Cały numer 22 w jednym pliku PDF
Transkrypt
Cały numer 22 w jednym pliku PDF
Zrealizowano dziêki pomocy finansowej Urzêdu Miasta Zielona Góra Lubuskie Pismo Literacko-Kulturalne Lubuskie Pismo Literacko-Kulturalne Pro Libris nr 1 (22) – 2008 Prace plastyczne wykorzystane w numerze Wacław Serdeczny Copyright by Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. C. Norwida, Zielona Góra 2008 Redaktor naczelny Grzegorz Gorzechowski Redaktor graficzny Magdalena Gryska Sekretarz redakcji Ewa Mielczarek Korekta Ewa Mielczarek Członkowie redakcji: Ewa Andrzejewska, Katarzyna Bachta, Anita Kucharska-Dziedzic, Jarosław Kuczer, Sławomir Kufel, Czesław Sobkowiak, Maria Wasik Stali współpracownicy: Krystyna Kamińska, Ireneusz K. Szmidt, Andrzej K. Waśkiewicz, Jacek Wesołowski Fotografie Lech Dominik, Anna Janczys, Barbara Krzeszewska-Zmyślony, Jerzy Szewczyk Wydawca Pro Libris – Wydawnictwo Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Cypriana Norwida, al. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona Góra Skład komputerowy Firma Reklamowa „GRAF MEDIA”, tel. 068 451 72 78 Druk i oprawa ROB GRAF Zielona Góra Nakład – 350 egz. ISSN 1642-5995 Nr indeksu 370754 Adres Redakcji: WiMBP im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze, al. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona Góra (z dopiskiem Pro Libris); e-mail: [email protected] http://www.wimbp.zgora.pl Od Redakcji Von der Redaktion Mam przyjemność po raz pierwszy w roli redaktora naczelnego zaprosić Państwa do lektury naszego Pisma. Pozwolę sobie w tym miejscu na kilka słów refleksji. Z jednej strony – jako członek redakcji z kilkuletnim stażem – chciałbym utrzymać dotychczasowy charakter i linię Pisma, bo nie uważam, aby się nie sprawdziły, sam w końcu to Pismo od kilku lat współtworzę, z drugiej jednak strony mając świadomość pewnych niedoskonałości i mankamentów, odczuwam potrzebę określenia Pisma na nowo, z odmienionym składem redakcji, z dookreślonymi na nowo zasadami. Pytanie, z którym niejednokrotnie podczas spotkań promocyjnych do Państwa się zwracaliśmy – „co dalej?” wypada zadać samemu sobie i oczekiwać zadowalającej odpowiedzi. Zdecydowanie więcej uwagi zatem poświęcimy wewnętrznej spójności każdego numeru, starając się pozbyć burzącego wszelkie zamysły przypadkowego eklektyzmu, każdy numer będzie konstruowany wg pewnej określonej idei czy problemu, który w sposób elastyczny wyznaczy konstrukcję. Pozostajemy również przy wypracowanym w toku lat układzie, zostawiając dotychczasowe stałe rubryki, m.in. „Obrazy Prowincji Szlacheckiej”, „Prezentacje Pro Libris”, jak też „Varia Biblioteczne”, dział recenzji i kronikę, dokumentujące zdarzenia literackie i artystyczne, jak też życie kulturalne regionu. Sporo w wewnętrznych, redakcyjnych dyskusjach było mowy o zmianie charakteru Pisma, przesunięciu w stronę zagadnień społecznych, nawet o zmianie podtytułu. Tematyka polsko-niemiecka, która od jakiegoś czasu pojawia się w Piśmie, samorzutnie niejako zmierza od zagadnień czysto artystowskich ku społecznym, z racji teoretycznej strony zagadnienia, emocji jakie budzi po obu stronach granicy, sposobu w jaki angażuje przedstawicieli obu społeczeństw czy to za sprawą obustronnych uprzedzeń, niechęci czy też deklarowanej, trochę papierowej przyjaźni. Zum ersten Mal habe ich das Vergnügen, als Chefredakteur Sie zur Lektüre unserer Zeitschrift einzuladen. Ich erlaube mir daher, an dieser Stelle einige Reflexionen anzustellen. Seit mehreren Jahren bin ich Mitglied der Redaktion und möchte daher den bisherigen Charakter und die Linie der Zeitschrift beibehalten – ich finde sie ja nicht schlecht, ich arbeite doch daran seit mehreren Jahren mit - andererseits weiß ich um ihre Unzulänglichkeiten und Mängel, ich empfinde das Bedürfnis, sie neu zu definieren, mit einer neuen Zusammensetzung der Redaktion, mit neu bestimmten Grundsätzen. Es ist an der Zeit, die Frage, die wir Ihnen oft bei den Werbetreffen gestellt haben: „Wie soll es weiter gehen?”, sich selbst zu stellen, und eine zufriedenstellende Antwort zu erwarten. Wir werden also versuchen, die einzelnen Ausgaben kohärenter zu gestalten, die alle Ideen durcheinander bringende Eklektik zu vermeiden. Jede Ausgabe wird um eine Idee oder ein Problem konstruiert, ohne jedoch Flexibilität einzubüßen. Wir bleiben auch bei dem seit Jahren erarbeiteten Layout, belassen die bisherigen Reihen, u.a. „Bilder einer Adelsprovinz”, „Pro Libris präsentiert” oder „Verschiedenes aus der Bibliothek”, die Rezensionen und die Chronik des literarischen und künstlerischen sowie des kulturellen Lebens der Region. Während der Diskussionen in der Redaktion wurde mehrmals die Frage erhoben, ob man nicht den Charakter unserer Zeitschrift ändern sollte, sich mehr mit gesellschaftlichen Problemen beschäftigen, ja gar den Untertitel ändern. Die deutsch-polnischen Themen, die bei uns seit einiger Zeit immer wieder aufkommen, verschieben sich quasi von selbst von rein künstlerischen in Richtung gesellschaftliche Fragen, und zwar aus theoretischen Gründen, wegen der Emotionen auf beiden Seiten der Grenze, der Art, wie Vertreter beider Gesellschaften damit zurecht kommen, sei es aufgrund der beiderseitigen Od Redakcji 3 Ile jednak miejsca i czasu można poświęcać tego rodzaju meta-narracji o stosunkach i współpracy polsko-niemieckiej, która staje się opowieścią o... snuciu opowieści. Polsko-niemieckość „Pro Libris” ma być przezroczysta, wynikająca sama z siebie, z wewnętrznej potrzeby dążenia do określenia tożsamości przygranicznego regionu, którego od jakiegoś już czasu nie trzymają w ryzach granice. Zatem tematy i autorzy z jednej i drugiej strony granicy pojawiają się w tym numerze i pojawiać się będą w następnych numerach bez wskazywania na to, że chodzi o tematykę czy współpracę polskoniemiecką. Sporo w niniejszym numerze o wartościach, w tym o roli Kościoła w dzisiejszej polskiej rzeczywistości, co jest tematem przewodnim numeru. Początkowy tekst zwraca uwagę na problemy w łonie kościoła, jest też próbą porównania polskiego i niemieckiego Kościoła katolickiego pod kątem problemów, z jakimi muszą się borykać. Kolejny tekst, autorstwa Konrada Wojtyły wypunktowuje kościelne grzechy zaniedbania i niefrasobliwości, ks. dr Andrzej Draguła próbuje z kolei udzielić odpowiedzi na ile Kościół katolicki jest gotowy na wyzwania współczesności. Znakomicie komponuje się w tym miejscu fragment powieści Wojciecha Mielczarka „Droga do Santiago”, mówiąca o poszukiwaniu samego siebie na szlaku św. Jakuba. Kolejny tekst, Zbigniewa Czarnucha, stara się ocenić głośne dyskusje w ramach tematyki III i IV RP, w kontekście wyznawanego przez autora systemu wartości. Zapraszamy też do lektury poezji autorstwa m.in. Adama Żuczkowskiego, Grażyny RozwadowskiejBar, Ewy Andrzejewskiej czy Ursuli Kramm Konowalow i wielu innych tekstów, jakie Państwo tutaj znajdziecie. Grzegorz Gorzechowski Klischees, Abneigungen oder der deklarierten, vielleicht etwas papierenen Freundschaft. Wie viel Platz und Zeit kann man aber dieser Art Meta-Erzählung über die deutsch-polnischen Verhältnisse und Zusammenarbeit widmen, die ja letztendlich zu einer Erzählung über... das Erzählen wird? „Pro Libris” soll deutsch-polnisch sein, aber auf eine transparente Weise, selbsterklärend, auf das Bedürfnis eingehend, die Identität dieser Grenzregion zu definieren, in der es seit einiger Zeit keine Grenzen mehr gibt. In dieser Ausgabe finden Sie also auch Themen und Verfasser aus beiden Seiten der Grenze, und Sie werden sie auch in den folgenden Ausgaben finden, ohne dass immer wieder neu darauf hingewiesen wird, dass es sich um das Thema der deutsch-polnischen Beziehungen oder der Zusammenarbeit handelt. Diese Ausgabe widmet sich der Frage der Werte, darunter der Rolle der Kirche im heutigen Leben Polens - und das ist das Leitthema dieser Ausgabe. Der einführende Text zeigt auf Probleme innerhalb der Kirche und versucht, die deutsche und die polnische katholische Kirche in Hinsich auf die Schwierigkeiten zu vergleichen, mit denen sie fertigwerden müssen. Der weitere Text, von Konrad Wojtyła, zählt die Sünden der Kirche auf, deren Versäumnisse und Unbekümmertheit; Priester Andrzej Draguła versucht dagegen Antwort auf die Frage zu finden, inwieweit die katholische Kirche imstande ist, den Herausforderungen der Gegenwart Stirn zu bieten. Sehr gut passt sich hier das Fragment des Romans von Wojciech Mielczarek ein, „Droga do Santiago”, über die Suche nach sich selbst auf dem St. Jacobus-Weg. Weiter versucht Zbigniew Czarnuch, die lauten Diskussionen um die sog. Dritte und Vierte Republik Polen im Hinblick auf die von ihm vertretenen Werte zu beurteilen. Lesen Sie auch die Gedichte von u.a. Adam Żuczkowski, Grażyna Rozwadowska-Bar, Ewa Andrzejewska oder Ursula Kramm Konowalow, sowie die zahlreichen anderen Texte, die Sie hier finden. Übersetzt von Grzegorz Kowalski 4 Spis treœci Grzegorz Gorzechowski, Koœció³ katolicki a spo³eczna potrzeba wartoœci . . . . . . . . . 7 (Die katholische Kirche und der gesellschaftliche Bedarf an Werten – Zusammenfassung) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10 Konrad Wojty³a, K(ryzy)s Koœcio³a jako k(ryzy)s wartoœci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12 (Die Krise der Kirche als eine Krise der Werte – Zusammenfassung) . . . . . . . . . . . . . . 16 Andrzej Dragu³a, Koœció³ w Polsce: przysz³oœæ przesz³oœci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17 (Die Kirche in Polen – eine Zukunft der Vergangenheit – Zusammenfassung) . . . . . . . 21 Gra¿yna Rozwadowska-Bar, Wiersze [stare fotografie, spacer ulicami mojego miasta] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 22 Wojciech Mielczarek, Droga do Santiago (fragment powieœci) . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24 Zbigniew Czarnuch, Gdy wieje wiatr historii... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29 Czes³aw Sobkowiak, Zanim zabrzmi muzyka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33 Adam ¯uczkowski, Wiersze [W celofanie, Wronskian, Dom, dotkliwe] . . . . . . . . . . . 36 Eugeniusz Wachowiak, Moja przygoda niemiecka albo dwie strony medalu (Mein deutsches Abenteuer oder die zwei Seiten einer Medaille) . . . . . . . . . . . . . . . . 40 Else Lasker-Schuler Wiersz [Gebet (Modlitwa)] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 42 Beata Igielska, Ta sama ziemia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 43 Ewa Andrzejewska, Wiersze [*** opuœci³o j¹ dziecko..., SPIE- kropki, Po jak poszukam..., ***Kiedy nadchodzi...] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 48 NA GRANICY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Jacek Weso³owski, Denkmal (Deutsch-polnische Abwägungen 4. [Pomnik (Rozwagi polsko-niemieckie IV)] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rudolf Leonhard, Wiersz [Das verlassne Dorf (Opuszczona wioska)] . . . . . . . . . . . . . Romuald Szura, Pisanki w ogrodzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 52 52 62 63 PREZENTACJE „Pro Libris” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 66 Wac³aw Serdeczny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 66 Micha³ Markiewicz, „Brak”, „znu¿enie”, „czas” – o malarstwie Wac³awa Serdecznego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 67 Susanne Lambrecht, Kunstereignisse in Cottbus 2008 (Wydarzenia artystyczne w Cottbus w roku 2008) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 69 Gabriela Balcerzak, Alicja Lewicka – niemodne funkcje sztuki: wzruszanie, wdziêk, piêkno. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 73 Ewa Jêdrzejowska, (NIE)JEDEN. Instalacja fotograficzna Czes³awa £uniewicza . . . . . 75 Anna Bilon, Liwiusz Piórko, Wystawa – Szkice (z) filozofii . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 77 VARIA BIBLIOTECZNE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 80 Krzysztof Andrzej Je¿ewski, Cyprian Norwid i Jacek Malczewski. Próba paraleli . . . 80 Ireneusz Lachowicz, Zarys historii kart do gry i gry w bryd¿a . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85 Pro Libris 5 VARIA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91 Michael Becker, Wszystkich Œwiêtych, Halloween i czerwone pióra na zielonym kaktusie (Allerheiligen, Halloween und rote Federn auf grünem Kaktus) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91 Armin Müller, Wiersz [Noch einmal (Jeszcze raz)] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97 Jerzy Szewczyk, Notatki z podró¿y . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 98 Barbara Krzeszewska-Zmyœlony, Dni Niemieckie (Deutschtagen) . . . . . . . . . . . . . . 101 OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 104 Jaros³aw Kuczer, Baron Johann von Schönaich zwany Nieszczêœliwym, cz. 1 . . . . 104 (Johann Freiherr von Schönaich „der Unglückliche” genannt – Zusammenfassung) . 108 Ma³gorzata Konopnicka, Hans Carl von Schönaich. Pierwszy œl¹ski ksi¹¿ê Fryderyka Wielkiego, cz. 1 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 110 (Hans Carl von Schönaich Der erste schlesische Fürst Friedrich des Großen – Zusammenfassung) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113 Ursula Kramm Konowalow, Wiersze [Lied von der Zeit (Pieœñ o czasie), Das Wasser des Lebens (Woda ¿ycia)] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115 PRZYPOMNIENIA LITERACKIE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 117 Czes³aw Markiewicz, Czytanie Ÿróde³ IX. Prozaik prozaiczny – Alfred Siatecki . . . . 117 RECENZJE I OMÓWIENIA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Mieczys³aw J. Warszawski, Umiejscowienia (Czes³aw Sobkowiak) . . . . . . . . . . . . . . Kinga Mazur, Ju¿ wiem (Czes³aw Sobkowiak) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kronika Ziemi ¯arskiej, Po otwarciu szuflady, Biblioteka czym jest i... Wierszobranie (Czes³aw Sobkowiak) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Eugeniusz Dziêcielewski, Wschowa i Ziemia Wschowska w literaturze (Janusz Koniusz) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Doris Lessing, Pamiêtnik przetrwania (Marcin Jerzynek) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pawe³ Huelle, Ostatnia Wieczerza (Marcin Jerzynek) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121 121 122 123 124 126 127 KRONIKA LUBUSKA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 128 KSI¥¯KI NADES£ANE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 133 AUTORZY NUMERU . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 134 Regulamin XIV Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. Zdzis³awa Morawskiego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 136 Regulamin XII Biennale Ekslibrisu Dzieci i M³odzie¿y ¯ARY 2008 . . . . . . . . . . . . . . 138 6 Grzegorz Gorzechowski Koœció³ katolicki a spo³eczna potrzeba wartoœci „Od czasu jak człowiek zaczyna świadomie myśleć, przestaje poważnie traktować kościół” – przeczytana na którymś z internetowych blogów myśl brzmi prowokująco. Przede wszystkim dlatego, że tych którzy nauki Kościoła biorą sobie do serca, umiejscawia w kręgu osób pozbawionych umiejętności krytycznej refleksji. Co jednak kościół oferuje osobom, których dążenie do wiedzy przyczyniło się do zagubienia gdzieś dziecięcej naiwności, a przez to i wiary, którym nie wystarczą słowa nierzadko kiepskiego katechety, ogłaszającego potęgę kościoła jako fakt bezsprzeczny, a przez to i wartość bezwzględną. Nie wydaje się to być oferta bogata. Nie ma tu bowiem miejsca na jakikolwiek dyskurs czy refleksję, co najwyżej nad sobą samym, a kto myśli inaczej nie rozumie istoty wiary i kościoła i nikt się nad nim nie będzie pochylał, ani błagał go o zrozumienie. Takie słowa nierzadko można usłyszeć od kościelnych dostojników lub też mniej dostojnych kościelnych bywalców. Zgłębiaj zatem zagubiony bracie sam swoje smutki, żale, wątpliwości, żuj pytania w zaciszu własnej niepewności lub wpadnij w sidła jakiejś groźnej sekty, jak już z tobą naprawdę źle. Kościół jako ostoja wolności, iskierka nadziei w ciemnych czasach komunizmu ma w Polsce bezwzględne fory. Jako instytucja-nośnik tradycji i symbol polskości ma miejsce specjalne w polskiej przestrzeni kulturowej i to jest fakt, którego nie wolno lekceważyć. Mając zatem na względzie te chwile godne chwały, polskim katolikom w większości nie przeszkadza hipokryzja, która zdarza się na kościelnych salonach. Dodać do tego autorytet Jana Pawła II, wzrastającą ostatnio liczbę aktywnych wiernych wśród młodzieży, ich entuzjazm, który w dużej części objawił się za sprawą polskiego papieża i jego mistycznej niemal śmierci – słowem czegóż chcieć więcej? Problemy jednak, które drążą łono polskiego Kościoła – m.in. nieumiejętność rozsupłania ciemnych węzłów łączących kler z bezpieką, niemal publiczne pranie brudów w tym względzie czy działalność Radia Maryja, która wskazuje raczej na schizmę w polskim kościele niż integrację w duchu Maryjnym, nie sprzyjają rzeczowej, spokojnej dyskusji o kierunkach ekspansji Kościoła w sferze wartości, o oswajaniu na potrzeby wiernych dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości, czy też o zmianie metod szerzenia wiary i utrwalania wartości wraz ze wzrostem świadomości przeciętnego Kowalskiego. Tymczasem entuzjazm młodzieży spragnionej wartości i autorytetów, co w jakiejś mierze zaspokaja im wspomnienie po Janie Pawle II, może zostać szybko roztrwoniony. Powszechny dostęp do wiedzy i informacji coraz bardziej ogranicza sfery tabu, tajemnice stają się tajemnicami poliszynela, skandale i skandaliki wyłażą z ukrycia, im bardziej chce się je zmieść pod dywan. W tym kontekście pytania, jakie padają pod adresem kościoła, pozostawione bez odpowiedzi i wiarygodnego wyjaśnienia powodują poszerzanie się sfery wątpliwości, stawiają wiarygodność Kościoła kato- Grzegorz Gorzechowski 7 lickiego i jego proklamowanej czystości pod znakiem zapytania. Wątpliwości wzmaga nieokreślona sytuacja finansowa zarówno samej instytucji Kościoła, jak i jej dostojników, brak podatku, cła, dochody „co łaska” – te elementy kościelnej gospodarki dają niestety pole do nadużyć, które trudno wyjaśnić. Nierzadko, będące nakazem Pisma Św. skromność i niezamożność poszczególnych księży jest fikcją, tak samo jak wyciszona egzystencja sługi bożego – vide przykład księdza Jankowskiego, który z nazwiska stworzył markę handlową. Oczywistą niesprawiedliwością jest wrzucanie wszystkich do jednego worka, niemniej rzeszom wiernych ksiądz zawsze kojarzył się z samochodem dobrej marki. Skąd zatem ten samochód, skoro ksiądz i kościół dochodów jako takich nie posiadają? Pytanie może i nazbyt często powtarzane, ale stawiając jako przykład do porównań niemiecki Kościół Katolicki, dlaczego nie stworzyć sytuacji, aby nie musiało padać? Ksiądz Kościoła w Niemczech nie musi zaprzątać sobie głowy wyjaśnianiem tego rodzaju banałów. Dążenie naszych zachodnich sąsiadów do precyzji i dookreślenia wszelkich miejsc niejasnych pomogło stworzyć system, w którym kościół stał się instytucją publiczną, którego funkcjonariusze są sklasyfikowani zgodnie z katalogiem urzędników służby cywilnej. Ksiądz zatem otrzymuje pensję zgodnie ze stawką zaszeregowania. Możliwe to jest m.in. dzięki temu, że wierni płacą podatek na kościół, który pozwala ustalić rzeczywistą liczbę wiernych. Członek niemieckiej parafii określając swoją przynależność religijną robi to świadomie. Godząc się na odprowadzanie pewnej sumy dochodów na rzecz swojego Kościoła uczestniczy na ogół aktywnie w życiu parafii. Przejrzystość w kościelnych finansach po pierwsze zapobiega nadmiernemu zainteresowaniu portfelem duchownego, odziera jednak księdza z nimbu dostojnej świętości. Ksiądz staje się kolejnym zawodem, z jednej strony normalnieje, z drugiej strony jego naturalny kapłański autorytet wydaje się być osłabiony. Trzeba jednak wspomnieć, że oczekiwania względem księdza w niemieckim Kościele są bardzo pragmatyczne – ksiądz ma być animatorem, a nie chodzącym pomnikiem. Jest sąsiadem i szere- gowym członkiem społeczności. Zobowiązany jest oczywiście tak samo jak w Polsce do przestrzegania określonych zasad, niemniej widok duchownego na motorze sportowym, w kolorowej skórze nie wzbudza wśród parafian sensacji. W niemieckim Kościele katolickim daleko jednak od sielanki. Liczba wiernych spada z roku na rok (obecnie ok. 26,5 miliona, czyli ok. 32% społeczeństwa), kościoły w wielu miejscach świecą pustkami, jest coraz mniej powołań kapłańskich, z tego powodu coraz częściej Kościół niemiecki posiłkuje się m.in. polskimi klerykami, którzy do niemieckich parafii są werbowani jeszcze w murach seminariów duchownych. Kościół niemiecki próbując powstrzymać niekorzystne tendencje podejmuje wiele różnych działań. W efekcie debat i dyskusji problemom próbuje się zaradzić większą otwartością, tolerancją czy liberalizacją zasad, narażając się często na krytykę Watykanu i bardziej radykalnych kościołów. Głosy krytyczne dotyczą też przerostu instytucji nad duchem. W Niemczech Kościół katolicki jest jednym z największych pracodawców, który do prac administracyjnych często zatrudnia osoby niezależnie od wyznania. Zarzuty idą jeszcze dalej – ze względu na brak osób kompetentnych zdarza się, że również katechezę prowadzą osoby niewierzące. Kościół niemiecki przyrównuje się też do koncernu ze względu na obrót, który w ciągu roku wynosi – bagatela – ok. 125 mld Euro. Suma ta obok podatku kościelnego pochodzi z legalnej działalności gospodarczej – to zyski z nieruchomości, udziałów w spółkach, jak też z działalności instytucji, będących kościelną własnością 1. Wspominając o sytuacji ekonomicznej niemieckiego Kościoła w kontekście problemów tej instytucji w kraju nad Wisłą nietrudno zauważyć, że o ile Kościół katolicki w Niemczech jest w dużo gorszej kondycji, o tyle jasność co do kościelnych spraw finansowych jest tym elementem, który różni obie instytucje. Różne są też problemy z jakimi borykają się kościoły narodowe. W krajach takich jak Niemcy czy Francja największym problemem jest odpływ wiernych, tendencji tej w zamyśle hierarchów ma zapewne zapobiec wybór Niemca na tron papieski. Nie na wiele się to jednak zda bez uwzględnienia czynników, determinujących niekorzystne zjawiska. 1 Friedhelm Schwarz „Imperium gospodarcze Kościół – najpotężniejszy koncern w Niemczech”, informacja za www.interia.pl 8 Człowiek zachodu, którego zasady wolnego rynku nauczyły patrzeć na życie z punktu widzenia rachunku ekonomicznego, zgubił gdzieś po drodze potrzebę głębi duchowych przeżyć. W obliczu codziennego pędu i ogromnego postępu cywilizacyjnego tradycyjne wartości straciły na znaczeniu. Duchowość, której pielęgnacja wymaga kontemplacji, refleksji i czasu, z powodzeniem zostaje zastąpiona różnego rodzaju namiastkami, zapewniającymi doraźny i powierzchowny efekt – nierzadko uczestnictwo w kościelnych nabożeństwach jest równie powierzchowne i pozbawione refleksji. Umyka zatem współczesnemu człowiekowi poczucie, co tak naprawdę jest wartością – rekompensatą tej straty jest codzienna konsumpcja dóbr wszelkiej maści. Daje to zaspokojenie na krótką metę, pod skórą zaś drzemie niepokój. Kryzys wartości wynika z trudności nadążenia za dynamicznie zmieniającą się rzeczywistością, brakiem możliwości dopasowania do niej znanego systemu wartości, co wpływa na ugruntowanie poczucia bezradności i nieumiejętności odnalezienia się w gąszczu bombardujących z każdej strony zachodzących zmian w znanym do tej pory horyzoncie. Zmerkantylizowanie wszystkiego, co tylko się da, wynika właśnie z tego, że opisać świat wraz z jego dynamiką da się o wiele łatwiej operując pojęciami ekonomicznymi, układając wszystkie jego elementy wraz ze zmiennymi w stosunku merkantylnych zależności. W tym kontekście łatwiej zapewne niemieckim hierarchom mówić o kościelnych problemach natury ekonomicznej. Odchodzący wierni dają jednak aż nadto znać, że dotychczasowa praktyka jest niewystarczająca. Skostniała z natury struktura Kościoła, jako instytucji o określonym raz na zawsze fundamencie nie jest w stanie uznać potrzeby zmian o znaczeniu fundamentalnym, a te które zachodzą w łonie kościołów bardziej postępowych budzą sprzeciw Watykanu. Faktem jednak jest, że nie wystarczy kontestować coraz częściej pojawiających się żądań grup, do tej pory nie do końca w pełni uwzględnianych jako pełnoprawnych członków społeczności – homoseksualistów, którzy często również są ludźmi wierzącymi, oczekującymi od instytucji światopoglądowych partnerskiego traktowania; feministek, których wizja kobiety w społeczeństwie kompletnie nie pokrywa się z rolą jaką wieki temu przypisał jej Kościół. Rzeczywistość wymaga nie tyle ulegania żądaniom, nie do zaakceptowania przecież przez większość społeczeństw europejskich, ile umiejętności prowadzenia dialogu z każdą z tych grup w poszanowaniu prawa do zaznaczania swojej obecności w społeczeństwie. Kwestie bardzo drażliwe dla Kościoła, a przecież coraz bardziej powszechne wśród osób wierzących, takie jak antykoncepcja czy zapłodnienie in vitro wymagają głębokiej uwagi, jak długo bowiem można nie zauważać skali nieposłuszeństwa wśród wiernych. Kościół nie umie sobie poradzić z tak dyskusyjnymi sprawami, jak klonowanie, które wraz z rozwojem, nauki i cywilizacji coraz częściej się pojawiają, a dotyczą aktu kreacji, do tej pory zarezerwowanego tylko dla Boga. W tym kontekście jak traktować rzeczywistość wirtualną i jej twórców lub też futurologicznie jeszcze w tej chwili brzmiącą kwestię nanotechnologii, rozumianej jako umiejętność manipulowania pojedynczymi atomami w kontekście tworzenia świata cząsteczka po cząsteczce. Miano szatana czy dzieła szatana jest mało przekonujące dla coraz bardziej światłej społeczności państw europejskich, w tym Polski. W społeczeństwach zachodnich, których spora część to ateiści, od dawna działają świeckie instytucje światopoglądowe, które istotą swojej działalności uczyniły popularyzację idei i wartości humanistycznych. W Polsce, gdzie ponad 90% obywateli deklaruje się jako katolicy, Kościół uzurpuje sobie prawo do wyznaczania wszelkich standardów moralnych, mając w tym względzie wielki wpływ na politykę i stanowione prawa. Dyskusję dominuje problem aborcji czy eutanazji, czyli tzw. „cywilizacji życia”, niestety zapomina się o fakcie, że cywilizacja życia – to też godne warunki codziennego bytowania rodzin, wydolna służba zdrowia, godna starość. A zatem polityka społeczna w całości – w tym przede wszystkim porządek w dziedzinie ubezpieczeń społecznych, uwzględniający dynamikę zmian w strukturze społeczeństwa. Koniec PRL-u to nie tylko zmiana władzy, to też zmiana zasad funkcjonowania państwowości, struktur społecznych i na koniec mentalnych, które zachodzą najwolniej. Kwestią fundamentalną dla społecznego rozwoju młodej demokracji, pomijaną milczeniem przez Kościół Katolicki są wartości społeczeństwa obywatelskiego. Jak podchodzić do zagadnienia wspólnego dobra, jak szerzyć szacunek do wspólnej własności w kraju, gdzie do 1989 r. każdy przejaw walki z aparatem państwa, w tym Grzegorz Gorzechowski 9 wandalizmu traktowano niemal jak przejaw wzniosłego patriotyzmu. Czy w kontekście dyskusji o teczkach, Tajnych Współpracownikach, powszechnej niechęci do donosicielstwa można skarżyć na sąsiada podkradającego dzieciom piasek z piaskownicy, na wandala niszczącego ławki czy kradnącego bruk z chodnika, czy nadal jest to domena małych, mściwych i niewartych uwagi skarżypytów? Grzegorz Gorzechowski Die katholische Kirche und der gesellschaftliche Bedarf an Werten Zusammenfassung Der Verfasser fragt nach der Rolle der Kirche in der heutigen polnischen Gesellschaft sowie danach, was sie all den Menschen zu bieten hat, die „alles sehen und an nichts glauben“. Er stellt die These, das Angebot sei nicht ausreichend und die Kirche würde weder die im dynamischen Wandel begriffene Realität noch die Bedürfnisse der Menschen berücksichtigen, die etwas mehr wollen, als, wie bisher, eine Sonntagspredigt des Pfarrers. Trotzdem usurpiere die polnische Kirche das Recht, alle moralischen Standards zu setzen und habe einen großen Einfluss auf die Politik und die Rechtssetzung. Der Autor vergleicht auch die polnische katholische Kirche mit der deutschen in Hinsicht auf die finanzielle Transparenz und die Probleme, mit denen sie zurecht kommen 10 müssen. Einerseits seien die Finanzen der deutschen Kirche – im Gegensatz zu deren der Kirche in Polen – öffentlich bekannt, die Priester seien wie Staatsbeamte entlohnt; andererseits ringe sie mit dem Verlust der Gläubigen und dem Rückgang von Priesterberufungen, während dieses Problem der Kirche in Polen unbekannt zu sein scheine. Die polnische Kirche habe eine sehr wichtige Rolle in den dunklen Zeiten des Kommunismus gespielt, als sie für viele Polen als Bollwerk der Freiheit und Synonym des Polentums fungiert habe. Es sei eine Tatsache, die man nicht unterschätzen dürfe. Der allgemeine Zugang zu Wissen und zu Information schränke allerdings die Tabu-Bereiche immer mehr ein, peinliche und schwerwiegende Geheimnisse kämen desto schneller zutage, je mehr man wolle, sie unter den Teppich zu kehren. In diesem Kontext würden die an die Kirche gerichteten Fragen, unbeantwortet oder ohne eine glaubwürdige Erklärung gelassen, immer mehr Zweifel aufwerfen, die Glaubwürdigkeit der katholischen Kirche und die von ihr gepredigte Unschuld in Frage stellen. Es fehle auch eine Reaktion der Kirche im Bereich der Axiologie. Die Wertkrise, die den heutigen Menschen berühre, ergäbe sich aus der Schwierigkeit, mit der sich dynamisch verändernden Wirklichkeit Schritt zu halten, das bekannte Wertsystem an sie anzupassen. Dadurch werde das Gefühl der Ratlosigkeit verstärkt und die Überzeugung, sich nicht im Gewirr der Veränderungen zurechtfinden zu können. Die wachsende Feindlichkeit der extremen Vertreter der polnischen katholischen Kirche und deren Gläubigen gegenüber allen Veränderungen und jedem Anderssein könne keine Antwort auf diese in jedem Bereich eintretenden Veränderungen sein; alles Unverständliche und Andere als Teufelswerk zu verdammen, dürfe nicht die einzige Lehre sein zur Erklärung der Welt. Die vielen ausscheidenden Gläubigen seien ein genügendes Zeichen, dass die bisherige Tätigkeit der Kirche in dieser Hinsicht nicht ausreichend sei. Die Realität verlange nicht so sehr danach, sich ihren Forderungen zu fügen; vielmehr gehe es darum, gewandt den Dialog zu führen und gleichzeitig das Recht des Anderen zu beachten, seine Anwesenheit in der Gesellschaft zum Ausdruck zu bringen. Der Geist, dessen Pflege der Kontemplation, Reflexion und Zeit bedürfe, werde mit Erfolg durch verschiedene Substitute ersetzt, die einen raschen und oberflächlichen Effekt sichert – bei Andachten seien die Menschen aber sehr oft genauso oberflächlich und reflexionslos. So verliere der Mensch das Gespür dafür, was wirklich einen Wert darstellt – als Ausgleich diene dann der tägliche Konsum von Gütern jeder Art. Neben den Klagen und der tagtäglichen Ausbeutung der Autorität Johann Paul II. gebe es keine Diskussion darüber, wie man diese wirklichen Werte erlangen könne und sie den Gläubigen und den Ungläubigen näher bringen. In der polnischen Kirche werde vor allem über die Abtreibung oder Euthanasie debattiert, d. h. die sog. „Zivilisation des Lebens”, man vergesse aber, dass eine Zivilisation des Lebens auch würdige Lebensbedingungen der Familie seien, ein effizientes Gesundheitswesen, ein würdiges Altern. Ein Schweigen herrsche in der Kirche über die Bürgergesellschaft und die damit verbundenen Werte, die im Zusammenhang mit der Entwicklung einer jungen Demokratie von nicht zu überschätzendem Wert seien. Wie soll die Frage des Gemeinwohls in einem Lande herangegangen werden, in dem bis 1989 jeder Kampfschimmer gegen das Staatsapparat als Bescheinigung des erhabenen Patriotismus betrachtet worden sei? Dürfe man einen Nachbarn anzeigen, der den Kindern Sand aus dem Sandkasten entwendet – oder nicht? Übersetzt von Grzegorz Kowalski 11 Konrad Wojty³a K(ryzy)s Koœcio³a jako k(ryzy)s wartoœci (w kontekœcie publikacji Tadeusza Bartosia) 1. „Kryzys Kościoła to – jak mówią teologowie – jego stan permanentny. Załamanie, upadek, rozpad – wszystko to etapy przejścia, konieczny warunek odrodzenia” 1. Jeśli uznać to stwierdzenie za fakt niepodważalny i bezsprzecznie konkluzywny, problemów z którymi boryka się obecnie Kościół (ze szczególnym uwzględnieniem kościoła rzymskokatolickiego w Polsce) – z natury rzeczy – nie powinniśmy ani wyolbrzymiać, ani nad wyraz się nimi przejmować. Byłby [ten stan] nieodzownym – jak dodaje Leszek Kołakowski – sposobem istnienia chrześcijaństwa albo może wyrazem bardziej uniwersalnego i powszechnego „kryzysu”, w jakim znajduje się rodzaj ludzki wygnany z raju 2. Tezy te, już na początku, musimy rozdzielić i poddać weryfikacji. Po pierwsze: kryzys Kościoła w Polsce nie musi być tożsamy z upadkiem chrześcijaństwa. Po drugie: wątpliwa kondycja społeczeństwa (również ponowoczesnego) nie jest zwierciadłem, w którym przegląda się Kościół. Umówmy się, cywilizacja ma niewielki wpływ na funkcjonowanie kościelnej instytucji, tym bardziej, że przypisana jej hierarchiczność, strukturalność, czy wreszcie dyskurs i status religijny przez stulecia podlegał niewielkim modyfikacjom (niezmienny w swej zmienności). Symptomatycznym jest jednak fakt, że ów „stan permanentny” niepokoi tylko osoby zainteresowane funkcjonowaniem określonej wspólnoty religijnej, a nie jej formalnych „twórców”. Mówiąc inaczej, tezy o kryzysie formułują wierni, byli księża i zakonnicy, kontrowersyjni teologowie i religioznawcy, czasem również zwykli obserwatorzy i zdeklarowani ateiści, a nie wywierający wpływ na życie Kościoła wysoko postawieni księża, biskupi, czy kardynałowie. „Charakterystyczną cechą kultury współczesnej jest mocny sprzeciw wobec instytucji Kościoła – zauważa Krzysztof Kohler 3. Charakterystyczne jest to, że nie chrześcijaństwo jako takie poddawane jest krytyce, ile właśnie Kościół jako instytucja hierarchiczna. Da się przy tym zauważyć pewną prawidłowość: im moc- 1 T. Bartoś, Wolność, równość, katolicyzm, W.A.B., Warszawa 2007, s. 111. 2 Zob. L. Kołakowski, O tak zwanym kryzysie chrześcijaństwa, [w:] Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań, Kraków 2006. 3 K. Koehler, Czy skazani jesteśmy na nihilizm? Kultura współczesna a aksjologia, [w:] Poza utopią i nihilizmem. Człowiek jako podmiot kultury, red. A. Waśko, Kraków 2007, s. 139. 12 niej atakuje się Kościół, tym wydatniej podnosi się rolę i znaczenie Chrystusa, którego […] Kościół nie jest w stanie zaspokoić”. Według księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego polski Kościół dąży za wszelką cenę do zachowania statusu quo i działa jak korporacja, która za wszelką cenę chce chronić siebie. Według niego „dla hierarchów najlepszy ksiądz to BMW – czyli Bierny, Mierny, ale Wierny” 4. Korporacyjność i z góry ustalona hierarchiczność to zaledwie wierzchołek góry lodowej. A problemów, z którymi przyjdzie się zmierzyć jest wiele: kondycja teologii i etyki, wątpliwa moralność księży, spadająca liczba powołań kapłańskich, spektakularne odejścia cenionych duszpasterzy i zakonników, malejąca liczba wiernych, marginalizacja i coraz mniejsze zainteresowanie wizytami duszpasterskimi (w tym także kolędy), kwestie celibatu, lustracji, legalizacji związków homoseksualnych, aborcji, środków antykoncepcyjnych. Polityczne rozgrywki ojca Rydzyka i toruńskiej rozgłośni, merkantylizm ks. Jankowskiego, skandale seksualne bp. Paetza czy wątpliwa przeszłość apb. Wielgusa. Jakby tego było mało, brak przywódcy i autorytetu z prawdziwego zdarzenia, kogoś wypełniającego lukę po księdzu Wojtyle, Wyszyńskim, Popiełuszce. Wreszcie brak jakiejkolwiek dyskusji i otwartej debaty minimalizującej konflikt między posłuszeństwem wobec Kościoła a wolnością sumienia jednostki. Czyżby nic się nie stało? Tak wyglądać ma ów stan permanentny? 2. Znamiennym jest fakt, że pogląd o „stanie permanentnym” przedstawiał kontrowersyjny dominikanin (czarna owca zakonu 5) Tadeusz Bartoś cytując pracę cenionego teologa i księdza Tomasza Węcławskiego 6. Obaj, jak powszechnie wiadomo, od niedawna poszerzają grono kościelnych „heretyków” i zgodnie z tradycyjnym przekonaniem, skazani zostali na „wieczne potępienie” 7. W pismach i wykładach Węcławskiego doszukuje się schizm i herezji, a „pokorni” teologowie i hierarchowie kościelni postulują o wycofanie jego książek z kanonów akademickich. Bartoś po „szokującej” 8 ocenie pontyfikatu Jana Pawła II musi się bronić przed lawiną oskarżeń i odpierać miażdżącą krytykę. Apostazja dotychczasowego generała katolickiej inteligencji i kolejna książka Bartosia 9 są bez wątpienia świadectwem przeżywanej ambiwalencji w odbiorze funkcjonowania Kościoła, teologii, myślenia o człowieku i Bogu. Są również – w jakiejś mierze – głosem zaniepokojonego społeczeństwa. Człowiek nie żyje bowiem sam. Człowiek – staje się nim – tylko wśród innych ludzi. I wśród innych ludzi, we współdziałaniu z nimi rozwija – lub traci – swoje szanse osiągnięcia tego, co może osiągnąć. […] Natomiast pytanie o wartości, jakie człowiek może w życiu osiągnąć, staje się pytaniem o to, jakie w życiu społecznym istnieją przeszkody w uzyskaniu przez wszystkich ludzi jednakich szans realizacji tych wartości, jakie warunki muszą być spełnione, by przeszkody te usunąć 10. Na potrzeby niniejszego eseju poddajmy myśl Zdzisława Czarneckiego niewielkiej modyfikacji: Człowiek wierzący (osoba religijna) – nie staje się nim – tylko wśród innych osób religijnych. Ale to dzięki nim rozwija lub traci szanse osiągnięcia w życiu prymarnych wartości. Z poglądami Bartosia (zresztą nie tylko jego) można polemizować, można spierać się o kwestie zasadnicze, nie można jednak zbywać milczeniem ani lekceważyć jego doświadczenia religijnego. Z wyznania teologa, nie pozbawionego zresztą resentymentu, wybrzmiewa przecież nuta troski i zadumy nad kondycją Kościoła: „Opuściłem stan duchowny po to, by móc w sposób wolny pisać o tym, co dla mnie ważne. Nie tyle więc piszę, bo wystąpiłem, ale wystąpiłem, by 4 5 6 7 Kościół podzielony jak nigdy, www.tvn24.pl. Jak wychowywano Tadeusza Bartosia, [w:] „Gazeta Wyborcza”, Wysokie obcasy, 26.02.2007. Zob. T. Węcławski, Wielkie kryzysy tradycji chrześcijańskiej, Poznań 1999. Bartoś podjął decyzję o opuszczeniu zakonu 25 stycznia 2007 roku, natomiast 9 marca 2007 roku zostało opublikowane oświadczenie prof. Tomasza Węcławskiego potwierdzające odejście ze stanu kapłańskiego. W 1991 roku z zakonu Jezuitów odszedł Stanisław Obirek, a cztery lata później zakon i stan duchowny opuścił prowincjał pijarów – bliski współpracownik ks. Tischnera –Tadeusz Gadacz. O odejściu z kapłaństwa myślał także ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. 