Fifak z Wrocka

Transkrypt

Fifak z Wrocka
Fifak z Wrocka
Wanda Dybalska
Fifak z Wrocka
Oficyna Wydawnicza ATUT
Wrocław 2007
Fot.  Wanda Dybalska
Ta ty,
nie bądź taki
fifak!
– Oj, jest. Powiedziałem mu: przyjeż­
dżają. Nie stękaj, tylko przyjeżdżaj. No
i stawił się. Jak malowany, fifak jeden.
Nu, dawaj pyska, Stasik!
Temu stuknęła osiemdziesiątka, tamte­mu
idzie dziesiąty krzy­żyk, ale jakże się nie stawić.
Taż to jubileusz – 10. zjazd Boryczówki. Józik
Mularczyk, inżynier tech­­nolog, wrzuca do bagażnika trzecią nogę (podpiera się kulą) i gna
z Poznania do Lubina. Władzik Rogowski, inżynier łącz­ności, pakuje do kartonu hornietki (gar­
nuszki) z widokiem rodzinnej wsi, bo pa­miątka
ze zjazdu musi być. – Nu, fertig (gotowe) – mruczy Władzik. I już pędzi z Wrocławia.
Stach Sierociński, też emerytowany in­żynier,
nie przyjedzie, zdrowie szwanku­je. Ale wyekspediował z Gliwic pakę z książkami: piąty tom
wspomnień, które zjazdowicze spisują od dziesięciu lat, pod tytułem „Sami swoi z Boryczówki”.
Prosto z dru­kami, bestseller, tylko 130 egzem-
plarzy, rozchodzi się migiem, bez zwrotów. Gienia Śmielska, bibliotekoznawca, wrocławianka
jak Władzik, do późna pi­sze swoją mowę. Idzie
gładko, bo z serca: „Pamiętacie, jak to by­ło...?”.
Jak bałakają
My nie z Boryczówki, ale przylepiłyśmy się
do niej jak pszczoły do pla­stra miodu z Janowej
pa­sieki. – Jedziemy? – podpytuję profesor Joannę Pysz­ny z Instytutu Filologii Polskiej UWr.
– A jakże, nie wyobrażam sobie, żeby mnie tam
nie było!
Więc wyciągamy z szaf wyjściowe furki (sukienki), szwarcujemy (pastujemy) buty i w drogę. Panią profesor, czyli Joasię, bo tak o niej
mówią, zawiozła na zjazd przyjaciółka Krysia
Krupa, absolwentka chemii i wro­cławska bizneswoman, z boryczowskiej rodziny Sierocińskich. A ja kiedyś zajrza­łam tam służbowo,
żeby napisać o nie­zwykłych spotkaniach w Lubinie byłych mieszkańców Boryczówki, małej
wsi na Kresach. I wpadłyśmy w sidła. Co roku
ciągnie dusza do Lubina na zjazd boryczowian
– żeby ich zobaczyć, posłuchać, jak bałakają
(mówią), jak wyśpiewują sta­re polskie piosenki
i rzewne dumki ukra­ińskie: „Skrzydłem orłem
lub sokołem unosić się nad Podolem. Tamtem
życiem żyć...”.
Ma rację Andrzej Mularczyk (tak, ten sam, autor filmowej sagi o Kargulu i Pa­wlaku), kilka razy
spotkałam go w Lubi­nie, bo on też korzeniami
z Boryczówki: – Te zjazdy są czymś fenomenalnym. Pokazują, że ludziom nie wystarczają takie
formy kontaktu jak telefon czy e-mail. Człowiek
musi spojrzeć w oczy drugiego człowieka, który
coś o nim wie albo chce z nim coś przeżyć.
Profesor Pyszny tłumaczy: – Ciągną mnie tam
wzruszenia, autentyzm uczuć, oni spotykają się
z potrzeby serca.
