przyjaciele pomyśleli, że może jeszcze ożyje. Gdy upłynęły trzy dni, mnich zaczął poruszać rękami i nagle z głębokim westchnieniem otworzył oczy, podniósł się jak zbudzony ze snu i zwracając się do zgromadzonych uczniów, powiedział: – Oddaliłem się na długo duchem od spraw ludzkich. Ile to dni upłynęło? – Trzy dni — odparli zgromadzeni przyjaciele. — Dobrze się stało, żeśmy cię nie pochowali! – Niech ktokolwiek z was, byle szybko, uda się do pałacu naszego wielmoży i opowie mu o tym, co widzieliście — rzekł mnich. — Poproście, aby nie spożywał ryby, którą kucharz mu przygotowuje, gdyż mam dla niego ważną wiadomość. Gdy posłaniec przybył do rezydencji wielmoży, rzeczywiście szykowano się tam do jedzenia dania z ryb. Po usłyszeniu o cudownym zdarzeniu w klasztorze wszyscy pospieszyliby przekonać się co ważnego ma do powiedzenia mnich. Ten zaś poprosił szacownego gościa. 118 – Zechciejcie, panie, poświadczyć to, co ode mnie usłyszycie. Czy zamawialiście na dziś rybę u rybaka? – Tak, ale skąd o tym wiesz? – Ten rybak — ciągnął niedoszły umarły — przyszedł na dwór wasz, panie, z koszykiem; a miał w nim rybę nie mniejszą niż na trzy stopy. Wy, panie, ze swym młodszym bratem przebywaliście właśnie w bawialni od południowej strony i zabawialiście się grą w szachy. Jeden z domowników siedział w pobliżu was, panie, i jedząc olbrzymią brzoskwinię, przyglądał się waszej grze. Wy, panie, obdarowaliście rybaka jedną z brzoskwiń, gdyż tak przypadła wam do gustu złowiona ryba. Wtedy kucharz, podawszy ją na plasterki, przyprawił octem. Czy tak było, panie? Kiedy wielmoża potwierdził relację i przyznał, że zgadza się ona w najdrobniejszym szczególe, wszyscy byli wprost zdumieni i oszołomieni. Wtedy malarz wyjaśnił im zagadkę. – Wiesz, panie, że zachorowałem i w efekcie umarłem. Później wyczerpany gorączką zapragnąłem się nieco orzeźwić. Zobaczyłem przed sobą jezioro i przyszło mi na myśl, żeby zanurzyć się dla ochłody w wodzie. Tam spotkałem króla ryb, który rzekł: — Oto zrządzenie szczęśliwego losu. Czcigodny brat zgromadził w dotychczasowym swym życiu wiele zasług dzięki temu, że obdarzał życiem stworzenia, które czekała śmierć. Teraz brat nasz wstąpił do wody jeziora i pragnie igrać jak ryby. Pozwalamy mu zażywać przyjemności w naszym królestwie. Unikaj tylko przynęty, gdyż rybacy są tu bardzo sprytni. Pluskałem się więc do woli, znów czując się młodzieńcem. Na koniec jednak ogarnął mnie głód tak wielki, że zapomniałem przestrogi mego gospodarza. I wtedy zręczny rybak wyłowił mnie, niegodnego gościny w królestwie wody. Ów zaś rybak zaniósł mnie, panie, do twego domu i to ja byłem ta rybą, która widziała was w salonie grających w szachy. Kucharz wziąwszy dobrze wyostrzony nóż, położył mnie na kuchennym stole i już miał kroić, ale ja jeszcze zdjęty nieopisanym przerażeniem na cały głos krzyknąłem z płaczem: 119 – Czyżbyście się ważyli skrzywdzić ucznia Buddy? Nie zabijajcie mnie! Nie zabijajcie! — Ale nikt tego nie posłyszał. Poczułem wreszcie cięcie i... zbudziłem się ze snu. Przybyli, którym to opowiedział, bardzo byli tym poruszeni i bardzo się wszystkiemu dziwili. – Gdy przypominamy sobie to, o czym nam, mistrzu, prawisz, rzeczywiście widzieliśmy wtedy w różnych momentach, że ryba porusza pyskiem, ale głosu wcale nie było słychać. Nie do uwierzenia wprost, żeśmy widzieli na własne oczy taki przypadek. Wielmoża zaś polecił jednemu ze swych sług pobiec do domu i resztki przyrządzonej w occie ryby wrzucić do jeziora. Tkwiąc w tej śnieżnej pułapce, gdy każda kropla wody jest na wagę cudownego eliksiru, nikt z nas nie może się umyć. Na szczęście na tej wysokości powietrze jest bardzo czyste. Jeśli nawet pocimy się, to pot jest natychmiast absorbowany przez rozrzedzone powietrze. Skrawki surowego mięsa baraniego, które chcemy zachować na później, pocięte na cienkie wiórki wysychają w mgnieniu oka. Później będzie je można spokojnie i powoli żuć, aby dostarczyć wygłodzonemu organizmowi trochę kalorii. Na tej wysokości i o tej porze roku nie ma tu na szczęście żadnych much ani innych owadów. Zaobserwowałem w naszej grupie ciekawe zjawisko; im dłużej się nie myjemy, pogrążeni w śnieżnym pustkowiu, i trudno byłoby mówić o fizycznej czystości, tym bardziej myśli nasze, intencje i dążenia stają się czyste! Wyzbywamy się egoizmu, działamy wspólnie, mając wspólne dobro na myśli i kierujemy się ku wspólnemu celowi — wydostania się bez strat, z pułapki zarzuconej na nas przez los. Tym niemniej z czystością rozumianą jako higiena jesteśmy „nieco na bakier”. Buddyści, a szczególnie mnisi, zobowiązani byli do szczególnego dbania w czystość. Dotyczyło to zarówno higieny ciała, dbałości o schludność szat, jak i czystości psychicznej. Mistrz nauczał: 120 Ci, którzy dobrze nie znają własnego ciała, mowy i ducha, znieważają sprawiedliwych, są fałszywi i postępują fałszywie... odrodzą się na złej drodze, prowadzącej do upadku, ruiny, cierpienia. Ci, którzy dobrze znają swoje ciało, mowę i ducha, nie znieważają sprawiedliwych, mają czyste spojrzenie i postępują uczciwie, po śmierci, kiedy ich ciało się rozpadnie, odrodzą się na dobrej drodze, prowadzącej do nieba. Podobnie też mnich, który osiągnął spojrzenie niebiańskie, czyste, wykraczające poza to, co ludzkie, dostrzega istoty umierające i odradzające się, odróżnia istoty nikczemne i szlachetne, piękne i brzydkie, szczęśliwe i nieszczęśliwe, w zależności od ich uczynków. Po wyzwoleniu się... ... z żądzy świata, czuje się wolny od pragnień i oczyszcza myśl z wszelkiego pragnienia. Wyzwolił się z podłości i zepsucia, jego myśl pozbawiona jest złości; pragnie nieść dobro wszystkim żywym istotom. Wyzwolił się z lenistwa i ospałości. Widzi światło, jest świadomy siebie i wyrozumiały. Oczyszcza swoją myśl, żyje bez niepokoju, zachowując spokój wewnętrzny; jest wolny od zwątpienia, wahania, stykając się z dobrymi rzeczami. Kiedy myśl... jest całkowicie skupiona, zupełnie czysta, bez skazy, bystra, gotowa do działania, wówczas zwraca ją ku Poznaniu. Wtedy wie, że jego ciało, posiadające formę, złożone z czterech elementów, zrodzone z matki i ojca, jest masą gotowanego ryżu i grysiku, rzeczą nietrwałą, podlegającą zużyciu, połamaniu, zgnieceniu, zniszczeniu, do której dołączone jest jego poznanie. Samannaphalasuttam, przekład Hanna Borkowska 121 Pogrążeni jednak w smutku, mając poczucie zagrożenia życia, dalecy jesteśmy od spokojnej medytacji czy kontemplacji losów ludzkich — naszych losów. Dalecy jesteśmy od buddyjskich prostych ideałów, zbyt pogrążeni w lęku o własną egzystencję. Codzienne ocieranie się o wyobrażenia końca naszych dni, w sytuacji gdy wszyscy jesteśmy jeszcze młodzi i wyruszyliśmy przepełnieni duchem zdobywców czy odkrywców, nie pozwala zbliżyć się do owych spokojnych i pogodzonych z losem, buddyjskich ideałów. A jakie one są? Wypada przypomnieć choćby najprostsze: Gdy umysł jest harmonią, to i świat jest harmonią. Nic nie jest rzeczywiste, niczego nie brakuje. Nie przywiązując się do rzeczywistości, nie grzęznąc w próżni, nie jesteś ani świętym, ani mądrym, tylko zwykłym człowiekiem, który dokonał dzieła. ∗∗∗ Moje codzienne zajęcia są zupełnie zwyczajne, ale pozostaję z nimi w całkowitej harmonii. Nie przywiązuję się do niczego, nie odrzucam niczego, nie istnieją przeszkody ani sprzeczności. Kogo obchodzą bogactwa i zaszczyty? Nawet najlichsza rzecz błyszczy. Jak cudownie i fantastycznie jest znosić drwa i czerpać wodę! Pang Yun, przekład Andrzej Szuba Wiele czasu spędzam na rozmowach z Tybetańczykiem Tommym — przewodnikiem nieżyczliwych Szwajcarów, których mikrobus tkwi zasypany obok naszego, jest on człowiekiem wykształ122 conym, głęboko przywiązanym do tradycji. Od niego usiłuję dowiedzieć się, jakie mamy szanse na wydostanie się z tej matni. Radzi on, abyśmy cierpliwie czekali, „a na pewno jakoś uda się nas stąd wydostać”. Sam jednak przyznaje, że jego zawsze przyjmą w domku dróżnika, który znajduje się tuż koło rzeczki. Po chwili dodaje: „Tam jest bardzo mało miejsca, a Chińczycy, którzy są dróżnikami, to ludzie niesympatyczni”. Mówię mu, że jeśli tylko ktokolwiek pomoże nam się stąd wydostać, to zrobimy zbiórkę w dolarach i zapłacimy za pomoc. Na razie jest to jednak sugestia bez szans powodzenia. Mamy wiele czasu, rozmawiamy o różnych sprawach. Mnie interesuje tybetańska kultura — jego sytuacja społeczna i polityczna w Europie. Pytałem też, czy możliwe jest bycie szczęśliwym w tym kraju ogarniętym niepokojami z religią opartą o ideę wyrzeczenia i zapatrzonym w zaświaty? Jego wypowiedzi, pogłębione moimi dalszymi studiami, tak przedstawiają tę kwestię: Pytanie o pojęcie szczęścia w rozumieniu buddystów czy też o definicję doczesnych i ostatecznych celów praktykującego dharmę możliwe jest do zdefiniowania w oparciu o nauki samego mistrza jak i jego uczniów. Przekonanie, podtrzymywane przez misjonarzy podróżujących po Azji i szeroko rozpowszechnione w świadomości przeciętnego człowieka Zachodu, że buddyzm opiera się wyłącznie na ascetycznym wyrzeczeniu się wszelkiej przyjemności, jakiej doświadczyć może otaczający świat, nie jest bynajmniej ścisłe. Pojęcie nirwana, będące określonym stanem istoty wyzwolonej, rzeczywiście oznacza „wygaśnięcie” i to znaczenie często wprowadzało w błąd ludzi Zachodu, którzy traktują ją jako „anihilację” i zanik osoby, wrażeń czy wreszcie, istnienia. Faktycznie nirwana to (wg Magury) „zanik uciążliwości”, a więc wyzwolenie od „splamień umysłu”, co samo w sobie równoznaczne ze jest stanem głębokiej szczęśliwości, spokoju i równowagi. 123 Nirwana jest więc raczej ostatecznym oświeceniem, najwyższą mądrością i wielkim współczuciem. Według jednego z wielkich nauczycieli buddyzmu (Trulszika Rinpocze): Jeżeli pragniesz szczęścia dla siebie, możesz mieć wszystko co jest w świecie, ale nie będziesz szczęśliwy. Jeżeli szukasz szczęścia dla innych, znajdziesz szczęście samemu. Tak więc, aby osiągnąć prawdziwe szczęście (wg buddyzmu), niezbędny jest altruizm i otwarte, współczujące serce. Nie można naprawdę pomóc innym, samemu będąc uwikłanym w negatywne emocje i myśli takie jak: duma, złość, zazdrość, żądza itp. Trudno jest dawać szczęście innym, samemu nie będąc jego źródłem. W Suttapitaka — najstarszym kanonie palijskim, sam Oświecony ujął to następującymi słowami: Wolny od namiętności, wolny od negatywnych myśli, trwa w osiągniętym pierwszym skupieniu, któremu towarzyszy myśl analityczna i wnikająca, zrodzona w odosobnieniu, stan radości i błogości. To, co było w nim przedtem, świadomością żądz znika. Wówczas powstaje w nim zrodzona z odosobnienia subtelna błoga radość, prawdziwa świadomość. Zaś Wimala — nawrócona kurtyzana, mówi: Tak bezwstydnie obnażałam swe ciało i obnosiłam z bogactwem błyskotek; rozliczne knułam podstępy, by pożerać cnotę wielu. Dziś (...) siadam pod drzewem, aby zagłębić się w medytację, w której ustaje praca umysłu, trwa zaś tylko radość i błogość. 