pobierz pdf.

Transkrypt

pobierz pdf.
1
fot. Zenon Kmiecik
ZDZISŁAW MORAWSKI, (1926-1992)
PATRON KONKURSU
2
1
PROTOKÓŁ
Z POSIEDZENIA JURY
XVII OKL IM. ZDZISŁAWA
MORAWSKIEGO
REDAKCJA:
Zbigniew Sejwa
Kamienica
Artystyczna
Lamus
Sylwia Grajda
PROJEKT,
OPRACOWANIE GRAFICZNE:
Monika Szalczyńska
KOREKTA:
Olga Kromuszczyńska
WYDAWCA:
Kamienica Artystyczna Lamus
ul. Sikorskiego 5
66-400 Gorzów Wielkopolski
tel./fax: 95 722 67 96
www.klublamus.pl
Protokół z posiedzenia jury XVII Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego
im. Zdzisława Morawskiego, zorganizowanego przez Klub Myśli Twórczej
„LAMUS” w Gorzowie Wielkopolskim.
§1
Jury obradowało w dniu 7 grudnia 2012 r. w Klubie Myśli Twórczej „LAMUS”
w Gorzowie Wlkp. w składzie:
DRUK:
Sonar Sp. z o.o.
ul. Kostrzyńska 89
66-400 Gorzów Wielkopolski
tel.: 95 736 88 35
www.sonar.pl
ISBN: 978-83-932-412-1-7
Książka dofinansowana z budżetu
Miasta Gorzowa Wielkopolskiego
Marek Wawrzkiewicz – Warszawa, poeta, dziennikarz, tłumacz, animator kultury, prezes Zarządu Głównego Literatów Polskich,
Karol Maliszewski – Nowa Ruda, krytyk, poeta, prozaik,
Leszek Żuliński – Pruszków, poeta, krytyk literacki, publicysta, felietonista, laureat wielu nagród literackich, członek Zarządu Głównego
Literatów Polskich,
Beata Patrycja Klary – Gorzów Wlkp., poetka, felietonistka, recenzentka
literacka, animatorka kultury.
§2
Jury ukonstytuowało się wybierając na swojego przewodniczącego Pana
Leszka Żulińskiego.
§3
Jury stwierdza, że na XVII edycję konkursu nadesłano 452 zestawy prac
(226 zestawów poetyckich, 226 prozatorskich).
§4
Jury przyznało nagrody i wyróżnienia autorom prac oznaczonych godłami
a) w dziedzinie poezji:
I nagrodę w wysokości 1600 zł – autorowi oznaczonemu godłem ZIMNE LINIJKI;
II nagrodę w wysokości 1100 zł – autorowi oznaczonemu godłem MARICEL;
2
3
Z NOTATNIKA
JURORA
III nagrodę w wysokości 700 zł – autorowi oznaczonemu godłem DJUK;
Wyróżnienia w wysokości po 300 zł każde – autorom oznaczonym godłami: STUKMISTRZ, JOTA;
b) w dziedzinie prozy:
`
RÓG OBFITOSCI
I nagrodę w wysokości 1600 zł – autorowi oznaczonemu godłem PARK;
II nagrodę w wysokości 1100 zł – autorowi oznaczonemu godłem
CZARNA KREDKA;
III nagrodę w wysokości 700 zł – autorowi oznaczonemu godłem TEA;
Wyróżnienia w wysokości po 300 zł każde – autorom oznaczonym godłami: WINDSOR, SZACHT.
Ogólnopolski Konkurs Literacki im. Zdzisława Morawskiego dobiegł
Ponadto jury zarekomendowało do druku w almanachu pokonkursowym
opowiadanie autora oznaczonego godłem KTOŚ.
swojej XVII edycji. Biorąc pod uwagę, że od kilku edycji organizowany jest
co dwa lata, to już dwie dekady jego istnienia. Dla mnie istotna jest także
Po otwarciu kopert z godłami stwierdzono, że nagrody i wyróżnienia
otrzymali:
trwałość „konkursowej bazy”. Ale i miejsca – pierwszy raz byłem w siedzibie Klubu Myśli Twórczej „Lamus” przed laty, zaproszony tu właśnie przez
a) w dziedzinie poezji:
Zdzisława Morawskiego, co musiało zdarzyć się przed rokiem 1992. W roku
I nagrodę RAFAŁ BARON, GDAŃSK;
2012 minęła dwudziesta rocznica śmierci Patrona konkursu, a więc ostatnia
II nagrodę AGNIESZKA MAREK, BIELSKO-BIAŁA;
edycja miała i ten istotny kontekst.
III nagrodę JERZY WOLIŃSKI, WARSZAWA;
W konkursie wzięło udział 226 uczestników – tak w kategorii poezji,
Wyróżnienia: MARCIN SZTELAK, WROCŁAW; JANUSZ TARANIENKO,
jak i prozy. Jury w składzie: Beata Patrycja Klary, Karol Maliszewski, Marek
BIAŁYSTOK;
Wawrzkiewicz i niżej podpisany, musiało więc przeczytać 542 zestawy,
b) w dziedzinie prozy:
a w tym ponad tysiąc utworów... Beata P. Klary jest nowym jurorem w na-
I nagrodę LESZEK CARNUTH, GRUDZIĄDZ;
szym zespole – w lipcu pożegnaliśmy wielokrotnego jej poprzednika,
II nagrodę ELIZA MORACZEWSKA, POZNAŃ;
śp. Andrzeja K. Waśkiewicza, związanego z konkursem od lat.
III nagrodę KATARZYNA RYRYCH, KRAKÓW;
Wyróżnienia:
ROMAN
HABDAS,
Często zadaje się jurorom pytanie, czy można rzetelnie ogarnąć i oce-
GORZÓW
WLKP.;
DOMINIKA
nić tak dużą liczbę prac? Sytuację w tej edycji, jak i w poprzednich, jak
SIDOROWICZ, WARSZAWA.
i w innych konkursach, ułatwia spory odsetek tekstów amatorskich, nie
Rekomendacja do druku w almanachu pokonkursowym: MARIAN LECH
pretendujących jeszcze do laurów z powodów chociażby warsztatowych.
BEDNAREK, CZERNICA.
Po selekcji i tak pozostaje jednak spora grupa pretendentów do nagród.
Ale jeśli czteroosobowy zespół jurorski ma w swoim rankingu te same zeCzłonkowie jury:
Marek Wawrzkiewicz
Karol Maliszewski
W tej edycji w prozie rzucał się w oczy „mały realizm” – sprawy życiowe,
Leszek Żuliński
obyczajowe, „osobowościowe”. Ale zbyt mała ich „osobliwość” i dojrzałość
Beata Patrycja Klary
„światopoznawcza”, jak również narracja o znikomych walorach artystycz-
Gorzów Wielkopolski, 7 grudnia 2012 r.
4
stawy, które uznał za najciekawsze, to w końcu dyskusja nad tekstami i głosowanie przesądzają werdykt.
nych ułatwiały nasz negatywny wybór, pozwalając na wyłonienie prac
5
o zdecydowanie wyższych walorach. W poezji oryginalność języka i kreacja
własnego, osobnego świata decydowały o naszych preferencjach.
Po otwarciu „kopert poetyckich” nie byliśmy zaskoczeni nazwiskami autorów. To laureaci, którzy mają już swój dorobek i dobrą markę. Zaskoczenie
przyniosła proza – autorzy, których nagrodziliśmy, rzadko do tej pory dali
się poznać w innych konkursach. Na tej niwie może więc tegoroczna edycja
konkursu gorzowskiego wykreuje prozaików, o których jeszcze
usłyszymy.
Jakie więc podsumowanie XVII Ogólnopolskiego
Konkursu Literackiego im. Zdzisława Morawskiego? Powiem
krótko: nie jesteśmy negatywnie zaskoczeni; było w czym wybierać, a to co wybraliśmy może – mamy nadzieję – utwierdzi
Państwa w przekonaniu, że wciąż literatura współczesna
miewa się dobrze i warto ją wyławiać, zwłaszcza w tym
jazgocie kultury masowej i popularnej.
Leszek Żuliński
Przewodniczący jury
6
7
8
9
RAFAŁ
BARON
EROTYK
`
PRZED KONCEM
`
SWIATA
Zróbmy to dziś, teraz, gdy dni podają sobie widmowymi dłońmi
nasze ciała – gwarancje rozpadu.
Zróbmy to jak ostatnią czynność w życiu.
Jakby rozpędzone coś, czego właśnie dotykamy
za chwilę miało zniknąć za rogiem
bezpowrotnie
zostawiając na ręku wrażenie dotyku,
które niknie pod innym, następnym.
Zróbmy to w wersji pełnej, bez skrótów,
bez braków. Wtedy robimy to naprawdę,
które oznacza – przez chwilę, bo nigdy nie ma
tej samej rzeki i jest w tym okrucieństwo –
mała śmierć, która zmienia nas na zawsze.
Po niej przychodzi nowy dotyk. Przychodzi teraz,
które jest zawsze. Nasycajmy się, oto ciała nasze,
które są teraz. Które są ostatnie.
10
11
SIILINJÄRVI. DOJAZD
ZJAZD Z DROGI E63.
79 KILOMETR
Plus trzy, choć już kwiecień. Im dalej na północ
To tylko pustkowie, kochana, tylko fińskie pustkowie
tym mniej na nas warstw (choć powinno ich być
o wielu imionach: beznamiętna gra świateł i cieni
coraz więcej). Co teraz ochroni nas
na tafli jeziora, obojętność trawy, milczenie miast,
przed chłodem słów?
gdzie nikt nas nie pamięta.
Nie będą potrzebne, nie opisuj tych jezior
Jest większe od nas, chce byśmy przezeń przeszli
ani wiosny, niech wedrze się gwałtownym filmem,
zabierając cokolwiek tam znajdziemy
ciemnym przybojem. Niech zaleje.
na swoją drugą stronę
Niech język pęcznieje jak taśma z bentonitu,
dotyka podniebienia świata, sinego podbrzusza
w jasno oświetloną pustkę, która ogarnie nas
nieba. Do zapaści w urwisko. Do oniemienia.
od kości pacierzowej aż po krtań.
Do końca tej historii, której nie opowiemy
A potem będziemy widzieć okiem otwartym
nikomu.
na przestrzał wszystko przed, w trakcie i po
zamarznięciu.
Hotel w miasteczku o nazwie trudnej
do wymówienia. Recepcjonistka wlepia wzrok
Tak, to chce widzieć jak nasze pocałunki
jakby chciała nas obrać z resztek słów
są coraz chłodniejsze, jak stajemy się
i ocenić czy nasz dotyk ma jakiekolwiek
uciekającymi od siebie galaktykami.
znaczenie. A może to ona jest Tikkudi? Upiorem
Chce byśmy byli więksi
zwodzącym ludzi na pustkowiu, wmawiającym im,
od siebie.
że gdzieś w środku, pod ich warstwami kryje się
coś jeszcze, prócz bladego, fińskiego słońca.
Jest szarżującą rzeką, która porywa
Każe im sięgać głębiej i porzuca ich
oderwane gałęzie. I wszystko. Samochód
w małych pokojach o cienkich ścianach.
z zepsutym wałem korbowym
wystawiony na jej żer, lecz mamy
Tam robią to bezgłośnie.
trochę czasu, by zostawić ślad
na zdjęciach robionych pospiesznie telefonem.
Zachowa się zabrudzony piachem kadr –
– nas dwoje szepczących: miłość, miłość.
Mamy ją jak stadium przetrwalne. Uczymy się jej
ukryci w chłodnym mule.
12
13
AGNIESZKA
MAREK
GOD SAVE THE QUEEN (II)
Królowa współczesnej poezji wydaje debiutancką
książkę. Bez mrugnięcia okiem porównuje to do porodu,
bezwstydnie cieszy się z kolejnego dziecka. Po trzech
dniach, gdy ostygnie okładka (nie zawaha się, by przyznać jej
10 punktów, prawie jak Apgar), wysyła wybrańcom losu.
Na pierwszy rzut idzie ostatni kochanek, który wielbił wersy
i piersi, a nawet marzył o wspólnym potomstwie. Na to nie mogła
sobie pozwolić, trzeba przecież trzymać się zasad. Jednak na tomik
zasłużył; nikt przed nim nie miał tak zwinnego języka.
Priorytet.
Później jest długotrwała selekcja wśród przyjaciół, liczenie zysków
i strat. Chłodna kalkulacja, kto może pomóc rozsmarować sławę.
Nagle okazuje się, że nie bawi ją zaufanie, młode, wspólne lata.
Sentymentom już dziękujemy. Potrzeba świeżej krwi i nowych bodźców,
i jeszcze koneksji. Nie wyjeżdżaj mi z przyjaźnią, to zbyt mało.
Więc może jeszcze ten i ów, mocne nazwiska.
Polecone.
Kiedy maleje ilość książek, w piekarniku puchnie drożdżowe
ciasto. Królowa współczesnej poezji próbuje zabić wyrzut sumienia.
Najlepszy wydaje się jej beztroski zapach dzieciństwa, którego nigdy nie znała.
Zwykły.
14
15
.
HEALING GARDEN
POZEGNANIA
Nie wie, na jaką zasługujesz karę. Dzisiaj rano osierociłeś
Pomyśl, jak to zrobiła. Przypomnij sobie tamten poranek,
jej uda, porzuciłeś bez słowa brzuch, na którym jeszcze o świcie
dworzec i zmęczenie – nabyte, nie wrodzone. Zobacz, znów
trwało misterium układania rąk. Jest pusta w środku
biegnie do ciebie, parzy dłoń kawą w gorącym, plastikowym
jak wyludnione sanktuarium, na progu którego nie klękasz
kubku (w tym nie ma ani grama romantyzmu). Rogaliki wybierała
tuż przed wyjściem. Popatrz, ściany wciąż srebrne wilgocią,
długo i z namysłem, zamykała oczy, próbując uchwycić zapach
ozdobione cienką koronką drgań. W oczach odbicie twoich
cukierni. Bo trzeba będzie zapomnieć. Wiedziała już wtedy.
spazmów, prawie witraże. Zostawiasz to wszystko
i nawet się nie żegnasz, nie liżesz palców na drogę.
Później było lepkie, sierpniowe popołudnie. Nawet sukienka stawiała
opór, chciała wydłużyć czas. Oboje szukaliście ratunku pod prysznicem.
Wieczorem wracasz, z nadzieją, że ostygła. Każesz
Próbowałeś liczyć krople wody na piersiach, znaleźć jakiś klucz.
rozebrać się tuż przed snem, wyjść z domu. To będzie
Wszystko przeciekało przez palce. Nawet jej oddechy,
jak terapia naturalna. Kierunek – las, o innym nie może
chwilę po, gdy ręce jeszcze ściskały róg zmiętego prześcieradła.
być mowy. Później przywieranie plecami do białej
kory brzóz, mozaika nóg z pniami młodych buków. Gojenie.
Dzisiaj jest zbyt daleko, coraz bardziej wyblakła. Kiedy patrzysz
na mapę, przybywa kilometrów. I tylko czasem szept przed snem.
Musisz ją zaczarować, wtłoczyć w leśny bieg godzin.
Wziąć jak wilczycę na kołdrze z mokrych traw.
16
Wypuść mnie, wypuść.
17
JERZY
`
WOLINSKI
TO NIE JEST ROZMOWA
NA KOMPUTER
No więc Mr. Baranazack
jest tak jak pan chciał.
Nasze dzieci potrafią już doskonale
mówić po angielsku,
pracować po niemiecku,
kochać się po francusku.
Dziś już prawie w żadnej szkole
nie uczą rosyjskiego.
Nikt już nie zna
i nikt nie pamięta
wierszy Achmatowej
i Mandelsztama.
(nawet tych w pana
tłumaczeniach)
Czechowa, Dostojewskiego i Bułhakowa
można już tylko zobaczyć
na starych pocztówkach i wyblakłych
taśmach filmowych.
Zamiast księgarń
budujemy dziś banki.
Wszystko mieści się w głowie,
a tym bardziej w słowie.
18
19
NOWY JORK
ELEGIA ZIMOWA
Tak, tak, Mr. Baranazack.
Nie żyje Miłosz
skoro już musisz
Pamiętam, pamiętam.
Herbert
pisać szeptem
umarła Szymborska
nie płacz wierszem
a jeszcze wcześniej
z głodu się milczy
uciekli stąd
a nie krzyczy
Wietnam palił się od rana do wieczora.
Nocami próbował zmartwychwstać.
Zaczęli go szczuć prasą
Broniewski
Jak wcześniej Bitelsów.
Gałczyński
bo przecież
Grochowiak
lepiej umrzeć na kolanach
Ale to Lennon powiedział –
niż żyć na stojąco
The Beatles są dziś popularniejsi
strach pomyśleć
od Jezusa Chrystusa.
co to będzie
Pluły na niego gazety,
w kolejce po zasiłek
jak zawołają do siebie
zdrapując z palców
Różewicza?
linie papilarne
nic nie będzie
w kolejce po paszport
pluła telewizja,
pluła cała Ameryka.
Mr. Baranazack
Właśnie dlatego
Lennon musiał zginąć.
nikogo nie obchodzą
jacyś tam poeci
Tak, tak, Mr. Baranazack.
monitory i klawiatury
Wojna będzie trwać zawsze
nikt nic nie czyta
I nigdy się nie skończy.
są tylko ci co piszą
Najważniejsze to znaleźć
lecz nie mam już takich
dobry czas i miejsce na pogrzeb.
wierszy
które mogłyby topić
Nie musi to być wcale
lód w naszych sercach
Nowy Jork.
lub choćby na Wiśle
Może to być po prostu
cmentarz naszych słów.
20
21
RIO BRAVO
Nic mnie to nie obchodzi
Patrzyłem zza brudnej firanki
Mr. Baranazack.
jak czeka i nie może się doczekać
na ten nowy, lepszy świat
Tak, wiem.
który mu obiecywaliśmy 1989,
Polska jest chorobą nieuleczalną.
a może nawet wcześniej
w 1980.
W USA też już o tym wiedzą.
Dlatego nie chcą dać nam wiz.
W TVP2 znów puścili Rio Bravo.
Ricky Nelson śpiewał, a John Wayne się gniewał.
Mają własne nieuleczalne choroby.
Dean Martin strzelał i wszyscy strzelali.
Po co im jeszcze Polska?
Miałem szczęście że nie poleciałem
Nigdy nie chciałem żyć i umierać w Ameryce.
w 2012 do USA.
Zrobiła to moja ciotka.
Na pewno bym zginął na premierze
kolejnego Batmana.
Popłynęła Batorym
i wróciła Boeingiem.
Tymczasem pod moje okno
W posrebrzanej urnie.
znów przybiegł czarny bezdomny pies.
Nic mnie to nie obchodzi że lubi pan
Zaszczekał i uciekł.
duet Simon and Garfunkel.
A ja patrzyłem jak goni go śmierć.
a może nawet Everly Brothers?
Bezradny i wściekły.
I może jeszcze Dylana, Springsteena, Waitsa?
Nic mnie to nie obchodzi
skoro znów przyszedł pod moje okno
czarny bezdomny pies.
Zawył z głodu. Może też z tęsknoty
za kimś lub za czymś.
22
23
24
25
MARCIN
SZTELAK
MROWIENIE
`
W PIECIE
Pierwsze: Parys wziął Helenę,
jak swoją.
Drugie: Troja spłonęła, aż po kamień
węgielny.
Później już tylko banał i szablon,
księżyc zdycha miesięcznie
– jest kobietą.
Bezpłodną, niczym pustynie rozległych
kraterów. Jałowość ukryta pomiędzy
wierszami;
wciąż oddychamy.
Łacińskie zaklęcie apage jako doraźny
środek wykrztuśny.
Czyny nas różnią od zwierząt
– człowiek wyprostowany.
Trzecie: poezja umiera codziennie,
na syfilis.
I najważniejsze: książę Ilionu
nie żyje.
26
27
SAMBA
MEGIDDO
BEZ ERRATY
Lepienie z gliny bez dbałości o formę
Żegnaj laleczko;
zgubi nas zbytnia wiara
Nic się nie zmieniło, nadal jesteśmy
w prognozy pogody; nadciągają zlodowacenia,
obłąkani. Z bluźnierczą nutką pro – kreacji.
glacjały pod podszewką łóżka.
Na przegranych pozycjach zapisujemy słowa
Mówią:
w dzienniczka ucznia, wyciągach bankowych
wszystko bez zmian, ciśnienie minimalnie wzrośnie,
i testamentach.
drobne opady na zachodzie. Mieścimy się w normie.
Później śnią nam się cudze życia, od świtu
W ramach zbierania chrustu defragmentacja
zdajemy sobie sprawę z ograniczenia przestrzeni.
starych listów, w przypływie romantyzmu
Ukrytej w środku półpustej filiżanki.
rozdartych na tysiąc jeden drobiazgów.
Kiedy budzi się śmiertelność zbieramy próbki
Piszą:
granitu. Nadchodzą epitafia pomiędzy odcinkami
Dla oszczędności zjadaj jabłka z ogryzkiem,
renty.
zrób zapasy cukru i mąki w markecie;
nie grozi nam wojna ani inne nieszczęście,
Clue karmienia gołębi, aż pewnej nocy pozostaje
ale warto.
ograna puenta:
W nocy słyszałem podzwonne, ktoś krzyczał:
Żegnaj laleczko.
nie będziecie się tu śmiercić, tańczyć
do kurwy nędzy.
W rytmie synkopowanym, po rozżarzonych węglach.
28
29
KONCEPTUALNY
KONIEC
MESJANIZMU
Ludzie mówią, że pan Gieniu rozmawia z umarłymi,
szczególnie w miejscach przekopanych do ostatniej
kości.
Z poziomu chodnika lepiej widać dziury
w osnowie świata.
O ile takowa istnieje. Jak na razie przestrzeń
pokryta skorupą błota i wyziewami osiedlowych
śmietników.
Tymczasem
w czepku urodzeni moszczą gniazda na stu metrach,
nowy wymiar nonkonformizmu to korzystać
z budek telefonicznych.
Albo szaletów miejskich gdzie bazgroły na ścianach
czynią poetów,
babcie klozetowe czekają na jabłko dla najpiękniejszej,
papieru jak na lekarstwo.
Marne punkty odniesienia, krzywym chodnikiem kuśtyka
człowiek z odzysku. Horyzont w przebudowie, brak
stycznej dezorientuje proroków.
Mesjasz błądzi z daleka od szosy, tym lepiej dla niego,
psychiatrzy zwietrzyli by paranoje
schizoidalną, ewentualnie odwrotnie.
Prima Aprilis pana Boga, proszę księdza – powiedział G.
podczas spowiedzi.
30
31
JANUSZ
TARANIENKO
WIGILIE
`
Z CYKLU: PRZESZŁOSCI
ewie, andrzejowi
około południa przybywał andrzej. w domu
pachniało już postnym bigosem, lecz on przychodził
wcześniej, z życzeniami, jak mało kto tego dnia pamiętając
o święcie ewy i adama. zasiadaliśmy w trójkę
na godzinę czy dwie, udając, że te wigilijne imieniny
są takie same jak każde, jak i jego, tylko trochę inaczej
świąteczne. w pamięci powoli gubił się smak andrzejowych
sałatek, podawanych po rusku, czerwonych od plastrów
buraków, gryzących od cebuli, pokrytych szubą
z rozdrobnionych gotowanych jajek, śledzi, i majonezu,
namaszczanych tajemnicą woskowych wróżb
i śpiewów, przepijanych skrywaną przed żoną nalewką
z sosnowego igliwia. nie rozumiem dwudziestej pierwszej
wigilii od odejścia ewy. nie rozumiem sznura, który
zapętlił się na szyi andrzeja.
23-24 XII 2011
32
33
`
POSCIELE
PRZEMARSZE
`
Z CYKLU: PRZESZŁOSCI
ewie, grześkowi
`
Z CYKLU: PRZESZŁOSCI
ojcu, matce
przyszedłem dzień po. poprzedniego nie było jak: oględziny
to była pościel ojca. odświętna. znam ją
na miejscu, przesłuchania, nocne telefony. przyszedłem,
od ćwierćwiecza. i słowa matki popatrz,
posłaniec śmiertelnej nowiny, poprosić byśmy razem
władziu, jaką ładną pościel kupiłam. ojciec,
poszli do mnie. jak pamiętam, szło chyba o wspólną
przyzwyczajony do bieli, nie zachwycił się
rozmowę z rodziną, która zdążyła już przyjechać. o
kwiatowymi wzorkami. ale co miał zrobić? burknął
wyjaśnienia, o ile cokolwiek można było w tym momencie
owszem, ładna i zaakceptował sypialniane status quo
wyjaśnić. szliśmy skrótem przez błotnistą w początku listopada
łąkę, ewenement pośrodku miasta. dziś pobudowano tu
na pozostałe mu pięć lat. ilekroć teraz zostaję u syna,
młodzi szykują na mój pobyt właśnie te powłoczki. nic
hipermarket, ale wtedy nie mogliśmy o tym wiedzieć, bowiem
się nie zmieniły. przedarły się trochę koronkowe
to zdarzenie wówczas jeszcze się nie dokonało. po drodze
niedorzecznie oskarżałeś się o winę, że tak niedawno
wstawki w poduszce, a poszewka na kołdrę jest może
wyprowadziłeś się z poprzedniego mieszkania. dlaczego
nieco spłowiała od góry. od tej strony, spod której
wyglądała głowa śpiącego ojca. tak jak dziś
ona poszła akurat tam? – pytałeś. na pewno oczekiwała
pomocy twojej przyjaźni, spowiedzi i pocieszenia. miałem
moja.
niespełna dziesięć lat do twego pogrzebu, aby przekonać cię
o bezsensie twego myślenia. nie uważam, że mi się udało.
25 XII 2011
25-26 XII 2011; 30 I 2012
34
35
PRZEDMIOTY:
DOM
`
Z CYKLU: PRZESZŁOSCI
ojcu, matce
przeprowadzaliśmy się. a raczej wyprowadzali. był ciepły środek
października. tak naprawdę, przeprowadzała się matka, bo ojciec
od niedawna nie musiał już dbać o żadne sprawy doczesne.
przyszedł czas, by opróżnić ten dom, budowany przez ojca
trzydzieści lat wcześniej, zapełniony przedmiotami od piwnicy
po strych. część z nich miała znaleźć schronienie w nowym
mieszkaniu matki, gdzie nie trzeba było rozpalać w centralnym
i grzać wody w bojlerze. a zima zbliżała się przecież
nieuchronnie. buzował piec w pozbawionej swojej funkcji stolarni
ojca, przerabiając na popiół teraz już zbędne przedmioty.
te, dla których otwór po największej fajerce okazywał się
zbyt mały, należało najpierw pociąć na krajzedze. było to zapewne
jedno z ostatnich użyć tej maszyny. w każdym razie, przeze mnie.
w każdym razie, ojciec na pewno tego nie przewidział.
26-30 XII 2011
36
37
38
39
LESZEK
CARNUTH
MADONNA
Z KOCBOROWA
Pijacy wypadali przez okna, bo parter zamykano na noc. Najczęściej balansując po gzymsie, usiłując dotrzeć do rynny lub piorunochronu, które
prowadziły do pobliskiego monopolowego na stacji benzynowej. Oddział
posiadał tylko jedno piętro, lecz jeden zdołał połamać obie nogi i ledwie dowlókł się do dzwonka przy głównym wejściu. Inny upadł na plecy, uszkadzając kręgosłup, żona wystąpiła do sądu o odszkodowanie. Ponieważ wypaść
to często upaść. Ja, Rycerz Zakonu Najświętszej Marii Panny, nie mogłem
niestety łamać reguły, ale jakże im tego wszystkiego zazdrościłem... Gdyż dla
wydziedziczonych upadek, to aż nazbyt często jedyna szansa na prawdziwy
lot. Bo z góry wszystko wygląda inaczej... Oni chociaż próbowali!
– Latem podusicie się jak muchy! – Oddziałowa na cotygodniowym odczycie zasad musiała zagrać rolę klasztornej przeoryszy, pauza z zasznurowanymi ustami. – Ale odtąd okna będą pozamykane!
No cóż, w praktycznym życiu, okna i drzwi zwykle mają zamki... Jednak
na razie przyszła piękna wiosna, nawet do szpitala w Kocborowie. Stale świeciło słońce, parki i trawniki, w których stacjonowały poszczególne oddziały,
roziskrzyły się tysiącem kwiatów – rosa na bijącej zielenią trawie. Wszystko
pełne soków po przegranym śniegu. Przejrzyście, bo jeszcze zimno, zatem
liście dopiero w pączkach. A więc na razie dusiły się wyłącznie biedne bąki.