8 Ks. A. Boniecki zauważa, że czytelnik [po lekturze książki Bartosia] słabo zorientowany w kwestiach teologii czy dyscypliny kościelnej może przeżyć szok, Krytyka warta debaty, [w:] „Tygodnik Powszechny”, 24.02.2008, s. 11. 9 T. Bartoś, Jan Paweł II. Analiza krytyczna, wyd. Sic!, Warszawa 2008. 10 Zob. Z.J. Czarnecki, Świat, człowiek i, wartości, Warszawa 1988, s. 8. Konrad Wojty³a 13 pisać” 11. I dodaje: „Nie mogę i nie chcę dłużej żyć w systemie takich zależności. Chcę odejść od dotychczasowego związania z religią, która w mojej ocenie zagubiła religijne źródła. Nie chcę reprezentować instytucji, z której stanowiskiem w wielu kwestiach nie zgadzam się fundamentalnie. Pragnę bronić religii w jej oryginalnym wymiarze więzi człowieka z Bogiem i innymi ludźmi, religii, która nie krępuje serca, lecz wyzwala, która przygarnia i patrzy miłościwym okiem, kocha życie, a nie doszukuje się wszędzie zła, potknięcia słabości. Taka wiara jest możliwa, ona trwa ukryta w sercach ludzi” 12. Bartoś domaga się zatem publicznej debaty i dialogu, bowiem uzurpowanie sobie prawa do swoistej selekcji myśli i wybierania osób posiadających monopol na prawdę – tak jak to czynią hierarchowie kościelni – kryzys pogłębia. Paradoksalnie przytacza słowa papieża, którego za chwilę będzie krytykował: „Potrzebna jest dzisiaj olbrzymia praca Kościoła – upominał Jan Paweł II w pracy „Pamięć i tożsamość”. […] W tej misji, jaką otrzymał od Chrystusa, Kościół musi być niestrudzony. Musi być pokorny i mężny, tak jak Chrystus sam i tak jak Jego apostołowie. […] Kościół jak ludzka instytucja potrzebuje wciąż oczyszczenia i odnowy” 13. 3. Bartoś w swej książce „Jan Paweł II. Analiza krytyczna” formułuje pogląd, że wiele problemów, z którymi boryka się obecnie Kościół to w dużej mierze „zasługa” papieża z dalekiego kraju. Jego służbę na Tronie Piotrowym ocenia, jako coś zgoła zaburzonego i postuluje o powrót do życia w normalności 14. „Zanik autentycznego przekazu religijnego – pisze Bartoś – to wielki brak pontyfikatu Jana Pawła II. Jego niechęć do współpracy z ważnymi teologami współczesności […] to istotne mankamenty, które sprawiły, że katolicyzm na świecie zyskał jasną pozycję polityczną i społeczną, przy niewyraźnym statusie religijnym. Mało religijny był przekaz tego wybitnego religijnego przywódcy. Wielki polityk, mistrz słowa mówionego. Stanął na wysokości zadania jako mąż stanu, nie spełnił oczekiwań wiary szukającej zrozumienia” 15. Teolog krytykuje Wojtyłę, za to, że ten sprowadził religię do etyki i ogłosił zabójczy „kodeks” etyczny. Jako przykład tłumienia wolnej myśli w kościele przytacza stosunek Jana Pawła II do teologii wyzwolenia. Bartoś stawia istotne pytania, jednakowoż ostrze jego krytyki miast sięgać celu, tnie częściej powietrze 16. W wielu miejscach podważając sposób czytania Biblii przez papieża, sam uzurpuje sobie prawo do ekskluzywnych odczytań ewangelicznych. Do tego zła konstrukcja analizy krytycznej z punktu widzenia metodologii sprawia, że elementy tej układanki nie zawsze do siebie pasują. Opinie, które formułuje na temat Jana Pawła II, na Zachodzie formułowane były już wielokrotnie. Zapewne jest sporo prawdy w stwierdzeniu, iż oceny tego pontyfikatu w Polsce dokonywane są na klęczkach. Sytuacja ogromnego kultu, traktowanie Wojtyły niemalże jako proroka, wodza narodu, męża stanu, Ojca itd., zamyka nam oczy i uszy. Pozbawia nas koniecznej perspektywy i uniemożliwia konfrontację z różnych punktów widzenia. Teolog ma racją mówiąc, że odnosząc się do wizji papieża przestajemy go słuchać, przestajemy go czytać, przestajemy traktować jako intelektualistę. Nasze doświadczenie religijne odnosimy w sposób bezpośredni nie do osoby, ale do ikony wytworzonej przez zdjęcia prasowe i kolorowe migawki telewizyjne. To wszystko powoduje nie tylko niezrozumienie Jana Pawła II, ale także demoralizację nas samych. Papież przez cały pontyfikat konserwował wszystkie nasze narodowe wady. Był elementem naszej nacjonalistycznej i ksenofobicznej mentalności. Niewybaczalnym nadużyciem jest fakt, że kultywowane przez lata romantyczne i mesjanistyczne konteksty, stawiać nas mają ponad innymi narodami. Bartoś krytykując papieża i krytykując Kościół, żąda krytyki nas samych. Wylewa kolejne kubły zimnej wody, czekając na reakcję. Godząc w nasze rozumienie papieskiego posłannictwa, godząc w nas samych, ma głęboką nadzieję na odrodzenie Kościoła. 11 T. Bartoś, Jan Paweł II…, s. 10. 12 T. Bartoś, List do braci, [w:] Wolność, równość, katolicyzm, W.A.B., Warszawa 2007, s. 320. 13 Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość, Kraków 2005, s. 119 – 125. 14 T. Bartoś, Jan Paweł II. Analiza krytyczna, wyd. Sic!, Warszawa 2008, s. 156. 15 Ibidem, s. 146. 16 Zob. A. Boniecki, Krytyka warta debaty, „Tygodnik Powszechny”, 24.02.2008, s.11. 14 4. Paradoksalnie, sposób uprawiania krytyki przez Bartosia – jak sądzę – intencjonalnie (szczególnie w sferze publicystycznej i moralizatorskiej, nie tej krytycznej) zgodny byłby z oczekiwaniami księdza Józefa Tischnera. Pisał on bowiem, że „sensowna krytyka kościoła to taka krytyka, która wcześniej czy później musi stać się afirmacją Kościoła – musi przerodzić się w jego obronę” 17. Kościół ma przecież i ludzkie i boskie oblicze. Jest w nim i grzech i świętość. Słychać w nim szmery i szumy, ale również Boską melodię – dodaje Zbigniew Nosowski. Dobrze pojęta obrona Kościoła to nie tylko odpieranie zarzutów. To także uczciwe przyjęcie krytyki 18. Środowiska kościelne nie powinny zatem demonizować myślenia Bartosia i lekceważyć – podobnych jemu – doświadczeń religijnych. Obrona szeroko wartości chrześcijaństwa, nie może opierać się na dyskredytowaniu innych. Wszyscy powinniśmy zrobić rachunek sumienia. „Kościół, który nie chce uznać swojej grzeszności jest nie tylko odpychający dla ludzi, ale też oddala się od Jezusa” 19. Człowiek, który nie uznaje swojej grzeszności, oddalając się od innych ludzi, staje się odpychający dla Jezusa. Najwyższa pora, by wyjść z zaklętego kręgu. Kończy się era „stanów permanentnych”. Według badania CBOS-u z sierpnia 2005 roku 83% Polaków deklarowało się, jako osoby wierzące, zaś kolejne 13% jako głęboko wierzące. 95% respondentów określało swoje wyznanie, jako katolickie. Ale już najnowsze badania Gallupa mówią, że władzy kościelnej w Polsce ufa obecnie tylko 8,8 procent badanych 20. Możemy pozostać w sferze cyfr z nadzieją, że wpajany przez wieki mesjanizm nie zostanie ostatecznie pożarty przez cywilizację śmierci. Możemy czekać aż pokolenia zafascynowane papaliami i kolejnymi migawkami papieży z telewizyjnych odbiorników kształtować będą naszą religijność. W końcu jednak ta formuła się wyczerpie. Człowiek potrzebuje jasnych drogowskazów i wskazówek, a nie podziałów na społeczeństwo otwarte i zamknięte. Potrzebuje mocnego oparcia w teologii, dopełnionego autorytetem duchownych. Potrzebuje dialogu, dyskusji i sporu o Boga. Tylko wtedy jest w stanie poznać pojęcia prawdy i wolności przy zachowaniu jednostkowej niezależności. Bartoś walcząc o zachowanie prymarnych wartości, w taki kościół wierzy. „Kryzys nie musi być klęską bezpowrotną. Bywa momentem oczyszczenia. Przegrana, upadek, paradoksalnie są źródłem nadziei.[…] Przyszłość jest nowością, […] Nowość to bowiem także miła niespodzianka. Bóg jest taką właśnie nowością dla człowieka” 21. Stan permanentny – już z definicji – zamyka się i na nowość i na niespodzianki… 17 J. Tischner, Nieszczęsny dar wolności, Kraków 1993, s. 163. 18 Z. Nosowski, Potrzeba sensownej krytyki Kościoła, [w:] Między potępieniem a zbawieniem. Myślenie religijne ks. Józefa Tischnera, Kraków 2004, s. 195. 19 C. Gawryś, Ciemna i jasna strona Kościoła, „Więź” 2000, nr 4, s. 7. 20 Zob. A. Szulc, Kościół kostnieje, [w:] „Przekrój”, 21.02.2008, str. 25. 21 T. Bartoś, Jan Paweł II…, s. 159. Konrad Wojty³a 15 Konrad Wojty³a Die Krise der Kirche als eine Krise der Werte Zusammenfassung Hohe Würdeträger der Kirche sind der Meinung, dass die Krise der römisch-katholischen Kirche in Polen ein zum Zwecke der Medien-Spekulationen erfundenes Gespenst sei. Eine ähnliche Meinung vertreten auch zahlreiche Theologen, die die einzelnen Konflikte und Mißverständnisse als Übergangsprobleme darstellen. Diese würden dann aber die Kirche eindeutig als eine lebendige – und also auch wechelhafte – Institution sehen lassen. Indem sie den „permanenten Zustand” für eine notwendige Voraussetzung zur Erneuerung der Kirche halten, setzen sie sich gegen alle „Modernisierungsversuche” in deren Tätigkeit ein. Der Verfassers des Essays weist dagegen darauf hin, dass es um die Wende des 20. und 21. Jahrhunderts zu vielen Krisensitationen gekommen sei, mit denen die Kirche nicht zurecht kommen wollte oder konnte. Unter den wichtigsten Problemen nennt er die schlechte Verfassung der Theologie und Ethik, die fragliche Moral der Priester, die sinkende Zahl der Berufungen, spektakuläre Fortgänge hochgeschätzten Seelsorger und Ordensbrüder, die fallende Zahl der Gläubigen, die Marginalisierung von seelsorgerischen Treffen und sinkendes Interesse daran, die Frage des Zölibats, der Durchleuchtung, der Homo-Ehe, der Abtreibung, der Verhütungsmittel. Er weist letzten Endes darauf hin, dass in der Kirche jede Diskussion fehlt, jede offene Debatte, die den Konflikt zwischen dem Gehorsam gegenüber der Kirche und dem freien Gewissen des Einzelnen beilegen könnte. Die Krise der polnischen Religiosität habe einen direkten Einfluss auf die axiologische Missgestaltung der postmodernen Ge- 16 sellschaft und die Probleme der Kirche fänden ihre direkte Widerspiegelung in den neugeschaffenen Wertsystemen. Der Verfasser ergänzt sein Ambivalenz bei der Wahrnehmung der kirchlichen Institutionen um kritische Bemerkungen von Theologen und Priestern, die sich gegen die aktuelle Situation auflehnen. Auf eine durchdachte und synthetische Weise verallgemeinert er ihre religiösen Erfahrungen, um auf eine Reihe von Vernachlässigungen seitens der Hierarchie und der geistlichen Anführer der Kirche hinzuweisen. Ausgangspunkt für die in dem Essay dargelegten Thesen sind vor allem Veröffentlichungen des ehemaligen Ordensbrudes Tadeusz Bartoś, aber auch der ehemaligen Priester: Węcławski, Obirk oder Gadacz. Der Verfasser unterzieht ihre Beiträge einer kritischen Analyse, indem er sich vor allem auf jene von ihnen aufgeworfenen Fragen konzentriert, in denen Besorgnis und Nachsinnen über die Verfassung der Kirche zum Ausdruck kommen. Indem er das Potifikat von Johann Paul II. anspricht, will er nicht direkt das Verstehen der päpstlichen Botschaft angreifen, sondern vor allem uns selbst und unsere Religiosität. Er versucht den Leser zu einer sinnvollen Selbstkritik zu überreden, die einen affirmativen Charakter haben würde und eine Gewissensforschung als Ziel. Wenn die Kirche ein menschliches und ein göttliches Gesicht habe, wenn es in ihr Sünde und Heiligtum gäbe, dann müsse es dort auch Platz für die Erkenntnis der eigenen Sündhaftigkeit geben. Übersetzt von Grzegorz Kowalski ks. Andrzej Dragu³a Koœció³ w Polsce: przysz³oœæ przesz³oœci Teologiczne adagium Jana Pawła II mówiące, że „człowieka nie da się zrozumieć bez Chrystusa” ma swoją polsko-narodową wersję. Nie da się zrozumieć Polski bez chrześcijaństwa, by nie powiedzieć – bez Kościoła katolickiego. To więcej niż oczywiste. Kościół w Polsce jest nie tylko instytucją prowadzącą do zbawienia, ale – jak w kilku jeszcze innych krajach – jest także swoistym sposobem porządkowania relacji społecznych. Takie jest zresztą zadanie każdej struktury religijnej bez względu na reprezentowaną tradycję. Oczywiście, sposób realizacji publicznej obecności religii, tudzież reprezentującej ją instytucji, może być bardzo różny. Inaczej będzie go realizować islam, inaczej judaizm, inaczej jeszcze religie Dalekiego Wschodu, także chrześcijaństwo w swoich różnych odłamach będzie inaczej obecne w społeczeństwie. Sposób obecności Kościoła w polskim społeczeństwie jest uwarunkowany bardzo różnymi czynnikami, z których dwa są chyba dominujące: przemiany wewnątrz katolicyzmu i uwarunkowania historyczno-kulturowe. Z tego i tamtego świata Katolicyzm rozumiany jako sposób realizacji swej „katolickości” w przestrzeni publicznej zmieniał się w ciągu wieków i nie jest to teza odkrywcza. Od ukrytego chrześcijaństwa katakumbowego poprzez konstantynizm i średniowieczną christianitas organizującą całe życie społeczne, przeszedł daleko idącą ewolucję ku uznaniu autonomii sfer: duchowej i świeckiej, kościelnej i państwowej. Ten modus vivendi jest wciąż na etapie kształtowania się. Kościół nieustannie pyta sam siebie o miejsce, rolę i możliwość (konieczność?) wpływania na – ogólnie ujmując – rzeczywistość ziemską. Kościół nie jest bowiem – jak mylnie sądzą niektórzy – zorganizowaną formą duchowego eskapizmu, jedną wielką sektą biegunów uciekających przed złem tego świata. Jeśli nawet perspektywa Kościoła (czy też mutatis mutandiis wszelkiej religii) sięga poza doczesność, wychyla się poza kres śmierci, to przecież Kościół ma świadomość, iż droga do wieczności prowadzi przez doczesność, jedna dopełnia się w drugiej, co więcej – ich „jakości” są od siebie współzależne. To właśnie tutaj rodzą się wszelkie „domagania się” Kościoła i religii w sferze publicznej. Kościół chce bowiem maksymalnie jak to jest możliwe zagwarantować swoim członkom wszelkie środki do tego, by w doczesności mogli mieć dostęp do wszystkiego, co konieczne, aby w chwili właściwej dostąpić wieczności. Ostatecznym więc sensem porządkowania życia społecznego nie jest – jakkolwiek brzmi to zrazu mało sensownie – porządek społeczny, ale zalążkowe realizowanie już tutaj porządku „nie z tego świata”. Można to robić w różny sposób. Jak wiemy, ortodoksyjny judaizm, czy islam, a także ortodoksyjne, czasami skrajne nurty w chrześcijaństwie, robią to w sposób „totalny”, tzn. organizując i podporządkowując wszelkie elementy życia społecznopublicznego. Tak jest rola chociażby żydowskiej koszerności organizującej do ostatnich szczegółów sferę jedzenia; taka jest rola przepisów dotyczących ks. Andrzej Dragu³a 17 ubrań kobiet islamskich, takie są archaiczne dla wielu zwyczaje wspólnot typu amerykańscy amisze, czy radykalnie-konserwatywne grupy protestanckie nurtów purytańskich. W takim trybie religijnej obecności dąży się do tego, by wszystko, absolutnie wszystko zostało podporządkowane religii, co w skrajnym przypadku prowadzi do nieuznawania jakiejkolwiek autonomii tego, co przynależy do „tego świata”. Trzeba mieć więc świadomość, że klasyczny islam nie jest w stanie uznać żadnych pozytywnych aspektów sekularyzacji w swoim łonie, a „europeizacja” czy „cywilizowanie” islamu są – co oczywiste – jego zdradą. Katolicyzm próbuje znaleźć drogę pośrednią, wytyczoną przez Sobór Watykański II. Dzięki niemu Kościół i świat przestały być rozumiane jako rzeczywistości antagonistyczne, lecz takie, które się wzajemnie przenikają. Świat jest bowiem miejscem realizacji się Kościoła, choć się z tym światem nie utożsamia. Trzeba uczciwie przyznać, iż nie wszyscy się z taką wizją zgadzają. Przywołajmy tu chociażby abp. Lefebvre’a, którego krytyka soboru wcale nie koncentrowała się na zachowaniu łaciny w liturgii, lecz na zgodzie, jaką sobór wyraził w odniesieniu do wolności religijnej (pluralizm w religii!) i uprawnionej autonomii rzeczywistości ziemskiej. Taka autonomia jest dla nurtu konserwatywnego w Kościele nie do zaakceptowania. Jest bowiem rezygnacją z dotychczasowego „stanu posiadania”, czego przejawem było odrzucenie tiary – znaku władzy doczesnej – przez papieża Pawła VI, którego to gestu nie mógł oczywiście zaakceptować abp Lefebvre. Odreligijnienie i odkościelnienie Kościelna historia wieku XX naznaczona została znaczną utratą strefy wpływów Kościoła w społeczeństwach kultury euroatlantyckiej. Wystarczy tutaj przywołać przykłady laicyzującej się Holandii, Irlandii, Quebeku, a także – choć nieco inaczej – Francji czy ostatnio Hiszpanii. Popularna jeszcze w XX wieku teza sekularyzacyjna łączyła postępującą laicyzację społeczeństw z ich modernizacją, wieszcząc tym samym koniec religii. Im społeczeństwo bardziej nowoczesne, tym bardziej zsekularyzowane – głosili prorocy tezy sekularyzacyjnej. Teza ta dzisiaj została już de facto odrzucona jako skompromitowana. Po pierwsze, zakwestionowano przyczynowo-skutkowy związek pomiędzy sekularyzacją 18 a modernizacją, gdyż związkowi temu zaprzeczył przykład społeczeństwa amerykańskiego – z jednej strony jednego z najbardziej zmodernizowanych społeczeństw, a z drugiej – jednego z najbardziej religijnych. Zawężono więc tezę do zachodnioeuropejskiego modelu religijności i społeczeństwa. Przewidywany krach religii jednak nie nastąpił. Obecnie obserwuje się coraz silniejszą tendencję przywracania miejsca religii w życiu jednostek i społeczeństw. Mówił o tym ostatnio chociażby Jürgen Habermas, według którego religie są jedynym kulturowym fundamentem naszej cywilizacji, który zachował się do czasów współczesnych. Teza mówiącą że „religia to przeszłość”, jest do wyrzucenia. Dzisiaj wszędzie na świecie obserwuje się dynamiczny rozwój ortodoksyjnych i konserwatywnych grup religijnych. Habermas podkreśla, że wprawdzie praktyka wiary przeniosła się w „sferę mniejszą i bardziej osobistą”, nie musi to jednak pociągać za sobą utraty znaczenia wiary. Religie mogą wciąż utrzymać swoje miejsce w życiu współczesnych społeczeństw i mieć wpływ na kształtowanie opinii społecznej. José Casanova formułuje tezę o deprywatyzacji religii i przewiduje, że religie tradycyjne są wciąż w stanie podjąć role publiczne. Religijność publiczna jest więc wciąż możliwa. Deprywatyzacja religii w sferze publicznej nie jest jednak jedyną tendencją we współczesnej religijności. Mamy tutaj do czynienia raczej z polaryzacją postaw. Deprywatyzacja religii w jednych nurtach równoważona jest jej prywatyzacją w innych. Teza sekularyzacyjna musi zostać poddana daleko idącej reinterpretacji. „Odreligijnienie” społeczeństw w dużej mierze zostaje zastąpione ich „odkościelnieniem”. Mówiąc inaczej, mamy do czynienia z postępującą deinstytucjonalizacją w sferze religijnej. Kościół – jako instytucja zabezpieczająca kontakt z Bogiem, czy – ogólniej – nadprzyrodzonością staje się coraz mniej potrzebna. Człowiek wierzący coraz częściej „radzi sobie sam”, nie potrzebując przy tym żadnych pośredników. To tutaj rodzi się zanegowanie takich filarów religijności jak spowiedź przed kapłanem, silna społeczna rola księdza, czy tradycyjna moralność katolicka. Kościół tracący monopol na kontakt z Bogiem, traci tym samym monopol na moralny dyktat wobec swoich wiernych. Dokonuje się to z jednego prostego powodu: tracąc swoje nadprzyrodzone prerogatywy, Kościół przestaje być konieczny. Aktem bez mała symbolicznym jest tutaj decyzja ks. prof. Tomasza Węcławskiego, który odrzucając bóstwo Chrystusa – w konsekwencji – odrzucił założony przez Niego Kościół i dokonał formalnego aktu wystąpienia z Kościoła katolickiego. Trudno przypuszczać, iż to wydarzenie sprowokuje lawinę formalnych wystąpień. O wiele częściej mamy do czynienia z praktycznym porzuceniem Kościoła w jego oficjalnej wersji, bez wyrzekania się jednak wiary, religii, czy też Boga rozumianych wszakże à la propre manière. W ten sposób rodzi się religia-patchwork, religia-bricolage, wiara będąca efektem dowolnego majsterkowania w sferze nadprzyrodzonej. Tak rodzi się niestety także duchowość plastikowa, uproszczona, duchowość w wersji soft, czego literackim przykładem są choćby „duchowe” powieści tak popularnego w Polsce Paulo Coelho. Polak – katolik Wspomniane procesy, od dziesiątków lat obecne w społeczeństwach zachodnich, w przypadku Polski oddziaływały minimalnie, bądź też w ogóle nie miały wpływu na polski katolicyzm. W okresie powojennym model Polaka – katolika umocnił się „dzięki” komunizmowi, którego utożsamiano ze swoiście rozumianym rodzimym okupantem. Ten model nie jest oczywiście zupełnie oryginalny. Jego narodowe wersje obecne są we francuskojęzycznym Quebeku, w Irlandii, czy prawosławnej Grecji, gdzie tożsamość narodowo-religijną budowana na opozycji wobec aktualnego wroga, jakim dla mieszkańca Quebeku i Irlandii był Anglik-protestant, a dla Greka – Turekmuzułmanin z Imperium Ottomańskiego. W epoce redefinicji pojęcia narodu oraz tworzenia się społeczeństw wielokulturowych i wieloreligijnych – pluralistycznych mówiąc ogólnie – napięcia te rozkładają się dzisiaj zupełnie inaczej, co przejawia się w odmiennym rozumieniu narodotwórczej roli religii i Kościoła. Nie znaczy to jednak, iż funkcja ta zanikła zupełnie. Świadomość polsko-katolicka objawia się dzisiaj przynajmniej dwojako. Po pierwsze w szeroko obecnej obrzędowości o proweniencji religijnej w przestrzeni publicznej. Wystarczy choćby przyjrzeć się jak ważne są dla ludzi, także na co dzień nieutożsamiających się z Kościołem, tzw. rytuały przejścia, jak chrzest, pogrzeb, ślub i ich realizacja w sferze religijnej. Dodajmy do tego stricte religijne akty jak pierwsza Komunia św. i bierzmowanie, które wciąż są bardzo „popularne”. Wciąż w dużej mierze „niewyobrażalne” jest, by nie chrzcić dzieci i obchodzić się bez księdza na pogrzebie, choć i w tej sferze obserwujemy powolną erozję. Innym przejawem tej tendencji jest choćby wzajemna obecność władz kościelnych i państwowych na różnego rodzaju uroczystościach cywilnych i kościelnych. I choć z tej obecności niewiele wynika w sensie konsekwencji dla porządku społeczno-prawnego, to jest ona niezwykle ważna w sferze symbolicznej, czego „ikoną” już dawno stała się „Matka Boża” w klapie marynarki Lecha Wałęsy. Trudno przewidzieć jak się potoczą losy religijnej obrzędowości w sferze życia publicznego oraz w sferze życia jednostek. Trzeba przyznać, że nie ma ona jednak tak dużego wpływu na wybory moralne i postępowanie ludzi, jak by się pragnęło. W dużej mierze jest to bowiem rytualizm, a nie rytuał odmieniający ludzkie życie. Druga tendencja to wyzyskiwanie modelu Polaka-katolika w antagonizowaniu części polskiego społeczeństwa wobec idei zjednoczonej Europy, która jest dla wielu wehikułem liberalizmu będącego głównym zagrożeniem dla wiary. Trudno też powiedzieć, czy opcja ta się wzmacnia. Tak czy inaczej trzeba przyznać, iż w pewnych sferach ma się dobrze. Wróg czyha u bram, przybierając wygląd – zależnie od okoliczności – postkomunisty, liberała, ewentualnie żyda. Ta świadomość jest niezwykle mobilizująca i dająca dużo wewnętrznej siły do wzmacniania i wyostrzania własnej tożsamości w opozycji do innych. Po Janie Pawle II Otwarcie się Polski na świat zapoczątkowane w roku 1989 zaowocowało zderzeniem się obu typu uwarunkowań, tzn. przemian w łonie samego katolicyzmu oraz swoiście polskich kontekstów społeczno-kulturowych. Wieszczona przez wielu szybko postępująca sekularyzacja w Polsce nie nastąpiła. Przeciwwagą dla tendencji sekularyzacyjnych, które wraz z wolnością, otwarciem granic i przenikaniem się różnego rodzaju wpływów kulturowych dotarły do Polski, stała się silna tożsamość katolicko-narodowa, która dała dość silny opór procesom sekularyzacyjnym. „Katalizatorem” tego zjawiska był przez długie lata Jan Paweł II. Od kilku lat go już jednak nie ma. Pytanie o to, jaki będzie Kościół w Polsce po Janie Pawle II i bez niego wciąż pozostaje otwarte. Trzeba pamiętać, iż do głosu coraz silniej będzie ks. Andrzej Dragu³a 19 dochodzić pokolenie młodych ludzi, którzy nie mają doświadczenia Jana Pawła II, jego pielgrzymek do Polski i wielkich, światowych zgromadzeń młodzieży. Paradygmatem ich myślenia jest dzisiaj – jak to opisuje wielu – rynek i supermarket, z którego w sposób dowolny wybiera się ulubione towary. O wiele silniej niż modernizacja, mentalność współczesnego Polaka kształtuje konsumpcja. I chodzi tutaj zarówno o tych, którzy już mogą z kultury konsumpcyjnej korzystać jak i o tych, którzy do niej dopiero aspirują. Jeśli podstawowym doświadczeniem Polaka w okresie powojennym był – mówiąc w dużym skrócie – opór wobec narzuconej rzeczywistości, to dzisiaj jego dominującym doświadczeniem jest wybór, którego trzeba w tej rzeczywistości dokonać. Kościół – trzeba to uczciwie przyznać – ma niejakie trudności w dostosowaniu się do nowych okoliczności. Tracąc uprzywilejowaną rolę i w pewnym sensie naturalny dopływ wiernych, musi dzisiaj pogodzić się z rolą równorzędnego „gracza” na wolnym rynku idei, a co za tym idzie – musi podjąć działania – nazwijmy je nieco menadżersko – werbujące. Nie trzeba chyba dodawać, iż nie jest to łatwe. Ta trudność jest podwójna. Nie dość, że trzeba przekonać, iż wiara i to w konkretnym jej kształcie jest ważna, to jeszcze trzeba przekonać, iż trzeba ją realizować w Kościele, co łączyć się będzie z określonymi wymaganiami, moralnymi nakazami, specyficznymi powinnościami wobec samej instytucji. Celem całej ewangelizacyjnej strategii nie jest bowiem tylko doprowadzić „kandydata” do jakiejś wiary w Boga, ale do wiary kościelnej, mającej określony kształt. Człowiek robi jedynie to, co mu przynosi określoną korzyść, choć nie zawsze korzyść materialną. Musi mieć motyw do podjęcia 20 określonego działania. Na taki motyw musi wskazać Kościół, gdy chce skutecznie ewangelizować. Musi rodzić w ludziach świadomość, że warto założyć taką swoistą „polisę na wieczność”, jaką jest wiara, co więcej – że warto jest to zrobić „u nas”, bo to my dajemy najlepszą gwarancję. Zastosowanie tej konsumpcyjno-handlowej metaforyki w odniesieniu do strategii Kościoła może zrazu szokować. Nie chodzi jednak o to, by zacząć stosować w Kościele akwizycję zamiast przepowiadania, reklamę zamiast katechezy i leadership zamiast służby. Nie chodzi nawet o to, by się na tych technikach wzorować. Chodzi raczej, by dzięki takiej optyce lepiej zrozumieć odbiorcę kościelnych działań, uświadomić sobie jego życiowe i społeczne mechanizmy. Okazuje się bowiem, iż człowiek w perspektywie religijnej zachowuje się jak w każdej innej. Chce mieć możliwość wyboru i bierze to, co – jak przewiduje – da mu największą korzyść. Ewangelia w przekonaniu nas, ludzi Kościoła, nie ma konkurencji. Nie jest „towarem” jak inne. My to wiemy. Nasz „kościelny kram” też nie jest jak inne. To też wiemy. Żyjemy przecież przekonaniem, że Ewangelia jest prawdą, która jako jedyna daje życie wieczne. A Kościół jest najprostszą drogą, by to życie wieczne osiągnąć. Zachowanie tej wiedzy dla siebie byłoby egoizmem. Zdarzało się w przeszłości, że Kościół ulegał pokusie, by narzucać tę świadomość innym. Dzisiaj już wie, że nie wolno mu tego robić. Jedyną metodą może być jedynie dzielenie się świadomością bycia depozytariuszem niezwykłego daru. Kto będzie chciał, to go weźmie. Zadaniem Kościoła jest robić wszystko, by człowiek tego chciał. I to w dodatku chciał na sposób wolny. Pozostaje „tylko” pytanie, jak to zrobić. ks. Andrzej Dragu³a Die Kirche in Polen – eine Zukunft der Vergangenheit Zusammenfassung Die Feststellung Johann Paul II., dass „man den Menschen ohne Christum nicht verstehen kann“, hat auch ihre polnisch-nationale Version. Man könne nämlich Polen ohne Christentum, insbesondere ohne die katholische Kirche, nicht verstehen. Die Anwesenheit der Kirche in der polnischen Gesellschaft hängt von vielen Faktoren ab, von denen zwei die wichtigste Rolle spielen: die Veränderungen innerhalb des Katholizismus und die historisch-kulturellen Verhältnisse. Die Geschichte des 20. Jahrhunderts war von einem anhaltenden Verlust der Wirkungskraft der Kirche in den westlichen Gesellschaften gekennzeichnet. Heute wird eine immer stärkere Tendenz beobachtet, der Religion im Leben des Einzelnen und der Gesellschaften ihren alten Platz zurückzugeben. Darüber sprach vor Kurzem z. B. Jürgen Habermas, nach dem die Religionen das einzige Fundament unserer Kultur seien, das bis in die heutige Zeit erhalten geblieben ist. Die Entprivatisierung der Religion ist aber nicht die einzige Tendenz der aktuellen Religiosität. Wir haben hier eher mit einer Aufspaltung der Einstellungen zu tun. Die Entprivatisierung der Religion auf manchen Feldern wird durch deren Privatiatisierung auf anderen ausgegelichen. Die These über die Sekularisierung muss einer weit gehenden Neuinterpretation unterzogen werden. Die „Entreligionisierung“ der Gesellschaften wird in großem Masse durch deren „Entkirchlichung“ ersetzt. Mit anderen Worten: Wir haben mit einer fortschreitenden Entinstitutionalisierung in der Sphäre der Religion zu tun. Die oben genannten Vorgänge hatten nur einen kleinen oder gar keinen Einfluss auf den polnischen Katholizismus. In der Nachkriegszeit wurde das Bild des „Polen und Katholikers“ durch den Kommunis- mus noch verstärkt. Das heutige polnisch-katholische Bewußtsein äußert sich wenigstens zweierlei. Zum Ersten im Zeremoniell der religiösen Herkunft, das im heutigen öffentlichen Leben weit verbreitet ist. Zum Zweiten wird das Modell des „Polen und Katholikers“ mißbraucht, um Teile der polnischen Gesellschaft gegen die Idee des vereinigten Europas einzustellen, welches als Hauptträger des Liberalismus angesehen wird, und dieser als Gefahr für den Glauben. Nachdem sich Polen 1989 für die Welt geöffnet hatte, prallten zwei Prozesse aufeinander: die Änderungen innerhalb des Katholizismus selbst und der Wandel der polnischen sozial-kulturellen Verhältnisse. Die von vielen erwartete schnelle Sekularisierung Polens ist nicht eingetreten. Die starke national-katholische Identität wurde zu einem Gegengewicht gegenüber den sekulären Tendenzen, die nach Polen mitsamt der Freiheit, der Grenzöffnung und dem Übergreifen verschiedener kultureller Einflüsse gekommen sind; diese Identität konnte auch der Sekularisierung einen starken Widerstand leisten. Impulse dafür kamen jahrelang vom Johannes Paul II. Die Frage danach, in welche Richtung sich die Kirche in Polen nach ihm entwickeln wird, bleibt offen. Indem die Kirche ihre privilegierte Stellung verliert und – was in einem bestimmten Sinne selbstverständlich ist – eine große Zahl der Gläubigen, muss sie sich mit der Rolle eines gleichberechtigten „Akteurs“ auf dem freien Markt der Ideen zufriedengeben und folgerichtig mit „Werbemaßnahmen“ anfangen. Die Aufgabe der Kirche in den folgenden Jahren bleibt die Suche nach neuen Formen der Anwesenheit im öffentlichen Leben und im Leben der einzelnen Menschen. Übersetzt von Grzegorz Kowalski ks. Andrzej Dragu³a 21 Gra¿yna Rozwadowska-Bar stare fotografie dr¿¹c¹ d³oni¹ otwierasz album czarno-bia³ych wspomnieñ tamte uœmiechy gesty s³owa myœla³eœ... nie wróc¹ ty, który wyje¿d¿a³eœ do innych miast i domów chodzi³eœ dumny pod innym niebem g³upcy mówili ci, ¿e jest lepsze czyta³eœ Sartre’a, Kartezjusza czasami Platona sprzecza³eœ siê z profesorami œwiata i z Bogiem nocami s¹czy³eœ kwaœne wino rano zapomina³eœ sny o powrocie dotykasz z czu³oœci¹ stare fotografie obrazy bez ram z twarzami, których ju¿ nie bêdzie w ¿adnej innej pamiêci ... pisa³eœ: ¿e stoj¹c poœrodku wielkiego miasta wœród obcych okien i murów poczu³eœ jak w twoim mieœcie na wie¿y gotyckiego koœcio³a dzwon dzwoni na anio³ pañski teraz w album k³adziesz. suchy kwiat 22 Gra¿yna Rozwadowska-Bar spacer ulicami mojego miasta krok za krokiem mój cieñ k³adzie siê miêkko na kamiennych ulicach czule zgarnia œlady bezimiennych stóp które setki lat temu przebieg³y ocieraj¹c swój oddech o mury koœcio³a Farnego a echo obco brzmi¹cych s³ów zaklête w nutach Telemanna (prezent od nie naszych przodków) sta³o siê nagle zrozumia³e jak æwierkot wróbla szum trawy ko³ysany œwiat³em narodzin jak w „Porywie wiatru” Renoira moja dusza – lekka jak puch pisklêcia zapachnia³a chlebem z domowego pieca. 23 Wojciech Mielczarek Droga do Santiago (fragment powieœci) 12 maja, Najera. Wczesny świt, za oknem jeszcze szarówka. Znów gruźlicze kasłanie, szmer ściszonych głosów i błyski latarek w mroku. Mateusz ostrożnie zsunął się z łóżka. Zerknął na Berlinera. Niemiec twardo spał zwinięty w kłębek. Szkoda go budzić, zresztą po diabła mu kompan na kacu i ranne mitrężenie czasu. Ważne, by jak najszybciej wydostać się ze śmierdzącej stęchłą wilgocią i rozkasłanej sali. Więc po omacku wzuł wilgotne buty na nogi, plecak zarzucił na grzbiet i w drogę. Za bramą to co zwykle: pierwszy rzut oka na niebo, chmury i pytanie, które zadawał sobie każdego ranka – czy będzie lało? Wiatr tym razem energicznie przetaczał chmurzyska w kierunku Pirenejów, co nie zapowiadało uciążliwej mżawki. Na wieży katedry obudziły się bociany. Stały w gnieździe trzepocząc skrzydłami, jakby się przeciągały po dobrze przespanej nocy. Zbierały siły do lotu nad śpiącymi jeszcze ulicami miasta, na których – w śmietniczyskach – czekały smakołyki wzgardzone przez ludzi. Mateusz nie śpieszył się z wyjściem na pola. Miał chęć na kawę a bary po drodze pozamykane były jeszcze na głucho. Czekając na ich otwarcie łaził więc po ulicach i mijał nielicznych, zaspanych przechodniów, którzy skuleni w chłodnej wilgoci poranka, zawieszeni jeszcze między snem a jawą, chronili w sobie ciepło domu i pościeli. (…) Z centrum miasta szedł w kierunku rzeki Ebro. Po drodze pomnik Jakuba gromiącego Maurów. Święty wojownik walczący konno był alegorią nieokiełznanej wolności i zwycięstwa indywidualizmu. Jego oszalały w walce ogier z wyeksponowanym ogromnym kutasem, pełen żądzy seksu i śmierci, symbolizował całą istotę iberyjskiej męskości. Był jak sakralne uzasadnienie przemocy i gwałtu. Śmierć, namiętność i wolność. Jakub był apostołem tych uczuć. To nie święty z sentymentalnych „Żywotów”, gnący kark i klęczący na obolałych kolanach z posypaną popiołem głową. Nie było w Jakubie posłuszeństwa i strachu, nie było w nim pokory niewolnika. To święty zbuntowany i rewolucyjny; święty śmierdzący krwią, potem i spermą. To Syn Gromu, jak mówił o nim Chrystus. Magia i wybuchowa siła była w jego świętości. Mateusz pierwszy raz zwrócił uwagę na namiętności wyzwolone w Jakubie. Pomyślał, że wyzwalał je również w ludziach. Wyzwalał? Raczej sakralnie uzasadniał to co w ludziach zawsze było: podsycał i pozwalał płonąć ogniowi namiętności. Święty wojowników i tych co szukają samotnie. To nie był apostoł chłopów trzymanych w posłuszeństwie – poddanych totalitarnego państwa, trybików pordzewiałej społecznej maszyny. Patrzył na jego pomnik i podświadomie czegoś szukał. Patrzył i słuchał jakby chciał dosłyszeć ponad hałasem ulicy dźwięk dzwonków, jakby je chciał zobaczyć przyszyte do jego kamiennego płaszcza.(…). 