124 Dzisiaj pomogłem Maćkowi sprzedać taczkę. A było z tą taczką tak, że jeszcze w Warszawie Maciek uparł się, iż nie będzie nosił plecaka, ale ciągnął go w taczce, którą przytroczy sobie do pasa. W żaden sposób nie można było mu tego wyperswadować, że jest to „poroniony pomysł”. Uparciuch kupił małą blaszaną taczkę, skonstruował skórzany pas na biodra i w efekcie poza plecakiem — jak wszyscy uczestnicy wyprawy, miał jeszcze taczkę. Było z tym utrapienia co niemiara, gdyż podróżując po Chinach kolejami, musiał dbać o dodatkowy bagaż. Na przykład w Pekinie, przemieszczając się z hotelu do hotelu tramwajami, musieliśmy mu pomagać trzymać taczkę w tłoku nad głowami pasażerów. Udało mi się go wreszcie przekonać, że toczenie taczki po śniegu, gdybyśmy zdecydowali się wyjść z autobusu, byłoby absurdem. Taczka podobała się bardzo Tommy’emu i odkupił ją za niewielkie pieniądze. Innym pomysłem Maćka z gatunku sf była teoria, że należy posypywać drogę wiodącą do granicy piaskiem, a wtedy słońce szybciej stopi śnieg i będziemy mogli po kilku (kilkunastu?) dniach suchymi stopami przejść do granicy. Tak się tym pomysłem zafascynował, że poczynił już jakieś obliczenia (ile osób?, ile dni?, ile metrów kwadratowych? itp.). Jednego dnia nawet namówił kilka dziewczyn aby garściami piasku posypywać drogę, ale efekty tej pracy były zniechęcające. Maciek stwierdził, że sypanie piasku odbywało się „bez serca” i dlatego jego pomysł nie wypalił. Na szczęście przez cały czas skrupulatnie pilnował ogniska i chwała mu za to! Dzisiaj miało miejsce budujące wydarzenie, które na pewien czas poprawiło nam nastroje i pozwalało myśleć, że się uratujemy. Rano zauważyliśmy zza przełęczy, która zawiodła nas do miejsca naszego postoju buldożer odśnieżający drogę. Wszystkim serca zabiły żywiej. A więc ktoś o nas myśli. Jednak nadchodzi pomoc. Buldożer powoli zsunął się na dół. Minął nas, zjechał do strumyka i powoli wjechał na zbocze. Po godzinie wrócił tą samą drogą i odjechał za przełęcz. Sam pojazd należał jednak do tych 125 mniejszych, a jego pług do odśnieżania był dość wąski. Przetarty w śniegu tunel jest za wąski, aby mógł w nim zmieścić się nasz autobus. W momencie kiedy sobie to uświadomiliśmy, jak bańka mydlana prysł nasz optymizm. Nieufnie będziemy czekać, co przyniesie najbliższa przyszłość. Dzisiaj zdecydowaliśmy, że reszta jedzenia pozostała z początkowego dzielenia na siedem dni, musi być raz jeszcze podzielona na kolejne siedem. Tybetańczycy, którzy początkowo przechodzili koło naszego autobusu w drodze do odległych domów, już się wszyscy ewakuowali. Teraz nie ma szansy, aby dokupić coś do jedzenia. Szkoda, musimy bazować na tych nielicznych zapasach, jakie pozostały. Dobrze, że choć problem z wodą jest jakoś załatwiony. Teraz kiedy ognisko pali się (lub raczej tli) przez cały dzień, po trochu topimy również śnieg. Jeśli jednak cały kociołek szczelnie zapełnić ubitym śniegiem, to po stopieniu pozostaje około szklanka wody. Jest to oczywiście przysłowiowa „kropla w morzu” naszych potrzeb. Każdy powinien na tej wysokości wypijać po kilka litrów dziennie, a to jest zupełnie nierealne. Z niepokojem codziennie obserwujemy z Maćkiem kolor naszego moczu. Niestety jest on niezmiennie brunatny. Nadal jestem bardzo słaby. Tak samo czują się inni. Stale we znaki daje się nam przepychanie autobusu pierwszego dnia. Dzisiaj popłakiwała przez wiele godzin Mariola. Martwiła się, że nie zobaczy już rodziców. Bolała ją głowa i czuła się przeziębiona. Podałem jej aspirynę, bo tylko to mieliśmy ze sobą. Przyznała, że jest bardzo głodna, a to co oferuje jej nasz kuchmistrz Maciek, przyprawia ją o mdłości. Danka, zawsze rezolutna i dobrze zorganizowana, też z trudem panuje nad nerwami. Całymi dniami pomaga wspólnie z Grażyną przy ognisku, ale jest jakaś cicha i odmieniona. Wiesia, która ma najwięcej chyba dylematów z nas wszystkich, stale popłakuje przytulona do męża. Szwajcarzy z sąsiedniego mikrobusu też stracili animusz. Skończyły się im zapasy i teraz ze złością patrzą na nasze codzienne krzątanie się wokół jedzenia. Oni teraz już głodują, a my mamy 126 codziennie po odrobinie jedzenia. Początkowo byli oni ponad to, aby kupić tybetańską campę i jeść tak prymitywne jedzenie, w tak nieestetyczny sposób. Tak samo śmiali się z kupowania przez nas kóz i baranów. Teraz są jednak „na diecie” i pewnie zmieniliby zdanie, gdyby była taka możliwość. Swoją drogą, przywiązane do autobusu barany, śmiesznie ubrani Europejczycy, którzy stale coś gotują na odchodach jaków, to niewątpliwie egzotyczny widok. Najważniejsze jednak jest, że nasza grupa się zintegrowała. Działamy wspólnie i zgodnie. Każdy, w miarę możliwości, ma jakieś zajęcie, w działaniach widoczne jest zainteresowanie pozostałymi i pomaganie tym, którzy w danym momencie są najsłabsi lub popadają w zwątpienie. Ja zaś nadal rozpatruję wszystkie warianty i szanse wyprowadzenia nas z tej opresji. Czuję się odpowiedzialny za wszystkich i nie wyobrażam sobie takiej możliwości, abym tylko sam mógł się uratować. Wydaje mi się nieprawdopodobne, aby nie istniał sposób wydostania nas z matni. Gdy rozważam jednak każdą z podsuwanych mi przez pomysłowość możliwości, za każdym razem staję na końcu przed ścianą nierealności wymyślonego rozwiązania. Musimy więc czekać, ale czekając na tak marnej diecie, stajemy się z dnia na dzień coraz słabsi. Zdaję sobie sprawę, że grupy nie da się zbyt długo powstrzymać przed wyruszeniem w śnieżną pustkę. A wtedy jaki los nas czeka? Wiele osób narzeka i krzywi się na naszą dość paskudną strawę. Musimy jednak coś jeść, ale przede wszystkim musimy pić. Tego dnia powinienem opowiedzieć im buddyjska bajkę o niezadowolonym z jedzenia osiołku: Dawno, bardzo dawno temu w pewnej rodzinie, która mieszkała niedaleko indyjskiego miasta Benares, żyły dwa rude osły. Jeden był większy, więc nazywano go Duży Rudy, a drugi mniejszy i nosił przezwisko Mały Rudy. Pracowały wytrwale w zagrodzie i nosiły w dni targowe ciężkie paczki do miasta. Tak jak wszystkie osły nie były zadowolone ze swego losu, ale mniejszy 127 był szczególnie rozczarowany swoim oślim życiem. Pewnego razu powiedział do brata: – Nasi gospodarze to bardzo niesprawiedliwi ludzie. Spójrz tylko, mają oni świnkę o imieniu Munika i ta nic nie robi przez całe dnie, tylko się bawi w zagrodzie. Za to dostaje najlepsze jedzenie. My, którzy ciężko pracujemy, karmieni jesteśmy tylko owsem i suchą trawą. Nawet jednak tego jadła nie dostajemy tyle, ile potrzeba. To bardzo nieładnie ze strony gospodarzy. Powinno ich spotkać za to jakieś nieszczęście! – Nie mów tak, mój bracie — odparł Duży Rudy. — Wiesz zapewne, że niedługo nasi gospodarze wydają córkę za mąż i będą urządzać wesele. Zejdzie się wielu gości. Trzeba będzie ich godnie nakarmić. Teraz dbają o Munikę, bo chcą, aby do wesela była duża i gruba. Wtedy ją zabiją i uraczą nią gości. Wierz mi, mój Mały Rudy, że lepiej nieraz gorzej jadać, ale dłużej żyć, niż być dobrze karmionym, a żyć krótko. Tuż przed weselem stało się tak, jak powiedział Duży Rudy. Dwa skąpo karmione osiołki żyły i pracowały w gospodarstwie jeszcze przez długie lata. • W tym dniu Mariola pisała: W dalszym ciągu mam gorączkę 39,6°C. Cały dzień siedzę w autobusie. Brak lekarstw. Tracę nadzieję, że kiedykolwiek stąd wyjedziemy. Świeci słońce. Zupełnie nie mam siły. Przyjechał jeden mały spychacz. Zrobił za wąski przejazd. Podobno ma przyjechać jutro. Jeszcze jedna okropna noc w autobusie. Nie mogę jeść baraniny, nawet herbata cuchnie wędzonką. Mdli mnie. Marzy mi się jedzenie domowe. Z mąki, którą kupiliśmy od Tybetańczyków, robimy placki, tzw. „campę". Jest to okropne. Oni to jedzą, ja nie mogę. 128 • W tym dniu Maciek pisał: Rano — zimno. W śpiworach dyskusja — ludzie gotowi zapłacić (każdą cenę) za odśnieżenie drogi spychaczem. Są propozycje pism do ambasadora, protestów do rządu Chin, itp. Dziwne, że nikt nie zaakceptował bardzo racjonalnego sposobu posypywania śniegu. Obliczyłem, że jedna osoba w ciągu dnia, bez dużego wysiłku, posypie 500 m. Razem ok. 4000 m. Oczywiście teoretycznie. Praktycznie trzeba by zorganizować 3-4 ekipy z namiotami i ciepłymi ubraniami po 3-4 osoby, które wyszłyby do przodu, a niecałą dobę po nich mikrobus. (15 osób po 2 km każdy = 30 km). Zmęczeni lub zmarznięci wycofywaliby się do mikrobusu. Oczywiście wiem, że ta propozycja nie przejdzie. Ludzie do końca są konkurencyjni i dosyć konwencjonalni, wszelkie nowości i niekonwencjonalne pomysły są w zalążku bojkotowane i negowane. Dopiero w ostateczności, często za późno — akceptowane. Człowiek bardzo ciekawa istota — do śmierci ambitna, niepodporządkowana i pełna wiary w nadprzyrodzone siły, cuda, ale chyba na minuty przed śmiercią czy zagrożeniem, załamuje się jak dziecko — gotowe się podporządkować. Inaczej nie potrafię uzasadnić dziwnego uporu. O dziwo, po godzinie dyskusji pesymistycznej kilka osób zaczyna przypominać sobie pomysł sypania śniegu piachem. Są nawet głosy, że to się sprawdziło i żeby zacząć od rana. Lepiej, bo ktoś wspomina o szyciu odzieży z barana (wczoraj pomysł ten wzbudził śmiech, a mnie uznano za fantastę i człowieka z „zakodowanym pesymizmem”. Od wczoraj też jednak przestało się myśleć, że będzie to tylko tygodniowy przestój. Co druga osoba chora, wszystkim zimno, przemarznięci i hipochondryczni. Kilkakrotnie próbuję uzasadnić, głównie z punktu widzenia medycznego, konieczność przemieszczenia się na dół. Ognisko ze znaków (drogowych) — herbata, rosół z płucek z makaronem, placki. Kierowcy podkradli słupek — wywalczyliśmy 1/2/1/2. Pieczenie placków na trzy dni. Po południu z dołu dozorca z kobietą — awantura o słupki, dostali upominki, poszli, po godz. 129 wrócili. W dyskusji pomaga tybetański przewodnik. W efekcie tylko kara 400 juanów + upominki. Bezczelnie przebierali — wzięli sporo drobiazgów (koszulę, latarkę, kurtki). Szwajcarka Iwona bardzo miła — proponuje wspólne ognisko, wczoraj 1/2 kozy, którą dzisiaj (wraz z drugim) zadźgał i oprawił za forsę i futro Tybetańczyk. Rano widać, jak z góry zjeżdża buldożer. Hurra! Wspaniały nastrój, podsumowujemy wyprawę. Po kilku godzinach buldożer wjechał znów na górę. Jedzie po paliwo, wróci za dwa lub więcej dni. W tym czasie reakcja paranoiczna Szwajcarki z mikrobusu (nie kłaniamy się, jemy, palimy ognisko). W śpiworach dyskusja. Wojtek, Mariola i Stefan — temp. 39°. Dziś wyszedł problem nierównego udziału żarcia we wspólnej kasie. Wiem, że kilka osób nie dało wszystkiego. 