Robert Złamany Ryj trafił tu jakiś tydzień wcześniej niż ja. Jeszcze wcześniej był na oddziale psychiatrycznym, gdyż usiłował popełnić samobójstwo.
Nie sądziłem, że mu się kiedykolwiek uda, toteż... Ale jest też humanitaryzm.
Okien i drzwi nie wolno zamykać do końca, toteż klamki zabrano tylko z głównych skrzydeł, górne zostały otwarte. Bąki nie znają się na oszustwach, które
umożliwia szkło – że się widzimy, lecz jesteśmy w innych rzeczywistościach.
Po prostu osłabione wiosennym chłodem, po zderzeniu z firanką, opadały
40
41
między zamknięte na śmierć tafle szyb. Potem wystarczył już dzień lub dwa
– Ty do pracy, Krzyżaku?! Pawie pióra nie pasują do łopaty!
bezsensownych zmagań z niewidzialną przeszkodą. Pierwszy, drugi, trzeci...
– Nic nie mam... Ile można czytać?
Leżały w takiej rynience na dole, gdzie miała zbierać się woda. Bez śladów
– Na swoje własne życzenie!
rozkładu, bo ci zwiastunowie wiosny są jak rycerze. Szkielet zewnętrzny, czyli
Nagle nie wiadomo skąd promienny uśmiech. Nigdy nie zapomnę tej
wszystko co delikatne, ukryte przed światem, w zbrojach.
– Wszystko przez ten cholerny dżem, nie możecie przynosić talerzyków
do kuchni, jeśli i tak nie będziecie ich teraz jedli!
cudownej przemiany – w ciągu jednej sekundy w miejsce poważnej i surowej maski pani feudalnej, którą nosiła na co dzień, pojawiła się urocza samarytanka, najczulsza z matek, prawdziwa Matka Boża. Zgłupiałem, gdyż
– Wszystko przez tego nadętego babsztyla, wielka pani oddziałowa!
potrzebowałem tego pełnego dobroci spojrzenia jak powietrza. Matczynej
Nie zrobiłem żadnego przestępstwa, a trzymają mnie tu jak w więzieniu.
dobroci – moja prawdziwa mama już nie żyła. Wcześniej trzymałem się od
Oszczędności w służbie zdrowia... Jak by było coś lepszego, to nie zabierał-
rzeczywistej władczyni możliwie jak najdalej. Instynktowny lęk. Moje pobyty
bym dżemu! Co one tu właściwie robią?! Piją kawę!
– Nie mogę patrzeć na te biedne owady. Dlaczego nie zbierają pyłku
z kwiatów, przecież jest ich już pełno. One idą na ławicę!
Prawdę mówiąc nie potrafię wam wyjaśnić, czym był Oddział Piąty, choć
na Oddziale ograniczały się do czytania bijących smutkiem książek i dyskusji
z filozofami pustej flaszki, do użalania się nad sobą. Ponieważ nie zależałem
od tytoniu, który służył jej jako narzędzie panowania nad tutejszym ludem,
nad ową hałaśliwą większością, która nigdy tak do końca nie dorośnie.
niektóre siostry twierdzą, że jestem jego dzieckiem. Dla przymusowych za-
– Jak staniesz mocniej na nogach, to zobaczymy...
pewne krótkotrwałym aresztem za niemoralne prowadzenie się. Dla bez-
Jeden z bąków, wielki jak krowa, walił tafle szyb z niesamowitą energią.
domnych schroniskiem bez piętrowych łóżek, zwłaszcza zimą. Pracujący
W końcu wzleciał na wysokość wejścia do pułapki, i o własnych siłach wyfru-
szukali tu często możliwości wstecznego zwolnienia albo chociaż oddechu
nął w szeroki świat. Jeden na czterech poległych powolną śmiercią. Mit pole-
od codziennej harówki. Awanturnicy złagodzenia kary. Głupiocwani usi-
ga na kunsztownym spleceniu faktu z fałszem, żeby stworzyć nową prawdę,
łowali wyłudzić rentę od państwa, za jego pomocą. Wydziedziczenie to
która lepiej porywa lud do czynu. Moim zdaniem, Adolf Hitler był najgenial-
najsmutniejsze ze wszystkich słów, ten permanentny deficyt Wiary, Nadziei
niejszym aktorem wszech czasów.
i Miłości, było tu jedynym wspólnym mianownikiem. Kapłan katolicki,
Bo to był ten typ! Klasyczna słowiańska piękność. Z szeroką twarzą, pięk-
jeszcze zupełnie młody, obok dogorywającego recydywisty, który spędził
nymi, bo krągłymi policzkami. Jasna jak niewinny aniołek, którego wielkie
w więzieniu więcej, niż księżulek w ogóle przeżył. Oczywiście wszystko
oczy... Dość! Zaczynam opisywać wyrachowaną Kasztelankę, będącą mi-
w różnym nasileniu.
łością mojego życia... Lepiej jeżeli zmierzę się z samym sobą... Twarz mam
Całą tę dziwaczną menażerię trzymała w iście wojskowym porządku
pociągłą, szczupłą i bardzo misternie rzeźbioną, zwieńczoną wysokim i stro-
Oddziałowa, która posiadała wielki talent aktorski, czyli umiejętności okłamy-
mym czołem, którego nie powstydziłby się rasowy intelektualista. Nos zu-
wania samej siebie, aby z nieprawdy zrobić wiarygodną dla publiczności, nową
pełnie inny, krótki i szeroki, z charakterystyczną dziecięcą kulką na końcu,
rzeczywistość. Coś z niczego... Czary! Ale mnie potrzebne były pieniądze,
nadającej całości wrażenie niezwykłej młodości. Usta także nie pasują do
choćby parę złotych na kawę. A z pustego w próżne ani Salomon nie naleje –
gotyckiej reszty, szerokie i zmysłowe do tego stopnia, że bardziej pasowały-
musiałem trochę popracować na rzecz Kocborowa, które pacjentom płaciło
by arabskiej księżniczce. W dodatku intensywnie czerwone, z natury... Oczy
zupełnie symbolicznie, lecz też niewiele wymagało. Terapia przez pracę... Jak
małe i żywe, lecz jakby nieobecne, w ogóle ginące w okalających je cieniach
w dawnych, nierynkowych ustrojach. Różnica sił między nami tak ogromna, że
– zawsze podkrążone. Bardzo ciemne (włosy też) w porównaniu do mato-
mogłem liczyć tylko na litość. Lata w celi nauczyły zakonnej powściągliwości.
wobiałej skóry. Całość sylwetki również wysoka, szczupła, ale z wyraźnie za-
– Pani Oddziałowo, ja jestem dobrowolnie, ale czy może mnie pani skierować do jakiejś pracy? Nikt mnie nie odwiedza...
42
znaczoną klatką piersiową. Chwalę się tu tyle, nie tylko dla zaspokojenia mej
nienasyconej miłości własnej, lecz przy okazji chciałem pokazać, jak bardzo
43
różniłem się od ludzi, wśród których przyszło mi żyć – wypłowiałych i na
ten przeklęty głód powrotu do życia, ręce donoszące do ust tylko pustą łyżkę.
ogół grubo ciosanych Słowian. A jak powszechnie wiadomo, człowiek na-
Siostry poznały się już dawno, czyli bez zmrużenia oka pozostawiły na łasce
prawdę ceni jedynie to, czego mu brakuje. Prostaczki spoglądały z jawnym
kroplówek i pampersów. Długie włosy, broda, jakiś hipis czy co?
pożądaniem, damy wyłącznie, gdy nie mogłem odpowiedzieć wzrokiem.
Przede wszystkim cyniczny. Nazywający rzeczy po imieniu, bez tych
W każdym razie prawie zawsze brano mnie za kogoś lepszego niż byłem
wszystkich abstrakcyjnych pojęć, którymi tak zręcznie oślepiają faryzeusze.
w rzeczywistości. – Chłopcze, tobie to dobrze z oczu patrzy...
Cynizm jest owym białym płaszczem broniącym przed całym grzechem tego
Ale przecież należałem do tej dziwacznej menażerii. Można chyba po-
świata. Prawdziwy cynizm. Skaza. Alkohol atakuje zawsze od strony najsłab-
wiedzieć, że byłem jej ideałem, idealnym destylatem... Myślałem bardzo in-
szego ogniwa. W przypadku Roberta zaczęło się od głupich moczowodów.
tensywnie, lecz prawie wyłącznie do wewnątrz. Sądziłem, a nie budowałem.
Ból narastał powoli, aż przyszedł dzień że nie dało się go już dłużej ignorować.
Nic więc dziwnego, iż wyciągałem same negatywne wnioski, wyroki. Wiarę
Lekarze, wielu... W końcu orzekli wrodzoną wadę. W nerkach nagromadziło
w Boga straciłem zaraz po pierwszej Komunii Świętej. I w ogóle, w relacjach
się przez ten czas mnóstwo kamieni. Jedną całkowicie usunęli, bo właściwie
z ludźmi, trudno przeskoczyć wrodzone skłonności, toteż mogłem grać tylko
składała się z samych osadów. Po tym zabiegu zaczął na serio bać się o ży-
na zasadzie naturszczyka. A świat dla ponurych samotników, którzy nie po-
cie. Znowu coś nie działo się jak należy... Znowu operacje, jedna za drugą,
trafią się niczym dzielić, rezerwuje pradawne role – samobójców, galerników,
wyglądał po nich jak cyborg, z plastykowymi rurkami wystającymi z żywego
wyrzutków.... Bo życie to teatr, w którym trzeba grać co się trafi, przystoso-
ciała. Wielomiesięczne pobyty w szpitalach, klinikach. Ostatecznie pozostałą
wywać się do wszystkiego!
nerkę przyszyto do żeber dla lepszego spadku moczu, sam moczowód udało
I ona mnie rozszyfrowała, zanim jeszcze wieloletni wyrok, zanim odpo-
się udrożnić. Ale wszystko to kosztowało kilka lat, wyrwanych z kluczowego
wiedział z nawiązką pięknym za nadobne. Bo ona była w tym samym typie,
momentu życia – nigdy nie zdołał dokończyć wyśnionych studiów pedago-
co Oddziałowa. Potrafiła podzielić sześć przez siedem z dokładnością trzech
gicznych. Fizyczną pozostałością po owej nocnikowej gehennie zdawały się
liczb po przecinku, w głowie. Fakt, że znacznie subtelniejszą, bez wojskowych
okropnie pocięte mięśnie grzbietu – nie mógł podnosić większych ciężarów.
wrzasków. Wyższa, ale z tym samym władczym, orlim noskiem. Moje oczy
nie były więc zbyt trudnym równaniem.
– Jakie dzikie oczy! Nie patrz tak na mnie! Witamy w dżungli...
Lubiłem tego błazna. Za jego mozolną walkę o wiedzę, poprzez zawodówkę, zaoczne liceum, próbę studiów. Przeplataną walką o siebie – szalone bunty przeciw nauczycielom, które kończyły się niejednokrotnie zmianą
szkoły. Irokezy na głowie. Uczestnictwo w pierwszej w mieście kapeli pun-
***
krockowej. Jarocin i wakacyjną włóczęgę po całej Polsce, zupełnie bez pie-
Silny, bezkompromisowy, cyniczny. Zaczęliśmy się kłócić, choć na począt-
niędzy. W ogóle wszyscy go lubili – przy jego łóżku zawsze było pełno ludzi,
ku było zupełnie inaczej. Na początku to miałem wrażenie, że stanął nade
najróżniejszych. Wszędzie miał pełno kolegów, znajomych, przyjaciół... Ale
mną Chrystus ze złamanym nosem, I samą swą obecnością odpędza wszystkie
on zanadto spoufalał się z pospólstwem! Nie wiem... chyba naprawdę wie-
poalkoholowe demony – maszkarony, gargulce, harpie, które chciały jeszcze
rzył w te bzdury o Wolności, Równości i Braterstwie. W ich imieniu szedł na
żywego zaciągnąć do siebie, do piekła. Taka to już jest krzyżacka podłość,
niszczące kompromisy; chciał być dla wszystkich dobry... Cierpliwie znosił
grzeczny tylko wtedy, gdy czuje miecz nad karkiem. Skrajnie wyczerpany, po
nawet pogan, którzy jawnie go wykorzystywali. Siedzieliśmy w ogrodzie, czy
prostu nie mogłem o własnych siłach dobrnąć do toalety, w dodatku ze zła-
właściwie parku naszego oddziału. Pod bajkowym baldachimem liści drzew,
maną z śródstopiu nogą. Pamiątką po ostatniej bitwie z poganami była rów-
które Niemcy ściągnęli sto lat temu, z najróżniejszych stron świata. Na obudo-
nież nadwyrężona szczęka, nie potrafiłem pogryźć twardego pokarmu. A więc
wie znajdującej się w jego centrum równie kiczowatej fontanny, z wieżyczką
podawał i opróżniał upokarzającą kaczkę. No i najważniejsze, miał cierpliwość
pośrodku, z jej dachu tryskała woda. Okienka i bramki, wszystko z brukowej
dawać co chwilę pić i karmił nawet prywatną żywnością, mandarynki... Ach,
kostki. Mogłem z nim wreszcie trochę swobodniej porozmawiać. Ale rychło,
44
45
diabli wiedzą skąd, pojawiła się Wiktoria. Grasowała na wrotkach po labiryn-
Starzy pijacy opowiadali w jakim stanie ją tu przyjęto. Tylko sam Bóg
cie ścieżek otaczających fontannę. Niczym ćma wokół lampy, coraz to bliżej.
wie, jak długo leżała na strychu. Gdzieś w odległej wiosce zagubionej wśród
Dziewczynka miała chyba z dziesięć lat, bez większych problemów doszliśmy
Borów Tucholskich. Bez rąk, cała poobijana – bez nosa i szczęki. Cała w dziu-
do wniosku, że wyrośnie z niej prawdziwa piękność. Niby jeszcze dziecko...
rach po kornikach, z ohydnymi plamami po wilgoci czy zgniliźnie.
a wpatrywała się we mnie, jakbym był cały z czekolady. W pewnej chwili nie
Konkretnie stary Komtur Wischmann. To był prawdziwy artysta! Teściowa
wytrzymałem, i żeby pozbyć się niechcianej wielbicielki, zapytałem obceso-
wtrącała się nieustannie do jego małżeństwa, znajdując naturalnie posłuch
wo o standardowe rzeczy – ile ma lat, gdzie mieszka i w ogóle. Myślałem, że
i z drugiej połowy. Toteż uciął żonie głowę, którą starannie umył i zapakował
jak trochę sobie pogada, to potem szybciej pójdzie. Jednak Robert wdał się
do paczki. Później swoje dzieło życia wysłał na adres teściowej. Tak w ogóle
z nią w drobiazgowe dyskusje. Nie na temat prozy Dostojewskiego i innych
to był rzeźbiarzem, gdy Ordynator uratował go od stryczka, najpierw parę
doktorów kościoła. Nie dotyczyły także grzechu pierworodnego. Co chwila
lat posiedział na podsądnym, ale wkrótce otworzył pracownię w piwnicy mo-
wysoko dźwięczał perlisty, dziecięcy śmiech, co nie przeszkadzało przyszłej
jego oddziału. Dłubał w niej czterdzieści lat, aż do śmierci, głównie dla ko-
faryzejskiej piękności w kontynuowaniu natarczywych obserwacji. W końcu
ściołów i plebanii. Ja, zapatrzony przez całe lata w Czarownicę – Kasztelankę,
ten błazen, bliski łez, pobiegł do swego pokoju, żeby przynieść dla Wiktorii
nie zawracałem sobie głowy martwymi posągami. Domu niemieckiego. Nie
swój ostatni batonik. Na pożegnanie.
darmo często nazywa się Niemców Chińczykami Europy. To wyrzeczenie się
– Zachowywałeś się, jak jakiś oślizgły pedofil!
własnego „ja” w imię idei, czyli nowej, lepszej prawdy, daje wprost ogromną
– Co ty gadasz?! Zawsze chciałem pracować z dziećmi. Mówiłem ci prze-
i niezawodną moc. Można dzięki temu budować nieprawdopodobne w na-
cież... Czemu ty, Krzyżaku, wszędzie widzisz tylko zło?
turze konstrukcje – spójrzcie na wielkość i piękno zamku w Malborku, aż
– Ludzie sądzą po pozorach... Według najskrytszych myśl, których bardzo
trudno uwierzyć, że zbudowali go śmiertelni ludzie. Zapamiętałem z niego
się wstydzę... Czemu sam nie masz dzieci? Nie chciało się zmieniać pieluch, co?
najwięcej, bo na całe życie, rzeźbę pelikana, który mięsem z własnej piersi
– Coś ze mną nie gra po tych wszystkich operacjach. Danka się badała,
karmi swe młode. Nad studnią na wysokim zamku. Choć byłem tam tylko
u niej wszystko w porządku, więc chyba z mego powodu...
– Hm. Ale to nie jest twoja Wiktoria. Trzeba wiedzieć z kim dzielić się
swym cierpieniem. To najcenniejsza rzecz, którą otrzymujemy od Boga, ono
daje nam siłę. Nie rzuca się pereł przed wieprze. Lepiej kup sobie psa!
raz, jako dziecko. Bo przez Niemcy weszło do Słowiańszczyzny chrześcijaństwo. Ale cóż można uczynić z ludźmi pokroju Roberta Złamanego Ryja, którzy gardzą wszelkim cierpieniem...
Od siedemnastego roku życia zacząłem wyjeżdżać na niemieckie budo-
– Sam sobie przeczysz! Przecież w ogóle nie wierzysz w Boga. Pieprzę
wy, w wakacje. Różnica poziomów życia pomiędzy poszczególnymi brze-
cierpienie! Gadasz jak jakiś nawiedzony psychopata! Nawet tutaj wszyscy się
gami Odry była wówczas naprawdę duża – za proste prace otrzymywałem
ciebie boją!
pieniądze, których w Polsce nie powstydziłby się poważny przedsiębiorca.
– W ich Boga to na pewno nie! Ale są rzeczy, dla których gotów jestem umrzeć...
Tu i teraz! Ja nie jestem rycerzem Marii Panny tylko dla fasonu, dla pawich piór.
Dzięki nim mogłem podjąć – chłopak z prowincji – naukę w renomowanej,
wyższej uczelni. Utrzymywać się samodzielnie w wielkim mieście, choć mat-
– Mitoman...
ka straciła pracę. Ale pewnego, listopadowego dnia niemiecka ciotka zginęła
– Czy ty nie słyszałeś, że jej rodzice są psychologami? Już oni ją wy-
w wypadku samochodowym na bawarskiej serpentynie.
chowają! Za dziesięć lat będzie głosować za przymusową sterylizacją alkoholików. Bo oni unikają otwartej walki, kryją się po lasach i atakują tylko
***
z zasadzki. Kup sobie psa! Może on wyprowadzi cię z tej puszczy, w której się
Nie jestem niewolnikiem czy pańszczyźnianym chłopcem! Toteż nie oddam
zgubiłeś. Aha! Oddziałowa się mnie nie boi, wręcz przeciwnie...
***
46
w niewolę, temu pełnemu grzechu światu, własnej duszy na usługi. Nie jestem
też leniem, lecz pracować mogę wyłącznie fizycznie. Ciało to zupełnie co inne-
47
go... proch. Zresztą, jak na swoje marne osiemdziesiąt kilo, to należę do ludzi
wet główne (to ze szlabanem) wiedzie przez krętą uliczkę przyszpitalną. Tył
wyjątkowo krzepkich – same żyły i ścięgna. Ekstremalne obciążenie z wielu lat
zamyka szpitalny cmentarz. Dalej pola i lasy. Podobnie po bokach.
więziennej siłowni zrobiły swoje. Gdyby nie pielęgniarki, których nie mogłem
Wszystko w pochodzącym z końca dziewiętnastego wieku neogotyku
trzasnąć w pysk, to czułbym się w różnych pracach gospodarczych na terenie
– wieżyczki i liczne tarasy z pięknymi balustradami. Sama czerwona, przety-
szpitala – grabienie liści, wrzucanie węgla, rąbanie drewna – wręcz wyśmieni-
kana czarną, glazura, układana w różnego rodzaju szlaczki. Linia poszczegól-
cie. Było tam wszystko, co prostemu rycerzowi potrzeba: pot, słońce, świeże
nych budynków bardzo urozmaicona, lecz w tym samym tonie – po zmroku
powietrze i wiatr. W ogóle nie cierpię pracy polegającej na siedzeniu: pisaniu
wygląda tu naprawdę groteskowo.
lub liczeniu. Nauka to wynalazek diabła, który w ten sposób truje ludzkie serca
Każdy z trzech prowadzi swoją kolumnę. Za poradnią zdrowia psychicz-
i niszczy boży porządek świata – umysł powinien zawsze zostać wolny! A one
nego oddziały nieparzyste, parami. Dyrekcja inicjuje pojedynczy szereg bu-
stale pokpiwały sobie, że robocze ubranie zupełnie do mnie nie pasuje.
dowli gospodarczych.
O ile byłbym szczęśliwszy, gdybym nigdy nie dostał się na uniwersytet...
Wieży ciśnień, która przypomina średniowieczną basztę z zegarami na
Oddziałowa, która jak zwykle wiedziała wszystko, stwierdziła, że się marnuję...
cztery strony świata, wielokątnej sali rozrywek, na niedzielę przemienianej
I przekierowała do pracy na wózkach. Mniej więcej w tym czasie po-
w kościół. Ogromnego gmachu kuchni głównej (największy ceglany budy-
jawił się na mojej sali chłopiec, który bardziej wyglądał na ucznia liceum
nek w Starogardzie) z wewnętrznym dziedzińcem, do którego prowadzą dwie
niż alkoholika. Pusta kartka, żadnych cech szczególnych, przeciętny umysł,
bramy z wrotami z kutej stali. Oprócz kuchni jest tu również miejsce na pral-
gdyby nie swego rodzaju zakonna powściągliwość. Coś do czego dosze-
nię, bibliotekę, Klub i hotel dla pielęgniarek. Dalej niskie, lecz długie, budynki
dłem przez lata cierpień, on dostał zaraz przy urodzeniu. Zupełnie nie
warsztatów, piekarni oraz kotłowni ze strzelającym w niebo wielkim kominem.
zwróciłem na tego chłopca z plakatu uwagi, bo zachowywał się całkiem
Straż tylną zamykają: kaplica i prosektorium. Po lewej, za izbą przyjęć, szeregi
przyzwoicie i bezkonfliktowo. Zawsze dobrze ubrany, bardzo dbał o czy-
oddziałów parzystych (pierwotnie żeńskich), także parami. Panuje tu zasada,
stość własną i najbliższego otoczenia. A u mnie więzienny ścisk wyrobił
że im bardziej w głąb, tym cięższe przypadki. Pierwsza linia to alkoholicy i ner-
dość bezwzględny stosunek do brudasów, co było na rękę Oddziałowej,
wice oraz różnego rodzaju poradnie, a nawet szkoły pielęgniarek, apteka...
z ramienia której trzymałem porządek w sali – jako stały bywalec. Po pro-
Ostatnie oddziały z okratowanymi oknami, kamerowanymi wejściami.
stu wziąłem go za rozpieszczonego synka mieszczańskiej rodziny, którego
nigdy nie uszlachetniło jakiekolwiek cierpienie.
Wszystko w kratownicy obsadzonych drzewkami szpitalnych alejek.
Wszystko tonące w niesamowicie różnorodnej zieleni, której nie sposób
Gdyż całą moją uwagę pochłonęły wózki. Ale żeby wyjaśnić to zjawisko,
w żaden sposób opisać – to ona nadaje wszystkiemu charakter arcydzieła.
muszę niestety opisać trochę bliżej wielkość Szpitala w Kocborowie, który
Mozaiki liści i cegieł. Wszystko, by całość stworzyła zupełnie inny świat – rze-
wraz z utrzymanymi w tym samym tonie budynkami personelu oraz przy-
czywistość aniołów z połamanymi skrzydłami.
szpitalnego gospodarstwa rolnego (obecnie już w rękach prywatnych) stanowi najbardziej zieloną dzielnicę Starogardu. I najbardziej szczególną...
Otoczony wysokim płotem Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych
z góry przypomina prostokąt. Jego fasadę od strony ulicy Skarszewskiej
***
– O ile ciekawszy byłby nasz świat, gdyby tych wszystkich wariatów powypuszczać na wolność! A nie same nadęte gęby...
tworzą trzy spore budynki – poradni zdrowia psychicznego, dyrekcji i izby
Wracałem z przepustki do Gdyni. Mój pociąg wjeżdżał na peron dworca
przyjęć. Budynek dyrekcji, największy, cofnięty w stosunku do dwóch po-
w Starogardzie, po którego drugiej stronie już podstawiono wagony w prze-
zostałych w środku. Przed nim pełen klombów kwiatów trawnik. Wszystko
ciwną stronę. W otwartych drzwiach, oparty o krawędź, stał Złamany Ryj.
to połączone wraz z budką portiera z szlabanem, stanowi naturalną barierę
Zatrzymałem się dokładnie naprzeciw, jak w filmie. Zaskoczony – nie powin-
oddzielającą od normalnego świata. Wejścia są niewielkie, jakby ukryte, na-
no go tu być – podszedłem podać rękę oraz wymienić powitalne frazesy.
48
49
– Wypisałem się. Nie mogę się dogadać z Danką przez telefon, sprzedałem
go i dzięki temu mam na bilet.... Ona zaczyna przebąkiwać o rozwodzie. To byłby mój koniec! Tego bym nie przeżył... Nie chciała przyjechać do Kocborowa.
między ludźmi rachunki zawsze płaci słabszy. A myśmy nieźle zabalowali
w jej świecie, w świecie, który wymaga dobrego aktorstwa.
Wśród wilków w owczych skórach. Poganie przy tych przeklętych fary-
Jeszcze kilka minut przekonywał mnie o wielkiej miłości do żony. O tym, że
zeuszach to prawdziwa drobnostka. To oni są prawdziwymi przeciwnikami
będzie błagał dyrektora domu pomocy społecznej, by znów przyjął go do pra-
Chrystusa. Handlarze nadziei – przejmują każdą wzniosłą ideę, aby przero-
cy – tam wcześniej oboje pracowali. Ona jako intendentka, Robert był zwykłym
bić ją na stragan, z którego ciągną oszukańcze zyski. Dlatego nie cierpię
opiekunem, ale nie widział się w innej roli. Pomimo licznych wpadek z alkoholem.
Wolności, Miłości i Braterstwa. Korek, worek i rozporek – oto ich prawdziwa
Stygmat. Puszka piwa, z której co chwila pociągał. Wyciągał ją ukradkiem
religia. A przede wszystkim górowanie, czyli wygodne życie na koszt innych.
z wewnętrznej kieszeni kurtki, bo oni najpierw sprzedają, a później wypisują
Na ludzkiej krzywdzie... Przy pomocy różnych organizacji, wiedzy i umiejęt-
mandaty – podwójny zarobek. Odbierała wszelką wartość. Bankructwo...
ności, no i naturalnie pieniędzy. To one zapewniają świetne aktorstwo, które
– Co się tak patrzysz?! Musiałem trochę wypić, przecież znów zobaczę się
z teściem. Mieszkamy u niego... Ty przy nim, to jesteś grzeczny jak baranek.
Wiesz? Masz rację! Najgorzej to zdradzić samego siebie.
Facet nosił nazwisko znane z historii Polski. Roberta wręcz organicznie
wymaga drogich kostiumów. Teatralnych dekoracji.
Jej kostium stylizowany na niepokalaną panienkę... Nie! Tłumaczą się
winni. Niewinnych bronią dobrzy adwokaci. Mógłbym napisać tomy godne
Marcela Prousta, ale kto uwierzyłby dziecku Kocborowa?
nie znosił – uważał, że ciągle pasożytuje na nie grzeszącej urodą córce. W ich
Poza tym, tak naprawdę, to czuję się winnym tylko przed Najświętszą,
miasteczku sprawował wysoki urząd, z ramienia wielkiej partii politycznej.
a ten artykuł ich kodeksu, który zresztą nader mizernie pasował do prawdy,
Zamożny i szanowany. Ryj pochodził z pospolitej patologii.
pozwolił wreszcie wydorośleć. Nic już nie dziwi, lecz nic też nie zachwyca.