24 Miasto pożegnało go, tak jak witało, swoimi wstydliwymi sekretami. Znów szedł przez szare przedmieścia i brudne – pokryte graffiti – korytarze pod autostradami; znów mijał stare chałupy z jazgoczącymi psami i ogrodzone szczelnie, szare bryły magazynów i fabryk. W końcu zostawił za sobą miasto i wkroczył na sięgające po horyzont, zielone pola Kastylii. Przed nim była równina, o której mówiono, że to czyściec pielgrzymów. Czekała go wędrówka monotonną drogą wśród pól, której końca nie widać; drogą łączącą niewidoczne za horyzontem wsie; drogą przecinającą się gdzieniegdzie z traktami polnymi. Skrzyżowania, na których nikt się nie mijał i przestrzeń ograniczona tylko samotnymi drzewami. Szlak monotonny jak klekot wiatraków, jak dźwięk młynków modlitewnych. Czasem znaki prowadzić go miały wzdłuż szosy do Burgos, gdzie w ryku silników pędzących ciężarówek, owiewany gorącymi spalinami doświadczać miał samotności podobnej do odosobnienia, które odczuwał w górach. (...) Krok za krokiem wdzierał się w swoją pamięć. Patrzył na zamglony horyzont, sine chmury przetaczane silnym wiatrem na północ i borykał się ze wspomnieniami. Sięgał w głąb siebie, szukał w sobie. Na dnie pamięci leżały dziecinne, infantylne obrazki malowane niepewną jeszcze ręką; patrzył na kwiaty, słońca, jabłka pokryte rozwodnionymi farbami. Potem czytał listy do matki i ojca, jakieś skargi i prośby pisane piórem maczanym w kałamarzu na kartkach z marginesami – tam miały być ich uwagi. Pismo rozchwiane, podrapany stalówką papier, gdzieniegdzie kleks i wodnisty ślad po łzach. Potem zmięte w kulki listy nienawiści i buntu, upstrzone wyblakłymi kroplami krwi z pociętych przegubów dłoni, które kapały na papier zamiast łez. Wtedy już nie potrzebował rad i uwag. Dalej leżały kartki szydercze – groteskowe karykatury, rysunki przewróconych pomników, hasła i obelgi malowane farbą na murach. To zapis anarchii, tego dziecka rozpaczy, które jeszcze marzy, że coś się da zmienić. Przyśpieszył kroku, sił mu dodało słyszalne z oddali skandowanie tłumów. Prawie biegł jak dawno temu na wrocławskich ulicach. Potem znów zwolnił i poczuł ciężar plecaka. Za kimś szedł, kogoś minął. Hola amigo – rzucił na odczepnego. Z ludźmi trzeba przecież jakoś żyć, trzeba się jakoś układać. Odgrzebał w pamięci kolejną stertę śmieci: podania, odwołania, decyzje, odwołania od decyzji, umowy, wypowiedzenia umów, wezwania do zapłaty, odwołania od wezwań do zapłaty, świadectwa i dyplomy. Wszędzie pieczątki, pieczęcie, gryzmoły podpisów. Wszędzie urzędowe orły bez koron i orły z koronami: ptaki dziekanów, rektorów, urzędników, sędziów, policjantów, komorników, posłów. Martwe ptaki jak uduszony w szufladzie pamięci majestat państwa. Wtedy próbował jeszcze wpasować się w system, próbował znaleźć miejsce, w którym można wymościć sobie bezpieczne i przytulne gniazdo. Wtedy miał jeszcze nadzieję. Na chwilę wyszło słońce. Mateusz uśmiechnął się do siebie. Odnalazł pijacką aurę w odgrzebanych listach. Sam pisał je do siebie literami chwiejnym i zdaniami bez zakończeń. Listy jak monologi do lustra przerywane czkawką – najpierw okazjonalne, a potem już codzienne z rana i z wieczora. No i w końcu wielotygodniowe korespondencje pisane z pustych pokoi i pozamykanych od środka mieszkań. Sprawozdania o ukrytych między książkami butelkach, rzyganiu żółcią i upiorach wychodzących spod łóżka. Bolesne wspomnienia, lecz nasycone jakimś gorzkim szczęściem. Nie chciał się okłamywać, był wówczas szczęśliwy tak jak tutaj, na tych pustych polach. Znów krok za krokiem zmierzał na południe. Pot, mimo chłodu kroplił się na karku. Ciepły pot owiewany zimnym wiatrem. Poczuł chłód i biegnące po plecach dreszcze, to było jak jego listy o miłości. Niewiele w nich spazmów, napięć i tkliwości, bo gimnastyce w łóżku nie służyły wzruszenia. To nie listy, to raczej poradniki. Jak porady od redakcji umieszczane w rogu ostatniej strony gazety dla facetów; listy jak dobrze wypaść, jak sprostać, zadowolić i posiąść; listy jak nagrodzić i przeprosić; rady jak nagrodę dostać i zasłużyć na więcej. Cholera, ważne tylko, by nie płakać i odchodzić z godnością gdy żal serce ściska. Zimny pot na tych listach osiadł. Poczuł zmęczenie marszem silne jak zmęczenie życiem. Przygarbiony wlókł się w błocie na zdrewniałych nogach. Miał już dość i odsłonił ostatnią skarbnicę pamięci. Znalazł w niej pliki recept od swych spowiedników – lekarzy. Prochy na spanie z wieczora i na wstawanie z rana, na dobry nastrój w tej chwili i dobry nastrój na dłużej. Prochy na drżące dłonie i spięte twardo mięśnie, na jesienne i wiosenne depresje. Tabletki i recepty na starość i młodość. Tabletki były jak kolorowe landrynki, jak cukierki noszone w kieszeniach lub schowane pod poduszką. Nagrody w kolorowych fiolkach, ramkach i kartonowych pudełeczkach, ślicznych jak bombonierki. Zatoczył koło, wrócił do punktu wyjścia. Dogrzebał się do zapomnianego zdjęcia. Zapłakany, mały chłopiec Wojciech Mielczarek 25 w szpitalnej piżamie wyjada czekoladki. Dostał je gdy odeszła matka, dostał je na wyciszenie bolesnej samotności. Chłopiec w pasiastej piżamie kurczowo trzyma w dłoniach słodycz w kolorowym, metalowym, malowanym wyblakłymi farbkami pudełku. To było pierwsze lekarstwo na słone łzy krzywdy, bólu i samotności. To był pierwszy i najprostszy sposób na rozpacz. Jego pierwsze tabletki. W rytm kroków, godzina za godziną, mozolnie przebijał się przez swoją pamięć. Zagłębiony we wspomnieniach, dokonywał pokuty i rachunku sumienia. Był samotny na tych zielonych równinach; przed oczami miał tylko ciemny horyzont zasnuty deszczowymi chmurami. Inni szli podobnie, oddzielnie, zgięci pod brzemieniem plecaków, a może pod brzemieniem życia. Szli jak mrówki mozolnie niosące ciężary, mijali się bez słowa, skupieni i zmęczeni. Byli tylko małymi punktami na tych pustych drogach bez końca. Spotkali się pod wiejskim sklepem. Na tandetnych, plastikowych krzesłach siedzieli ci, którzy przyszli wcześniej a reszta rozsiadła się wprost na trotuarze. Pili wodę zagryzając ciastkami, palili fajki. Plecaki znów równo ustawione pod ścianą – obok w szeregu kije. Nogi wyciągnięte przed siebie, buty rozsznurowane, by stopy mogły odetchnąć. Rozmowa się nie kleiła, to chyba ze zmęczenia. Za nimi było blisko trzydzieści kilometrów wznoszącą się wyżyną. Mozolny marsz. Poziomice na planie wskazywały, że od dzisiejszego ranka weszli ponad sto metrów w górę. W głębi uliczki Mateusz dostrzegł idącą Kati. Szła zgarbiona, by ciężar plecaka nie odginał boleśnie do tylu obolałych ramion. Pod sklepem z grymasem bólu zrzuciła go z pleców. Długo nie odrywała od ust litościwie podanej butelki wody. Ciężko usiadła z podkurczonymi nogami. Chwilę odpoczywała przytulona do niego chudym ramieniem. Później z kieszeni spodni wyjęła napoczętą tabliczkę gorzkiej czekolady. Skubali ją brudnymi, spoconymi dłońmi jedząc zgodnie, po kawałeczku. Rozgadała się: Mateusz był zdziwiony tą nagłą erupcją gadulstwa. Siedziała oparta o niego – czuł jej drobne kości – i gestykulując opowiadała o sobie. To dziewczyna nowej ery, żyjąca zdrowo i ekologicznie. Jadłospis rygorystycznie ograniczała do jakiś ziarenek, listków i chwastów. Żadnych mięs mordowanych zwierząt – co najwyżej jajka. Aż dziwne, że dym papierosowy jej nie przeszkadzał. Nie była katoliczką, nie pochodziła z Bawarii. Ostrożnie wypytywała o sprawy religijne. Pewnie sądziła, że jako Polak musi być papistą. Najwyraźniej nie chciała go urazić, więc o papieżu mówiła z poważną miną, choć zauważył w jej oczach iskry drwiącego śmiechu. Też się uśmiechnął kącikami oczu. Zrozumiała i przynajmniej ten problem mieli już za sobą. Nie szukała tu Boga, szukała raczej spokoju w filozofii wschodu. Pomyślał, że pewnie go znajdzie, bo było coś wspólnego między transcendencją szlaku i praktykami wschodnich religii. Tajemnica camino nie mieściła się w ciasnym gorsecie katolicyzmu i unosiła wysoko nad kościołami nie do końca poddając się modlitwom. Wyjedli czekoladę, trzeba się było ruszyć z miejsca. Ciasno zasznurowali buty i zarzucili sobie nawzajem plecaki na grzbiety. Wystarczy już samotności, nawet rekolekcje miały swoje granice. Niebo zaciągnęło się ciężkimi i granatowymi chmurami, które przysłoniły jak kotarą światło dnia: pola utonęły w półmroku. Pospiesznie odpięli od plecaków dotąd zbędne płaszcze i skryli się w pelerynach jak ślimaki w skorupach. Rzęsisty deszcz nadszedł od tyłu, zaraz za przesuwającymi się nad ich głowami, kłębiastymi i deszczowymi obłokami. Jego fale przygniatały do ziemi pszenicę, wzburzając pola jak szkwał powierzchnię morza. Ogłuszył ich szum ciężkich kropel rozbijających się o kaptury. To była krótka mocna ulewa, którą wiatr pospiesznie przetoczył na południe. Przez chmury, niczym snopy reflektorów, przebiło się słońce i smugami oświetliło pola wydobywając soczystą zieleń ze zbóż. Przed nimi aż po kres widnokręgu wiodła prosta, żółta nitka szlaku przecinająca jak nożem nasyconą deszczem równinę. Niespodziewanie ujrzeli, ukrytą dotąd przed ich oczami, urodę ziemi. Szary świat naglę ożył, odmłodniał i wypiękniał. Na tle dalekich, kłębiastych obłoków pojawiła się na niebie tęcza. Migocząc kolorami rosła i wznosiła się ku górze, coraz wyraźniejsza, delikatna, drgająca blaskiem na tle przesuwających się sinych chmur. W końcu uniosła się wysoko i strzeliście, tworząc świetlny łuk, aureolę nad horyzontem. Zdumieni, stanęli przed tą fosforyzującą bramą powitalną i doświadczyli magii. Poczuli się jak wybrańcy, jak świadkowie cudu. Tęcza lśniła barwami a oni stali onieśmieleni znakiem, który niespodziewanie im się objawił. Trwał jeszcze chwilę zawieszony na niebie, a potem rozpłynął się powoli – chmury go wyparły. Został po nim tylko obraz w pamięci i uczucie w sercu wibrujące niczym ta tęcza zawieszona w przestrzeni. Jak na złość, schronisko w Najera położone było na przeciwległym końcu miejscowości. Nieznośnie długo szli pustymi w czasie sjesty ulicami. Zwykle ostatnie metry drogi, tuż przed postojem, męczyły najbardziej. 26 Gasła psychiczna determinacja, a odprężony organizm czuł zbliżający się odpoczynek. Ciało boleśnie domagało się wytchnienia. Wtedy najbardziej bolały stopy, buty ciążyły jak kule u nóg, a plecak obrywał ramiona. W albergue resztką sił zrzucili manele – niewielka była to ulga dla umęczonego grzbietu. W zabłoconej recepcji kolejka, kilka osób przebierając nogami czekało pokornie przed obliczem flegmatycznego gospodarza na załatwienie formalności meldunkowych. Facet był jak stara, pierdołowata karykatura biurokraty. Flegmatycznie studiował credenciale rozpytując o jakieś głupoty, przepisywał bez pospiechu nazwiska, narodowości do opasłej księgi meldunkowej i ślamazarnie wbijał stempel. Później opłata i rytuał otwierania kluczem kasety, by wsypać tam bilon. Potem znów ją zamykał chrobocząc zamkiem i odkładał klucz na półkę. Na koniec monotonna litania zakazów i pouczeń: o miejscu wyznaczonym na buty i kije, o czystości w sypialniach i o ciszy nocnej. No i najważniejsze – rankiem buda jest zamykana, więc wynieść się trzeba przed ósmą. Stary mitrężył, Mateusz stał pokornie w kolejce a stopy rwały, aż wyć się chciało. Pod nosem mruknął do siebie – A co do kurwy nędzy z rana można zrobić tu innego, niż się wynieść. Wściekłość w nim narastała na ślamazarność starego. Pewnie jeszcze za czasów Franco wbijał swój stempel w pielgrzymie paszporty, sprawy sobie nie zdając jak muszą boleć nogi stojących przed jego biurkiem ludzi. A może zdawał sobie z tego sprawę? Może po prostu robił to złośliwie? Może to był jego skromny, ludzki udział w tym, by droga stawała się jeszcze bardziej przykra? I tak czas płynął w rytm przybijanej pieczęci, głośnego sylabizowania jak się kto nazywa i otwieranej na okrągło kasety. Kati odstała swoje: już wpisana i pouczona ciągnęła za sobą plecak na piętro, gdzie mieściły się sypialnie. Przyszła kolej na jego ceremoniał meldunkowy. Stary zaczytał się w credencialu – Polonia! Popatrzył ze zdziwieniem. Odłożył na bok pieczęć, chwilę myślał i rozpoczął monolog. Mój Boże! Gość był z tutejszej prawicy katolickiej: konserwatysta, tradycjonalista, eurosceptyk i co tam jeszcze ci spece od etykiet ideologicznych potrafią o sobie wymyślić. Szlag trafił! Gospodarz tokował w najlepsze a Mateuszowi nogi się rozpadały i rozłaziły na boki po brudnej podłodze. Stał jak petent przed urzędasem patrząc jak ten truje z natchnionymi oczami o Polakach materialistach, co tylko ssać potrafią obcych; o nielojalnych Polakach i nie z tej krwi co trzeba, o Polakach co do Europy pasują jak pięść do nosa. Może to i prawda, tylko czemu akurat on musi tego słuchać. Stary nadęty jak indor napawał się swoimi słowami. Napawał się własnym monologiem, którego treści Mateusz mógł się tylko domyślać wyłapując w potoku słów znajome hasła: naród, religia, Bóg, wspólnota, Europa. Jak przerwać ten monolog? Przecież będzie tak ględził bez końca, będzie ględził jak jemu podobni w kraju. Słowa jak puste w środku bańki mydlane fruwały po zabłoconej sali; słowa o życiu narodu – tak jakby naród był amebą, psem lub koniem obdarzonym życiem; słowa nic nie znaczące i słowa kompletnie abstrakcyjne. Czas z tym skończyć. Życia nie było w narodach, życie było w jego stopach. Życie go w tej chwili diabelnie bolało. Rozsznurował buty i odłożył je na wyznaczoną półkę. Postawił je między innymi butami; między butami niemieckimi, francuskimi, hiszpańskimi, angielskimi. Stanęły w grzecznym szeregu wśród innych butów – w tej chwili tak samo ubłoconych, mokrych i podobnych do siebie. Potem bez słowa wyjął staremu swój credencial z dłoni i włożył na jego miejsce trochę drobnych z kieszeni. Sam wbił pieczęć i powlókł się na antresolę szukać wolnego łóżka. Chciał już tylko leżeć, spać i suszyć mokre łachy. Zostawił starego człowieka w osłupieniu, zostawił go w przeświadczeniu, że nadeszli już barbarzyńcy ze wschodu. Dał mu dowód, że tradycja umiera i że nie będzie już nigdy jak było. Zburzył odwieczny porządek meldowania ludzi, według którego biegło życie staremu recepcjoniście. Gdy wypoczął, wybrał się z niemiecką przyjaciółką na spacer po Najera. Na moment wyszło słońce, więc położyli się na ławkach i wystawiając do niego twarze- łapali chwile ciepła. Po chwili znów lunęło i deszcz zagonił ich do knajpy. Mateusz zgłodniał. Poprosił o miskę tutejszych cienkich kiełbasek, przypominających swojskie frankfurterki. Barman glinianą michę wypełnił gotowaną fasolą, na której ułożył wieniec gorących i pieprznych kiełbasek. Porcja jak dla chłopa w żniwa. Dziewczyna patrzyła z niedowierzaniem jak zagryzając fasolą pochłania kiełbasy jedną po drugiej. Sama skubała nieufnie sałatki z roślinek upewniając się co chwila, czy pod majonezem nie ma ukrytych fragmentów zamordowanych zwierząt. Rozbrajała go tym wegetarianizmem. Nie wiedzieć czemu uznał to za sympatyczne i miłe dziwactwo. Barman do picia podał lodowatą i smaczną wodę prosto z kranu, pewnie tłoczoną z głębinowych źródeł. Picie wody wprost z kranów i fontann było kolejnym zwyczajem, którego nauczyła go Hiszpania. To prawdziwe odkrycie – nigdy nie sądził, że zwykła woda z kranu może być tak dobra. Kati zmęczona deszczowym dniem niewiele mówiła, za to ziewała od ucha Wojciech Mielczarek 27 do ucha podpierając ręką opadającą sennie głowę. W końcu zaciągnęła go do schroniska. Jutro muszą wcześnie wyjść, bo w Santo Domingo jest fiesta, którą warto zobaczyć. Bardzo była nią zaintrygowana. Nocą, gdy zagrzebany w śpiworze usiłował zasnąć, nadeszła wiadomość od Anki. Napisała mu kilka smętnych zdań o samotności. Jej mąż, podobny do bohaterów tandetnego serialu, pił kolejny dzień, krążąc po mieszkaniu ze szklanką koniaku w dłoni. Przemawiał do siebie, do ścian, do luster. Jednym słowem był w lepszym świecie, w którym życie mniej bolało i wszystko wydawało się prostsze. Ance było z nim ciężko. Czuła kipiącą nienawiść, że nie może być sam bo ona na niego patrzy. Przecież chciał być sam. Chciał być uwolniony od jej krytycznych spojrzeń, od czyichkolwiek spojrzeń. Pisała o butelkach schowanych za książkami, łóżkiem, w szafkach i za sedesem. Napoczęte i starannie zakręcone butelki schowane na komunikacyjnych szlakach między pokojem i kuchnią, w samotni sracza i za balustradą balkonu, były polisami ubezpieczeniowymi od utraconego szczęścia i od braku zapomnienia. Były znakami wskazującymi drogę bezpiecznej wędrówki w świecie wódczanych urojeń i strachu. Mateuszowi trudno było odpowiedzieć na tych kilka zdań o samotności. Jej mąż był przecież jego rywalem. A może nie był rywalem? Może był kimś stojącym w tle ich dziwacznego związku? Ale jednak był przy niej i obok niej. Był przecież w jej łóżku – słyszała nocą jego oddech, patrzyła jak rankiem myje zęby, sika. Badawczo obserwowała czy je z apetytem obiad, który dla niego ugotowała. Co w takim razie Ance odpisać? Napisać jej kilka bolesnych słów prawdy? Pakuj walizki, zostaw wszystko w pizdu i wyjeżdżaj. Przecież chciała to zrobić a zarazem nie mogła, omotana strachem i zależnościami. Chyba nie potrafił powiedzieć jej prawdy, nie potrafił okrutnie obdzierać ze złudzeń. Więc może odpowiedzieć uczuciowo, od serca? Przecież ją kochał, wiec powinien słodzić i pocieszać jak dziecko. Ale przecież nie chciał by spała obok męża przytulona, szczęśliwa i bezpieczna. Tak naprawdę bolała go myśl, że zbliża się do niego. Nie potrafił wypreparować swej miłości z trującej zazdrości; nie potrafił być na tyle mądry i opanowany, by znosić spokojnie myśli o jej małżeńskich zbliżeniach. Co z tego, że jak mówiła były przykre i nudne; co z tego, że udawała byleby tylko szybciej skończył, wysunął się z niej i zasnął pochrapując. Popieprzone i pokręcone życie. Klecił zdania, poprawiał, kasował wpatrzony w świecący w ciemnościach ekran telefonu. Gdy zmęczony dobierał słowa nagle zrozumiał, że ciąży mu ta miłość i nie jest mu potrzebna. Zrozumiał to jasno, po prostu dotknął prawdy. I wystraszył się tej myśli tak jak można wystraszyć się nagłej wolności. Poczuł się jak człowiek wychodzący z ciemnicy na słońce. Więc cofnął się szybko i wystukał kłamstwo. Napisał, że o niej myśli, z nią jest i kocha. Napisał też, że wszystko przecież się ułoży. To była bzdura – kilka ogólników i banałów, akurat na tyle ciepłych by jej strach wystudzić. Tylko tyle potrafił jej dać. Tylko tyle tej nocy dla niego znaczyła. Po prostu była cieniem, który przyleciał z tamtej strony kontynentu. Była kolejnym ciężarem przeszkadzającym w drodze. Leżał na wznak słuchając sennego mamrotania ciężko śpiących ludzi. Obok cicho popłakiwała dziewczyna z Sycylii. Całe dnie szła rozgadana i radosna kryjąc pod maską uśmiechu jakieś swoje kłopoty. Burza czarnych włosów, piękny garbaty nos i lśniące oczy. Nigdy by nie pomyślał, że po nocy dopadają ją smutki. Jej amerykański chłopak spał smacznie pochrapując pod nosem. Najboleśniej odczuwa się samotność w środku ludzkiego stada – kołatało się Mateuszowi po głowie. 28 Zbigniew Czarnuch Gdy wieje wiatr historii... Marzenie wielu: w grze o jakość swego życia, o swą podmiotowość, nadążać za czasem. Nie gubiąc przy tym siebie. W grze hazardowej, bo związanej z ryzykiem mylnego określenia kierunków wiatrów historii i co za tym idzie – wyboru złego życiowego przewodnika. Niewłaściwego guru. Wyboru brzemiennego groźbą znalezienia się pod koniec życiowej drogi na śmietniku dziejów. Dramat tylu ludzi mojej generacji, którzy porwani szlachetnym uniesieniem miłości do sprawy, oddając jej swe życie, ani się spostrzegli, że stali się „łańcuchowymi psami” uznawanej ideologii i skończyli na złomowisku ideałów, które ich dzieci uznały za antywartości i uosobienie zła. Psem łańcuchowym proletariatu nazywał siebie polski szlachcic Feliks Dzierżyński, któremu – jak to we dworach bywało matka-Polka, czy niańka śpiewały w kołysce powstańczą pieśń „Będziem rąbać, będziem siekać jak nam miły Bóg i kraj, dalej bracia a nie zwlekać, z naszej Polski zrobim raj”. Wrażliwy na kwestie sprawiedliwości społecznej, uznając za Marksem, że robotnicy nie mają ojczyzny „rąbał” i „siekał” w imię innego raju bliższego nowym czasom – jak się wielu takim jak on wydawało. Jak się zatem ustrzec by wiatr dziejów, tak jak jego, nie zmiótł nas w zadżumione rejony dziejowego złomowiska? Po czym rozpoznać, jak zmierzyć czy wiatr historii wieje we „właściwym” kierunku? Jak się ustrzec przed niebezpieczeństwem stania się kamieniem na szaniec opanowany przez szaleńców lub Donkiszotów polityki? Kamieniem na szaniec ich raju, do wiary, w którego przyznali sobie prawo nawracania, czy zaganiania innych, nawet wbrew ich woli? Wiatry dziejów zrywają się na ogół spontanicznie. Bywają jednak tacy co posiedli sztukę jego siania aby wywołać burze. Potrafią przy pomocy żonglerki słów-zaklęć, niczym gigantyczna dmuchawa na filmowym planie, przemienić wiatr w wichurę. Cyniczni gracze ze spelun politycznego hazardu lub niebezpieczni fanatycy wiary uważający się za wysłanników Demiurga Dziejów, urzeczywistniający Jego Świętą Wolę. W ich ustach takie pojęcia jak: Bóg, honor, wolność, prawo, sprawiedliwość, miłość ojczyzny czy poświęcenie się dla dobra wspólnej sprawy ulegają zatruciu jadem nienawiści do wroga, którego trzeba zniszczyć. Wtedy można „rąbać” i „siekać”, można także ulegać sile słów innej pieśń, nauczanej w szkołach w czasach gdy nagrywano film o urwisach uczestniczących w skoku po satelitę Ziemi. Pieśń, w której znajdujemy bojowe wezwanie: „Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”. Wtedy takie antywartości jak przemoc, odwet, polityczny mord w majestacie prawa, cywilna śmierć, stają się naczelnymi wartościami jako oręż sprawiedliwości i zapłata za popełnione winy definiowane przy pomocy przez nich doraźnie ustalanych kryteriów. Każda epoka ma swe ulubione metody unicestwiania tych, którzy zdaniem ekipy panującej podpisali z diabłem cyrograf. U zarania naszej ery były to krzyże lub bardziej „wysmakowane estetycznie” pochodnie Nerona. Potem zwykłe stosy drewna przeznaczone zarówno dla prostackich czarownic, jak i wyrafinowanych intelektualnie heretyków. Był też czas szubienic ustawianych ku przestrodze na przydrożnych wzgórzach. Były pełne magii ceremo- Zbigniew Czarnuch 29 niały aktów klątwy, zaostrzone pale, na które końmi nabijano nawiedzonych przez politycznego demona. Francuzi umiłowali gilotynę. Niemcom milszy był gaz. Człowiek radziecki preferował strzały oddane z zaskoczenia w tył głowy, a państwa cywilizowane – strzały w pierś wykonane przez plutony egzekucyjne wszystkich armii i organizacji przyznających sobie prawo decydowania o życiu innych. W tamtych przypadkach ofiara mogła umierać z okrzykiem na ustach wyrażającym ważne słowa i żegnać się ze światem w ciszy większego czy mniejszego odosobnienia. Najwyżej w otoczeniu tłumu okolicznego motłochu spragnionego widoku cudzej krwi. W IV Najjaśniejszej, w dobie mediów i epoki sublimującej się godności osobistej człowieka, modna stała się najboleśniejsza ze wszystkich odmian śmierci: unicestwianie wroga na oczach milionów przez śmierć cywilną, chłostę słów, pozbawienie honoru, oplucie. „O co chodzi? – pytają rzecznicy tych praktyk – przecież krew się tu nie leje, człowiek żyje i nikt się nad nim fizycznie nie znęca? Co za nadwrażliwość zdegenerowanych inteligentów! Więc bez demagogii z tymi porównaniami do ubeckich czy gestapowskich metod! Zwykły zjadacz chleba, zagubiony w labiryncie spraw, szuka życiowego przewodnika, szuka autorytetu, wypatruje opatrznościowego męża, któremu pragnie służyć. W zależności od tego, które słówko z duchowego jadłospisu szczególnie silnie porusza najczulsze struny jego serca nastrojone mieszanką genetycznego kodu, środowiska kulturowego i jednostkowego doświadczenia, wybiera tę ideową wspólnotę, która na swym sztandarze to jego ukochane słowo zamieściła. Potem już pozostanie mu tylko problem ustawienia się pod dmuchawą dziejowej wichury wzniecanej przez wybranego idola, by porwany entuzjazmem, wznosząc radosne okrzyki na jego cześć, lewitować w przestworzach. Bo jak powiada poeta „gdy wieje wiatr historii ludziom jak wielkim ptakom rosną skrzydła... „Problem tylko w tym czy w epoce skrzydeł kupowanych w supermarketach zafundowaliśmy sobie te wyprodukowane we właściwej firmie. Czy ich konstruktorzy wzięli pod uwagę wypadki, jakim ludzie uskrzydleni ideałami ulegali podczas duchowych uniesień doznawanych w świętych wojnach mających na celu zbawienie świata. Czy uwzględniono przy ich masowej produkcji przypadki zbrodni i przestępstw popełnianych w imię najpiękniejszych idei, podczas wypraw organizowanych w ostatnich 30 dwu tysiącleciach lat naszej cywilizacji ze szczególnym uwzględnieniem ideowych szaleństw XX w. Dopiero co dana nam była możliwość uczestniczenia w politycznym widowisku na ten temat z odpowiednią dla teatru polityki dramaturgią. Widowisku, w którym toczyła się gra o wizję naszego domu. Wizję alternatywy. Czy chcemy Polski zdefiniowanej jako ostoja ZŁA, opanowanego przez wrednego smoka o nazwie UKŁAD, do walki z którym zmobilizowano oddziały „czarnego luda„ – w kominiarkach, wpadających świtem do domów upatrzonych ofiar i natychmiast bez procesu i sądowego wyroku skazując je w świetle kamer na cywilną śmierć? Czy chcemy Polski opartej na sile twierdzy Toruń bezkarnie rażącej pociskami z eteru pałac prezydencki potraktowany jak Łysa Góra, gdzie w szambie odbywa się sabat czarownic? Czy odpowiada nam wizja kraju strzeżonego przez rozrzucone po kraju bastiony IPN–u z nieprzebranymi zasobami najnowszej broni skierowanej przeciw rodakom o mrożącej krew w żyłach o nazwie TECZKI? Czy chcemy żyć w kraju, w którym filozofia władzy oparta jest na wizji świata postrzeganego przez policjantów i prokuratorów instalujących aparaty podsłuchowe w gabinetach wicepremierów i ministrów własnego rządu i montujących urządzenia zagłuszające system telekomunikacji podczas konsultacji z przedstawicielami kręgów społecznych narodu? Kraju rządzonego przez rzeczników przywrócenia kary śmierci? Przez ludzi, którzy doznali łaski poznania PRAWDY i przyznali sobie prawo jej narzucania innym? Czy też chcemy żyć w kraju, w którym uznaje się, że każdy ma prawo do swojej prawdy, byle tylko nie zmuszał innych do jej respektowania. Kraju rządzonego w oparciu o pryncypia praw człowieka a nie narodu, gdzie wymiar sprawiedliwości oparty jest na respektowaniu domniemania niewinności. A nim dojdzie się do prawdy o czynie oskarżonego wykorzystane są wszystkie elementy prawnego sytemu zbudowanego na oskarżycielu i obrońcy, kodeksie sądowym, niezawisłych sędziach, systemie odwoławczym, a Sąd Najwyższy nie jest lżony, lecz otoczony należnym szacunkiem. Gdzie także szacunkiem otacza się rzadkie z natury rzeczy moralne autorytety wielkich Polaków. Czy chcemy żyć w kraju ludzi dumnych z Okrągłego Stołu, jako zwiastuna nowej ery sposobów rozwiązywania głębokich społecznych konfliktów bez rozlewu krwi. Kraju ludzi dumnych z dokonanych ustrojowych przeobrażeń i z naszego znalezienia się w rodzinie demokratycznych państw Europy. Z kraju, którego polityka zagraniczna oparta jest nie na ciągłym demonstrowaniu siły państwa poprzez bojowe przytupywanie nogą zbrojną w ułańskie ostrogi. Nie na podkreślaniu naszej wyjątkowości jako ofiar, na zakłamaniu, że tylko nam sprawiano cierpienie, my zaś innym nigdy, lecz na szacunku do innych ludów. Także respektowania narodowej godności innych i ich prawa oceniania nas na takich samych zasadach jak my to robimy wobec nich. Czy chcemy żyć w kraju, w którym w dyskursie publicznym o jego przyszłości więcej miejsca na co dzień znajdzie się dla słów „porozumienie”, „współpraca”, „sojusznik”, „gest życzliwości”, czy też w kraju, w którym podstawowymi kategoriami definiowania rzeczywistości są słowa „walka”, „wróg”, „przestępca”, „kara”, „więzienie”, „podsłuch”. Kraju, w którym życie polityczne oparte jest nie na poszukiwaniu okazji do wzajemnej kompromitacji, domaganiu się bez końca dymisji premierów i ministrów , a na budowaniu wzajemnego szacunku należnego reprezentantom swojego elektoratu i poszukiwaniu najlepszych dla kraju rozwiązań drogą politycznego kompromisu. W kraju, w którym zwrot używany w naszym języku: „zachowywać się parlamentarnie” znaczył to, co niegdyś znaczył, a nie był jego zaprzeczeniem. Należę do pokolenia, które po wojnie stanęło wobec problemu wyboru alternatywy: wolność czy sprawiedliwość. Bo marzenie o ich harmonijnym połączeniu to utopia. Sprawiedliwość w jej społecznym, a nie prawnym rozumieniu. Należałem do tych, którzy zafascynowani hasłem równości wybrali sprawiedliwość społeczną, której wolność, jak nam się zdawało, stała na przeszkodzie. Na równi z prawem, które – co było wtedy dla nas oczywiste – miało charakter klasowy i trzeba je było zlekceważyć i wprowadzić nowe. Wszak byliśmy rewolucjonistami, a klasyk proletariackiej kultury podpowiadał: „praw nie dają prawa się bierze”! Potem czasy te zyskały sławę „okresu błędów i wypaczeń”, poeta skomentował je postulatem: „Niech prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość”, a dziś ówczesny system polityczny nazywa się zbrodniczym. Po tej – danej mi przez Historię – nauce postawiłem sobie pytanie czy i jak ja, nauczyciel historii mogę uchronić moich uczniów przed podobnymi zasadzkami umysłu, które przydarzyły się mnie i armii mych rówieśników? Po przemyśleniach, u schyłku mej zawodowej aktywności nauczyciela, wymyśliłem przedmiot, którego chciałbym uczyć (gdybym miał taką szansę). Rozumowałem następująco: poprzez naukę o przyrodzie ożywionej uczymy młodzież obracania się w świecie roślin i zwierząt. Dostarczamy wiedzy na temat tego, co jest człowiekowi w tym świecie przyjazne, a co szkodliwe. Uczymy umiejętności odróżniania grzybów jadalnych od niejadalnych. Co i jak spożywać by nie stać się chodzącą beczką tłuszczu ani chudą tyczką. Z czym się należy liczyć gdy chce się kąpać w wodach zanieczyszczonych chemicznie, lub w których żyją rekiny i krokodyle. Jak korzystać z dóbr natury, by starczyło ich także dla innych ludzi oraz co robić by nie przyczyniać się do wymierania gatunków innych stworzeń. Ten przedmiot, którego chciałbym uczyć odpowiadałby uczniowi na pytanie: Z czym się musi liczyć jak znajdzie się wśród innych , jak „wlezie” między wrony; z jakimi psychospołecznymi zjawiskami się spotka, gdy trafi do paczki kolegów uznających kult krzepy, a z czym się musi liczyć gdy trafi do środowiska artystycznego czy naukowego. Jakie zjawiska psychiczne ujawniają się w rodzinie, gdy z dziecka przeistacza się w nastolatka, a jakie w klasie szkolnej czy w grupie pracowniczej, gdy zechce udoskonalać stosunki w niej panujące od poprawiania zachowań innych? Czego może się spodziewać gdy swym stylem bycia, ubierania się i spędzania czasu wolnego odbiega od norm panujących w jego środowisku? Co go może spotkać gdy znajduje się w ulicznym tłumie? Z jakimi następstwami musi się liczyć gdy zmienia swe wyznanie wiary i staje się neofitą lub gdy zmienia przynależność grupową? Jak się powinien zachować w czasach gdy wieje wiatr historii i jak go rozpoznawać w kontekście złożoności sprawy światopoglądowego pluralizmu i groźnej dla innych sytuacji gdy odnajduje dla siebie prawdę absolutną w polityce czy religii? Co mu zagraża gdy naiwnie zaufa ludziom świata polityki. Nowy przedmiot miałby pomagać młodym ludziom w poszukiwaniu sposobu chronienia swojej godności bez narażania na szwank godności innych. I tak dalej, itd. Wszystko to razem wzięte miało by być syntezą socjologii, psychologii, antropologii kulturowej i innych nauk humanistycznych podaną na przykładach historii, literatury, filmu. W tym wydaniu historia przestaje być traktowana w kategorii narodowej, religijnej, klasowej, rasowej, politycznej czy jeszcze innej indoktrynacji, sterowanej przez ko- Zbigniew Czarnuch 31 lejnego ministra lub wykorzystana przez nawiedzionego nauczyciela. W jej miejsce ten przedmiot moich marzeń stałby się fundamentem samowiedzy i życiowej mądrości, rozumienia siebie wśród innych. Uczyłby sztuki kiedy, gdy wśród wron się znajdzie, winien krakać tak jak one i kiedy w imię troski o swą ludzką godność powinien stanowczo powiedzieć NIE! W Gorzowie IPN zorganizował wystawę fotograficzną „Twarze bezpieki”, na której bez sądowego wyroku skazuje się na śmierć cywilną funkcjonariuszy tej służby. W Gorzowie postawiono więc pręgierz. A ja przez lata uczyłem, że pręgierzy zaprzestano używać wraz z upadkiem feudalizmu… Spytałem kolegę, nauczyciela, historyka, co sądzi na temat wystawy. Odparł: Świetnie, ja bym jeszcze dodał fotografie ich żon i dzieci! Partia PiS ma poparcie 25-30% wyborców. To razem pokazuje nam, na 32 jak niestabilnej podstawie chcemy budować naszą demokrację. W tej sytuacji należałoby krzyknąć: Hannibal ad portas, a tymczasem my, ludzie budżetówki , „wykształciuchy” i przedstawiciele „łże elit” – strajkując domagamy się 50-, 100-procentowych podwyżek, brukując PiSowi szeroki gościniec powrotu do władzy. Nasuwa się skojarzenie z Władysławem Gomułką, który miał ponoć powiedzieć, że polskie państwo szlacheckie obaliła szlachta, polskie państwo burżuazyjne polska burżuazja, robotnicze – zniszczą robotnicy. Mnie się nasuwa fraza następna: a demokratyczne państwo ideałów „Solidarności” zniszczą ludzie „Solidarności”. Na szczęście jesteśmy w Unii Europejskiej. Ale czy zręczny demagog i manipulator opinii publicznej, władający mediami nie może tego zniszczyć przy pomocy swych „dyplomatołków”? ... Czes³aw Sobkowiak Zanim zabrzmi muzyka Na trzecim piętrze W Bibliotece na trzecim piętrze, w sali, gdzie obrazy Hilarego Gwizdały sennie opowiadają zaśnieżony świat i klimat ulicy Drzewnej lub perspektywę innej baśniowej uliczki, bo baśniowo namalowanej, wypełnionej jedna przy drugiej kamieniczkami, trochę w stylu jak u Utrilla, którego niepokaźny dom, schodząc w dół z Montmarte’u, oglądałem, stamtąd chory pojechał biedak do kliniki, więc w tej podłużnej zielonogórskiej sali autorskich wieczorów tego dnia sporo ludzi usiadło przy stołach. Naprzeciw Jacek Wesołowski, widziany przeze mnie pierwszy raz w życiu, od razu domyśliłem się, że to on, w jego twarzy było to, co z jego pisania przenikało do mojej czytelniczej wyobraźni. Tego dnia wszyscy się rozgadali. Głosy zbiegały się w jednym punkcie. Nie przeciw sobie. I nic więcej zapewne by nie wynikło, gdyby jeszcze Małgorzata Wower nie przeczytała kilka wierszy. Nagle otworzył się inny klimat. Zrobiło się wyraziście klarownie, przejrzyście i nieprzymusowo, bezstronnie. Ja to lubię. Okazało się, że poezja bezapelacyjnie wyprzedziła wszystkich, mając do powiedzenia coś rzeczywistego i z innego świata. Nie można było ani na moment mieć wątpliwości, że coś to znaczy, gdy ktoś mówi prawdziwie. Andrzej Będąc uczniami liceum chodziliśmy z dziwnym zapałem, z wierszami w kieszeniach, wręcz powodowani niezrozumiałą determinacją, nam dającą skrzydła, do Andrzeja na redakcyjne piętro. Długo czekaliśmy czasem aż się skończy kolegium. Otworzą się drzwi, zawieje dymem papierosowym i wszyscy zaczną się do swoich pokoi rozchodzić. Któregoś razu od naszego Mistrza usłyszeliśmy takie zdanie, że trzeba być poetą, który wiersz napisze o gwoździu wbitym w ścianę jak nikt do tej pory. Wiele się zmieniało i przewracało przez następne kilka dekad. A tamto zdanie jak pozostawało tak pozostaje ciągle aktualne. Rada Nie czytaj dopiero co napisanego wiersza po raz piaty, dziesiąty, wstawiając i usuwając słowa, bo nic to nie da. Już noc od tego drętwieje. Wytrzesz sens z każdej linijki do zera. Pozwól mu trochę swobodnie pobyć w świecie, niech rozejrzy się po okolicy i ludziach, i nabierze własnego przekonania. Sam ci podpowie, co, gdzie, czego brak. Dzisiaj Przed południem, w stercie gazet, takich, których nie wyrzucam, znalazłem, jakby nie było, pocieszenie, nawet przeczytałem je sobie półgłosem. Było to zarazem potwierdzenie (trudno bez tego pracować) różnych rzeczy, które raz po raz się przyplątywały, szczególnie tej, że dobrą drogą jest poezja. Ciągle zbyt niewielu o tym wie i niewielu docenia. Dobrą drogą do prozy, malarstwa a przecież i wielu mniejszych lub większych życiowych spraw, z którymi przychodzi każdemu w najprzeróżniejszych sytua- Czes³aw Sobkowiak 33 cjach się zmierzyć. Uśmiechnąłem się, to dobrze, to bardzo dobrze, że ktoś potrafi tak myśleć. Więc i w odległej galaktyce, na jednej z nie odkrytych jeszcze planet, też być może ktoś się trudzi nie inaczej ze swoim ciężarem. Właśnie w tej chwili. las, na obłoki, na strumyczek, by oddalić lub uczynić nieważnym ból, biorący się z nie wypowiedzenia sensu każdego oddechu. Gdy jakiś wiersz Warto po trzykroć się zastanowić, czy się kogoś nie rani. Bo cóż wtedy, gdy nie da się niczego już cofnąć. I nie będzie tego, który mógłby wybaczyć. Od czasu do czasu zdumiewa mnie jakiś wiersz, zachwyca poezja lub snująca się fraza muzyczna, mająca szczególną moc, kiedy dociera na ulicę w wiosenny dzień, do parku z białą ławką, z czyjegoś mieszkania, przez w pół otwarte okno, albo do nieba unosi mnie choćby jedna czytana linijka, zdziwienie, doznanie obywające się zupełnie bez jakiegokolwiek przymusu, gdy rodzi się we mnie skłonność i gotowość natychmiastowego oderwania się od całej rzeczywistości, a zwłaszcza jakichś zadawnionych wewnętrznych ran, będących ciężarem, wtedy wiem, że w tym jednym momencie przeżycia zjawia się unikalna materia, która może wystarczyć za wszystko – uznanie, pieniądze, poczucie spełnienia i inne tego typu splendory. Perły, złoto, kamienie. Nie chcę i nie muszę niczego więcej. Wszystkie udręki i niedostatki przezwyciężone. Nikt nie jest w stanie wyrządzić mi krzty krzywdy, bo nie mogą, nie mają (wtedy) do mnie dostępu kłamstwa, plugastwa albo niesprawiedliwość. Do jasnej krainy nieprawdopodobnie dziwnie kładącego się na każdą rzecz światła nie mają wstępu rozpadliny, brzydota, butwienie, ciemność i złość. Po prostu nie ma tam i nie może być dla nich miejsca. Zawsze Pewnik Człowiek szuka Boga nie tam, gdzie On jest. A gdzie jest Bóg? Gdyby było jedno wiadome miejsce, jakże wszyscy byśmy się ścigali. To miejsce jednak nie jest jedno ani to samo. Zawsze inne. Bóg nie istnieje celowo w ten sposób, by człowiekowi utrudnić spotkanie ze sobą. Tylko po to, by nie przestać być Bogiem. Kamień Tajemnica kamienia tkwi w tym, że milczy. Nie musi dodawać nic więcej. Czymkolwiek przekonywać. Po prostu jest. A poza tym nie od wyrokowania w cudzych sprawach, gdy z samym Bogiem toczy odwieczny dialog, bo co mógłby powiedzieć o nie swoim świecie, nigdy nie będąc nim. Kamień tę zasadę respektuje. To warto brać pod uwagę w niektórych przynajmniej sytuacjach. O tak, spodziewam się, że legion natarczywców już gotowy jest mi wytknąć, że to nic nowego. Wypadałoby jednak, aby po części każdy człowiek był kamieniem. Olchowy las Z życia pewnego chłopca Ileś tam lat wstecz, idąc przez podmokły olchowy las, a następnie brzozowy lasek, na obrzeżach pachnącego żywicą dorodnego sosnowego lasu, nawet przez chwilę nie pomyślałem, że może zniknąć przyszłość. A pragnienie przekroczenia horyzontu okaże się nie tak istotne. Już wiem, jaki to ciężar, gdy nie światło widać, ale zewsząd cienie. Nie ma dobrych rozwiązań, zdań wyczerpujących, które byłyby w doskonałej formie i można byłoby na nich całkowicie ze swoją słabością i wątpieniem polegać. To znaczy. W których znalazłbym oparcie, a nawet coś więcej, znalazłbym świat, ten, który pozwala żyć w pełni. W końcu, czyż nie szukam codziennie sposobu, nawet gdy tylko patrzę na pobliski olchowy 34 Nastała już taka pora. Jeszcze nie chcę myśleć, że dotknęła mnie jesień, ta podstawowa, która wyziębia wodę i ziemię czyni szarą. Nieużyteczną. Pełną gorzkich korzeni. Od czasu do czasu przychodzą do mnie pojedyncze obrazy, fragmenty życia. Przywołują ludzi, ich imiona, twarze, zwłaszcza tych, którym nijak ręki podać już się nie da ani usłyszeć ich głosu w słuchawce telefonicznej, bo najzwyczajniej już ich nie ma na świecie. Przywołują się stare drzewa, gniazda wron, czarny bez nad stawem, zapach wczesnych śliwek, żółtych i pomarańczowych, które słodko-kwaskowatym smakiem na początku lata wynagradzały dzieciom nużący czas na łąkach przy pasieniu krów. Gdy gasną na scenie światła codziennych zdarzeń i spadają jedna po drugiej gwiazdy, w ogóle wszystko spada, kończy się, cóż może być lepszego. Tylko pamięć, pamiętanie zdarzeń, w istocie drobnych, a jednak zapisanych z taką precyzją, że aż mnie to zastanawia. Nie przebrzmiały zasłyszane zdania. Niegdyś oglądane rzeczy i zjawiska wychodzą z tła. W ten to sposób uobecnia się utracony czas. Odzywa się muzyka orkiestry grającej latem na wiejskiej zabawie, w jakąś ciepłą niedzielę, pod gołym niebem pełnym poezji. Na łące, obok stawu. Ach, jak chce się żyć, jak chce się żyć. Muzykanci siedzą dostojnie, wysoko na ustrojonej wstążkami przyczepie traktorowej, a my, ciekawskie, wrzaskliwe dzieci, to wdrapujemy się na nią, by z bliska przyjrzeć się błyszczącym w słońcu instrumentom, to biegamy nie wiadomo po co i za czym. Jakby to do nas wyłącznie należał ten dzień, wyłączony z biegu wszystkich dziecięcych trosk. Taki fascynujący, radosny i tajemniczy. I o smaku lemoniady, którą pijemy zachłannie. Daleko aż na łąki niesie się, rozbrzmiewa muzyka lata. A jeszcze podnosi ja wyżej i wyżej seledynowe powietrze. Czasami mam wrażenie, że rozbrzmiewa tak jeszcze, teraz, po upływie wielu lat. I gdybym dzisiaj stanął między olchami znowu dałoby się ją usłyszeć. Niezauważalnie poruszyłaby się woda w stawie. Zadrżałaby leszczyna. A przecież nikogo już nie ma. Wszyscy dawno umarli. Muzykanci i ci, co wtedy tańczyli i nie tańczyli. Podchmieleni tanim winem. Którzy robili drzewo w lesie na zimę albo utrudzeni o zmierzchu wracali z pola lub w niedzielę szli do kościoła. Nie potrafię pogodzić się z nieobecnością tych ludzi i innych, na których zrozumienie i rozmowę przez lata całe w różnych trudnych chwilach mogłem zawsze liczyć. Otwierali szeroko drzwi, stawiali herbatę, niekiedy obiad i kieliszek wina, przyjaźnie pytali, no i co tam u ciebie. Ktoś z wakacji przysłał widokówkę. Kilka słów. Ktoś telefonował. Telefonował jeszcze wczoraj. I nagle gdzieś się zapodział jakby we śnie, o którym nic pewnego już nie da się powiedzieć. W jakimś blasku, w jakimś pyle. Ustało tętno. Zanim zdążyłem to zauważyć ktoś już się nie pojawił w świetle ulicy. Ktoś nie stanął w drzwiach mojego domu. Przepadł zarys znajomej sylwetki. Więc to prawda, rośnie samotność. Coraz bardziej szczera. Ogromna. Coraz więcej w niej miej- sca dla nieobecnych. Zalega pustka, zamknięte drzwi, obcy gdzieś korytarz, na którym obce głosy. Jedynie farba na ścianach ta sama. Ale drzwi nikt nie otwiera. Ktoś już nie ma adresu, choć posiadał takowy. Adres niepotrzebny. Notes niepotrzebny ani długopis do zapisywania rozkładu dnia lub numerów telefonów. Zbędne sklepy w okolicy, przystanki tramwajowe, zbędna codzienność, wykłady na uczelni, nawet powietrze. Wypada już tylko odgadywać i łączyć w jeden sens dalekie od siebie rzeczy i zdarzenia. Pojmować, czego się nie pojmowało. Pojmować całą tę galaktykę życia na jednej z planet, na której lądy i oceany. A w powietrzu nad wodami unosi się wielka niewiadoma. W przyspieszonym tempie przyjmować do wiadomości nieprawdopodobnie nowe przygody. Za każdym razem zjawiające się bez uprzedzenia. Zegar jest nakręcony, sekundy tykają. Odnoszę coraz częściej wrażenie, że są tylko snem i płyną obrazy, trwa dziwna rozmowa. Jakby film się odtwarzał. I znowu odtwarzają się moje kaczeńce złote w wiosennym, błotnistym rowie. W płytkich rozlewiskach ciepła woda. Lubię w niej biegać. Odtwarzają się wierzby. Muszki zawzięcie w powietrzu kontynuują taniec. Tęcza jaśnieje intensywnie i blednie. Deszcz pada drobno. Nogi mam ubłocone do samych kolan. Myślę, co powie o tym moja mama. Istnienie nieprzemijające, czy tylko złudzenie, że wszystko jest jak było, jeden jedyny raz, gdy siedzieliśmy przy tym samym co zawsze stole. Jedliśmy kartofle w łupinach, piliśmy kwaśne mleko, każdy coś mówił, to o wojnie, o polityce, kogo zabili, uwięzili, kto był pijany, ojciec czytał książkę przy naftowej lampie. Ktoś śmiał się, ktoś gdzieś tańczył. Musiał wyjechać wieczorem. Już nie wrócił. I wszystko tak zostało. Niczego się nie da nawet na milimetr przesunąć. Ani inaczej ułożyć obrusa na stole. Teraz ode mnie zależy, ode mnie, czy jeszcze żyje zapach chleba z domowego wypieku, a zwłaszcza zapach jabłek, albo motyl jest w stanie lecieć niżej i wyżej i jakiś chłopiec, taki jak ja wtedy, naiwnie za nim biegnie. I nawet nie przyjdzie mu na myśl, że będzie kiedyś usilnie wracał do każdego zdyszanego oddechu, szczegółu, drobiazgu, kruszącego się tynku, do tego podwórka z drzewem lipy pośrodku, próbując użyć słów, co mają obiecane ocalać świat przed czarną falą. Tak to wygląda. Czes³aw Sobkowiak 35 Adam ¯uczkowski W celofanie Twarz nie le¿y ju¿ jak trzeba na twarzy tu i ówdzie odstaje od reszty uwiera nakrochmalona jak pytanie Salony ze œwiêtym zadêciem na klêczkach zdychaj¹ – prze¿ar³y siê powag¹ chwili Wizja i s³owo – gnije choæ nie rozk³ada siê bezpiecznie zawiniête w celofanie W razie nag³ych przyp³ywów md³oœci zrób sobie spowiedŸ powszechn¹ – codzienne zeznanie w blogu Popatrz za oknem myœli – kar³y skamienia³e jak krasnale przysiad³y w twoim przydomowym ogrodzie Wolsztyn, 7.10.2006 36 Adam ¯uczkowski Wronskian W tym domu urodzi³ siê Hoene – Wroñski - matematyk i filozof. To on, wie¿a do wewn¹trz wywrócona pomieszanych jêzyków, duchowych wynalazków. Gwer w garœci u boku Koœciuszki Nie da³ mu ojczyzny wolnej, nie-wolnej od obowi¹zku. Ptak przelotny osiad³ w Pary¿u, za³o¿y³ gniazdo motyli. Uczyli siê od niego liczby, barwy uczuæ – (liczby wszak maj¹ barwê, smak) - Mickiewicz i S³owacki. Romantyzm wykrad³ mu do-s³ownie, bez zbytecznego rozg³osu, s³owiañsk¹ myœl mesjanizmu. Polak – czy Francuz Z obywatelstwem przysz³oœci? Ojciec budowa³ koœció³, On – wie¿ê z koœci myœli. Ten, który o kraju dziecinnym mówi³: „druga ojczyzna”, ale uczyni³ z niej kamieñ filozoficzny – zaczyn postêpu „absolutnych przeznaczeñ”, w swoim œnie – spotka³ Norwida i ... Gombrowicza, by broniæ Polaków przed Polsk¹. W tym domu urodzi³ siê Hoene – Wroñski - matematyk i poeta zapoznany. Przechodniu, powiedz œwiatu, ¿e ¿y³, by³ Wronskianem wynalazc¹. 