130 Dzień szósty — 24.10.1987 — sobota Wychudzeni, zagłodzeni i odwodnieni, czy damy radę przetrwać? Pewnie na dole, w normalnej temperaturze moglibyśmy przetrzymać głód i drastyczne zmniejszenie ilości płynu przez dłuższy czas. Tu jednak klimat i warunki są bardzo trudne, prawie ekstremalne. Na dodatek wszyscy jesteśmy w potężnym stresie. Tylko dzięki silnej integracji całej grupy wychodzimy z tego stresu bez gwałtownych reakcji w postaci agresji, paniki, ucieczki czy innych. Pochlipywania, płaczu, użalania się, których najwięcej słychać zawsze pod koniec dnia, kiedy mozolnie szykujemy się do spania, nie biorę pod uwagę. Skargi i umiejętność dzielenia się nimi mają działanie oczyszczające. Są lepsze od niemej rezygnacji. Zresztą co wieczór prowadzę „grupową psychoterapię”. Szukam faktów dodających nadzieję, neguję wydarzenia negatywne. Wzmacniam wypowiedzi przynoszące pozytywne wyobrażenia. Jednak codziennie, wnikliwie badam twarze wszystkich członków naszej wyprawy. Z ulgą nie znajduję w nich oznak skrajnego wyczerpania ani ostatecznej rezygnacji. Ludzkość od niepamiętnych czasów interesowały takie zjawiska, po których można było określić zbliżającą się w niedługim czasie śmierć. Pozwoliłoby to aktywnie się jej przeciwstawić lub też do niej godnie przygotować, zadbać o swe zbawienie, jak i przyszłą pomyślność rodziny. Do rozpraw zajmujących się tym zagadnieniem należy niewątpliwie Tybetańska Księga Umarłych, której korzenie sięgają okresu sprzed dwu tysięcy lat. Wspomnianym problemem zajmuje się szczególnie jej rozdział pt. Dokładne pouczenie o wyzwoleniu przez obserwację oznak zapowiadających śmierć. Księga w przekładnie Ireneusza Kani poucza: To ludzkie ciało zewnętrzne, złudne, powstałe ze współdziałania czynników karmicznych i przyczyn, jest zespołem niemogących trwać elementów. Podlegają one zanikowi, tak jak płomień wypalającej się z braku oleju lampy. Przyczyny umie131 rania są rozliczne, a ponieważ nie znamy dokładnej daty zgonu, należy bezustannie obserwować oznaki nadchodzącej śmierci i pilnie oddawać się cnocie. Rodzaj śmierci wszelkich istot żywych i człowieka jest dwojaki: śmierć przedwczesna i śmierć wskutek zaniku sił życiowych. Jeśli uda się przechytrzyć śmierć przedwczesną, nagłą, to można jej zapobiec. Śmierć wskutek zaniku podobna jest do lampy gasnącej z braku tłuszczu. Nawet jeśli się ją przechytrzy, nie ma sposobu, aby ją odwrócić, toteż trzeba gotować się na umieranie. Najważniejsze ze wszystkich są takie oto sposoby obserwacji oznak. Pouczamy o nich według sześciu ogólnych kategorii. Otóż oznaki śmierci są: zewnętrzne, wewnętrzne, tajemne, dalekie, bliskie i rozproszone... Najpierw zespół oznak zewnętrznych... Są to zanik apetytu i osłabienie władz zmysłowych. Reakcje ciała, mowy i umysłu stają się gniewne. Nastrój podlega wahaniom, jest zmienny, sny zaś — niespokojne i zmącone. Cera i barwa ciała stają się nieokreślone... jeśli paznokcie nóg stają się bezkrwiste i tracą połysk, człowiek umrze po pięciu miesiącach i połowie dnia. Jeśli wypadają mu włosy z brwi, umrze po pięciu miesiącach... niedokładne widzenie kształtów oraz postrzeganie błędne, utrata słuchu lub słyszenie niedokładne, utrata węchu, utrata smaku lub smak opaczny, utrata zdolności rozumienia albo rozumienie na opak... wszystko to są znaki, że ten człowiek znalazł się we władzy Pana Śmierci... A teraz wspomniane już wyżej badanie bliskich zapowiedzi śmierci... Gdy u nasady zębów tworzy się czarny nalot, jest to tzw. „skupienie demonów żywiołów”: po dziesięciu dniach przychodzi śmierć. Jeśli nozdrza zapadną się i nos się spłaszczy, następuje tzw. „zagrodzenie bramy wiatrów” i po dziesięciu dniach przychodzi śmierć. Jeżeli członki już to rozciągają się, już to się kurczą, jest to tzw. „spieszne wspinanie żywiołów”; po pięciu dniach przychodzi śmierć. 132 Istnieje przekonanie, że w chwili śmierci człowiekowi przed oczami, w mgnieniu oka, przypomina się całe jego życie. My być może jesteśmy w takiej sytuacji, jednak nie chwilę mamy do dyspozycji, lecz całe długie godziny. Możemy bez końca rozpatrywać beznadziejność naszej sytuacji. Możemy też bez końca analizować naszą przeszłość. Z perspektywy „kończenia się życia” stają nam przed oczyma wszystkie niewłaściwe zachowania, egoistyczne pobudki, wszystko to, co w „staroświeckim nazewnictwie” rozumiane jest jako grzechy. Konfrontujemy nasze pojęcia o moralności z tymi, które obowiązują tu — w kraju buddyjskim. Wiele grzechów popełnić może istota ludzka. Sprawiedliwość wymaga, aby były one prędzej lub później ukarane. Jest wiele możliwych kar. Jedną z nich jest trafienie do „krainy rozpaczy”, o czym pisze Dhammapada: Kłamca idzie do krainy rozpaczy; także ten, kto uczyniwszy źle, mówi:,, Nie zrobiłem tego”. Ludzie dopuszczający się podłych czynów, odchodząc z tego świata, doznają takiego samego losu w innym świecie. Cztery nieszczęścia spadają na nierozważnego mężczyznę, który współżyje z cudzą żoną: przewina, niespokojny sen, niesława i odrodzenie w krainie rozpaczy. Strzeż siebie dobrze niczym granicznego miasta, i z zewnątrz, i od wewnątrz. Nie zaniedbuj sposobności rozwoju duchowego. Ci, którzy przepuszczają takie sposobności, lamentują, gdy są skazani na krainę rozpaczy. Ci, którzy dostrzegają powód do lęku tam, gdzie nie ma czego się bać, a nie widzą powodu do lęku w tym, czego należy się obawiać — mają niewłaściwe poglądy i trafiają do krainy rozpaczy. 133 Ci, którzy wyobrażają sobie zło tam, gdzie nie ma żadnego, a nie widzą zła tam, gdzie ono jest — mają niewłaściwe poglądy i trafiają do krainy rozpaczy. Nie zwlekaj z czynieniem dobra i powstrzymuj swój umysł od zła. Kto ociąga się z czynieniem dobra, tego umysł upodoba sobie zło. Gdy ktoś popełni zło, niech nie czyni tego ponownie. Niech nie czerpie z tego przyjemności, gdyż nagromadzenie zła przynosi ból. Czyniącemu zło wszystko może wydawać się właściwe, póki zło nie dojrzeje; lecz gdy już dojrzeje, wtedy widzi on bolesne skutki swych złych czynów. Niczym pył rzucony pod wiatr, zło spada z powrotem na głupca, który skrzywdził człowieka łagodnego, czystego i niewinnego. Ani na niebie, ani w głębi oceanu, ani w rozpadlinach górskich, ani nigdzie na świecie nie ma miejsca, gdzie można by uciec przed skutkami złych czynów. My jednak już teraz jesteśmy w „krainie rozpaczy”. Czy będzie nam to zaliczone? Oczywiście ateista przygląda się sprawom moralności, pojęciom winy i kary tak jak entomolog zachowaniu społecznemu mrówek. Cóż za dylemat powstaje jednak, kiedy mrówka usiłuje przyglądać się z dystansu i odległości życiu mrowiska, w którym się sama znajduje. Dzisiaj znów los obdarzył nas szczyptą nadziei. Zza przełęczy zjechały do nas dwie toyoty z jakimiś wojskowymi Chińczykami przebranymi za cywilów lub też uzbrojonymi cywilami. Mają to być urzędnicy (komisarze?), którzy sprawdzają stan strategicznej drogi łączącej Tybet z Nepalem i Indiami. Zatrzy134 mali się koło naszego autobusu i wypytywali kierowcę, kim jesteśmy. Znów pokazywaliśmy im nasze „glejty” i mówiliśmy, że nie mamy co jeść, a kilka osób jest chorych. Niewiele ich to jednak obchodziło. Wydawali się wyznawać tezę, że „skoro przyjechaliśmy do tego durnego kraju, to teraz ponosimy konsekwencje naszego wścibstwa”. Trudno było z ich twarzy wyczytać najmniejsze zainteresowanie naszym trudnym, a może i tragicznym losem. Obojętność, chłód zmieszane z odrobiną wyższości, to wszystko, co nam okazywali. Wszelkie nadzieje związane z pojawieniem się ich pojazdów rozpierzchły się i po ich odjeździe na nowo ogarnęło nas przygnębienie pomieszane z bezsilnym gniewem. Tommy wyjaśnił, że oni sami też nie mogą o niczym decydować, a ich misją jest jedynie sprawdzić stan drogi i zorientowanie się, jak przemieszczają się koczownicy tybetańscy. W dzień słońce nadal pięknie świeci. Śnieżne zaspy topią się jednak z trudem. W nocy nadal jest około –20 stopni Celsjusza. Głód coraz bardziej daje się we znaki. Powoli kończą się drewniane drzazgi ze słupa, które teraz służą nam tylko do rozpalania ogniska. Później pali się ono (lub raczej tli) na odchodach jaków, których jest na szczęście pod dostatkiem. Nastroje coraz bardziej minorowe. Myślami uciekam do „piękniejszych światów”. Ciekawe są mity śnieżnej krainy, w której teraz jesteśmy uwięzieni. Piękna jest historia wprowadzania do niej buddyzmu — religii cechującej się łagodnością i miłością do wszelkich stworzeń i zakazującą ich krzywdzenia. Szkoda tylko, że otaczająca nas obecnie przyroda jest tak groźna, a losy nasze niepewne. Czy będziemy musieli w zamian za zainteresowanie Krainą Śniegów złożyć jej daninę z własnego życia? Pewnie moje opowieści o Tybecie byłyby wysłuchiwane dużo życzliwiej przez współtowarzyszy, gdybyśmy siedząc przy ognisku, o pełnych żołądkach, z czarką w dłoni, nie musieli lękać się o przyszłość, zagrożoną już w ciągu najbliższych dni. Snucie jednak egzotycznych i dziwnie brzmiących opowieści odwraca nieco uwagę. Więc niech będą: 135 Tybet nigdy nie nawróciłby się na buddyzm, gdyby nie piękna, drobna dziewczyna. Dotąd zadaniu temu nie mogli podołać nawet najwięksi mędrcy. Tybetańczycy przed nastaniem buddyzmu wierzyli, że każda góra, równina i dolina ma swojego ducha. Przybyła z Chin księżniczka Kongjo — narzeczona króla Songcena Gampo — szybko zrozumiała, że największym żeńskim demonem był sam płaskowyż centralnego Tybetu. Księżniczka wiozła ze sobą jako posag figurkę Buddy. Wóz z posagiem przebył bez większych przeszkód łańcuchy górskie na granicach Tybetu, lecz w pobliżu Lhasy ugrzązł w błocie i nie można go było poruszyć. Księżniczka odkryła, że to właśnie ów wielki demon będący Tybetem nie chce jej i nowej religii przepuścić. Kongjo przekonała swego przyszłego małżonka, że kobieta-demon musi zostać przyszpilona do ziemi, by nie mogła więcej czynić zła. Aby tak się stało, należy zbudować pałac dla króla, klasztor dla mnichów, park dla poddanych i kaplicę dla posągu Buddy. Zadania to powierzono drugiej narzeczonej króla, którą była córka króla Nepalu, piękna Trisun. Kiedy jednak Trisun zaczęła budować świątynię na trawiastej równinie każdej nocy pojawiały się demony i niszczyły fundamenty. Pewnego dnia Songcen Gampo zabrał Trisun na przejażdżkę i poradził jej, by rzuciła w powietrze pierścień, który wskaże jej lepsze miejsce do budowy świątyni. Pierścień wpadł do jeziora i Trisun rozpłakała się, krzycząc, że zadanie wybudowania świątyni jest niewykonalne. Król jednak kazał jej spojrzeć w wodę. Tam księżniczka zobaczyła dziewięciopiętrową stupę utworzoną w całości ze światła i zrozumiała, że dzięki magii i modlitwie uda jej się spełnić warunki. Pomógł jej Songcen Gampo, tworząc liczne manifestacje siebie samego, aby pracowały przy budowie. Któregoś razu, gdy stu ośmiu Songcen Gampów pracowało w pocie czoła przy rzeźbieniu lwów, które miały ozdobić świątynię, pomagającą im dziewczynę widok ten tak rozbawił, że nie mogła powstrzymać się od śmiechu i zaskoczonemu królowi zadrżała ręka z dłutem. 