Moje bankructwo ogłoszono zaraz przy urodzeniu – bękart kompliku-
Bez jednego widzenia, bez przepustek, wśród zamurowanych za życia nie-
jący życie całkiem niezłej babce. Z zakazanej dzielnicy. W końcu Krzyżacy
szczęśników, których uwolni dopiero Bóg. Odciął na wiele lat od alkoholowej
nie byli dziedzicami księstw w Rzeszy... Kto z własnej woli zamieniłby nad-
magii. Chyba nawet uratował życie... wśród potworów, wśród swoich.
reńskie zamki i bajeczne winnice na nadwiślańskie bagna i puszcze? W ojczyźnie zabrakło dla nas miejsca. Zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych,
w Polsce, gdy połowie pokolenia odmówiono prawa egzystencji. Wszystko
w białych rękawiczkach, bez jednego strzału. Pod sztandarami wzniosłych
***
Dostałem biały fartuch oraz paczkę proszku, aby utrzymywać go w nienagannej czystości.
haseł – demokracja, wolny rynek, higieniczne bezrobocie. Ale jak mają dbać
Dwa stare, niezgrabnie pospawane, elektryczne graty sprawowały funkcję
o higienę ci, których nie stać na mydło. Nikomu niepotrzebni żebracy na
arterii wielkiego szpitala, lecząc jego serce – kuchnię główną z poszczególnymi
łasce opieki społecznej lub niewolnicy dorywczych zajęć. Albo zwierzęca
oddziałami – organami. Każdy ciągnął przyczepkę dla wysokich termosów, które
egzystencja w kieracie pańszczyzny za najniższą krajową, jako alternatywa.
nie mieściły się w czterech komorach paki. Bogu dzięki powolne, inaczej padł-
Autentyczny powrót do średniowiecznej nędzy. Niewiele się tym wszystkim
bym na pysk. Oddziałowa przydzieliła tu tylko tych, których wygląd odpędzał
przejmowałem, po prostu zmieniałem martini w studenckich klubach na de-
lęk przed odpowiedzialnością za wypadek. Ciach! Ciach! Nie to i tamto! – obiad
naturat z bezdomnymi z dworca. Dopiero czary Kasztelanki rozmiękczyły
i pozostałe posiłki należało rozwieźć maksymalnie szybko i sprawnie. Bez jakich-
zbroję, podniosłem przyłbicę. Zapragnąłem normalnie żyć, a nawet uwie-
kolwiek pomyłek, toteż trzeba było bardzo się pilnować. To już nie przypomina-
rzyłem, że mogę być szczęśliwy. Trwało to około roku, ale dla tych dwunastu
ło pospolitego ruszenia, lecz regularną armię – mundury, terminy, komendy...
miesięcy warto było trzydzieści lat cierpieć nudę lub wstręt i strach. Chyba
Najważniejsze, zapamiętać, po której stronie szpitalnej alejki znajduje się
rzeczywiście byłem szczęśliwy – wielka, tragiczna miłość. Miłość, pierwsza
dany oddział, aby nie biegać z termosami wokół wózka. Potem kolejność ob-
i ostatnia. Cena za zdradę zakonu okazała się niewyobrażalna. W układach
jazdu szpitala, co spada pierwsze, a co ostatnie. Mapa Kocborowa w głowie...
50
51
Termosy. Najróżniejsze – metalowe, plastykowe, styropianowe, różnego
od reszty, znalazł na zapleczu nie do końca zamknięte okno... Po chwili wszy-
kształtu i wielkości. Pamiętające Gomułkę i zupełnie nowe. Każdy posia-
scy posiadali nieograniczony dostęp do półek pełnych wszelkich alkoholi.
dał swoją kombinację, w szczególności na obiad – stąd podział wózka na
Zabawa zrobiła się tak przednia, iż zapomnieli opuścić lokal, zasnęli. Rano
poszczególne komory, mający zapobiec pomieszaniu poszczególnych od-
doszło do chryi z właścicielką, która ośmieliła się zakłócić zasłużony odpo-
działów. Obowiązywały tu dwie szkoły – pierwszą, klasyczną reprezentował
czynek zmęczonej watahy. Ktoś ją popchnął, a reszta uciekła na cztery wiatry.
Tomasz od Mniejszego Zła, polegała ona na tym, że każdy termos miał na
Ale w małych miejscowościach ludzie się znają, wredna baba pobiegła więc
wózku ściśle określone miejsce. Ułatwiało to rozładunek, lecz wymaga-
na skargę do prokuratora...
ło dobrej kondycji z pracownikami kuchni, na jej rampie. Druga, szybkości,
Jak nie wiadomo o co chodzi, to idzie o pieniądze. Z ich względu praca
trzymała się porządku tylko w ogólnych zarysach, idąc na żywioł, z którego
na wózku zaczęła mi ciążyć. Nie chodziło wcale o to, że nie mam żadnego
przy rozładunku wynikał później niejednokrotnie niezły cyrk. Szkoła Karola
wolnego dnia. Chorzy psychicznie, podobnie jak inni ludzie, zwykli jadać co-
Głodnego zwanego również Dzikim – młodego chłopaka, co nie założył jesz-
dziennie – nie opłacało się wstawiać drugiego pacjenta na weekendy. Nie
cze własnej rodziny, będącego postrachem pijaków pracujących na wózkach.
irytowała nawet postawa Dzikiego, który często nawet nie ruszał się zza kie-
Obaj pracownicy cywilni, w ciszy, zaciekle rywalizowali o pijaków, gdyż każ-
rownicy, zwalając całą czarną robotę na pacjenta. – Nie ma ziewania, ziewać
dy dorabiał do swojej najniższej krajowej. Dziki w warsztacie samochodo-
to w domu! Nie pracujesz w cywilu, to chociaż tu dostaniesz trochę w dupę!
wym ojca, natomiast Tomasz w prywatnej hurtowni. I w związku z tym, byli
Ale pieniądze dawali tu takie same jak w pozostałych pracach gospodar-
w szpitalnej pracy w stanie znacznego wyeksploatowania sił. Duży, metalowy
czych na terenie szpitala. A to już trudno było nazwać terapią.
termos potrafił ważyć ponad pięćdziesiąt kilogramów, a należało go niejednokrotnie ściągnąć z górnej komory.
– Wypuszczać chorych to na pewno nie... Ale tych morderców psychopatów z podsądnych oddziałów, to ja bym po prostu powywieszał.
– Nie jesteś Bogiem, Tomaszu. Tylko on ma prawo decydować o życiu
lub śmierci.
– Słuchaj Tomaszu, w takim wielkim, państwowym molochu nikt by się
nie doliczył, gdybyś dopisał mi parę godzin więcej. Te ich szpitalne stawki
tutaj przestają być zabawne.
– No pewnie. Nie ma sprawy!
Dostałem teraz tyle, co dwóch normalnych pacjentów, co w dalszym ciągu nie wynosiło więcej niż połowa najniższej krajowej. Z Karolem starałem
– Co ty wiesz o życiu, Krzyżaku?? Stale siedzisz w Kocborowie! W normal-
się w ogóle nie rozmawiać, unikałem jego zmiany. Natomiast on nie stronił
nych szpitalach ludzie umierają, bo nie ma na zabiegi. A tu na jednego mor-
ode mnie, z błyszczącymi oczami głosił chwałę szybkich kobiet i drogich
dercę przypada trzech terapeutów, psychologów, opiekunów i diabli wiedzą
samochodów. Choć jego mechanika ograniczała się przeważnie do mycia
co. Ty wiesz, jakie to są koszty?! W życiu trzeba wybierać mniejsze zło, inaczej
samochodów szpitalnych feudałów. W ogóle do ludzi, od których zależał,
wszystko marnie się kończy.
grał rolę usłużnego lokaja, dobrej duszy. Dla reszty, zwłaszcza alkoholików,
– Zabijając ich byłbyś jeszcze gorszy niż oni. Oni są chorzy, a ty zdrowy.
rezerwował cichą pogardę i złośliwe uwagi. Niektórzy pracownicy napomy-
– Oni do niczego się nie nadają!
kali z przekąsem, że nigdy nie przespał się z kobietą z chciwości. Bałem się,
Ostrzeżenie. Dostałem wyraźny znak, z kim mam do czynienia, jednak go
że nie wytrzymam i uczynię temu złośliwemu dziecku krzywdę.
zlekceważyłem. Pomogła mi w tym jego opowieść o napadzie na bar – nie
– Niezły z ciebie cwaniak, Krzyżaku. Tomek pisze ci w dwóch zmianach,
wziąłem pod uwagę, że poza tym nigdy nie chwalił się swymi alkoholowymi
ale ty chodzisz tylko na jedną. Żarcie i spanie za darmo, a pieniądze do skar-
przygodami. Otóż chłopiec wraz z wesołym towarzystwem, obchodzącym
pety. Ale jakbyś zrobił interes ze mną, to dałbym ci forsę do ręki. Nie musiał-
osiemnastkę nie wiadomo kogo, nie zważając na bardzo późną porę, poszli
byś sprzedawać pijaczkom tytoniu ze stratą. Tomaszek jest sprytny, daje ci ze
szukać brakujących spirytualiów. W niewielkiej miejscowości znajdował się
szpitalnych pieniędzy zakupy w szpitalnym sklepie. Ładnie mówi... No co nic
tylko jeden bar, już zamknięty. Pewien z towarzyszy, bardziej przedsiębiorczy
nie gadasz? Łyso ci? Myślałeś, że on mi nic nie powie?!
52
53
Piękna pani bez litości. W tych dniach dowiedziałem się, że Robert
Złamany Ryj jest już naprawdę wolny. Parę garści relanium popił flaszką wódki
i w końcu zabrakło osoby mającej go ciągle na uwadze. Zazdrościłem mu jego
życia i śmierci. Prawdziwi chrześcijanie odchodzą pierwsi, podsumowałem.
– Po co gadałeś temu Dzikiemu, że piszesz mnie na dwóch zmianach?
Dostałem dużą grzywnę do zapłacenia... Chciałbym, żeby pan napisał jakieś
pismo o umorzenie lub chociaż na raty.
– Nic już nie pamiętam z tych pustych frazesów. Bez sensu! Za dużo zarabiasz! Jesteś przecież kawalerem, nie masz nikogo na utrzymaniu.
– Ale w domu jest razem ośmioro dzieci, najmłodsi to jeszcze zupełne
– Nic mu nie mówiłem! Naprawdę!
szkraby. Matka dostaje niewielką rentę... Ojciec trochę dorabia u gospoda-
– To skąd by wiedział?! Wiesz co... Ja już wolę to większe zło, przynajmniej
rza. Też lubi wypić. Ta moja pensja to nasze jedyne, większe pieniądze.
wiem, z kim mam do czynienia. Wrzeszczysz na niego, że trzyma z kierownikiem, bo sam chciałbyś tu wszystko ustawiać!
– Chcesz powiedzieć, że wszystko im oddajesz?
Wówczas zobaczyłem coś... Jakbym spojrzał na siebie oczami obcego
Wróciłem do sali, zbroja w zupełnym nieładzie. W głowie różne kombi-
człowieka. Całe życie, w przyspieszonym tempie. Przecież najgroźniejszym
nacje termosów. Ale wcześniej zacząłem się śmiać swym naturalnym śmie-
przeciwnikiem Krzyżaków okazali się niemieckojęzyczni mieszczanie potęż-
chem, choć wiedziałem, że ludzie bardzo tego nie lubią. Aby ich uszczęśliwić
nych miast dolnej Wisły – Gdańska, Torunia i Elbląga. Przecież sami Polacy,
zazwyczaj ograniczałem się do ironicznych lub sarkastycznych grymasów.
nawet po klęsce pod Grunwaldem nie byli w stanie zdobyć malborskiej
Było w nim coś odwiecznego i zarazem najprostszego, coś czego boją się
twierdzy. Wtedy zrozumiałem dlaczego przegrałem, z jakiego powodu wła-
jak ognia. Lecz po śmierci tego błazna przestało mnie cokolwiek obchodzić.
sna matka oddała mnie w ręce polskich prokuratorów. Niewesoły widok, żal
Tomasz tylko kurczowo zaciskał ręce na kierownicy i prawdopodobnie do-
doszedł aż samego dna serca i stał się nie do zniesienia... Mogło być inaczej!
strzegł, że z mych oczu znikło wszelkie człowieczeństwo.
Nowa matka, czyli dusza szpitala w Kocborowie. Wyszedłem z oddziału,
Zbiegowisko przy oknie. Zignorowałem, bo rycerzowi nie wypada intereso-
gdyż z oczu zaczęły płynąć łzy, bez kontroli – po wielu latach. Na szczę-
wać się bzdurami. Po paru minutach został sam chłopiec. Nie musiałem już o nic
ście padał rzęsisty deszcz, więc nikt nie widział płaczącego rycerza zakonu.
pytać. Stał na parapecie, jedną ręką trzymał się okiennej ramy, w drugiej długi
Łzy niewiele różnią się od kropel deszczu, uliczki kocborowskiego miastecz-
sznurek, który wpuszczał między zamknięte na śmierć tafle szyb. Zrozumiałem,
ka były zupełnie puste. Błąkałem się bez celu, aż ją odnalazłem – szalony
że usiłuje wydobyć jednego z bąków, dogorywającego w rynience na dole okna.
Wischmann nadał rysy mojej jedynej dziewczynie, choć nigdy jej nie widział.
Robak zaledwie uchwycił się ratunku, to zaraz znowu spadał w dół. Ogarnął mnie
Dziwne... Uśmiechnąłem się zapłakaną twarzą, wcale nie dziko! Ale nawet
nieokreślony niepokój. Chłopiec nie ustępował. Owad był skrajnie wyczerpany.
Czarownica – Kasztelanka nie potrafiła tak stać. Poważna, jednak nie groźna.
– Zostaw ty głupku! Głupi muszą zdechnąć!
Dumnie, lecz jednocześnie pokornie. Z rękami rozpostartymi dla wszystkich
Nie odpowiedział. Po godzinie trzymał robaka na ręku, później położył
ludzi nie wyłączając tych zupełnie nieokrzesanych. Mała jak dziesięcioletnia
go na okiennej ramie, gdzie jeszcze ładnych parę minut marudził, zanim ze-
dziewczynka, ale dzięki postumentowi z napisem – „Uzdrowienie Chorych.
brał siłę, aby lotem koszącym pofrunąć w stronę kwiatów.
Módl się za nami” – mogłem patrzeć na nią, jak dziecko na matkę.
Cios łaski. Wiedziałem, że ten chłopiec z plakatu dużo zarabia, bo raz
Stała sobie, na placyku przy wieży ciśnień, otoczonym pięknymi choinkami.
zapytał się, ile dostanie chorobowego. Wiedziałem też, iż w tej firmie musi
– Poczekaj... Muszę zbudować coś własnymi rękami. A nie tylko wykorzy-
nieźle tyrać, po dwanaście godzin dziennie, bo sam wytrzymałem tam dwa
stywać tych, którzy mnie pokochali. Nie tylko rękami... Może być niezły cyrk...
miesiące, po których znów zacząłem pić bez opamiętania – inaczej zapomniałbym, kim w ogóle jestem. Podszedł trochę zastrachany, bo ja odzywałem się niewiele i zwykle raczej nieprzyjemnie.
– Mam sprawę, proszę pana... Oddziałowa powiedziała mi, że pan kiedyś studiował prawo. Rozmawiałem z nią, bo odbierałem wyrok z sądu.
54
55
ELIZA
MORACZEWSKA
NIEME
PODSŁUCHANIE
Czary-mary, nie do wiary, czary-mary, czary-mary…
Stoimy na brzegu morza. W powietrzu snuje się ni to mgła, ni to powietrze, powietrze w powietrzu, całkowicie widzialne i do złudzenia przypominające wszystko to, co było. Trzeba jechać, a tu nawet powietrze samo
wzmaga nieukojoną tęsknotę. Tęsknotę za tym wszystkim, co jeszcze przecież nie minęło, ale minie, jeśli tylko odwrócimy się i wsiądziemy do samochodu. Nieznaczne zapętlenie czasowe: tęsknota, która wyrwała się trochę,
odrobinę do przodu, choć jej miejsce jest, co najwyżej dopiero wtedy, gdy
zaczniemy odjeżdżać. A im później dojdziemy do decyzji o tym odjeździe,
tym zbyt wczesna, co nas niepokoi i jednocześnie uniemożliwia radykalne
cięcia. I tak stoimy, nie do końca rozluźnieni, choć nieprawda, że również
z minuty na minutę bardziej spięci, stoimy równo zaniepokojeni i patrzymy
na to powietrzne powietrze, a ono patrzy na nas naszymi przeżyciami.
W powietrzu wilgoć, ale nie, to nieprawda. W powietrzu teoretyczna wilgoć od morza, ale już kilka metrów od brzegu zanikająca w żarze miedzianego nalotu. I my wysychamy ze słów, ale to również nieprawda, bo zdołaliśmy
tego dokonać już dawniej. Teraz to schyłkowy etap, na którym nie potrafimy
podjąć się nazwania obrazów, opowiedzenia o nich, języki przysychają
nam do podniebienia, zaczarowane. I to pewnie jest to, co uniemożliwia
nam odwrót: nie potrafimy sformułować podsumowania, a więc i powiedzieć nogom, aby ugięły się w kolanach, spowodowały okręcenie się ciała w pół własnej osi i odeszły w stronę zaparkowanego
nieopodal samochodu. Jednocześnie narasta gorzka świadomość
tego, że bardzo miło jest myśleć o wystrzępionych, sponiewieranych
w słońcu słowach, gdy przecież chodzi o zwykłe tchórzostwo. Boję się, bo
jeśli powiem, to on może zostawić mnie tutaj zupełnie niemetaforycznie,
56
57
wsiąść do samochodu i odjechać. Boi się, bo jeśli powie, to ja mogę go zosta-
jak wąż bada powietrze, by błyskawicznie zareagować. Ze wszystkich na-
wić. Nie jestem nawet pewna, czy wie, gdzie dokładnie się znajduje. Ja boję
słuchanych słów najpilniejszą uwagę zwraca na te nakierowane na niego,
się bardziej, bo on ma kluczyki.
celowe. Nasłuchuje ich każdym nerwem, by móc zawczasu odparować je,
…a że nie przystoi paciorków różańca, więc palcami prześlizguję się po,
odepchnąć, skontrować przez unik. O, on wie zawsze, kiedy nadejdą, ma sub-
licząc długie, drewniane korale, zwisające mi z szyi. Skanowane słowem pa-
telniejsze powonienie ode mnie. Dzięki temu nigdy prawie nie dostaje pytań
ciorki malinowe. Każdy paciorek – słowo koralowe. Gęsiego, po jednym szar-
na twarz i nie musi rozstrzygać dylematów codziennych: zignorować, czy
pane, krzyczane. Po rosie, po kosie, litości, po złości. Już coś! A jakby niczego
raczej się odwrócić. Dobry jest. Nigdy prawie nie słyszy niczego, czego nie
nie było… Przy niewielkiej dobrej woli da się jednak czytać.
chce usłyszeć. Zanim pytanie wybrzmi – on już jest obok. Nie tam. Nie udało
…w pochodzie. Idą najpierw wynurzenia z przeszłego życia, gdy nie było
mi się jeszcze nabrać takiej wprawy, a skoro tak, to pewnie nigdy to nie na-
w nim nas, jeno ja jedno i jedno on. Potem prześlizguje się wiele kolejnych,
stąpi. Tymczasem zaczęłam unikać hurtem wszystkich celowych dźwięków.
które tak podobne do siebie, że zbijają się w bryłę i mogłyby nawet uchodzić
Zwłaszcza muzyki. On może bez stresu wejść do kościoła, gdzie ktoś gra na
za jedno, nie jednakie jednak z poprzednią jednią. Za czym kłębi się sznu-
organach i jeszcze uśmiechnie się ze mnie, kiedy myśli, że nie patrzę. Śmiać
rek sam, a paciorków brak. Zniknęły we mgle. I to właśnie jest cisza, gdy na
się – nie, ale ten jego półgębny uśmieszek widzę. To też byłoby komunikowa-
palcach, pospiesznie wracam do początku. Litania współczesnej kobiety do
nie celowe, gdyby tylko wiedział, że widzę, no ale przecież nie wie,
nieznanej matki, pocieszycielki strapionych.
dlatego niecelowe miejsca są najbezpieczniejsze: ryzyko bycia wziętym
A że nie przystoi paciorków różańca, więc palcami prześlizguję się po, li-
na celownik opada proporcjonalnie do zagęszczenia ruchu turystycznego
cząc długie, drewniane korale, zwisające mi z szyi. To zsyła uspokojenie. Po
i multikulturowości. Język również ma tu znaczenie. Bardzo słabo już pamię-
co mi kamienne kulki albo gumowa piłeczka? Powinnam się cieszyć z umie-
tam – tak, jakbym patrzyła na te przeszłe rzeczy zza gęsto tkanej kotary – że
jętności, takiego utylitarnego anektowania przedmiotów do nieprzypisanych
kiedyś uwielbiałam porozumiewać się za granicą. Od tak wielu już lat jednak
im funkcji, w razie potrzeby. Ale się nie cieszę. Uspokojenie blokuje mi żołądek
czuję się bezpiecznie wyłącznie wśród słów równie niemych jak nieustruktu-
i zatrzymuje wpół przyspieszone ruchy robaczkowe niższych partii przewodu
rowane, metaliczne dźwięki, że tamta przyjemność prawie się zatarła i wciąż
pokarmowego, a za tym podąża również niemożność wykrzyczenia, lub choć-
podlega czasowi, ścierając wszystkie czułe na dotyk warstwy skóry. Zdaje się,
by wypowiedzenia tego, co być powinno. Wykrzyczane, lub choćby wypowie-
że pokonawszy naskórek i kilka kolejnych pięter, dociera obecnie do skóry
dziane. I to by było na tyle w kwestii się dogadywania. Albo nawet mówienia.
właściwej, bo na tamto wspomnienie zaczynam dojmująco odczuwać przy-
Jest niema, ta ona. Bez dźwięku. Dźwięki oczywiście otaczają mnie co-
krość. Kiedyś pojawi się wreszcie i ból, a wtedy będę już kimś zupełnie innym,
dziennie, czasem nawet w zastraszającej ilości i z zastraszającą precyzją od-
obca sobie tamtej, jak chłopska zaśpiewka pobrzękiwaniu sztućców. Dlatego
najdują drogę do uszu. Ale język w międzyczasie przysechł. A może w ogóle
to morze niebieskie ze skałami rozgrzanymi na piach, to szkliwo drobin wody
już go tam nie ma? Głuchoniema, ale nie głucha. Pytanie skierowane bez-
parujących nad grzywiastymi uskokami, otwarte-zamknięte morze, cieśni-
pośrednio potrafi już niemal zabić, cóż z nim bowiem zrobić? Zignorować?
na, port, opowiadane codziennie językiem z jakiego znajomo brzmi tylko
Odwrócić się? Ile razy i z jaką częstotliwością można to zrobić bez ryzyka
sigara içilmez jest jednym z najdoskonalszych wyborów. Przynajmniej dla
ugrzęźnięcia we własnej niemocie? Próby poruszenia języka owocują zerwa-
mnie, choć widzę przecież wyraźnie, że i on nie może zdobyć się na odejście.
niem naskórka, uszkodzeniem delikatnych kubków smakowych, przez które
Pewnie więc i dla niego. Ale sprawa jest o wiele bardziej wewnętrzna, niż to
język wygląda jak porowata gąbka, czyli swoje przeciwieństwo, bo powinien
się może w pierwszym momencie zdawać, bo nie możemy rozmawiać. Ilekroć
przecież umożliwiać wyjście (słów), gdy tymczasem powoduje wejście, nasią-
uchyla usta na podmuch powietrza, jaki wsysa do środka, do płuc, aby za-
kanie, słuch. Słucham uszami, słucham językiem. W narząd słuchu zamienia-
płodniwszy je werbalnie, ruchem odwrotnym wyrzucić na zewnątrz, tylekroć
ją się policzki, oczy, wargi i subtelne zakola na czole. On też słucha językiem,
dzwoni telefon. Pam pa ram pam. Czary-mary, nie do wiary. Kiwam stopą
58
59
lekko odsuniętą od linii kolana, obutą w klapek, lekki sandał, kozak z finezyj-
proces wśród straganów z owocami, w kawiarni i muzeum miejscowej hi-
nymi dziurkami (taki specjalnie na lato, do skórzanych szortów), kiwam stopą
storii i tej naturalnej, i ludowej. Nie ma potrzeby pytać o czereśnie, more-
w klasycznym czółenku w kolorze śliwkowym, wiśniowym, czereśniowo-mo-
le, jabłka. Wiadomo, że mam słabe zęby, zbyt twarde skórki przyklejają mu
relowym, najbardziej-odjechanie-lansiarskim, w dodatku w groszki. Kiwam
się do ścianek przewodu pokarmowego. Ma potem wzdęcia przez dwa, trzy
stopą w trampku, w koturnie z paseczkami wokół kostki i w oksfordzie
dni. Nie pytam, biorę truskawki, zamawia kawę z cukrem i bez, białą i białą,
z najdelikatniejszej, cielęcej skórki. Tymczasem toczy się rozmowa. W tre-
wzrusza ramionami i idzie do wyjścia, gdzie od trzech minut czekam na nie-
pie, w botku, w mokasynie. Gada z jedną panią, drugim panem, staruszka-
go, znudzona śmiertelnie gablotami pełnymi zakurzonego, rozchełstanego
mi, dziećmi i bliźniętami do pary tych dzieci. Debatuje i odpiera argumenty
ptactwa ze szklanymi oczami i zdeprawowanymi sztuką z zupełnie innego
Hanny Arendt, gospodarza domu, świętej pamięci Zbigniewa Nienackiego,
gatunku ścianami toalety, zamykanej na haczyk. Biletów jednak, ostemplo-
pani w cukierni i znajomego wulkanizatora. A nawet Maksencjusza. Stopa się
wanych dzisiejszą datą i rozkosznie szeleszczących, jakby zostały świeżo
kiwa, klapki, kozaki i botki podrygują, ręka bezwiednie sięga po ucho kubka
pocięte, wydrukowane i złożone w równe pliczki, nie wyrzucam, ale podaję
z kawą, nie ma kawy, sięga po korale (nie paciorki różańca), po rąbek spód-
jemu, aby czuł się usatysfakcjonowany tym, że ma co wsunąć do portfela. Na
nicy, po długopis. Tu: STOP! Nie możemy się wyrazić! Przecież blokuje ten
wieczną rzeczy pamiątkę i na wieczność, w której nic nie ginie nawet wtedy,
proces wszystko, aż po krawędzie znanego świata, a nawet dalej, w piąty wy-
gdy pamięć rzeczy wiotczeje, rozsypuje się i znika. Za dwa, trzy, dziesięć lat
miar, gdzie upiornie zniekształcone kąty i załamania drwią z naszej percep-
wyciągnie je z jakiegoś sekretnego kartonu, włoży okulary na swój śliczny,
cji. Odkładam więc długopis i idę zrobić świeżą kawę, a on wreszcie kończy
dobrze zrobiony w specjalistycznej klinice nosek, na sam jego czubek, spoj-
rozmowę i znowu zapada błoga cisza tłumiąca nerwowe podrygi przewo-
rzy i zmarszczy czoło. Następnie podniesie oczy, wyłuska mnie wzrokiem
dów wszelkich i wszelakich nadużyć werbalnych i zostajemy sami ze sobą,
spośród roślin doniczkowych, krzeseł, kwietnego desenia kafelków ścien-
to jakby twarz w twarzy, a obie znane na pamięć i na przestrzał, a nawet ta
nych i geometrycznego motywu kafelków podłogowych, rozłoży tę prze-
jego mi, a moja – jemu bardziej znana, niż własna. Obie zresztą równie nie-
strzeń na kawałki i złoży ponownie ze mną na pierwszym planie, chrząknie
nawistne. Kiedy poruszają się zgodnie z ruchami warg, to jeszcze ujdzie, ale
i pytanie zawiśnie na jego lśniących zębach, czubku nieruchomego języka,
nieruchomiejąc nad wielką misą słów i nie spijając, nie zsiorbując, nie zasy-
między wargami, które w międzyczasie zdążą ze zmarszczek okołoustnych
sając żadnego, zdają się wisieć tylko bez życia jak nieme, obłe balony. Śnięte
uformować koleiny, zdążą, a nawet więcej, bo koleiny te stwardnieją i zasty-
ryby brzuchami do góry. Wypłukane z koloru do obrzydzenia. Nienawidzę
gną w jednowymiarowej figurze. Zawiśnie. Usłyszę wetchnienie powietrza,
jego twarzy o wiele bardziej niż czyjejkolwiek, może za wyjątkiem własnej.