37 Adam ¯uczkowski Dom Po drodze do herbaciarni, nomen omen, „W poszukiwaniu straconego czasu”, mija³em swój dom na ulicy Zamkowej - murszej¹ce, kruche œciany gotowy do odejœcia w niebyt, pogodzony z losem. Siêga³ ³apczywie pustymi oczodo³ami okien w tamten czas. Widzia³ ma³ego ch³opca – który jak Indianin tropi³ zagmatwane œcie¿ki, a¿ w koñcu go tu przywiod³y, zaklina³ wojennymi okrzykami nie daj¹c¹ siê oswoiæ drogê. Tu ch³opiec uczy³ siê wspó³¿ycia z kotami, go³êbiami i w koñcu tak¿e z ludŸmi. Doznawa³ przyjaŸni dobrej z Jankiem, walki o przetrwanie, zawi³oœci uczuæ do dziewczynki z ulicy Wandy. Zachwyca³ siê oblatywaniem, wolnoœci¹ brata i go³êbi, zdumiewa³ dmuchanym jak balon podgardlem gar³acza. Na podwórku z zapa³em gra³ w kiczkê i pikera. Teraz nie odwa¿y³ siê – przekroczyæ progu tajemnicy mrocznej sieni, wejœæ na strych pe³en gruchania go³êbi, zapachu czasu. Dom mnie zobaczy³, a ja ju¿ nie mog³em wejœæ, dotkn¹æ – swojego niepokoju. Wolsztyn, 20 01.2008 38 Adam ¯uczkowski dotkliwe dzieñ przesypuje siê przez cia³o wchodzi w krew zieleñ brodzi w nim po kolana myœl budzi siê roztarta jak k³os dojrza³y – s³oñce w niecce d³oni zmarli s¹ przytomni obecni dotkliwie jak nigdy zapadaj¹ w jasnoœæ widzê blask œwiergot anio³ów i wróbli lec¹cych ku niebu Wolsztyn, 2.07.2007. 39 Eugeniusz Wachowiak Eugeniusz Wachowiak Moja przygoda Mein deutsches niemiecka albo dwie Abenteuer oder strony medalu die zwei Seiten einer Medaille Cóż mogę na ten temat powiedzieć, będąc tłumaczem z języka niemieckiego, języka który wielu Polakom mego pokolenia kojarzy się jedynie z chwilami grozy i przerażenia, porażającego wrzasku, popędzania, drwin, by wymienić chociażby to, co jeszcze nie najbardziej okrutne...? Czy można się dziwić, że pewien rodak, wiedząc, iż tłumaczę z tego języka, powiedział: „I panu jako Polakowi nie wstyd, że pracuje pan dla Niemców?”. Czegoś podobnego nigdy nie usłyszy tłumacz angielskiego czy hiszpańskiego! Ale przecież wielu uznanych literatów, m.in. poetka Else Lasker-Schüler – „Czarny Łabędź Izraela”, niemiecka Żydówka, wiedząc o hitlerowskich zbrodniach, tworzyła w języku Goethego i Schillera. Przykład współczesny – papież z Niemiec, syn żandarma, Benedykt XVI z jego subtelną wymową. Wszak język, podobnie jak atom, może służyć zarówno dobru jak i złu... Na moich oczach nie zabijano mi rodziny, nie byłem więźniem obozowym i nie łapano mnie na ulicy jak psa, ale częstowano mnie kopniakami, zabrano mi ojca, kazano czapkować przed każdym nazistowskim mundurem, strzelano do mnie z wiatrówki, zabraniano chodzenia do kościoła, mówienia po polsku, zagęszczono obcą rodziną mieszkanie, potem posłano mnie – niespełna czternastolatka – do pracy po kilkanaście godzin dziennie, upokorzonego i wygłodzonego. Lecz znałem kilku Niemców, którzy widzieli we mnie dzieciaka i – co prawda ukradkiem – podawali tę lepszą, dostępną jedynie Niemcom kromkę chleba. Język zatem może brzmieć złowrogo lub przyjaźnie, o czym mogłem się przekonać dopiero kilkanaście lat po wojnie. Za ten moment uznałem 40 Was kann ich schon dazu sagen, ich, ein Übersetzer aus der deutschen Sprache, einer Sprache, die viele Polen aus meiner Generation nur mit Augenblicken des Grauens und Entsetzens assoziieren, des lähmenden Geschreis, des Antreibens, des Spottes – und belassen heutigen Zeit – der deutsche Papst, Sohn eines Gendarmen, Benedikt XVI. mit seiner feinen Aussprache. Die Sprache kann ja – wie die Atomkraft – im Dienste des Bösen oder des Guten stehen... Meine Familie wurde vor meinen Augen nicht erschossen, ich war kein KL-Häftling noch wurde ich auf der Straße wie ein Hund gejagt, aber mir wurde schon ab und zu ein Fußtritt zuteil, mein Vater weggeschleppt, ich musste vor jeder Naziuniform kriechen, man schoss auf mich aus einem Luftgewehr, verbot mir, die Kirche zu besuchen, die polnische wir diese Aufzählung dabei, ohne zu dem wirklich Grausamen zu kommen. Kann man sich denn wundern, dass mich einer meiner Landsleute fragte, nachdem er erfahren hatte, ich übersetze aus dieser Sprache: „Schämen Sie sich denn nicht, für die Deutschen zu arbeiten?” So etwas würde doch kein Übersetzer aus dem Englischen oder Spanischen zu hören bekommen! Dabei schrieben ja zahlreiche anerkannte Literaten, u. a. die Dichterin Else LaskerSchüler – „der schwarze Schwan Israels”, eine deutsche Jüdin, in der Sprache von Goethe und Schiller, obwohl sie über die Verbrechen Hitlers wusste. Ein Beispiel aus der Sprache zu sprechen, man hat eine fremde Familie in meine Wohnung einquartiert und dann wurde ich – kaum vierzehnjährig – zur Arbeit geschickt, mehr als zehn Stunden am Tag, gedemütigt und ausgehungert. Ich kannte aber einige Deutsche, die in mir ein Kind sahen und mir – wohl heimlich – die bessere, nur für die Deutschen bestimmte Brotscheibe zusteckten. zawartą w 1963 r. znajomość z rówieśnikiem, poetą Arminem Müllerem, urodzonym i wychowanym w ówczesnym Schweidnitz (Świdnica), a zamieszkałym w Weimarze do końca swoich dni. Przekład poematu jego autorstwa pt. „Zjadłem tuńczyka” (o konsekwencjach amerykańskich prób z bronią jądrową na Pacyfiku) stanowił mój debiut translatorski, opublikowany w poznańskim Tygodniku Zachodnim. Przyjaźń ta została udokumentowana na filmie prezentowanym na międzynarodowym konkursie filmów krótkometrażowych i dokumentalnych w Krakowie. Zdjęcia do niego wykonywał operator Zbigniew Raplewski we Wschowie, Rydzynie i Lesznie. W r. 1984, dzięki Karlowi Dedeciusowi, poznałem Johannesa Poethena, wybitnego poetę i eseistę, twórcę stowarzyszenia pisarskiego Stuttgarter Schriftstellerhaus. Po przemianach 1989 r. zaproponowałem Poethenowi wymianę pisarzy z wielkopolskiego oddziału SPP w Poznaniu ze stowarzyszeniem literackim w Stuttgarcie. I tak, w 1991 r. podpisaliśmy umowę, w wyniku której co roku, na okres tygodnia, przybywa do Poznania dwóch pisarzy ze Stuttgartu, i – analogicznie – dwóch pisarzy z naszego środowiska bywa w Badenii-Wirtembergii. Wymiana ta odbywa się po naszej stronie bez jakichkolwiek czynników administracyjnych i wywiera znaczący wpływ na zmianę obiegowych stereotypów i co najważniejsze – owocuje niebagatelnymi utworami, jak chociażby cyklem Poethena „Hermes przybył do Poznania”. Lubię tłumaczyć poezję autorów, którzy aczkolwiek warsztatowo odmienni są mi jednakowo bliscy, wspomnianych wcześniej Lasker-Schüler, Poethena, Müllera, czy Johannesa Bobrowskiego. Dlaczego tłumaczę? Na to pytanie nie odpowiem. Nie jestem ani germanistą, ani polonistą, nikt nie uczył mnie sztuki tłumaczenia, ale zakiełkowała we mnie taka potrzeba, wręcz rodzaj powołania, bez którego przekład staje się jedynie kostyczną treścią, bo przecież nie wolno tłumaczącemu zagubić w przekładzie tego, co poeta zawarł między słowami. 21 lipca 2005 Ihre Sprache kann also Furcht erregend oder freundlich klingen, wovon ich mich erst ein Dutzend Jahre nach dem Krieg überzeugen konnte. Dieser Augenblick kam 1963, als ich meinen Altersgenossen, den Dichter Armin Müller kennenlernte, geboren und erzogen im damaligen Schweidnitz (Świdnica), wohnhaft bis ans Ende seiner Tage in Weimar. Die Übertragung seines Poems unter dem Titel „Ich habe den Thunfisch gegessen” (über die Folgen der amerikanischen Atomwaffenversuche im Pazifik) war mein Debüt als Übersetzer, veröffentlicht in der Posnaner Wochenzeitschrift „Tygodnik Zachodni”. Unsere Freundschaft wurde in einem Film dokumentiert, der bei einem internationalen Wettbewerb für Kurz- und Dokumentarfilme in Krakau präsentiert wurde. Die Aufnahmen dazu wurden von Zbigniew Raplewski in Wschowa, Rydzyn und Leszno gemacht. Im Jahre 1984 habe ich durch Karl Dedecius’ Vermittlung den hervorragenden Dichter und Essayisten kennen, den Begründer des Stuttgarter Schriftstellerhauses. Nach der Wende habe ich Poethen vorgeschlagen, einen Schriftstelleraustausch zwischen dem polnischen Bund der Schriftsteller und eben jenem Verband in Stuttgart aufzunehmen. Und so haben wir 1991 einen Vertrag geschlossen, auf dessen Grundlage jedes Jahr zwei Schreibende aus Stuttgart für eine Woche nach Posen kommen und – entsprechend – zwei Schriftsteller aus unserem Milieu nach Baden-Württemberg fahren. Dieser Austausch findet ohne jedwede öffentliche Unterstützung statt und trägt bedeutend dazu bei, die vorherrschenden Klischees zu überwinden, vor allem aber trägt er Früchte in Form von nicht unwesentlichen Werken, wie etwa Poethens Reihe „Hermes kam bis Poznań”. Ich übersetze gern Poesie von Autoren, die mir nahe stehen, auch wenn sie sich eines anderen poetischen Handwerks bedienen: der oben erwähnten LaskerSchüler, Poethen, Müller oder Johannes Bobrowski. Warum tue ich das? Auf diese Frage weiß ich keine Antwort. Ich bin weder Germanist noch Polonist, mir hat niemand die Übersetzungskunst beigebracht, es wuchs in mir nur ein Bedürfnis dafür, ja eine Art Berufung, ohne die eine Übersetzung bloß zu einem toten Inhalt wird – dabei darf doch der Übersetzer nichts davon verlieren, was der Dichter zwischen die Zeilen hat stehen lassen. 21. Juli 2005 Übersetzt von Grzegorz Kowalski Eugeniusz Wachowiak 41 Else Lasker-Schüler Gebet Modlitwa Oh Gott, ich bin voll Traurigkeit... Nimm mein Herz in deine Hände – Bis der Abend geht zu Ende In steter Wiederkehr der Zeit. Smutku jestem pe³na, o mój Bo¿e... WeŸ moje serce w twoje d³onie – Nim wieczór w nocy nie utonie W ci¹g³ym kieracie czasu godzin. Oh Gott, ich bin so müd, oh Gott, Der Wolkenmann und seine Frau Sie spielen mit mir himmelblau In Sommer immer, lieber Gott. Zmêczona jestem, o mój Bo¿e, Dwie chmury w parê po³¹czone Ci¹gle chc¹ ze mn¹ graæ w zielone Ka¿dego lata, o mój Bo¿e. Und glaube unserm Monde, Gott, Denn er umhüllte mich mit Schein, Als wär ich hilflos noch und klein, - Ein Flämmchen Seele. Zawierz naszemu ksiê¿ycowi On mnie os³oni³ w swej poœwiacie Niby bezbronne ma³e dzieciê - P³omyczek duszy. Oh, Gott und ist sie auch voll Fehle – Nimm sie still in deine Hände... Damit sie leuchtend in dir ende. Jeœli o Bo¿e ona tak zbrukana – Ujmij j¹ cicho w twoje d³onie... Aby odchodz¹c sz³a ju¿ w chwale Pana. Przełożył Eugeniusz Wachowiak 42 Beata Igielska Ta sama ziemia Ruth zanurzyła dłonie w miękkiej, wilgotnej ziemi. Zapachniało świeżością i pleśnią jednocześnie. Ziemia w ogrodzie miała bowiem to do siebie, że była bardzo wilgotna i nawet w upały obywała się przez dwa-trzy dni bez podlewania i bez szkody dla roślin. Przymknęła oczy i wyobrażała sobie, że jest niewidoma – jak Olaf, syn sąsiadów, który w dzieciństwie zapadł na „chorobę mózgu” i leżał kilka tygodni w gorączce. Gorączka w końcu spadła, ale gdy chłopiec odzyskał przytomność, rozpacz rodziców szybko zastąpiła radość. Potem była jeszcze nadzieja, ale po kilku latach wszyscy pogodzili się chyba z tym, że Olaf nie widzi. Ruth obserwowała go nieraz, jak wygrzewał się na słońcu albo spacerował z matką. Gdy ją mijali, zawsze miała ochotę zajrzeć mu głęboko w oczy, by przekonać się, jak wyglądają. Ciekawiło ją strasznie, czy Olaf stracił również kolor oczu, ale ilekroć widziała go z bliska, szedł prowadzony przez swoją matkę, a wtedy nie miała dość śmiałości. Kłaniała się jedynie Frau Bernstein i słysząc cichą odpowiedź, spuszczała wzrok, choć czuła, że Olaf właśnie wtedy, słysząc jej dźwięczny głos, odwraca odruchowo głowę w jej stronę. Chłód czarnoziemu przyjemnie łaskotał szczupłe dłonie Ruth. Uwielbiała przesiadywać w ogrodzie i choć nie musiała w nim pracować, czasami nie potrafiła oprzeć się pokusie zanurzenia rąk w miękkim podłożu. Tak jak schodząc do piwnicy po ziemniaki albo po śmietanę, nie umiała nie przytknąć policzka do zimnej ściany. W piwnicy zawsze pachniało tak samo i trochę inaczej. W lecie była to woń grzybów i pajęczyn, jesienią zawsze słodkawy zapach jabłek mieszał się z ostrym odorem kiszonej kapusty, której Ruth szczerze nie znosiła. Zimą rzadko schodziła do piwnicy, ale kiedy już się tam znalazła, wdychała z upodobaniem drażniący nozdrza zapach, którego nie potrafiła z niczym porównać. Było trochę tak, jakby wąchała wilgotną ziemię, trochę jakby pochyliła się nad wiadrem z obierkami od warzyw. Kiedyś próbowała polizać ścianę, żeby poznać lepiej tajemniczą woń, ale matka, która jej towarzyszyła, skarciła ją tak bardzo, że nawet będąc samą, nigdy tego nie próbowała. Przytykała jedynie policzek do pokrytych szronem cegieł i zastanawiała się, czy kiedykolwiek pozna i rozszyfruje dziwną mieszaninę. Bo że nie był to jeden zapach – tego była absolutnie pewna. Wiosną w piwnicy czuć było stęchliznę i pleśń. Tej woni nie lubiła, lecz na swój sposób fascynowała ją jako kolejna dziwna mieszanina. I choć wiedziała, że to efekt psujących się warzyw, które – mimo licznych zabezpieczeń – nie dotrwały całe do wiosny, wyobrażała sobie, że może w nocy ktoś zakradł się tutaj i rozsypał zaczarowany pył, który zaraz zamieni się w złoto. Tak jak w bajce, którą matka kiedyś opowiadała jej do snu. Kiedy po kilkunastu latach poczuła ten sam zapach, jej myśli nie stawały się fantazjami jedynaczki najbogatszego w Blesen gospodarza. Tuląc się do innych kobiet w zatęchłej piwnicy, modliła się, by sowieci plądrujący kolejny dom, nie odkryli wejścia do podziemnego schowka. Tak bardzo się wtedy bała, że chciała natychmiast umrzeć. I tak bardzo chciała żyć, by móc jeszcze kiedyś zanurzyć dłonie w wilgotnej ziemi... Przerażała ją później myśl, że w takiej chwili nie myślała ani o matce, ani o ojcu, ani o niewidomym Olafie, który był jej pierwszym mężczyzną. Myślała o czarnej, pachnącej swoim zapachem ziemi, która w innym zakątku Europy nigdy nie była już taka sama... Beata Igielska 43 *** Marta weszła powoli do zarośniętego ogrodu. Nie mogła uwierzyć, że w ciągu zaledwie kilku tygodni pusta przestrzeń usiana jedynie gdzieniegdzie łysymi krzaczkami pokryła się bujną zielonością. Nabrzmiałe od niedojrzałych jeszcze, ale gęstych owoców krzewy porzeczek spowijała sieć powoju, który rozplenił się do całej powierzchni ogrodu i wyglądał jak panoszący się nie na swoim uzurpator. Łodygi chrzanu sięgały prawie jej piersi, a piwonie rosnące pod murem zwiesiły łodygi pod ciężarem intensywnie pachnących kwiatów. Niektóre wisiały bezwładnie i bez trudu zauważyć można było, że połamały się, nie mogąc udźwignąć wielkich różowych kul. Starając się nie podeptać przekwitających niezapominajek, podeszła do rosnącego na środku ogrodu drzewa – starej jabłoni. Przytknęła delikatnie policzek do grubego pnia i zachłannie wdychała woń, którą w myślach określała jako zapach zieloności. Żałowała, że nie mogła widzieć i wąchać kwiatów. Sądząc po ilości zawiązków owoców, musiało być ich mnóstwo. Przytuliła się do drzewa, obejmując je tak, jakby było człowiekiem. Przymknęła oczy i dopiero gdy poczuła na ustach znajomy słony smak, zdała sobie sprawę z tego, że płacze. Powinnam się już przyzwyczaić do łez... – pomyślała. Przez całe życie nie napłakała się chyba tyle, ile w ostatnich miesiącach. Płacz dziecko, płacz... – mówiła jej babcia, gdy jako mała dziewczynka przewróciła się albo roniła łzy, słuchając babcinych baśni. Babcia znała tylko wzruszające opowieści, w których zawsze pojawiały się czarne charaktery, na tyle straszne, by przerazić Martę nie na żarty. Wszystkie jej bajki kończyły się jednak szczęśliwie. I wtedy pojawiał się kolejny powód do płaczu, bo jak można było nie wzruszać się słuchając o przygodach Kaja i Gerdy czy Dziewczynki z zapałkami. Dopiero w szkole Marta dowiedziała się, że tak naprawdę nie były to babcine opowieści, ale baśnie napisane przez Andresena. Pierwsza lekcja na temat duńskiego pisarza skończyła się awanturą, bo Marta rozpłakała się na całą klasę, obwieszczając wszystkim, że ten pan ukradł bajki babuni. Potem matka musiała wziąć wolne, bo pani była nieustępliwa i wezwała rodziców do szkoły. A że ojciec – jak zwykle – był gdzieś w delegacji, matka zmuszona była wziąć dzień bezpłatny, co wypominała potem Marcie aż do powrotu ojca. Była też awantura, w trakcie której matka krzyczała, że dość wizyt na tej zabitej dechami dziurze i po której na kilka dni ojciec odwiózł Martę właśnie do zabitej dechami dziury, czyli do babci. Trudno uwierzyć, że mama wychowała się właśnie tutaj. Nigdy nie odwiedzała rodzinnej wsi. Powtarzała, że nie po to wyrwała się w świat, żeby wracać „na pole”. Nawet ziemniaków na obiad nie gotowała, twierdząc, że dosyć się kiedyś na nie napatrzyła. Raz na całe życie – mawiała i podawała w sobotnie popołudnia rozgotowany makaron albo niedogotowany ryż. W ciągu tygodnia Marta jadała obiady w przedszkolu, a potem w szkole. W niedziele z reguły szła z matką i ojcem do restauracji, w której bardzo ładnie pachniało, gdy wchodziło się na salę. Często czuło się pieczone mięso albo zupę pomidorową, ale potrawy, jakie zamawiała matka, nigdy nie miały smaku takiego jak restauracyjne zapachy... Albo były to dziwaczne dania, jako że lokal należał do oryginalnych i lubiących kuchnię eksperymentacyjną (jak mówiła mama), albo potrawy wyglądały całkiem apetycznie, ale przesiąknięte były smakiem o nietolerowanych przez Marty żołądek przyprawach. Kiedy niemal zmuszona przez matkę do zjedzenia żółtego, mdlącego ryżu z wołowiną, zwymiotowała na restauracyjny stół, skończyły się niedzielne wizyty w lokalu. To znaczy rodzinne wizyty, bo matka nadal w niedziele jadała poza domem, choć oczywiście po takiej kompromitacji nie mogła pojawić się już w „Vanessie”. Marta zostawała zatem z ojcem w domu i wspólnie odgrzewali gołąbki ze słoika albo smażyli jajecznicę ze szczypiorkiem, gotując też znienawidzone przez matkę ziemniaki. A kiedy ojciec był gdzieś w delegacji, Marta miała wolną rękę, to znaczy gotowała w zielonym rondlu zupę z paczki. Sama mogła wybrać, którą chciała. Tak naprawdę nie smakowała jej żadna, ale wolała rzadki, słodkawy barszcz albo brejowatą pomidorówkę od eksperymentacyjnej kuchni „Vanessy”. Po latach będąc z Maksem we włoskiej restauracji, także omal nie zwymiotowała, gdy kelner – jako specjalność zakładu – zaserwował makaron barwiony kurkumą. Maks nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się wzdrygnęła na widok dania. Wyglądało całkiem apetycznie i smakowało nieźle. Ona jednak zdecydowanie odmówiła i gdy Maks pałaszował swą porcję, stała na restauracyjnym tarasie i paliła papierosa, udając, że nie widzi jego zdumionej i nieco urażonej miny. 44 – Kurkumę przywiózł ze swoich podróży Marco Polo i dzięki temu Europejczycy używali jej do barwienia ciast, ryżu i makaronu... Marta nie chciała słuchać wykładu Maksa, który uwielbiał – w przeciwieństwie do niej – egzotyczne potrawy i w każdym zakątku Europy, w którym byli razem, starał się próbować różnych specjałów. Jeszcze wtedy, w czasie romantycznej podróży do Włoch nie zauważała jego snobizmu. Tak jak nie zauważała wielu innych wad, które dostrzegać zaczęła znacznie później, wraz z ulatnianiem się pierwszego zauroczenia. Bo to było zauroczenie. Tak łatwiej było jej wytłumaczyć się przed samą sobą z życiowej pomyłki, którą wcześniej romantycznie nazywała miłością. A przecież w ich związku (bo tak należy to nazwać) nie było miejsca na romantyczne wyznania, kwiaty, spacery przy zachodzie słońca... Co w takim razie sprawiło, że spędziła z tym facetem ponad pięć lat? Może imponowały jej jego zaradność życiowa i zdecydowanie. Może wiara w siebie (czy – jak to później zrozumiała – zwykły samczy egoizm). A może po prostu miała dość mieszkania z rodzicami i tak bardzo chciała wyrwać się spod wpływu matki, że dostała się pod inny wpływ... Ależ byłam głupia... – pomyślała, nadal tuląc się do drzewa. – A teraz jestem nieszczęśliwa... Może mądrzejsza, o tak, na pewno mądrzejsza, ale chce mi się ryczeć i nawet nie umiem się powstrzymać... Maks – życiowa pomyłka – naprawdę miał na imię Mirosław. Odkryła to dopiero do dwóch latach, gdy listonosz przyniósł jakąś paczkę zaadresowaną nie na Maksymiliana, ale na Mirosława Wydrzyckiego. Uznając to za jakieś nieporozumienie, nie odebrała przesyłki, ale opowiadając o całym zdarzeniu Maksowi, zrozumiała, że strzeliła gafę. Nie znoszę swojego imienia... – tylko tyle powiedział i więcej do tego nie wracali. Podobnie jak do wielu innych spraw, które po jakimś czasie zaczęły pojawiać się coraz częściej i które Marta starała się zawsze sobie jakoś wytłumaczyć. Do ostatniej rozmowy, po której nic już wytłumaczyć się nie da... *** Ruth wyciągnęła się leniwie na soczystej trawie. Potem przekręciła się nagle na bok i wtuliła twarz w ramię Olafa. – Moja mama wie o nas... – powiedział niespodziewanie. – Pewnie, że wie. Przecież sama cię tu przyprowadza... – było tak gorąco, że Ruth nie chciało się rozmawiać. Lubiła leżeć za krzakami malin i wdychać na przemian zapach ogrodu i zapach Olafa. Pachniał zawsze mieszanką słodkawych ziół. Jego matka wciąż łudziła się, że odzyska wzrok i przygotowywała napary, którymi przemywała mu codziennie powieki. – Tak, ale ona wie więcej niż twoja mama... Ruth nie zaniepokoiła się. Frau Bernstein na początku wiosny spytała jej rodziców, czy Olaf mógłby spędzać czas w ich ogrodzie. Podobno była z nim u jakiegoś medyka w mieście i on zalecał jak częstszy kontakt z naturą. I zapachami. A w ogrodzie Adlerów rosło tak wiele kwiatów, krzewów, drzew... Te wszystkie owoce i warzywa może coś zrobią dla oczu jej syna.... Ojciec Ruth na początku był przeciwny, bo nie lubił dziwacznych pomysłów. Obawiał się też, co powiedzą ludzie we wsi. Jego córka nie była już dzieckiem. Co prawda szesnaście lat to według starego Johanna było za mało, aby myśleć o kandydacie na męża, ale tak naprawdę i dwadzieścia byłoby za mało, gdyż chciał jak najdłużej mieć córkę w domu. Nacieszyć się nią, jak tylko da się, bo przecież choć Bóg był łaskaw, dał mu pracowitą i uczciwą żonę, urodzajną ziemię, corocznie największe we wsi plony, nie poskąpił zdrowia i siły, to jednak po narodzinach Ruth zapomniał, że przydałby się jeszcze syn. Matka Ruth nie widziała jednak w tej propozycji niczego zdrożnego czy niewłaściwego. Rozumiała Frau Bernstaein, bo sama była matką i patrząc na nieszczęście sąsiadów, zastanawiała się, co czułaby, gdyby to spotkało ją i jej córkę. Może myślała, że jeśli zadośćuczyni nieśmiałym prośbom zbolałej matki, los uśmiechnie się do niej i wynagrodzi ją kolejnym dzieckiem. Johann miał już prawie pięćdziesiątkę, ale był jeszcze w sile wieku, a ona dopiero na jesieni skończy trzydzieści pięć lat, przecież mogłaby jeszcze niejedno urodzić, gdyby tylko pan Bóg zechciał wysłuchać jej codziennych modlitw. Cóż złego może być w tym, że niewidzący syn sąsiadów posiedzi sobie codziennie w ich ogrodzie, Przecież jabłek od tego nie ubędzie. A że Ruth lubiła godzinami przesiadywać wśród roślin, a nawet – mimo swoich szesnastu lat – bawić się ziemią... To przecież Beata Igielska 45 też nic złego. Oboje są młodzi, będą mieli o czym rozmawiać. Olaf, choć niewidomy, wie wiele o świecie, bo Bernsteinowie specjalnie dla niego sprowadzili skądś mówiącą szafkę, w której – jeśli wierzyć ludziom – samo mówi, jakby człowiek czytał gazetę. I mówi o tym, co dzieje się nie tylko w Reichu, ale i dalej... – Moja mama wie o nas – powtórzył i odwrócił głowę w jej stronę. – Powiedziałeś jej? – Ruth spytała od niechcenia, odpędzając jakąś naprzykrzającą się muchę. – Nie, ale ona wie. – Skąd wiesz, że wie? – Mówiła mi... – Jak to? – Zwyczajnie. Widziała nas może, a może się domyśliła. – I co z tego? Ruth w swojej niefrasobliwości zdawała się być rozbrajająca. Gdy Olaf opowiadał jej niedawno o Hitlerze, wzruszała ramionami, a nawet złościła się na niego. Mówiąc o jakimś tam nie wiadomo kim, bo cóż ten ktoś mógł ją obchodzić, dziwnie się denerwował. Poza tym szeptał jakieś przerażające rzeczy o mordach, prześladowaniach, aresztowaniach. I twierdził, że to wszystko dzieje się w Reichu, tylko że nie w Blesen, ale dalej. Nie obchodziło jej dalej. Rwała z krzaka nabrzmiałe maliny i zaskakując Olafa, przerywała mu te niesamowite i przerażające opowieści, wpychając owoce do ust. On udawał niezadowolonego, czasami rzeczywiście się na nią złościł, ale z rozkoszą przyjmował pieszczoty, po których Ruth bezceremonialnie przytulała się do niego całym ciałem... Oboje zapominali o Hitlerze. Smak i zapach owoców mieszał się z wonią trawy, ziemi i słońca. Dopiero przy Olafie Ruth odkryła, że i słońce ma swój niepowtarzalny aromat... Po wielu latach, przez przypadek dowiedziała się, że jakiś polski poeta napisał ponoć cały cykl wierszy o młodych ludziach kochających się w malinach. Ale tam, gdzie mieszkała, nikt nie słyszał o tym poecie, a ona nie wiedziała nawet, jak się nazywał ani kiedy tworzył. Może w jego żyłach też płynęło trochę żydowskiej krwi, jak w żyłach Olafa, i może podobnie jak on przepadł gdzieś bez wieści. Ale nie – znani poeci nie przepadają, nawet gdy umierają na drugim końcu świata, zawsze znajduje się ktoś, kto ich widział i potrafi wskazać chociażby zbiorową mogiłę. Bernsteinowie znikli nagle całą rodziną. Frau Rose, jej mąż Herbert i niewidomy syn Olaf opuścili swój dom którejś nocy i nikt nigdy już ich nie widział. Ruth wiele razy zastanawiała się, co się z nimi stało. We wsi opowiadano wtedy różne rzeczy. Jedno było pewne – Frau Bernstein nie była odpowiednią żoną dla niemieckiego gospodarza. Co prawda nawet sama Frau Rose o tym nie wiedziała, ale byli tacy, którzy wiedzieli. Poza tym matka Olafa miała najczarniejsze we wsi włosy i największe oczy, co było wystarczającym dowodem jej winy. *** Marta przeciągnęła się i spojrzała na niebo przez rzadkie liście zdziczałej wiśni. Drzewo prawie nie miało owoców i wydawało się chore. Gałęzie pokryte były dziwnymi naroślami, a kora upstrzona brunatnymi plamami. Odkąd babci zmarła, nikt nie zajmował się ogrodem. Teraz też nie było nikogo, kto zadbałby o liczne rośliny, z których jedne korzystały z danej im swobody i bujnie pleniły się, gdzie tylko mogły, inne zaś ginęły w cieniu silniejszych i skazane były na powolną śmierć. Jedną ręką Marta przysłaniała oczy, drugą bezwiednie głaskała miękką, zimną ziemię. Choć było gorąco, ziemia w ogrodzie zdawała się pachnieć pleśnią i mimo że Marta nie lubiła tej woni, teraz wdychała ją z przyjemnością. Wciąż nie docierało do niej, że stary dom babci należy teraz tylko do niej. Wraz z wielkim, choć zapuszczonym ogrodem. Wieczorami wydawało jej się, że słyszy kroki na strychu i były to jedyne chwile, w których odczuwała dziwny niepokój. Nie bała się duchów. Wierzyła, że są przyjazne, zastanawiała się tylko, czy to babcia Anna, czy poprzedni mieszkańcy. Od jednego z sąsiadów dowiedziała się, że przed wojną mieszkała tu jakaś niemiecka rodzina. Podobno byli najbogatszymi we wsi gospodarzami. Tylko nazwiska nikt przypomnieć sobie nie mógł. 46 Jakie to dziś może mieć znaczenie – mawiali. Mieszkający naprzeciwko stary Jędrzejczak przypominał sobie tylko, że kiedyś, może w siedemdziesiątym trzecim, przyjechała tu jakaś Niemka. – Eleganckim samochodem, z dziewczyną i chłopakiem była – mówił, opierając się o płot. – A ty nie pamiętasz. Mała byłaś. A może i wcale cię jeszcze nie było. – I co, panie Franciszku? – Nic. Z babką twoją coś pogadać próbowali, ale im nie wychodziło, bo niby jak. Języka nie znali. Coś tam na migi pokazali i wpuściła ich do ogrodu. Młodzi zostali przy furtce, a ta Niemka, Ruta, czy jak jej tam było, długo w tym ogrodzie klęczała i tylko ziemię głaskała. Jak kota zupełnie. – I co było potem? – Nic. Odjechali. Ino tej ziemi trochę do woreczka zabrali. A twoja babka pomachała im na pożegnanie. – I co dalej? – A bo ja tam wiem. Już ich potem nikt nie widział... A ty co, do miasta nie wracasz? – Sama nie wiem. Ten dom i ten ogród... – Trza by jaki remont zrobić. I te chwasty... Ale ty miastowa, pewnie i tak wrócisz... *** Pierwsze jesienne ulewy wdarły się do domu z impetem przez nieszczelne okna i dziurawy dach. Spanikowana Marta po raz kolejny pobiegła po sąsiada. – Teraz też chcesz tu zostać? – pytał rozbawiony Jan. Pod oknem leżało kilka ręczników, a w pokoju trudno było przejść między miskami. – Skoro nie wypędziły mnie duchy, nie wypędzą i deszcze. Pomożesz mi? – nieśmiało uśmiechnęła się do barczystego mężczyzny. Miał na imię Jan i ostatnio śnił jej się coraz częściej. Podobnie jak tonący w błocie ogród i nieżyjąca babcia. I tajemnicza Niemka, która przyjechała tu przed trzydziestu laty. Ruta? Chyba nie ma takiego niemieckiego imienia? Może Ruth... – myślała, budząc się rano w zimnym pokoju i czekając na pierwsze promienie, które pojawiały się coraz rzadziej i coraz później, osuszając nieco w ciągu dnia mokrą ziemię pachnącą butwiejącymi liśćmi. 47 Ewa Andrzejewska *** opuœci³o j¹ dziecko stoi w plamie krwi zdziwiona patrzy na swoje obce nogi na tê bramê tryumfaln¹ do zdrowia szczêœcia pomyœlnoœci opuœci³o j¹ dziecko stoi pusta p³acz¹c tak by jego nie obudziæ specjalnymi ³zami pustymi w œrodku rodzonymi w bólu zamiast 48 Ewa Andrzejewska SPIE- kropki Smutny œwiat suk i skurwysynów Ale zapukam Integracja Sublimacja Te rzeczy Puk puk Spierdalaj Spierdalam Jeszcze jak 49 Ewa Andrzejewska Po jak poszukam... Szukam pomys³u na wiersz siedzê u sto³u za sto³em przy stole? g³adzê jego g³adkoœæ g³aszczê papier skoñczy³am porz¹dkowaæ kuchniê zaczynam porz¹dkowaæ myœli potem przyjdzie kolej na porz¹dne ¿ycie Nawet siê nie napi³am wina by nie obudziæ demona Taki to potrafi zaalarmowaæ domowników i nie ma wiersza jest dom jestem ja ¿adnych tam poezji kocham robiê herbatê opowiadam bajkê no có¿ potem potem poszukam pomys³u na wiersz. 50 Ewa Andrzejewska *** Kiedy nadchodzi Czas Gdy stajê w ringu Kiedy On mnie dopada, szarpie i osacza coraz mocniej Kiedy na Jego ³askê zdana Bez szans Od pierwszej rundy miotam siê w unikach, Gdy skrupulatnie wylicza mnie Jego s³ugus Kiedy twarz mi puchnie od ³ez i cichych ciosów W naro¿niku ktoœ powinien czekaæ Ktoœ kto powie trzymaj siê Dasz radê Jestem z tob¹ Ktoœ powinien podaæ Obojêtne Rêcznik Rêkê Chusteczkê Ktoœ powinien tam byæ Cholera Nie zapominaj wiêcej o moich urodzinach 51 NA GRANICY 52 Jacek Weso³owski Jacek Weso³owski Denkmal (Deutsch-polnische Abwägungen 4.) Pomnik (Rozwagi polsko-niemieckie IV) Anfangsnote: Bei meinem Aufenthalt in Polen Anfangs dieses Jahres habe ich erlebt, dass meine Landsleute sich noch immer für das „Denkmal der Vertreibung“ lebhaft interessieren. Die Deutschen wenig. Wie bekannt, ist Frau Erika Steinbach der Mahnmal-Idee Mutter, nach Jahren der Diskussionen redet man nicht mehr über ein Denkmal im Sinne z.B. des Holocaustmahnmals in Berlin; es soll eher ein „Zentrum der Vertreibung“ entstanden – in Berlin. Nota wstępna: Podczas mego pobytu w Polsce na początku roku przekonałem się, że rodacy stale jeszcze interesują się żywo „Pomnikiem Wypędzenia“. W Niemczech rzecz obchodzi mało kogo. Jak wiadomo, matką idei Pomnika jest pani Erika Steinbach; po latach dysputy nie mówi się już o Pomniku w sensie np. Pomnika Holocaustu w Berlinie: ma raczej powstać „Centrum Wypędzenia” – w Berlinie. „In der deutschen Humanistik bekam die Literatur zum Thema ´Vertreibung aus dem deutschen Osten´ ein Denkmal gesetzt“. So beginnt ein Aufsatz von mir, den ich vor fast zehn Jahren an die Redaktion der renommierten, sich auch für deutsch-polnischen Angelegenheiten interessierten Zeitschrift „Sinn und Form“ geschickt habe. Der Text wurde abgelehnt. Die polnische Arbeitsfassung kann ich nicht finden, ich verfüge nur über die deutsche Übersetzung. Der deutsche Text wird also jetzt zur Grundlage für die Übersetzung ins Polnische. Die Anfangs- wie auch die Endnote schreibe ich auf Deutsch. So kann man der ganze Text Nr. 4 aus meiner oben genannten Serie für einen Essay auf Deutsch halten, der übersetzt ins Polnische wird. Cool, nicht? In der deutschen Humanistik bekam die Literatur zum Thema „Vertreibung aus dem deutschen Osten“ ein Denkmal gesetzt. Die Monographie Louis Ferdinand Helbigs Der Ungeheure Verlust. Flucht und Vertreibung in der deutschsprachigen Belletristik der Nachkriegszeit ist in dem bekannten wissenschaftlichen Verlag Otto Harassowitz in Wiesbaden 1988 erschienen, das Werk hat Nachdrucke. Der deutsche Literaturwissenschaftler arbeitete zehn Jahre lang an seinen Werk. Er unterstreicht seinen Denkmalcharakter mit der Widmung: „Den Nachgeborenen zur Erinnerung, den Lebenden zur Mahnung, den Toten zum Gedenken“. Der Ausdruck „Vertreibungsliteratur“ hat in der deutschen Literaturwissenschaft keinen so festen Platz wie „KZ-Literatur“, „Antifaschistische Literatur“ oder „Holocaustliteratur“. Das Thema Vertreibung umfasst bei Helbig einen sehr weiten Komplex; das bezeugen die Titel der einzelnen Kapitel des zweiten Teils seiner Bearbeitung (Textinterpretationen): Heimatverständnis und Heimatanspruch, Die Kampf- und Leidenszeit in der alten Heimat, Flucht, Vertreibung, Heimatverlust, Ankunft im Westen: Eingliederung, Wiederbegegnungen mit Vertreibungslandschaften, Das Vertreibungsthema und die Chancen für eine Versöhnung. Im Rahmen dieser thematischen Gliederung werden in einzelnen Abschnitten die Werke der deutschsprachigen Schriftsteller behandelt wie es im Titel vermerkt ist – also nicht nur die der Autoren der BRD, sondern auch die der DDR und der anderen Staaten, in denen Literatur in deutscher Sprache entsteht, wie Österreich und die Schweiz. Auf diese Weise versucht der Autor der Monographie die politische Problematik, die mit der „Grenzenverschiebung“ nach dem 2. Weltkrieg in „W niemieckiej humanistyce literatura na temat ´Wypędzenie z niemieckiego wschodu´ ma swój pomnik.” Tak zaczyna się mój tekst, który przed prawie dziesięciu laty posłałem do redakcji zasłużonego, też dla polsko-niemieckich kwestii, pisma „Sinn und Form”. Tekst nie został przyjęty do druku. Polskiej roboczej wersji nie mogę odnaleźć, dysponuję jedynie niemieckim przekładem, który teraz staje się podstawą polskiego tłumaczenia. Notę wstępną jak i końcową piszę po niemiecku.. Cały tekst nr 4 z niniejszej mojej wyżej nazwanej serii można więc uważać za esej po niemiecku, przetłumaczony na polski. Cool, nie? W niemieckiej humanistyce literatura na temat „Wypędzenie z niemieckiego wschodu” ma swój pomnik. Monografia Louisa Ferdinanda Helbiga Potworna strata. Ucieczka i wypędzenie w niemieckojęzycznej powojennej literaturze pięknej ukazała się w znanym naukowym wydawnictwie Otto Harassowitza, Wiesbaden, w roku 1988, praca ma dodruki. Niemiecki literaturoznawca pracował nad swoim dziełem 10 lat. Pomnikowy jego charakter podkreśla autorska dedykacja: „Potomnym dla wiedzy, żywym ku przestrodze, umarłym na wspomnienie”. Określenie „literatura wypędzenia” (Vertreibungsliteratur), nie ma w literaturoznawstwie niemieckim tej stałości terminologicznej, co np. „literatura obozowa” (KZLiteratur) albo „literatura antyfaszystowska” czy „literatura holocastu”. Helbig ujmuje temat swojego opracowania bardzo szeroko, o czym świadczą tytuły poszczególnych rozdziałów części drugiej (interpretacje utworów): Rozumienie ojczyzny i potrzeba ojczyzny (w oryginale słowo „Heimat” = kraj rodzinny, mała ojczyzna; w tym sensie „ojczyzna” w dalej następujących tytułach rozdziałów – J.W.), Czas walki i cierpienia w dawnej ojczyźnie, Ucieczka, wypędzenie, utrata ojczyzny, Przybycie na zachód – asymilacja, Późniejsze spotkania z krajobrazami wypędzenia, Temat wypędzenia a szanse pojednania. W ramach tego podziału tematycznego w osobnych akapitach omówione są utwory pisarzy niemieckojęzycznych – zgodnie z tytułem pracy – nie tylko autorów RFN, takze NRD oraz pozostałych państw o