136 Równocześnie wszystkie jego manifestacje popełniły ten sam błąd i dlatego żaden z posagów lwów w Trunlang nie ma nosa. Ponieważ przy budowie pracowało tak wielu królów, jej mury wzniesiono w ciągu czterech dni, a położenie dachu zajęło kolejne dwa. Zadowolony Songcen Gampo zastosował tę samą metodę, aby zbudować świątynię na prowincji i przyszpilić członki kobiety-demona. Po ukończeniu wszystkich świętych budowli i podporządkowaniu całego środkowego Tybetu Songcen Gampo panował jeszcze przez siedemdziesiąt lat. Pewnego dnia stojąc przed posagiem Awalokiteśwary, wyciągnął ręce ku Kongjo i Trisun i zamienił je w kwiaty lotosu, które wziął w ramiona. Potem, w blasku światła, zniknął w piersi posągu. Według przekazów historycznych buddyzm tybetański wywodzi się jednak od indyjskiego mistrza, Guru Padmasambhawy, który przybył do Tybetu na zaproszenie króla Krisong Decena, by ujarzmić siły, utrudniające rozwój buddyzmu. Guru Rinpocze, jak nazywają Tybetańczycy indyjskiego mędrca, związał owe demony ślubowaniami, czyniąc z nich sprzymierzeńców nauk buddyjskich. Wraz opatem Śantarakśitą zbudował następnie klasztor Samje, w którym przetłumaczono niezliczone pisma, należące do kanonu buddyzmu. Guru Rinpocze był wielkim nauczycielem, jego dwudziestu pięciu głównych uczniów — pierwszych tybetańskich adeptów buddyzmu — według legend słynęło z niezwykłych właściwości. Namkhi Ningpo miał, na przykład, podróżować na promieniu światła, Khandro Jesze Cogial ożywiać zmarłych, Wajroczana przepowiadać przyszłość, Nanam Jesze szybować po niebie, Kała Pelceg czytać w myślach, Dźniana Kumara posiadać magiczne moce itd. Mimo to Guru Padmasambhawa, uważając, że społeczność tybetańska nie jest jeszcze gotowa na przyjęcie wielu nauk — lub że lepiej będą one służyć w innej epoce, ukrył przed współczesnymi setki skarbów w formie pism, wizerunków i przedmiotów rytualnych. Udzielił przy tym szczegółowych instrukcji, dotyczących sposobu ich ujawniania dla dobra 137 przyszłych pokoleń. Później ponad stu mistrzów odkrywało owe skarby i przekazywało je swoim uczniom. Na przekaz skarbów składają się niezliczone teksty ukryte przez Guru Rinpocze w IX wieku lub otrzymane przez wielkich, oświeconych mistrzów podczas medytacyjnych wizji. Najważniejsi z setek odkrywców owych skarbów to Njangral Nima Ozer (1124–1192), Guru Czołang (1212–1270), Dordże Lingpa (1346–1405), Padma Lingpa (ur. 1405) i Dziamjang Khjence (1820–1892), nazywani pięcioma „królami mistrzów skarbów”. Tak więc obok linii nauk klasycznych istnieje „linia skarbów”. Niewielkie różnice w prezentacji tych nauk doprowadziły do wyłonienia się trzech odrębnych szkół buddyzmu tybetańskiego: „szkoły umysłu”, „szkoły środka” oraz szkoły kwintesencji instrukcji wywodzącej się bezpośrednio z linii „kropli serca” czyli nauk Guru Padmasambhawy. Najstarszą świątynią tybetańską jest klasztor Samje, zbudowany przez Śantarakśitę i Guru Rinpocze pod patronatem króla Krisong Decena. Następne klasztory to: Neczung w środkowym Tybecie z XII wieku i klasztor Kathok w Khamie (11 59). Dopiero w XV wieku pojawiły się wielkie uniwersytety klasztorne, takie jak Mindroling i Dordże Drag w środkowym Tybecie z 1659 roku. A oto, dla przykładu, kilka nauk mistrza: Mistrz i nauczyciel jest tym, co się naprawdę liczy. Właściwości mistrza są następujące: Powinien wyćwiczyć swój umysł, posiadać wiele ustnych wyjaśnień oraz mieć duże doświadczenie w praktyce medytacyjnej. Powinien mieć stabilny umysł i być skuteczny w metodach przemiany umysłów innych. Powinien mieć dużą inteligencję i ze współczuciem troszczyć się o innych. Powinien posiadać wielką ufność i oddanie dla nauk Buddy. Jeśli podążysz za takim mistrzem, jest to tak, jak znalezienie klejnotu spełniającego życzenia. Wszystkie twoje pragnienia i życzenia zostaną spełnione. 138 Kiedy niezwykły mistrz przekazuje głębokie wyjaśnienia wartościowemu uczniowi, który zastosuje je w praktyce, to choćby było to tylko jedno zdanie, w uczniu powstanie pewność i zrealizuje rezultat. Twój niezrodzony umysł jest pusty, świetlisty i wszechprzenikający. Doświadczaj go nieustannie. Jeżeli mistrz Dharmy jest wspaniały, to gdziekolwiek się udasz, uzyskasz głębokie wyjaśnienia. Zachowaj to w umyśle! Ponieważ studiowanie i rozmyślanie nad dziedzinami wiedzy nie ma końca, będziesz szczęśliwy jeżeli urzeczywistnisz swój umysł. Szczęście i pomyślność wszystkich czujących istot wypływa z nauk Buddy. Studiuj więc tantry, pisma oraz sutry i słuchaj słów mistrzów. Jeżeli nawet w wyniku nagromadzenia rezultatów przyszłych czynów otrzymacie to tak trudne do uzyskania ludzkie ciało, lecz będziecie głusi, ślepi, kalecy lub umysłowo upośledzeni, nie będziecie się mogli cieszyć pełnią zdolności i trudno wam będzie praktykować najwyższą Dharmę. Jeśli urodzicie się w odległych krajach wśród barbarzyńców, nie będziecie mieli nawet możliwości wyboru praktykowania nauk Buddy. Dlatego, gdy narodziliście się już w tym świecie, w czasie gdy cytaty Buddy są powszechnie znane, otrzymaliście ludzkie ciało i zostało ono wyposażone w pełne zdolności, spotkaliście Lamę i posiadacie dostateczną swobodę, aby działać zgodnie z własnymi aspiracjami, a jednak nie praktykujecie Dharmy, jest to po prostu marnotrawienie cennego ludzkiego ciała. Oto rozstaje dróg wiodących w górę i w dół. Godni pożałowania są ci, którzy marnują swoje życie! 139 To co mówię, dotyczy każdego człowieka i wszystkich razem, a jednak nikt mnie nie słucha: jeśli będziecie czekać aż do chwili śmierci, to czas na wyzwolenie się przeminie. W chwili śmierci ludzie bez nauk Buddy będą przepełnieni żalem. Bez przerwy mijają lata, dni, miesiące, godziny, minuty i sekundy, życie pędzi naprzód i już śmierć jest tutaj. Śmierć zbliża się nieodwołalnie z każdą chwilą. Miniony rok, rok obecny, ta wiosna, to lato, ta jesień, ta zima, zeszły miesiąc, dzisiaj, wczoraj, tego wieczoru, w nocy, o świcie, nie dostrzegając, że przemija ono w jednej chwili, planują działania na to życie; na niczym trwonią ten cenny ludzki żywot, wolność i sprzyjające okoliczności uzyskiwane raz na setki różnych odrodzeń. Ćwicz się w tym, aby uważać innych za znacznie ważniejszych od siebie. Zasługi zgromadzone podczas wielu kalp zostają zniszczone przez jedną chwilę gniewu — ćwiczcie się więc w uprzejmości, współczuciu i drogocennej Bodhiczitcie. Wśród wszystkich czujących istot nie ma nawet jednej takiej, która w przeszłości nie byłaby twoim ojcem lub matką. Aby więc w jakiś sposób odpłacić wszystkim czującym istotom za ich dobroć, zacznij pracować na rzecz ich pomyślności. Od czasu do czasu sprawdź, czy nie jesteś splamiony interesownością. Wśród wszystkich rodzajów rozproszenia, największym jest bezużyteczna gadanina. Skutki pustosłowia okazują się w konsekwencji fatalne dla praktyki duchowej. Najwyższym odosobnieniem jest umiejętność zachowania 140 milczenia; to właśnie ono sprawia, że nie rozpraszasz się nawet na targowisku. Nie badaj braków czy złudzeń innych ludzi. Nie śledź ograniczeń innych. Zobacz, jak sam możesz zmienić własne ograniczenia, nie badaj wad innych, ale własne wady. Największym złem jest utrzymywanie religijnych uprzedzeń i krytykowanie innych ludzi bez poznania ich umysłów. Zaniechaj więc uprzedzeń, jak gdyby były trucizną. Jednak w Tybecie wyznaje się nie tylko buddyzm. Stale jeszcze aktywni są wyznawcy dawnego kultu bon. Bon jest najstarszą tradycją duchową Tybetu. Pierwszym nauczycielem i twórcą bonu był Toenpa Szenrab. Miał on urodzić się w mitycznej, ukrytej krainie. Mając trzydzieści jeden lat, wyrzekł się świata, zaczął prowadzić życie ascety i nauczać, by pomóc istotom tonącym w oceanie bólu i cierpień. Nad krainą, gdzie urodził się wielki uczony bon, góruje szczyt nazywany Gmachem Dziewięciu Swastyk. Jest to prawdopodobnie góra Kailas w zachodnim Tybecie. Toenpa Szenrab miał najpierw zgłębiać doktryny bonu w niebie, a następnie ślubować u stóp boga współczucia, Szenli Okara, że wyprowadzi mieszkańców naszego świata z grzechu i cierpienia. O życiu Toenpy Szenraba opowiadają liczne księgi przechowywane w klasztorach bon. Kiedy władcy Tybetu zostali patronami buddyzmu, zaczęły się prześladowania wyznawców bonu. Nie zachowały się o tym kulcie praktycznie żadne wzmianki z VIII–XI wieku. Niemniej dzięki wierze i wytrwałości takich mistrzów jak Drenpa Namkha i Szenczen Kunga bon przetrwał i zajął należne mu miejsce u boku buddyzmu. Od XI wieku wzniesiono w Tybecie ponad trzysta klasztorów bonu, w tym: Jeru Ensakha, Kjikhar Riszing, Zangri. W ostatnich dziesięcioleciach dzięki opatowi Sagje Tenzina i garstce starych mnichów — przy poparciu Jego Świątobliwości Dalaj141 lamy i emigracyjnej Rady do spraw Religii i Kultury — udało się odtworzyć małą społeczność bonpów w klasztorze Taszi Menri Ling w Dolanji, w Indiach. Dalajlama wspiera inicjatywy wyznawców bonu. Dwukrotnie odwiedzał Dolanji. Wiedza i postępy młodych mnichów zrobiły na nim wielkie wrażenie. Podczas konferencji tulku wszystkich tradycji, która odbyła się w Sarnath w 1988 roku, mówił o konieczności zachowania i rozwijania bonu, pierwotnego źródła tybetańskiej kultury, które odegrało ogromną rolę w kształtowaniu tożsamości Tybetańczyków. Według pism bonu, w tym eonie pojawić się ma osiemnastu oświeconych nauczycieli. Przypominają mi się buddyjskie pouczenia dotyczące cierpliwości i poszanowania cierpienia, które może człowieka wzbogacać i kształtować w nim hart ducha. Czy jednak mogę zgodnie z nimi postępować, tu w tej śnieżnej pustce, gdzie wieczorny wiatr mrozi swym chłodem i przeszywa lękiem o dzień jutrzejszy? Warto przytoczyć wskazania ze Ścieżki Bodhisattwy w przekładzie Alicji Godawy: Nie ma zła gorszego niż nienawiść I poświęcenia większego niż cierpliwość. Dlatego pilnie ćwicz się w cierpliwości, Korzystając z wszelkich sposobów. Umysł nie doświadczy spokoju, Nie znajdzie szczęścia ni radości, Nie zazna snu, utraci stabilność, Jeśli gniew przeszywa serce. Po co się martwić, Jeśli wszystko można jeszcze naprawić? Po co się martwić, Jeśli niczego naprawić już nie można? 