ale zanim zdążę odwrócić się i spojrzeć, a to zawsze trochę trwa, zanim na-
Unikam więc wzrokiem i wiem, że on unika. A unikając rozsuwamy delikatnie
wet poczuję to wetchnienie w krótkim przebłysku między jego myślą, a jego
szczelinę, której brzegi nikną w wirującym kurzu. Burza piaskowa, cholera,
spojrzeniem, osiadłym na moich plecach, zanim wyłuska mnie z neutralnego
i trzeba krzyczeć, żeby zostać usłyszanym. A przecież nikt nawet nie szepce.
powietrza, roślinności i sprzętów – zda sobie sprawę z własnej niefrasobli-
Jedźmy, nikt nie krzyczy.
wości i szybko wypuści zawłaszczone na moment powietrze, jego powietrze,
Nie mówimy też dlatego właśnie: trzeba by wrzasku wstrząsającego
przerzuci wzrok na kartoniki, bilety, pocztówki i będzie intensywnie udawał,
przestworzami, przenikającego gatunkowo, aż po rdzeń DNA, żeby usły-
że nigdy spojrzeniem nie wędrował w rewirach, w których mogłoby mu się
szeć. Nie warto więc w ogóle próbować, bo i akustyka na to za słaba, i nie
coś wyrwać nieopatrznie, na przykład w okolicach moich pleców. Wyrwać
wiem nawet, gdzie należałoby zacząć tonować, żeby nie pouszkadzać sobie
nieopatrznie. Na przykład pytanie. I to jest, poza znanymi na pamięć tropami
bębenków. Wszak to subtelne linie, kruche granice. Z radykalnymi metoda-
przyzwyczajeń, upodobań i ograniczeń, kolejny rodzaj niemówienia.
mi należy uważać. Uważamy więc, a na wszelki wypadek nic w ogóle nie
Nie inaczej było teraz. Jak kretynowi dawałam mu siedzieć na pomo-
mówimy. Są różne sposoby i motywy milczenia, a potem kontynuujemy ów
ście i czekać na siebie, kiedy kąpałam się niedaleko od brzegu, próbując, jak
60
61
długo wytrzymam pod wodą bez powietrza. Widział mnie, ale byłam tam,
bów – tak, jak nie znamy każdego ze znanych i potencjalnych języków – to
gdzie nie odważyłby się wejść. Mimo wszystko za głęboko. Ale w zasięgu.
w każdym razie, przynajmniej teoretycznie rozpracowaliśmy w ekstremalnej
Wzroku (bardzo dobrze widoczna) i głosu (tylko nieznacznie podniesione-
liczbie wariantów możliwości niewypowiadania. Jeśli nawet nie jesteśmy
go). Siedział jednak cierpliwie i w końcu drapiąca pod skórą, złośliwa satys-
mistrzami tej konkretnej materii, to przynajmniej znamy jej topliwość i cię-
fakcja stała się mdłym, drgającym w gardle uczuciem niesmaku. Taki inny
żar właściwy, zapach, jak również wszystkie pozostałe cechy gatunkowe, co
rodzaj mdłości. A najgłupsze ze wszystkiego było to, że siedział i wiedział,
pozwala na niezłą orientację i częstokroć intuicyjne, a właściwe używanie
że wiedział, że w zasięgu i ja wiedziałam, że on wie. Najgłupsze, że widział
schematu. Opanowaliśmy kod, a to przecież podstawa. Opanowaliśmy go
moje wszystkie nastrojowe metamorfozy (choć twarz przezornie trzymałam
tak, jak się to robi w przypadku języków: nie tylko, że potrafimy zareagować
pod wodą), a ja grając z nim w kretyna i panią sytuacji, sama stawałam się
z doskonałą precyzją nawet wyrwani nagle z głębokiego snu, nie tylko, że
kretynką. Najgłupsze, że było mi tak głupio, że nie mogłam już wytrzymać
myślimy już w rytmie tych uniwersaliów, nie plącząc ich nigdy z innymi, po-
i zamiast zakrzyczeć go na śmierć, żeby przestał się gapić, albo przynajmniej
dobnymi, to nawet śnimy po wielokroć na modłę pokojów z wyciszonymi
też zaczął się na mnie drzeć, aż by mnie zakrzyczał na śmierć… No, w każ-
ścianami, studiów nagrań nocą, gdy nikt i nic nie zaprząta ich spokoju, nasze
dym razie nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, nie mieliśmy sobie nic do
myśli lgną do stoperów, watoliny i działów materiałów izolacyjnych w najle-
powiedzenia w żadnym razie, w żadnym wypadku, więc zrobiłam to, co jako
piej zaopatrzonych centrach budowlanych.
jedyne mogłam zrobić, czyli coraz dłużej trzymałam głowę pod wodą, żeby
Mam nadzieję, że to już ostatni z dylematów, jakie muszę w życiu roz-
ciśnienie i bezdech wyparły z niej wszystko inne. Niestety, nie da się tego
wiązać i że to już po raz ostatni zachodzi subtelna zmiana, która po stężeniu
przeciągać w nieskończoność, więc popłynęłam na ostatku powietrza dale-
spowoduje, że stanę się nierozpoznawalna nawet dla samej siebie. Znajome
ko od tego miejsca, gdzie siedział, wyszłam na brzeg i w ociekającym wodą
twarze zastąpią inne, obecnie jeszcze nieznane, wraz z dryfem nadejdą nie-
stroju, szczękając zębami, dotarłam do naszego hotelu. Oni się tam zapiera-
znane wahania temperatur i warunków obiektywnych, ba, może nawet zmieni
ją, że nieprawda, ale przecież zawsze mają zapasowe klucze i włażą do poko-
się nie tyle strefa klimatyczna, ale nawet klimatyczna epoka. I choć to mało
jów: wybierają ze szczelin parkietów drobne, a ich pokojówki psikają się pod
prawdopodobne i nie należy zawczasu ulegać rozbestwiającym się i dążą-
pachami naszymi najlepszymi perfumami. Więc niech nikt mi nie wciska kitu
cym do wierzchołka hiperboli myślom, to przecież i na taką przemianę należy
w języku, którego nie rozumiem. – Sigara içilmez – mówię na jakiekolwiek
być przygotowanym. Ale to już folgowanie sobie w imię jakiejś gargantuicz-
opory, na najdrobniejszą sugestię wahania, na najsłabiej wyczuwalne prze-
nej przesady. Dość, jeśli owa zmiana będzie zmianą ostatnią i wreszcie będę
czucie zaprzeczenia. W razie czego można jeszcze zdecydowanie, z ogniem
mogła przywyknąć na dłużej do swoich rysów twarzy w lustrze. Nauczę się
w oczach skinąć głową. Tylko należy wówczas uprzednio postarać się nadać
przygłupiego, cielęcego w swym idiotyzmie wyrazu twarzy, skoro nie umiem
podbródkowi jak najostrzejszą krawędź. No, niech już dają te klucze:
posiąść, jak on, umiejętności szybkiego przemieszczania się z miejsca na miej-
podbródek w szpic. Skinąć.
sce zawczasu, a może nawet z czasem organizm posiądzie jeszcze jakąś inną,
– Sigara içilmez,
bardziej przydatną właściwość. Jak by nie było, stworzy ona prawie na pewno
no i proszę, znajdują się zapasowe klucze i nigdy już więcej nikt i nic, bo
obraz definitywny i skończony: żadnego więcej języka nie przyswoję, żadnej
wszyscy, przynajmniej z tej konkretnej zmiany, ostatecznie mają mnie za wa-
nowej, super-przydatnej umiejętności nie nabędę. Skoro umiem jeździć na
riatkę, a wariaci są tu równie niebezpieczni, jak i za morzem, za tym, jak i za
rowerze, a nie umiem pływać, skoro opanowałam skrzynię biegów, a nie za-
tym drugim oceanem. Uniwersalna figura wypłaszająca.
panowałam nad funkcją nagrywania płyt na komputerze, to tak już zostanie
odtąd na wieki. I wcale to nie nazbyt patetyczne, bo na wieki w istocie.
Jest wiele wątków, na które można milczeć. Mamy je wszystkie rozpo-
Przeżywanie siebie i siebie w nim odbitej po wielokroć i równie po wielo-
znane i nawet jeśli nie potrafimy tego robić na każdy z możliwych sposo-
kroć przeżywanie jest moją karą, którą cierpieć będę w wiecznym milczeniu,
62
63
a ono stanie się wyrazem, choć niemym. I nagim, odartym z jakiegokolwiek
objawu. To trochę tak, jakby być na moment przed erupcją i przez całe życie
podtrzymywać ten stan. Niczym zachłyśnięcie, choć to wcale nieprawda, że to
ELIZA
MORACZEWSKA
w tych, którzy milczą, myśli kłębią się i przewalają jak pranie w wirówce. I metaforyzacja nie ta, i nie ten typ ujednolicenia. Choć uogólniać nigdy nie należy,
*** [PO TO.
NASZA
`
``
WYJATKOWOSC
.
WAZNIEJSZA...]
może więc moją ostatnią umiejętnością będzie taki wariacki sposób niemówienia, aby brak słów nie pokrywał się z zamierzonym efektem. Nie będę
odpowiadać, myśląc jednocześnie o najbardziej szalonych wytworach imaginacji, a niewypowiedziane i niewypowiadane słowa prowadzić będą rozmówców do dalekosiężnych wniosków o moim immanentnym szaleństwie,
a wtedy cisza, powielana i utrwalana w obiegu społecznym stanie się ciszą
Po to
niewypadkową dla naszej podwojonej jaźni, lecz obecną szerzej. I tylko nie-
Nasza wyjątkowość ważniejsza niż krwiobieg. Gdy przecież nikt się nie
którzy może czasem przedrą się do środka przez to, co niewypowiedziane,
domyśli, że nie kupiłam tych kolczyków, ale je ukradłam (po to, żeby zabły-
wyobrażone, przekształcone, odsunięte i ukryte na sobie tylko znane, swo-
snąć w powiatowym mieście na recitalu poetyckim). Naprawdę zaś po to, by
iste sposoby. Czary-mary. Takie nieme podsłuchanie.
uwieść i zwieść lokalnego barda (zero talentu, pociągające dłonie).
Dlatego też leżą obecnie w pudełku z innymi skorupami, abym wziąwszy je
w ręce dużo później, nie tylko wiedziała, jak żyłam, ale też znała prawdę o tym, po co.
Po to, by zostawić po sobie pudełko z rzeczami pozbawionymi odniesień,
a także pewność, że pośród tych rzeczy ani prawda, ani kradzież, nie zostaną
przeoczone.
Kwiaty w Tatarstanie. To wcale nie jest o tym
Trawa przerasta, rozrywając cienką skorupkę ziemi, co brzmi jak cichy wystrzał.
I dlatego tak pachnie ta wiosna, bo każdy z bilionów podobnych wystrzałów uwalnia do atmosfery mikroskopijną porcję szaleństwa. Szaleństwo nie pachnie, ale
pachnie trawą. Chciałoby się powiedzieć: wyjdźcie i powąchajcie. Wiosna – chciałoby się powiedzieć, ale grozi to powszechnym buntem, natychmiastową dezercją setek tysięcy agentów ubezpieczeniowych, nauczycieli i pielęgniarek. Dlatego
piszę chyłkiem, drobnym drukiem, żeby tylko nieliczni usłyszeli, wyszli, powąchali
i popadli w obłęd. Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha.
A jednak to wcale nie jest o tym.
Skradziona tożsamość
Od kiedy nastał bezczas środkowoeuropejski, czyli może właśnie jak
najbardziej historyczny, scytyjsko-sauromacki, czy nawet kimeryjski, zakorzeniła się nowa moda na fragmentaryczne pożyczanie tożsamości. A że
64
65
nasza tożsamość ważniejsza niż krwiobieg, ważniejsza niż kolejny oddech,
Wyjaśnienie wszystkiego, czyli ręka w rękę
cenniejsza niż życie – więc też odpowiednio wypielęgnowana i tym samym
Powinno się wszystko dokładnie wyjaśnić, ale mogę powiedzieć tylko tyle,
jest w czym wybierać.
że poprzez swoją codzienność niosła rzeczy umiarkowanie tylko dziwaczne
Gdyby tak minął rok i trzeba by było przesunąć zegary o godzinę do
i nietypowe, choć kiedy dłużej się nad tym zastanowić, wiele z nich odbiegało
przodu. Potem minąłby następny i czynność należałoby powtórzyć. A potem
swym indywidualizmem od średniej statystycznej. Może sprawiała to natural-
jeszcze jeden. I jeszcze jeden… Znaleźlibyśmy się oto w czasie sprzed nasze-
ność, a czasem wręcz biologiczne podłoże tych udziwnień, dość, że nikomu
go czasu, a wówczas wszystko byłoby prostsze i nasza zindywidualizowana
nie zdawały się te kokardki z falbankami doszywką do szarego płaszcza, lecz
tożsamość nie musiałaby epatować na trotuarach kwintesencją samej siebie.
nieodzownym elementem konstrukcji balowej sukni. Ona nie kazała się na-
Jednak nic takie proste nie jest. I tym samym ja, pociągana to tu, to tam,
zywać Joanną, bo Aśka brzmiała jej dziecinnie. Nie wydymała śmiesznie ust
uwodzona i znieważana, to jest zbaczana na uwagę przez piersi i torsy, przez
w geście urażonej księżniczki, nie dawała pretekstu do niepoważnego trakto-
zdania i ich równoważniki, spłycana i pogłębiana, ale za każdym razem roz-
wania. Zawsze lała się przez ręce jak woda, bez oporu, zwisała luźno – szary
ciągana jak guma, kiedy chcieć nią wypełnić zbyt wiele miejsc na raz, posta-
jedwab, wirujący u splotu dekoltu i okręcający się dookoła własnej osi przez
nowiłam wreszcie raz a dobrze się osadzić, czyli wziąć sobie kogoś na twarz
wymyślne drapowanie. Ona nie kochała swojego imienia i nie była z nim skłó-
i organy, na wyrażenia i sądy. Kogoś, kto na tyle silnie osadził się w sobie,
cona, nie określało jej i nie rozmazywało w nieforemny bezkształt. Była dobrze
że dokonawszy wyboru jego właśnie, tak łatwo nikomu innemu nie ulegnę.
skrojona. Dobrze i w sposób dostosowany do potrzeb.
A że czas był po temu właściwy, bo środkowoeuropejski, idealnie skrojony,
A więc wziąwszy wreszcie jej dłoń we własną, nie miałam wcale poczucia,
więc… Można by nawet powiedzieć, odbierając nieco prawdzie, ale dodając
że wychylam się poza nawias dopuszczalnego. To było raczej jak sen, który
patosowi, idealny moment dziejowy.
napełnia się treścią. Nawet ze świadomością, że robię to po raz pierwszy
i nawet wiedząc, że ona również to wie.
Idealny moment dziejowy
Ciepłe dłonie, suche i miękkie. Obłe łapki, tak mówiła wtedy, wcześniej
Cicho bulgotały dulki i choć jest to wytarte określenie, trącące banałem
Karolina, rozciamkane brakiem charakteru i zarysu. Dłonie jak ciasto. I twoja,
w jego rozwojowym stadium, to przecież zarówno ze względu na brzmienie,
i moja. A że wcześniej wiedziałam to tylko o swoich, więc rozpoznanie mi
niosące w sobie odpowiednio dawkowaną melancholię w proporcjach iście
przypisanym bezkształtem – twojego, przyniosło poza poczuciem spełnie-
aptekarskich (dotąd i ani kroku dalej, a słota w oczach pozostaje), jak i z uwa-
nia i bliskości, również pozytywne zaskoczenie. A więc to tak! Również to nas
gi na precyzję techniczną oraz jeszcze na połączenie obu tych rzeczy w jed-
łączy: dłonie, które można ugniatać i dokomponowywać do odpowiedniego
no – najbardziej trafne z możliwych. Żaden z istniejących albo możliwych do
kształtu jak plastelinę, aby w chwilę później zmieniać ich formę, uplastycz-
wymyślenia zwrotów równie dobrze tego nie opisze. Cicho bulgotały więc
niać do kolejnego fenomenu, do znowu następnych ud, do okrągłego lub
dulki, jezioro… Nie, nie było tam żadnego jeziora, ani innej wody, bo bez-
bardziej kanciastego policzka, do zboża (z drobnymi wklęśnięciami w miej-
pływowe i bezwodne, trawione długimi okresami suszy miasto na południu
scach, gdzie ościenie żyta mogłyby przekłuć delikatną skórę), albo do trawy
i gdyby nie wodociągi... Nierzeczywistość miejsca nie ma tu jednak nic do
[trawa nie pachnie, ale pachnie wiosną]. Lekko zacisnęłam palce na twojej
rzeczy. Dulki. Klangor żurawi, bo jesień, wiosna. Bo rzeczywistość zapala mi
dłoni, która mi się poddała i nieznacznie oddała uścisk. Odgniotłam cię w so-
się w tych właśnie odcieniach słów, kiedy myślę o tamtym miejscu w tamtym
bie, a i twoja skóra mnie zapamiętała. I choć dojrzewanie do tego momentu
czasie. Zimową ciszą się pali i wielkimi jak puchowe kołdry płachtami śniegu,
trwało dużo dłużej, niż w innych przypadkach innych dłoni, co pozwalało
co osiadły na gałęziach tych wszystkich czeremch i śliw białoróżowym, wio-
prorokować, że nieczęsto się ów gest powtórzy, to jednak wyjątkowo nie
sennym kwiatem.
nabiegła mi do gardła gorzka prawda, a dotyk był tylko dotykiem i radością
samą. Zapamiętaniem ciała w zapamiętaniu chwili.
66
67
Trochę to było, jakby podpisano umowę, zawarto pakt, równie ważny co na
pobędzie w świecie na bardziej nieadekwatny sposób. Chwytałam się mniej
papierze, z użyciem peseli i notariuszy. Jak braterstwo krwi z tą różnicą, że tamto
lub bardziej zawodnych sposobów. Na przykład pieniądze. „Dżentelmeni nie
męskie, a kobiece musi być naturalnie siostrzanym uściskiem. Bo przecież po-
rozmawiają o pieniądzach”, ale to wcale nie znaczy, że ich to krępuje, tylko że
dałaś mi dłoń na sposób siostry, przyjaciółko moja, parafrazując przez ten gest
je mają, nie ma więc potrzeby, aby o nich rozmawiali: ja nie mam, więc mogę
owo zdanie, co to dla kobiet niesolidarnych względem siebie – tylko specjalny
rozmawiać. Tyle mówiła wiedząc, jak bardzo jest logiczna. To znowu: była
krąg piekieł. Zapewniłaś sobie tym gestem zbawienie duszy, ale nie na wyracho-
logiczna, więc nie musiała stawać się przekonująca. W dodatku mówiła bez
wany, pascalowski sposób, lecz z porywu serca. Zbawiłaś się i mnie zbawiłaś, bo
drgnienia palca, bez odrzucenia włosów, bez poruszenia, nawet nie przekła-
darowałaś twarz i wypracowaną w najlichszym detalu tożsamość. Gdy bez niej
dając pierwszej dłoni na drugą w zastępstwie drugiej na pierwszej. Mówiła
nie mogłabym dobić nigdy do drugiego brzegu Styksu – wiedziałaś.
nieodmiennie tylko głosem i czekała na pytanie już bardziej konkretne, ale
Przytrzeć się, czy też przytępić aż do przezroczystości. Jednocześnie ak-
wywoływała u mnie zawstydzenie, więc rezygnowałam. Czy ona wiedziała,
ceptowałam, że jestem tylko naczyniem, przez które ona przepływa jak i to,
że właśnie odparowywała prowokację? – rezygnowałam z odpowiedzi z wie-
że zachowuję władzę rylca, który w dobrze zatemperowanej dłoni pójdzie za
lorakich powodów. Ale,
wolą lub za ciosem. Na to już trzeba przekonania na miarę wiary.
– …ale abstrahując od tego, co mówisz…
No więc siedzimy i jemy obiad. Opowiada. Słucha. Niektórzy tak mają,
Przerywa mi, aby wtrącić zdanie, które – być może – ma mnie nawet wy-
że przerasta ich własne ciało i każdemu ich słowu zdaje się przeczyć ruch.
trącić z równowagi, bo obserwuje mnie ukradkiem, tylko odrobinę, jedno-
Chciałabym móc powiedzieć, że jej dłonie w czasie opowieści fruwają do-
cześnie mówiąc:
okoła jak mechaniczne słowiki wysadzane szlachetnymi kamieniami, furko-
– Uwielbiam, kiedy ktoś zaczyna od „ale abstrahując od”… To nadzwyczaj
cząc cichutko. Że śpiewają swoją własną melodię, która nie dokomponowuje
kuszące. Być może niebawem dojdziemy do „czy mogę ci zadać pytanie”,
się do opowieści zawartej w słowach. Że jest chociaż w tym niepoczytalna,
albo nawet „osobiste pytanie”, a wtedy zrobi się naprawdę ciekawie.
że zachowuje się jak wariatka, co biegnie, kiedy się uspokoi, albo człowiek,
Ale nie wytrąca mnie z równowagi. Nie wiedzieć czemu – może to kwe-
który odgrywa rękoma jak kukiełkami skomplikowany, szkatułkowo zbudo-
stia zbyt dużej ilości alkoholu, a może czegoś zupełnie innego – patrzę pro-
wany dramat, choć twarz ma nieruchomą i nie charczy nawet w momencie,
sto w oczy i słucham brzmienia słów, rozumiem ich sens i nawet ogarniam
gdy pudełkową scenę okrasza wykrzyknieniem pierwszy trup.
wszystkie sensy ukryte w niedopowiedzeniach i wielokropkach, a jednak
Ona nie. Siedziała sobie spokojna: co w środku, to na zewnątrz. Ręce
ogrom znaczenia i jakiekolwiek związki ze mną samą nikną w obliczu pięk-
trzymała złożone jedna na drugiej, albo zaciśnięte w pięści przy bokach, ale
na jej języka. Słucham melodii zdań, a wąwozy znaczeń wybrzmiewających
to tylko z powodu zimna (i to jest biologia, wyłącznie biologia!), albo gładko
w ścisłym sąsiedztwie metasłów i niemetasłów wprawiają mój język w otę-
spoczywające na kolanach, albo jeszcze inaczej, w każdym razie była taka,
pienie. Kołowacieje, nagle martwy, w obliczu wstrząsu spowodowanego
jaka była, a te dłonie wyrażały ją, i twarz ją wyrażała, a na twarzy tak samo
metafizyczną wzniosłością i padam na kolana, jak przed ikoną ruską, matką
malowało się wielkie uspokojenie. Była jak zawsze poruszona, łagodna, za-
bolesną i Cecylią osuwającą się pod brzemieniem oślepiającej łaski. Różami
dziorna, złośliwa, ale wciąż odpowiednia. Dłonie nie podążały za myślą i nie
spływa jej ślina i krzepnie wzdłuż linii moich bioder. Medium świata, skoro
migały w powietrzu: jeśli już chciała się wyrazić, to preferowała tryb wokalny.
świat mamy jednoosobowy.
Ktokolwiek ją wówczas widział, ten wiedział, że ona może nie zaistnieć, lecz
Tak, wzięłam ją sobie i stała się modelową wersją mnie. Przestałam jej
będzie przez to jeszcze bardziej nieodzowna. Komukolwiek dała pogładzić
wreszcie tak strasznie nienawidzić, kiedy nie mogąc się pohamować, żeby jej
swą dłoń, ten będzie już zawsze zniewolony.
nie wyznać wszystkich moich sekretów, jednocześnie tak pragnęłam je za-
Można ją było prowokować i czasem nie mogłam oprzeć się, aby nie spró-
trzymać, nie mówić tego, cofnąć, ale tak, żeby wiedziała. Bo przecież jedno-
bować, czy nie wyjdzie na chwilę ze swej perfekcyjnie skrojonej skóry i nie
cześnie bardzo mi zależało, co nie zmieniało podstawowego faktu, że czułam
68
69
się okradana z samej siebie. Więc ukradłam ją, a wraz z nią wszystko to, co jej
mi – mówi. – Nie zabieraj. Dłonie nieporuszenie spoczywają na kolanach,
z siebie dałam i tym oto sposobem wszystkie rachunki zostały wyrównane.
nie opowiadając alternatywnej historii. Jest tylko martwy lub żywy kot. Był.
No więc dalej. A było to tak:
Utrzymywała, że jest chtoniczna, ale nie wiem, co by to miało znaczyć, bo
– Ja się przecież nie rozdwoję – odkrzyknął wreszcie swej nawołującej
kiedy przyszło do babrania się w przedwieczornym błocie ogrodu, nie potrafi-
z okna żonie zniecierpliwiony mężczyzna, który bezskutecznie lawirował
ła odróżnić stojących na baczność, żonkilowych liści od szczypiorku, w dodat-
w scenerii bezwodnego miasta między rowerem, siatkami wypchanymi za-
ku regularnie, w czterominutowych odstępach powtarzała, że zniszczy sobie
kupami i małoletnim synem za nic niechcącym wejść z ojcem do domu. I o ile
paznokcie, co i rusz dokładając do tej informacji jakiś szczegół. Wytrze płytkę.
do tego momentu kobieta była zagniewana, tak w jednej chwili jej twarz
Pokruszą się. Rozdwoją. Żeby je doszorować, będzie musiała użyć szczotki,
przybrała wyraz pełnego politowania współczucia. Czyżby myślała, że tylko
vide skórki się pozadzierają. Szczęśliwie oznajmiała to wszystko tonem rze-
kobiecie przyrodzona jest umiejętność wspomnianego rozdwojenia? A że
czowym i przyciszonym głosem, jęk pokutny mógłby bowiem zagasić snujące
wątek wciął się w to nasze siedzenie na tarasie restauracji i w to moje myśle-
się w powietrzu siwe dymy. Tymczasem ów ton jakimś cudem wzmógł spię-
nie o zapożyczeniach tożsamości, więc bezwiednie kusiła mnie przez chwilę
trzoną, jesienną melancholię i niezależnie od zapachu palonych liści rozwiesił
ochota, aby owszem, wciąć twoją, ale ze swojej nie rezygnować. Cóż by to był
na rozpierzchłym przed zmierzchem niebie pozłociste welony tęsknoty. Jak
za twór przedziwny, literacko może wręcz wskazany! Zawisłam z widelcem
gdyby szepcząc o paznokciach, szeptała nie słowem, lecz tembrem głosu.
w pół drogi do ust i skoncentrowałam wzrok na ociekającym sosem mięsie,
Dlatego wątpiłam w słowo i w jej zapewnienia o chtoniczności. Jeśli już nie była
które dotąd tylko smakowałam, a teraz dodatkowo je zobaczyłam. Nie, jak
ogniem, co się samo przez się narzucało, mogła być tylko poprzezpowietrzna.
już kraść, to z całkowitym zaparciem się siebie. Raz, a dobrze. Przełknęłam
i w tej właśnie chwili poczułam, że jestem idealnie najedzona.
Zwolenniczka uprzedmiotowionej pożyteczności. Jej zapalniczka nie musiała ani uginać się zgodnie z linią jej bioder, ani znamionować indywiduali-
Należy jednak wszystko wyjaśnić od początku, a więc musisz mieć imię,
zmu = źródło ognia, więcej nic. Lubiła róże, różowy, róż do policzków, tak jak
jakieś piękne imię, bo inaczej, Arleto, Ireno, Madelaine… Musisz mieć imię,
obecnie preferuje grafit. Lubiła lawendę, lawirować i lokalnie polegać, tak jak
jakieś imię, bo inaczej, Agnieszko, Konstancjo, Lizo, będziesz oną, jederman-
teraz, często nieświadomie, wybiera przekładalność. Ale nie było w tym nic
ką w najlepszym z dialogów, a w najgorszym – numerem. Powiem ci, bo
z kobiecego flirtu, ani chłopięcej przymilności. W teraźniejszości również nie
musisz wiedzieć, Klaro, że te twoje oczy i to nie jakiekolwiek oczy, ale zielone,
jest postrzegana, jakby odklejała się od swojej własnej skóry.
błękitne, ciemnofioletowe jak skóra czeremchy, wiesz, tych drzew tam, które
Zapożyczyłam więc ją sobie, bo właściwie czemu nie. Nasza tożsamość
wtedy mijałyśmy. Nie wiedziałaś, ale teraz mówię, bo musisz wiedzieć, choć
ważniejsza niż krwioobieg i tak wystylizowanie wysubtelniona w jej przy-
później dowiedziałam się, że też nie wiedziałam, bo to śliwy ozdobne. Ale
padku, że – a, co tam! – pożyczyłam sobie, ukradłam. Tym bardziej, że czas
oczy masz fioletowe nie jak skóra śliwy, tylko mojego wyobrażenia o tym,
mieliśmy wyjątkowy, prawie już środkowoeuropejski, czyli może właśnie
jaka jest kora czeremchy. Oczy o kształcie migdałowym – mówią, ale to po
pokrewny mitycznemu, kimeryjskiemu, albo jakiemuś bądź z tych, których
prostu kocie oczy, zwężone na brzegach, lekko wypukłe, głęboko osadzone,
nazwy kojarzą tylko specjaliści i entuzjaści-amatorzy.
okrągłe, nie, nie, nie… Elipsą swych oczu śmiałaś się wtedy do mnie, albo
zmrużałaś złośliwie. Mówiłaś o umarciu kota.