Gdyby nie Boryczówka, nie byłoby fil­mowej
trylogii. Tam urodził się ojciec An­drzeja, pułkownik Mularczyk (nad drzwiami do­mu w Konstancinie powiesił tablicę „Bo­ryczówka”), i stryj Jan,
który po wojnie osiadł w Tymowej koło Lubina.
Jan był wielkim gawędziarzem, „pisarzem sło­
wa”, zawładnął wyobraźnią młodego An­drzeja
tak bardzo, że po latach powstał film. Boryczowianie mówią: – Filmowy Pawlak to wypisz,
wymaluj nasz Jaśko Mu­larczyk. Dlatego swoje
wspomnienia tytułują „Sami swoi”. Są dumni
z Andrzeja, że roz­sławił Boryczówkę. – To nasz
Sienkie­wicz! – mówią.
Nam się spieszy
Wyobraźcie sobie Boryczówkę: prawie tysiąc
mieszkańców przed wojną, kościół, szkoła
otoczona jesionami, młyn, figura Matki Boskiej z piaskowca. Błotnista dro­ga, na której
jesienią można było zgubić buty. Rzeka Porzeczka, most. Latem mło­dzi siadali na moście
i śpiewali, aż niosło się pod las. Wieś dzieliła
się na części jak na dzielnice – na Szwabówkę, Zastawie, Poddębinę, Glinniki, Za Wodą,
Tamten Koniec. Ludzie żyli jak w dużej rodzinie. Połącze­ni więzami krwi. W co dru­giej
chałupie ciocia albo wujek. Jak nie Kitajczyk,
to Mularczyk, jak nie Książyk, to Paluch, jak
nie Rogowski, to Sierociński albo Janiszewski,
Łukasiewicz, Po­piel, Pietruszka, Tracz, Szczygielski, Woźniewicz i tak dalej. Żeby się jakoś
odróżnić, wy­myślali przydomki: Bajki, Barany,
Kacza­ny, Kapusta, Potućka, nawet ksiądz miał
przydomek – Burek.
Żyli biednie, czasem głodowali na przed­
nówku. Ale we wspomnieniach, ech!, wszyst10
ko jest „naj”: najpiękniejsze dziew­czyny, najprzystojniejsi chłopcy, najlep­szy chleb na liściu
kapusty, „tytonik jak śmietana”. A jakie konie,
jakie sady, pa­sieki, ziemia, kraina mlekiem
i miodem płynąca. A Trembowla – perła Podola, „fa­lujące łany pszenicy, kukurydzy, słonecz­
ników”.
W pamięci zatrzymali każdy kąt, opisu­ją.
Po co? – Żeby to wszystko utrwalić, bo wiedzą, że ich świat jak Atlantyda zniknie razem
z nimi – tłumaczy profesor Pyszny. – Dlatego
tak się spieszą, organizują zjazdy co roku,
bo – jak mówią – „my nie mamy już czasu”.
Dlatego na kubku musi być Boryczówka,
na plakietce – Boryczówka, na zaproszeniu
– Boryczówka. Odtwarzają genealogię boryczowskich rodów, ich losy, opisują obyczaje
jak u Kitowicza. Popatrzcie, tak budowaliśmy
domy i stodoły, to jedliśmy, tak świętowaliśmy,
tak mówiliśmy. Tych pięć tomów wspomnień
to obiektywny, naoczny, z pierwszej ręki spis
z natury. Ma ogromną wartość dokumentalną, a nawet naukową, doskonały materiał dla
etnolo­gów, literaturoznawców, językoznawców.
Chciałabym, żeby w przyszłym roku w moim
instytucie powstała przynajmniej praca magisterska na podstawie tych tek­stów.
Ta podkickaj
Fifak to spryciarz. – Ta ty, nie bądź ta­ki fifak
– mówił jeden do drugiego. Do ostatniego tomu
wspomnień Józiu Mularczyk i Władziu Rogowski dorzucili boryczowski słownik.