piśmiennictwie w języku niemieckim, jak Austria i Szwajcaria. W ten sposób autor monografii stara się wyminąć problematykę polityczną „przesunięcia granic” w Europie po II wojnie światowej. Helbig NA GRANICY 53 Europa verbunden ist, zu umgehen. Helbig will das Thema auf humanistischer Ebene erörtern: als menschliches Unglück, das die deutsche Gemeinschaft in der Literatur artikulieren und bewerten musste. Natürlich geht es nicht nur um den Flucht und Vertreibung aus den Gebieten, die sich nach 1945 in den Grenzen Polens befanden, sondern auch aus denen, die sich die Sowjetunion genommen hatte und aus der Tschechoslowakei (Sudetenland). Der polnische Staat war aber der Haupterbe des deutschen Ostens, deshalb waren die Polen gemeint, wenn man in Deutschland von deutschem Unglück redete. So auch Helbig. Er unterstreicht den apolitischen Charakter seiner Monographie, indem er sie expressis verbis aus der allgemeinen Diskussion über die deutsch-polnische Problematik in der BRD ausschließt; die anderen, die Unrecht begangen haben, erwähnt er nicht: „Es wäre nicht angebracht, die Perspektive des Verfassers dieser Monographie in das Panorama der Bundesrepublik Deutschland mit ihren besonderen deutsch-polnischen Problemen und Verwicklungen zu versetzen“. Das sagt er im Vorwort seines Werkes. Aber im Schlusswort bezieht er sich doch ins Panorama mit seinen Problemen und Verwicklungen mit ein: „Der langwierige Prozess der Aussöhnung von Polen und Deutschen kann nur dann vorankommen, wenn das ´sich leiden müssen´ in der Wortes doppelter Bedeutung verstanden wird, als ´einander leiden´ und sich ertragen“. Er berührt hier die außerordentlich neuralgische Frage der „Gleichheit oder Ungleichheit“, was das „deutsche Unglück“ und die „polnische Wunde“ betrifft. Helbig suggeriert „Gleichheit“. Für den polnischen Leser seiner Monographie kann das unmöglich akzeptiert werden. Wohl nicht nur für den polnischen. Der Autor des Ungeheuren Verlustes unterstreicht vielmals seine Unparteilichkeit und Objektivität als Forscher – er schreibt zum Beispiel, er sei „jemand von außen“, weil er zwar ein in Schlesien geborener Deutscher sei, aber auch ein Amerikaner, der seit vielen Jahren in de USA lebe. Meiner Meinung nach gelingt es ihm nicht, unparteilich zu sein. Einfach darum, weil Objektivität bei den deutsch-polnischen Themen ein heißes Eisen ist, emotional geprägt – mit den Wurzeln in der jahrhunderte langen gemeinsamer Geschichte der zweier Völker. Der deutsch-amerikanische Wissenschaftler bemüht sich, objektiv zu sein – das ist zu spüren und das genügt. Der Umfang der Lektüre, die Helbig erforscht, ist annährend so groß wie der Umfang der 54 pragnie rozważać temat na płaszczyźnie ogolnohumanistycznej, jako temat ludzkiego nieszczęścia, które zbiorowość niemiecka musiała wyartykułować i przewartościować w literaturze. Oczywiście nie chodzi tylko o ucieczkę i wypędzenie z terenów, które znalazły się po 1945 w granicach Polski; lecz także z tych, które wziął sobie Związek Radziecki, oraz z Czechosłowacji (Sudetenland). Państwo polskie było jednakże głównym sukcesorem niemieckiego wschodu i stąd, gdy mówi się w Niemczech o „niemieckim nieszczęściu”, to zasadniczo pod adresem Polaków. Tak też i Helbig. Podkreślając apolityczność swojej monografii, autor odcina się expressis verbis od włączania jej do ogólnej dyskusji nad niemiecko-polską problematyką w RFN, o innych krzywdzicielach nie wspomina: „Nie byłoby zasadne wpisywanie perspektywy autora niniejszego opracowania w polityczną panoramę Republiki Federalnej z jej szczególnymi niemiecko-polskimi problemami i uwikłaniami”. To mówi we wstępie do swej monografii. Ale w posłowiu włącza się jednak do tej panoramy z jej problemami i uwikłaniami: „Długotrwały proces pojednania między Polakami i Niemcami może pomyślnie rozwijać się nadal jedynie wówczas, gdy ´żałować i godzić się´ rozumieć się będzie w podwójnym znaczeniu, jako „żałować się nawzajem i godzić się z sobą nawzajem”. Dotyka tutaj niesłychanie newralgicznej kwestii „równości czy nierówności w nieszczęściu” wypędzonych po wojnie Niemców wobec w okresie wojny i okupacji eksterminowanych Polaków, przeznaczonych wyrokiem nazistowskiej ideologii na śmierć czy morderczą eksploatację. Helbig sugeruje „równość”. Dla polskiego czytelnika jego dzieła jest to rzecz niemożliwa do zaakceptowania. Nie tylko chyba dla polskiego. Autor Potwornej straty wielokrotnie podkreśla swoją bezstronność i obiektywność jako badacza – pisze na przykład, że jest „kimś z zewnątrz”, bo wprawdzie jest urodzonym na Śląsku Niemcem, ale również Amerykaninem, żyjącym od lat w USA. Moim zdaniem nie udaje mu się być bezstronnym. Po prostu z przyczyny, że obiektywność przy kwestiach polsko-niemieckich jest trudna, jest to temat gorący, nabrzmiały emocjami – narosłymi od wieków trudnej wspólnej historii dwóch sąsiadów. Niemieckoamerykański literaturoznawca stara się być obiektywny – to się czuje i to musi wystarczyć. Zakres lektur, które bada Helbig, jest równie wielki, co zakres problematyki wypędzenia. Jeśli idzie Vertreibungsproblematik. Wenn es um die Literatur der BRD geht, die die Hauptdomäne dieser Problematik ist, kann man Dem ungeheuren Verlust den Eindruck gewinnen, dass das Motiv der Vertreibung aus der Heimat 1945-47 für die westdeutschen Schriftsteller fast so wichtig ist, wie für die polnischen das Motiv des Krieges und der Okkupation 1939-45. Die Handbücher der deutschen Literatur bestätigen diese Meinung Helbigs nicht, aber das ist Nebensache. Helbig interpretiert eine enorme Zahl von Werken westdeutschen Autoren, von Schriftstellern, die polnische Germanisten zu Zeit des Volkspolen als Revanchisten bezeichneten, bis zu den Polonophilen: Grass, Lenz, Bienek. Mit der Bewertung der polnischen Seite, das, was zum Thema geschrieben wurde, als „revanchistisch“ zu bezeichnen, erklärt sich Helbig entschieden nicht einverstanden. Er ist auch nicht damit einverstanden, dass man die westdeutsche Literatur, die sich mit dem Thema beschäftigt, von der entsprechenden Literatur der DDR trennt. (Die Einteilung in zwei deutschen Literaturen ist normal in der Geschichte der Weltliteratur, siehe Handbücher und Lexika.) Übrigens wird der drastische Terminus „Vertreibung“ sowohl im sozialistischen Deutschland as auch in Polen überhaupt nicht benutzt – stattdessen verwendete man mildere Bezeichnungen: „Umsiedlung“, „Übersiedlung“ und sogar „Transfer“. Der letzte Ausdruck ist in der Sprachwissenschaft oder in Bankwesen ein richtiger; wen man die Zwangsausweisung und Verschiebung von Menschenmassen so nennt, klingt das komisch – und eher ziemlich „unmenschlich“. Es ist besser bei „Vertreibung“ zu bleiben – das Wort ist doch emotional geprägt, nennt aber die Sache beim Namen, das ist nicht zu leugnen. Helbig: „Ale Deutschen haben diese Heimaten verloren. Gleichgültig, ob der einzelne Vertreibungsautor oder Personen in den Werken diesen Verlust für gerecht oder ungerecht halten, ein Verlust war es und bleibt es. Man tut denen, die diesen Verlust betrauern, Unrecht, wenn man ihnen ´Revanschismus´ vorwirft.“ Der Autor der Monographie Der ungeheure Verlust stellt auf Grund der enormen literarischen Materials, das er erforscht hat, fest, dass die deutschen Autoren das Unrecht der Vertreibung aus der Heimat immer im Zusammenhang mit der deutschen Schuld am Unglück des Krieges und des Naziterrors, deren Opfer andere Völker wurden, behandeln: „Jede Relativierung von Schuld oder Recht, sei es auf der politischen Arena, sei es in der Belletristik, ist zutiefst fragwürdig. Obwohl es ein paar Werke gibt, die dieser Versuchung nicht o literaturę RFN, której ta problematyka jest głównie domeną, to można z lektury Potwornej straty odnieść wrażenie, że motyw wypędzenia z ojczyzny 1945-47 jest dla zachodnioniemieckich pisarzy niemal tak samo ważny, jak dla pisarzy polskich temat wojny i okupacji 1939-45. Podręczniki historii literatury niemieckiej nie potwierdzają tego sądu Helbiga, ale mniejsza o to. Helbig interpretuje wielką liczbę utworów literatury zachodnioniemieckiej, począwszy od pisarzy, których germaniści w czasach Polski Ludowej nazywali odwetowcami, do polonofilów: Grassa, Lenza, Bienka. Z polską oceną literatury o wypędzeniu jako „literatury odwetowej” Helbig zdecydowanie się nie zgadza. Nie zgadza się również na oddzielanie, w odniesieniu do tematu wypędzenia, literatury RFN od literatury NRD. (Jest to podział raczej powszechnie funkcjonujący w historii literatury światowej, zob. podręczniki i encyklopedie.) Skądinąd drastyczny termin „wypędzenie” był absolutnie nieużywany w socjalistycznych Niemczech jak i w Polsce – zamiast tego stosowano określenia łagodne: „wysiedlenie”, „przesiedlenie”, a nawet „transfer”. Tego ostatniego używa się normalnie w językoznawstwie oraz w bankowości; zastosowane do przymusowego przemieszczania mas ludzkich brzmi dziwacznie – i raczej „nieludzko”. Lepiej pozostańmy przy słowie „wypędzenie” – jest to słowo nacechowane emocjonalnie, owszem, ale nazywa sprawę po imieniu, nie da się zaprzeczyć. Helbig: „Wszyscy Niemcy, jako całość, utracili owe małe ojczyzny. Niezależnie od tego, czy autor utworu o wypędzeniu lub postaci w nim występujące tę utratę uważają za sprawiedliwy czy niesprawiedliwy wyrok losu, utrata była i pozostanie. Tym, którzy ją opłakują, wyrządza się krzywdę, gdy zarzuca się im ´odwetowość´”. Autor monografii Potworna strata stwierdza na podstawie ogromnego materiału literackiego, przez niego przebadanego, że pisarze niemieckiej „literatury wypędzenia” rozpatrują krzywdę wypędzenia z ojczyzny zawsze w kontekście niemieckiej winy za nieszczęścia milionów ofiar wojny i hitlerowskiego terroru, sprowadzone na inne narody: „Relatywizowanie winy i prawa, czy to na arenie politycznej, czy w literaturze, jest niedopuszczalne. Jakkolwiek istnieją nieliczne utwory, w których nie dość zdecydowanie widoczna jest jedynie słuszna moralna postawa, jest rzeczą godną pochwały, że ogromnie przeważająca liczba autorów NA GRANICY 55 deutlich genug aus dem Wege gehen, so ist es doch beruhigend, dass eine überwältigende Zahl von Autoren der Vertreibung das dichterische Medium weitgehend als nicht geeignet für einseitige Recht oder Schuldzusprechungen empfindet, stets mit Ausnahme des NS-Terrors. Ähnlich wie die bedeutendsten Werke der Literatur –man denke an die großen griechischen Dramen – bleiben gerade die besten Vertreibungswerke im menschlichen Bereich ambivalent wie das leben selbst, indem sie Recht und Unrecht zwar schildern, die Entscheidung darüber und über Urteil und Strafe jedoch offen lasen; die letzte moralische Instanz bleibt der Leser“. Natürlich. Literatur ist Kunst. Egal, ob sie besser oder schlechter ist – sie hängt von der Interpretation ab. Louis Ferdinand Helbig in der BRD (oder in der USA) und Krzysztof A. Kuczynski in der Volkspolen haben dieselben Werke der westdeutschen Vertreibungsliteratur gelesen. So schätzt der polnische Germanist sie (als „revanchistiche Literatur“ en bloc gehalten) in einem seinen Aufsätze („Acta Universitatis Lodziensis“, 4/1981): „Zu den typischen Merkmalen der revanschistichen Literatur soll man die Umkehrung der historischen Wahrheit zählen, das heißt, es wird dem westdeutschen Leser suggeriert, dass in Wirklichkeit eben die Deutschen den psychischen und moralischen Schaden erlitten haben, dass eben die Deutschen zur Verfolgung und Ausrottung bestimmt waren. Um besser diese Literatur vorzustellen, erwähnen wir zum Baispiel solche Themenkomplexe wie den Hass der Polen gegen den deutschen Kulturträger, die Suggestion, dass Schlesier, Kaschuben und Masuren Deutsche seien, das angebliche Nichtwissen etlicher Deutscher über die Naziverbrechen und ihre im Gegenteil aktive Tätigkeit in der antifaschistischen Bewegung, etliche Aktionen, um die Polen vor der Naziverfolgung zu retten und die Undankbarkeit der Polen den Deutschen gegenüber, den widerrechtlichen Transfer (! – das Aufrufungszeichen von mir, J.W.) der Deutschen aus dem Gebieten, die 1945 zu Polen gehörten usw. Es scheint so zu sein, dass diese unvollständigen Polenliteratur eine Vorstellung über diese Art revanchistischen Literatur gibt“. Krzysztof A. Kuczynski unterstützt seine Schlussfolgerungen mit einem längeren Zitat aus dem Buch Wilhelm Szewczyks Revanchisten auf dem Parnass (ich gebe später ein Fragment) und dann zählt er eine lange Liste von Schriftsteller auf, „die ihre antipolnischen Bücher (so Kuczynski), meistens Romane und Erzählungen im Auftrag der Vertriebenverbände schrieben und pub- 56 tematu wypędzenia nie wykorzystuje medium, jakim jest utwór literacki, do jednostronnych rozliczeń krzywd i praw – z wyjątkiem niewątpliwych zbrodni terroru hitlerowskiego. Podobnie jak w najwybitniejszych dziełach literatury – jak w dramacie greckim – w najlepszych utworach o wypędzeniu sprawy ludzkie pozostają tak ambiwalentne, jak samo życie; literatura wypędzenia je opisuje, pozostawiając decyzje o winach i karach otwarte, nierozstrzygnięte, o ostateczną ocenę moralną zwracając się ku czytelnikowi”. Oczywiście. Literatura jest sztuką. Lepsza czy gorsza – podlega interpretacji. Louis Ferdinand Helbig w RFN (czy w USA) i Krzysztof A. Kuczyński w Polsce Ludowej czytali te same utwory zachodnioniemieckiej literatury o wypędzeniu. Tak oto ocenia ją (jako „literaturę odwetową” en bloc) polski germanista w jednym ze swych artykułów („Acta Universitatis Lodziensis”, 4/1981): „Do typowych cech literatury odwetowej zaliczyć należy odwracanie prawdy historycznej, tzn. sugerowanie zachodnioniemieckiemu odbiorcy, że w rzeczywistości właśnie Niemcy ponosili straty fizyczne i moralne, że to właśnie Niemcy byli narażeni na prześladowania i wyniszczenie. Aby bardziej specyzować zawarte tam obrazy przytoczmy przykładowo takie bloki tematyczne, jak nienawiść Polaków do niosących kulturę Niemców, sugerowanie, że Ślązacy, Kaszubi i Mazurzy to Niemcy, kradzież niemieckich dzieci, obarczanie Polaków odpowiedzialnością za straty niemieckie, rzekoma niewiedza większości Niemców o zbrodniach faszyzmu, a wręcz przeciwnie – aktywna działalność w organizacjach antyfaszystowskich, masowe ratowanie życia Polakom przed prześladowaniem przez hitlerowców, brak wdzięczności Polaków wobec Niemców, bezprawny transfer (! – wykrzyknik mój, J.W.) ludności niemieckiej z ziem należących po 1945 roku do Polski itp. Wydaje się, że to niepełne zestawienie najczęściej występujących motywów w literaturze zachodnioniemieckiej o Polsce daje pewne wyobrażenie o tego rodzaju piśmiennictwie odwetowym”. Krzysztof A. Kuczyński podpiera swoje wnioski dłuższym cytatem z książki Wilhelma Szewczyka Odwetowcy na Parnasie (fragment podam za chwilę), następnie daje długą listę nazwisk pisarzy, którzy, wg jego wiedzy i oceny „swe antypolskie książki, przeważnie powieści i opowiadania, pisali i publikowali w myśl zaleceń organizacji ziomkowskich: Rainer Goch lizierten: Rainer Goch (u.a. Claudia von Trebnitz), Hans Lipinski-Gottesdorfer (u.a. Wenn es Herbst wird und Wanderungen durch den dunklen Wald), Gerhard Pohl (u.a. Bin ich noch in meinem Haus? und Verrat) Ruth Storm (u.a. Das Haus am Hügel und Das vorletzte Gericht, auch Ich schrieb es auf), Gerhard Pittkau (u.a. Mein 33. Jahr) Herbert Schmidt-Kaspar (u.a. Wie Rauch vor starken Winden), Dagmar von Mutius (u.a. Wetterleuchten), Hans Hempe u.a. Die Bürger von Kronin), Käthe von Norman (u.a. Tagebuch aus Pommern 1945/46), Edwin Erich Dwinger (u.a. Wenn die Dämme brechen), Hans-Georg Buchholtz (u.a. Fremder, bist du mein Brüder?), Barbara Zaehle (u.a. Der Verborgene), Gerd Gaiser (u.a. Aniela), Ruth Hoffmann (u.a. Die schlesische Barmherzigkeit), Hugo Hartung (u.a. Gewiegt vom Regen und Wind), Horst Mönnich (u.a. Der vierte Platz), Josef Mühlberger (u.a. Engel aus Paradies), Gerda von Fries (u.a. Klewitter Vermächtnis), Elfriede Jobst (u.a. Ewiges Heimweh), Erika von Hornstwein (u.a. Andere müssen bleiben und Die deutsche Not). Diese Liste könnte man erweitern“ – sagt ihr Autor – „aber das wäre schon überflüssig. Aus der Lektüre der oben genanten Werke kann man eindeutig feststellen, dass die überwiegende Mehrheit von ihnen, die in den Jahren 1949-1969 entstanden, eine Verleumdung sind, die unser Land in lügnerischer Weise verunglimpfen“. Nicht alle Namen aus der schwarzen Liste Kuczynskis tauchen in Helbigs Monograpie auf – er erwähnt viele andere; nicht alle Werke, die der polnische Germanist genannt hat, betreffen direkt das Thema „Flucht du Vertreibung“ – das ist nicht wichtig. Beide Wissenschaftler sprechen über denselben literarischen Kreis: die Schriftsteller der Vertreibung, in überwiegender Mehrheit selbst Vertriebene aus dem deutschen Osten. Sowohl Helbig als auch Kuczynski sind sich in der negativen Einschätzung eines einigen Autors einig: Erich Edwin Dwingers. Dwinger war kein Vertriebener, er stammte aus Schleswig-Holstein. Zu Nazizeit war er in SS. Anfang des Krieges schrieb Dwinger in Minister Goebbels´ Auftrag das Buch Tod in Polen. Die volksdeutsche Passion, in dem er die Ereignisse im Bromberg 1939 (polnischer Mord an den Bromberger Deutschen) im Sinne der Nazipropaganda darstellte. Nach dem Krieg beschrieb er die Vertreibung der Deutschen aus Ostpreußen in dem Roman Wenn die Dämme brechen (1950). Was ist mit den restlichen Autoren aus Kuczynski Liste? Die überwiegende Mehrheit von ihnen (wie auch Dwinger) sind zweit- oder drittrangige (m.in. Klaudia z Trebnitz; uwaga moja, J.W.: autor listy podaje tytuły oryginalne, tłumaczę je tu dosłownie dla polskiego czytelnika, natomiast oryginały znajdują się obok, w moim tekście niemieckim), Hans Lipinski-Gottesdorfer (m.in. Gdy nadejdzie jesień, Wędrówki po ciemnym lesie), Gerhard Pohl (m.in. Czy jestem jeszcze w moim domu?, Zdrada), Ruth Storm (m.in. Dom na wzgórzu, Przedostatni sąd, Zapisałam to), Gerhard Pittkau (m.in. Mój rok 33), Herbert Schmidt-Kaspar (m.in. Niczym dym na wietrze), Dagmar von Mutius (m.in. Błyska się), Hans Hempe (m.in. Ludzie z Kronin), Kathe von Norman (m.in. Dziennik z Pomorza 1945/46), Edwin Erich Dwinger (m.in. Gdy pękają tamy), Hans-Georg Buchholtz (m.in. Obcy, jesteś mi bratem?), Barbara Zaehle (m.in. Ukryty), Gerd Gaiser (m.in. Aniela), Ruth Hoffmann (m.in. Miłosierdzie), Hugo Hartung (m.in. Doświadczony przez deszcz i wiatr), Horst Mönnich (m.in. Czwarte miejsce), Josef Mühlberger (m.in. Rajskie anioły), Gerda von Kries (m.in. Testament Klewittera), Elriede Jobst (m.in. Wieczna tęsknota), Erika von Horstwein (m.in. Inni muszą pozostać, Niemiecka bieda). Wykaz ten można by powiększać” – konkluduje jego autor – „ale tego rodzaju wyliczanie nie przyniosłoby innego efektu końcowego. Na podstawie lektury podanych utworów można jednoznacznie stwierdzić, że ogromna ich większość, powstała w latach 1949-1969, to dzieła oszczercze, ubliżające w kłamliwy sposób naszemu krajowi”. Nie wszystkie nazwiska z listy Kuczyńskiego występują w monografii Potworna strata, Helbig poświęca swą uwagę wielu innym, nie wszystkie tytuły podane przez polskiego germanistę dotyczą wprost tematyki ucieczki i wypędzenia – nie jest to ważne. Obaj literaturoznawcy mowią o tym samym kręgu literackim: pisarze niemieckiego „Vertreibung”, w ogromnej większości sami „wypędzeni z niemieckiego wschodu”. Obaj badacze zgadzają się w negatywnej ocenie jednego jedynego autora: Erich Edwin Dwinger. Dwinger nie należał do wypędzonych, jego małą ojczyzną był Szlezwik-Holsztyn. W czasach Hitlera Dwinger był w SS. Na początku wojny napisał na zamówienie ministra Goebelsa książkę pt. Śmierć w Polsce. Męczeństwo niemieckiej ludności, w której przedstawił wydarzenia we wrześniu 1939 roku (polski pogrom Niemców bydgoskich) z punktu widzenia i dla celów hitlerowskiej propagandy. Po NA GRANICY 57 Schriftsteller. Wilhelm Szewczyk schreibt so über ihr Schaffen: „Kritiker und Historiker der westdeutschen Gegenwartsliteratur beschäftigen sich mit ihnen beiläufig, sie schätzen – zu Recht – ihren intellektuellen, moralischen und künstlerischen Wert gering, aber sie unterschätzen auch – zu Unrecht – die Stärke ihrer Wirkung auf den Leser“ (Revanchisten auf dem Parnass, 1959). Einige von diesen Autoren erwähnt Helbig nur im allgemeinen Teil seiner Monographie, drei Schriftsteller hingegen, denen Kuczynski schlechte Noten gegeben hat, zeichnet er aus, indem er ihrem Schaffen einzelne Interpretationen widmet. Nicht nur also, dass er diese Autoren nicht für intellektuelle, moralische und künstlerische Stümper hält, sondern er gibt ihnen einen hohen literarischen Rang zu. Das sind: Hans Lipinski-Gottesdorfer, Dagmar von Mutius und Josef Mühlberger. Helbig behandelt zwei Erzählungen des letzteren aus dem Band Die Vertreibung. Sechs Novellen und Erzählungen (1955). Er sagt über die Erzählung Der kleine Kaufmann Kilian Rößler: „Mühlberger lässt das Verhalten Kilian Rößlers ausdrücklich anders erscheinen als das der anderen Dorfbewohner. Diese hatten ´trotzig, fluchend´ ihre Wohnungen verlassen, ´ihren Besitz den Fremden in Verachtung und Zorn hingewor- 58 wojnie opisał wypędzenie ludności niemieckiej z Prus Wschodnich w powieści Gdy pękają tamy (1950). Co z pozostałymi autorami z listy Kuczyńskiego? Ogromna większość z nich (jak Dwinger) są to pisarze drugo- i trzeciorzędni. Wilhelm Szewczyk pisze o ich twórczości, co następuje: „Krytycy i historycy współczesnej literatury zachodnioniemieckiej zajmują się nią mimochodem, lekceważąc wydatnie nie tylko – co jest słuszne – jej wartości intelektualne, moralne, artystyczne, lecz i – co jest niesłuszne – możliwość jej oddziaływania na czytelnika” (Rewanżyści na Parnasie, 1959). Niektórych z tych autorów Helbig tylko wspomina w części ogólnej swojej monografii, natomiast trójkę pisarzy, którym Kuczyński dał złe cenzury, wyróżnia, poświęcając ich twórczości osobne interpretacje. Nie tylko więc, że nie uważa ich za miernoty intelektualne, moralne i artystyczne, lecz przeciwnie, przyznaje im wysoką rangę literacką. Są to: Hans Lipinski-Gottesdofer, Dagmar von Mutius i Josef Mühlberger. Helbig omawia dwa utwory tego ostatniego z tomu Wypędzenie. Sześć nowel i opowiadań (1955). Oto co mówi o opowiadaniu Drobny kupiec Kilian Rößler: „Mühlberger opisuje zachowanie Kiliana Rößlera, najzupełniej różne od postawy innych mieszkańców wsi. Ci opuszczają swoje domostwa ´klnąc i szydząc, pozostawiają swoje mienie obcym przybyszom w złości i pogardzie´. Inaczej Kilian Rößler. Ten klęka ze swoimi na progu domu i mocnym głosem odczytuje napis nad drzwiami: ´Niech Bóg błogosławi temu domowi i wszystkim tym, którzy weń wchodzą i zeń wychodzą! Amen´. ´Amen´ – ´powtarzają za nim jego ludzie i Kilian Roßler podnosi się jako pierwszy i przechodzi na czele swoich przed obcymi, którzy jako zwycięzcy przybyli tu, by uczynić swoją własnością cudze mienie´. Z pewnością nie jest przesadą widzieć w tej postawie zapowiedź tego, co w cztery lata później sformułowane zostało w ´Karcie Wypędzonych z Ojczyzny´: odmowa odpowiadania przemocą na przemoc”. O dwojgu pozostałych z wymienionych autorów: „Oboje, zarówno Hans Lipinski-Gottesdorfer jak i Dagmar von Mutius, widzą temat wypędzenia w szerokiej perspektywie: wszystkie ofiary wojny uszanowane być muszą w ich cierpieniu (tzn. Niemcy tak samo jak Polacy, Rosjanie, Żydzi... wtręt moj – J.W.). Trzeba zauważyć, że oboje mówią to zaledwie w piętnaście lat od opisywanych przez nich zdarzeń, i minie jeszcze dziesięć, zanim Siegfried fen´. Nicht Kilian Rößler. Er kniet mit den Seinen vor der Hausschwelle nieder und liest mit fester Stimme den Türspruch; ´Gott segne dieses Haus und alle, die da gehen ein und aus! Amen´. ´Amen´ wiederholten seine Leute und Kilian Rößler erhob sich als erster und ging den Seinen voran an den fremden Leuten vorüber, die als Sieger gekommen waren, fremden Besitz zu dem ihrigen zu machen. Es ist gewiss nicht übertrieben, in dieser Haltung das Vorweggenommene zu sehen, was vier Jahre danach in der ´Charta der Heimatvertriebenen´ ausgesprochen wurde: eine Absage an die Vergeltung von Gewalt durch Gewalt“. Über die anderen oben genannten Autoren: „Beide, Hans LipinskyGottesdorfer und Dagmar von Mutius, entgrenzen die Vertreibungsthematik dahingehend, dass alle Opfer als Leidende (also die Deutschen genauso wie Polen, Russen, Juden…– meine Bemerkung – J.W.) gewürdigt werden. Es ist bemerkenswert, dass dies kaum fünfzehn Jahre nach der Zwangsaussiedlung geschah und dass ein weiteres Jahrzehnt verging, bevor Siegfried Lenz, Arno Surminski, Christine Brückner, Hors Bienek, Christa Wolf, Ilse Tilsch und andere Ähnliches versuchten.“ In dem letzten Zitat erkennt Helbig den „Revanchisten“ (nach der Meinung Kuczynskis) humanitäre, moralisch wertvolle Ideen zu, stellt sie in eine Reihe mit den westdeutschen Autoren, die polnische Germanisten in der VRP als „Polonophile“ gefeierten (Lenz, Bienek) den von den Vertriebenen nicht gemochten Grass erwähnt hier Helbig nicht) oder „Gemäßigte“ nannten (Surminski, Brückner), dazu haben wir hier die bekannte DDR-Schriftstellerin Christa Wolf. In dem ersten Zitat beruft sich der deutsch-amerikanische Wissenschaftler auf die Charta der Heimatvertriebenen, die er für ein Dokument abgeleitet von der Deklaration der Menschenrechte der Vereinigten Nationen hält. Die Charta der Heimatvertriebenen kritisiert Ralph Giordano scharf in dem Buch Die zweite Schuld oder von der Last Deutscher zu sein – nämlich aus dem Grund, weil in ihr kein Wort steht von Millionen Opfern der deutschen Agressionen und des Naziterrors 19391945, denen nicht nur das Recht auf die Heimat genommen wurde, sondern das Recht auf das Leben. Und doch darf man, wie Helbig selbst erklärt hat, die deutsche Verantwortung für dieses Unglück von dem den Deutschen angetanenen Unrecht Fluchts und Vertreibung nicht abgrenzen. Die früher sehr heißen deutsch-polnischen Emotionen haben sich auf beiden Seiten des „Zeitflusses“ (der Oder wie der Elbe) beruhigt, die politischen Gründe sind Lenz, Arno Surminski, Christine Brückner, Horst Bienek, Christa Wolf, Ilse Tielsch próbować będą powiedzieć to samo”. W ostatnim z przytoczonych cytatów Helbig, przyznając „odwetowcom” (wg Kuczyńskiego) humanitarne, wartościowe moralnie idee, łączy ich w jeden szereg z autorami zachodnioniemieckimi, których germaniści w Polsce Ludowej świętowali jako polonofilów (Lenz, Bienek) czy uważali za „umiarkowanych” (Surmiński, Brückner), a jeszcze mamy tu Christę Wolf, znaną pisarkę NRD. Natomiast w pierwszym z cytatów niemiecko-amerykański badacz literatury powołuje się na Kartę Wypędzonych z Ojczyzny, uważajac ten dokument za pochodną Deklaracji Praw Człowieka Organizacji Narodów Zjednoczonych. Kartę Wypędzonych krytykuje ostro Ralph Giordano w książce Druga wina albo o ciężarze bycia Niemcem – z tego mianowicie powodu, że nie ma w niej ani słowa o milionach ofiar i terroru hitlerowskiego 1939-1945, o ludziach, którym odmówiono nie tylko prawa do ojczyzny, odmówiono im prawa do życia. A przecież, zdaniem Helbiga, nie wolno niemieckiej winy za te nieszczęścia oddzielać od „niemieckiej krzywdy ucieczki i wypędzenia”. NA GRANICY 59 60 zusammen mit der Folgen der Jaltakonferenzbeschlüsse endgültig verschwunden. Wenn das literaturwissenschaftliches Thema „Flucht und Vertreibung aus dem deutschen Osten“ für die Germanisten heute in Polen interessant ist, dann soll eine Monographie über die deutsche Nachkriegsliteratur entstehen, deren Wucht vergleichbar mit der Bearbeitung deutscher Polenliteratur der Zwischenkriegzeit von Jan Chodera sein kann. Übrigens sollte man auch diese Periode neu bearbeiten. Vielleicht macht das jemand von dem jüngeren polnischen Germanisten, der von der früheren Emotionen und Politikzwängen nicht belastet ist, die – hoffen wir – endgültig Geschichte sind. Chodera gab dem Gegenstand seines Werkes Deutsche Polenliteratur 1918-1939 den verallgemeinerten Namen „revanchistiche Literatur“. Das Schaffen der BRD-Schriftsteller (mit wenigen Ausnahmen) sah er als ihre Fortsetzung an: Vergeudete Geschichtsstunde ist der Titel des letzten Kapitels seines Buchs. Helbig meint, dass die Geschichtsstunde nicht vergeudet war. Sicher kann man es sagen, wenn man als Ganze die Werke der westdeutschen Schriftsteller aus den siebziger und achtziger Jahren des vergangenen Jahrhunderts (oh Gott, schon!) in Betracht zieht, die Chodera nicht berücksichtigt konnte (sein Buch erschien 1969). Wenn es um die Monographie Helbigs geht, so ist an seiner prinzipiellen Aufrichtigkeit nichts zu zweifeln, man spürt aber dennoch eine gewisse Befangenheit, die aus dem Gefühl der Verletzung der Heimatvertriebenen resultieren kann. Das ist menschlich. Meine eigene Verletzung tut am meisten mir Weh. Dawne gorące emocje niemiecko-polskie uspokoiły się po obu stronach „rzeki czasu” (tak Odry jak i Łaby), względy polityczne upadły ostatecznie wraz z następstwami postanowień jałtańskich. Jeżeli literaturoznawczy temat „Ucieczka i wypędzenie z niemieckiego wschodu” interesuje dzisiaj polskich germanistów, to powinnnien on się znaleźć w ogólnej monografii, dorównującej rozmachem pracy Jana Chodery o międzywojennej niemieckiej literaturze o Polsce. Zresztą i ten okres należałoby przepracować. Jest to zadanie dla młodych badaczy literatury niemieckiej, wolnych od emocjonalnych obciążeń i politycznych przymusów, które – miejmy nadzieję – należą już do historii. Chodera dał przedmiotowi swego dzieła Niemiecka literatura o Polsce 1918-1939 uogólnione miano „literatura odwetowa”. Twórczość pisarzy RFN widział (z niewielu wyjątkami) jako jej kontynuację: Zmarnowana lekcja historii brzmi tytuł ostatniego rozdziału jego książki. Helbig uważa, że lekcja nie została zmarnowana. Z pewnością można to powiedzieć, gdy chodzi en bloc o dzieła zachodnioniemieckich autorów lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku (o Boże, już!), których Chodera w swoim opracowaniu uwzględnić nie mógł (książka ukazała się w roku 1969). Co do monografii Helbiga, to nie należy wątpić w jej zasadniczą rzetelność, natomiast wyczuwalna w niej stronniczość wynika zapewne z niewygasłego uczucia krzywdy człowieka wypędzonego z ojczyzny. Rzecz ludzka. Moje własne rany bolą mnie najbardziej. Endnote: Den zehn Jahre alten Text habe ich etwas renoviert. Ich hoffe, er ist für den heutigen Leser interessant. Noch interessanter wird er vielleicht, wenn ich sage, dass Autor des Ungeheuren Verlustes, Louis Ferdinand Helbig, aus Amerika via Frankreich in der 90gen Jahren an die Universität in Zielona Gora gekommen ist, um hier Professor zu sein! Den Text habe ich für ihn bei dem damaligen Chef der Germanistik der UZ, dem verstorbenen Professor Edmund Mańczak mit einer Bitte um ein Kollegengespräch gelassen. L.F. Helbig hat nicht reagiert. Na, egal. Cool aber, nicht? Noch ein Wort zum Dr. habil. Krzysztof A. Kuczyński. Wer will, kann ihn, von Jugend umgeben, auf einem Foto auf die Internetseite der Staatlichen Berufshochschule in Włocławek sehen; er ist dort Professor und Präsident (2007). Und wenn es um das „Denkmal der Vertreibung“ geht: Meine Meinung nach, Nota końcowa: Ten dziesięć lat temu napisany tekst trochę odnowiłem. Mam nadzieję, że jest ciekawy dla czytelnika dzisiaj. Może uczyni go jeszcze ciekawszym fakt, gdy powiem, że autor Potwornej straty, Louis Feidinand Helbig, przybył z Ameryki przez Francję w latach 90. na Uniwersytet Zielonogórski, by być tu profesorem! Niniejszy (niemiecki) tekst zostawiłem dla niego u ówczesnego szefa germanistyki UZ, nieżyjącego już profesora Edmunda Mańczaka, z prośbą o koleżeńską rozmowę. L.F. Helbig nie zareagował. No, wszystko jedno. Ale cool, nie? Jeszcze słowo o doktorze hab. Krzysztofie A. Kuczyńskim. Kto ciekawy, może zobaczyć jego sympatyczne zdjęcie w otoczeniu młodzieży na stronie interentowej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej we Włocławku, której jest profesorem i rektorem (2007).A co do „Pomnika wenn die Deutschen bei Kasse damit sind, sollen sie es tun. Uns Polen übertreffen sie im Punkt der Zahl der Denkmäler des Unglücks, des Unrechts, des Marthyriums usw. sowieso nicht. Wypędzenia”: moim zdaniem, jak mają Niemcy na to kasę, niech robią. I tak pod względem ilości Pomników Nieszczęścia, Krzywdy, Męczeństwa itd. nam Polakom nie dorównają. Anex / Aneks Görlitzgorzelec An der Neiße Nad Nysą Nach der Sintflut po potopie Endete der dębów las Eichenwald się skończył Herabgefallen war das Blatt liść opadł z drzew Auf Siegfrieds Heldenschulter na bohaterską Zygfryda łopatkę Am Rabenberg nad Wzgórzem Kruków Versummten die Walküren Walkirie zamilkły Und ein Nocturn erklang zadźwięczał tam nocturn Teufelsbrücke Most Diabelski Finstertor Ciemna Brama Verrätergasse Uliczka Zdrajców Görlitz Zgorzelec Stadt der Türme miasto wież Und der Brüderstraße i Braterskiej Wann wird der kiedy dokończona będzie TURMBAU fertig sein budowa WIEŻY twej Es wird kein Richtfest geben wiechy tutaj nie ma Das Richtfest dauert an. festyn jednak trwa. Wolfgang Jöhling, Görlitzgorzelec w / in: S.H. Kaszyński, Polenlyrik aus der DDR / Liryka o Polsce w NRD, in: „Studia Germanica Posnaniensia“, 8/1979 . Der zweisprachiger, deutsch-polnischer Dichter Wolfgang Jöhling hat vor dreißig Jahren so ein Bild der Stadt Görlitz/Zgorzelec gezeichnet. Durch die Stadt fließt ein Grenzfluss: die Neiße. Das ist die weiße Linie, die durch das Mitte des Textes führt. In der Professors Kaszyńskis Anthologie ist sie gerade, ich habe sie krumm, gewunden gemacht. Die Linie grenzt die beiden Textteilen ab: links ist der deutsche, rechts der polnische Text. Beide sagen dasselbe – in zwei verschiedenen Sprachen. Sie übersetzen einander, sie „sprechen“ miteinander – über gemeinsame Dinge. An einem „Fluss der Zeit“. Taki to obraz miasta Görlitz/Zgorzelec narysował przed 30 laty dwujęzyczny, niemieckopolski poeta Wolfgang Jöhling. Przez miasto płynie graniczna rzeka Nysa. To jest ta biała linia, idąca przez środek tekstu. W antologii profesora Kaszyńskiego jest prosta, w moim zapisie uczyniłem ją krzywą, krętą. Odgranicza ona obie części tekstu: z lewej tekst niemiecki, z prawej polski. Oba teksty mówią to samo – w dwóch różnych językach. Tłumaczą się nawzajem, rozmawiają ze sobą – o wspólnych sprawach. Nad „rzeką czasu”. Übersetzung aus dem Deutschen ins Polnische und aus dem Polnischen ins Deutsche vom Autor Z polskiego na niemiecki i z niemieckiego na polski tłumaczył autor NA GRANICY 61 Rudolf Leonhard Das verlassne Dorf Wild stiert der Mond über ein Fensterkreuz. Am eingestürzen Zaune wächst ein Pumpenschwengel Nachthimmels laurer Wüste eingedrückt. Roh klafft das Dach, spitz starren schwarze Sparren. Nicht einmal wilde Hunde, die nach Knochen scharren; Nicht einmal Ratten. In die Nacht gebückt Bleibt das Gehöft, bleibt breit und braun zerstückt, und lautlos, da die Fledermaus nicht fliegt. Aber der Mond hört nicht auf zu scheinen; unversiegt Stürzt er blaues flutendes Weinen Auf einen nackten Leichnam, der mit gespreizten Beinen Bleich über aufgerissne Stubendiele liegt. Opuszczona wioska Poœwiata nowiu we framudze okna. Pompa zazgrzyta resztkami oddechu. W konturach nocy majacz¹ czepigi, Stercz¹ sterczyny steranego strychu. Pies nie zaszczeka, nawet nie ma szczura, Straszy zagroda z duszy ograbiona, Próg traw¹ porós³, rosa oczy wyje, Belka z nietoperzem runê³a zwêglona. Ksiê¿yc nie daje jednak za wygran¹, B³êkitnym szlochem op³akuje trupa, Co rozpostarty w poprzek sieni le¿y, Niewinnoœæ, w której pogwa³cono ducha. Przełożył Eugeniusz Wachowiak 62 Romuald Szura Pisanki w ogrodzie Teren Dolnych Łużyc należący do Brandenburgii obejmuje ok. 60 miejscowości zlokalizowanych wokół miasta Chociebuż (niem. Cottbus). Jest to region protestancki, silnie zdewastowany na skutek odkrywkowego wydobycia węgla brunatnego. Największą atrakcją turystyczną Łużyc jest bagienny i poprzecinany licznymi kanałami Spreewald/Błóta, malownicze rozlewiska Szprewy. Powszechnie znany jest fakt realnej groźby całkowitej asymilacji Serbołużyczan tam zamieszkałych z ludnością niemieckojęzyczną. Już tylko nieliczni, głównie starsi mieszkańcy (powyżej 60 lat) posługują się językiem dolnołużyckim z licznymi zapożyczeniami niemieckimi, zaś w kontaktach z młodszymi używają tylko języka niemieckiego. Do dziś jednak można napotkać tam tradycje i zwyczaje pielęgnowane przez Serbołużyczan od kilku stuleci. Obyczajowość ludności serbołużyckiej, która wywodzi się od plemienia Lutyków (od niego pochodzi nazwa Łużyce), obfituje w różnorodne tradycje, kultywowane do dzisiaj. Różnią się one jednak w zależności od położenia terytorialnego. Niektóre tradycje świąt wielkanocnych spotkać można zarówno na Górnych Łużycach, w okolicach Budziszyna, jak też na Dolnych Łużycach, w pobliżu Chociebuża (Cottbus). Tam, szczególnie starsi ludzie chętnie wracają do dawnych zwyczajów. odwiedziłem Szkołę Języka Dolnołużyckiego i Kultury (Šula za dolnoserbsku reč a kulturu) w Chociebużu, do której uczęszczają zarówno Serbołużyczanie, jak też Niemcy i Polacy. Jedna z nauczycielek, Marzena Feind uczy tutaj języka polskiego. *** W poszukiwaniu tradycji świątecznych tego najmniejszego narodu słowiańskiego w Europie Wielkanocna śpiewarka NA GRANICY 63 *** Litografia „Woda wielkanocna”, Fryco Latk, ok. 1950 r. M.F.: – Jestem Polką, a w Niemczech mieszkam od kilkunastu lat. Nasz profil nauczania to język dolnołużycki, ale uczymy również polskiego. Dzisiaj jednak przygotowujemy się do Świąt Wielkiejnocy. Tym razem chcemy naszym słuchaczom przybliżyć tradycje wielkanocne w Polsce. Z polskich szkół zaprosiliśmy dzieci, które na terenach przygranicznych uczą się języka niemieckiego. A na stołach – jak widać – znajdują się tradycyjne polskie dania. Mamy tu również polskie „baby”, baranki, a także stroiki z bukszpanu i żonkili. R. Sz.: – Wróćmy jednak na chwilę do nauczania. Czy poza panią ktoś jeszcze uczy w tej szkole języka polskiego? M.F.: – Tak, mam koleżankę polonistkę, która nam pomaga. Okazuje się, że ostatnio potrzeba uczenia się języka polskiego bardzo wzrosła, znacznie powiększyła się liczba słuchaczy na kursach. Są to ludzie pochodzenia łużyckiego, a także Niemcy, którzy chcą poznać język ze względów prywatnych lub zawodowych. Mamy również sporo studentów niemieckich, którzy chętnie uczą się tego języka. Generalnie nasi słuchacze są trójjęzyczni. Większość z nich mówi po łużycku, niemiecku i polsku. Do naszej rozmowy dołączyła Maria ElikowskaWinkler, dyrektor szkoły. M. E-W.: – Panie ze szkoły podstawowej, a także z Koła Gospodyń Wiejskich w Sieniawie Żarskiej dostarczyły nam polskie potrawy świąteczne, a dzieci przygotowały program artystyczny. Dodam jeszcze, że Święta Wielkanocne Serbołużyczanie obchodzą podobnie jak Polacy, z jednym wyjątkiem – ewangelicy nie święcą jajek. 