Zasugerowana lekkość bytu i zdziczenie obyczajów, nawet tych przedśmiertnych, może nas motać: i ciebie, i mnie, i Ciebie. Ale to nie tak. Gra
Tak, niektórzy mają dłonie jak dłonie, inni mają dłonie żywe. Miło byłoby
rozgrywa się, a i owszem, ale choć flirtuję z Tobą, to z błahostką się rozmijam.
móc napisać, że jej dłonie tańczyły nad śnieżnobiałą zastawą i metalicznym
Musisz bowiem mieć twarz i oczy, i dłonie, musisz mówić, wyrażać się i wyra-
zgrzytem sztućców jak dwie mechaniczne pszczoły, ale nie byłaby to praw-
żać siebie, a to już wcale nie jest zabawne.
da. W tamtej chwili zajmuje ją kwestia umarcia lub nieumarcia kota: porusza
Stopy uginały ci się miękko, chodziłaś jak pajac wspierający sylwetkę na
ją nieoczekiwanie i broni swego neologizmu jak prywatnej reduty. No daj
kołku kręgosłupa. Sztywno, wojskowo, jak baletnica. Na czubkach palców.
70
71
Rzeczowo dobierając styl. Bo ty, to ty, Zofio. A nie żaden pozór. Ani nie ja.
W każdym razie do czasu.
{Ech, mówi mi wciąż moim głosem, beznamiętnie, gdzie bądź dostawiając przecinki, akcentując z rzadka rozrzucone wielokropki… A przecież ma
swój głos, osobistą krtań, jak osobisty krwiobieg, nagiętą pod kolor włosów
przechodzonymi w dzieciństwie i wieku dojrzewania anginami i wysuszoną
[dry] wielką ilością czerwonego wina. Ma głos, a mówi moim, co jest nie do
zniesienia.}
Rozsiewasz nasienie: odpryski; podajesz mi dłoń i słowo, rozdajesz siebie i oczekujesz zwrotów w terminie. Bo nasza wyjątkowość, ważniejsza niż
krwiobieg całkiem biologiczny, i całkiem osobisty. No, nasze prywatne żyły
po prostu. Plus tętnice. Ze zwornikiem napędzającego wszystek czas serca
w środku. A bezczas…
I znowu siedzimy. Czas spłynął w dół i nic już nie jest takie jak
wcześniej. Wystukuję w języku ojczystym rytm, który daje pełen
obraz sytuacji, ale jest nieprzekładalny. Czasami czasy się mieszają.
Tym razem wszystko się cofnęło, a jednak nie ma odwrotu od decyzji, która wykwitła we mnie spontanicznie i zamieniwszy się w czyn, przybrała kształt twardej, lekko szpiczaście zakończonej narośli, co uciska pod
lewą pachą i nie boli co prawda, ale prowokuje nieustanny lęk. Nie wiem, co
to. Może zgrubienie, gdzie wrósł włos, może guz, czyli wyrok. Nie ma odwrotu, a przecież zaczynam dostrzegać – od czasu do czasu, ostatnimi czasy
zaś coraz częściej – że jej życie prywatne i sprawy zawodowe spętliły się,
zwinęły w kokon przybierając kształt figury, którą tak dobrze znam z własnej
porzuconej tożsamości. Niedostrzegalnie dryfuje w stronę, z jakiej spodziewałam się oddalić, przybierając jej tożsamość – tę, co to niby ważniejsza niż
krwiobieg. I sama już nie wiem, co będzie, bo jestem skazana, aby za nią
podążyć. Sama sobie ją wybrałam, choć w wyborze nie przewidziałam takiej
zmiany i jedyne już, co mnie obecnie pociesza to fakt, że moda jeszcze nie
zboczyła z kursu i zawsze mogę sobie znaleźć nową, atrakcyjniejszą twarz.
72
73
KATARZYNA
RYRYCH
PRZEWODNIK
PO KWATERACH RODZINNYCH
Cmentarz rośnie z roku na rok. Nie wiem, dlaczego jest ulubionym miejscem spacerów zakochanych i matek z dziećmi. Może za sprawą kasztanów,
które połyskują pomiędzy liśćmi leżącymi na ścieżce. Może dlatego, że
tu nie można wpaść pod samochód. Choć raz na jakiś czas przejedzie karawan albo półciężarówka, na którą ładują śmieci – naprawdę
martwe kwiaty i wieńce, szklane słoiki zniczy.
Matki z dziećmi spacerują wąskimi alejkami, dzieci piszczą z zachwytu na widok wiewiórek albo młodych wron nieporadnie ćwiczących przeloty pomiędzy dachem kaplicy a ogrodzeniem.
Żywi nienawidzą wron. Groby stojące pod drzewami upstrzone są
białymi kleksami ptasiego gówna, które kilka razy do roku żywi zmywają z płyty. Martwi nie zajmują się tymi sprawami. Gniją spokojnie, każdy
w swoim grobie, wszyscy ukochani i nieodżałowani, nawet taki Staszek
Konopka, syn lokalnego szewca, który łoił żonę i syna, i pił na trzy zmiany.
Wbił im w głowy miłość do męża i ojca tak mocno, że żona chciała rzucić
się za trumną do grobu, a syn dostał ataku histerii.
Jeśli chodzi o zakochanych – tu przynajmniej spokojnie mogą pakować
sobie języki do ust siedząc przy Grobie Nieznanego Żołnierza.
Myślę, że ci wszyscy N.N. muszą się z tego cieszyć. Trochę życia na
cmentarzu zawsze jest mile widziane.
Nie znam natomiast nikogo, kto zostałby w tym miejscu poczęty. Co
innego język i ręce, a co innego genitalia.
Cmentarz leży tuż przy głównej drodze, mocno uczęszczanej przez autobusy, ciężarówki i samochody osobowe, jednak zawsze panuje tu cisza.
Być może, oprócz żeliwnego ogrodzenia, otacza go coś jeszcze.
74
75
Zmarli leżą sobie w z góry ustalonym porządku, przynajmniej jeśli cho-
dzi o starą część cmentarza.
Lokalni partyzanci jak jeden mąż nosili niemieckie nazwiska i wszyscy –
prócz jednego – mimo nacisków nie podpisali folkslisty.
Pod ogrodzeniem kwatery cygańskie, groby przypominające marmurowe
Adolf Dindorf, bo o nim tu mowa, mieszkaniec podpiwniczonego gro-
pałace, gdzie w dniu Wszystkich Świętych gromadzą się liczne rodziny, rozkła-
bowca cieszył się przywilejem przynależności do niemieckiej rzeszy jedynie
dają na lśniących jak lustra płytach jedzenie, śmieją się, śpiewają i piją wino.
Dalej, w pełnym słońcu bieleją groby dzieci. Niektóre zarosły trawą, wi-
przez kilka dni. Jego ciało – zanim po cichu i bez rozgłosu zostało złożone na
miejsce wiecznego spoczynku – znaleziono w rowie, tuż obok domu.
dać rodzice dołączyli do swoich aniołków i mają gdzieś wrony, zakochanych
Przechodzę dalej.
i matki z wózkami.
Kiedy zatrzymuję się przed grobem teściowej, przypominam sobie, jak sie-
„Śpij promyczku. Bóg tak chciał” – czytam i trudno mi uwierzyć, że chciał.
dząc na ganku bacznie obserwowała, czy starannie myję betonowe schody.
Być może był to Bóg Abrahama i Izaaka, każący do siódmego pokolenia, za
Myślę, że miała trzecie oko. Trzecie oko czujnie spoglądało, jak wyrywam
winy ojców, dziadów, praojców. Ten, którego należy bać się (i miłować Go, jak
chwasty spomiędzy główek sałaty. Na porządnej ewangelickiej grządce nie
nauczał doktor Marcin Luter).
ma miejsca na pasożyty. Weg!
W tym miejscu zawsze zastanawiam się, co wspólnego mieć mogą miłość i strach?
I przechodzę do kwater rodzinnych.
Znajdujemy się teraz w ewangelickiej części cmentarza, gdzie najstarszym grobem jest grób Gertrudy Dindorf.
Na tablicach nazwiska o obcym brzmieniu, potomkowie niemieckich kolonistów śpią snem sprawiedliwych po pracowitym i pobożnym życiu.
Spowinowaceni ze sobą, żeniący się w obrębie własnej kolonii, leżą obok
siebie karnie i godnie.
Zgarnięte na kupkę więdły w pełnym słońcu, a na twarzy teściowej pojawiał się uśmiech.
Po teściowej pozostały pieniądze, które składała miesiąc po miesiącu, rok
po roku. Pełna lęku, że ktoś może je ukraść, przekładała szarą, pękatą kopertę z jednej książki do drugiej, aż pewnego dnia zdarzyło się jej zapomnieć…
Ja z kolei nie mogę zapomnieć wyrazu jej twarzy, kiedy leżała w trumnie
ubrana w czarną spódnicę, błyszczący sweterek i korale, z równo wyciągniętymi nogami.
Spokój, jaki malował się na jej twarzy, nigdy nie był jej dany za życia.
Przechodząc obok ciężkich, solidnych, szarych grobowców widzę ich
Teoretycznie powinna leżeć obok swego męża, ten jednak mocno z żoną
twarze, jak pełni skupienia podczas niedzielnej mszy, wyznają braciom i sio-
skłócony życzył sobie, aby pochowano go obok ojca, w rodzinnej wsi.
strom wszystkie grzechy popełnione myślą, mową, uczynkiem bądź zanie-
Wolę zmarłego uszanowano i dało to początek niekończącym się plotkom
dbaniem swoim, a pastor je odpuszcza pokutującym, zaś nie pokutującym
i domysłom.
ogłasza, że grzechy ich są zatrzymane.
W kaplicy pachnie naftaliną, wodą kolońską i kurzem.
Śpiewniki mają szorstkie czerwone okładki. Po nabożeństwie każdy pozostawia je na swoim miejscu.
Od pewnego czasu w pierwszym rzędzie krzeseł świeci pustką jedno
miejsce. Jak daleko sięgam pamięcią zajmowała je ciotka Wilma, krucha staruszka o twarzy porcelanowej lalki, niebieskich oczach i ustach, które zachowały przedziwną świeżość. Ciotka Wilma uśmiecha się leciutko i cieniutkim,
A jeśli nie wiadomo, o co chodzi – z pewnością chodzi o pieniądze. Tak
też dokładnie było.
Teść ożenił się z panną, która miała już swoje lata, a wdzięczni rodzice
umożliwili mu ukończenie studiów. Zyskał dyplom, ale w rodzinie do której
należała większa część ziemi (i z pewnością kawałek nieba nad morgami)
zyskał niewiele.
Rodzina żony dopomogła przy budowie domu: – Czyja parcela, tego
dom – mawiała teściowa mrużąc chytre, małe oczka.
drżącym głosikiem wznosi swoje graniczące z histerią uwielbienie dla Jezusa,
Teść trzymał króliki i przez dziurkę w gazecie patrzył, jak samiec po-
oddaje mu duszę i ciało, podobnie jak w czasie wojny oddawała je niemiec-
dryguje na samicy, w myśli mnożył je i dodawał, przeliczając na skórki
kiemu oficerowi, za co partyzanci ostrzygli ją do gołej skóry.
i mięso.
76
77
Hodował też pszczoły, w czerwcowe, burzowe popołudnia krążyły nad
Teściowa wiosną sadziła kwiaty, specjalnie na cmentarz, kwiaty, których
jego głową brzęcząc sennie, a miód wyciekał z drewnianych ramek gęstymi,
nie było wolno ściąć i postawić na kuchennym stole. Wczesną jesienią ścinała
złotymi kroplami.
je osobiście i wieszała głowami w dół, na strychu, aby wdrapać się po nie
Razem z teściem zniknęły pszczoły, króliki, gazety i książki, na krzesłach
pojawiły się pokrowce, a na dywanie – kawałki szmacianych dywaników.
W pokoju z telewizorem zapachniało stęchlizną.
pierwszego listopada i zanieść na grób rodziców.
Obok rodziców śpi snem nareszcie spokojnym brat teściowej, pies na
kobiety, który w wieku lat bodaj sześćdziesięciu ośmiu ożenił się z kobietą
– Kto mi teraz będzie nosił węgiel – rozpaczała teściowa.
o połowę młodszą, potajemnie, i przetrwał w napiętnowanym przez wszyst-
Spędziłam popołudnie na przygotowywaniu ubrania, w jakim teść miał
kich związku ponad dwa lata. Żona wuja, zwana złośliwie Czarną Myszą mia-
wyruszyć na drugą stronę. Nie było to specjalnie miłe zajęcie, ale z dwojga
ła nieślubnego syna, z którym toczyła trzaskające awantury i matkę, która
złego wolałam wyprasować koszulę i zaprasować na kant spodnie garnituru,
w czasie jednej z awantur wbiła jej w pośladek widelec.
niż wysłuchiwać złorzeczeń teściowej pod adresem męża.
Mimo próśb, gróźb i awantur syn nie zgodził się na pochowanie ojca na
kwaterach rodzinnych i uroczysty pogrzeb odbył się sto kilometrów dalej.
Pamiętam, że jechaliśmy za samochodem przewożącym trumnę, a polskie radio nadawało stare przeboje.
– Powiedz, stary, gdzieś ty był? – śpiewały Czerwone Gitary, co idealnie
pasowało do całej sytuacji.
Stary leżał w trumnie podskakującej na wybojach i najprawdopodobniej
miał gdzieś poważne miny żałobników, wracał na zawsze w rodzinne strony,
aby spocząć obok swojego ojca i dwu braci, z których jeden nie dożył wieku
młodzieńczego, a drugi zginął pod Stalingradem.
Kiedy stanęłam przy trumnie teścia i spojrzałam na jego dostojnie i doskonale
martwe ciało pomyślałam o grobie, na którym co roku zapalał jeden mały znicz.
Staszka – tak miała na imię – uwiodła wuja olbrzymim zadem i wielkimi piersiami, głowę miała mocniejszą niż niejeden mężczyzna, a kochanków
więcej niż nierządnica babilońska.
Letnimi nocami złazili się za siatką ogrodu wuja, jak koty czekając, aż
kolejny kieliszek zwali męża Staszki z nóg.
Kiedy uderzał czołem o stolik, żona brała go na ręce jak dziecko i niosła
do sypialni, układała na łóżku i przykrywała kołdrą.
Gasiła światło i schodziła na dół, pomiędzy pnącą się po tyczkach fasolę,
gdzie rdzewiało w trawie żelazne łóżko.
Pewnego dnia wuj najwyraźniej wypił za mało, albo najzwyczajniej
w świecie się obudził i podążył jej śladem.
Awantura trwała całą noc, rankiem wuj wyszedł na podwórze z obandażowaną głową, Staszka zniknęła, żeby pojawić się wieczorem, kompletnie
Naprzeciwko cmentarnej bramki... „Bramki”, bo cmentarz jest niewielki,
pijana – co nieczęsto się jej zdarzało – padła, naga jak ją Bóg stworzył, na
rzec można – kameralny, odgrodzony od szumu autostrady szpalerem wy-
schodach, a wuj litościwie zawinął ją w chodnik, by mu się k*** nie przeziębiła.
sokich tui. Więc naprzeciwko bramki wznosi się betonowy prostokąt grobu,
Jednak żal o te noce w fasoli, na łóżku o orgiastycznie jęczących sprężynach,
w którym spoczywają niemieccy cywile, których zastrzelili radzieccy wyzwoliciele. Wśród nich – ciężarna kobieta, która długo umierała leżąc na poboczu. Jej nienarodzone dziecko umierało znacznie dłużej, a kilkuletnia córka
siedząc obok skamlała – Komm, Mutti, komm.
I jakoś dziwnie było mi iść poboczem do domu, gdzie czekał gorący bigos i pogrążona w żałobie rodzina.
Po Staszce przez dom wuja przewinęło się jeszcze kilka kobiet, ale nauczony gorzkim doświadczeniem, nie związał się już z żadną z nich.
Prawdę powiedziawszy wuj jest jedną z barwniejszych postaci na cmentarzu
rodzinnym, tylko on pędząc bimber potrafił podpalić na sobie nylonową koszulę
i przybiec, płonąc żywym ogniem jak pochodnia Nerona, w środku nocy. Ogień
Komm, Mutti, komm szeleściło suchymi liśćmi.
ugaszono, a w kilka tygodni później – siedząc na stołeczku na środku podwórka
Tak więc zamiast teścia obok teściowej leżą jej rodzice. Matka, którą
– zdrapywał grube strupy widelcem, klnąc na czym świat stoi.
przewyższyła w oszczędności i ojciec, który uciekał do stajni, żeby zyskać
chwilę świętego spokoju.
78
zakorzenił się głęboko w sercu wuja i pewnego dnia wymienił w domu zamki.
– Mam francowaty charakter – mawiał – ale dobry ze mnie człowiek.
I chyba coś w tym było, i nie można było go nie lubić, nawet jeśli znało
79
się na pamięć historię jego małżeństwa. Ożenił się wuj późno, koło pięć-
Po trzech miesiącach bezskutecznych prób, ciotka Jula wyjęła ze swojego
dziesiątki, żadna z lokalnych dziewcząt – a później kobiet – nie chciała się
łóżka siennik i zaciągnęła go do stodoły, gdzie pod samym dachem urządzi-
z nim związać, przez ten alkohol i fantazję, zatem w sąsiedniej wsi zapo-
ła sobie kąt.
biegliwa, oszczędna matka znalazła kandydatkę – katoliczkę, która przy-
Początkowo przychodziła jeszcze do kuchni, aby przygotować dzieciom
stała na chrzest syna w kościele ewangelickim. Niewiele zresztą miała do
kromki grubo posmarowane smalcem, ale zastawszy raz, drugi, i trzeci po-
powiedzenia, chora na serce, pojawiała się w domu w przerwach pomiędzy
częstunek nietknięty – zrezygnowała.
kolejnymi pobytami w szpitalach, płacąc pielęgniarkom za szeroki wachlarz
usług świadczonych mężowi. Zgasła cicho, tak jak żyła, zostawiając trzy-
O tym, że jeszcze żyje świadczyły wiszące na sznurku kretonowe sukienki
lub powłoczki na poduszki, a i one zaczęły pojawiać się coraz rzadziej.
nastoletniego syna. Ciało zapakowano w trumnę i złożono w rodzinnym
Ciotka Jula spędzała całe dni na lokalnym targowisku sprzątając koń-
grobowcu. I w żadnym z rodzinnych albumów nie mogłam natrafić na jej
skie jabłka i opowiadając nieznajomym o tym, jak wspaniałe i kochające
nawet najmniejsze zdjęcie.
ma dzieci. Kiedy targ dobiegał końca, ciotka Jula zbierała pozostawione
Naprzeciwko niski, nieduży przysadzisty grób zasiedlony dawno temu
przez przekupki jabłka i gruszki, zawijała je w chustkę i zanosiła do domu.
przez Otka-wisieloka, a to już całkiem inna historia, zacząć trzeba od ciot-
Układała je rzędem na parapecie podglądając przez szparę w deskach, czy
ki, jednej z nielicznych kobiet światowych na Kolonii, która co roku spę-
dzieci zauważą jej dary.
dzała wakacje w coraz to innym zakątku Polski, odwiedzając przyjaciółki
i znajome.
Zatrudniona w lokalnym sanatorium jako pielęgniarka, w niczym nie
przypominała stereotypu dobrej, pracowitej, dbającej o dom żony. I pewnie
dlatego Otek powiesił się na trzepaku w wielkanocny poranek.
Ciotka zapewne musiała czuć się nieco winna, bo wersja śmierci jej męża
– przekazana mi przez nią osobiście – dotyczyła zawału serca, i tak już zostało, nigdy nie wspomniałam o trzepaku, a może była to po prostu przypadłość
Po pewnym czasie zasypiała z czołem opartym o ścianę stodoły, a jabłka
i gruszki lądowały za oborą, na stercie gnoju, gdzie obsiadały je zwabione
słodyczą soku osy.
Jesienią ciotka Jula znalazła w polu kota. Był to kociak z letniego miotu,
zdrowy i tłusty, najwidoczniej zabłąkał się powodowany ciekawością i poszedł za chudą łydką ciotki Juli aż do stodoły.
Tam ciotka Jula przytuliła go mocno do siebie i nadała mu imię, jakie
nosił jej syn.
rodzinna, skutek chowu wsobnego uprawianego na Kolonii od pokoleń, gdy
Od tej pory zasypiała z kotem w ramionach śpiewając mu wszystkie ko-
zaczęło być trudno o nie spokrewnionych ze sobą. I to tłumaczy historię
łysanki, jakich nie zdążyła zaśpiewać swoim dzieciom i opowiadała wszystkie
ciotki Juli, najbardziej wzruszającą, ukrytą przed oczyma spacerujących po
bajki, jakich nie chciały słuchać jej dzieci.
cmentarzu w najdalszym jego miejscu.
Ciotka Jula, matka dwojga dzieci, została zaraz na początku wojny wywieziona na roboty do Niemiec. Powróciła w roku 45, podtrzymując się na duchu myślą o dzieciach, która towarzyszyła jej, kiedy brnąc po kostki w niemieckim błocie
myślała o polskich burakach. Jednak w domu oczekiwała na nią niespodzianka.
Dzieci nie poznały matki w wychudzonej kobiecie o pooranej zmarszczkami twarzy i uciekły z krzykiem od jej wyciągniętych rąk, aby schować się
za plecami ciotki Hali.
– Przywykną – pocieszała ją dawna przyjaciółka, ale dzieci uznawały jedynie ciotkę Halę. Odsuwały od siebie talerze z gotowanym przez matkę
rosołem, uchylały się, gdy chciała pogłaskać po głowie jedno czy drugie.
80
Kot odprowadzał ją do skraju drogi, kiedy szła na targ i czekał aż do jej
powrotu i trwało to tak długo, dopóki lokalny szewc nie uznał, że lśniące
futro zwierzaka wspaniale nadaje się na czapkę.
Ciotka Jula szukała swojego ulubieńca aż do dnia, kiedy spadł pierwszy
śnieg i dała za wygraną.
Weszła na swoje pięterko, owinęła się kraciastą chustą i uporczywie odmawiała jedzenia.
– Może ty jej zaniesiesz – prosiła ciotka Hala podając córce ciotki Juli
miskę rosołu, ale dziewczynka nie miała ochoty na spotkanie z tą dziwną
kobietą, która uważała się za jej matkę.
Podobnie syn uciekał na najmniejszą nawet wzmiankę o wizycie na pię-
81
terku. Rozczochrana, chuda kobieta o płaskiej piersi i ubraniu pachnącym
nawozem śniła mu się po nocach jeszcze przez wiele, wiele lat.
To znaczy nie potrzeba nigdzie iść, tuż obok dwoje dzieci, które nigdy nie
będą zbierać kasztanów, ani nie przetną dżdżownicy na pół, żeby sprawdzić,
Pewnego ranka ciotka Hala nalała do emaliowanego garnuszka gorącej
czy każda z połówek zacznie żyć swoim życiem, nie będą miały psa ani kota,
kawy i parząc sobie palce wspięła się po drabinie. Postawiła garnuszek na
ani kłopotów z nauką. Jedno zmarło przy narodzinach, drugie po roku pod-
słomie i uniosła głowę.
czas epidemii grypy, i nic więcej o nich powiedzieć nie można.
Tuż na wysokości jej oczu, kilka centymetrów nad ziemią wisiały brudne
Może tylko to, że dzięki nim kolejne dzieci mojej byłej teściowej zostały
stopy ciotki Juli, płaskie, o spękanych, zrogowaciałych piętach i wrośniętych
zepsute przez matkę małpią miłością. Taką, co to boi się, gdy dziecko za-
w skórę, zakrzywionych paznokciach.
czyna płakać – żeby się nie zapamiętało i nie udusiło własnym krzykiem.
Ciotkę Julę pochowano na skraju cmentarza, w trumnie z nieheblowanych desek, pastor chuchając w dłonie odmówił krótką modlitwę za zmarłych i – jako że nie wiadomo było, co tak naprawdę o zmarłej powiedzieć
– szybko zakończył ceremonię.
Przyzwolenie na ten krzyk poniosły ze sobą dalej, wypełniając nim cztery
ściany własnych domów.
– Nie wolno mu się sprzeciwiać, niech będzie jak on chce – powtarzała,
jak mantrę, moja teściowa i pokornie kładłam uszy po sobie, biorąc w pysk
Grób ciotki Juli zapadł się na wiosnę i nie pielęgnowany zarósł zielskiem,
ciężką ręką mojego eksmęża. I im bardziej ustępowałam, tym bardziej szalał,
zanim jednak to nastąpiło, dzieci z W. opowiadały sobie szeptem o kocich
wyznaczając kary i nagrody, ustanawiając nowe, coraz to bardziej absurdalne
śladach na śniegu na grobie wisieluchy.
prawa, wydzielając jedzenie, spokój i rzadkie chwile wytchnienia.
Tę historię usłyszałam właśnie spacerując z synem po cmentarnych alejkach. Kasztanów tego roku było zatrzęsienie, ale nie wynosiliśmy ich za bramę, należały do tych wszystkich, których kości poddawały obróbce robaki
i korzenie traw.
Szkoda, że to padło na was, myślę za każdym razem zatrzymując się przy
grobie Jana Pawła i Ilonki.
Po latach mój były mąż zacznie utożsamiać się ze zmarłym przedwcześnie bratem, i kiedy przestanie mnie kochać a zacznie nienawidzić, przybie-
Obok brata i siostry mojego męża leży z tytułem inżyniera wujek Janek,
rze imię swojego ojca, dołączając do rzeszy mężczyzn niszczonych przez
który wyznaczył kres toczącej go chorobie i odszedł nie zamieniwszy się
kobiety, tych, którym nie pozostaje nic innego jak tylko bronić się za wszelką
w kłębek bólu skamlający o kolejną dawkę morfiny. Przebiegając historię
cenę, choćby przy pomocy pięści.
jego życia niczego innego spodziewać się nie można: z pobytu w Ameryce
Po latach ktoś powie, że jego twarz przypomina pięść, dla mnie nic no-
przywiózł dolary, kupił drewniany dom w górach i każdego lata zapraszał do
wego, znam tę maskę na pamięć tak dobrze, że w każdej chwili mogę ją
siebie młode, niezamężne kuzynki, które uczył prowadzenia domu. Kiedy
narysować przy pomocy paru kresek – ale chodźmy dalej.
lato miało się ku końcowi, znajdował każdej z nich męża i uśmiechał się pod
Jest tu o wiele więcej ciekawszych historii.
wąsem, kiedy przychodziły na świat zdrowe, dorodne wcześniaki, łudząco
Oto grób z czarnego marmuru, na którym na białej marmurowej po-
podobne do właściciela daczy (jedna z nich dostąpiła nawet godności pasto-
duszce śpi białe, marmurowe dziecko, tak prawdziwe, że zimą aż korci,
rowej, o czym – nie szczędząc szczegółów – poinformowała mnie teściowa).
Panny przygotowane były do roli żony i gospodyni tak doskonale, że ni-
aby przykryć je ciepłym kocem lub napoić gorącą herbatą z malinowym
sokiem.
komu nie przyszło do głowy, by mieć jakiekolwiek pretensje do wujka Janka.