142 Niech niezachwiany będzie mój umysł! Przyczyn szczęścia jest niewiele, Przyczyn cierpienia bez liku, Ale bez cierpień nie uwolnię się z kołowrotu życia. Znoś cierpliwie Upał i chłód, wiatr i deszcz, Podróże i choroby, przemoc i niewolę, Bo inaczej twoje cierpienia będą się mnożyć. Jedni, widząc własną krew, Nabierają szczególnej odwagi i opanowania. Inni zaś, widząc krew cudzą, Tracą przytomność. Zarówno opanowanie, jak i małoduszność Biorą początek w umyśle. Nie poddawaj się więc cierpieniom I przezwyciężaj swój ból. Nazbyt zanurzony w naszej europejskości chyba jestem, abym mógł wszystkie te słowa przyswajać sobie bez zastrzeżeń. Wywołują one jednak refleksje i zadumę. Pozwalają lepiej zrozumieć cierpliwość Tybetańczyków i ich zasadę ahimsy. Może tybetańskim rzeszom w dostosowaniu do ekstremalnego klimatu i wreszcie do krańcowo trudnej sytuacji obecnej pomagają wielowiekowe tradycje w medytacji, która powinna zawsze poprzedzać działanie. Czym więc jest owa medytacja? Najprościej: polega ona na wizualizacji określonego symbolu, utożsamieniu się z nim i osiągnięciu stanu, jaki on personifikuje. Medytacja jest bardzo skomplikowanym procesem umysłowym, wymagającym odpowiedniego przygotowania. Próba medytacji na podstawie książek lub przekazu ustnego od osób niekompetentnych może być niebezpieczna. Na Zachodzie pojawiło się wielu samo143 zwańczych guru, często czerpiących inspirację z narkotycznych wizji — nie mają oni jednak nic wspólnego z prawdziwym rozwojem duchowym, wprowadzają jedynie zamieszanie. Tybetańczycy przygotowują się do medytacji przez mantrajamę czyli „drogę mantr”. Mantry to specyficzne ciągi sylab. Uważa się, że recytując je w prawidłowy sposób, można wywołać ukryte w nich energie i powołać je do życia. Są one wyobrażane zazwyczaj jako istoty o ludzkich kształtach, uosabiające subtelne aspekty nauki buddyjskiej. Najpopularniejsza tybetańska mantra to Om mani padme hum — odmawiana niemalże przez całą ludność tysiące razy dziennie. Wypisana jest na głazach, budowlach, strojach, amuletach... Sylaba om jest starożytną indyjską inwokacją do Najwyższej Rzeczywistości; mani znaczy w sanskrycie „klejnot”, padme znaczy „w lotosie”, hum jest wezwaniem mocy. Symbolika tych słów jest ogromna. Lotos ma bardzo dużo odniesień do głębi — wyrasta z niewidocznej głębi wody, aby na powierzchni rozwinąć się w kwiat. Otwierający się kwiat symbolizuje przejście ze świata niewidzialnego do widzialnego. Mani to świetlisty klejnot, który skupia ogromne energie i wypełnia nimi królestwo lotosu. • W tym dniu Mariola pisała: Czekamy na spychacz. Znów mam gorączkę 39°C. Troje z nas choruje. Ja zachorowałam pierwsza. Mimo że jestem bardzo słaba, nie myślę już o śmierci w tym cholernym autobusie. Wierzę, że ten spychacz przyjedzie. • W tym dniu Maciek pisał: Rano ognisko, herbata, obiad — grochówka na baraninie (rzadka). Oczekiwanie na buldożer. Nepalczyk wynajął wczoraj konia i przeprawia się na dół, zanocował w chacie, dziś zabrał się małą (?) toyotą. Z dołu sporo osób wyszło pieszo, część wróciła. 144 Nadal pieczemy placki. Rowerzysta odmroził nogi, moim zdaniem palec duży do amputacji. Nasza droga nadal nieprzejezdna. Wieczorem znów nastrój depresji i rezygnacji. Na dole jakieś poruszenie, pojazdy i wojskowi. Za pół godziny przyjechało 2 uzbrojonych „czynowników”. Hurra! Zdjęcia z fleszem, cieszymy się (wódka, papierosy Andrzeja). Chińczycy bez żadnego kontaktu popatrzyli i pojechali. 145 Dzień siódmy — 25.10.1987 — niedziela Wstaje kolejny dzień z rozpromienionym słońcem zza Sziszipagmy. Dla nas jest to jednak dzień niepokoju i oczekiwania. Cóż nam on przyniesie. Mija tydzień spędzony w autobusie o „głodzie i chłodzie”. Męcząca huśtawka nadziei i pesymizmu spowodowała u większości z nas apatię i brak wiary, że się stąd wydostaniemy. Na szczęście przez cały czas nie dochodzi do dezintegracji grupy, nikt zbytnio nie panikuje ani nie zdradza jakiejś psychicznej dekompensacji. Niewielkie porcje jedzenia zostały po raz kolejny ograniczone i teraz jadamy raczej symbolicznie. Żujemy z lubością kawałki suszonego mięsa, ale nie przysparzają nam one wielu kalorii. Nadal kilka osób jest przeziębionych i leżących. Dzień zaczyna się, po odtajaniu autobusu, od rozpalania ogniska. I to zadanie jest coraz trudniejsze, gdyż drzewa jest coraz mniej. Mały placuszek, jaki każdy dostaje z zakupionej campy, i kawałek plasterka suszonego sera, to całe urozmaicenie naszej diety. Do tego dochodzi trochę naparu herbacianego i kilka kubeczków wody. Koło południa ktoś przyszedł do nas z dolnego autobusu. Mają zaraz wyruszyć. Czekają tylko, aby nas zabrać. Mamy się spieszyć! Pakujemy więc czym prędzej nasz drobny dobytek. Sugeruję, aby pozostawić w autobusie niepotrzebne rzeczy, bo gdybyśmy musieli później iść, to nie damy rady nieść ciężkich plecaków. Wyrzucam wszystko, co wydaje mi się zbędne. Kierowca zaraz zabiera zapasowe trampki i inne szpargały. Okazuje się, że zrobienie selekcji w plecakach jest dla wielu osób zbyt trudne. Małgosia, która ma wielki plecak, nic nie chce wyrzucić. Na dodatek zrobiła w Chinach jakieś „handlowe” zakupy i ma największy bagaż. Na koniec oświadcza, że się nie ruszy z autobusu i nie zejdzie na dół, bo plecak ma za ciężki. Cudzoziemcy z naszego autobusu oczywiście nie dołączają do nas. Zdecydowali się pozostać na górze i czekać, co będzie dalej. – Prędzej, prędzej — wołamy. 146 Małgorzata, jednak sparaliżowana obawą, nie rusza się. Maciek prawie wypycha ja na zewnątrz. Krzyczy: – Ciągnij plecak po śniegu. Na dół pójdzie ci łatwo. Ruszaj się! Wreszcie wszyscy pędzimy do dołu po zboczu. Na końcu, ciągnąc plecak, wlecze się Małgorzata i rozpacza. Z wielkim trudem, bijącym sercem i przyspieszonym oddechem dochodzę na dolnego autobusu. Ten jednak nie może odjechać, gdyż po zapuszczeniu motoru okazało się, że jest zepsuty. Rozlokowujemy się na nowych miejscach. Ponad godzinę trwa uregulowanie oddechu. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że na górze zostały drzazgi ze słupa i „paliwo” jaków. Tak więc na razie nie będzie nic ciepłego do jedzenia ani do picia. Tkwimy tak w odrętwieniu, kiedy ktoś krzyczy: – Z góry jedzie samochód. Rzeczywiście ze zbocza zjeżdża kolejna toyota z napędem na cztery koła. Po niedługim czasie zatrzymała się koło nas. Wynajęła ją jakaś włoska para i kierują się teraz do granicy. Gorączkowo, w pośpiechu opisujemy im naszą sytuację. Prosiliśmy, aby zawiadomili polskie władze w Nepalu lub Indiach. Mówimy, że mamy wśród nas kobietę ciężarną i boimy się o nią. Ktoś podaje swój adres do rodziny. Skonfundowany, sympatyczny Włoch wyjmuje puszkę skondensowanego mleka i podaje mi, przepraszając, że nic innego nie ma do jedzenia. Zgadza się zabrać Wiesię i Stefana. Dodatkowo zabiera Małgorzatę. Tłumaczymy, że przeżywa ona załamanie nerwowe. Mają czekać na nas po nepalskiej stronie granicy lub w Katmandu. Jeśli to będzie możliwe, mają organizować pomoc. Pakujemy ich wszystkich do toyoty i wkrótce żegnamy. To szczęście, że chociaż kilkoro udało się już uratować, a puszką mleka skondensowanego będziemy się zaraz dzielić. W czasie naszej krzątaniny zjechał na dół mikrobus ze Szwajcarami. Zatrzymali się na chwilę, gdyż kierowca chciał coś uzgodnić z dróżnikami. Zapytałem ich, czy mogliby zabrać ze sobą dwie szwajcarskie studentki z naszego autobusu, które też zeszły 147 w międzyczasie na dół. Niechętnie i z ociąganiem się zgodzili, mimo że mieli jedno miejsce wolne i puste przejście między siedzeniami. Uradowany poinformowałem Iwonę i jej koleżankę, aby się szykowały do wyjazdu. Może i te dziewczyny uda się uratować! One zaś ucieszyły się niezmiernie i stanęły przy drodze z plecakami. Do mikrobusu wrócił kierowca, zapalił silnik i ruszył. Przejechali tuż obok studentek stojących nieopodal nas, nie zatrzymując się. Było mi bardzo za nich wstyd i przykro, że wśród ludzi znajdują się tacy egoiści. To przecież była ich młodzież, wspaniałe pełne poświęcenia dziewczyny. Ponownie pojawił się spychacz. Zjeżdżał powoli na dół. Zatrzymał się na zboczu i po zaczepieniu linką, zaczął holować na dół nasz autobus. Niedługo już stał on obok innych na dole. Część osób przeniosła się ponownie do niego. Ja, Andrzej i Krzysztof postanowiliśmy zostać w tym drugim, gdyż tutaj w nocy będziemy mogli się położyć na pustych siedzeniach. Przed snem snuję wspomnienia: Jesienią 1987 roku w ciągu dziesięciu dni odbyły się w centrum Lhasy trzy pokojowe demonstracje. Pierwszą, z 27 września, poprowadzili mnisi z klasztoru Drepung, którzy przeszli ulicami miasta, wznosząc okrzyki niepodległościowe i powiewając tybetańską flagą. Zostali zaatakowani i pobici przez policję; następnie aresztowano ich i uwięziono. 1 października podobną demonstrację zorganizowali mnisi z klasztoru Sera. Ich również zaatakowała i pobiła policja; potem przewieziono ich na pobliski komisariat. Rozwścieczony tłum, próbując odbić mnichów, podpalił komendę. Przez kilka godzin policja strzelała do demonstrantów, zabijając co najmniej osiem i raniąc wiele osób. 6 października na czele kolejnego protestu znów stanęli mnisi z Drepungu. 7 października przyjechaliśmy do Golmudu, kończąc podróż chińskimi kolejami. Zaczęła się ona 23 września 1987 roku w Pekinie. Przez kolejnych pięć dni czekaliśmy na pozwolenie wjazdu do Lhasy. Tam jednak odbywały się kolejne demonstracje. Dysy148 denci zaczęli rozprowadzać publikacje polityczne, produkować własne plakaty i tworzyć sieć podziemnych organizacji. Rząd Chin i jego reprezentanci w Tybecie, aby rozbić ruch oporu i położyć kres demonstracjom, rozpoczęli mobilizację partyjnego aparatu kontroli i agitację, aby „poprawić myślenie” Tybetańczyków. W tym mniej więcej czasie ukazało się „obwieszczenie” Ludowego Rządu Miasta Lhasy. Była tam oficjalna wersja wydarzeń październikowych, wedle której tybetańscy „chuligani” odebrali broń policji, a następnie nawzajem się pozabijali. Członkowie partii, Komunistycznej Ligi Młodzieży, powinni dawać innym przykład, „wykazać gotowość i brak jakiegokolwiek wahania” w walce z terrorystami. Na koniec przypominano o konieczności „przekazywania władzom wszystkich ważnych informacji” (denuncjowaniu). Ponieważ zalecenia spotkały się z niewielkim odzewem, w „zbuntowanej prowincji” nasilono represje, aż na koniec ogłoszono stan wojenny w Tybecie. Oznaczał on jednak przyznanie się do klęski kampanii propagandowej i próby zastraszenia narodu. Odpowiedzialnością za niepokoje obarczono cudzoziemców i sabotażystów wysłanych przez „klikę Dalaja”. Zaczęto głosić, że narodowa jedność jest niezbędna dla „polityki reform, otwarcia na świat i ożywienia gospodarki” i że Hanowie i Tybetańczycy nie mogą żyć bez siebie. Testem lojalności Tybetańczyków miała być gotowość do krytykowania Dalajlamy. Po demonstracjach z jesieni 1987 roku powołano specjalną grupę do spraw edukacji politycznej i prowadzenia dochodzeń w klasztorach. Grupy wysyłane do klasztoru spędzały w nich od kilku tygodni do kilku miesięcy, prowadząc dochodzenia, identyfikując potencjalnych dysydentów i zwołując wiece. Później dochodziło do coraz większej brutalności służb bezpieczeństwa. Tortury były integralną częścią wszystkich przesłuchań, które prowadzono w specjalnym pomieszczeniu w obecności jednego lub dwóch strażników i śledczego. Ogłoszenie stanu wojennego w Lhasie pozwoliło władzom na zakazanie wizyt cudzoziemcom i ograniczenie swobody podróżowania Tybetańczyków. 