Praca konkursowa_Małgorzata Roszkowska
Transkrypt
Praca konkursowa_Małgorzata Roszkowska
W XXI wieku przed Maratonem Wrocławskim stolicę Dolnego Śląska odwiedziłam zaledwie dwa razy. W 2008 roku, gdy wpadłam tam w odwiedziny do koleżanki i w 2010 roku, gdy przyjechałam tam na zdjęcia do pewnej fabuły (tytułu nie podam, bo film powstał z gatunku tych, na które warto spuścić kurtynę niepamięci). Wyniosłam z tych wizyt wspomnienie przepięknie odrestaurowanej Starówki, majestatycznego Ostrowa Tumskiego, Placu Grunwaldzkiego po modernizacji, świeżo wybudowanego kompleksu hal i studiów filmowych należących do grupy ATM... Krótko mówiąc, w mej pamięci Wrocław zachował się jako prawdziwe zachodnioeuropejskie, nowoczesne miasto. Jakież więc było moje zdumienie, gdy w sobotę 13.09.2014 stawiłam się na campingu nieopodal Stadionu Olimpijskiego, w okolicach którego usytuowany był start i meta 32. Wrocław Maratonu. W domkach, w których wraz z krewnymi (a w zasadzie jednym) i znajomymi miałam spędzić przedmaratoński nocleg, nie zagościł jeszcze XXI wiek. Tu PRL wył z każdego kąta, a czas nie tyle stanął w miejscu, co wykonał parę kroków wstecz. Gdy zobaczyłam je po raz pierwszy, nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać... Gdy zobaczyłam je po raz pierwszy, nie wiedziałam też, że te "parę kroków wstecz" stanowić będzie najlepsze podsumowanie biegu, jaki odbył się 14.09.2014. Właściwie nie umiem powiedzieć, co się podczas tego maratonu wydarzyło. Pierwsza połowa poszła mi jak z nut. Biegłam sama, więc nie traciłam energii ani na pogaduszki, ani na dostosowywanie się do cudzego kroku. Kilometr po kilometrze zerkałam na stoper, by stwierdzić, że biegnę równym, miarowym tempem. Gdybym je utrzymała albo nawet odrobinę spowolniła, nową życiówkę miałabym w kieszeni. W każdym punkcie odświeżania i odżywiania, nie zatrzymując się, piłam wodę. Na tyle dużo, by zaspokoić pragnienie. Na tyle mało, by uniknąć jej nadmiaru w pęcherzu i konieczności korzystania z TOI TOI-a. Na wszelki wypadek zrezygnowałam z lekko gazowanych izotoników. Po pozytywnych doświadczeniach z shotem wypitym podczas półmaratonu w Krynicy na zawody zaopatrzyłam się w żele. No dobra, nie testowałam ich nigdy wcześniej, ale nie zaszkodziły. Aczkolwiek... również nie pomogły. Nie poczułam po nich żadnego przypływu mocy. I może to był właśnie ten punkt, w którym zawaliłam. Bo może zamiast żeli powinnam była pochłaniać po prostu dostarczone przez organizatora banany i kostki cukru. Może, może... W każdym razie w drugiej części maratonu poczułam niemoc. Upał, który mi wcześniej nie przeszkadzał, nagle niesamowicie zaczął mi doskwierać. Ledwo wypiłam wodę, a chwilę później z powrotem czułam suchość w gardle. Do tego co jakiś czas odzywała się kolka i... tak bardzo nie chciało mi się przebierać nogami... W pewnym momencie, gdy do tych przeszkód jak kłody pod nogi rzucona została jeszcze kostka brukowa, usłyszałam fragment rozmowy, w której jeden z mężczyzn stwierdził: "Biegam dość szybko piątki, dziesiątki, półmaraton mogę przebiec w półtorej godziny, a maraton... no nie rozumiem... wciąż nie mogę złamać magicznych 4 godzin. Dziś również nic z tego nie będzie." No cóż... Niby ukończyłam wcześniej 4 maratony, a mimo to we Wrocławiu okazało się, że ten dystans to wciąż dla mnie czarna magia. W poniedziałek swój występ podsumowałam więc następująco: "Nie mam po Wrocławiu "syndromu dnia po maratonie". Nie mam też tradycyjnie żadnego odcisku, otarcia ani odprysku na pomalowanych paznokciach. Mam za to mały niesmak. I na nic się zdadzą pocieszenia, że wczoraj było ciężko, gorąco i większość odnotowała słabsze niż zazwyczaj wyniki, że ważne, iż w ogóle ukończyłam... Ze swoim czasem 04:41:24 zaliczyłam najgorszy w tym roku i w ogóle drugi najgorszy (po debiucie) rezultat. Jestem cieniasem :/" "A mi się wydaje że od czasu do czasu trzeba się cofnąć, łatwiej wtedy ruszyć do przodu, do przodu to niekoniecznie szybciej, taka refleksja po tym co piszesz i po moim wczorajszym kiepskim wyniku w Wilnie :) Głowa do góry i kombinujemy nad lepszym treningiem i taktyką :)" skomentował mój wpis Michał Mroczkowski, jeden z właścicieli sklepu Fast Foot. No więc ruszam do przodu, a wspomnienia z Wrocławia pozostawiam w formie rozsypanej układanki. Nie będę specjalnie się wysilać, by złożyć ją do kupy. No i... Tak jak ostatecznie z naszych domków campingowych (jak nic... zabiorę tam męża w romantyczną podróż z okazji jakiejś okrągłej rocznicy ślubu) śmiać się zamierzam, a nie płakać. Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie naszą wesołą gromadę urzędującą w Polskim Busie. Dla niektórych była to jedna z wielu biegowych wycieczek, niektórzy urywali się ze smyczy po raz pierwszy. Dla niektórych 32. Wrocław Maraton miał być kolejnym przebiegniętym maratonem (i to w ramach zdobywania Korony Maratonów Polskich), dla niektórych (a w zasadzie niektórego) miał być to debiut. Niektórzy planowali go przebiec tak po prostu, a niektórzy szykowali się do roli pacemakerów na 4:45. Na zdjęciu (nie licząc mnie) zabrakło tylko Żuczka, który dobił do nas późniejszym autobusem i który - jako chyba jedyna osoba spośród nas - w myśl dyskutowanego przez nas podczas podróży artykułu nie jest cieniasem. Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie tych wszystkich znajomych, których spotkałam w okolicach biura zawodów. Karola, z którym spędziłam wiele upojnych chwil w Krynicy. Tomka Kucharczyka, który był jednym z moich trenerów przed pierwszą edycją OWM, a teraz jest moim kolegą z pracy - człowiekiem od biegowych zadań specjalnych w New Balance. Damiana, który biega, żeby jego syn Bartek mógł biegać. Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie "Wrocław by night" i to zimne pszeniczne piwko ważone w miejscowym Spiżu - pyszne, niedrogie, z chlebem ze smalcem w bonusie (tak, tak, popełniłam ten grzech przed maratonem). Najbardziej zalała się Ola - i to dosłownie, a nie w przenośni. Jakieś pół szklanki wylądowało jej na jedynych spodniach, które ze sobą zabrała. Z pewnością nie było jej do śmiechu, ale my się śmialiśmy, więc i ona się śmiała. Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie naszą upojną noc w małym, różowym domku... Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie Małgosię i Pawła, którzy do roli zajęcy przygotowali się perfekcyjnie. Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie trasę, która w ostatecznym rozrachunku była najładniejszą spośród dotychczasowych tras, jakie przebiegłam w ramach Korony Maratonów Polskich. Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie tych wszystkich zaangażowanych organizatorów, wolontariuszy, kibiców, przypadkowych przychodniów, którzy dzielili się z biegaczami swoją wodą... Największą radość wywołał jednak u mnie widok Magdy i Tomka moich prywatnych kibiców, znajomych, których poznałam pisząc bloga. "Gośka, co ty robisz? Biegnij dalej!" - krzyknęła Magda, gdy zatrzymałam się na ich widok. "No chyba żartujesz..." odpowiedziałam coś w tym stylu. To było około 40. kilometra. W momencie, gdy już od dawna wiedziałam, że nic na tym maratonie nie ugram, a do tego nie będzie już potem czasu na żadne spotkanie i pogawędkę. Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie spotkanie z reprezentantami Teamu ASA Biegiem po Zdrowie z innych miast. Siedzieliśmy sobie po biegu udekorowani medalami. Uzupełnialiśmy płyny, jedliśmy regeneracyjną zupę. Podziwialiśmy patent Adama na uniknięcie otarć w miejscu, gdzie mężczyźni mają je najczęściej (specjalna koszulka z wyciętymi otworami niestety została zasłonięta na zdjęciu). No i to losowanie samochodu... Oddech wstrzymany podczas wybierania losu, jęk zawodu podczas wyczytywania nazwiska, bezcenna mina pana, który odmierzał 60 sekund, jakie zwycięzca miał na zgłoszenie się po kluczyki, radosne owacje, gdy na scenie po minucie nie zjawiał się nikt... I tak z pięć razy. Najpierw nie pojawił się jakiś Przyparty, potem Zając, potem Marchewka, potem człowiek o dwóch imionach (Grzegorz Mirek, jeśli mnie pamięć nie myli), potem jeszcze ktoś... Ostatecznie i tak wygrał jakiś zając - tzn. jeden z pacemakerów. Nie, nie... Nikt go nie zlinczował. Brawa dostał, jak należy. ******************** W drodze powrotnej do Warszawy omawialiśmy z ekipą nasze najbliższe biegowe plany i wznosiliśmy toast za Grzesia, dla którego Wrocław był ostatnim przystankiem w drodze po Koronę Maratonów Polskich. - Mnie na szczęście został jeszcze tylko Poznań - stwierdziłam. - Nieważne jak, byle go przebiec. A w przyszłym roku... Chyba tak jak Grześ zrobię sobie Koronę Półmaratonów. Tak czy owak... jeszcze tylko Poznań i kończę z maratonami... - Hahaha... No jasne... Hahaha... - usłyszałam w odpowiedzi śmiech brata. A lepiej od niego zna mnie chyba tylko mąż. No więc napisał mi w poniedziałek Michał: "A mi się wydaje że od czasu do czasu trzeba się cofnąć, łatwiej wtedy ruszyć do przodu, do przodu to niekoniecznie szybciej, taka refleksja po tym co piszesz i po moim wczorajszym kiepskim wyniku w Wilnie :) Głowa do góry i kombinujemy nad lepszym treningiem i taktyką :)". Pisząc to, nie wiedział z pewnością, że z tym cofaniem idealnie się wpasował do moich rozmyślań o paru krokach wstecz. Mimo celności jego uwagi nie zamierzam jednak kombinować. Nie znajdę sobie trenera, który opracowałby mi super plan, nie wynajmę - jak to ostatnio jest w modzie - dietetyka, nie opłacę prenumeraty żadnych czasopism ani książek biegowych, nie zakupię wypasionego Garmina i najdroższych dopalaczy na cały rok, a gdy mnie ktokolwiek kiedykolwiek o taktykę zapyta, odpowiadać będę niezmiennie (i to z głową podniesioną do góry): "Mam zamiar improwizować. Inaczej nazwa bloga, która dopisana jest drobnym druczkiem na numerze z Wrocławia, przestanie być aktualna. To nie ja mam być dla biegania, a bieganie ma być dla mnie."