To jedyna córka lekarza Szado, długo wyczekiwane dziecko, które zmarło
Z tablicy nagrobnej świeci tytuł inżyniera, a z porcelanowej fotografii
na białaczkę. Historię opowiadają sobie wszyscy, rozrasta się od słuchacza
spogląda surowo para oczu. Spojrzenie jest tak wymowne, że sprawdzam,
do słuchacza, zamienia się w kolejną urban legend, nie wiadomo już, czy
czy zapalony przeze mnie znicz stoi równo – na połowie grobu, gdzie dostoj-
ojciec zamówił pomnik we Włoszech i popełnił samobójstwo w dniu, kiedy
nie rozkłada się jego lokator.
marmurowe niemowlę ustawiono na czarnej, lśniącej jak lustro płycie, czy
Chodźmy dalej.
82
nie. Jedno pewne – że obiecał córce, że nie umrze. Umarła.
83
Ale oczywiście grobowiec stoi poza kwaterami rodzinnymi, więc opowieść jest tylko opowieścią, nie historią rodzinną, jak historia kuzyna Jacka,
który przez całe lata był organistą w kaplicy, gdzie na niedzielne nabożeństwo schodzili się wszyscy mieszkańcy kolonii zwanej potocznie Szwabami.
Jeden z mężczyzn przeżegnał się, inny splunął przez ramię.
– Nawet nieżywo o gadzinę zadbała – powiedział ktoś z idących w maleńkim kondukcie.
Staruszkę pochowano na kwaterach rodzinnych najprawdopodobniej
Na tej części cmentarza warto przystanąć.
dlatego, że była niewielka, no i że niewiele z niej pozostało. Na skraju kwater
Wciśnięty pomiędzy schludne domostwa mieszkańców kolonii – podob-
rodzinnych miejscowy grabarz znalazł wolne miejsce – gdzie dawno temu
nie jak niewielki, zapadający się w ziemię grób – stał dom Florkowej, którą
był jakiś – już bezimienny grób, wykroił płachetek ziemi, wykopał nieduży,
jedynie przez przypadek pochowano na kwaterach rodzinnych.
jak dla dziecka dołek i tam złożono Florkową w podarowanej przez kogoś
Z domu – podobnie jak z grobu – pozostał jedynie maleńki pagórek, kamien-
sukience, bez pończoch i bez butów, bo bez tego przecież obejść się było
ny fundament zarośnięty zielskiem. Ale zanim dom rozpadł się, mieszkała w nim
można. Ogryzione do kości nogi Florkowej przyrzucono prześcieradłem,
Florkowa razem z kilkunastoma psami i kotami. Podrzucano jej nowonarodzone
wsunięto pod nie ręce a wieko skleconej z cieniutkich deseczek trumny za-
kocięta i chore psy, a Florkowa pochylała się nad każdym nieszczęściem. Kiedy
bito gwoździami.
wychodziła w pole, aby zbierać rumianek lub szła nad rzekę rwać kwiaty dzikiego
I tak pogardzana przez wszystkich Florkowa spoczęła pomiędzy bogobojny-
bzu, towarzyszyła jej cała gromada psów. Psy Florkowej były inne niż psy wiąza-
mi mieszkańcami solidnych, szarych grobowców, osranych przez wrony i kawki.
ne przy budach. Machając ogonami podchodziły do ludzi, lizały twarze wiejskich
dzieci, nie uciekały, aby nocami wybierać z gniazd młode zające i bażanty.
Przez maleńki wzgórek, na którym rokrocznie zapalam kaganek, przetaczają się wszystkie pory roku – wiosną wyrastają sztywne źdźbła młodej,
Florkową lubiły chyba jedynie dzieci, choć rodzice straszyli je opowiadając,
soczyście zielonej trawy, latem zdarza się, że niespodziewanie zakwitnie jakiś
że to wiedźma, a żyjące z nią zwierzęta to dzieci za karę zamienione w psy i koty.
kwiat, którego nasionko przywiał wiatr albo przyniósł ptak, jesienią liście
Mimo to dzieciarnia przynosiła starej kobiecie czereśnie, jajka wybrane
kasztanowców jak brązowe, suche dłonie układają się jeden obok drugiego,
z kurników w tajemnicy przed rodzicami, ryzykując tęgie lanie przemycały
do małego domku mleko albo ser, a Florkowa siadała na krzywej, chwiejącej
się ławeczce i opowiadała dzieciom, co mówiły jej zwierzęta.
A mówiły to wszystko, co chciałoby powiedzieć każde zwierzę w miasteczku W. Psy uskarżały się na zbyt krótkie łańcuchy i zbyt ciasne obroże
wrzynające się w szyje, kotki opłakiwały potopione kocięta.
Florkowa zmarła zimą, śnieg zasypał mały domek prawie po dach, psy –
a zimą zakrywa wszystko śnieg, jak dawno temu zakrył jej dom.
Pewnego lata zdarzyło mi się spotkać tam szarego kota, który spał
smacznie zwinięty w kłębek.
Słysząc moje kroki na żwirowanej alejce otworzył żółte oko i ziewnął.
Może był to kot Florkowej, a może szary Piotruś ciotki Juli zawędrował
tam spod cmentarnego muru, tego nie wiem.
Uśmiecham się do tego bezimiennego pagórka i idę dalej.
te, które spały na zewnątrz, lub nie zdążyły wejść do domu – kopały sobie
Na kwaterach rodzinnych oczywiście nie ma grobu Teresy, żony mojego
w zaspach jamy, koty powłaziły do walącej się szopy na siano, gdzie wygrze-
szwagra, która popełniła samobójstwo w Niemczech, zażywając sporą daw-
bywały spod słomy tłuste, senne myszy.
kę środków nasennych, zapijając je szklanką wódki i kładąc się do wanny,
Nieobecność staruszki zauważono w Gromniczną, kiedy idące z kościoła
baby spostrzegły, że z komina małego domku nie unosi się dym. Pod wieczór
pojawili się mężczyźni ze wsi z łopatami i odkopali drzwi.
gdzie znaleziono ją na drugi dzień martwą.
Matka nieślubnego dziecka nigdy nie dostąpiła rangi odpowiedniej synowej (po pewnym czasie zrozumiałam, że żadna kobieta na świecie nie była
Pierwszy z nich potknął się o zmarznięte na kość ciało psa, dwa następ-
godna, aby zostać żoną pierworodnego). Pamiętam, że zawsze myła podło-
ne leżały obok drewnianej pryczy, na której sypiała Florkowa. Ogryzione do
gę i szorowała szczotką prowadzące do domu teściów schody. Pić zaczęła
kości stopy sterczały spod pierzyny, a ręce pozbawione palców zwieszały się
jeszcze w kraju, czekając na listy od męża, który wyjechał do Niemiec w pół
ku wyschniętym jak pergamin łbom.
roku po ślubie i żywnościowe paczki wysyłał na adres rodziców, ci zaś syno-
84
85
wej wydzielali kawę, żółty ser, szampon i proszek do prania, reszta nadesła-
Obok stołu ojciec wyciągający rękę w stronę wchodzącego do jadalni gościa.
nych wspaniałości trafiała do zamykanej na klucz szafki, gdzie wietrzała kawa
Gość ma starannie ufryzowane włosy i brodę wijącą się w miękkich lo-
i herbata, jełczała czekolada, a ogromne słoiki nutelli opróżniał łyżką teść.
Teresa leży na cmentarzu obok swojej zmarłej matki, którą starała się za-
kach, szatę spływającą do ziemi w symetrycznych fałdach.
„Komm Herr Jesu, unsere Gast sein” głoszą ostre, czarne litery.
stąpić młodszemu rodzeństwu i nie musi już myć znienawidzonych schodów
Szczęśliwa, bogobojna rodzina, w której każdy zna swoje miejsce – dzieci,
ani szarej płyty grobowca, gdzie obok siebie leżą rodzice teściowej, ciotka
które nie usiądą do stołu, zanim nie zrobi tego ojciec, najlepszy kolega Jezusa,
Maryśka, wuj Emil i teściowa we własnej osobie.
pilnująca porządku teściowa i pochylona nad dzieckiem kobieta starająca się
Idę do Jacka – wstyd przyznać, że na niedzielne nabożeństwa chodziłam
głównie po to, aby posłuchać, jak gra. Swoją muzyką ożywiał ponure kazania, zionące siarką i ogniem piekielnym, gdzie religijne pieśni graniczyły
z erotyczną ekstazą, te wszystkie główki chwiejące się na cienkich szyjkach,
ukryć swoją twarz. Ile przepłakała nocy leżąc obok swojego bogobojnego
męża, którego ręka potrafiła nie tylko zapraszać do stołu, tego nie wiem.
Wiem jedno – ile razy spoglądałam na tę litografię, tyle razy spluwałam
na ziemię.
futrzane kołnierzyki, gdzie fretki kurczowo trzymały się za łapki, te zwię-
Pewnie dlatego nie spocznę na kwaterach rodzinnych.
dłe policzki pokryte warstewką pudru, kłujące włoski na brodzie i wąsiki
Nie czułabym się tam najlepiej.
nad górną wargą, usta przypominające kurzą dupkę, pomarszczone, blade,
i wszystko to zawodzące słabymi głosikami: „Jezu, jam twa”.
Kraków, 29 VII 2012
A naprzeciwko pastor z surowym obliczem, pod którego wzrokiem każda grzeszna dusza zaczynała się wić jako czerw i gnić za życia, i górujący
nad wszystkimi głos wuja Ernesta, tego, który miał szklane oko, prawe, jak
dobrze pamiętam, i prowadząc samochód miał zwyczaj odwracać się do
rozmówcy.
Zbór – waśń wszelka się skończyła…
Wuj Ernest – …ła…… unoszące się w nieskończoność, dopóki starczyło tchu.
Wuj Ernest, wydziedziczony przez rodziców z powodu ożenku nie po
myśli, doszedł do majątku bez niczyjej pomocy, małym fiatem zakupionym
w latach siedemdziesiątych jeździł aż do śmierci. Skrzętnie składał każdy
grosz, sprzedając kwiaty, czosnek, porzeczki, wszystko, co udało mu się
wycisnąć z małego ogródka, jaki wniosła w posagu jego żona. Wuj Ernest,
oprócz majątku, wypracował sobie absolutny posłuch domowników, którzy nie śmieli zasiąść do obiadu, zanim przy stole nie pojawił się ojciec rodziny. Dzieciom burczało w brzuchach, dębiały ziemniaki, stygł schabowy,
a oka na rosole zamierały ze strachu.
W tej chwili przypomina mi się pewien obraz, który prześladować mnie
będzie do końca życia – stara niemiecka litografia przedstawiająca rodzinę
zasiadającą do stołu. Jest babcia, z włosami starannie upiętymi w wysoki kok,
matka pochylona nad najmłodszą latoroślą i składająca jej rączki w nabożnym geście, jest mały chłopczyk usłużnie podsuwający krzesło.
86
87
88
89
ROMAN
HABDAS
`SCIGANY
.
Z CYKLU: MAŁY PARYZ
Weekend z córką, zięciem i wnukami zaplanowany został w „Windsorze”.
Sobotni czerwcowy ranek, po wieczornej gwałtownej ulewie, okazał się rześki. Staszek z Ewą i... niezbędnikiem dla wnuków, czyli ciocią Zuzią, wyjechali
kwadrans przed dziesiątą. Po drodze kupili rzodkiewki w warzywniaku i białe
robaki na ryby w sklepie „U Latoszków”. Mijając Zemsko nie omieszkali wstąpić
do pana Michała po świeże jajka. Przed ostrym zakrętem szosy biegnącej na
Bledzew, skręcili w polną drogę. Aby się dostać w rejon wyspy nad Zalewem
Bledzewskim, musieli przejechać polną drogą i duktami jakieś cztery kilometry.
Dochodziła dwunasta, kiedy wysiadali z auta przy swoim leśnym królestwie.
– Oho, dzieciaki już są, wcześnie jak na nich – zauważyła Ewa.
Wysiedli, wyjęli z bagażnika wałówkę, torbę z przynętami i wędziska.
Wnuczek Gracuś, jak tylko zauważył dziadków, zostawił stojącego przy łódkach tatę i ruszył w ich kierunku.
– Dawaj buziaka! – Staszek uniósł rozgadanego dwulatka wysoko, prawie
pod niebo i ucałował. Gracek postawiony na ziemię otarł buzię, bo zarówno
on, jak i siedem lat starszy brat Artur, nie przepadali za okazywaniem buziakowej czułości.
– Dziadek, będziesz pał tu? – pytając pokazał na barakowóz z napisem
„Wersal”. – Bo ja tu – i wszedł do drewnianego domku nazwanego „Windsor”.
– Ja będę spał razem z tobą – odpowiedział Staszek, wchodząc za wnukiem. – I z twoim braciszkiem, na tej wersalce. No właśnie, a gdzie jest Arturek?
– Z Kubą bawić się w piasku – odpowiedział rezolutnie Gracek.
Kryjówka
– Cyganie! Cyganie przyjechali! – lotem błyskawicy rozchodziła się między dzieciakami wieść, że na obrzeżach lasu przy Kremskiej, zatrzymał się
90
91
tabor kolorowych wozów. Od tego momentu większość sąsiadów pospiesz-
biegu, którym chłopiec śrubował światowy rekord sześciolatków na długim
nie zamykała furtki.
dystansie. Bez oglądania się za siebie gnał, aby nie zostać... ukradzionym!
Jakiś czas później szli ulicą w marynarkach i kapeluszach wąsaci Cyganie,
Staszkowi żal byłoby stracić mamę i tatę, i taką kochaną ciocię Dorotę.
chętni sprzedać trzymane w rękach sagany i patelnie. Po nich nadchodzi-
I redyski2, które wyrywane z zagonka, przed schrupaniem wycierał o spodnie.
ły Cyganki w wielowarstwowych, długaśnych i kwiecistych spódnicach, pod
I całe garście rubinowych świętojanek prosto z krzaka. Kosztele spod kurnika
które chowały nie tylko, jak ogólnie twierdzono, kradzione kury, ale również
i deser z ubitego na sztywną pianę surowego białka, polewanego żółtkiem
szwendające się dzieci.
utartym z cukrem. Szkoda byłoby rozstać się z łąką i zabawami w kółko gra-
A Staszek, potencjalnie, miał być jednym z nich.
niaste. Z podwórkiem, z szopką i małą Baśką chętną do zabawy w doktora.
W domu na okrągło słyszał, że jak nie będzie pilnował swojego podwór-
Nawet z gnojownikiem, na który wchodził tata z widłami i wyszukiwał glizdy
ka, to Cyganie go schwytają. Wrzucą na wóz pomiędzy olbrzymie pierzyny
na ryby dla kolegi z pracy. Staszek gnał co tchu, zdawało mu się, że Cyganki
i znikąd nie będzie miał ratunku.
są coraz bliżej i bliżej. Na rogu Promiennej, przy rozkraczonym słupie tele-
– Najlepiej – powtarzała babcia Mela – jakby taka powsinoga siedziała
w domu, ostatecznie na werandzie albo na kolorowej ławce wystawianej pod
graficznym, zatrzymał się i spojrzał za siebie. Nie było nikogo oprócz babci
Jakóbowskiej, która akurat wyszła z haczką za furtkę.
Stał długą chwilę zapatrzony w siną dal. Pot spływał mu po twarzy. Był
kuchenne okno cioci Doroty.
Strach było się nie bać! Na hasło „Cygan” Staszek prędko zamykał furtkę
szczęśliwy, że udało mu się uciec. Przetarł rękawem buzię, odwrócił się i na-
i drzwi od werandy na przysłowiowe trzy spusty. Właził pod kuchenny stół
gle zobaczył małe Cyganiątka i cztery Cyganichy wychodzące z kolonialki,
chrzestnej matki i pytał, czy idą. Jeśli pojawiali się na podwórku, choćby dla
która była na parterze domu, gdzie jeszcze niedawno mieszkała ciocia Kazia
kupienia jajek, drżał jak osika i pilnował, aby tylko w firance opasującej stół
z wujem Józkiem.
nie było szpary, która nie daj Boże, po wejściu Cyganichy, mogłaby zdradzić
Jak to się stało? Nie rozumiejąc ruszył pędem przed siebie, ale gęsty piach
jego kryjówkę. Tak skutecznie działało na niego to straszenie, że przez długie
na środku ulicy sprawił, że się wyćpił3. Serce waliło i chciało wyskoczyć pod
lata omijał nawet cygańskie dzieci.
furtkę Zbynia Łacioka, aby go wzywać na ratunek. Pozbierał się szybko i gnał
przed siebie. Na wysokości bramy Gepertów przypomniał sobie o wielkim ku-
Pędem przed siebie
dłatym psie, który często, gdy był spuszczany z łańcucha, opierał łapy o płot
Pięcioletni Staszek wyprawił się kiedyś z braćmi hen, daleko od
i szczekał na biegające dzieciaki. Spowolnił trochę i znowu ruszył szpurtem4 do
Promiennej na ulicę Wrzecionkową, która naprzeciw domu Motków odbijała
drewnianej furtki, w której znał na pamięć wszystkie sęki w deskach. Frygnął5
od Kremskiej w lewo. Przy płocie posesji Horowskich rosło na górce kilka
obok kurnika i wpadł na szeroko otwartą werandę. Zatrzasnął za sobą drzwi.
akacji. Za drzewami szczyt pagórka porastała ostra trawa i właśnie w tym
Ciocia, widząc przez okno, jak gnał, uchyliła kuchenne drzwi. Jednym ruchem
miejscu wybierano na własne potrzeby żwir. Chłopcy chodzili tam od czasu
odgarnęła firankę, a Staszek wknaił się pod stół. Po chwili wyrzucił z siebie:
do czasu, by w wygrzanym przez słońce kisie robić podkopy, kulać się i ska1
– Cyganki! Cyganki goniły mnie od kisowych górek!
kać. O! Beztroskie zabawy, a na dodatek z dala od domu.
Następnego lata, w 1962 roku, pod babciny dom przy Promiennej podPewnego razu Staszek, turlając się z braćmi w piasku, zobaczył nagle idą-
jechał zaprzęgnięty w dwa kasztanowe konie szeroki wóz zwany platformą.
ce w oddali dwie Cyganki. Nie było czasu do namysłu. A że starsi bracia też je
Furman Librzycki siedział na desce łączącej burty. Podwójne łóżko rodziców
spostrzegli i wiedzieli, co jest na rzeczy, więc tylko podsycili, podkręcili strach
z siennikami z morskiej trawy, szafa, dwa stoły, sześć krzesełek, cztery tabo-
w Staszku. Ten wystartował jak z katapulty. Kocie łby Kremskiej nie ułatwiały
1
92
kies – z niem. ‘żwir, drobny żółty piasek’
2
3
4
5
redyski – rzodkiewki
wyćpił się – przewrócił się
szpurtem – sprintem, szybko
frygnął – przemknął
93
ROMAN
HABDAS
rety kuchenne i kredens (wszystkie meble z litego drewna), wystawione czekały na podwórku. Tobołki z pościelą, inne z odzieżą i bielizną, do tego jakiś
dywan, koce i narzuty. Na werandzie stał najnowszy nabytek, internet owych
czasów, w czarnej skrzynce, z kineskopem trochę większym od elementarza,
`
WEDRÓWKI.
jaki dostał Maciej. Był nim telewizor Neptun.
Ubywało lipcowego popołudnia. Kopyta stukały o bruk Kremskiej. Głowa
Z CYKLU: MAŁY PARYZ
Staszka ledwo wychodziła zza fury zabranego w połowie zaledwie dobytku. Mijając dom Motków chłopiec zerknął w ulicę kisowej górki. Akacje na
zboczu pagórka jak rosły, tak rosły. Odjeżdżającego wozu nie żegnał nikt.
Tabory Cyganów jechały gdzieś z dala swoimi drogami.
Wielkanocne święta zobowiązywały. Mazurki upieczone, biała kiełbasa
***
i ćwikła z chrzanem w lodówce. Jajka, które przywiozła ciocia Dorota z małoparyskiego kurnika, pomalowane jak trzeba. Mieszkanie wypucowane.
Grzechy odpuszczone.
Jest Wielka Sobota, południe. Zuzia wróciła z koszykiem poświęconego
dobra. Wpleciona w ażurową serwetkę gałązka bukszpanu, wieczna zieloność, dawała nadzieję. Święconka zajęła honorowe miejsce w dużym pokoju,
na stole nakrytym białym obrusem.
Świętowanie zaczęło się w domu Staszka rodzinnym wyjściem z „szuflady” blokowiska. Czekał ich daleki spacer. Mieli pozbierać z gorzowskich ulic
wspomnienia porozrzucane przez jego chrzestną. Od tamtych chwil minęło
sześćdziesiąt lat.
Idąc ulicą Grottgera w dół rozglądali się, czy na krawężniku nie ma śladu
po wybitym zębie. Przy Asnyka, ni do siebie, ni do swoich bliskich, ciocia
Dorota powiedziała: – Dobrze pamiętam ten dom...
***
Babcia graficiara
Z nadejściem wiosny weranda w rodzinnym domu Staszka pustoszała
o ławkę. Starą przedwojenną z oparciem i dwoma bokami. Pamiętającą
dziadka Jędrzeja, siostry jego żony Meli – stare panny, a także ich brata Feliksa, księdza i wszystkich mniej i bardziej świętych. Och, żeby tak
potrafiła cokolwiek powiedzieć, wystarczyłoby zapisywać i opowiadanie
gotowe...
Letnim miejscem dla ławki było przymurze przy kuchennym oknie cioci
Doroty. Każda jej drewniana listwa lśniła farbą z innej puszki. Wiosenne ma-
94
95
lowanie nieomal wszystkiego, co do malowania się nadawało, było rytual-
zasłuchana w Violetcie Villas. Na fotografiach na wieki wieków wyrazista.
nym zajęciem babci Meli.
Szkoda, że nigdy nie sportretowana. Dama z małoparyskiej Korsyki, osiedla
Obowiązkowo odnawiała upstrzone, hen kiedyś, dwa rzędy cegieł w murze nieotynkowanego domu. Szlaczek zaczynał się od okna, pod którym
pod lasem nazwanego tak nie wiedzieć dlaczego i przez kogo. Staszkowa
babcia Mela.
stała ławka i skręcał za winkiel. Sunął równo, ciut powyżej czubka babcinej
głowy. Bardziej szczegółowo ujmując, o jakieś... cztery centymetry. Kończył
się za czwartym narożnikiem przy werandzie.
Dwa tygodnie przed rozstaniem się babci z tym światem, Staszek, odbywający służbę wojskową, otrzymał przepustkę. Niezwłocznie udał się do
Na czerwono malowany był leżak, który – oparty w werandzie o ścianę –
szpitala. Było widać jak przygasła, jak starość od wewnątrz wytrawiała ele-
stał „na baczność” pod zawieszoną fotografią dziadka Jędrzeja w... pruskim
gantkę, u której miał zawsze swój azyl. Szczególnie ciepły zimą. Dosmaczany
mundurze. Ramka fotki pomalowana była, a jakże, na czerwono. Podobnie
pyszotą chlebowej zupy z kminkiem. Rozgrzewany, jak trzeba było, stalowym
wszystkie obrzeża szafek, ich gałki i raszki garderobianego wieszaka, na któ-
termoforem włożonym pod pierzynę, a owiniętym w babcine... bieliźniane
re goście kładli kapelusze i czapki.
barchany. Azyl jedyny w swoim rodzaju, czuły i rozchichrany.
Zadomowiony na zawsze przy ulicy Promiennej wujek Janek, wsparty
Teraz babcia leżała przykryta pod samą brodę szpitalną rzeczywistością.
o betonową kulę ustawioną na zdobiącym ganek murku, przywoływał go-
Szaroniebieską pościelą. Dziewczyna Staszka, która z nim przyszła, szepnęła:
łębie i zgrzytał zębami, kiedy teściowa każdej kolejnej wiosny brała do ręki
– Zobacz, babci brakuje płomienia szminki na wargach.
pędzel. Zapatrzony w swoje pocztowe lotniki i ozdobne garłacze, nie potrafił
Po chwili babcia ożywiona odwiedzinami zebrała się w sobie i z pomo-
myślami lecieć gdzieś wyżej, ku nieznanym horyzontom tak bliskim jego te-
cą wnuka usiadła na krawędzi łóżka. Pościel zsunęła się, a babcia rozbłysła
ściowej. Wszyscy w tym domu, mniej więcej święci i zarazem kuszeni, którzy
krzykliwym wisiorem oplatającym pomarszczoną szyję. I zadzwoniła kiśćmi
kochali rodzinną posesję, nie rozumieli awangardowej plastyki. Nikt z doro-
sylwestrowych klipsów.
słych, córki ani zięciowie, nie pojmowali rodzącej się tam sztuki. I nikt nigdy
Nie na darmo starszy kuzyn Staszka, Jerzyk, warszawiak, syn cioci
nie odkrył, że mieszka pod jednym dachem z prekursorką swoistych, jak na
Krzysi i wujka Zygfryda, nazywał babcię pieszczotliwie „Panią Ćwiklińską”.
owe czasy, murali. W Małym Paryżu przy Promiennej, można by śmiało rzec,
Porównanie do znanej aktorki było trafne. Babcia Mela miała swój styl i była,
wdrapywało się dzięki babci Meli na mury mieściny pierwsze graffiti.
jak mówią teraz młodzi, nie do podrobienia. Ostatecznie: – Jestem córką restauratora i wiem, co i jak się nosi – wielokroć wcześniej powtarzała.
Babcia elegantka
Córka restauratora
Babcia Mela nie miała miejscowych korzeni, ale była wzorcowym przykładem „paryskiej” elegancji. Stroiła się dosyć krzykliwie i upiększała wyrazistą
Tak, babcia była córką niejakiego Hepowicza, pradziadka Staszka, któ-
biżuterią. Usta z pokładem rubinowej pomady to jej codzienna wizytówka.
rego nie znał z żadnych opowiadań, a tylko z kilku fotografii. Właściciela
Tak samo jak roztańczone na usznych płatkach wisiory kolczyków, tudzież
rzeźni i restauracji w Gostyniu. Jako panienka ukończyła szkołę handlową dla
klipsów. Korale po dekolt. Niekoniecznie prawdziwe. W ostateczności drob-
dziewcząt, co zawsze z chlubą podkreślała. Zaraz po ślubie, razem z dziad-
ne bursztyny lub bazarowy folklor. Od większego święta duża kamea.
kiem Jędrzejem, wyjechali w głąb Niemiec. Trafili bodajże do Westfalii i tam
Babcia Jerzego i Tamary, i wszystkich pozostałych wnucząt ze Staszkiem
szukali finansowego szczęścia. Kiedy wrócili z pełnym pularesem1, zamiesz-
włącznie i najmłodszą Lidką, była oryginalną, inną niż spotykane przez nich
kali w Poznaniu. Na Wildzie otworzyli sklep kolonialny. Po jakimś czasie
babcie. Nietuzinkowa. Przy adapterze Bambino i filiżance mokki, trzymająca
dodatkowo kiosk w pobliżu bramy zakładów Hipolita Cegielskiego. Babcia
słomkę papierosa Wawel, zasłuchana w Mieczysławie Foggu. Na ławce przed
rodziła dzieci i zajmowała się handlem, a dziadek podjął pracę na kolei.
domem z koszykiem wełny i drutami w dłoniach sztrykująca cokolwiek,
Dobrze płatną. Był mistrzem w ślusarstwie. Prowadzeniem domu, w którym
1
96
pulares – portmonetka
97
panował dostatek, zajmowała się gosposia. Po jakimś czasie zostawili wiel-
Przy Asnyka
kie miasto, szum ulic i zgrzyt tramwajów, bo zapragnęli ciszy. Wybrali Mały
Podwórze kamienicy przy Wandy Wasilewskiej szumiało płynącą przy
Paryż, jego enklawę na obrzeżach pod lasem z domkiem z czerwonej cegły.
nim Kłodawką. Ulica niebawem odgłosem uruchomionych tramwajów.
Codzienność wdowy i matki, która znalazła pracę w rzeźniczym sklepie,
Po mleko i miód
toczyła się z córkami nieco wyżej, na drugim piętrze. Jakiś czas później,
Wojna wyjałowiła ciała. Wypłakała niejedne oczy. Wolność wzmagała
z głównej arterii miasta, Mela z dziewczynkami przeniosła się jakby na
apetyt. Odezwał się w babci Meli głód handlu. Ziemie na zachód od Małego
boczną „scenę”, do mieszkania przy ulicy Teatralnej. Dorota miała stam-
Paryża ciekawiły. Korciły i mamiły, namawiały ustami tych, którzy spróbo-
tąd żabi skok do szkoły, a ona do sklepu spożywczo-warzywniczego, któ-
wali już nowej rzeczywistości. Którzy pojawili się w rodzinnych stronach na
ry prowadziła.
chwilę, by uregulować sprawy meldunkowe i zaraz wracali do przejętych po
Niemcach mieszkań i domów.