64 Kolejną wizytę w Chociebużu złożyłem w Muzeum Łużyckim na Starym Rynku. Można tu – korzystając z rocznego kalendarza imprez – obejrzeć czasowe wystawy (np. „Szprewald i jego twórcy”), wysłuchać programu literacko–muzycznego „Święto łużyckiej poezji”. Wiele z tutejszych eksponatów świadczy o zachowaniu obyczajów, strojów ludowych i języka Dolnołużyczan we wsiach okalających Chociebuż. Nie tylko ubiory, lecz także meble, przedmioty codziennego użytku, przyrządy i wyroby rzemiosła dostarczają wielu informacji o łużyckiej sztuce ludowej. Są to m.in.: stare skrzynie chłopskie, ozdobne talerze, czółenka tkackie, dzbany, przyrządy do przeróbki lnu i ceramika. Moimi przewodnikami po wystawie są: Alfred Meškank – długoletni działacz organizacji narodowej „Domowina” i jego syn, Werner Meškank – były kustosz tego muzeum. Aktualnie prezentowana jest wystawa barwnych pisanek, wykonanych różnorodnymi technikami. A.M.: – Najczęściej stosowana jest technika woskowania – za pomocą szklanej główki szpilki nakładamy na skorupkę jajka gorący, pszczeli wosk. Z kolei technika wytrawiania polega na zastosowaniu kwasu solnego, który w miejscach nałożenia rozpuszcza farbę, a po jej wytarciu, pozostają wzory. W.M.: – Warto dodać, że do barwienia jaj stosuje się się całą paletę kolorów, nie brakuje żółci, czerwieni, zieleni, fioletu... Do ciekawszych należą wzory nawiązujące do motywu słońca, a także postaci wilka. Jest to związane z legendą, która głosi, że zęby wilka zasłoniły słońce przed zagrożeniem, uchroniły przed jakimś fatalnym zdarzeniem. A.M.: – Inną techniką kraszenia jajek jest bosowanie. Na skorupę zabarwionego lub białego jaja nakładamy wosk, tym razem kolorowy. Po stwardnieniu zostawiamy go na jajku. Kolejny ze sposobów upiększania to technika zdrapywania. R. Sz.: – Które ze zwyczajów świątecznych są nadal żywe? A.M.: – Nie wszystkie zwyczaje zaginęły. Kiedyś, zgodnie ze starą tradycją, dzieci odwiedzały swoich rodziców chrzestnych, a ci dawali im po trzy jajka i bułkę wielkanocną. Dzieci bawiły się, tocząc pisanki. Dzisiaj ten właśnie zwyczaj odżył w niektórych wiejskich szkołach i przedszkolach. W ogrodzie, na podwórzu lub na łące z przygotowanej pochylni spuszczają wielobarwne jajka. Te, które tocząc się trafią w inne, uszkadzając je, wygrywają. A zwycięzca od dziecka, które przegrało, dostaje pieniądze lub cukierki. W.M.: – Warto przypomnieć również inną tradycję, która po latach znów odżyła. Myślę o śpiewach wielkanocnych (jutrowe spěwanje) – tzw. kantorki, należące do grup folklorystycznych we wsi (szczególnie w miejscowości Slepo), chodząc od domu do domu, od okna do okna śpiewają pieśni kościelne. W ten sposób w niedzielę wielkanocną przed wschodem słońca głoszą zmartwychwstanie Chrystusa. Zaś, lubiany przez wiernych, chór żeński „Łužyca” występuje w tym czasie w kościołach ewangelickich. A.M.: – W wielu wsiach aktualny jest nadal obyczaj ogni wielkanocnych (jatsowny wogeń), wywodzący się z zakorzenionego w wierzeniach ludowych przeświadczenia, że ogień posiada moc oczyszczającą. Na kilka dni przed Wielkanocą młodzież zbiera suche drewno i wszelkie drewniane rupiecie. W Sobotę wielkanocną ustawia z nich wysoki stos i dokładnie o północy stos ten zostaje podpalony. Wtedy psotnicy skaczą swawolnie przez ogień, ich zuchwalstwo nie zna granic – wyważają z zawiasów drzwi sąsiadom, chowają je, zatykają kominy. Płatają też różne inne figle. *** Powyższy szkic świadczy o próbach zachowania kultury i języka mniejszości słowiańskiej Serbów Łużyckich. Miał rację Maks Šurmann, działacz Litografia „Dzieci chodzą po podarek wielkanocny”, Fryco Latk, ok. 1930 r. serbołużycki, który w jednym z chociebuskich folderów napisał: Uwzględniając tok wydarzeń historycznych na Dolnych Łużycach, można by powiedzieć, iż wytrwanie przy starych zwyczajach, obrzędach i języku, graniczy wprost z cudem. Zastanawiamy się czy odpowiedzią na tę zagadkę była tylko duma z uroku, wdzięku różnorodności kultury, czy też raczej upór – na przekór wszelkiemu uciskaniu, wyśmiewaniu i niesłabnąca wola zachowania swojej odrębnej słowiańskiej tożsamości za wszelką cenę? Z pewnością jedno i drugie jak wiele innych jeszcze czynników, spowodowało, że choć niejeden Serbołużyczanin wyparł się już swojego słowiańskiego pochodzenia, to jednak mimo wszystko na tym skrawku Niemiec, uchowała się ta tak niepowtarzalna kultura ludowa. 65 PREZENTACJE Wacław Serdeczny PLSP - Gdynia Orłowo, 1975-1980. Studia w PWSSP w Poznaniu pod kierunkiem Piotra C. Kowalskiego i Andrzeja Leśnika. Dyplom 1992. Członek ZPAP od 1996 roku. WYSTAWY INDYWIDUALNE I ZBIOROWE: 2007 Obrazy - Miejski Ośrodek Kultury, Galeria Edukacji Twórczej, Głogów, 2007 Kolekcja Starej Winiarni - Galeria Miejska Arsenał, Poznań; Wieża Ciśnień, Konin; Galeria BWA, Gorzów Wlkp.; 2006 Salon Jesienny - Galeria BWA, Gorzów Wlkp.; 2004 Salon Jesienny - Galeria BWA, Gorzów Wlkp., 2004 Obrazy - Galeria 24, Sulechów; 2004 Wejście - Galeria BWA, Zielona Góra; 2003 Obrazy - Galeria Pro Arte, Zielona Góra, 2003 Salon Jesienny - Galeria BWA, Zielona Góra, 2002 Galeria Hoeve de Schoot, Lieshout, Holandia (z Aldoną Stachowską, Sias Fanoembi, Gonnie van de Ven); 2002 Galeria de Kort, Bladel, Holandia (z Aldoną Stachowską); 2001 Prezentacja Okręgu Zielonogórskiego ZPAP z okazji 90-lecia ZPAP - Muzeum Ziemi Lubuskiej, Zielona Góra; 1998 Salon Jesienny - Galeria BWA, Zielona Góra; 1998 ZPAP - Obecni Nieobecni - Pro Arte ’98 - Galeria Pro Arte, Zielona Góra; 1997 Salon Jesienny - Galeria BWA, Zielona Góra, 1994 Malarstwo - Galeria ART, Zielona Góra; 1990 Rysunek (z Lilą Lazarską i Jerzym Grubbą) - Galeria Salonik, Poznań; 1990 Bolesławiec malarstwo i rysunek (z Lilą Lazarską, Darkiem Górskim i Jarkiem Łukasikiem); 1989 PRÓBY malarstwo i rysunek (z Lilą Lazarską, Darkiem Górskim i Jarkiem Łukasikiem) - LCK, Legnica; 1989 Malarstwo - KMPiK, Gdynia; 1989 Czerń i Biel (z Jerzym Grubbą i Zbyszkiem Treppą) - Gdańsk; 1988 Czerń i Biel (z Jerzym Grubbą i Zbyszkiem Treppą) - Gdynia; 1988 Malarstwo i rysunek - KMPiK, Gdynia; 1987 Akcja plastyczna Zwierzęcość Człowieka - z Jerzym Grubbą - Gdynia. 66 S³up, pies i skrzyd³a - akryl, p³yta | 100x70 cm | 2000 Studnia - akryl, p³yta | 100x70 cm | 2000 Podró¿ morska - akryl, p³yta | 70x100 cm | 2001 Przystañ - akryl, p³ótno | 160x130 cm | 2004 Chmura (wiêksza) - E. - akryl, p³ótno | 130x160 cm | 2006-2007 Ptak IV - akryl, p³ótno | 50 x 50 cm | 2007 Ptak V - akryl, p³ótno | 50 x 50 cm | 2007 Fragment IX - akryl, tusz, papier | 50 x 40 cm | listopad 2007 Fragment X | 2007 Fragment IV | 2007 Fragment V | 2007 Micha³ Markiewicz Brak, znu¿enie, czas, – o obrazach Wac³awa Serdecznego Wacław Serdeczny prawdopodobnie w uświadomiony sposób zamyka swoją (przecież nie zamkniętą twórczość) wyraźną „figuratywną klamrą”. W jakimś metaforycznym pomiędzy wciąga nas w umowny, a więc symboliczny świat aluzji nawet literackiej. Nie chodzi przy tym o tworzenie opowieści, lecz po prostu o pewien rodzaj narracji często nie mającej nic wspólnego ze „sztuką”. To pomiędzy zaś jest niejako z natury rzeczy najbardziej czytelne dla pozaplastycznych recepcji tej sztuki. Co to znaczy? Tyle, że cykl „Ptaki” można czytać i oglądać. W czytaniu zastajemy odesłani w archetypiczny świat interpretacji realnego świata przez realne znaki (piktogramy). Płaskie figury ornitologiczne, jakby geometryczne (architektoniczne) rzuty kojarzą się (chcąc nie chcąc) ze skalnymi dziełami – to bezpośrednio. Pośrednio zaś wytyczają tę samą mapę interpretacji jaką przeszedł Pablo Picasso w fascynacji pierwotnymi afrykańskimi figurkami. Cykl „Kamienie” jeszcze dosadniej ilustruje ten rodzaj aluzji. „Zapisane kamienie” mogą być skopiowanymi żyłami autentyków. Czyli mówiąc wprost „przemalowaniem” struktury plastycznej rzeczywistej struktury kamieni. Jeśli jednak te „zapisy” na kamieniach są kreacyjną wizją artysty, to stawiają go w roli „kreującej natury”. Rozstrzygnięcie dylematu: autentyk versus kreacja ma taki sens jak rozwikłanie zagadki kamieni Zeiga. Z tą istotną różnicą, że Deniken próbował być antropologiem a Serdeczny jest artystą, i co innego w tym kontekście znaczy szalbierca a co innego kreator. Z punktu widzenia kolokwialnie rozumianej „estetyki” oba cykle („Ptaki”, „Kamienie”) w oczy- wisty sposób bliżej realizują kategorię realizmu, niż o wiele bardziej intrygująca artystycznie, tworzące ową klamrę stare i nowe cykle abstrakcyjne (figuratywne). Pozornie, nachalnie narzucają się tutaj dwa dość banalne adresy antenacyjne: coś między Szpakowskim a Felchnerowskim. I nie jest to partykularne trywializowanie tego porównania. Rzecz jasna z najistotniejszą różnicą: Serdeczny w większości prac (ostatnich – 2007 r.) posługuje się „przestrzenią znaczącą”, i „znakiem”. Nie dzieląc twórczości Serdecznego na okresy, łatwo daje się zauważyć istotną cechę różniącą. Można powiedzieć wprost artysta odrzuca „kolor”, stosuje biegle rozwiązania formalne, które bardziej wskazują na „narracyjny” aspekt jego przedstawień jak również, być może, osobiste odczuwanie „czerni”. W „czerni” rozgrywa się „gramatyka” artystyczna Serdecznego. Jest ona jakby odnośnikiem, czy wręcz znakiem akcentowania „znużenia” pozorności „sztuki”. Jednocześnie swoistym „wymazywaniem” jej „kolorytu”, „ładności”. Gęsta atmosfera obrazów artysty, zwłaszcza „Klatka anioła”, „Studnia” , „Czas”, odsyła do „wyrzucenia” sfery temporalnej w sytuacje realizujące się poza-czasem, mówiąc wprost w sferę symboliczną – narracyjną właśnie. Narracje Serdecznego układają się w pewną całość. W odczucie braku, i paradoksalnie poczucia humoru, – „Czerwony Październik przepływający przez cieśniny duńskie” – przedstawienie bardziej „erotyczne” niż „rewolucyjne”, czy – „DVPA – Tempus fugit”. Ponadto, wyczulony jest Serdeczny na brak, tym razem kontaktu, izolacji człowieka jego doskwierającego „zaskorupienia” w sobie – osobno- PREZENTACJE 67 osobnicze „trumienki” w obrazie „Przystań”. Z kolei „delikatne” akcenty kolorystyczne ukazują załamywanie się tego otaczającego artystę „braku”. Lecz jest on swoiście personifikowany, choćby w „narracji” o „słupie” pozbawionego ascety Szymona, po którym pozostały „krajobrazowe” skrzydła, na skraju których widnieje „czerwona plama” – pies ujadający z powodu jego „braku” – „Słup, pies i skrzydła” (2000 r.). Być może ten „brak” jest właśnie „obecnością” Wacława Serdecznego. Obecnością podkreślaną przez osobiste przeżywanie, zastępowanie w metaforycznych „Chmurach”: („Chmura” – 2004 r.; „Wkrótce przestanie padać – opłakiwanie” – 2002 r.). Wróćmy do twórczości abstrakcyjnej artysty. Abstrakcyjność ta zdaje układać się w konteksty tematów rozmontowywanych przez Serdecznego. Galeria Pro Arte, Zielona Góra 68 Znużenie, brak, czas – korespondują bezpośrednio przecież z kondycją człowieka. Doskonale opisują go nihilistycznie i ironicznie zarazem. Bez patosu. Można powiedzieć, że obrazy Serdecznego penetrują wskazane tu tematy z pełną świadomością ich symbolicznego znaczenia dla zrozumienia tej kondycji a także przecież i siebie. Narracja tego malarstwa pełna jest także i innych „odczytań”, które sugerowane są przez artystę nie wprost. Choćby gdy weźmie się pod uwagę grę między „akcentami” jego malarstwa, które obecne są w jego ostatnich pracach – fragmentach, „suplementach” pracy wcześniejszej „Przystań” – której już lub jeszcze nie ma. Sugerują więc one wprost dopisek na marginesie do opowieści wciąż tworzonej przez kameralne malarstwo Wacława Serdecznego. Susanne Lambrecht Susanne Lambrecht Kunstereignisse in Cottbus 2008 Wydarzenia artystyczne w Cottbus w roku 2008 In diesem Frühsommer finden in Cottbus zwei Ereignisse statt, an die man sich noch lange erinnern wird. Dazu ist von einer Initiativen zu berichten, die daneben auf leisen Sohlen daher kommt und doch ein nennenswerter Beitrag zu Kunst und Kultur in der Stadt ist. Ein Paukenschlag wird zweifelsohne die Eröffnung des neuen Standorts für das Kunstmuseum Dieselkraftwerk Cottbus, das seinen alten Namen „Brandenburgische Kunstsammlungen Cottbus“ schon vor einiger Zeit ablegte. Am 8. Mai wird das ehemalige Dieselkraftwerk seiner neuen Bestimmung übergeben: das umgebaute Industriedenkmal wird als Kunstmuseum mit ganz neuen Möglichkeiten zugänglich. Bereits Ende Januar hat die für das Haus wichtige, weil weit in die Stadt hineinwirkende Museumspädagogische Abteilung unter der neuen Bezeichnung „museum.kreativ.kraftwerk“, kurz „mukk“, in ihren neuen Räumen die Arbeit aufgenommen. Mit praktischen Kunstkursen kann sie einen Teil ihre Arbeit fortsetzen. Erst mit der Eröffnung der neuen Ausstellungsräume wird die Arbeit vor dem Kunstwerk im Rahmen von Führungen wieder möglich. Mit Spannung wird die Zusammenstellung der ständigen Sammlung erwartet, die zukünftig eigene Räume haben wird. Zwei Fragen interessieren in besonderer Weise: welcher Stellenwert wird der Kunst der DDR eingeräumt werden? Und wie wird die neuere Kunst von Cottbuser Künstlern präsentiert? 1977 wurde das Kunstmuseum auf Initiative von Künstlern im Bezirk Cottbus gegründet, für die es ein wichtiger Ausstellungsraum war. Mit der Wende Wczesnym latem tego roku w Cottbus będą miały miejsce dwa wydarzenia, o których długo się będzie jeszcze pamiętać. Ponadto trzeba wspomnieć o inicjatywie, która nadchodzi po cichu, ale będzie miała istotne znaczenie dla kultury i sztuki w naszym mieście. Hitem będzie z pewnością otwarcie nowej siedziby Muzeum Sztuki Dieselkraftwerk Cottbus, które już dość dawno temu odłożyło do lamusa swoją starą nazwę „Brandenburskie Zbiory Sztuki Cottbus”. 8 maja były budynek elektrowni olejowej zacznie funkcjonować w swej nowej roli: przebudowany pomnik kultury przemysłowej stanie się Muzeum Sztuki oferującym zupełnie nowe możliwości. Już pod koniec stycznia w budynku pod nową nazwą „museum.kreativ.kraftwerk”, w skrócie „mukk”, podjął pracę ważny z punktu widzenia tej instytucji, ponieważ znacząco oddziałujący na życie w mieście, Dział Edukacji Muzealnej. Może kontynuować część swojej działalności poprzez praktyczne kursy sztuki. Dopiero otwarcie nowych sal wystawowych pozwoli ponownie przyjmować zainteresowanych kontaktem ze sztuką. Z napięciem oczekują oni, jakie dzieła zostaną wybrane do stałej wystawy, która w przyszłości będzie pokazywana w specjalnie przeznaczonych do tego celu pomieszczeniach. Szczególnie interesujące są tu dwie kwestie: jakie znaczenie zostanie przypisane sztuce NRD? I w jaki sposób zostanie zaprezentowana nowsza sztuka? Muzeum zostało założone w 1977 roku z inicjatywy artystów okręgu Cottbus, dla których było ważnym miejscem wystaw. Wraz ze zmianą ustroju jego funkcja uległa zmianie - PREZENTACJE 69 änderte sich die Funktion des Kunstmuseums: es wurde Landeskunstmuseum und verfolgte damit eine ganz andere Zielrichtung. Der Blick weitete sich, lokal angesehene Künstler fanden zunehmend weniger Beachtung. Museumsdirektorin Dr. Perdita von Kraft hat ein besonderes Interesse an aktueller, eher abstrakt orientierter Kunst. Hierfür sprechen die von Paco Knöller gestalteten Eingangstüren zum Museum, die auch durch das große Engagement des Fördervereins des Museums realisiert werden konnten. Paco Knöller, der in Berlin sowie in Bremen lebt, wo er einen Lehrstuhl an der Hochschule der Künste hat, wird auch die erste Wechselausstellung in den neuen Räumen gewidmet. Die Türen werden damit in den Kontext seines Schaffens gestellt. An einem Teich und am Rand eines Parks gelegen, gleicht das Museum zukünftig einer Oase, in der man einerseits zur Ruhe kommen kann, andererseits herausgefordert sein will und das geschieht durch neue Raumerlebnisse wie durch die hier gezeigte Kunst. Gleich zwei Tage nach der Museumseröffnung findet die dritte Auflage von „kottbuskunst“ statt. Als Fortsetzung der Ausstellung zum Stadtjubiläum 2006, in der es einen Überblick über die Kunst vergangener Jahrzehnte und Jahrhunderte gegeben hatte, wurde im Folgejahr die ganz aktuelle Cottbuser Kunst vorgestellt mit „kottbuskunst akut 07“. Nun beginnt sich das Kunstevent zu einem werbewirksamen Markenzeichen zu entwickeln und für 2008 wurde ein eigenes Konzept auf die Beine gestellt. Vom 10.05. bis zum 25.05. werden 12 Container mitten auf dem Altmarkt zu einer Ausstellungsarchitektur arrangiert – unübersehbar, 70 stało się muzeum sztuki kraju związkowego o innym niż dotychczas programie. Poszerzyło się spojrzenie, artyści o lokalnym znaczeniu nie mogli już liczyć na dotychczasowe zainteresowanie. Dyrektor Muzeum, dr Predita von Kraft, interesuje się przede wszystkim sztuką aktualną, raczej abstrakcyjną. Przekonują o tym zaprojektowane przez Paco Knöllera drzwi wejściowe do budynku, które udało się zrealizować dzięki wielkiemu zaangażowaniu Towarzystwa Przyjaciół Muzeum (Förderverein des Museums). Paco Knöller, mieszkaniec Berlina i Bremy, który prowadzi własną katedrę w Akademii Sztuk Pięknych, będzie też autorem pierwszej wystawy czasowej w nowych pomieszczeniach. Drzwi te zostaną więc pokazane w szerszym kontekście jego twórczości. Dzięki położeniu nad stawem, tuż przy parku, Muzeum stanie się oazą, w której z jednej strony będzie można odnaleźć spokój, ale z drugiej - podjąć wyzwania, którymi z pewnością będą doświadczenia wywołane pokazywaną tu sztuką. Już w dwa dni po otwarciu Muzeum odbędzie się trzecia edycja „kottbuskunst”. W 2007 roku miała miejsce wystawa „kottbuskunst akut 07”, na której zaprezentowano najnowsze dzieła tutejszych artystów. Była to kontynuacja zorganizowanego rok wcześniej jubileuszowego pokazu sztuki minionych dekad i stuleci. Obecnie wydarzenie to zaczyna mieć już własną markę i na rok 2008 przygotowano zupełnie nową jego koncepcję. Między 10 a 25 maja na środku Starego Rynku zostanie ustawionych 12 kontenerów tworzących własną architekturę wystawienniczą – nieprzejrzystą, prowokacyjną, zachęcającą. Tytuł tegorocznej akcji kottbuskunst to „in box”. Artyści z Cottbus, Berlina i nowych krajów związkowych zostali zaproszeni, by zareagować na tę sytuację. Ernst J. Petras i Kathie Saure, a także mieszkańcy Cottbus Matthias Körner i Willi Selmer tworzą całościowe projekty, każdy dla jednego kontenera. Christina Köster, Alice Bahra, Manfred Reute i Steffen Mühle – by wymienić tylko kilka nazwisk – zagospodarują poszczególne przestrzenie transportowe. Oczywiście wszystko to będzie powiązane z Muzeum Dieselkraftwerk - zostanie tam mianowicie zainstalowany – więcej informacji na razie nie ma – Black Box. Ciekawe, co z tego wyniknie. Należy tu przynajmniej wspomnieć, że za „kottbuskunst inbox 08” kryje się kilka osób: jest wśród nich Jörg Sperling, kustosz Muzeum Sztuki. Grafik provokant, einladend. Titel der diesjährigen kottbuskunst-Aktion: „in box“. Künstler aus Cottbus, Berlin und den neuen Bundesländern wurden eingeladen, auf diese Situation zu reagieren. Ernst J. Petras und Kathie Saure sowie die Cottbuser Matthias Körner und Willi Selmer entwickeln jeweils für einen Container ein Gemeinschaftsprojekt. Christina Köster, Alice Bahra, Manfred Reute und Steffen Mühle – um nur einige Namen zu nennen – bespielen einzeln die Transport-Räume. Mit dem Kunstmuseum Dieselkraftwerk Cottbus wird es eine Verknüpfung geben: Dort soll – mehr ist derzeit noch nicht bekannt – eine Black Box installiert werden. Man darf gespannt sein. Dass hinter „kottbuskunst inbox 08“ einige wenige Akteure stehen, sei hier eigens erwähnt: Jörg Sperling, Kustos des Kunstmuseums, ist hier zu nennen. Der Grafiker und Künstler Tobias Richter, der das Layout für Plakat und Katalog gestaltet, zählt zum engen Mitarbeiterkreis. Dazu arbeitet der Maler Matthias Körner maßgeblich mit. Unterstützt von Oberbürgermeister Frank Szymanski, der für 2008 in Cottbus das „Jahr für Kunst und Wirtschaft“ ausrief, sind die logistischen Probleme am ehesten zu bewältigen. Großer Anstrengungen bedarf es, die Finanzierung zu sichern: 30.000 Euro werden gebraucht, denn dieses Jahr sollen die beteiligten Künstler ein Ausstellungshonorar bekommen. Immerhin hat die Kulturstiftung des Bundes finanzielle Unterstützung für die nächsten drei Jahre zugesagt. Das adelt das Unternehmen an sich und ist immerhin ein kleines Sprungbrett. Während damit also zwei spektakuläre Kunstereignisse viel Aufmerksamkeit bekommen, engagiert sich die Cottbuser Carl-Blechen-Gesellschaft eher im Hintergrund für ein ganz besonderes künstlerisches Erbe. Vergangenes Jahr ist es Beate Schneider, der Vorsitzenden der Gesellschaft, gelungen, wieder ein Symposium zu Carl Blechen nach Cottbus zu holen. Beate Schneider ist in Schloss Branitz für die Sammlung des romantischen Malers Carl Blechen verantwortlich, der 1798 in Cottbus geboren wurde, in Berlin zur Malerei fand und dort bereits1840 geistig umnachtet starb. Blechen war ein wunderbarer, sensibler Landschaftsmaler. Durch eine Italien-Reise erhielt er wichtige Impulse, die seine Malerei freier werden ließen. In Berlin, wo er Professor für Landschaftsmalerei an der Akademie wurde, brachte ihm seine eigenwillige Sicht und i artysta Tobias Richter, który zaprojektował plakat i katalog, należy do grona najbliższych współpracowników. Z zaangażowaniem pracuje także Matthias Körner. Dzięki wsparciu nadburmistrza Franka Szymanskiego, który rok 2008 ogłosił w Cottbus „Rokiem Sztuki i Gospodarki”, łatwiej jest pokonać największe problemy logistyczne. Wielkim problemem jest znalezienie pieniędzy: potrzebnych jest 30.000 euro, ponieważ w tym roku wystawiający artyści mają otrzymać honoraria. Na szczęście Fundacja Kultury RFN zapowiedziała finansowe wsparcie na najbliższe trzy lata. Podnosi to prestiż całego przedsięwzięcia i daje już pewne możliwości działania. Podczas gdy dwa spektakularne wydarzenia kulturalne przyciągają największą uwagę, działające w Cottbus raczej bez rozgłosu Stowarzyszenie im. Carla Blechena, angażuje się na rzecz szczególnego dziedzictwa kulturalnego. W zeszłym roku pani Beate Schneider, przewodniczącej Stowarzyszenia, znów udało się sprowadzić do Cottbus sympozjum nt. Carla Blechena. Beate Schneider odpowiada w Zamku Branitz za zbiory tego malarza czasów romantyzmu, który urodził się w 1798 roku w Cottbus, w Berlinie odkrył dla siebie malarstwo PREZENTACJE 71 Malweise nur wenig Anerkennung ein und er fühlte sich im tiefsten nicht verstanden und ausgegrenzt. Die Carl-Blechen-Gesellschaft hat es sich u.a. zur Aufgabe gemacht, den kunsthistorischen Dialog zum Gesamtwerk von Blechen zu fördern und mit ihren Salonabenden in Cottbus die Zeit Blechens von verschiedenen Seiten – über Musik, Literatur und eben Kunst der Zeit – zu beleuchten. 2008 stehen die Salonabende unter dem Thema „Dresdener Romantiker und Carl Blechen.“ Dazu arbeitet Beate Schneider an der Veröffentlichung der einzelnen wissenschaftlichen Beiträge des letztjährigen Symposiums, das unter dem Titel „Die neue Wirklichkeit der Bilder“ stand und zusammen mit dem kunsthistorischen Seminar der Universität in Jena organisiert worden war. Obwohl Blechen einer der auch international bekanntesten deutschen Maler der Romantik ist, überraschte die wiederholt während des Symposiums formulierte Feststellung, dass viele Aspekte von Blechens Werk bis heute noch nicht untersucht sind. Die aktuelle Forschung, die in Cottbus referiert wurde, befasst sich mit der kulturhistorischen Situation Anfang des 19. Jahrhunderts und wie etwa Sehgewohnheiten des Theaters und des damals beliebten Dioramas Blechens Werk prägten. Mit der Veröffentlichung der Referate, unter denen die Berliner Doktorandin Annik Pietsch mit ihrem Beitrag „Sehen und Imagination – Carl Blechens Naturgemälde, die neuen Bildmedien und die physiologische Optik um 1800“ eine lebhafte Diskussion hervorrief, wird die Blechen-Forschung aktualisiert. Dazu wird die Carl-Blechen-Gesellschaft in einem Sonderdruck einen Beitrag von Prof. Reinhard Wegner, der Mitorganisator des Symposiums war, veröffentlichen. Wegner hat sich mit den Bühnenentwürfen von Carl Blechen befasst, die der Maler für das Königsstädtische Theater in Berlin entwarf. Welche Entwürfe tatsächlich realisiert wurden, ist bis heute nicht bekannt. www.carl-blechen-gesellschaft.de www.kottbuskunst.de www.museum-dkw.de i tam zmarł już w 1840 roku, cierpiąc na chorobę psychiczną. Blechen był wspaniałym, wrażliwym malarzem krajobrazów. Podróż po Włoszech przyniosła mu liczne inspiracje, dzięki którym jego malarstwo nabrało swobody. W Berlinie, gdzie został profesorem malarstwa krajobrazowego na Akademii, ale jego oryginalne spojrzenie i styl przyniosły mu niewielkie uznanie i czuł się głęboko niezrozumiany i wyizolowany. Stowarzyszenie im. Carla Blechena postawiło sobie m.in. za zadanie wspieranie dialogu historyków sztuki nt. twórczości Blechena oraz naświetlenie czasów tego artysty, ich muzyki, literatury i właśnie twórczości plastycznej – podczas spotkań salonowych w Cottbus. W 2008 roku spotkania te odbywają się pod hasłem „Drezdeńscy romantycy i Carl Blechen”. Ponadto Beate Schneider pracuje nad opublikowaniem referatów naukowych z zeszłorocznego sympozjum, którego temat brzmiał „Nowa rzeczywistość obrazów” i które zostało zorganizowane wraz z wydziałem historii sztuki Uniwersytetu w Jenie. Choć Blechen jest jednym z najbardziej znanych na świecie niemieckich malarzy okresu romantyzmu, podczas sympozjum powtarzało się zaskakujące stwierdzenie, że wiele aspektów jego twórczości wciąż nie zostało zbadanych. Aktualne badania, których wyniki zreferowano w Cottbus, zajmują się sytuacją kulturalną z początku XIX wieku oraz tym, jak np. wizja świata w teatrze czy niezwykle popularna wówczas diorama wpłynęły na twórczość Blechena. Opublikowanie referatów będzie więc przyczynkiem do rozwoju badań nad Blechenem, a jeden z nich, autorstwa doktorantki Anniki Pietsch pod tytułem „Widzenie i wyobrażenie – obrazy przyrody Carla Blechena, nowe media wizualne i optyka fizjologiczna ok. roku 1800” wywołał podczas sympozjum żywą dyskusję. Ponadto Stowarzyszenie w specjalnym zeszycie opublikuje referat profesora Reinharda Wegnera, współorganizatora tej imprezy. Wegner zajmował się projektami scenografii autorstwa Carla Blechena przygotowanymi na zlecenie Królewskiego Teatru Miejskiego w Berlinie. Które z nich zostały ostatecznie zrealizowane, nie wiadomo do dziś. www.carl-blechen-gesellschaft.de www.kottbuskunst.de www.museum-dkw.de Tłumaczenie Grzegorz Kowalski 72 Gabriela Balcerzak Alicja Lewicka – niemodne funkcje sztuki: wzruszanie, wdziêk, piêkno Zaledwie przedwczoraj w Muzeum Lubuskim im. Jana Dekerta w Gorzowie otwarta została wystawa, o której na świeżo, pod silnym będąc wrażeniem, chciałabym zapisać kilka osobistych uwag. Autorką premierowego pokazu instalacji artystycznej, zatytułowanej „Świetliki” jest Alicja Lewicka, artystka związana z Uniwersytetem Zielonogórskim, absolwentka ASP w Poznaniu. Te ostatnie informacje przywołuję wyłącznie dla bibliograficznego porządku. Naprawdę interesująca jest sama Autorka i jej twórczość. Indywidualne prezentacje, przygotowywane przez Alicję Lewicką w ciągu ostatnich 15 lat (od 1992 roku), pozwalają bez wątpienia wskazać stałe elementy powracające w jej twórczości i stanowiące jej znaki rozpoznawcze: światło, wizerunek i jego odbicie, pojawiające się w formie raportów sekwencje obrazów, a w zakresie stylistyki wypowiedzi – narracja (nawet fabularyzacja). I jeszcze walor osobisty. Jej projekty są zawsze opowieściami, mającymi swoje mniej lub bardziej ujawnione źródła w wydarzeniach prywatnych i przeżyciach intymnych. Tak oddziałuje na nas poezja. Tak nas otacza, otula i obezwładnia. Kiedy wchodzimy na wystawę, wszystko nabiera podwójnych znaczeń – obok form i funkcji realnych, równie silnie obecne stają się ich sensy metaforyczne, stanowiące czynnik „parabolizacyjny”. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, codzienne przedmioty oraz indywidualne przeżycia nabierają mocy praw uniwersalnych. Stają się losem, a nawet fatum. Los, fatum… - Takimi określeniami posługujemy się w opisie mitu, legend albo wielkich dramatów dawnych Greków lub Szekspira i jego naśladowców. Wchodząc do sali prezentacji „Świetlików”, zanurzamy się w atmosferę podobnego świata rzeczy, spra i zdarzeń ostatecznych. Zostaje na nas rzucony czar – a z czarami, wiadomo jak bywa, jedne są „białe”, a inne – bliższe klątwy, trwożą i przerażają. Najpierw bierze nas we władanie tajemniczy półmrok i kojąca zmysły muzyka. Jednocześnie ulegamy wrażeniu, że zbliżają się do nas płynnie i oddalają migotliwe zielonkawo połyskujące, niewielkie świetliki. Na dużym ekranie przesuwają się z dołu do góry pojedyncze obrazy i ich zestawy, by bezszelestnie przepaść (niczym w żarłocznej czeluści) gdzieś przy górnej krawędzi ekranu. Świetliki wydają się zjawiskowe: umieszczone na różnej wysokości, przy- PREZENTACJE 73 bierają kształty owalne, obłe i nieforemne. Lśnią, migocą i wydają się żywe – przynajmniej organiczne; miniekrany zostały wcześniej obszyte miękką otuliną fizeliny. Ale tego jeszcze nie wiemy, jak również tego, że główną ich funkcją nie jest świecenie, a wyświetlanie (i podświetlanie) umieszczonego na ekranie wizerunku. Musimy podejść bliżej. To fragmenty obrazów wnętrz, przedmiotów, postaci, twarzy. Gdzieniegdzie przemyka się – albo pojawia w roli głównej – wizerunek ćmy. Okazuje się, że ekrany – świetliki przenoszą kolejne cząstki opowieści, w którą wplata autorka również nasze indywidualne losy. Muzeum Lubuskie im. J. Dekerta 74 Obraz ćmy, o której wspomniałam, powoduje że również inne obrazy z ekraników czytamy jako pełne melancholii symbole, których wymowa dotyczy nocy, tajemnicy, kobiecości i niepokojącego piękna. Takiego jak piękno motyla nocnego, który przy bliższym spojrzeniu urzeka, a w pierwszym zetknięciu – budzi niechęć, może obrzydzenie, w każdym razie – fascynację. Wystawa Alicji Lewickiej zaklina nas i więzi. Z niechęcią, fizyczną niechęcią, wydobywamy się z kręgu jej oddziaływania do codzienności. Pełne światło na powrót zakrywa nasze prawdziwe twarze, nasze sekrety, obsesje, obawy… Wrażliwość, której staramy się nie obwieszczać światu. Pragnie się wracać do tego bezpiecznego, miękkiego mroku, gdzie nie ma kantów, brzegów, rzeczy ostrych, twardych… więc i brutalności nie ma. Każdy łatwo znajduje w tym pełnym świetlików lesie swój własny, osobisty a nawet intymny, klucz do czytania przeszłości, w której nie czai się żadne niebezpieczeństwo, a przeciwnie: wszystko jest znane i przyjazne, a najważniejsze, że uśpione i minione, utrwalone w obrazie pamięci. W takiej poetyce nawet okrucieństwo staje się wspomnieniem, a miniony ból nabiera szlachetnej patyny. „Świetliki” wyznaczają przestrzeń oczyszczenia. Gorzów Wlkp., 25 lutego 2008 Ewa Jêdrzejowska (NIE)JEDEN Instalacja fotograficzna Czes³awa £uniewicza Przestrzeń Małej Sali zielonogórskiego BWA została zaanektowana przez fotograficzną opowieść. Przy pomocy kilkunastu, ułożonych w narracyjne cykle fotografii, Czesław Łuniewicz stawia widzowi pytanie o miejsce człowieka w świecie ludzi. Pytanie pozornie banalne, w gruncie rzeczy dotyka najbardziej podstawowych problemów, jakie niesie ze sobą życie człowieka pośród społecznego stada. Stawia problem rozróżnienia między tym co należy ochronić, jako najgłębszą, konstytuującą nas intymność, a wymagającą konformizmu sferą społeczną, bez której również nie potrafimy funkcjonować. Sam artysta nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Proponuje za to trzy opowieści; własne wersje zmagania się prywatności z dziedziną publiczną. Może zresztą nie tyle mamy tu do czynienia z walką, co z rodzajem małego katalogu postaw? Umieszczony na suficie galerii ogromny banner przytłacza widza, onieśmielając go i zachwycając jednocześnie, tak jak zachwyca wyświetlane w planetarium koło galaktyki. Forma proponowana przez Łuniewicza przypomina zresztą obrazy znane nam z prezentacji NASA. Jednak po dokładniejszym przyjrzeniu się odróżniamy coraz lepiej zarysy postaci, profile twarzy, dłonie. Dyskowatą formę wyłaniającą się z czerni tła tworzą stłoczeni ludzie. W ten sposób niebem zaproponowanym przez Łuniewicza staje się stado, przestrzeń publiczna. Dziedzina publiczna, to inaczej przestrzeń tego co wspólne. Gdy się w niej znajdujemy, możemy przeglądać się w oczach innych ludzi. Ona konstytuuje dla nas rzeczywistość. Oferuje nam nie tylko cudze oczy czy uszy, ale i cudzą pamięć. Poprzez nią zaś otrzymujemy jedyny w swoim rodzaju pozór nieśmiertelności. To pośród innych nasze opowieści, wytworzone przez nas przedmioty, artefakty naszego życia, zyskują życie kolejne. O sferze publicznej Hannah Arendt pisała, że przekształca niepewne i mroczne siły naszego wewnętrznego życia w ostre światło sceny, na której widziani i słyszani, nabieramy pewności co do istnienia świata. Publiczny znaczy wspólny nam wszystkim. Deprawacyjny rys pozostawania jedynie w ograniczonej przestrzeni domu wraz z potrzebą uczestnictwa w życiu wspólnoty sprawia, że nie możemy bez niej funkcjonować. Z jednej strony jest jak lustro, bez którego nie wiedzielibyśmy, że różnimy się od innych. Z drugiej, szczególnie teraz, w dobie społeczeństwa medialnego, w którym nawet odosobnienie toalety zakłóca narzucająca się obecność stada – poprzez hałas muzyki, natręctwo reklamy, jedyny właściwy rodzaj papieru toaletowego – jest także krzywym zwierciadłem, odbijającym jedynie konformistyczną masę. Chcemy być jej częścią i boimy się w niej utonąć. Wiele spraw nie wytrzymuje mocnego światła bytu wspólnotowego. Część, bardzo niewielka część, pozostaje w mroku. Przeciwieństwem dziedziny publicznej jest bowiem strefa prywatna – prywatności absolutnej, jaką jest prywatność jednostki. Życie pu- PREZENTACJE 75 bliczne, w poczuciu stałej obecności innych, byłoby właściwie nie do pomyślenia. Byłoby jedynie czynnym, bez miejsca na kontemplację. Na to co wewnętrzne, choć niekoniecznie subiektywne. Życie człowieka realizuje się pomiędzy tymi dwoma biegunami – sferami pożądanej jasności i przytulnego mroku. Albo nie realizuje się, lecz miota w wiecznym niespełnieniu, próbie pogodzenia aporii: nieśmiertelności, jaką ofiarowuje pamięć innych i wolności niewidzialnego, jaką niesie ze sobą bycie outsiderem. Każdy na swój sposób próbuje pogodzić ze sobą to czego pogodzić się nie da, lecz co stanowi oś egzystencji. Łuniewicz pokazuje nam trzy sposoby bycia w świecie – trzy lustra w których każdy z oglądających może się przejrzeć. Na wprost wejścia, na płaszczyźnie białej ściany wisi jedno niewielkie zdjęcie – twarz człowieka. Jest sam. Tworzy dla siebie własne niebo. Nie wiemy jak wielkim światem jest jeden człowiek. Lecz obrysowana światłem solaryzacji, boleśnie skontrastowana twarz, otwarte jak do krzyku usta, każą wątpić oglądającemu w słuszność tego wyboru. A może pokazują tylko starą prawdę, że życie poza stadem nie jest łatwe? Kolejną opowieść, umieszczoną na bocznej ścianie, tworzy zamknięty cykl fotografii. Ułożone w półokrąg wyłaniają się z podniebnej strefy tłumu i wracają do niego. Od znanej już z sąsiedniej ściany twarzy, poprzez coraz bardziej okrojone przez czerń tła portrety, półportrety, ledwie zaznaczone kreską fragmenty, po absolutną czerń. W zależności od kolejności czytania zdjęć przedstawiony na nich człowiek formuje się bądź roztapia w swym odchodzeniu i powracaniu do wspólnoty. Nie wiemy do końca czy pomaga mu ona odnaleźć siebie, czy też raczej ługuje jego indywidualność do nicości ostatniego zdjęcia. A może cykl ten ilustruje zamknięty krwioobieg myśli i idei, wzajemnych oddziaływań, walk i kompromisów, koniecznych mediacji pomiędzy 76 jednostką a stadem, tworzonym przecież przez inne jednostki... Ostatni cykl umieszczono na ścianie tuż obok wejścia. Dzięki temu widzimy go na końcu, ale i wychodzimy z nim właśnie pod powiekami, być może jako z ostatecznym przesłaniem. Również tutaj zdjęcia wysnuwają się (a może dążą?) do przestrzeni tworzonej przez wspólnotę. Oddalając się od niej postaci wyraźnieją z każdym kolejnym zdjęciem, by wreszcie, w najbardziej odsuniętym punkcie przybrać swój ostateczny wygląd. Nadal jednak łączy się pępowiną swoich przekształceń z masą postaci tworzących zamknięte sklepienie wspólnego świata, w którym znajduje potwierdzenie. Łuniewicz nie poprzestaje na opowieści snutej przez wzajemne zestawienia obrazów. Kolejne przesłanie mieści się w głębszej strefie kodowania: kodach materiałowo-technicznych. Fotografie zostały wykonane starą (przynajmniej jak na technikę fotograficzną nie liczącą jeszcze nawet dwustu lat) metodą solaryzacji. Artysta nie posługiwał się przy ich wykonaniu popularnymi programami graficznymi, a chemią i papierem fotograficznym. Oferuje widzowi technikę, którą mało kto potrafi dziś się posługiwać. Z drugiej strony to co widzimy w galerii to wydruk – efekt pracy dobrego skanera i drukarki wielkoformatowej. Zdjęcie wiszące na suficie zostało wydrukowane na płachcie podgumowanego materiału, którym drukarnie posługują się przy tworzeniu rozwieszonych nad ulicą reklam... Zderzenie starej i nowej techniki – dwóch odmiennych kodów materiałowych – gradacja pomiędzy poszczególnymi obrazami (fotografie „indywidualne” zostały wydrukowane na papierze) stanowi meta-opowieść, niezależną już niemal od warstwy ikonicznej obrazów. Sprowadza się jednak wciąż, moim zdaniem, do opowieści o starej bardzo, bo arystotelejskiej, prawdzie o złotym środku. Anna Bilon, Liwiusz Piórko Wystawa – Szkice (z) filozofii Od 5 listopada do 10 grudnia 2007 roku studenci oraz pracownicy Uniwersytetu Zielonogórskiego mieli okazję obejrzeć, prezentowaną w budynku głównym kampusu B, wystawę obrazów, noszącą tytuł: „Szkice (z) filozofii”. Jej autorkami były studentki filozofii: Anna Janczys, Karolina Rożko oraz Justyna Kroczak. Ekspozycja wywołała niemałe poruszenie wśród studentów oraz pracowników Instytutu Filozofii, wzbudzając różnorodne wobec niej postawy i o niej przemyślenia. Poniższe wypowiedzi są przykładami opinii, które pojawiły się po wplywem odbioru wystawy. Obrazują one, jak różnie można oceniać zarówno efekt działań twórcy, jak i założenia, które jego działaniom przyświecają… Celem wystawy była, krótko mówiąc, popularyzacja filozofii. Jak wyraziła się jedna z autorek – ukazanie, że „Filozofia tak naprawdę dotyczy każdego z nas”. Czy udało się autorkom zrealizować założony cel? Na to pytanie oczywiście odpowiedzieć nie potrafię. Mogę jednak napisać o swoich przemyśleniach, dotyczących wystawy. A są one, niestety, pełne wątpliwości, które to wątpliwości rodzą pytanie: czy ta wystawa ma w ogóle sens? Taka wystawa to przecież nic innego, jak próba przełożenia języka filozofii (jej pojęć, kategorii) na język wyobraźni (język symboli, najczęściej niejednoznacznych). Taki przekład musi ulec deformacji, jako, że wyobraźnia, szczególnie artystyczna, nie