– Mieliśmy swój specy­ficzny język, a mło­dzi
już go nie znają – tłumaczy Wła­dziu. – Po polsku mówi­ło się tylko w kościele i w szkole, na
co dzień bałakaliśmy ruską gwarą, do której
przeniknęło najwięcej słów ukraińskich i niemieckich, bo przecież Boryczówka długo była
pod zaborem austriackim. Stąd u nas ten zaśpiew i twarde „h”, po którym od razu poznasz
kresowiaka.
Mówili: „Frygaj, frygaj”, czyli jedz szyb­ciej.
„Co tobi spod furki (sukienki) ja­kiś farfocli
(strzępy) wyłażom”. „Postaw gewichta (odważ­
nik) na wagi”. „Podkickaj pierogi (podrzuć lekko), co by się nie skleiły”, „Ty masz recht”, czyli
rację.
Hruba to była kuch­nia z płytą albo ko­bie­ta
w ciąży. Głowa – łypeta („Ta ty dur­nowata łypeto”). Kaczan – kolba kukurydzy. Mołodycia
– młoda mężatka. Palica – laska („Ksiądz Paluch uniósł palicy i jak nie rąbnie Jaśka po plecach”).
Fot.  Maciej Zalewski
Mećka zniknęła
przed obiadem
Policjanci porównują bydlęce szajki
do gangów samochodowych.
Krowy to sprawa polityczna. – Za komuchów
przez dwie-trzy noce chodziły po pastwisku
i nikt ich nie ruszył. Teraz giną w biały dzień, bo
jest bez­prawie – uważa Stanisław Samołówka
z Zagórza w Skierniewickiem.
8 sierpnia krowy Samołówki jak zwykle pasły
się przy „gierkówce”, ruchliwej trasie Warszawa – Katowice. Wyprowadzili je rano, zniknęły
przed obiadem, razem z łańcuchami. – Pomyślałam „może się urwały” i dawaj szukać po lesie.
Ale na nic – opowiada Anna Gawlikowska, siostra Stanisława.
Przyjechali policjanci z psem, znaleźli ślady
opon na polu sąsiada. – Chyba nasze krowy odjechały tym białym dostawczym mercedesem,
który od rana kręcił się przy drodze – podejrze­wa
pani Anna.
Samołówka opisuje: – Młode, zdrowe, obie zacielone. Krowy do życia. Góra mięsa!
Krowa nie ma numeru
Od początku czerwca do połowy sierpnia
w Skierniewickiem zginęło z pastwisk i obór po­
nad 50 sztuk bydła. Policyjne mel­dunki z kraju
12
prawie codziennie mówią o kradzieżach krów
i koni, ale trudno ustalić, ile zwierząt stracili rol­
nicy tego lata.
– Do naszych rejestrów rzeczy utraconych
tra­fiają tylko przedmioty z numera­mi identyfikacyjnymi. A krowa nie ma numeru – tłumaczy rzecznik Komendy Głównej Policji Andrzej
Prze­myski.
Gdy Stanisław Samołówka szukał z po­licjanta­
mi swoich zwierząt, kilkanaście ki­lometrów da­lej,
w Wilczych Piętkach Marczakowie zwozili snopki z pola. Położyli się późno, oborę jak zwy­kle
zamknęli na haczyk („żadna kłódka nie po­radzi
na złodzieja”). Rabusie przyszli w nocy i za­brali
najlepsze sztuki: dwa cielaki, jałówkę i mleczną
Łaciatą („tę bez kolczyków, bo ciągle je gubiła”).
Teresa Marczakowa załamuje ręce: – Dobrze,
że byczki spały w przybudówce, a dwie krowy
na powietrzu, to jeszcze coś nam zostało.
Razem z krowami złodzieje zabrali Marczakom spokojny sen.
– Czuwamy na zmianę. Do północy brat, po­
tem dzieci, dziadkowie – i tak do rana.
Dzisiaj krowa kosztuje średnio 15 milionów
sta­rych złotych. – Za dziesięć milionów kupię
starą babcię i na łące mi się przewróci – mówi
Sa­mołówka.