Babcia Mela, która z początkiem wojny została wdową, a później straciła
w obozie Auschwitz-Birkenau najstarszą córkę Bożenę, miała jeszcze pra-
Dosyć zaradna, obrotna i strojna wdówka, co tu ukrywać, przyciągała adoratorów. Nie wiedziała, że łajdaków. Świetnie pomagali uszczuplać dochody. Biznes potykał się o samotność kobiety. Może o jej naiwność? Może o...
duperele?
gnienia. Pomadowała usta. Zakładała korale. Dzwoniła kolczykami. Ciągle
czuła się młoda i atrakcyjna. Miała, co prawda, pod skrzydłami piętnastolet-
Kiedyś wreszcie Mela zostawiła niełatwy handel i Teatralną ulicę, i za-
nią Jadzię, później mamę Staszka i jedenastoletnią Dorotę, później chrzestną
mieszkała kątem u znajomej przy Grottgera. To właśnie tam, jadąc z górki
Staszka, ale starsze dzieci z końcem wojny odleciały na swoje. Syn Marcel do
na rowerze, jej córka Jadzia upadła i złamała rękę, a siedząca na ramie sio-
Maniusi w Poznaniu, u której przesiedział pod spódnicą większą część wojny,
stra Dorota straciła ząb i rozdarła sukienkę. Dziewczyny nie dojechały do
po ucieczce z przymusowych robót. A teraz, jako mistrz w zegarmistrzow-
kolonialki przy Asnyka, którą prowadziła ciocia Andzia z wujkiem Wackiem.
skim zawodzie, zajął się z precyzją leczeniem ręcznych buksiaków, kredenso-
Mela, podobnie jak sukienka córki, była z dnia na dzień niemniej rozdar-
wych budzików i skrzyniowych zegarów z kukułką. Z taką samą precyzją topił
ta niepowodzeniami. Zamyśliła wracać tam, skąd przybyła. W mieście nad
zdrowie w kieliszku. Natomiast córka Krzysia pokochała chłopca z Otwocka.
Wartą brakowało dla niej i dorastających dziewczyn owego miodu i mleka.
Na zawsze. I poszła za nim na wschód i zachód, i znowu na wschód. Z Małego
Brakowało też ogrodu, takiego jak przy Promiennej, w którym każda reneta,
Paryża do stolicy, później przez Wrocław i Gorzów Wielkopolski z przerwą na
choćby landsberska, klapsa i glaza, były swoje. Domu, w którym każdy mebel
poród Jerzego, ponownie ku Wiśle, na warszawski Mokotów.
był swój. Każdy garnek i zastawa. I nóż, którym snadniej z bochenka kroić
sznyty2, by maczać je choćby w niedostatku, ale swojego talerza.
Wdowa z czerwonego domku pod lasem, która czuła się atrakcyjną koDom Christy
bietą, podjęła ważną decyzję. Dom przy Promiennej oddała w opiekę swoim
siostrom, starym pannom: Władzi i Peli. Razem ze siostrą Andzią i szwa-
Siostra Meli, Andzia, ze szwagrem Wackiem dobrze prosperowali i jesz-
grem Wackiem, z ich córką Zosią i swoimi smarkulami, wyruszyła do krainy...
cze przez wiele następnych lat prowadzili kolonialny sklep, do którego po
mlekiem i miodem płynącej. Do miasta na siedmiu wzgórzach, z akcenta-
nieszczęśliwym upadku nie dojechały po funt cukru siostrzenice. Oni two-
mi mowy zewsząd przywiezionymi. Straszącego wypalonymi oczodołami
rzyli jednak pełną rodzinę. Podobną częściowo do niemieckiej, której nigdy
okiennic i gruzami kamienic w śródmieściu. Pozrywanymi mostami na rzece.
nie poznali, a po której ów dom ze sklepem kolonialnym przy Asnyka przejęli.
Do miasta z nocami zamykanymi „na trzy spusty”. Wyruszyła do Gorzowa
W latach pięćdziesiątych babcina siostra Andzia owdowiała i pochowa-
nad Wartą, by następnego roku w czerwcu, nie ruszając się z miejsca, miesz-
ła męża na cmentarzu przy ulicy Warszawskiej. Interes kolonialny skończył
kać już w Gorzowie Wielkopolskim.
się dla niej i córki Zosi. Na platformę ciężarówki wstawiono co lepsze po2
98
sznyty – kromki, skibki chleba
99
niemieckie meble. Może czerwonobrunatny komplet krzeseł i biblioteczkę,
i „radio marki Mende z zielonym okiem”?3
Kiedy kierowca zapalił silnik i ruszył na południowy-wschód, miała przed
sobą do pokonania zaledwie 130 kilometrów. Znała cel podróży. Siostra
Meli, Andzia z córką Zosią, wracały skąd przybyły, do Poznania.
Jeśli faktycznie zapakowano na pakę ciężarówki jakieś meble, to
wystrój pokoju w willi przy ulicy Albańskiej, w którym Staszek nieraz
gościł z rodzicami, był częścią dzieciństwa niemieckiej pisarki Christy,
po mężu Wolf, córki Helgi i Ottona Ihlenfeld. Urodzonej w Landsbergu.
Starszej o rok od mamy Staszka, Jadzi.
Opuszczając w ostatni dzień stycznia 1945 roku pokój, dom, podwórko, ulicę, szesnastoletnia Christa była przerażona, że w mieszkaniu została
samotna matka, a ona z bratem, dziadkami i wujostwem wyruszyła w nieznane. Siedząc na tobołku z bielizną patrzyła z przyczepy ciężarówki na coraz bardziej odległe dachy i kominy Landsberga. Niebieski tomik wierszy,
podarowany przez nauczycielkę, miała ze sobą. W pamięci witrynę, kredens
i szafy. Ciepło kuchni i smak kruchej czekolady podbieranej ze sklepowych
zapasów. Ciągle czuła zapach rodzinnego gniazda, uwitego przez ojca przy
strzelistej topoli i wracała pamięcią do spojrzenia żołnierza, który niedawno
odprowadzał ją po zabawie.
W 1971 roku pisarka powróciła na dwa dni, by raz jeszcze spojrzeć
w dzieciństwo. I wystarczyło wspomnień do powieści Wzorce dzieciństwa,
którą napisała. Niestety, nie wiedziała nic o rodzinie, która „wszczepiła się”
w opuszczony przez nią i jej najbliższych dom. O nastoletniej dziewczynie
Zosi, która pewnie jak ona, Christa, podkradała rodzicom ze sklepowych zapasów słodycze.
***
3
100
cytat z powieści Christy Wolf pt. „Wzorce z dzieciństwa”
101
DOMINIKA
SIDOROWICZ
``
PLESN
Zupa z „Izzumi” była bardzo dobra. Kierowca przywiózł ją wczoraj o osiemnastej razem z surówką z glonów i awokado, a ja zjadłam ją dzisiaj na śniadanie. Wczoraj rano, a w zasadzie po południu, chociaż ciągle było to śniadanie,
Marek przygotował dla nas jajecznicę z imbirem i jakiś dziwny napój.
Zdziwiły mnie te jajka.
– Jesz jajka? – zapytałam, bo nie jadł praktycznie nic, czyli same korzonki
w wersji na ogół surowej. Kolejny szalony rawfoodowiec.
– Czasem. Bardzo rzadko. Dwa kilometry dalej jest gospodarstwo agroturystyczne. Robią sery i przetwory, a jajka są od kur podwórkowych.
Faktycznie były bardzo smaczne. Ale śniadanie bez kawy? Wtedy jeszcze
przyjmowałam kofeinę w dużych dawkach, co za pomysł! Gdyby nie to, że
o szesnastej trzydzieści umówił się z klientem i trzeba było szybko wracać do
Warszawy, wysłałabym go do sklepu. Sam zresztą powiedział, że pójdzie, ale
potem popatrzył na zegarek.
– Cholera, jeśli chcesz się wykąpać, to obawiam się, że nie zdążysz.
– Wykąpię się w domu. Teraz pójdę nad rzekę. Pięć minut.
– Medytowałem nad nią dzisiaj od ósmej.
– Nie spałeś?
– Nie.
Przeskoczyłam przez siatkę i znalazłam się nad wodą. „Najsmutniejsza
rzeka świata” – pomyślałam. Umiera. Rzeka Bug umiera tak, jak czwartego
kwietnia przed północą umarł Bóg. Na brzegu leżały słoiki, puszki. Gdzieś
obok powinny być rajstopy i majtki.
Od początku wiedziałam, że kłamie, a potem jakoś mu uwierzyłam.
Odwrotnie było z Bogiem. Najpierw wydawało mi się, że to prawda, a potem przyszedł ten ksiądz po kolędzie w osiemdziesiątym pierwszym, oglądał
102
103
książki moich rodziców, a ja powiedziałam mojej mamie w kuchni, że jest zły
nym pakunku. Po jego opowieści o zdradzie zrobiłam odwrotnie niż dotąd.
i że chcę, żeby już sobie poszedł. Następnego dnia aresztowali mojego tatę.
Najpierw wymyśliłam scenariusz, potem go zrealizowałam, a potem dopiero
Jakieś pięć lat temu, jak ojciec odebrał swoja teczkę z IPN-u, od razu do
mnie zadzwonił.
opisałam. Kropka w kropkę tak, jak było. Choć planowałam trzech mężczyzn,
to jednak kondycji starczyło mi tylko na dwóch. Jeśli kiedykolwiek wcześniej
– Pamiętasz tego proboszcza?
pomyślałam, że byłam w bagnie, to nie wiedziałam wcześniej, co to bagno.
– Był ubekiem? – zapytałam.
Dotąd bywałam w sadzawkach.
– Tak.
– Zapłaciłeś mu za to, że cię wydał. Szkoda. To były najgorsze święta
w moim życiu. Odtąd nienawidzę świąt.
– Moja babcia umierając powiedziała, że pierwsza z moich córek będzie
widzieć. Chyba jedyna z rzeczy, której w życiu żałuję to to, że nie dopilnowałem dla ciebie tych zeszytów. Nie miałem wtedy głowy. Umierała kobieta,
która mnie wychowała, rodziła kobieta, którą kochałem.
Powtarzał wielokrotnie, że będzie pisał książkę o miłości, chciał to robić
ze mną. Wiedziałam, dlaczego ze mną. Potrzebna mu była fabuła – rdzeń. Za
to on miał ten unikatowy talent do narracji fikcyjnych. Był diamentem kłamstwa. Oszlifowanym. A ja kim byłam? Surogatem siebie, Nataszą z opowiastki
Kusturicy:
– „Marko, jak ty pięknie kłamiesz” – nuciłam w czerwonej, tandetnej sukience.
– „Chodź. Zatańczymy” – odpowiadał, włączał muzykę z adapteru, a bom-
Ta rzeka zabierze cały ból, pomyślałam, a Marek krzyknął przez okno:
by za oknami wybuchały w rytm tanga. Więc to jest prawda o miłości. Nie
– Śniaaaadanieeee!!!
istnieje. To najbardziej doskonała odmiana fikcji, jaką znam. Czy gdybym była
Wiedział, że jest substytutem.
brzydka, miałabym normalne życie? – zastanawiałam się, opisując wszystko
– Jeszcze parę lat temu, bym tak nie zrobił. Uczę się pokory.
to, co wydarzyło się przedwczoraj od dwunastej w nocy do szóstej rano. Czy
– Jeszcze dwa dni temu zamknęłabym się w domu obdzierana ze skóry.
gdybym była brzydka, to nie miałabym tych wszystkich możliwości? Kolekcji
Wyłabym do księżyca.
Teraz nie ma nic. Jak nie ma nic, wszystko jest dozwolone. Jeśli miłość nie
istnieje, alternatywą nie jest nienawiść, ale cokolwiek.
substytutów, z których mogłam sobie wybrać. Nawet nie musiałam wystukiwać numeru. Sami dzwonili. Tak ich nauczyłam, chyba. Chcieli ze mną robić
cokolwiek. Chcieli, żebym po prostu była. Mogłam z nimi rozmawiać albo po-
– Seks to tylko wymiana energii – odpowiedział.
dróżować albo pisać scenariusze albo się do nich przytulać albo dawać sobie
Wsiedliśmy do samochodu i odwiózł mnie do Wilanowa.
zdejmować majtki albo korygować ich energie. Chcieli ode mnie cokolwiek.
– Zapytałbym, gdzie mieszkasz, bo bym jakoś do ciebie wpadł i mógłbym coś ugotować albo zrobić, co zechcesz, ale ten co ostatnio zjawił się bez
zapowiedzi, nie miał najlepszych doświadczeń.
– Więc zechcę nie podawać ci adresu – podsumowałam i przytuliłam się
do niego. – Dziękuję ci, że spędziłeś ze mną najgorszą noc w moim życiu.
Lenin ostatnio chciał, żebym mu pozowała.
– Wiszę chyba z dziesięcioma pozowaniami – odpowiedziałam. – W marcu robiłam etiudę z Vitą i ze dwie sesje. Z kobietą to nie jest zdrada.
– No wiem, ale nie musi być ciągu dalszego – zapewnił. Wiedziałam, że
mówił prawdę. Lenin, Hubert i Karol mówili prawdę. Im chodziło o moje ciało
Wróciłam do domu i napisałam poprzednie opowiadanie. Zatytułowałam
i moją energię. Tak jak Vicie. Mogłam ustalić, co robimy potem. Chodziło
je „Mydło”. Jak skończyłam, pojawił się ten tytuł. Wtedy już wiedziałam, że
im o drobne piersi – unikat, umięśnione plecy i ten rodzaj gibkości, który
mam mu je wysłać. Jak rozmawialiśmy przedwczoraj, mówił te wszystkie
ma kobieta ćwicząca jogę, a wcześniej gimnastykę artystyczną. Nie chcieli
brednie, że jestem szóstką w totka, że się z nim nie dzielę sobą, że dałam
modelek z wybiegu, nie chcieli też kobiet typowych w rozmiarze trzydzieści
mu do przeczytania tylko trzy opowiadania, a on chce mnie całą. Po tamtej
osiem, zwanych potocznie „o cztery walki tłuszczu za dużo”.
rozmowie chciałam mu wysłać „Mitomanie” i „Szacht”. Ale tak się nie stało,
– Ugotuję to, co lubisz – przekonywał.
chociaż pedeefy były już przygotowane. Pewnie by stwierdził, że za dużo na
– Lenin, a co z naszą książką?
raz, że nic mu nie pokazuję, a potem sruu – czterysta stron z hakiem w jed-
– Piszę teraz swoją. Zrobisz mi ilustracje?
104
105
– A nie chcesz Iwony? Są genialne. Te z ostatniej książki to majstersztyk.
Mają totalny power!
– He, he! Wiem. Książka ma lepsze recenzje za szatę graficzną niż za tekst.
– Według mnie to jest kompatybilne. Ta sama półka, ta sama klasa. Bardzo
się przenikają, tańczą ze sobą. Nie chcesz dać do książki własnych rysunków?
– Tłumaczyłem ci przecież. Lubię pracować z kobietą. Jest jin i jang. Jest pełnia.
– Brzydzę się was! Brzydzę, jak jasna cholera!
Gorzej krzyczałam. Jak nie ja. Jak kurwa, która zakochała się w swoim kliencie.
– „Niech pani nie będzie taka smutna, bo będę zmuszony się z panią
kochać” – zacytował „Pod słońcem Toskanii”.
– „A nigdy jeszcze nie zdradziłem żony” – dokończyłam. – Nie pasuje do
ciebie ten cytat.
– A co, Iwona chciała być z tobą dłużej niż na projekt?
– Pasuje. Bo to kłamstwo, które mężczyźni mówią kobietom.
– Ona ma córkę.
– To się ze mną pieprz. Kobiety tak nie mówią, prawda? Mówią: przytul mnie.
– Wiem, że ma córkę.
– Kto nie ma miłości jest martwy.
– Ja chcę być z kobietą, z którą mogę mieć dziecko.
– A co ty biblią mnie nawracasz, grzeszniku?
– Lenin, a kto będzie na to dziecko zarabiał?
Martwy chce pisać książkę o miłości, bo to jedyna szansa, żeby doświad-
– Sofii mówiła to samo.
czył czegoś, co nigdy nie będzie mu dane, pomyślałam. Kaczmarski zaty-
– Mielibyście piękne dzieci. Rude i piegowate.
tułował swoja autobiografię „Autoportret z kanalią” i umarł na raka. Więc
– A co z tym twoim mężem?
martwy nie napisze książki pt. „Max Skurwysyn”, bo wydaje mu się, że opary
– Jesteście podobni, mówiłam ci, to sobie sam odpowiedz.
agnihorty uleczą go z pleśni, która toczy jego duszę, a kogucia pieśń o miło-
– Też taki wyczesany outsider, jak ja?
ści zapewni mu zbawienie.
– Nawet chciałam was poznać. Opowiadałam mu o tobie.
– W szczegółach?
– Bez szczegółów. Podkreśliłam głównie święte rośliny, ale też wspomniałam o projektach art, które razem robiliśmy. Chciałam go spiknąć z tobą
i z Anastasisem.
– A co, Anastasis sięgnął po dragi? To się robi przed trzydziestką.
– Nie. Nauczył się na pamięć Gurdżejewa. Deklamował mi w to lato.
– Całego?!?
– Nie wiem, czy całego. Po półgodzinie miałam dość.
– A na koniec się oświadczył?
– Na koniec prosiłam go, żeby przestał. Zaproponuję mu taki deal. Jak
nauczy się całego, to się zgodzę.
– Były kurwy przede mną, będą i kurwy po mnie, a ja wśród nich. Jedna
z, skoro się tam znalazłam! – rzuciłam ręcznikiem w Jaro.
– Jesteś ultra biała królowa – odpowiedział, składając rogi w kostkę.
– Błagam! Tylko nie deklamuj mi tego swojego wiersza, bo to kłamstwo.
Zły ci tytuł wymyśliłam na ten tomik. Powinien się nazywać „Brud”.
– Też dobry. Po co ty się tak znęcasz nad sobą i pielęgnujesz trupa?
Myślisz, że zmartwychwstanie?
– A wierzysz w odwracalność procesów gnilnych? Komórki pleśni się
mnożą w szalonym tempie.
Wszystko wokół ulega zarażeniu. Dlatego go nie wpuściłam. Te, które go
wpuszczają, odkąd umarł, przyspieszają tylko procesy rozkładu. Zaraża je
swoją chorobą, wszczepia wirusa, który pustoszy czystość, a im się wydaje,
– A jak ja się nauczę chińskiego, to się zgodzisz?
że je zapłodnił miłością albo jakimś cudownym DNA. A te wszystkie plemniki
– Chcesz przede mną paść na kolana na Wielkim Murze? Tam jest cho-
mają poderżnięte gardła i zbudowane są z fraktali pleśni.
lerny przeciąg. Poza tym już nieaktualne, bo ja kocham Maxa. Cieszę się, że
– Pomożesz mi wyrzucić materac?
jest, bo wiem, że wy wszyscy pasujecie. Czuję się taka spokojna – mówiłam
– A potem?
jeszcze tydzień temu.
– Potem opowiedz mi bajkę o miłości.
Tymczasem przedwczoraj w nocy spotkałam się z Jaro. Przyjechał, zdjął
ze mnie ręcznik, zawinął mnie w koc. Przepraszał mnie za to, za co tamten nie
6
przeprosił. Ja płakałam i krzyczałam:
106
107
DOMINIKA
SIDOROWICZ
Ostatnie akapity mogły wypaść gorzej, bo pisała je w pośpiechu, resztkami wytrzymałości, odganiając uporczywą myśl o czereśniach. Potem dla
relaksu ulepiła jeszcze dwa gliniane delfiny, żeby rozruszać trochę nadgarstki – w końcu siedziała nad tymi trzydziestoma stronami całą noc. Kliknęła
SEZON
`
NA CZERESNIE
„wyślij”, założyła na ramię płócienną torbę. Pieniądze z agencji miały starczyć
na bilet do Indii.
– Szyba się zacięła i drzwi – wyjaśnił swoją obecność na chodniku pod
samochodem.
– To się naprawia w podwoziu? – zapytała i włożyła sobie do ust cztery
czereśnie naraz.
Lato od dzieciństwa dzieliła na czereśnie i na wiśnie. Czereśnie stano-
Uśmiechnął się jeszcze bardziej, chociaż wydawało się niemożliwe, że
wiły apogeum, wiśnie schyłek. Dwa bieguny znaczące krótki czas upalnego
można się jeszcze bardziej uśmiechnąć. Podrapał się czarną dłonią po jasnej,
szczęścia, wyszarpniętego z pozostałych, prawie trzystu dni w roku, podczas
gęstej czuprynie. Pobrudzi sobie włosy, pomyślała.
których trzeba było żyć z godnością i udawać, że jest fajnie. Zwiastunem czereśni były truskawki – najpierw pomarańczowe, potem przechodzące w burgundową czerwień, coraz radośniej obwieszczały nadejście czereśni – tych
wyśnionych, z niecierpliwością wyczekiwanych, owoców rosnących zawsze
w parach. Wtedy, kiedy nosiła jeszcze podkolanówki nisko opuszczone wokół kostek, koszulki odkrywające ramiona, pierwsze płócienne staniki i lekkie
dziewczęce spódniczki przed kolano, już wtedy, w gorączce wakacyjnej kanikuły, pojawiał się u niej wilczy apetyt na czereśnie.
Poznali się właśnie podczas jednego z czereśniowych dni. Ona nie nosiła
już podkolanówek, ani krępującej ruchów bielizny, ale on nadal był chłopcem, co nie znaczy, że później przestał nim być, ale wtedy był nim napraw-
– No, prawdę mówiąc, muszę go sprzedać – nadal się cieszył, pewnie lubi
sprzedawać samochody i w ogóle samochody, domyśliła się.
– Ale chciałem nim jeszcze pojechać do Francji. Może pojechałabyś ze
mną do Nicei i Monte Carlo?
Zakrztusiła się czereśniami. Próbowała odchrząknąć. Poklepał ją po plecach, ale to było raczej jak głaskanie. W końcu połknęła pestkę.
– Poczekaj, mam wodę, tylko już trochę ciepła. Popiła pestkę rozgrzanym
płynem.
– Jadę we wrześniu. Masz czas?
– Mam egzaminy – odpowiedziała, a on spojrzał na jej nogi i przypomniało jej się, że nie są tak dokładnie wydepilowane jak jego klatka.
dę. Golił się na całym ciele, jak anorektyczka, która się odchudza, żeby nie
– To może w sierpniu? – zaproponował.
stać się kobietą; ze wszystkich sił starał się zatrzymać swoją chłopięcość.
– Wiesz co, od brudnych czereśni rozboli mnie brzuch. Muszę je umyć –
Pozbawiał się włosów na klatce piersiowej, pod pachami i na podbrzuszu.
Pachniał mydłem i perfumami z Allegro. Na stopach miał klapki, wyżej jakieś
hawajskie spodenki, potem idealnie okrągły pępek umiejscowiony pośrodku
płaskiego, twardego brzucha. Małe dłonie kończyły się mocnymi palcami
umorusanymi w czarnym smarze.
Rany, całkiem jak na jakimś pornosie dla kobiet, pomyślała, jak wynurzył
się spod rozgrzebanego samochodu. Uśmiechał się od ucha do ucha, a ona
dodała, cały czas myśląc o swoich nogach.
– Będę czekał – powiedział jakby nigdy nic i zupełnie nie wiadomo, co to
mogło oznaczać.
Wróciła do domu, przełożyła czereśnie do sitka i przelała je chłodną
wodą. Potem weszła do łazienki i zajęła się nogami. „Cholera, nie mogę w takim stanie latem poruszać się po mieście, choćby do warzywniaka” – pomyślała ze złością. Chociaż to było nawet zabawne.
nie miała majtek tylko luźną, całkiem niezobowiązującą sukienkę – kostium
Czereśnie skończyły się akurat na 105 stronie Gutierreza. Zostało jeszcze
do warzywnika. W końcu wyszła tylko po czereśnie. Skończyły się godzinę
trochę wody gazowanej, ale nie było już plusssza ani coli. Założyła klapki
temu, ale chciała zdążyć na czas z ulotkami.
i ponownie udała się do sklepu. Na wszelki wypadek poszła inną drogą, ale
108
109
wracając, z jakiś powodów zapomniała, żeby iść dookoła i całkiem niechcący
w chłodni. Brakowało im smaku i wartości odżywczych. Zaczęła głodować
przeszła jeszcze raz obok samochodu.
i pogrążyła się w pracy naukowej.
– Mam dla ciebie czereśnie – odezwał się chłopak udający mechanika
z pornosa – sam zbierałem.
– Dla mnie? – chyba zrobiła się czerwona, bo znowu spojrzał na jej nogi.
Domyśliła się, że zauważył różnicę i pokrętnie ją zinterpretował.
Rozkładała substancję czereśni na atomy i fraktale – próbowała wydestylować smak. Zamknąć go w butelce i sporządzić eliksir, który pozwoliłby jej przetrwać od jednego sezonu czereśniowego do następnego. Całe
mieszkanie tonęło w powodzi kartek – matematyka wzorów, algorytmów,
Zapytała o to parę lat później.
pierwiastków z czereśni stała się jej pasją. Był bezradny. Nie znał się na al-
– Nogi zawsze miałaś śliczne – powiedział wtedy – zauważyłem, że nie
chemii, wiedział za to wystarczająco dużo o naturze czereśni. Pojawiają się
nosiłaś majtek.
pod koniec czerwca, kończą w połowie sierpnia. To jest fakt. Nie da się prze-
– Jak to? Przecież w luźnej sukience nie widać!
dłużyć im życia. Można je zamrozić albo przerobić na kompoty. Nie chciała
– Nie widać, ale zauważyłem to jakoś inaczej. Tak jakbyś dla mnie ich nie
jednak o tym słyszeć.
założyła.
– Prawdziwe czereśnie albo nic – stawiała sprawę na ostrzu noża. Obiecał,
Chciała wtedy znowu odejść, ale zatrzymywał ją jego uśmiech. Śmiało
że coś wymyśli, ale nie potrafił myśleć, umiał tylko działać. Oskarżała go
mógł konkurować z czereśniami. Właściwie nie wiedziała, co powinna po-
o brak wsparcia i zrozumienia. – W ogóle się nie znasz na czereśniach! Wcale
wiedzieć, ani jak się zachować. Mogłabym chwilę zostać, przemknęło jej
mi nie pomagasz! Przedłużasz tylko moje cierpienie. Przez ciebie ciągle mam
przez myśl – chwilę, usłyszała echo.
nadzieję!
Zaczęła mówić o Gutierrezie, jak trudno było się z nim rozstać na czas
pisania ulotek, że uzależnia jak czereśnie, że zwłaszcza w niektórych oko-
– To co mogę zrobić? – pytał.
– Przestań mi przynosić czereśnie albo przynoś je zawsze.
licznościach niektóre substancje uzależniają, że nigdy nie będzie mieszkać
Wiedział, że to niemożliwe. Próbował zapomnieć o czereśniach. W końcu
w Hawanie, że tylko przez dwa miesiące w roku ma jej namiastkę, że czere-
kiedyś nie przywiązywał do nich wyjątkowej wagi. Czereśnie jak czereśnie,
śnie nie są wieczne, tylko ulotne, że nigdy nie będzie facetem i nie zobaczy,
wiśnie jak wiśnie. Nie przepadał za owocami. Mięso było dostępne cały rok
jak to jest, że nie potrafi napisać powieści.
i, prawdę mówiąc, lubił je najbardziej, ale cieszył się, jak ona jadła czereśnie.