149 Manifestacje siły — przemarsze uzbrojonych oddziałów, transportery opancerzone, wojskowe posterunki na ulicach — stały się codziennym elementem życia Lhasy. Wszystko to widzieliśmy na własne oczy i mamy zachowane na robionych w owym czasie zdjęciach. Głównym rezultatem kampanii prowadzonej po ogłoszeniu stanu wojennego była fala aresztowań i wyroków za rozmaite „przestępstwa kontrrewolucyjne”. Stan taki, w mniejszym czy większym nasileniu, trwa do dziś. A przecież jest to buddyjska kraina nakazująca bycie łagodnym, nie agresywnym, gościnnym, przyjacielskim i sprawiedliwym. Takimi byli dotąd dla nas napotykani Tybetańczycy. Niech zaświadczy o tym choćby Kodeks praw dziesięciu cnót Songcena Gampo. Dobro będzie nagradzane, a zło karane. Tym, którzy stoją wysoko, zwiąże ręce prawo; Ci, którzy stoją nisko, będą przez nie chronieni. Powoła się cztery regimenty straży. W górnych biegach strumieni powstaną tamy i zbiorniki. Wody rzek w dolinach posłużą do nawadniania pól. Powstanie system miar i wag. Podzieli się pola. Ludzi nauczy się pisać. Będzie się układać konie. Wprowadzi się zdrowe obyczaje, wzór do naśladowania. Ci, którzy wywołują waśnie, będą karani. Zabójcy zapłacą odszkodowania za krew, wysokie i niskie. Złodzieje spłacą wartość skradzionych przedmiotów oraz, Dodatkowo, zrobią to jeszcze osiem razy: w sumie — dziewięciokrotnie. Cudzołożnikom odejmie się członki i wygna ich z kraju. Kłamcom będzie się odcinać języki. 150 I dalej: Przyjmując schronienie w Trzech Klejnotach, Bądźcie pełni wiary i oddania. Odpłacajcie za dobroć rodziców i okazujcie im szacunek. Nie urażajcie uczuć tych, którzy okazują łaskę: Ojca, stryjów i starszych. Odpłacajcie za dobroć. Nie krytykujcie tych, którzy mają szlachetne przymioty i czcigodne pochodzenie, Ale okazujcie im cześć. Każdym czynem naśladujcie tych, którzy uosabiają wzniosłe cnoty. Skierujcie umysły ku Dharmie i pismom; Starajcie się uchwycić ich znaczenie. Nie wątpcie w przyczynę i skutek, karmę. Nie dopuszczajcie się złych czynów. Pomagajcie przyjaciołom i sąsiadom; wyrzeknijcie się wrogości. Bądźcie prawi i szczerzy. Pijcie i jedzcie z umiarem. Zachowujcie się skromnie. Spłacajcie długi o czasie. Nie oszukujcie na wagach i miarach. Bądźcie bezstronni, bezinteresowni i tak też postępujcie. W rozmowie nie oglądajcie się na kobiety. Trzymajcie się własnych poglądów. W razie sporu o „jest — nie jest”, złóżcie przysięgę, Wzywając na świadków lokalne bóstwa i opiekunów Dharmy. Być może wiek temu nasz wielki poeta — Bolesław Leśmian, proroczo potrafił „przeczuć” zbliżającą się tragedię tybetańskiego narodu, a może też wiersz jego mówi o uniwersalnej prawdzie, jaką były i są religijne prześladowania. Pisał wtedy o trudnym losie zapomnianego boga i jego dzieciach. 151 Jednym — jarzmo kochania, drugim — nędzy brzemię, A im — tylko modlitwa dumne zgina karki! Szept z piersi wyzwolony, ulata nad ziemię, Jak motyl, co pamięta, że wyszedł z poczwarki. Lecz by z tłumem we wspólnym nie spotkać się niebie I modlitwie samotnej ująć tego sromu, Wyciągają rąk sploty daleko przed siebie, Do boga, nie znanego — zaiste! — nikomu. Najwyższy a pozornie najuboższy z bogów Wzgardził tym, co widzialne, dostępne dla czasów – I nie stworzył pól szumnych, ni jezior, ni lasów, I nie spoczął na złocie ołtarznych barłogów! Hufce konnych aniołów snu jego nie strzegą Ni go poją kadzideł wonności i żary! Nikt się nigdy — zaprawdę! — nie modlił do niego, Nikt mu za nic dziękczynnej nie składał ofiary! Tylko oni w modlitwie od wieków najpierwszej Wzywają, aby zezwolił w prześladowań święto Zginąć śmiercią, co gałąź żywota zwichniętą Krwawym kwieciem męczeństwa dostojnie zawierszy! Trwożni nasłuchiwacze szmerów i półgłosów Darmo się pochylają nad brzegiem otchłani! Męczennicy, nadzieją ostatnią chłostani, Nie mogą się doczekać należnych im stosów!... Ale ów bóg, przed którym nie wszyscy są równi, Widząc ich w całej bólów brzydocie i pięknie, Pamięta, jak mu tęczą bywali wysnuwani – I jeżeli ma serce — ono dla nich pęknie! 152 Wiele osób z naszej grupy wieczorami się modli. Choć to niepopularne, myślę jednak o tym kilka razy. Może tutaj, w Krainie Śniegu powinniśmy odmawiać mantry? Mantra — pojęcie z sanskrytu oznaczające mowę, hymn lub zaklęcie. Jest to rodzaj formuły magicznej lub modlitwy, która jako dźwięk zawiera w sobie istotę bóstwa. Bóstwo to może być przez mantrę przywoływane. Może ona być dłuższą lub krótszą frazą, ale mantrą może być też tylko jedno słowo. Ciągłe powtarzanie mantry może niekiedy przypominać odmawianie różańca. Najbardziej znana jest buddyjska mantra Awalokiteśwary — Om mani padme hum, co znaczy: O Ty któryś jest Klejnotem w Lotosie. Nazywana bywa Mahamantrą. Uważa się, że ma ona olbrzymią moc. Traktowana jest jako matka wszystkich mantr. Inna jej nazwa to święta formuła Awalokiteśwary — Bodhisattwy Współczucia. Buddyści uważają, że wymawianie tej mantry prosto ze szczerego serca nie tylko niesie pomoc wszystkim czującym istotom, ale także zamyka bramy wiodące do przyszłych odrodzeń, w którymś z sześciu światów. Światy te na ścieżce naszego życia tracą swą moc przyciągania, a my pozostajemy w pełnym współczuciu dla tkwiących w nich istot. Przez wypowiadanie mantry pomagamy innym istotom w wyzbyciu się złej karmy i przechodzeniu w coraz to wyższe wcielenia, aż będą miały możliwość osiągnięcia całkowitego, pełnego wyzwolenia. Sześć jej sylab może zainspirować nas do działań przeciwko pysze, zazdrości, pożądaniu, niewiedzy, chciwości i nienawiści. Prędzej kropla po kropli wyparują morza, oceany, niż się wyczerpie zasługa z raz chociaż wypowiedzianej mantry Awalokiteśwary. Prędzej płatek po płatku stopiłby się śnieg całych Himalajów, niż wyczerpał się pożytek płynący z mocy dźwięku Mahamantry. Wypowiedziana powoduje powstanie w nas świetlistej postaci Wielkiego Współczującego — Tysiącramiennego Awalokiteśwary, który jest 153 wypełniony promienistym światłem Amithaby. Magiczne słowa i jej dźwięki są wieczną muzyką Himalajów. Bywa ona słyszana w szemraniu potoków, szumie wodospadów, wyciu wiatrów i huku burz, w bębniących kroplach deszczu i gradu.... Jest zaklęta w kamieniach mani na górskich rozdrożach i przełęczach Tybetu, na jego surowych, dzikich ścieżkach.... Jest ufnością żywych i modlitwą, tych którzy rozstają się ze swą cielesną powłoką. Droga od Om do Hum jest drogą Uniwersalnego Urzeczywistnienia jednostki ludzkiej, drogą Wadżrajany. W tej cudownej mantrze jest zawarta radosna nowina wybawienia z kołowrotu cierpienia, ogrom miłości dla wszystkich czujących istot, droga do uzyskania pełnej Świetlistości. Skoro jednak ktoś zaakceptowałby mantry jako modlitwy, to powinien uznawać również tantrę. A tu już wchodzi się w całą złożoną liturgię nowego kultu. W rozbudowane dekorum, które w każdej religii potrafi drażnić i irytować szczególnie osoby o „duchowym” nastawieniu do spraw wiary. Owe „bizantyjskie ceremoniały” tworzące wynaturzenia kultu wystąpić mogą w każdej religii. Dlatego też w każdej z nich raz po raz pojawiają się odnowiciele, którzy odrzucając dekorum, dążą do mistycznej łączności z bóstwem i w efekcie zostają albo schizmatykami albo odnowicielami. Ów rozrost formy nad treścią z duchowej perspektywy świadczyć może o „karłowaceniu” sedna wiary. Widziany z perspektywy surowego osądu innej kultury wydaje się marnym kiczem, pozorami przysłaniającymi sprawy istotne lub zasłoną duchowieństwa mającą na celu ukrycie ich bezmyślności czy zwyczajnej chęci dominacji. Oczywiście patrząc na te zjawiska oczami etnografa, historyka sztuki, a na dodatek człowieka o ciekawym i łagodnym sercu, widzieć będziemy nie przejawy „kiczu” w kulturze, teologii czy literaturze, ale nieokiełznaną kreatywność, nowatorstwo, poszukiwanie eksperymentów twórczych czy podobnie pozytywne przejawy ludzkiego ducha. Po tych zastrze154 żeniach można, nie wyzbywając się krytycznego osądu, spokojnie wrócić do tantry, owej „ezoterycznej wiedzy” czy też intrygujących rytuałów. Tantra to starożytna nauka ezoteryczna, której korzenie sięgają wstecz tysiącleci. W tłumaczeniu z sanskrytu słowo tantra oznacza dosłownie: rozszerzanie świadomości, „tkanie zasad”. Do niedawna tantra była znana i praktykowana głównie na Wschodzie. Buddyści uważają, że: To, co my, ludzie, ostatecznie nazywamy tantrą, jest czymś, co przedostało się na nasz ziemski poziom istnienia z wyższego poziomu, by poszerzyć naszą świadomość. Na ogół jest to pewien rodzaj energii, jednak konkretne przejawy tantry mogą być różne. Dokładniej: im niższy jest poziom krystalizacji, na który zostaje opuszczona energia, im niższa jest wewnętrzna częstotliwość jego wibracji, tym bardziej materialny będzie produkt końcowy. W większości wypadków ta energia ma charakter informacji i w efekcie na ziemi jest przedstawiana w postaci jakiejś uniwersalnej, często tajemnej wiedzy. W Indiach traktują o niej głównie święte hinduistyczne i buddyjskie traktaty tantryczne, zawierające nauki filozoficzne obejmujące wszystkie systemy i sposoby samopoznania. W większości teksty te są anonimowe, a dokładny czas ich powstania jest nieznany. Zawarta w nich wiedza jest przekazywana za pomocą dialogów nauczyciela i ucznia. W Tybecie słowo tantra jest używane powszechnie i często wykorzystuje się je w znaczeniu niemającym bezpośredniego związku z kulturą religijną. Sadhana tantryczna, czyli tantryczna droga prowadząca do wyzwolenia, ma często postać „alchemii duchowej”, polegającej na transformowaniu energii tworzących psychofizyczną naturę człowieka. Najbardziej znanym współcześnie systemem tantrycznym jest system filozofii i jogi zawarty 155 w większości tradycji buddyzmu tybetańskiego, nazywany wadżarjaną, tzn. „diamentową drogą”. Tantrą w Tybecie nazywane są niektóre pisemne wskazówki o charakterze medycznym, religijnym i obyczajowym. Nierzadko są one tajemnicze, zaszyfrowane i trudne do zrozumienia. Bywają też teksty z całkowicie konkretnymi i dosłownymi poleceniami. Niekiedy zawierają