W ostatnich latach rolnicy wybijali stada,
bo ceny mleka były niskie i nie opłacało się
go pro­dukować. – Mamy w kraju ponad 7,6
miliona sztuk bydła, w tym ponad 3,6 miliona
krów, ale pogłowie nadal spada – mówi Aleksander Merecki, zastęp­ca dyrektora departamentu
produkcji rolniczej w Ministerstwie Rolnictwa.
– Tymczasem gusty konsumentów się zmie­niają,
coraz chętniej jedzą wołowinę. Podaż jest mniejsza, popyt rośnie, więc mięso drożeje.
24 sierpnia Zakład Przetwórstwa Mięsnego Sta­
nisława Męciny w Niwnej koło Rawy Mazowiec­
kiej płacił za kilogram by­ka 29 tysięcy starych zło­
tych, jałówki – 26 tysięcy, krowy (I i II klasa) – 22
tysiące, a świni – 27 tysięcy.
Teresa Marczakowa oblicza straty: – Kro­wa
– jakieś pół tony mięsa, jałówka – 380 kilogramów, cielaki po 130. Razem przepadło ponad 40
sta­rych milionów.
W styczniu przejęła gospodarstwo od ro­dziców,
zapłaciła podatek od wzbogacenia, na ubezpie­
czenie inwentarza zabrakło.
– A po co ubezpieczać? Sąsiad każdej krowie założył polisę. Jedną zabił prąd i figę dostał,
bo powiedzieli, że to wina instalacji – denerwuje
się Samołówka.
świętami świnie, na wiosnę giną pompy do opry­
skiwaczy, traktory i brony, a jesienią owoce z sa­
dów (skrzynka to średnio 70 tysięcy starych złotych, dwie starczą już na litra z zagrychą).
– Rolnicy muszą pilnować swojego dobytku.
Bez ich pomocy nie damy rady – uważa Mieczy­
sław Romel, zastępca komendanta rejonowego
w Żyrardowie, któremu w ciągu kilku tygodni
rolnicy zgłosili kradzież 24 sztuk bydła.
Dziesięciu policjantów z miejsko-gminnego
ko­misariatu w Białej Rawskiej ma pod opieką
56 wsi. Dobrze, gdy w każdej patrol pojawi
się raz na dobę. – Dzisiaj u nas dzień targowy, a na zmianie cztery osoby. Muszę dowieźć
zatrzyma­nych do prokuratora, więc komisariat
zamknię­ty. Potem ktoś powie: kurna, gdzie te
policjanty – żali się Marek Sekuter, komendant
z Białej.
Rzecznik KG Policji Andrzej Przemyski: – Przecież nie chodzi o to, żeby chłop do każde­go leciał
z kłonicą. Wystarczy, że zwróci uwagę na obcych,
zapisze numer samochodu.
Zrób Łaciatej tatuaż
Skierniewiccy policjanci podejrzewają, że w wo­
jewództwie grasuje gang złodziei bydła. Kolpor­
tują wśród rolników ulotkę (nakład – dwa tysią­ce
egzemplarzy) wzywającą do samoobrony przed
rabusiami. W rejonach Żyrardowa i Rawy Mazowieckiej ulotki dotarły do wszystkich soł­tysów,
wiszą na przystankach, koło skupów, skle­pów
i przed kościołami. Księża z ambony odczy­
tują policyjny apel: „Rolniku! Nie zostawiaj
na noc krów na pastwisku. Obserwuj obce
samo­chody, zapisuj numery rejestracyjne.
Spuszczaj psy, oświetlaj podwórko.
Kupuj bydło tylko ze świadectwem
pochodzenia i znakuj swoje krowy (na
przykład tatuażem), pilnuj ich na pastwiskach!”.