– Chętnie przeczytam – powiedział chłopak, bo nie miał zbyt wiele do
Wydawało mu się to jedyną właściwą sytuacją w życiu: cieszyć się, jak ona
powiedzenia o Gutierrezie, ani o Hawanie, ani o pisaniu powieści; o byciu
je czereśnie. Było mu wstyd, że nie może sprawić tych czereśni na zawsze.
facetem też niewiele wiedział. Miał jasne oczy i był zupełnie niepodobny do
Zapisał się nawet na kurs iluzjonistyczny. Łatwo się uczył i osiągnął dość
Gutierreza. O połowę młodszy i bezpieczny. Wydawał się całkiem bezpieczny.
wysoki stopień wtajemniczenia w czynieniu sztuk. Jednak po jakimś czasie
Zupełnie nie zauważyła, kiedy się wprowadził. Czereśnie dawno się już
się zniechęcił, bo ona nie doceniła efektów. Nie wystarczało jej wyczarowy-
skończyły. To musiało być jakoś w listopadzie. Tak, minęło sporo czereśnio-
wanie półczereśni.
wych sezonów. Przyzwyczaiła się do tego, że zawsze przynosił słodkie owoce.
– Idzie mi coraz lepiej. Zauważyłaś? – przechwalał się, szukając aprobaty.
Przy nim wydawały się jeszcze bardziej soczyste – idealne w smaku i jeszcze
– Idzie ci tak samo źle albo coraz gorzej. Nic się nie zmieniło. Jak nie było
bardziej nabrały prawdziwej jakości czereśni – zawsze się kończyły i ciągle
czereśni, tak nadal ich nie ma! – stawała się prawdziwą zołzą. Obarczała go
trzeba było na nie czekać. Zaczęła szukać zaklęcia, które mogłoby zatrzy-
swoją frustracją za nieumiejętność zamiany niemożliwego w możliwe.
mać czereśnie na zawsze. Próbowała modyfikować pory roku, przyzwyczaić
– Nie dajesz mi szansy. Przecież ja się staram! – usprawiedliwiał się.
się do wiśni albo znaleźć substytut czereśni. To mogłyby być na przykład
– Nie chcę, żebyś się starał. Chcę efektu. Chcę go zobaczyć, dotknąć jak
mrożonki albo praktyczny makaron dwujajeczny w sosie pomidorowym. Nie
niewierny Tomasz (lubiła czasem taką pretensjonalną emfazę, a on nienawi-
lubiła jednak obiadów, mrożonki wydawały się jej martwe – zmumifikowane
dził jej moralizatorskiego tonu i wszelkich porównań, które – według niego
110
111
– rozmydlały konkret), poczuć go w ustach i na języku. Pochłonąć.
a przecież była wyboldowana. Przejrzała całą książkę w poszukiwaniu tego
Zasłaniała się monologami, a on nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Obiecywał
fragmentu. Pomyślała, że włączy telefon, może tam znajdzie jakąś wskazów-
wieczną obecność czereśni, bo naprawdę chciał tego dokonać, ale wiedział,
kę. „Powiesilem na klamce” – przeczytała. Bez polskich znaków. Wygramoliła
że to niemożliwe, dlatego zaczął grać na zwłokę.
się z łóżka.
– Potrzebuję czasu. Na pewno coś wymyślę. Wymyślę, jak zjeść czereśnie
w taki sposób, żeby nadal je mieć – obiecywał coraz bardziej zmęczony.
Wiedziała, że on tego nie wymyśli, ani że ona nie może już dłużej czekać.
Na klamce, od zewnętrznej strony drzwi wejściowych, w plastikowej torebce po Pizzy Hut wisiały czereśnie. Jakieś półtora kilograma.
O rany, pomyślała, co dalej? „Wkrótce zasypiasz. A kiedy się budzisz, je-
– Teraz albo nigdy – zażądała.
steś częścią nowego świata”. Pointa wydawała się jej zbyt prosta i trywialna.
Zapisali się razem na kurs o czereśniach. Ona liczyła, że na kursie pozna
Tak to czasem bywało z książkami, że kończyły się inaczej, niż by chciała.
magiczne zaklęcie przywołujące niepowtarzalną i niczym niezastępowalną
Czasem po prostu fabuła zamierała, innym razem wszystko się wyjaśniało
owocową słodycz na zawsze. Brała też pod uwagę, że tak, jak na akupunktu-
i „żyli długo i szczęśliwie”, niekiedy narrator umierał w trakcie pisania i nie
rze wbiją w nią setki igiełek i nałóg czereśniowy minie jak ręką odjął. Okazało
doprowadzał spraw do końca, często też zamieszczał jako epitafium jakąś
się jednak, że kurs nie był poświęcony czereśniom, że chodziło w nim cał-
złotą sentencję, która miała tłumaczyć wszystko, kiedy indziej mówił: „zaraz
kiem o coś innego. Po skończonych zajęciach, z kolejnym dyplomem w kie-
wracam”, bywało, że obwieszczał coś w rodzaju „dobra, nie chce mi się pisać”
szeni, wróciła naburmuszona do domu. Poskładała kartki z niedokończonymi
dalej albo wręcz przeciwnie „reszta następnym razem”. Ten tworzył iluzję,
wzorami. Wrzuciła je do worka na śmieci. Matematyka nigdy nie była moją
doskonałą iluzję – egzorcyzm, którego poszukiwała.
mocną stroną, pomyślała. Zerknęła na regał z książkami. Czytanie czasem
Załóżmy, że się prześpię i że jak się obudzę, to się okaże, że czereśnie
pomagało na brak czereśni. Mała półka, z tytułami których jeszcze nie prze-
zostały w tamtym świecie, pomyślała. Zgasiła światło, włożyła parę owoców
czytała, znajdowała się po lewej stronie na górze. Była bardziej zakurzona od
do ust. Połączone szypułki pozostały na zewnątrz w realnej rzeczywistości.
pozostałych. Może tutaj znajdę przepis na czereśnie, cokolwiek to oznacza,
Miąższ rozpuszczał się na języku skojarzeń, wędrował do przełyku, w którym
pomyślała i sięgnęła po pierwszą z brzegu książkę. Na 517 stronie, akurat
ugrzęzły wszystkie niewypowiedziane słowa – wchłonął ich złość razem ze
kiedy bohater wszedł do lasu i nie wiedział, co ma zrobić, zawibrował jej
śliną i opadł niżej – do sedna żołądka, po to żeby ulec strawieniu w subiek-
telefon. „Mam coś dla ciebie” – przeczytała. Wróciła do książki: „Rusz głową.
tywnych wnętrznościach. Jutro to wszystko znajdzie się na zewnątrz, a potem
Zastanów się, co masz zrobić – powiedział chłopiec zwany Kafką”. Nie lubiła
spuszczę wodę, pomyślała i zasnęła.
chłopca zwanego Kafką, wolała pana Nakatę, który rozmawiał z kotami. Pan
Nakata umarł kilka stron wcześniej, więc nie bardzo chciało jej się czytać da-
7
lej. Pokusa otwarcia kolejnej książki i rozpoczęcia wszystkiego od nowa była
silna. W kolejce stali Coetzee, Zeruya Shaleva, Llosa, a nawet Hegel na czarną
godzinę. Zrobiła sobie kawę, wyłączyła telefon i czytała dalej. W międzyczasie bohater wyszedł z lasu i pojechał do biblioteki. Zerwał się wiatr, pojawiła
się tęcza i w mgnieniu oka rozpętała się burza. Tyle zdarzeń na raz, pomyślała, a ja cały czas myślę o czereśniach. „Chciałabym, żebyś o mnie pamiętał
– mówi pani Saeki. Patrzy mi prosto w oczy. – Jeżeli ty jeden będziesz o mnie
pamiętał, inni mogą sobie zapomnieć”. Nie da się ukryć, że zgadzała się z panią Saeki, ale o co w tym wszystkim chodzi? O to, czego chcesz i czego się
boisz – przeczytała. Zaraz, zaraz, gdzie to było. Ta linijka gdzieś zniknęła,
112
113
MARIAN
LECH
BEDNAREK
DACH
Nie należę do żadnego pokolenia. Jedynie do pokolenia dachów. Jeśli poddachowcy zwiodą mnie do środka, uduszę się. A kto to poddachowcy? Wszyscy
ci, co nie pachną poezją, tylko śmierdzą nią. Wolę więc moją samotność.
Teraz stoję na dachu i wspominam dzieciństwo. Z okienka strychu skoczyłem wtedy na dach szopy i rękę sobie gwoździem przedziurawiłem na
wylot. Wielki, zardzewiały gwóźdź wystawał mi z dłoni. Posiniały, z zaciśniętymi zębami, powoli odrywałem się od papy a gwóźdź znikał w mięsie. Do
dziś na myśl o tym przeszywają mnie ciarki. Innym razem z dachu rodzinnej kamienicy zrzucałem z braćmi kaczki i kury. Pamiętam te ich serducha
łomoczące w moich rękach, histeria na całego. Nagle rzucam je, spanikowane szybują nad ogrodem i lądują na chodniku, trąc kuprem po betonie,
tuż przed przejeżdżającym, wystraszonym tramwajem 45. Tak mniej więcej
wyglądał mój dach dzieciństwa. Dużo dachów wtedy zaliczyłem. To były dachy fabryk, obozów zagłady, różnych szop, komórek, stodół, przystanków
autobusowych, pociągów, budynków sportowych, budynków mieszkalnych,
altanek działkowych itp. Najmniej zaliczyłem kościołów, bo za wysokie, bałem się. A potem skakałem po dachach już tylko oczami jako dorastający
malarz, w różnych galeriach i muzeach. Zawsze lubiłem to świeże powietrze
kwadratów, prostokątów, trójkątów, rombów, trapezów, kół i tej całej reszty – widocznej z góry – o nazwie „geometria”, której kominy i anteny, oraz
ptactwo, dodają życia. Czułem się wtedy żywą ideą, liryką pociętej mistrzowsko przestrzeni, zachwytem wieśniaka, czystym duchem, który nie musi się
zajmować bezwzględną walką o byt. Ale dziś, niestety, ten byt dopadł mnie.
Muszę posmarować mój czarny kwadrat dachu Izoplastem „B”, bo tak się to
smarowidło nazywa. Nigdy nie lubiłem tej syfiastej roboty.
114
115
Za płotem rozkraczony sąsiadek gapi się na mnie i popierduje sobie.
tej pieprzonej chałupy. Ale to za mało, za mało. Brakuje ciała, tego prze-
Długo kontempluje każdy płatek i listek swego ogrodu i obserwuje mnie, jak
siąkniętego papierochami, zatopionego w fotelu przed telewizorem ciała,
wspinam się po drabinie. Flanelowa koszula, wyświechtane, robocze spodnie,
więc kompozycja wali się, przechyla na bok, jak od tąpnięć podziemnych
konkret uświęcony tradycją skrzywionego kwietyzmu. Wokół głowy unosi mu
pobliskiej kopalni. Teraz na tym „tronie” rozpanoszył się śmierdzący, głupko-
się aureola ignorancji, brzęczy, utkana z muszek owocówek. Na taką aureolę
waty Kuba. Łypie na mnie i warczy, gdy przechodzę. Zawsze warczał. Może
pewnie sobie zasłużył. Jeśli chodzi o mnie, to beatyfikację mogę mu podpisać,
mnie obarczył winą za śmierć swego pana? Pustka. Szczęście przewróciło się
na pewno go poprę, bo prawdziwy tandetny święty z niego, z powagą obcina
i odeszło do ziemi. Zostały tylko smród i wspomnienia.
te swoje dopicowane obejście. Ale drogi reinkarnacji są ciemne, powiedziałby
karmista. Nie zbieramy mądrości jak owoce w sadzie. Nie pamiętamy. Dlatego
Ciągnę drabinę w górę. Wiatr wpycha mi włosy do oczu i ust, wpienia
Chrystus oddał za nas życie – gdakam sobie pod nosem taką małomiastecz-
mnie to strasznie, jakby mnie ktoś dusił, zawsze włosy na twarzy dusiły mnie
kową docinką – byśmy rozwijali swój konkret, byśmy – wychodzi mi tu całkiem
panicznie. Czuję się jak jakiś Odys na rozdachowionym morzu, cokolwiek by
logicznie, bardziej pierdzieli? No to już, pierdnijmy sobie jak Gargantua, na
to oznaczało. A dokąd to tak płynę? Wczesna jesień. Na ulicy ludziki znikają
cały świat. Niech wiatry odchodzą a dzwony dzwonią. Rozwój i postęp wy-
jak liście. Czapka nic nie pomaga. Lina jest mocna. Lina i dach to bardzo
magają coraz głośniejszego pierdzenia. No to dalej panie sąsiad, ostro, i żeby
bliskie sobie światy, jak linia i płaszczyzna, wprost idealna para, zawsze do
tam w niebie usłyszano, że bezruch zmieszany z krzyżem na każdym zakręcie
siebie pasowali. Zawsze się zdobywali, jak mężczyzna i kobieta. Czarny, roz-
w naszej wiosce, to nie jakaś jałowa zupka, ale wykarmimy na niej odważne
grzany kwadrat dachu i długa, miękka lina, oplatająca jak wieczność.
oddziały nowej ludzkości, typy lepsze od tych, które zbudowały Amerykę. No,
dalej, krzyż to ruch wiecznego stawania się – gdakam sobie dalej pod nosem
Izoplast „B” jest już u góry. Wszystko zdaje się, jest już u góry, gdy nie
tą małomiasteczkową docinką. A pan tylko w te gacie panie dyrektorze, w te
myślę o dole. Wszystkie dachy wokół: stare i nowe, i te walące się już lśnią
obwisłe, wielebne gacie zgnuśniały pryku. O jakże tu nie chwalić trubadura
w słońcu geometryczną mozaiką. Pound napisał: „To co naprawdę kochasz,
Bertransa de Borna za „Pochwałę wojny”, jak tratował te miękkości i wygódki,
to twoje prawdziwe dziedzictwo”. Nie wiem, jak to się ma do dachu, ale po-
w zgrzycie miecza słysząc najpiękniejszą muzykę świata. Jak ciął to wszystko,
doba mi się. Zaczynam smarowanie mojego pokolenia.
aż tylko pierza z tych poduszek leciały.
21 IX 2003/3 VIII 2012
Wiatr południowo-zachodni. Słońce. Chowam twarz, żeby nie dostać wysypki. Mój kwadrat rozgrzewa się. Będę sam z tą szczotą na kiju, jak nigdy.
Teść zmarł. Mogę liczyć tylko na siebie. Od góry z tarasu dopadła mnie gderanina wdowy, bladej, zwiędłej jak te jej róże w ogródku, którymi się już nie
interesuje. Nie może się oderwać od tego ciemnego, przepastnego kwadratu
swojej chałupy, która wysysa ją jak wampir. Kiedyś, gdy z Bertkiem wypełniali
go razem, jak ta para na płótnie „Anioł Pański” Milleta wypełnia ziemniaczany kwadrat pola przy dźwiękach dzwonów, to dało się jeszcze żyć. Ona
tetryczyła. On tylko słuchał i potakiwał, i dbał o ogród, i dom. Ale dziś kompozycja tego kwadratu bez Bertka jako kontrapunktu wali się. Wypowiada
jego imię: – Bertek, Bertek.... Bertek to... Bertek tamto... Jakby mnie chciała
odpędzić od tej szuflady, z której biorę jego narzędzia-relikwie do naprawy
116
117
MARIAN
LECH
BEDNAREK
to znaczy być widocznym dla większych sił, które nami targają jak wielkie fale
oceanu, dla jakiegoś oka większych sił, na przykład dla Boga, którego wcale
nie pisze się przez „B”, tylko przez wszystko, co skupia się na powstanie tego
„B”. Podobnie jak jest ze zbożem. Tyle rzeczy musi zajść w naturze, ukierun-
CIEKNIE
kować się i skrystalizować, by powstało coś, co nazywamy „żyto”.
Wracając więc do tych moich gazecianych odprysków, budowałem mój
prywatny kościół, swoją świątynię, której fundamentem były trzy czarne
kruki dziobiące jakieś gazeciane okruchy. A potem pognało mnie coś w kierunku Św. Pawła i ulepiłem gazeciane miasto, na którego tle on groźnie prze-
Cieknąć zaczęło jesienią 2009 roku. Zresztą komu wtedy nie ciekło.
mawiał, prawie że krzycząc jak szaleniec. I następna kompozycja z kołem
Zawsze ciekło. Kto przed tym uciekł? Smak miało różny i kształt. Jedni się
– „Narodziny”. U góry ptak śpiewający, na dole kołyska z zawartością przy-
mniej bali tego cieknięcia, tej strugi, drudzy bardziej. Ja się bardzo bałem.
szłości w środku. Pełno gazecianych tytułów w tle. Ale brakowało mi jedne-
Gromadziło się gdzieś u stóp, spływało z gór, zakrętasami jak rozbójnicy,
go, co niekiedy za czasu PRL-u drukowano w gazetach, jakiegoś wierszyka
z ciemnych chaszczy wypadało i łubudu w wodospad czaszki. A potem łup,
głębokiego dla pokrzepienia narodu. Dopisałem więc na tym gazecianym tle
kaskadą przez nos, na papier życia, na moje białe pole zeszyciku, gdzie roz-
„...a gdzie wierszyk o miłości?”. I jeszcze inne kompozycje z kołem białym ra-
siewałem te moje literki. Zalewało je bez skrupułów. Tonęły jak rozbitkowie,
towały mnie w tym czasie, „Święta miotła” i inne, nie pokończone do dzisiaj.
których nikt nie usłyszy, po których zostaje tylko plama spokoju.
Tymczasem wszędzie ciekło. Strumienie pluskały po bokach, tworząc
W tym czasie miasto ledwo się trzymało na nogach. W pracowniach ma-
nowe koryta, aż brzegi dudniły. Jednym z nich była wystawa – konkurs im.
larzy ciekły farby. Zalani smutną krwią ratowali się mocnymi trunkami, by
Vincenta van Gogha. To koryto jest coraz szersze, muszę przyznać. Vincent
nie utonąć. Ja też ratowałem się, czym mogłem. W głowie rodziły mi się
wiedział kiedy wytrysnąć. Czas przelatywał przez palce, a tu trzeba przygo-
różne koła, przeważnie białe. Wystraszeńcy (czyli ci homo wystraszenius aż
tować jego kwintesencję, oddać w formie, która się może jeszcze podobać,
od tej kolebki jaskiniowej), nazywają te koła aureolami. Au-re-o-le. To słowo
czyli odbicie obrazu w płynącej rzece, która jest ruchem stałym. Coś jakby
specjalnie jest tak ułożone, naładowane, jakby chodziło o wystrzał wysoko-
z koncepcji Zenona z Elei. Pięć prac można dać i czekać na zwycięstwo lub
kalibrowej armaty. Wiecie, ...no to teraz jak przypierdolimy, to od razu jasno
klęskę.
im się zrobi nad głową. I strzelają te aureole do dziś, wystrzeliwują z głów.
Późna jesień, zacieki były już wszędzie, niemalże powódź, z którą odWracając więc do kół, zapadałem się w odłamki świętości, w jakieś jej
odpryski. Te wszystkie odłamki i odpryski były z białego brystolu i z ga-
pływały liście. Ale liście czy nie liście, to co cieknie jest nie do pojęcia. Dzieci
wycieków to my, głosiciele cieknącej prawdy – jej rozbrykanego ciśnienia.
zet, z wycinków szarych dzienników i tygodników. Unikałem kolorów. Kolor
Znów byłem poza konkursem, w moim kąciku dla „degeneratów” ambi-
w ogóle stał się przekleństwem naszych czasów. Bo wiadomo przecież, już
cjonalnych, czyli wisiałem sobie bez żadnych ambicji. I był spokój przynaj-
tego uczą na początku podstawówki, że życie człowieka opiera się na krę-
mniej. Strumienie mijały mnie niczym porzucony kamień, który tu leżał od
gosłupie monochromatycznym, nie moralnym. Jedyna moralność to mono-
zawsze, kamień kuratorski. Przeminęły szumy wręczenia kwiatów i nagród,
chromatyczność wypowiedzi, czyli paradygmat kruchości istnienia. Gdzieś
tworząc nowe wyrwy w skałach przetrwania. Inaczej mówiąc, ruchy tekto-
tylko w tych okolicach się sytuując, można w miarę normalnie egzystować,
niczne na mapie sztuki to nieodwracalność.
118
119
Spadł biały puch. Wycieki stały się twarde i kanciaste, ale w żyłach miękły, by dowalić człowiekowi ciepłą, lepką i słonawą konsystencją. I to też nie
ominęło mojego teatru. Stał cały ociekający i chwiał się, że czasem aż chusteczek brakowało. W plenerowym spektaklu „Ballada o kwadracie”, w zimny,
kwietniowy wieczór ciekłem jak cholera. Myśleli, że to spektakl o powodzi.
I tak przez całą wiosnę, aż wylądowałem w szpitalu, gdzie zatamowali wyciek. Jednak tylko na chwilę, bo tama wytrzymała tylko dwa latka. Teraz dalej
cieknie słonawym smakiem.
Jest noc. Słyszę jak strumienie niosą ze sobą nowy dzień, dla każdego
inny. Wodospad oczekiwań szumi, wciąż szumi. Jednego obudzi a drugiego
ukołysze na zawsze.
wrzesień 2012
120
121
BEATA
PATRYCJA
KLARY
Ukończyła Akademię Bydgoską (2001, filologia polska) i Uniwersytet
Zielonogórski (2003, dziennikarstwo i bibliotekoznawstwo). Debiutowała
jako nastolatka na łamach ogólnopolskiego czasopisma „Filipinka”, a po latach powtórnie w „Pegazie Lubuskim”. Za debiut poetycki Witraże w 2005
roku nagrodzona dyplomem Lubuskiego Wawrzynu Literackiego. Felietony,
recenzje i wiersze publikowała m.in. na łamach czasopism: „Topos”, „Arkadia.
Pismo Katastroficzne”, „Kwartalnik Opolski”, „Pro Libris”, „Lamus”, „Bliza”
(kwartalnik artystyczny), „Pegaz Lubuski”, „Nowe Zagłębie”, „Kozirynek”,
„Znaj”, „Migotania, przejaśnienia”.
W latach 2005-2006 należała do Grupy literackiej „Wiązadło”, związana z Europejskim Stowarzyszeniem Kultury Enclave. Dotychczas krytycznie
wypowiedzieli się o poetce m.in. Izabela Fietkiewicz-Paszek („Topos”, nr 6,
2010), Karol Samsel („Wyspa”, 2010), Marcin Orliński, Krzysztof Szymoniak
(„Zeszyty Poetyckie”, 2010), Jerzy Suchanek, („Pegaz Lubuski”, nr 42, 2010),
Leszek Żuliński, („Migotania, przejaśnienia”, nr 4, 2010), Tadeusz Buraczewski
(„Gazeta Świętojańska”, 2010), Agnieszka Kopaczyńska-Moskaluk („GORZÓW
in touch”, nr 14, 2011).
Współorganizatorka Ogólnopolskiego Festiwalu Poetyckiego im. Kazimierza
Furmana. Od września 2011 roku prowadzi cykl spotkań poetyckich
w Gorzowie. Jest stypendystką Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Jurorzy
122
z dziedziny literatury. Laureatka wielu prestiżowych konkursów literackich.
123
KAROL
MALISZEWSKI
MAREK
WAWRZKIEWICZ
Urodzony w 1937 r. w Warszawie. Studiował historię na Uniwersytecie
Łódzkim. Debiutował w roku 1960 tomem wierszy Malowanie na piasku.
Prawie 40 lat pracował jako dziennikarz. Autor setek publikacji, przede wszystkim na tematy związane z kulturą. Był redaktorem naczelnym kilku pism, m.in.
miesięczników „Nowy Wyraz” i „Poezja”, tygodnika „Kobieta i życie”. Autor 40
Urodził się w 1960 r. w Nowej Rudzie, gdzie mieszka do dzisiaj. Pracuje
książek – tomów wierszy, szkiców, powieści, antologii i książek przekładowych
w Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Wrocławskiego i w Kolegium
(tłumaczy z kilku języków słowiańskich, przede wszystkim tłumacz poezji rosyj-
Karkonoskim w Jeleniej Górze. Prowadzi warsztaty poetyckie w Studium
skiej – wydał m.in. antologię Pamięć. Poeci St. Petersburga, 2003). W roku 2009
Literacko-Artystycznym przy Uniwersytecie Jagiellońskim. Absolwent filozo-
ukazał się w jego przekładzie narodowy epos kazachski Kyz Żibek. Ostatnie
fii. Doktor nauk humanistycznych. Poeta, prozaik, krytyk literacki.
zbiory wierszy to: Późne popołudnie (2001), Każda rzeka nazywa się Styks (2002,
2003), Eliada i inne wiersze (2003), Smutna pogoda (2003), Coraz cieńsza nić
(2005), Dwanaście listów (2005), Ostateczność (2006), Światełko. Wiersze wybrane (2007). Laureat wielu konkursów literackich, nagród im. Norwida (2006),
M.st. Warszawy (2007), im. Reymonta (2008). Organizator Warszawskiej Jesieni
Poezji. Od roku 2000 prezes Oddziału Warszawskiego Związku Literatów
Polskich, a od roku 2003 również prezes Zarządu Głównego. Odznaczony wieloma orderami – m.in. Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta, srebrnym
medalem Gloria Artis.
124
125
LESZEK
.
`
ZULINSKI
Urodził się w 1949 r. w Strzelcach Opolskich. Poeta, krytyk literacki, publicysta, felietonista. Absolwent Instytutu Filologii Polskiej na Uniwersytecie
Warszawskim. Zadebiutował jako poeta w 1971 r. na łamach prasy, a jako
krytyk rok później. Jego pierwsze książkowe debiuty to m.in.: tomik wierszy Z gwiazdą w oku (1975) i zbiór szkiców Sztuka wyboru (1979). Autor 13
książek i trzech tomików poetyckich. Jako felietonista publikował w pismach:
„Fakty”, „Sztuka dla Dziecka” oraz w „Aneksie”. Ponadto ma na koncie setki
wystąpień radiowych, dziesiątki telewizyjnych, wstępy lub posłowia do wielu książek innych pisarzy. Był redaktorem w Krajowej Agencji Wydawniczej,
kierownikiem działu literackiego pism: „Tu i Teraz”, „Kultura”, „Wiadomości
Kulturalne”, sekretarzem redakcji miesięcznika „Literatura”, a od 2000 roku
pracuje w TVP S.A.
Laureat nagród literackich: Nagroda Pióra Czerwonej Róży (1985),
Nagroda Międzynarodowego Listopada Poetyckiego w Poznaniu (1989),
Nagroda im. Emila Granata (1993), Nagroda im. Klemensa Janickiego
(1995) oraz Wielki Laur XII Międzynarodowej Jesieni Literackiej Pogórza
w Dziedzinie Krytyki (2002).
126
127
PROTOKÓŁ Z POSIEDZENIA JURY Z NOTATNIKA JURORA. RÓG OBFITOŚCI
RAFAŁ BARON
EROTYK PRZED KOŃCEM ŚWIATA
SIILINJÄRVI. DOJAZD
ZJAZD Z DROGI E63. 79 KILOMETR
AGNIESZKA MAREK
GOD SAVE THE QUEEN (II)
HEALING GARDEN
POŻEGNANIA
JERZY WOLIŃSKI
TO NIE JEST ROZMOWA NA KOMPUTER
NOWY JORK
ELEGIA ZIMOWA
RIO BRAVO
MARCIN SZTELAK
MROWIENIE W PIĘCIE
SAMBA MEGIDDO
BEZ ERRATY
KONCEPTUALNY KONIEC MESJANIZMU
JANUSZ TARANIENKO
WIGILIE. Z CYKLU: PRZESZŁOŚCI
PRZEMARSZE. Z CYKLU: PRZESZŁOŚCI
POŚCIELE. Z CYKLU: PRZESZŁOŚCI
PRZEDMIOTY: DOM. Z CYKLU: PRZESZŁOŚCI
LESZEK CARNUTH
MADONNA Z KOCBOROWA
ELIZA MORACZEWSKA
NIEME PODSŁUCHANIE
*** [PO TO. NASZA WYJĄTKOWOŚĆ WAŻNIEJSZA...]
KATARZYNA RYRYCH
PRZEWODNIK PO KWATERACH RODZINNYCH
ROMAN HABDAS
ŚCIGANY. Z CYKLU: MAŁY PARYŻ
WĘDRÓWKI. Z CYKLU: MAŁY PARYŻ
DOMINIKA SIDOROWICZ
PLEŚŃ
SEZON NA CZEREŚNIE
MARIAN LECH BEDNAREK
DACH
CIEKNIE
JURORZY
128
3
5
11
12
13
15
16
17
19
20
21
22
27
28
29
30
33
34
35
36
41
57
65
75
91
95
103
108
115
118
123
129
130
131
ISBN: 978-83-932-412-1-7
132

Podobne dokumenty