trudne do zrozumienia wskazówki, które dla współczesnego cywilizowanego człowieka mogą w ogóle nie mieć sensu. Do pism tantry mogą być też dołączone różnego rodzaju zaszyfrowane informacje: rysunki, symbole itp. Do tej użytecznej wiedzy zalicza się różnorakie zwyczaje i ćwiczenia, treningi i metody, ukierunkowane głównie na uświadomienie człowiekowi wzajemnego związku między jego życiem a jego dharmą. W buddyzmie tybetańskim, który jest przesycony licznymi elementami tantrycznymi, olbrzymią rolę odgrywa rozbudowana liturgia. Ołtarze świątyń są nadzwyczaj bogato zdobione, na ścianach widnieją liczne freski przedstawiające sceny z życia Oświeconego, liczne są również wizerunki bodhisattwów i świętych. Skomplikowane nabożeństwa połączone są z muzyką i tańcami. Mnisi noszą kolorowe, ozdobne szaty, a często występują również w maskach. Dzisiaj przeżyliśmy niesamowitą przygodę, choć nikt z nas nie ruszał się z autobusu. W południe od strony granicy pojawił się jakiś ruchomy punkt, który się zbliżał do nas. Wygląd miał ludzki, ale był jakiś „obszerny”. Wyglądał jak yeti. Po pewnym czasie okazało się, że podąża ku nam mężczyzna w kożuchu, obuty w „walonki”. Na plecach miał tybetańską, parcianą torbę. Na oczach ciemne okulary podobne do tych, jakie noszą alpiniści. Podpierał się kosturem. Okazało się, że jest to Australijczyk, który wyszedł od granicy na rekonesans, aby sprawdzić, czy droga jest przejezdna. Miał zamiar dostać się do Lhasy. Poinformował nas, że za mniej więcej siedemnaście kilometrów są jakieś zabudowania. On pił tam herbatę, ale nie jest pewien, czy 156 można tam przenocować. Był w nadzwyczaj dobrej kondycji fizycznej i pełen animuszu. Jego informacje podziałały na nas kojąco. Nie musielibyśmy na jeden raz przemierzać sześćdziesiąt kilometrów, a tylko kilkanaście. Ale i to byłoby chyba dla nas za trudne. Ów „yeti" niebawem powrócił tą samą drogą, którą do nas trafił. Nie zdecydował się iść do Lhasy. • W tym dniu Mariola pisała: Zeszłam z plecakiem z góry na dół do autobusów koło szałasu. • W tym dniu Maciek pisał: Rano herbata z plackami i konserwami. Pojazdy wojskowe i wojskowi zniknęli z dołu. Pełni wiary racjonalizujemy i oczekujemy przy ogniu. Miłe rozmowy z Iwoną (Szwajcarka) i Kanadyjką, która jeździ po Azji sama, jest redaktorem, pisała artykuły, od kilku miesięcy stale wędruje. Robi notatki i zdjęcia, jest spokojna. Popychamy autobus, za wąsko, blokuje się. Ok. 15 — prawie gotowa zupa. Wbiega z dołu Tommy (Tybetańczyk) z informacją, że na dole ruszają autobusy za buldożerem, nasz nie zjedzie na dół, szybko schodzić z plecakami lub pchać autobus. Panika. Jemy zupę w 10 sekund., niedogotowaną, łapiemy co jest pod ręką i do samochodu. Pchamy bez efektu, atmosfera straszna. Iwana z koleżankami pakują się szybko i biegną na dół, żeby zatrzymać ich, my wołamy, pakujemy się i kto jest pierwszy, wychodzi, żeby zatrzymać ich. Ja wychodzę przedostatni, wypycham Małgorzatę, która jeszcze nie pakuje się, chce papierosa i udaje bardzo spokojną. Każdy wyrzucił, co się da, ja też. Zbieram resztki zostawionego jedzenia, Marzanna też. Wychodzę, wyprzedzam Małgorzatę i wołam do niej: „ciągnij powoli po śniegu plecak, wrócimy po Ciebie”. Idę z Iją i Wojtkiem. W naszym autobusie został rowe157 rzysta i Kanadyjka. Zaczynamy żałować tego pośpiechu, wracać czy iść. Nikt z dołu nie wraca, dochodzimy do autobusu, pierwszy już odjechał (ale ugrzązł podobno niedaleko na górze), ten jest zepsuty. W międzyczasie buldożer holuje na dół nasz autobus (niebezpiecznie). Dowiadujemy się, że Małgorzata dostała szoku i Szwajcarzy ją wyciągali, mają do nas kolejny żal. Dyskusje na temat histerycznej reakcji Małgorzaty, która nadal twierdzi, że nic nie wyrzuci, pieszo nie pójdzie, jak również nie przekaże bagażu do toyoty, która rano pierwsza odjedzie. Nocujemy w naszym busie. 158 Dzień ósmy — 26.10.1987 — poniedziałek Po zapadnięciu mroku układamy się z tyłu w nowym autobusie. Z przodu kilka rzędów zajmują jakieś cudzoziemki. Otępiali i apatyczni nie byliśmy skorzy do zawierania żadnych znajomości ani nawiązywania rozmów. Po ubraniu się jak najcieplej wsuwamy się do śpiworów. W poprzednim autobusie było tłoczniej, ale i cieplej. Tu mróz jest dojmujący. Mimo kurtek puchowych i śpiworów marzniemy. Sen jest płytki. Ledwo jednak zasnęliśmy, kobiety z przodu autobusu zaczęły hałasować. Albo się głośno modliły, albo płakały i coś krzyczały. Później znów śpiewały jakieś nabożne pieśni, na zmianę z jakimiś przebojami. Krzyków i płaczu było tyle, że uciszałem je, krzycząc, iż chcemy się wyspać. To jednak nie pomagało. Wyglądało na to, że ogarnęła je wszystkie ostra histeria. Na koniec musiałem wyjść ze śpiwora, podejść do przodu autobusu i głośno, po niemiecku je skląć (ten język do tego się dobrze nadaje). Na koniec ucichły. Kiedy jednak ogarnął mnie znów błogi sen, słyszałem jakieś krzyki i walenie w sąsiedni autobus: – Doktor, doktor!! – Woła cię Tommy — zwraca się do mnie obudzony Krzysztof. Pospiesznie wydostaję się ze śpiwora, wybiegam z autobusu i pytam Tybetańczyka o co chodzi. – Szybko, doktor — mówi do mnie. — Mam dwie toyoty, to was zabierzemy. Ale tylko was, bo mało miejsca. Szybko, szybko! Zrozumiałem, że Tommy namówił kierowców, aby w nocy, kiedy chińscy bonzowie śpią, ci zrobili „lewy kurs”, za który zobowiązałem się uprzednio zapłacić. Szybko budzę resztę naszych śpiących. Mówię do nich: – Teraz rozmawiamy tylko po polsku. Za pięć minut mamy wszyscy być spakowani i odjeżdżamy do granicy. Nikomu ani słowa, bo w przeciwnym razie możemy się nie ewakuować. Tak się też stało, w ciągu kilku minut odjechaliśmy i opuściliśmy naszą pułapkę. 159 Kiedy już stłoczeni (ja w bagażowej części samochodu przywalony nieomal plecakami) opuszczaliśmy naszą śnieżną przełęcz i dolinkę z życiodajną wodą, jedna myśl przepełniała mój umysł: Jesteśmy uratowani, jestem uratowany! Teraz już każda minuta zbliża nas do granicy, a tam są ludzie, przyzwoite miejsce do spania i normalne jedzenie. Znów będę mógł najeść się do syta pożywnej chińskiej zupy z makaronem. Udało się zabrać całą grupę. Wszyscy są zdrowi i w zupełnie znośnej kondycji psychicznej. Droga się wlecze, ale teraz to nie ma znaczenia. Każdy metr przybliża nas do ocalenia. Jedziemy przez ciemne pustkowie. Co jakiś czas lekko zjeżdżamy w dół, by po kilku minutach znów mozolnie piąć się do góry. Nie mam wątpliwości, że nie dalibyśmy rady przejść tej trasy, będąc w obecnej kondycji. Po godzinie mijamy dwa zabudowania. Przy jednym widzę stojący mikrobus Szwajcarów. My jedziemy dalej. Minęło już prawie dwie godziny, kiedy zatrzymaliśmy się niespodzianie. Okazało się, że pierwszy samochód najechał na pasterza, który spał na drodze owinięty w kożuch i przysypany śniegiem. Ułożył się on na drewnianym mostku i kierowca go nie spostrzegł. Ustaliliśmy, że pierwszy samochód z Maćkiem odwiezie go do chińskiego szpitala w Njalam. Znajdowaliśmy się wtedy na jej przedmieściach. Razem z osobami, które musiały wysiąść z pierwszego samochodu, czekamy, aż Maciek wróci ze szpitala. Mróz jest nadal siarczysty. Tłoczymy się w naszej toyocie, ale co chwila ktoś musi wysiąść bo jest zbyt ciasno. Teraz jednak wiemy, że jesteśmy uratowani. Gdzieś tu niedaleko jest hotel, w którym się zaraz znajdziemy. Po pewnym czasie wraca Maciek. Odtransportowali pasterza do szpitala. Był on jakoby bardzo prymitywny, ale to jedyne miejsce, gdzie zajmą się poturbowanym. Jedziemy dalej i mam nadzieję, że tej nocy będę mógł się jeszcze zdrzemnąć w zwyczajnym łóżku. Nieważne, ile to będzie kosztować. Wreszcie widać pogrążony w nocnej ciszy hotel. Wypakowujemy się z naszych zbawczych wehikułów. Robię składkę w dola- 160 rach i oddaję zebrane pieniądze. Tommy przelicza je i dziękuje. My dziękujemy za ratunek. W hotelu nikt nam nie otwiera, mimo że dość głośno i uporczywie walimy do drzwi. Po chwili jednak okazuje się, że kogoś obudziliśmy. Na galerii pojawia się jakiś człowiek przeciągając się. Krzyczymy: – Hotel, hotel!! Ten jednak nie zwraca na nas uwagi. Nie odzywa się ani słowem. Po chwili rozpina rozporek i z góry oddaje na nas mocz. Ledwo zdążyliśmy uskoczyć. Niezbyt to życzliwe powitanie i trzeba będzie dalej czekać na mrozie. Po blisko dwóch godzinach, kiedy zaczęła się już robić poranna szarówka, z hoteliku obok wybiegło kilkunastu Chińczyków z bagażami i zaczęli się gimnastykować. Wtedy szybko, nie oglądając się już na nikogo, pobiegliśmy do zwolnionych pokoi i w pełnym ubraniu i czapkach wskoczyliśmy do ciepłych jeszcze łóżek. Oczywiście nie było tam pościeli, a przykryciem były grube i ciężkie bawełniane kołdry. Jednak można się było wyciągnąć, rozprostować nogi, a siennik był dość miękki. Było ciepło i bezpiecznie. Zauważyłem jeszcze tylko, że w kącie pokoju ktoś zostawił odcięty barani łeb, a jego rogi zwracały się w moją stronę. Zapadłem w głęboki sen. Po kilku godzinach budzę się wypoczęty i szczęśliwy, że wreszcie jestem w bezpieczniejszej części świata. Umyć się, a tym bardziej wykąpać nie ma jednak gdzie. Na szczęście w wielkich termosach jest pozostawiona woda. Obmywam nią twarz i biegnę szukać coś do jedzenia, Ubranie wisi na mnie jak worek. Od początku zaspy nie zdejmowałem ani razu czapki. Głowę umyję dopiero, gdy będzie dostępna jakaś łazienka. Pasek u spodni musiałem skrócić o dwie dziurki. Schudłem na pewno kilka kilogramów. U innych też widać zmianę — wychudzeni i zabiedzeni. Andrzeja męczy opryszczka, która rozlała się wokół ust. Może to świadczyć o obniżonej odporności. 