stawia sobie absolutnie żadnych granic. W przeciwieństwie do intelektu, który musi stosować się do określonych praw, choćby praw logiki. Z drugiej strony wyobraźnia oddana na usługi rozumu jest, w moim odczuciu, cieniem samej siebie i ze sztuką ma niewiele wspólnego. Ostatecznie jednak ta wystawa może mieć sens jako ciekawy eksperyment, próba zetknięcia dwóch dziedzin ludzkiej twórczości – mimo że od siebie odległych, to równie pasjonujących. Jednak prace Autorki wystawy „Szkice (z) filozofii zwróciły uwagę na wielowymiarowy aspekt działalności człowieka. Poprzez swoją wystawę ukazały, iż człowiek realizuje się zarówno poprzez działania związane ze sztuką, jak i nauką, a obie te dziedziny działalności ludzkiej mogą wzajemnie się uzupełniać. Celem owej wystawy, jak podkreśliły autorki – studentki kierunku: Filozofia, było ukazanie poprzez obraz (sztukę) niektórych zagadnień filozoficznych wszystkim tym, którzy nie zajmują się filozofią zawodowo. Jedna z autorek wystawy napisała: „chciałabym, aby oglądający wystawę spojrzeli na filozofów jak na osoby, których praca dotyka bardzo ważnych, od setek lat istniejących i wciąż aktualnych dla ludzi zjawisk i problemów”. Ta idea – idea ukazania problemów filozoficznych w artystyczny sposób, była zatem ideą przyświecającą owej wystawie. Innym jej celem było skłonienie odbiorców wystawy do własnych przemyśleń na temat zagadnień, które poruszyły autorki, mianowicie: wolności człowieka, samopoznania (samoświadomości), alienacji, samobójstwa oraz wybranych stanowisk filozoficznych. Dobór tematyki, co zgodnie podkreśliły autorki wystawy, odzwierciedlał ich zainteresowania. PREZENTACJE 77 musiałyby spełniać pewne kryteria, a mianowicie: musiałyby być wykonane przez osoby z dużym talentem, rozumiejące zarówno filozofię, jak i sztukę. Ponadto osoby te powinny mieć spójną koncepcję połączenia obu tych dziedzin. Inaczej otrzymalibyśmy, co najwyżej, ilustrację do traktatów filozoficznych. Kolejna wątpliwość dotyczyła istoty popularyzacji, która to nieumiejętnie przeprowadzona, niejednokrotnie ograbia przedmiot popularyzacji z jej rzeczywistej wartości, na rzecz „akceptacji ogółu”. Do jakich to bowiem praktyk dopuszczają się popularyzatorzy, aby ową akceptację osiągnąć? Wybierają co bardziej atrakcyjne fragmenty całości, a to samo w sobie już fałszuje jej obraz, a na dodatek wybrane fragmenty czynią jeszcze bardziej atrakcyjnymi, podsuwając atrakcyjne interpretacje. Pod tym względem dobór tematyki prac, przyznać trzeba, był rzeczywiście trafiony. Prace ukazywały te problemy filozoficzne, które oddziałują na wyobraźnię ogółu, choć przyznać trzeba – nie zawsze w ten sam sposób. Część poruszanych przez autorki tematów działa na wyobraźnię, ponieważ może dotyczyć, lub dotyczy, każdego z nas (np. wolność, samobójstwo, poznanie samego siebie), a część, tak jak gnoza, brzmi dla laika (do którego ta wystawa była skierowana), jak „abrakadabra”, więc działa na wyobraźnię w dwójnasób, szczególnie dziś 78 Wystawę tworzyły wykonane przez autorki obrazy o wymienionej tematyce, m.in. „Wolność jest tajemnicą”, „Poznaj samego siebie”, „Gnoza”, „Alienacja człowieka” czy „Samobójstwo a wolność jednostki”. Obrazy były czytelne, oparte na prostej symbolice, co jest ich atutem, zważywszy cel wystawy. Wykonane były w różnych technikach, w różnorodnej konwencji artystycznej, co również może być pozytywnym aspektem wystawy – w końcu jej autorki nie są studentkami Akademii Sztuk Pięknych… Oprócz obrazów, autorki zaprezentowały również krótki opis poruszanej tematyki obrazu oraz umieściły dzieła filozoficzne o niej traktujące. Było to, moim zdaniem, ciekawym pomysłem, ponieważ dzięki temu wystawa była pełniejsza i sprawiała wrażenie głęboko przemyślanej oraz pozwoliło odbiorcy, jeśli zainteresował się daną tematyką, łatwiej odnaleźć literaturę, która ową tematykę porusza. Takie zestawienie przypominało również o interdyscyplinarności nauk humanistycznych. Moim zdaniem, autorki osiągnęły założony cel – zapewne przyczyniły się do twórczej recepcji co bardziej zainteresowanego odbiorcy oraz ukazały, czym może zajmować się filozofia (fragmentaryczność i wybiórczość tematyki uzasadniona została jej uniwersalnością oraz oczywistym faktem, iż nie da się przedstawić wszystkich zagadnień i myśli filozoficznych). Ważnym osiągnięciem było ukazanie, iż filozofię odnaleźć można w codziennym życiu, w niemal każdym życiowym dylemacie oraz w każdej dziedzinie działalności ludzkiej (m.in. w sztuce i literaturze) oraz ukazanie, iż filozofia dotyczy każdego człowieka – niezależnie od tego, czy świadomie przyznaje on filozofii miejsce w swoim życiu. Jako że autorki wystawy są studentkami filozofii, wystawę odebrać można jako chęć przekazania ważnego faktu: filozofia może być inspiracją do twórczych poszukiwań w innych dziedzinach, może uaktywniać twórczo człowieka, pobudzać jego wyobraźnię i rozbudzać potrzeby estetyczne. To ważny, według mnie aspekt tej wystawy, ponieważ przypomina, iż dla wielu twórców znanych nam z historii sztuki to właśnie filozofia była inspiracją do tworzenia niezwykłych dzieł oraz że właśnie z założeń filozoficznych (a dokładniej: z estetycznych) wyrosło wiele prądów artystycznych. – w czasach, w których tego rodzaju infantylne skojarzenia są w cenie. Wydawałoby się, że postulaty autorek są realizowane z godną podziwu konsekwencją, gdyby nie praca pod tytułem „Wybrane stanowiska filozoficzne”. Dlaczego odczuwam to jako dysonans? Pewnie dlatego, że nie wyobrażam sobie, w jaki sposób dialektyczny monizm materialistyczny może dotyczyć każdego z nas, jeśli nawet zdołamy zapamiętać pełną jego nazwę. A tak zupełnie poważnie, to obraz jest potwornie chaotyczny i tym samym niezrozumiały, a więc jest mało popularyzatorski. Zarzut niezrozumiałości można by postawić także „Gnozie”, ale postanowiłem potraktować ten obraz właśnie tak, jak wspomniałem wcześniej, czyli jako coś fascynująco enigmatycznego. Pracą, która wywarła na mnie najbardziej niekorzystne wrażenie, był obraz „Wolność jest tajemnicą”. Symbolika zawarta w nim była, delikatnie mówiąc, oczywista. Autorka obiera sobie za temat wolność i maluje człowieka… skrępowanego sznurami. Mało tego: temat pracy brzmi „wolność jest tajemnicą”, a autorka narzuca nam swoje intuicje dotyczące rzeczonej wolności. Na dodatek, o ile się nie mylę, są to intuicje równie mało oryginalne, co symbolika obrazu. Ale są także jasne strony całej wystawy. Jedną z nich były obrazy Karoliny Rożko, „Alienacja” oraz „Samobójstwo a wolność człowieka”. Oba te obrazy zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Po pierwsze, dlatego, że są, w moim mniemaniu, wyraziste, lecz nie nachalne, pomysłowe, lecz nie pretensjonalne, krótko mówiąc – dobre. A dodatkowo są spójne z ideą popularyzacji, ponieważ utrzymane w konwencji niemal komiksowej (choć autorka mogłaby się nie zgodzić). A każdy chyba się zgodzi, że prostota, będąca własnością tej konwencji, sprzyja odbiorowi. A więc chylę czoło przed talentem i konsekwencją Karoliny Rożko (o ile konwencja obrazów którą jej przypisałem, była zamierzona, a nie jest tylko moim odczuciem). Pozytywne znaczenie ma również sam fakt zaistnienia takiej wystawy. Świadczy on mianowicie o tym, iż studenci filozofii, na podstawie wiedzy przekazanej przez prowadzących, pragną stworzyć coś własnego, nowego. Pozwalają sobie na śmiałe eksperymenty, nie ograniczając się tylko do przyswajania owej wiedzy, na potrzeby sesji egzaminacyjnej. Liwiusz Piórko Wystawa świadczy również o tym, iż zdaniem wielu, jak mniemam, osób studiujących filozofię, powoli traci ona swój czysto elitarny charakter – filozofowie (a przynajmniej studenci filozofii) otwarci są na dialog z przedstawicielami innych dyscyplin naukowych, gotowi są w różnorodny sposób przedstawiać, czym zajmuje się filozofia, a przede wszystkim zauważają związek filozofii z innymi dyscyplinami naukowymi oraz z innymi dziedzinami działalności ludzkiej. Uważam, iż wystawa była trafionym pomysłem – pomogła przybliżyć studentom innych kierunków problematykę filozoficzną, ukazała, iż filozofia dotyczy tego, co dla każdego człowieka jest ważne oraz pokazała, iż filozofia nie jest przysłowiowym „bujaniem w obłokach”, jak twierdzi wielu ludzi, którzy z filozofią nie mają do czynienia na co dzień. Taka inicjatywa studentek świadczy również o tym, iż poszukują one sposobu wyrażania siebie, co rekompensuje, moim zdaniem, niedociągnięcia artystyczne obrazów… Anna Bilon PREZENTACJE 79 VARIA BIBLIOTECZNE Krzysztof Andrzej Je¿ewski Cyprian Norwid i Jacek Malczewski Próba paraleli W tej powszedniości, o ! jakże tu wiele Mistycznych rzeczy i nie odgadnionych… Cyprian Norwid Rok 1901 był datą przełomową w dziejach kultury i cywilizacji polskiej. W Warszawie ukazał się pier- 80 wszy numer słynnego pisma modernistów polskich, «Chimera» pod redakcja Zenona Przesmyckiego (Miriama). Jego program artystyczny streszczał się w aforyzmie: «Każda wielka sztuka jest w formie symboliczna, a w treści metafizyczna». W tym samym numerze Miriam odkrywał po raz pierwszy Norwida, drukując jego nowelę Ad leones i poemat Do Walentego Pomiana Z. zamykający Vademecum. Będzie odtąd niemal we wszystkich numerach «Chimery» drukował odnalezione teksty wielkiego poety, którego myśl i dzieło wywrą ogromny wpływ na kulturę i cywilizację polską XX wieku… W tym samym roku 1901 powstaje w Krakowie towarzystwo Polska Sztuka Stosowana założone przez grupę artystów, etnografów, historyków sztuki i miłośników rzemiosła artystycznego. Należeli do niej m.in. tak znakomici artyści jak Jan Bukowski, Karol Frycz, Józef Mehoffer, Jan Stanisławski, Stanisław Wyspiański, Stanisław Witkiewicz. Pragnęli oni nawiązać do źródeł sztuki rodzimej i ludowej i stworzyć «swojski» styl sztuki stosowanej nadając jej zarazem charakter uniwersalny. Inspiracją dla nich stał się poemat filozoficzno-dydaktyczny Norwida – Promethidion wydany przez poetę w 1851 w Paryżu, a następnie wznowiony w kraju w 1902. Norwid opowiadał się w nim za koniecznością rozwoju narodowej sztuki plastycznej i rozszerzał przyjętą wówczas koncepcję sztuki o sztukę użytkową. Życiodajnym źródłem sztuki była dla niego właśnie sztuka ludowa: Chopin w muzyce, a w literaturze – wielcy poeci romantyzmu, podnieśli ją przecież do rangi ogólnonarodowej i ogólnoludzkiej… Norwid przypisywał szczególną rolę sztukom plastycznym, a to dlatego, że ucieleśniały one według niego ideał, znosiły romantyczny rozdźwięk między nim a rzeczywistością oraz – jako że związane z pracą – służyły upowszechnianiu piękna, zmniejszały rozziew między artystą a społeczeństwem, nadawały pracy sens moralny i konsolidowały więź społeczną. Promieniowanie myśli Norwida, po latach całkowitego zapomnienia i bojkotu przez współczesnych, to nie jedyny tego rodzaju przypadek w literaturze i sztuce: wystarczy choćby przypomnieć Geralda Manleya Hopkinsa, Emily Dickinson, Franza Kafkę czy Stanisława Ignacego Witkiewicza. Ale nikt chyba nie objął swoim wpływem tak różnych dziedzin jak Norwid: od poezji począwszy i to najrozmaitszych jej kierunków, poprzez filozofię, estetykę, politykę aż po sztuki stosowane – meblarstwo, ceramikę, tkactwo, a nawet architekturę, czego znakomitym przykładem jest stworzony na Podhalu «styl zakopiański» Stanisława Witkiewicza. Niewątpliwie pod wpływem Norwida byli też polscy malarze folkloryści : Teodor Axentowicz, Władysław Jarocki, Kazimierz Sichulski, Fryderyk Pautsch, Vlastimil Hofman, Włodzimierz Tetmajer (nieprzypadkowo jego brat przyrodni, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, wprowadził w sposób genialny folklor góralski do literatury polskiej). Wpływ ten w tym wypadku ograniczał się jednak głównie do strony formalnej. Inaczej ma się sprawa z Jackiem Malczewskim. Łączy się go niekiedy z Bolesławem Leśmianem ze względu na szczególne połączenie realizmu i fantastyki. Znakomity reżyser i pisarz Jakub Kolski oddał nawet hołd tym dwóm wielkim artystom polskiego symbolizmu w filmie „Grający z talerza” (Grand Prix na Festiwalu Filmowym w Tokio, 1995). Tym niemniej podobieństwa między Leśmianem i Malczewskim są raczej powierzchowne, bo ich filozofia jest odmienna. Natomiast Norwid i Malczewski mają wiele wspólnego i to zarówno w płaszczyźnie filozoficznej jak plastycznej – autor Promethidiona był przecież świetnym grafikiem i malarzem! Czy wchodził tu w grę wpływ wielkiego poety na wielkiego malarza? To prawda, że szereg słynnych dzieł Malczewskiego (Melancholia, 1894, Sztuka w zaścianku, 1896, Błędne koło, 1897, Thanatos I, 1898, Thanatos II, 1899, Zmartwychwstanie, 1900) powstało przed odkryciem Norwida, ale przecież największy rozkwit jego sztuki przypada właśnie na lata odkrywania Norwida, a wiec po r. 1901. Wiadomo zresztą, że Malczewski był jego wielkim wielbicielem, jak pisze w swych wspo mnieniach Maria Janoszanka, tak jak w pierwszym okresie twórczości był zafascynowany magią poezji Słowackiego – świadczy o tym przepiękny cykl obrazów na temat Anhellego z lat 1882-1915. Być może wpadł mu w ręce Promethidion w czasie studiów w Aca démie des Beaux Arts w Paryżu w latach 1876-1877? Bywał pewno w Bibliotece Polskiej na wyspie św. Ludwika… Ale w swoich listach Norwida nigdy nie wspomina. Wydaje sie, że wchodzi tu raczej w grę znane skadinąd zjawisko paralelizmu, wspólnoty duchowej między tymi dwoma artystami. Norwid mógł natomiast pobudzić Malczews kiego do wprowadzenia większej dozy ironii do jego obrazów. Pojawia się ona coraz częściej w jego dziełach od początku XX w. np. w znakomitym Autoportrecie z faunami, 1906, gdzie autor pojawia się z namaszczoną miną, skrzypcami w ręku i… tortownicą na głowie! A więc zarazem kapłan sztuki, prorok i błazen… Przypomina się Sfinks Norwida, gdzie człowiek, to kapłan bezwiedny i niedojrzały lub jego słynna ironia, która jest koniecz nym bytu cieniem z wiersza pod tym tytułem albo ten przejmujący VARIA BUBLIOTECZNE 81 fragment wiersza Do Walentego Pomiana Z. zamykający Vademecum: O! tak, o! tak, mój drogi…czas idzie… śmierć goni, A któż zapłacze po nas – kto ? – oprócz I r o n i i. Jedyna postać, którą wcale znałem żywą, Pani wielka i zawsze w coś ubrana krzywo, Popioły ciche stopą lekką ruszająca, Z warkoczem rudym, twarzą czerwoną miesiąca… A nie zapominajmy znakomitych rysunków Norwida, zwłaszcza jego ciętych, kostycznych karykatur i rysunków satyrycznych! Ba, słynne fauny, fauniki, chimery, rusałki i śmierci Malczewskiego (był też świetnym karykaturzystą!) znajdują swoje odpowiedniki w diabełkach, diabłach i śmierciach towarzyszących postaciom rysowanym przez Norwida! I jakże często u obu tych artystów występuje anioł (u Norwida w poezji i w grafice)… Tak czy inaczej podobieństwa postawy filozoficznej i artystycznej Norwida i Malczewskiego są liczne i zastanawiające. Obaj stosują system znaków zakodowany, szyfr, środki ekspresji polisemiczne. Znaczy to, że każdy symbol ma tu kilka znaczeń, jest wielowarstwowy, co przydaje mu tajemniczości, aury metafizycznej, uniwersalności, nadaje mu charakter ponadczasowy. Weźmy na przykład genialne Błędne koło. Są w nim cztery warstwy znaczeniowe : 1) Lewa część obrazu, świetlista, orgiastyczna, zmysłowa, to domena młodości i rozkoszy istnienia – królestwo Dionizosa. Prawa, jej antyteza, mroczna i bolesna, to domena trwogi i śmierci – królestwo Hadesa. To prastary mit grecki Hermesa łączącego dwa światy: Erosa i Thanatosa. 2) Alegoria czasu, wiecznego i cyklicznego, koła żywota, hinduskiej Samsary, nieustannego powrotu i reinkarnacji. 3) Alegoria ludzkiego życia i metafizyki istoty ludzkiej. 4) Apoteoza sztuki i artysty. Sztuki, która potrafi wniknąć w istotę i zagadkę ludzkiej egzystencji. Sztuki jako inicjacji dla tych, którzy są w stanie łaski. Artysta jest tu przedstawiony jako młody chłopiec, bo tylko czystość, wrażliwość i intuicja tak dziecka jak artysty, z ich nieuprzedzoną zdolnością widzenia prawdy, zdolna jest choć po części zgłębić arkana tajemnicy bytu. Po części, bo jak mówi Norwid w Bema pamięci żałobnym rapsodzie: 82 (…) kiedy stoczyć się przyjdzie do grobu (…) czeluście zobaczym czarne, co czyha za drogą, które aby przesadzić Ludzkość nie znajdzie sposobu… O tym obrazie, który natchnął Wyspiańskiego do napisania Wesela pięknie wyraził się w 1907 roku Witkiewicz: Zagadka Malczewskiego pojęć o sztuce rozwiązana. Na świetlistych jej wyżynach widzi się szczyt zjawisk życia – ludzką duszę w jej najrozmaitszych przejawach, na tych też wyżynach dusza artysty wyzbywa się wszelkich konwenansów, wszelkiej rutyny, szablonu, odrzuca patron formułek i tworzy w bezpośrednim związku z wszechświatem. Chyba można by zestawić ten obraz z równie genialnym wierszem Norwida – Idee i prawda: I Na wysokościach myślenia jest sfera, Skąd widok stromy – Mąci się w głowie i na zawrót zbiera; W chmurach – na gromy. – Płakałbyś może, lecz wiatr łzę ociera Pierw, nim błysnęła – Po cóż się wdzierać, gdzie światy są zera, Pył – arcydzieła?!… II Zły anioł jednak uniósł ECCE-HOMO Na opok szczyty, Gdzie, stojąc jeden i patrzając stromo, Człek – gardzi byty. – Jakoby wyrwał się z jawu, kryjomo, Skrzydły nikłemi, I mierzyć chciał się sam, z swoją widomą Wagą, na ziemi. III I ściągałby go magnetyzm globowy W sfery dotkliwe, Gdzie nie doświadcza nic zawrotów głowy – Nic!… co – szczęśliwe. – Aż wielki smętek lub kamień grobowy Z tych sfer, bezpiecznych, Wypchnie znów na szczyt myślenia budowy, W obłęd dróg mlecznych. IV Bo w górze – g r ó b j e s t I d e o m człowieka, W dole – g r ó b c i a ł u ; I nieraz s z c z y t n e wczorajszego wieka, Dziś – tyczy kału… * * * * * * * * * * * Prawda się r a z e m d o c h o d z i i c z e k a ! Zarówno Norwid jak Malczewski byli artystami głęboko religijnymi. Czyż autor Fortepianu Szopena nie powiedział, że sztuka od religii idzie jak posłane na przechadzkę dziecko? Dla Malczewskiego, artysta to ten, który odkrywa prawdy najwyższe, wybraniec, który odsłania harmonie wieczne, w Bogu początek mające. Droga sztuki wiedzie szlakiem miłości – miłości do Stwórcy i jego stworzenia. To drabina, która pozwala wznieść się do Boga jak mówił w słynnej mowie rektorskiej w ASP w Krakowie w 1912 roku. Twórczość artystyczna nie jest zabawą czynioną dla pychy rzemiosła (…) ani dla podziwu tłumów, lecz nieustanną samotną modlitwą, suplikacją, spowiedzią i uwielbieniem (przypomina się wiersz Norwida Cacka!). Idąc tą drogą człowiektwórca staje się prawdziwym synem Bożym i na jego obraz i podobieństwo dostępuje łaski tworzenia. I tak, nieprzypadkowo, w szeregu obrazów Malczewskiego pojawia się skowronek, odwieczny symbol więzi między tym, co ziemskie i tym, co niebieskie. W świetle poranka ten mały skromny ptaszek symbolizuje poryw człowieka ku radości. Dla mistyków śpiew skowronka oznacza jasną, radosną modlitwę przed tronem Stwórcy. Jules Michelet czyni ze skowronka symbol moralny i polityczny: to radość niewidzialnego ducha, który pragnie nieść pociechę ziemi. Poeta Adolphe Rossé powiada: To nie skowronek śpiewa, to ptak o barwie nieskończoności. A Gaston Bachelard czyni ze skowronka znak duchowej sublimacji. Norwid mógłby podpisać się pod tymi słowami – jest on autorem pięknego wiersza Skowronek. Napisał go mając zaledwie 19 lat! Istnieją jeszcze inne analogie pomiędzy tymi dwoma artystami: Czyż nie byli oni obaj przede wszystkim myślicielami, jeden w poezji, drugi w malarstwie ? Malczewski łączył w sposób niezrównany świat starożytny i chrześcijański, porządek osobisty i narodowy, mit grecki z własnym i polskim. Norwid robił podobnie, idąc śladami Słowackiego. Świadczą o tym takie utwory jak np. Marmur-biały (gdzie Grecja utożsamiona jest z Marią Kalergis, jego tragiczną milością), Vendôme (dialog Napoleona z Cezarem), Dwa męczeństwa, Do Henryka…, Z listu, Odpowiedź do Wloch, Spartakus, Do wielmożnej pani I., poemat Quidam… Obaj lubili personifikować Polskę: Malczewskiemu jawiła się ona jako piękna, pełna życia kobieta – muza sfer świętych i idealnych . Norwid namalowal ją jako Jutrznię (obraz zaginiony w Krakowie w 1857) i był autorem kapitalnej Rozebranej oraz niezapomnianej Mojej Ojczyzny, która musiała zachwycić Malczewskiego.Obu fascynowała kobieta i dziecko. Obaj czcili Matkę Boską i przeczuwali obecność aniołów. Obaj uwielbiali wieś, nie cierpieli wojny, gwałtu i przemocy. Obaj wierzyli, że najlepszą formą walki z wrogiem jest tworzenie arcydzieł (patrz Norwid : Język ojczysty). U obu występuje motyw źródła, symbolu poznania i prawdy (słynny cykl Zatrutych studni Malczewskiego i genialny wiersz Norwida Źródło).Obaj wreszcie widzieli człowieka (i siebie) jako nieustającego pielgrzyma. Posłuchajmy Norwida : 1 Nad stanami jest i s t a n ó w - s t a n, Jako wieża nad płaskie domy Stercząca, w chmury… 2 Wy myślicie, że i ja nie Pan, Dlatego, że dom moj ruchomy Z wielbłądziej skóry… 3 Przecież ja – aż w nieba łonie trwam, Gdy ono dusze mą porywa, Jak piramidę ! 4 Przecież i ja – z i e m i t y l e m a m, I l e j e j s t o p a m a p o k r y w a, D o p o k ą d i d ę !… Ale chyba najbardziej spektakularna analogia między Malczewskim a Norwidem występuje w sposobie ich podejścia do śmierci. Można by zestawić wspaniały cykl Thanatos z równie genialnymi VARIA BUBLIOTECZNE 83 wierszami Norwida : Śmierć, Do zeszłej…, Na zgon Józefa Z. Dla poety śmierć ma podobieństwo błogosławionego jakby uczynku, to chrześcijański skon pogodny świadczący o całości żywota dojrzałego! Tutaj, doprawdy, obaj artyści są na tej samej długości fal… I wreszcie muzyka. Wszechobecna w poezji Norwida i w malarstwie Malczewskiego. To temat szeroki jak morze. Nikt przecież w naszej literaturze nie pisał o muzyce jak autor Fortepianu Szopena, nikt nie wyczerpał do dna jej najgłębszych metafizycznych i mistycznych treści. A Malczewski? Jest autorem absolutnego arcydzieła – tryptyku Muzyka, który należał ongiś do Ignacego Paderewskiego i dziś znajduje się w jego muzeum w Łazienkach. Tryptyk przedstawiający trzy pary mężczyzn i kobiet o transcendentnej urodzie, zastygłych w ekstazie i jakby zasłuchanych w wieczność, na tle nieziemskich prawie pejzaży, znakomicie oddaje samą esencję muzyki. Tu dusza jest pogodzona z sobą, spotyka samą siebie i wraca w siebie pisał Hegel. Malczewski ukazał genialnie muzyczną harmonię i jedność świata. Oczywiście nie brak tu skowronka czyli zachwytu dla tego, co stworzone i znaku wzlotu duchowego oraz świerszcza – symbolu życia, śmierci i zmartwychwstania. Uroda tych postaci jest również nieprzypadkowa: człowiek bowiem u Malczewskiego to zwierciadło, w którym wszechświat się odbija i w którym się rozpoznaje jak sam powiada. Nie sposób go oddzielić od natury i jej fantastycznych emanacji. 84 Na zakończenie chciałbym zacytować dwa głosy, które, jak sądzę, zachwyciłyby Norwida i Malczewskiego – są przecież z tego samego ducha. Pierwszy to Emily Dickinson, wielka poetka amerykańska, niekiedy porównywana do Norwida : Ten świat to nie konkluzja – Porządek istnieje poza nim – Niewidzialny jak muzyka – Rzeczywisty jak ton – Drugi głos to Rabindranath Tagore, jeden z geniuszów Indii: Świat jest niby strumień muzyki – to nieustanne przelewanie się sił i form. Dlatego, widziany z zewnątrz, sprawia wrażenie przemijania. W tym bezustannym przemijaniu jest obraz śmierci. Przemijają jednak poszczególne tony, melodia brzmi wiecznie. Gdyby poszczególne tony mogły rościć sobie prawo do wiecznego trwania, musiałyby utracić swą wieczność prawdziwą, jaką znajdują w melodii… Tak, Norwid swoją poezją a Malczewski malarstwem prowadzili ludzkość ku wyższym celom prawdy, cnoty i piękna i byli kapłanami ducha w liturgii, jaką winna być sztuka, jak postulował w swoim Ojcze Nasz wielki filozof polski, August Cieszkowski. Ireneusz Lachowicz Zarys historii kart do gry i gry w bryd¿a 1. Geneza gry w karty O pochodzeniu kart i historii gier w karty wiadomo niewiele, toteż wysuwane są rozmaite teorie. Jedna z nich umieszcza ojczyznę kart w Korei 1. Miały one wywodzić się od strzałek stosowanych do wróżenia. Strzałki ustawiano pośrodku magicznego kręgu i puszczano luzem z ręki, aby z ich ułożenia na ziemi wyczytać losy szczepu. Treść wróżby zależała od tego, na którą stronę świata wskazywała większość leżących strzałek. Kiedy wróżenie z położenia strzałek zastąpiono wróżeniem z układu kart, cztery strony świata zmieniły się w cztery kolory kart. Koreańskie karty zachowały na odwrocie rysunek opierzonego końca strzały. Do oznaczania kart używano ośmiu symboli, wśród których były: ryba, wrona, antylopa, bażant, gwiazda, królik i koń. Każdy symbol występował na dziesięciu kartach. Wedle drugiej, dość prawdopodobnej teorii, karty powstały w Chinach. Pierwsza pisemna wzmianka podaje, że karty wymyślono w 1120 r. dla rozrywki konkubin chińskiego cesarza Hui Tsunga. Należy jednak przypuszczać, że pochodzą one z wcześniejszego okresu, ponieważ – Chińczycy grali także papierowymi banknotami „sung”, które powstały w czasie dynastii Tang, w latach 618-907. Karty wywodzące się z chińskich banknotów nazywały się Kwan P’ai i miały trzy kolory: monety, sznury monet i miriady sznurów monet. Każdy kolor liczył 9 kart, a zatem ogólna liczba kart wynosiła 27, przy czym w skład kompletu wchodziły jeszcze trzy dodatkowe karty: biały i czerwony kwiat oraz banknot o nominale 1000. Były to trzy karty spełniające w przybliżeniu taką samą funkcję jak dzisiejsze dżokery. Trzecia, najbardziej wiarygodna teoria wskazuje na Indie jako miejsce narodzin kart. „Przodkiem” kart miała być gra o nazwie szaturanga, która przedstawia walkę czterech armii – czerwonej, żółtej, zielonej i czarnej. Ten układ barw kojarzy się z czterema kolorami europejskiej talii kart. Do gry szaturanga używano kościanych kamieni symbolizujących czterech piechurów, wóz, słonia i radżę (króla), dlatego wielu historyków wskazuje na związek piechurów z czterema kartami liczbowymi: siódemką, ósemką, dziewiątką i dziesiątką. Wóz, słoń i radża mają rzekomo nawiązywać do figur karcianych. Pierwsza informacja o kartach w Indiach pochodzi dopiero z 1527 r., kiedy w zabytkach piś- 1 Por. m. in. V. Omasta, Pasjanse. Stare i nowe gry, Warszawa 1991, s. 5-7; W. Mandera, Trochę karcianej historii, [w:] F. Adamiec, W. Mandera, Skat dla wszystkich, Opole 1991, s. 9-13; J. Giżycki, A. Górny, Fortuna kołem się toczy, Warszawa 1976, s. 283 i n.; F. Parodi, Wielka księga pasjansów, Warszawa 2004, s. 200. VARIA BIBLIOTECZNE 85 miennictwa z czasów założyciela dynastii Wielkiego Mogoła – Babura pojawia się wzmianka o podarunku, jakim była talia kart 2. Przyjmuje się, że do Europy karty zostały przywiezione właśnie z Chin w drugiej połowie XIII wieku przez włoskiego kupca Niccolo Polo lub jego syna, słynnego podróżnika Marco Polo, wracających do Wenecji z podróży do Chin. Dopuszcza się także możliwość przywiezienia kart przez rycerzy powracających z wojen krzyżowych lub przez Arabów podczas ich wypraw do Włoch lub Hiszpanii. Stamtąd szybko rozprzestrzeniły się na nieomal całą Europę. Z Włoch i Hiszpanii trafiły do Francji, Niderlandów, a następnie do Niemiec i dalej na wschód 3. Pierwsza wiadomość o kartach w Europie pochodzi z 1377 r. Jej autorem był mnich Johannes z klasztoru w Brefeld koło Bazylei. Jego zapiski zawierają wiele cennych informacji. Talia liczyła 52 karty. Oprócz dziesięciu kart ponumerowanych od asa do dziesiątki, każdy kolor miał trzy figury – króla i dwu marszałków. Niekiedy grywano nawet z królowymi i z czterema towarzyszami tych dam; wtedy towarzystwo dworskie było w komplecie, a cała talia liczyła 60 kart. W 1381 r. marsylski notariusz sporządził dokument, w którym syn miejscowego kupca Jean Jacques zobowiązuje się nie grać w karty przed odjazdem do Aleksandrii, ani podczas żeglugi. W 1392 r. w księdze handlowej odnotowano fakt, że malarz Jacquemin Gringoneur otrzymał ogromną na owe czasy sumę 56 soldów za 3 talie kart (ozdabianych złotem, różnymi kolorami i wieloma godłami) wykonanymi dla francuskiego króla Karola VI Szalonego 4. Do Polski karty do gry zawitały już na przełomie XIV i XV wieku, za sprawą ludzi, którzy najczęściej i najdłużej przebywali poza krajem – kupców, dyplomatów, duchownych. W okresie renesansu, w pogoni za wiedzą i poznaniem świata, po Europie wędrowali scholarowie, bakalarze i uniwersyteckie obieżyświaty. Na Zachodzie można było spotkać młodzież polskiej magnaterii i bogatej szlachty, która po oberżach i zajazdach trwoniła pieniądze rodziców. W 1500 r. niemiecki Franciszkanin i filozof Thomas Murner zaprojektował specjalne karty do gry, przy pomocy których wykładał swoim studentom na Uniwersytecie w Krakowie podstawy logiki i matematyki. W 1507 roku opublikował on dzieło Fot.1. Cztery karty z talii Thomasa Murnera z 1507 r. Źródło: http://www.altacarta.com/polski/resarch/poland-kurze-Geschichte1.html. 2 V. Omasta, dz. cyt., s. 6. 3 Na pocz. XIV w. namiętność grania w karty owładnęła wszystkich tak bardzo, że w roku 1423 św. Bernardyn z Sieny „cisnął” klątwę na karciarzy, nazywając karty „modlitewnikiem diabła”. 4 Przydomek Szalony Karol VI otrzymał jakoby w spadku po ojcu Karolu V Mądrym. Karol V, założyciel dynastii Walezjuszy, był wyjątkowo rozsądny, zawarł pokój z Anglią w Bretigny, zreorganizował armię i finanse, był opiekunem nauki i sztuki, rozpoczął centralizację państwa. Syn, mniej zaradny, miał kompleks wielkości ojca, co było częstą przyczyną złego samopoczucia, a nawet napadów szału. Jedynym sposobem na uspokojenie króla miała być właśnie gra w karty. 86 „Logica memorativa”, które było ilustrowane tymi kartami 5. Jak podaje Marek Ferenc, w omawianym okresie oddawali się przedstawiciele wszystkich stanów i profesji, niezależnie od wieku i płci. Żydom krakowskim wolno było grać w karty tylko podczas święta Machabeuszów, Szałasów, Chanuki, w wolne dni Paschy i podczas czuwania przy położnicy. Zwyczajem się stało, że nałogowe karciarki odwiedzały każdej nocy inną położnicę, aby pod pretekstem czuwania oddawać się grze 6. Nie zawsze stawką były pieniądze, czasem grano dla fantów lub tylko dla przyjemności. Na Siczy kozackiej zwycięzca targał przegranych za włosy tyle razy, ile zdobył punktów. Wykaz popularnych wówczas gier można znaleźć u Jędrzeja Kitowicza, który pisał: „Dawne gry, jako to: chapanka, kupiec, były żmudne i deliberacji długiej potrzebujące, dlatego tym, co lubili prędką ekspedycją cudzych pieniędzy nie smakowały. (...) Wymyślono grę rus, potem tryszaka, do których nie trzeba było długich deliberacji, bo cała rzecz zawisła na szczęściu (...) Gdy zaś w Paryżu wymyśloną grę faraon wędrowcy polscy przynieśli do kraju, tak się wszystkim podobała, iż ją na wszystkie kompanie, ansamble, bale, reduty i same nawet królewskie pokoje przyjęto” 7. Źródła i literatura XVII wieku wyraźnie świadczą o szerokim rozpowszechnieniu się gier w karty. W karty grywano po wsiach, w miastach, na pańskich i królewskich dworach. Księgi sądowe oraz inne materiały do dziejów wsi stwierdzają, iż chłopi grywali w karty często, i to nie tylko po karczmach, lecz niekiedy nawet na pastwiskach! Grano własnymi kartami, lub też wypożyczano je od karczmarzy 8. Gra w karty rozpowszechniona była najbardziej w miastach i pośród służby. Lubiła je także szlachta, niekiedy stanowiły one nawet rozrywkę panujących – np. Zygmunta III Wazy. Większych emocji dostarczała jednak gra na pieniądze, gra hazardowa, jak mówiono szulerka. Hazard najczęściej uprawiano po szynkach. Można tam było spotkać szulerów, którzy trwonili nad grą całe noce. Potrafili oni ograć współtowarzyszy gry do szczętu, posługując się rozmaitymi oszustwami. Karty nęciły. Szulerzy potrafili zachęcić do gry, pobrzękiwali pieniędzmi, namawiali. Wokół grających w karty wytwarzała się specyficzna atmosfera hazardu i emocji. Możliwość zdobycia wygranej przyciągała do kart nawet najostrożniejszych. Grano nie tylko z zawodowymi szulerami, lecz także we własnym towarzystwie, z początku na orzechy czy inne drobnostki, a gdy nabrano ochoty, na pieniądze, o coraz to wyższe stawki. Przy grze często dochodziło do awantur, bójek a nawet zabójstw. Karciane spory wybuchały nie tylko wśród chłopów. Bez względu na to kto w nie grał, nie rzadko obywało się bez wymówek i kłótni. Karciane sprzeczki doprowadzały do tego, że i szlachta „brała się za łby”. Cytowany już kronikarz obyczajów Jędrzej Kitowicz o manii kartograjstwa za panowania Augusta III pisał: „Tak zaś chęć do grania w karty nagle i mocno opanowała cały naród, iż ledwo kogo nalazł z pierwszych i ostatnich, którzy by się nimi bawić nie lubili; z panów zaś wielkich i paniczów kto nie znał kart, kto się nie mógł pochwalić, że podczas publiki w Warszawie albo podczas kontraktów we Lwowie, albo na trybunałach nie przegrał lub nie wygrał sta jednego i drugiego tysięcy, a miał po temu fortunę, ten był poczytany za grubijanina i żmindę” 9. W XVI wieku karty były znane praktycznie we wszystkich krajach Europy. Dzięki marynarzom Krzysztofa Kolumba, karty dotarły do Ameryki, a rozpowszechnili je angielscy, francuscy i holenderscy koloniści. Kolumb w swoich kronikach wspomina o kartach używanych w czasie wyprawy w 1492 r. Niektóre kraje europejskie wiodą spór o to, który z nich uznać można za europejską ojczyznę kart. Zapoczątkowali ten spór Włosi, powołując się na kronikarza Nicollo della Taccia, autora tzw. Cronache di Viterbo, który podaje, że w 1379 r. Saracenowie wprowadzili grę w karty w mieście Viterbo. Hiszpanie powoływali się na Maurów, żyjących od wieków na Półwyspie Pirenejskim, którzy mieli sprowadzić karty 5 W. Mandera, dz. cyt., s. 12. 6 M. Ferenc, Czasy nowożytne, (w:) A. Chwalba (red.), Obyczaje w Polsce. Od średniowiecza do czasów współczesnych, Warszawa 2004, s. 171. 7 J. Kitowicz, dz. cyt., s. 297-298. 8 M. Ferenc, dz. cyt., s. 172. 9 J. Kitowicz, dz. cyt., s. 115. VARIA BIBLIOTECZNE 87 na kontynent europejski z Azji. Jednakże pierwsza pisemna wzmianka o grze w karty w Hiszpanii pochodzi dopiero z 1479 r., a jest to zakaz gry w karty wydany przez królową Izabelę i króla Ferdynanda. Spory o ewentualne pierwszeństwo tego czy innego kraju we wprowadzeniu kart do Europy są jałowe – wszystkie duże państwa europejskie tragedii, których przyczyną stały się karty. Praktycznie dopiero w wieku siedemnastym wprowadzono gry karciane wymagające umiejętności kombinowania i logicznego myślenia. Należały do nich takie gry jak l’hombre, wist, mariasz, tarok, pikieta, a także pasjanse. W wieku XVIII gry takie stały się jeszcze bardziej popularne, zaś ich rozwój trwa do dziś. Gry Fot. 2. Niżnik i wyżnik wino. Fabryka Kart „Du Porta” w Warszawie, koniec XVIII w. Źródło: http://www.altacarta.com/polski/resarch/poland-kurze-Geschichte1.html. w większym czy mniejszym stopniu przyczyniły się do rozwoju gry w karty. Hiszpanie rozpowszechnili karty poza kontynent europejski. Niemcy, kolebka druku książkowego, zapoczątkowały masową produkcję kart i przyczyniły się do wprowadzenia nowych symboli karcianych: zamiast włoskich czy hiszpańskich mieczy, kijów, kielichów i monet, symbolami kolorów stały się dzwonki, żołędzie, liście i serca. We Francji narodziła się gra zwana pikietą i dzisiejsze symbole karciane: pik, karo, kier i trefl. Oczywiście wraz z odkryciem kart nastąpił także rozwój gier karcianych. Początkowo były to gry hazardowe. Historyczne źródła pełne są opisów 10 V. Omasta, dz. cyt., s. 7. 11 B. Seifert (red.), Encyklopedia Brydża, dz. cyt., s. 856. 88 hazardowe schodziły stopniowo ze sceny, ustępując miejsca grom karcianym, w których intelekt i pomysłowość były na pierwszym miejscu 10. Korzenie brydża sięgają początku XVI wieku, kiedy w Anglii narodziła się gra zwana wistem 11. Bardzo szybko wist zaczął się rozprzestrzeniać, co spowodowało powstanie różnych jego rodzajów i odmian. Przez 200 lat gra wciąż się zmieniała – znana była jako tryumf (triumph), atut (trump lub ruff), strzepnij i wyczyść (whisk and swabber), by osiągnąć ostateczną formę, pod nazwą – wist. Pierwszą znaną publikacją o grze była książka Edmonda Hoyle z roku 1742 pt. Krótka rozprawa dotycząca wista, zawierająca przepisy gry 12. Duża popularność tego wydawnictwa utorowała drogę dla szybkiego rozwoju wista. W XIX w. gra w wista przeżyła swój rozkwit. W 1857 r. rozegrano pierwszy międzynarodowy turniej wista. Sukces organizacyjny tego turnieju Fot. 3. Karty pikietowe, wzór rokoko. Krakowska Fabryka Kart Do Gry, ok. 1936 r. Źródło: http://www.altacarta.com/polski/resarch/poland-kurze-Geschichte1.html. Fot. 4. Związki brydża z wistem. Źródło: http//:www.variete-piatnik.pl/index.php?p=7 12 Ang. A Short Treatise on the Game of Whist, Containing the Laws of the Game. VARIA BIBLIOTECZNE 89 przysporzył grze nowych zwolenników w Europie i USA. Aktywną działalnością propagatorską zajęła się Amerykańska Liga Wista założona w 1881 r. W tym samym roku John Mitchell 13 opracował, i tym samym ujednolicił, zasady rozgrywania turniejów. Mniej więcej w tym czasie, tj. w ostatniej dekadzie XIX wieku, pojawiła się nowa gra, będąca odmianą wista. Nazwano ją brydżem. Zasady brydża zostały opublikowane przez Anglika Johna Collinsa 14 lipca 1896 r. w Londynie w formie czterostronicowej broszury pt. „Biritch, or Russian Whist” („Biricz, czyli rosyjski wist”). Jest to najwcześniejsza znana publikacja formułująca zasady brydża. Prawdopodobnie została opracowana na podstawie przepisów jednej z wersji winta 14. Do lat dwudziestych XX wieku brydż rozwijał się równocześnie z wistem, choć uważano, iż brydż nie nadaje się do rozgrywek porównawczych, bardzo popularnych wśród graczy wista. Przekonanie to zmieniło się, gdy w 1925 r. Harold Vanderbilt 15 zmodyfikował zasady gry i opracował nową formę zapisu. W 1928 r. założona została Amerykańska Liga Brydżowa, rok później ukazał się pierwszy numer czasopisma „The Bridge World” założonego przez Ely Culbertsona 16. Popularność brydża w USA była tak duża, że amerykańskie stacje radiowe już w 1925 r. zdecydowały się na wprowadzenie w swoich programach audycji poświęconych brydżowi. Masowej nauce gry w brydża sprzyjało także powstanie specjalnych szkół i kursów. Pierwszą taką szkołę na świecie założyła Kate Wheelock, a w roku 1928 w samych tylko Stanach Zjednoczonych zarejestrowanych było ponad tysiąc nauczycieli brydża, którzy nie byli w stanie przyjąć wszystkich chętnych do nauki. Pierwsze Mistrzostwa Europy w Brydżu rozegrano w holenderskim Scheveningen w roku 1932. Z kolei w 1958 r. założono Światową Federację Brydża, aby pod jej patronatem zorganizować w 1960 r. w Turynie Pierwszą Olimpiadę Brydżową. Wkrótce pojawili się pierwsi zawodowi gracze, dla których gra w brydża była normalną pracą zarobkową. Szybko okazało się, że profesjonaliści odnoszą oszałamiające sukcesy, co ostatecznie przekonało wszystkich, że do gry w brydża potrzebny jest talent i doświadczenie, nie zaś – jak to poprzednio sądzono – łut szczęścia. 