Do Samołówki ulotka jeszcze nie dotarła. – Nie­życiowe podejście do sprawy. Mam teraz
siedzieć na pastwisku i trzymać łańcuch, a kto
będzie za mnie w polu robił? Przyjdzie złodziej,
puknie w makówkę i tak krowę zabierze. A psy!?
Sąsiad miał dwa i w biały dzień wykręcili mu
w garażu wszystkie koła od samochodu.
Kurna, gdzie te policjanty
Ale policja jest innego zdania. Wieś stoi otwo­rem
przed złodziejami: latem kradną bydło, przed
Łamaczka ogona
Komenda rejonowa w Rawie Mazowieckiej
jest już na tropie szajki, która prawdopodobnie ukra­dła krowy Marczakowej i Samołówki.
– Kilka osób, wśród nich kobieta. Wypożyczają
samo­chody w Babach koło Warszawy, zmieniają
nu­mery. Obserwują wieś i jak jest okazja, ładują krowy do samochodu – zdradza komendant
Szczepan Rutkowski.
13
Opowiada, że podobno w bydlęcej szaj­ce przed­
stawicielka płci pięknej pełni obo­wiązki „łamaczki”. Gdy krowa nie chce wejść do samochodu, łamie jej ogon. Pod wpływem bólu zwierzę od razu
wskakuje do środka.
Z dziesięciu sztuk bydła, które zginęły w sierp­
niu w okolicach Rawy, nie odnalazła się ani
jed­na. Samołówka jest pewien, że jego krowy
już dawno leżą na ladzie u handlarza. – Dzisiaj
han­dlarze biją wszystko, nie patrzą, że cielne, nawet padlina idzie pod nóż. Sąsiadowi za zdechłą
kro­wę handlarz dawał milion. Sąsiad pomyślał:
„Po co będę dół kopał”. I ludziska krowę zjedli.
Złodziej bije w szopie
Gdy krowa legalnie idzie na rzeź, musi mieć świa­
dectwo pochodzenia wypisane przez sołtysa,
a mię­so wprowadzane do obrotu powinien zbadać weterynarz.
Stanisław Męcina (skupy, ubojnie, ma­sar­nie,
hurtownie) zapewnia, że dba o markę, bierze
tyl­ko bydło pierwszej klasy i ze świadectwami.
Za­opatruje klientów z kilku województw, nawet
wojsko (a oni o trzeciej w nocy potrafią przyje­
chać na kontrolę, czy maszyny czyste). – Złodziej
do mnie nie przyjdzie – zapewnia. – Ubije krowę gdzieś w szopie czy w lesie i wie­zie na rynek.
A handlarz weźmie wszystko: sta­rą maciorę,
knura i to, co zdechnie, też. Komendant Romel
z Żyrardowa: – Metodą „na podkładkę”, czyli
na jedno legalne świadectwo, można sprzedać
kilka kradzionych krów.
Policjanci porównują bydlęce szajki do samo­
chodowych gangów. – Łatwość sprzedaży mięsa
z własnego uboju stwarza okazję do przestęp­
stwa. Świadectwo albo pieczątkę weterynaryjną można sfałszować, tak jak prawo jazdy lub
pasz­port – mówi Andrzej Przemyski, rzecznik
poli­cji.
Zdaniem Bogdana Twarowskiego, zastę­pcy dy­
rektora departamentu weterynarii Ministerstwa
Rolnictwa, złodziejskiego pro­cederu nie da się
ukrócić, dopóki istnieje ubój gospodarczy zwie­
rząt. – Nowa usta­wa o nadzorze weterynaryjnym
unie­moż­liwia sprzedaż mięsa z uboju gos­po­dar­
czego. A rzeźnie będą musiały spełniać warun­ki
weterynaryjne zgodne z normami europejski­mi.
Ale ustawa jest dopiero po pierwszym czyta­niu,
więc nie wiadomo, czy posłowie zdążą ją przyjąć
przed następną wiosną, gdy krowy znów wyjdą
na pastwiska.
Fot.  maciej zalewski
29 sierpnia 1995
14