161 W hoteliku obok otwarta jest chińska restauracja. Zamawiam dużą butlę piwa i dużą miskę zupy z makaronem. Dostaję ją — taką, o jakiej marzyłem przez wszystkie dni w zaspie. Jem powoli i z namaszczeniem. Później zamawiam następną i dopiero wtedy czuję, że głód mi nie dolega. Do Zhangmu mamy jeszcze około 30 kilometrów. Powódź, która przeszła tu przed kilkoma miesiącami, pozrywała drogę i jest ona nieprzejezdna. Musimy ten odcinek przejść pieszo. Szukamy tragarzy i zgłaszają się dwie ekipy. Wybieramy tańszą i umawiamy się z nimi, że będą pod hotelem jutro o godzinie szóstej rano. • W tym dniu Mariola pisała: Ciągle nie ma pomocy. Koło północy przyjechał przewodnik dwoma toyotami. Nad ranem kierowca pierwszej toyoty przejechał Tybetańczyka, który leżał na moście razem z owcami. Jazda do szpitala. Ok. 5.00 rano dotarliśmy do hotelu w małej osadzie przed Njalam. • W tym dniu Maciek pisał: Obudziliśmy się jak zwykle o godzinie 9.00. Promienie słońca dosięgały nas zza gór. Śniadanie — gęste mleko w proszku. Jak zwykle piękna pogoda. Jesteśmy bardzo zmęczeni i zmarznięci. Przyjechały dwie toyoty terenowe, podobno jacyś bonzowie, jeden z pistoletem. Nie reagują wcale na nasze „miganie”. Wręcz odsuwali się. Pojechali. Tommy cały czas twierdzi, że duże buldożery są w drodze. Ija płacze, Wiesia płacze, Stefan oznajmił, że Wiesia jest w ciąży, i będzie starał się upchnąć z nią do toyoty Włochów. Małgosię na siłę też tam wsadziliśmy. Pojechali, za nimi mikrobus. Ci ze służby przydrożnej wychodzą z 1 lub 2 łopatami tylko jak przejeżdża jakaś toyota i ważna osoba, przekopują przejazd obok busów. Włosi wczoraj wieczorem mało się nie pobili z tubylcami, którzy się wstawili za ich kierowcą. Przyczyna: 162 Włoch zabrał kluczyki, żeby w nocy grzać. Zaczynamy tracić nadzieję. Obiad — za torbę na kółkach, spodnie i otwieracz do konserw. Tybetanka dała nam trzy „paliwa jaków” i własne „ognisko” w kącie muru. Piekliśmy 2 nogi baranie i placki z campy (mąka z jęczmienia wędzona). Nikt nic nie wie. Nagle alarm, kierowcy naprawili nasz bus i ruszają, nie zważając, że przygotowujemy obiad. (Przyjechał mały buldożer). Wpadliśmy do autobusu z niedopieczonymi kośćmi i w drodze je gryźliśmy. Autobus podjechał 500 m i „zdechł” — woda z chłodnicy wypłynęła. Kierowca zgubił przewód gumowy. Tuż przed odjazdem przyszedł pieszo do nas facet w bardzo dobrej kondycji, podał nam dokładny plan drogi i namawiał do marszu, jest godz. 18 — za późno, by dotrzeć do pierwszych domostw — 1 7 km. Odkładamy na jutro. Tymczasem kierowca (głupi) cofa się do punktu „O” tyłem, przez 2 godziny. Andrzej po wodę i spać. Planujemy jutro wyruszyć. Gdy Małgosię zapakowaliśmy w toyotę — daliśmy jej torbę z drobiazgami pozostałych (ja doniczkę). Przedwczoraj w czasie wieczornej ostrej wymiany— Andrzej powiedział, że idzie sam i wyrzuci leki, bo złe wzięliśmy (Sulfaguanidynę i węgiel). Wyrzucił ku oburzeniu pozostałych. Wczoraj dostał gorączki i prosił dyskretnie Mariolę o Sulfaguanidynę. W nocy odjazd ok. 1.00 toyotami za 75 F. E = 20$. (Janusz załatwił z Tommym). Jedziemy wysokim tunelem w śniegu — nieprzejezdnym dla autobusu. Rowerzysta wyjechał wcześniej na rowerze. Po drodze zające — nasz kierowca buddysta (zdjęcie Dalajlamy — ołtarzyki w samochodzie) bardzo uważał, żeby jakiego nie przejechać. Jeden biegł 1/2 godz. drogą, w końcu kierowca spróbował wyprzedzić i potrącił go, kulawy biegł dalej wolno. Kierowca bardzo to przeżył, wyszedł z samochodu, obejrzał go, potem humanitarnie przejechał. 2 km przed hotelem — wypadek — najechali człowieka i owcę. Leżał wraz z kilkoma (pasterze) na drodze za mostem twarzą zwrócony do jezdni, zawinięty kożuchami. W pierwszej chwili wyglądało na śmiertelny uraz. Załadowaliśmy go do samochodu i zawieźliśmy do szpitala. 163 Szpital w nocy zrobił na nas fatalne wrażenie. Minęło pół godziny, zanim zajęto się przejechanym. Miał on uraz twarzoczaszki i powoli spłycenie świadomości. W salach chorych — ciemno, jedno łoże i dwa, trzy wyrka z kożuchów. Lekarze w białoszarych płaszczach na kożuszkach, jedna żarówka przy okiennicy, koza, maszynka na podłodze. Do hotelu przyjechaliśmy około piątej rano. Hotel zamknięty. Położyliśmy się w piwnicznej salce, którą opuścili dopiero co kierowcy. Beton, w kącie kamienie i łeb barani. Ok. 10.00 wstaliśmy, nie mogąc spać. W bardzo dobrych humorach — uwolnieni z zasp. Mycie się. Zmęczenie straszne. Restauracja: piwo i gorący rosół. Miasteczko małe, typowe domki tybetańskie. Biedne. Sporo cinkciarzy. Obiad — kartofle z trzema jajkami. Kolacja — wspólna — suszony baran przyprawiony przez kucharza, chińskie grzyby mun, piwo, wymiana forsy, umówienie tragarzy. Sprzedałem latarkę, inni kurtki, kupiłem cukierki (brak glukozy), pół zeżarłem. Kolacja — herbata z mlekiem. Wróciłem do hoteliku o 11.30, Andrzej spał od 9.00. 164 Dzień dziewiąty — 27.10.1987 — wtorek Cały dzień w marszu, aby dotrzeć do granicznej wioski. Szliśmy przez cały dzień doliną podobną do Kościeliskiej, tylko dziesięć razy większą. Wyższe góry nas otaczały, szersza była rzeka i dolina. Gdzieniegdzie skałki zbliżone wyglądem do stojących wielkich maczug. Mimo że stale szliśmy na dół, to trasa była wyczerpująca. Tragarze postanowili, że każdy weźmie po dwa plecaki i podwójnie zarobi. Mimo ciężaru idą tak szybko, że z trudem możemy ich dogonić. Raz tylko zatrzymują się, aby zjeść kluski z campy wyrobione w herbacie. My jemy jakieś pieczywo kupione w poprzedniej wiosce. Wioska Njalam położona jest na wysokości 3600 metrów. Na małych pastwiskach niedaleko wioski ujrzeliśmy ponownie pasące się jaki. Cała wioska to dwie ulice, jedna pod górę, wiodąca wśród zagród do świątyni, druga, opadająca w dół, handlowa. Miniaturowe domki po dach poobkładano suszącym się drewnem opałowym. Tybetańczycy, siedząc na progach domów, bawią dzieci, przyglądają się nam z zaciekawieniem. Główna część wioski składa się z kilku sklepów i paru restauracji. Wokół pełno dzieci, które biegają za nami. Oglądają nas ciekawie i raz po raz wybuchają śmiechem. Przy klasztorze widzi się mnóstwo dzikich psów. Tubylcy wierzą, że są to mnisi, którym nie powiodła się reinkarnacja i dostali drugą szansę życia, aby się poprawić. Zespół baraków, dumnie nazwany hotelem, wzniesiono na rozwidleniu traktów. Odrapana reklama nad wejściem zachwala najlepszy serwis, komfortowe pokoje, gorące tusze i dobrą kuchnię. Komfort lodowato zimnych pokoi, polegał na zaopatrzeniu każdego w dwulitrowy termos wrzątku. Gorących tuszów nie mogliśmy ocenić z powodu braku wody. Luksus sanitariatów ograniczał się do trzech dziur w podłodze, oddzielonych od siebie zapewniającym intymność, półmetrowej wysokości przepierzeniem. Kilka dla kobiet i kilka dla mężczyzn. 165 Od Njalam nasza droga zaczyna zbiegać w dół. Zaznacza się tutaj wyraźna granica stref roślinnych: na północ jest suchy, wysokogórski step, a na południe zaczynają się na zboczach lasy, które swoje istnienie zawdzięczają docierającemu już tutaj monsunowi. Droga przebiega po zboczu, po prawej stronie doliny i na odcinku 30 kilometrów do granicznego Zhangmu opada o 2000 metrów! W dolinie zobaczyć można też drzewa, których nie oglądaliśmy, odkąd wyjechaliśmy z Lhasy. Również zabudowania są tu większe, a w zagrodach widać więcej stogów i suszącego się ziarna. Nad rzeczką pasą się stadka kóz. Na murkach zamykających zagrody suszy się torf i nawóz jaków używany do palenia pod kuchnią. Na poletkach odbywa się orka przy użyciu jaków zaprzężonych do drewnianych soch. W pobliżu znajduje się niewielka świątynia. Zbudowano ją przy jaskini Milarepy, miejscu, gdzie niegdyś medytował tybetański filozof, poeta i mistyk Milarepa. Urodził się on w wiosce Kjirong oddalonej o dwa dni marszu od Njalam. Był to chyba pierwszy obiekt sakralny wart obejrzenia od Szigace. Kiedy Milarepa mieszkał w jaskini i pogłębiał swą praktykę, odnalazł go tam pewien jogin z Kunthang i z głębokim zaufaniem zapytał: – Drogocenny Lamo, próbowałem medytować, jednak jeszcze naprawdę nie zrozumiałem, o co chodzi w praktyce. Dlatego nie zrobiłem ani postępów, ani nie rozwinąłem żadnych dobrych właściwości. Czy mógłbyś mi udzielić jakichś wskazówek? Milarepa odpowiedział: – Musisz zrozumieć następujące zasadnicze punkty — i zaśpiewał tę pieśń: Obiektów postrzeganych przez umysł jest więcej niż pyłków kurzu widocznych w promieniu słońca. Zręczny jogin rozumie, że chodzi o to, by pozostawić zjawiska takimi, jakimi są. 166 Prawdziwa natura rzeczy nie powstała z przyczyn i warunków – zręczny jogin rozumie, że chodzi o to, by dotrzeć do sedna rzeczywistości. Nagle powstałych myśli nie powstrzyma nawet setka zbrojnych, Zręczny jogin rozumie, że chodzi o to, by uwolnić się od lgnięcia do zjawisk. Duchowej aktywności nie można zamknąć w metalowym pudełku. Zręczny jogin rozumie, że chodzi o to, iż zjawiska nie istnieją naprawdę. Przekład Wojciech Tracewski Czy więc przeżycia nasze były prawdziwe, czy tylko iluzoryczne? Były tak prawdziwe jak życie i jak iluzja nierealne. Ale wszyscy pamiętamy owe lęki, koszmary senne, budzenie się nadziei i jej gaśniecie, powtarzające się nieomal codziennie wzloty i upadki, rozliczanie się z życiem, które przeżywaliśmy przez wszystkie dni uwięzienia w zaspie. My, ludzie Zachodu, ceniący życie, sukcesy i aktywność zmuszeni nagle zostaliśmy do intensywnej, wielodniowej medytacji, a ta zamiast wyciszenia i oddalenia od spraw materialnych owocowała przeważnie lękiem, łzami i wyczerpaniem. Zapewne nikt z nas ani o odrobinę nie zbliżył się do „świętej negacji”, ale psychikę każdego przeorały doświadczenia zbliżone do ekstremalnych. Każdy zyskał nową perspektywę widzenia swej egzystencji i nowe odniesienia w hierarchii wartości. Po przybyciu do chińskiej miejscowości granicznej Zhangmu okazało się, że dziewięciokilometrowy odcinek drogi — od wioski w dół do mostu na granicznej rzece, jest zniszczony przez osuwiska ziemi. Nadal trwały prace porządkowe związane z wysadzaniem dynamitem niektórych osuwisk. Trzeba było przebyć ten 167 odcinek pieszo, taszcząc na grzbiecie cały swój dobytek. Wyruszyliśmy na ten szlak dopiero rano, po nocy spędzonej w drewnianej budzie bez bieżącej wody, dumnie nazywanej hotelem, i po odprawie na chińskim punkcie kontrolnym na skraju wsi. Przez Most Przyjaźni zbudowany przez Chińczyków na granicznej rzece przeszedłem do Kodari — maleńkiej nepalskiej wioski rozciągniętej wzdłuż drogi biegnącej u stóp stromego zbocza. • W tym dniu Mariola pisała: Rano podstemplowano paszporty. Przekroczenie granicy chińskiej. Po 2 godziny jazda autobusem, marsz, jazda autobusem. W nocy dotarliśmy do Katmandu. • W tym dniu Maciek pisał: Andrzej organizuje tragarzy na 7.00. 6.00 — pobudka. Tragarze przyszli o 8.00. Idziemy pieszo cały czas z góry. Przechodzimy most i jesteśmy w Nepalu. Uff, wreszcie!!! 168 Rzeczywistość niejednokrotnie staje się dla nas pułapką. Włącza nas nieoczekiwanie i podstępnie do spektaklu, jakim staje się nasze życie... „W śniegach pod Sziszapagmą” to niezwykła opowieść o dramatycznej walce o przeżycie i wydostanie się z pułapki w jakiej znalazła się, wraz z autorem książki, 13 osobowa grupa globtroterów na granicy tybetańsko-nepalskiej w październiku 1987 roku. Opuszczając obóz wojskowy w Tingri ostatnim, z powodu fali zamieszek w Tybecie autobusem, zmierzającym w kierunku granicy, bohaterowie opowieści zostali uwięzieni przez warunki atmosferyczne na śnieżnej pustyni przełęczy Lalung La, na wysokości 5000 m. Ich 9 dniowej walce o przetrwanie towarzyszyła zaduma nad losem ludzkim, przeznaczeniem a także dzięki autorowi książki życiem Tybetańczyków, duchowymi tradycjami Tybetu, kulturą tybetańską. Każda tragedia, która dotknie człowieka może być wyzwaniem, któremu człowiek musi stawić czoła.