13 John Mitchell (1854-1914) – autor sposobu przemieszczania się graczy i pudełek rozdaniowych w turniejach wista. Zasady te pod nazwą „System Mitchella” z powodzeniem udało się zastosować i do dziś wykorzystuje się je w turniejach brydża sportowego. 14 Wint – rosyjska odmiana wista, znana już – także na ziemiach polskich – w połowie XIX wieku. 15 Harold Stirling Vanderbilt (1884-1970) – amerykański przedsiębiorca i biznesmen. Uważany za ojca współczesnego brydża, którego zasady opracował w roku 1925. Vanderbilt był także zapalonym żeglarzem, trzykrotnie wygrywając Regaty o Puchar Ameryki w latach 1930, 1934 i 1937. 16 Osoba Ely Culbertson została przedstawiona szerzej w rozdziale III. 90 VARIA Michael Becker Michael Becker Allerheiligen, Halloween und rote Federn auf grünem Kaktus Wszystkich Œwiêtych, Halloween i czerwone pióra na zielonym kaktusie Es ist Vormittag. Wir schreiben den ersten November zweitausendundsieben. Ich befinde mich auf der Fahrt nach Lieberose. Im Autoradio versucht man, mich auf Halloween einzustimmen. Schon Wochen zuvor ging mir der Rummel um dieses nicht Jest popołudnie pierwszego listopada dwa tysiące siódmego roku. Znajduję się na drodze do Lieberose. W radiu samochodowym próbuje się mnie nastroić do Halloween. Już od tygodni to zamieszanie wokół nie należącego do nas komercyjnego VARIA 91 zu uns gehörende Konsumereignis auf die Nerven. Ähnlich wie dem Faschingstreiben, das die Lausitz, in der früher gezampert wurde, aus dem Rheinland importiert hat, wird nun dem Ami-Import Halloween gefrönt. Hauptsache, der Rubel rollt. Es lebe die Verblödung. Helau! Das Halloween-Gedöns der Radioreporterin kann mich nicht vom Streik der Lokführer ablenken. Der interessiert mich. Die Radiofrau berichtet von verzweifelten, angeblich verständnislosen Pendlern, die auf Bahnsteigen vergeblich auf Züge warten. Ich erinnere mich an Bahnchef Mehdorn, der sich selbst dreihundert Prozent aus der Pulle gegeben hat, wie Altkanzler Schröder es formulieren würde und kürzlich in einer Talkshow erkannte und sogar verkündete, dass die Streikenden ein Beispiel schaffen könnten für das gesamte Land. Na hoffentlich, denke ich, und spüre so etwas wie Zuversicht. Ich durchfahre Peitz. Auf Zaunpfeilern vieler Eigenheime stehen ausgehöhlte Kürbisse bereit, zu Halloween beleuchtet, von unserer Verbundenheit mit den Vereinigten Staaten zu künden und natürlich von Lebensfreude. Oder was? Im Radio folgen Meldungen über das Steigen der Benzinpreise, der Gas- und Strompreise und die Information, dass sich unsere Parlamentarier ihre Diäten erhöht haben. Das passt, denke ich so, und schon schließt die Nachrichtensendung mit dem Satz: „Heute feiern die Katholiken Allerheiligen und gedenken ihrer toten Angehörigen.“ Angewidert schalte ich den Sender ab, als noch Kriegsberichterstattungen vom Fußball kommen. Hängen bleibe ich bei einem mir unbekannten Sender in polnischer Sprache. Ich lasse ihn laufen. Einige Brocken verstehe ich. Aber wichtiger im Augenblick ist, dass ich abgelenkt werde, bevor ich vor Wut an einen meiner geliebten Brandenburger Alleenbäume fahre, die ihr rotes Laub in den Herbsthimmel schreien. Ich höre die polnische Sprache gern. Mit ihr verbindet sich in meinem Gehirn Angenehmes, zu mir Gehörendes, Warmes, Vertrautes, Verwandtes. Ich sehe Helena vor mir und ihre Cousine, bei der wir zufällig schon zwei Mal unangemeldet zum Geburtstagskaffee erschienen waren, da ist Madame Tokarska, die Lyrikerin, die gleichzeitig die Dramaturgie schmeißt, Mirek und Jarek, meine Tischler, Martin, Janusz und Bartek, meine Schauspieler. Ich bin in Gedanken in Polen, in Zielona Gora. Vor drei Jahren fuhren mein Cottbuser Intendant Martin Schüler und ich dorthin, um im 92 święta działa mi na nerwy. Lausitz obecnie pasjonuje się ściągniętym z Ameryki Halloween, podobnie jak i karnawałową nagonką zaimportowaną z Nadrenii – Palatynatu. Ale najważniejsza rzecz – pieniądz się toczy. Niech żyje szaleństwo, hura! Nawoływania do Halloween radiowej pani reporter nie mogą przecież odwrócić mojej uwagi od strajku maszynistów kolei. To właśnie mnie interesuje. Pani w radio donosi o podobno zrozpaczonych dojeżdżających do pracy, którzy oczekują pociągów na peronach. Przypominam sobie szefa kolei Mehdorna, dającego z siebie trzysta procent, jak by to ujął dawny kanclerz Schröder, i jak to niedawno podczas jednego z talkshow było zapowiedziane, a nawet obwieszczone, że strajkujący mogliby dać przykład całemu państwu. „No, mam nadzieję”- myślę sobie i czuję coś na kształt ufności. Mijam Peitz. Na ogrodzeniach wielu prywatnych domów umieszczono wydrążone dynie. Oświetlone na Halloween oznajmiają nasze przymierze ze Stanami Zjednoczonymi i oczywiście naszą radość życia. Bo co innego? Radio donosi o podwyżkach cen benzyny, gazu i energii, oraz to, że nasi parlamentarzyści podnieśli swoje diety. „Jasne” – myślę i wiadomości kończą się takim oto zdaniem: „Dziś katolicy obchodzą dzień Wszystkich Świętych i wspominają pamięć zmarłych”. Zdegustowany zmieniam kanał w momencie, gdy reporter zdaje relację z toczonej gdzieś wojny, jakby to była rozgrywka piłki nożnej. Skupiam się na nieznanej stacji w języku polskim. Rozumiem zaledwie parę słów, ale najważniejsze w tym momencie jest odwrócić tok myślenia, zanim przejadę zdenerwowany moją ulubioną Brandenburska Aleją Drzew, której liście niemal krzyczą czerwonością na tle jesiennego nieba. Uwielbiam słuchać mowy polskiej. Z nią łączą się w moim mózgu rzeczy przyjemne, coś, co jest częścią mnie – ciepło, zaufanie, bliscy. Widzę przede mną Helenę i jej kuzynkę, do której poszliśmy przez przypadek dwa razy na kawę z okazji jej urodzin. Jest tam pani Tokarska, kierownik literacki, która w tym samym czasie pisze z rozmachem sztukę teatralną, Mirek i Jarek – moi stolarze, Marcin, Janusz i Bartek – moi aktorzy. Myślami jestem w Polsce, w Zielonej Górze. Trzy lata temu pojechałem do Lubuskiego Teatru z moim dyrektorem Martinem Schülerem, żeby porozmawiać o możliwości współpracy. Podczas podróży padało. Bez problemu przekroczyliśmy Lubuski Theater über Möglichkeiten der Zusammenarbeit zu sprechen. Auf der Fahrt dorthin regnete es. Wir kamen problemlos bei Gubin über die Grenze. Wir fuhren durch das Dorf Bzuschko, das früher einmal Braschen hieß und der Heimatort meines Vaters und meiner Großeltern war. Wir ließen die Abzweigung nach Krosno Odrzeinske, das früher einmal Krossen hieß, links liegen, und fuhren durch ein weiteres Dorf. Linkerhand fiel uns ein Friedhof am Ortsausgang auf, der so unglaublich mit Blumen geschmückt war, dass wir uns sehr wunderten. Als wir in Zielona Gora einfuhren, überraschte mich die Größe und die Modernität der Stadt. Vorbei am Universitätsgelände zeigte sich uns schließlich ein lebendiges, architektonisch intaktes, historisches Stadtzentrum. Viele Kirchen, eine imposante gläserne Philharmonie, quirlige, gut gekleidete Passanten. Wir waren in einer Stadt angekommen, die auf den ersten Blick, aus Cottbuser Sicht, imponierend großstädtisch wirkte. Im Theater begegneten wir dem damaligen Intendanten Buck, der uns sein Theater zeigte. Er sprach ausschließlich Polnisch. Als Sprachmittler lernten wir Kristoph Polus kennen, der zu DDR-Zeiten in Magdeburg gelebt und gearbeitet hatte, wie er mir später erzählte. Wir stiegen über Bretter und Sandhaufen, das Theater war Baustelle und landeten schließlich in der dem Theater zugehörigen Gaststätte Jefferson. Braune Ledersessel und Sofas, eine Bar, Videoclips wurden auf eine Wand projiziert, dazu synchrone Popmusik, die mich nervte. Sie dudelte ununterbrochen. An der Wand eine überdimensionale Dollarnote. Hübsch. Sehr hübsch, dachte ich. In eine der Videofläche gegenüberliegende Wand war ein großes Aquarium eingelassen mit Raubfischen und aalähnlichen Schlangenfischen. Du meine Güte, dachte ich, hier war Amerika. Doch plötzlich entdeckte ich etwas, das mir gefiel. Was sollte das sein? Auf den breiten Fensterbrettern des Restaurants standen in schweren Keramikgefäßen imposante Kakteen mit großen Stacheln. Und dann, das war mir noch nie vorher begegnet, das war wirklich einmalig, das konnte, dachte ich, nur in Polen geschehen. Warum ich das dachte? Weil ich inzwischen weiß, dass die Polen mehr Poesie, mehr Verspieltheit und Fantasie leben, als wir Deutsche Michel es je zulassen würden, jemals zulassen würden bei uns und mit uns und in uns. Hatten die Kakteen wirklich rote Blüten? Und so viele? Nein! Auf die Stacheln waren an die zwanzig, granicę w Gubinie. Przejechaliśmy wieś Brzózka, która wcześniej nazywała się Braschen i z której pochodził mój ojciec oraz dziadkowie. Zostawiliśmy za sobą zjazd na Krosno Odrzańskie i kontynuowaliśmy podróż przez Dąbie. Po naszej lewej wyjeżdżając z miasteczka odkryliśmy cmentarz tonący w kwiatach, co nas bardzo zastanowiło. Gdy dojechaliśmy do Zielonej Góry, byliśmy zaskoczeni wielkością i nowoczesnością miasta. Po przejechaniu przez teren uniwersytecki ukazało się nam w końcu tętniące życiem, nietknięte zębem czasu historyczne centrum miasta. Kościoły, okazała filharmonia, mnóstwo dobrze ubranych ludzi. Przybyliśmy do miasta, które na pierwszy rzut oka z cottbusowskiego punktu widzenia imponowało wielkomiejskością. W teatrze spotkaliśmy ówczesnego dyrektora – Bucka, który pokazał nam swój teatr. Mówił tylko po polsku. Naszym tłumaczem był pan Krzysztof Polus, który w czasach DDR-owskich żył i pracował w Magdeburgu, jak mi później opowiedział. Wspinaliśmy się po zwałach desek i kupach piasku – teatr był w trakcie remontu. W końcu wylądowaliśmy w teatralnej kantynie „Jefferson”. Brązowe skórzane fotele, sofy, bar, wideoklipy wyświetlane na ścianie zsynchronizowane z muzyką pop, która mnie denerwowała. Dudniła bez końca. Na ścianie ogromny banknot jednodolarowy. „Pięknie... Bardzo pięknie” – myślę sobie. Na przeciwległej ścianie wstawiono duże akwarium z rybami drapieżnymi i wężowatymi. „Mój Boże” – pomyślałem, tu była Ameryka! Nagle odkryłem coś, co mi się spodobało. Cóż to mogło być? Na parapecie okiennym kantyny stały ciężkie ceramiczne donice z okazałymi kaktusami o grubych kolcach. To mogło się tylko tu – w Polsce zdarzyć, pomyślałem. Skąd ta myśl? Otóż w międzyczasie dowiedziałem się, że Polacy żyją bardziej poezją, grą, fantazją niż my – typowi Niemcy byśmy mogli sobie na to kiedykolwiek pozwolić. Czy kaktusy zakwitły? Nie! Na kolce nadziano całe mnóstwo rażąco czerwonego ptasiego pierza. To było fenomenalne! Mogłoby się wydać czystym kiczem, ale uznałem to za polskie i uśmiałem się z przyjaźnie kwitnącego pierzastopiórego kaktusa, a zaraz potem z moich najpierw rozczarowujących, a zaraz potem powracających wyobrażeń, jakie miałem o tym kraju, a które w końcu okazały się tylko utartymi frazesami. Piękna jak z obrazka młoda, bardzo szczupła kelnerka przyniosła nam kartę dań, oczywiście po VARIA 93 oder gar dreißig knallrot gefärbte Daunenfedern gesteckt. Das war schon phänomenal. Man könnte es als Kitsch abtun. Ich fand es polnisch. Und ich musste lächeln über die freundlich blühenden Daunenfederkakteen und über meine erst enttäuschten, dann aber wieder eingetretenen Vorstellungen, die ich von Polen hatte und die wirklich oft nur Klischeevorstellungen sind. Eine bildhübsche junge, sehr schlanke Kellnerin brachte uns die Speisekarte, natürlich in deutscher Sprache. Die Schöne sprach gebrochen deutsch, wenn’s nach ihr gegangen wäre, lieber englisch und war in ihrer Freundlichkeit ein wenig distanziert, keineswegs aber anbiedernd und dennoch freundlich. „Der Polin Stolz ist unerreicht…?“ Wir aßen etwas und tranken Tee und verabredeten, dass ich „Hallo Nazi“ in polnischer Sprache inszenieren und schon am sechsten Dezember Premiere haben sollte. Der polnische Intendant hatte uns natürlich eingeladen, das hieß, er bezahlte, alles. Wir fuhren, nachdem wir uns dann noch die Generalprobe eines Stückes angesehen hatten, das in der Nazizeit in Polen spielte, wieder zurück nach Cottbus. Worauf hatte ich mich da eingelassen? Würde ich das hinkriegen, in polnisch, bis zum Nikolaustag? Würde man mich verstehen? Würde ich die polnischen Kollegen verstehen? Heiliger Strohsack! Ich war aufgeregt, gleichzeitig aber voller Lust auf dieses Abenteuer. Angeregt unterhielt ich mich mit Martin Schüler auf der Rückfahrt. Wir machten schöne Entdeckungen, was unser Persönliches anging, und erreichten Cottbus noch vor Mitternacht. In meiner Cottbuser Wohnung ließ ich die Polenfahrt noch einmal an mir vorbeiziehen. Verrückt, dachte ich, völlig verrückt! So dicht dieses Polen, dass man nach dem Besuch einer Theatervorstellung dort noch vor Mitternacht wieder in seinem deutschen Bett liegt. So dicht und ich war noch nie dort. So fremd alles – grüner Kaktus mit roten Federn... Die Sprache mit diesen vielen Zischlauten, die stolze Kellnerin, der großzügig gastfreundliche Intendant, der von einem Blumenmeer überschwemmte Friedhof, die gläserne Philharmonie. Alles Dinge, die es so bei uns nicht gibt. Ich ging spät zu Bett und träumte, wie ich durch Regen eine unendlich lange Allee mit riesigen Bäumen durchfahre. An den Bäumen sind knallrote Blüten. Und neben den Riesenbäumen der langen Allee blühen Winterastern, in weiß, gelb, braun, goldgelb, lila, rot und sogar in blau. Ich höre, wie sich die Musik von 94 niemiecku. Mówiła łamaną niemczyzną i gdyby to tylko od niej zależało, najchętniej rozmawiałaby po angielsku. W swoim okazywaniu przyjaźni była nieco zbyt powściągliwa, w żadnym razie podlizująca się, lecz mimo to uprzejma. „Duma Polki jest nieosiągalna?”. Zjedliśmy coś, wypiliśmy herbatę i uzgodniliśmy, że mam wyreżyserować „Hallo Nazi” w polskiej wersji językowej i że premiera ma mieć miejsce szóstego grudnia. Polski dyrektor, naturalnie, nas zaprosił, co znaczyło, że zapłacił, za wszystko. Obejrzawszy jeszcze próbę generalną sztuki, której akcja rozgrywała się w Polsce w czasach hitlerowskiej okupacji, odjechaliśmy z powrotem do Cottbus. Na co ja się porwałem? Czy mi się uda, po polsku aż do szóstego grudnia? Czy zostanę zrozumiany? Czy ja zrozumiem polskich kolegów? Jezu drogi! Z jednej strony byłem zdenerwowany, z drugiej jednak gotowy na tę przygodę. Zainspirowany dyskutowałem z Martinem Schülerem w drodze powrotnej. Dokonaliśmy pięknych odkryć na nasz własny temat i tak dotarliśmy do Cottbus przed północą. W moim cottbuskim mieszkaniu cała podróż do Polski ponownie przebiegła mi przed oczami. „Niesamowite” – pomyślałem. Polska jest tak blisko, że można po wieczornym spektaklu jeszcze przed północą spać we własnym, niemieckim łóżku. Tak blisko, a ja tam jeszcze nie byłem! Wszystko jest tam takie dziwne – zielony kaktus z czerwonymi piórami... I szeleszczący język, dumna kelnerka, hojny i zarazem gościnny dyrektor teatru, cmentarz pokryty morzem kwiatów, szklana filharmonia. Wszystkie rzeczy, których u nas nie ma. Poszedłem późno spać i śniłem, że przejeżdżam w deszczu niekończącą się aleją drzew. Drzewa kwitły jaskrawoczerwonymi kwiatami, a u ich stóp rosły astry – białe, żółte, brązowe, złote, fioletowe, czerwone, a nawet niebieskie. Słucham, jak muzyka Chopina, Wagnera i Madonny miesza się i staje się coraz głośniejsza. Tak bardzo, że czuję ból. Nade mną na niebie lecą turkusowo połyskujące dyskowce i kolorowe okonie, na których siedzą naziści z ogolonymi głowami, obuci w glany. Na końcu alei panuje ciemność, prawie czarna, a ja czuję strach. W końcu zapadam w głęboki sen, ale śpię niespokojnie. Wieczorem tego samego pierwszego listopada dwa tysiące siódmego roku siedzę w kuchni mojego mieszkania w Lieberose. Przyjemne ciepło bije z kuchennego piekarnika. Świeczki się palą, czuć Chopin, Wagner und Madonna vermischt und immer lauter wird, dass mir die Ohren weh tun. Und im Himmel über uns fliegen türkisschillernde Diskusfische, Schlangen und Buntbarsche, auf denen kleine glatzköpfige Nazis in Springerstiefeln wie Meerjungfrauen reiten. Am Ende der Allee ist es dunkel, fast schwarz, mir wird Himmel Angst und Bange. Endlich schlafe ich ein. Ich schlafe unruhig. Es ist Abend. Ich sitze am Ersten November zweitausendundsieben in meiner Lieberoser Wohnküche. Es ist gemütlich warm. Kachelofenwärme ist Kachelofenwärme. Kerzen brennen. Es duftet nach Äpfeln und Zimt und gebratenen Zwiebelringen. Die Äpfel sind aus dem eigenen Garten, die Zwiebeln sind aus Polen. Draußen bläst der Wind das letzte Laub von den acht Apfelbäumen, die schon mehr als hundert Herbste gesehen haben. In meiner grünen Laube stehen die großen Gurkengläser, in denen ich, um den Sommer einzufangen, Hundsrosenblätter mit Puderzucker und polnischem Wodka aufgesetzt habe. „Was zusammen gehört, wächst zusammen“. Die fünf fetten blassgelben Kürbisse lachen unversehrt übers ganze Gesicht. Sie wissen, dass sie hier nicht verhalloweent werden. Über ihnen hängen getrocknete Rosensträuße, dunkelrotbraune Johanniskrautsträuße, Beifuß, Pfefferminze, alles schön abgetrocknet und die orangeroten leuchtenden Laternen der Physalis. Kiefernholzscheite sind unter dem Tisch gestapelt, auf dem die RosenlikörGurkengläser stehen. Die Scheite duften mit den Sträußen und den Äpfeln, die in Omas alter irdener Kuchenteigschüssel auf dem übervollen Gabentisch liegen, haste was kannste um die Wette. Ich sehe durch das mannshohe zwei Meter breite Glasfenster in den winterfest gemachten Garten. Der neue und der alte Teich, den Marinas Iwanuschka vor Jahren eingegraben hatte, liegen kalt und schwarz, umrahmt von den Holzstegen, die Jarek und seine Söhne in diesem Sommer gebaut hatten. Die grüne, üppige Blätterpracht des Sommers ist kahler Nacktheit gewichen. Traurigkeit liegt über dem Garten. Nur die rote, hölzerne Stehleiter, ein Geschenk von Walter Murr, meinem Malerfreund aus Cottbus, bringt etwas Fröhlichkeit ins Bild. Ich lasse sie deshalb den Winter über draußen stehen. Es tut ihr nicht gut. Aber, das ist mein grüner Kaktus mit roten Federn...…Es ist Herbst, die Natur legt sich zur Ruhe und bereitet sich auf den Winter vor. Zeit für Besinnung. Erntedankzeit. Im Fernsehen Bilder von jabłka, cynamon i smażone cebule. Jabłka pochodzą z mojego ogrodu, cebule – z Polski. Na zewnątrz ostatnie liście ośmiu jabłoni chwieją się pod naporem wiatru, jabłoni, które widziały więcej niż sto jesieni. W ogrodowej altanie stoją wielkie słoje z ogórkami, w których zamknąłem lato dodając różane płatki z cukrem i polską wódką. „To, co pasuje do siebie, rośnie obok siebie”. Pięć olbrzymich jasnożółtych dyń uśmiecha się pełną buzią. Wiedzą, że nie zostaną „shalloweenizowane”. Ponad nimi wiszą bukiety suchych róż, bordowobrązowego dziurawca, bylicy, mięty i pomarańczowoczerwone latarenki miechunki. Sosnowe szczapy leżą ułożone pod stołem, na którym stoją słoiki z ogórkoworóżanym likierem. Zapach jabłek w starej babcinej makutrze rywalizuje z zapachem bukietów i szczap. Oglądam przez dwumetrowe okno ogród przygotowujący się do zimy. Nowy i stary staw, które Iwanuschka wykopał przed laty, są zimne i czarne, otoczone drewnianymi podestami, skonstruowanymi przez Jarka i jego synów tego lata. Przepych letnich liści ustąpił gołym konarom drzew. Smutek ogarnął ogród. Tylko czerwona drabina – prezent Waltera Murra, zaprzyjaźnionego malarza z Cottbus – wnosi odrobinę radości do tego zakątka. To dlatego zostawiam ją 95 Allerheiligen in Polen. Menschenmassen, die auf Friedhöfen ihre verstorbenen Angehörigen ehren, Meere von Winterastern und Kerzen und Menschen. Der Sprecher: „Man kann sagen, ganz Polen ist heute unterwegs und niemandem würde hier auch nur im Traume einfallen, sich von dem amerikanischen Halloweenfieber irritieren oder gar anstecken zu lassen, wie es hierzulande geschieht. Dieser Tag ist den Polen heilig.“ Hoffentlich!! Hoffentlich!! Hoffentlich bleibt er es in Polen. Armes Deutschland, denke ich. Aber noch ist Polen nicht verloren, sage ich mir schließlich dann auch. Ich genieße den Lieberoser Herbst, denke an rote Federn und grüne Barsche und freue mich schon auf das kommende Frühjahr, den Wechsel der Zeiten. Ich bin ein Optimist und ein Optimist hat die Fähigkeit, sagt Madeleine Robinson, den blauen Himmel hinter den Wolken zu ahnen. So, und das versuch ich jetzt. Wenn’s auch schwerfällt. Ich muss übrigens bald wieder mal nach Polen rüber. Hab Sehnsucht! tam na zimę. Wiem, że chłód i mróz ja niszczy, ale to mój zielony kaktus z czerwonymi piórami... Jest jesień, natura przygotowuje się do zimowego spoczynku. To czas medytacji, Święto Dziękczynienia. W telewizji obrazy ze Święta Zmarłych w Polsce. Masy ludzi odwiedzających nieżyjących bliskich, morza astrów, zniczy. Spiker mówi: „Można powiedzieć, że cała Polska jest w drodze i że nikt tutaj, nawet w snach, nie poddałby się gorączce amerykańskiego Halloween, ani nawet jej wpływowi – jak to się dzieje u nas. Ten dzień w Polsce jest święty”. Mam wielką nadzieje, że taki właśnie tam pozostanie. „Biedne Niemcy” – myślę sobie. Zatem Polska jeszcze nie zginęła, podsumowuję w końcu. Korzystam z jesieni w Lieberose, myślę o czerwonych piórach, zielonych okoniach i cieszę się już na nadchodzącą wiosnę, zmianę czasu. Jestem optymistą, optymista ma zdolność, jak mówi Magdalena Robinson, do przewidywania pięknego niebieskiego nieba za grubą warstwą chmur. Dobrze, zatem spróbuję teraz, nawet jeśli to trudne. Muszę zresztą znów wkrótce wrócić do Polski – czuję tęsknotę. Tłumaczenie Aneta Kołton 96 Armin Müller Noch einmal Jeszcze raz Noch einmal möchte ich über Stoppeln laufen barfu, mit zerschundenen Sohlen, noch einmal den Laubfrosch aus der Hosentasche ziehn, in die er geschlüpft war, als ich in der Horle nach Kaulquappen tauche. Jeszcze raz chcia³bym biec œcierniskiem, boso, z pok³utymi stopami, jeszcze raz chcia³bym wyjmowaæ zielon¹ ¿abkê ze spodenek, która znalaz³a siê w nich kiedy zanurza³em siê w Orli szukaj¹c kijanek Noch einmal möchte ich den Schrei der Hirsche hören, noch einmal hinterm Judenfriedhof Sauerampfer kauen Und mit dem Zeh den Namen Meiner Stadt In den Staub Kritzeln. Jeszcze raz chcia³bym us³yszeæ ryk jeleni, jeszcze raz chcia³bym za murem kirkutu smakowaæ liœcie szczawiu i palcem stopy wpisaæ w kurz nazwê mojego miasta. Przełożył Eugeniusz Wachowiak 97 Jerzy Szewczyk Notatki z podró¿y Jeszcze noc. Krętą, wąską drogą wspina się mozolnie na wzgórze Sarangot terenowy samochód. Jego silnik zmienia rytm pracy, zwalnia, przyspiesza i wyje na zakrętach. W ciemnościach rozespani pasażerowie, amatorzy wycieczki na Sarangot koło Pokhary w Nepalu, nie odczuwają grozy przepaścistych dolin jeszcze nie porażeni majestatem Himalajów. Docieramy do platformy skalnej na poziomie ponad 1400 m. Stoi tu już kilka mniejszych i większych pojazdów. Ich kierowcom przyszło dokonywać ryzykownych manewrów, aby zmieścić się na tym skrawku w miarę wypoziomowanego terenu. Nadal ciemno. Słychać różne języki. Najwięcej Japończyków i Chińczyków. Nad platformą pagórek, każdy chciałby się znaleźć jak najwyżej. Wszystkie miejsca zajęte. Aparaty fotograficzne i kamery przygotowane. Wrzawa cichnie, tak jakby lęk ogarnął ludzi, że słońce już nie wzejdzie. Stopniowo jednak rozjaśnia się wszystkich 13 szczytów łańcucha Annapurny widoczne nad naszymi głowami od północy. Pierwsza zapala się skrzącym śniegiem Annapurna II jakby dawała sygnał, że znowu otchłań ciemności przegrywa starcie z majestatem nieśmiertelnego światła. Budzą się kolejno wysokie szczyty, ale Himalaje od wschodu powstrzymują jeszcze słońce. Niebo z tamtej strony wciąż czerwone z tego mozolnego wysiłku, zatem walka potrwa. Wnet jednak słońce przełamując opór, nabiera mocy, niebo różowieje. Wreszcie wybucha tysiącem promieni przeszywających przestrzeń nad doliną. I nagle błysk. Można być przekonanym, że wraz z ludźmi cieszy się niebo i ziemia. Patrzący wpadają 98 w euforię, z radości klaszczą. Aparaty i kamery pracują - grupy turystów robią zdjęcia na tle oświetlonych szczytów. Może to ostatnia szansa w życiu na taką chwilę?. Dolina pod nami rozjaśnia się, ale jeszcze minie kilka godzin nim rozróżnimy obiekty w niej leżące. To także wina zalegającej mgły. Światło przydaje piękna zimowemu pałacowi królewskiemu na zachód od naszego wzgórza. Za godzinę na jeziorze Fewa pojawią się pierwsze łodzie z płynącymi do Złotej Świątyni na wyspie turystami. Magia Pokhary trwa. Dopadają nas sprzedawcy rozlicznych pamiątek. Przy parkingu kusi kawiarnia z gorącą herbatą i kilka straganów. Prawie każdy chce mieć pamiątkę, nawet tandetną z tego cudownego miejsca. Zjeżdżamy w dół. Dopiero teraz wieje grozą – nieskończona ilość ostrych zakrętów. Próbuje nas bezskutecznie gonić kurz. Kierowcy dokonują cudów nie obalając mizernych chat stojących wprost przy drodze, mijając pieszych. Niechętnie wracam – czuję się niczym cukiernik, którego owoc mozolnej pracy został skonsumowany. Szkoda mi tej chwili, tego wysiłku, przecież znalazłem się tak wysoko! Odczuwam irracjonalny żal, że coś straciłem wracając na pozycję wyjściową. A na dole przecież przeurocza Pokhara, centrum regionu wyjątkowo pięknej przyrody, wspaniałych osiągnięć rzemiosła, najpopularniejszego terenu trekkingowego. *** Pluskają wiosła burząc ciszę Gangesu. Na brzegu setki Hindusów tak jak my czekający aż swój majes- tat w całej okazałości objawi słońce. Płyniemy łodzią. Wyciszeni i wzruszeni spoglądamy w wodę, do której zaledwie wczoraj wieczorem wysypano popioły skremowanych ciał. Nie wierzymy, by zanieczyszczona przez różne odpady woda mogła oczyścić kąpiących się w niej hinduistów. Ale oni sądzą inaczej. Cierpliwie siedzą na schodach (ghatach) prowadzących z nabrzeża do wody. Majestatycznie płynie rzeka. Drugi brzeg ledwo widoczny z odległości kilkuset metrów. Wkrótce mrok ustępuje jasności. Nad Gangesem zapala się ognista kula. Ożywiają się kolorowe ghaty. Czerwień słońca, lekka mgła opadająca do poziomu wody i cisza, tworzą niepowtarzalny nastrój. Słońce buduje na wodzie migoczący świetlny most. Ruszają łodzie, ludzie schodzą do wody. Niczym wielkie kwiaty unoszą się, kolorowe szaty kobiet. Do turystów podpływają sprzedawcy pamiątek, kwiatów i wianków. Można je tanio kupić, a rzucone do rzeki wypełniają obowiązek złożenia hołdu tej wielkiej wodzie. W miarę upływu czasu ceremonia ablucji traci swój mistyczny charakter. Rośnie w siłę codzienne życie ze swoimi trudami i radościami. Turyści odcho- dzą. Wrócą zapewne wieczorem na uroczystości kremacji zwłok zmarłych. Na ghatach zapali się szereg stosów, sąsiednie schody zabłysną światłami, rozbrzmiewać będą pieśniami i muzyką. Do Indii warto wybrać się w listopadzie. Jest ciepło, a pora deszczowa kończy się w październiku. Przyjeżdżający do tego kraju muszą być odporni na kilka zjawisk niespotykanych w Europie. Trzeba umieć radzić sobie ze sprzedawcami pamiątek, którzy są wyjątkowo natarczywi. Bieda kłania się zewsząd i choćbyś rozdał cały majątek to i tak nie zaspokoisz potrzeb; ich skala może czasem porażać. Należy nauczyć się pokonywać uciążliwości poruszania się po ulicy – gęstość ruchu, hałas. Jednoczesność przebywania na jezdni samochodów, riksz, autobusów, pieszych, świętych krów, kóz i psów czyni ten ruch niezwykle dynamicznym zjawiskiem. Kierowcy nieustannie trąbią. Uliczna rzeka płynie w jakiś cudowny sposób bezkolizyjnie... Stolica Delhi dusi się w największym stopniu. Dziennik „The Times of India” z 8.11.2007 na pierwszej stronie donosił, iż przejazd w czasie Święta Diwali między dwoma różnymi punktami miasta VARIA 99 wydłuża się z 10 minut do 3 godzin. Auta są najróżniejszych marek a ich wielkość i ceny bywają oszałamiające. Jeszcze bardziej zadziwiające rzeczy dzieją się od wieczora do świtu – riksze, rowery i piesi nie mają świateł. Autobusy wdzierają się tam, gdzie wydaje się, że powinny utknąć. W handlowych węższych uliczkach pieszy wciąż musi pierzchać przed krążącymi bezlitośnie motocyklami i skuterami nie mówiąc o dzwoniących rikszach. Nad i wąskimi uliczkami wiszą setkami metrów krzyżujące się kable. Nici tych pajęczyn są rozpoznawane jakimś cudem. Niektóre domy pozbawione są światła elektrycznego, migocą jakieś prowizoryczne lampki, używane są świeczki. Ma się wrażenie jakby ze względów oszczędnościowych strumień świetlny rozjaśniał tylko miejsca najważniejsze dla życia. W różnych miejscach widać siedzących na chodnikach mężczyzn, czasami i leżących. Przebywający w Indiach musi też liczyć się z wysoką temperaturą, zanieczyszczoną wodą lub jej brakiem, niskim poziomem sanitariatów, odkrytą 100 kanalizacją, szczurami i insektami. Latem padające deszcze i wysoka temperatura czynią życie bez klimatyzacji nie do zniesienia. Mimo trudnych warunków życia, niewielkiego odsetka ludzi objętych ubezpieczeniem społecznym, ludność wykazuje wyjątkową odporność, okazuje życzliwość cudzoziemcom w tym nawet Anglikom, przestępczość jest mniejsza niż w krajach rozwiniętych. Gospodarka rozwija się dynamicznie, tzw. „zielona rewolucja” przyniosła samowystarczalność żywności. Kraj przezwycięża olbrzymi analfabetyzm. Indie mają broń atomową, własnego satelitę, poważne osiągnięcia w dziedzinie elektroniki i automatyki, produkcji przemysłowej. Wspomniany wyżej dziennik podał przykłady światowego poziomu indyjskiej chirurgii. Trzeba mimo wszystko wierzyć w lepsze jutro tego kraju. Głęboko w to wierzę, mając w pamięci młodzież hinduską w ślicznych mundurkach, maszerującą wśród zgiełku i zamętu po ulicach Delhi, Jaipuru, Khadżuraho, Waranasi, oczarowany cudownymi kobietami w bajecznie kolorowych strojach. Barbara Krzeszewska-Zmyœlony Barbara Krzeszewska-Zmyœlony Dni Niemieckie Deutschtagen Do kalendarza kulturalnego Zielonej Góry na trwałe wpisały się obchody Dni Niemieckich na tutejszym Uniwersytecie. Ubiegłoroczną, piątą edycję, przebiegającą od 8 do 12 października, zainicjowało Centrum Kultury i Języka Niemieckiego (CKiJN) Uniwersytetu Zielonogórskiego z udziałem Studium Nauki Języków Obcych (SNJO) UZ, Instytutu Germanistyki UZ, Katedry Sztuki i Kultury Plastycznej UZ, Akademickiego Radia Index, szkół średnich i podstawowych Zielonej Góry, Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Mniejszości Niemieckiej (TSKMN) w Zielonej Górze oraz WiMBP im. C. Norwida. W obchodach wzięło udział około tysiąca osób z Polski i setka gości z Niemiec. Imprezę promował plakat wybrany spośród kilkunastu prac nadesłanych przez studentów UZ na konkurs ogłoszony przez Katedrę Sztuki i Kultury Plastycznej jeszcze w kwietniu ub.r. Dni rozpoczęto „Akcją Jabłuszko” przeprowadzoną przez młodzież szkół średnich, w trakcie której młodzież zielonogórskich szkół średnich roznosiła jabłka z polskimi i niemieckimi mini-flagami do najważniejszych instytucji w mieście. 8 października w auli UZ pod honorowym patronatem JM Rektora UZ odbył się uroczysty koncert Młodzieżowej Orkiestry Dętej przy Zespole Szkół Budowlanych w Zielonej Górze pod dyrekcją Janusza Zająca. Uczestniczyli w nim niemieccy goście - baronowa Siegrun von Schlichting oraz honorowy obywatel Zielonej Góry, Eckehardt Gärtner. Koncert An den vom Zentrum für Deutsche Sprache und Kultur der Universität Zielona Góra organisierten V. Deutschtagen nahmen teil: Studium Języków Obcych (Fremdsprachenabteilung), Instytut Filologii Germańskiej (Institut für Germanistik), Katedra Sztuki i Kultury Plastycznej (Lehrstuhl für Kunst und Kunsterziehung), Akademickie Radio Index (Studentenradio INDEX), Kindergarten, Grund– und Mittelschulen von der Stadt Zielona Góra und die Mitarbeiterinnen der Wojewodschafts- und Stadt Bibliothek namens C. Norwid. An den Deutschtagen nahmen etwa 1000 Personen aus Polen und 100 Gäste aus Deutschland teil. Ein Einstieg zu den Deutschtagen war die schon zum 5. Mal durch die Schulen am 5. Oktober durchgeführte „Apfelaktion“. Während der Aktion VARIA 101 poświęcony ważnej postaci związanej z procesem polsko-niemieckiego pojednania, hr. Marion Dönhoff uświetniły niemieckie i polskie teksty literackie w wykonaniu młodzieży licealnej. W Bibliotece Norwida otwarto wystawę „Goethe i Polacy wczoraj i dziś”, będącą kontynuacją wcześniejszej ekspozycji. W trakcie wernisażu jego uczestnicy obdarzeni zostali gadżetami w postaci dwujęzycznych kalendarzy oraz zafoliowanych zakładek z maksymami Goethego w polskiej i niemieckiej wersji językowej. Również w „Norwidzie” odbył się przegląd małych form artystycznych – „Zabawy Językiem Niemieckim” dla dzieci z zielonogórskich przedszkoli i szkół podstawowych. W czterech filiach WiMBP odbyły się warsztaty literacko-kulinarne dla młodych czytelników według receptur niemieckiego pisarza Janoscha. „Pan Gutenberg w Zielonej Górze” („Herr Gutenberg in Grünberg”) - taki tytuł miała polsko-niemiecka scenka napisana specjalnie dla dzieci w wieku szkolnym. Jej premiera odbyła się w sali dębowej WiMBP. Instytut Germanistyki zorganizował pokazy filmów niemieckich w oryginalnej wersji językowej oraz warsztaty literackie dla studentów i uczniów szkół średnich. Studenci zaprezentowali program sceniczny z tekstami Ericha Kästnera i Franza Fühmana. Sprowadzone też zostały dwie wystawy „BUNTESrepublik Deutschland” i „NU POGODI” z Frankfurtu/O. Irene Sperfeld, lektorka DAAD z Instytutu Germanistyki wygłosiła odczyt na temat oferty stypendialnej dla polskich studentów, natomiast stypendyści DAAD, GFPS i THK zdali relację ze swoich pobytów na niemieckich uczelniach. Zorganizowano także koncert dla uczczenia 150 rocznicy śmierci niemieckiego poety Josepha von 102 verteilten die Schüler Äpfel mit den deutschen und polnischen Mini-Fähnchen an die wichtigsten Institutionen in der Stadt. Der Wettbewerb für ein Plakat für die V. Deutschtage wurde noch im April ausgeschrieben. Das beste Projekt, das die Studenten des Lehrstuhls für Kunst und Kunsterziehung vorgeschlagen haben, wurde in der Auflage von 300 Exemplaren gedruckt. Am 8. Oktober fand unter der Schirmherrschaft des Rektors der Universität Zielona Góra Prof. Dr. habil. Czesław Osękowski um 19.00 Uhr ein Konzert statt. Es spielte das Jugendblasorchesterorchester der Bauschulgruppe aus Zielona Góra unter der Leitung von Herrn Janusz Zając. Das Konzert wurde der großen Dame der deutsch-polnischen Versöhnung gewidmet: der Gräfin Marion Dönhoff. Die Jugend hat die literarischen Texte auf Polnisch und auf Deutsch vorgetragen. Unter den Ehrengästen waren: Baronin Siegrun von Schlichting und der Ehrenbürger der Stadt Zielona Góra Eckehardt Gärtner. Alle Veranstaltungen wahrend der V. Deutschtage waren für die Stadteinwohner zugänglich. Das Radio „INDEX“ brachte täglich die Informationen über die Veranstaltungen. Die Wojewodschafts- und Stadtbibliothek organisierte eine Ausstellung zum Thema „Goethe und die Polen gestern und heute. Es war die Fortsetzung der Ausstellung vom Jahr 2006, da Herr Ing. Przemysław Karwowski aus Zielona Góra sammelt (seit Jahren) alle Informationen über den Genie aus Weimar und seine Verbindungen mit Polen. Aus diesem Anlass wurden auch Lesezeichen mit den Goldgedanken von Goethe (auf Deutsch und auf Polnisch) gedruckt und an die Besucher verteilt. Die Schüler der Kunstschulengruppe wurde ein Wettbewerb für den deutsch-polnischen Kalender vorgeschlagen. Das beste Projekt wurde gedruckt (in der Auflage von 60 Stück) und an die Ehrengäste der Deutschtage verteilt. In der Wojewodschafts- und Stadtbibliothek namens C. Norwid fand eine Veranstaltung für die Vorschulkinder und Grundschüler/-innen nach dem Motto „Spiele mit der deutschen Sprache“ statt. In vier Bibliothekfilialen wurden literarisch-kulinarische „workshops“ nach den „Kochrezepten“ von Janosch für ihre kleinen Leser organisiert. „Herr Gutenberg in Grünberg“ (Pan Gutenberg w Zielonej Górze) – so hieß die deutsch- polnische Eichendorffa i 10 rocznicy podpisania między rządami RP i RFN umowy kulturalnej. Koncert przebiegał w Muzeum Ziemi Lubuskiej z udziałem uczniów z Musikschule Frankfurt/O i z zielonogórskich szkół średnich. Natomiast mi, jako kierownikowi CKiJN, przypadł zaszczyt zaprezentowania odczytu na temat działań w Euroregionie Sprewa–Nysa–Bóbr na spotkaniu 12 października dla seniorów Heimatvolkshochschule z Hermannsburga (HVHS) przebywających w Zielonej Górze w ramach seminarium „Kreativ-offentolerant”. Sponsorami V Dni Niemieckich była Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej i Uniwersytet Zielonogórski. Wszystkie imprezy miały charakter otwarty, sprawozdania z nich włączyło w swój codzienny serwis Radio Index. Szene in Form des Interviews mit Johannes Gutenberg, extra für Grundschüler gedacht. Das Institut für Germanistik organisierte eine Filmvorschau in der Originalversion und die „workshops“ für die Studenten und Gymnasiasten. Die Studenten trugen die Texte von Erich Kästner und Franz Fühman vor. Aus Frankfurt/Oder aus dem deutsch-polnischen Literaturbüro kamen zwei Ausstellungen – Kunstfotos mit literarischen Texten: „BUNTESrepublik Deutschland“ und NU POGODI. DAAD-Lektorin aus dem Institut für Germanistik Frau Irene Sperfeld hielt einen Vortrag über die Arbeit von DAAD. Die Studenten, die mal Stipendiaten von GFPS e.V. und THK waren sprachen über ihren Aufenthaltsverlauf in Deutschland. Die Sozial-Kulturelle Gesellschaft der deutschen Minderheit in Zielona Góra und das Zentrum für die Deutsche Sprache und Kultur der Universität organisierten im Museum Ziemi Lubuskiej in Zielona Góra anlässlich des 150. Todestages von Eichendorff und des 10. Jahrestages des Deutsch-polnischen Kulturvertrags ein Konzert. An dem Konzert nahmen teil: Schüler der Musikschule Frankfurt/Oder (Gesang) und Schüler der Mittelschulen aus Zielona Góra. Leiterin des Zentrums für Deutsche Sprache und Kultur Mag. Barbara Krzeszewska-Zmyślony trug während eines Treffens am 12. Oktober mit den Senioren aus der Heimatvolskhochschule Hermannsburg (HVHS) ein Referat über die Aktivitäten des Zentrums in der Euroregion Spree – Neiße – Bober vor. Die deutschen Senioren nahmen mit den polnischen Senioren an einem Seminar zum Thema „Kreativ-offen-tolerant“ zusammen teil. Viele Teilnehmer der V. Deutschtage bekamen kleine Abzeichen mit der deutschen und polnischen Fahne als Erinnerung. Die V. Deutschtage wurden von der Stiftung für die deutsch-polnische Zusammenarbeit und von Uniwersytet Zielonogórski gesponsort. Übersetzt von Barbara Krzeszewska-Zmyślony VARIA 103 OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ Jaros³aw Kuczer Baron Johann von Schönaich zwany Nieszczêœliwym (cz. 1) Rodzina późniejszych książąt von SchönachCarolath przybyła na Śląsk z Łużyc. Jako protoplastę tej linii wskazuje się dziś Fabiana von Schönaich, który w 1561 r. zakupił od rodziny von Rechenberg majątek Siedlisko-Bytom (Carolath-Beuthen), położony na terenie księstwa głogowskiego. W jego skład w 1681 r. wchodziło osiemnaście ośrodków wraz z miastem prywatnym Bytom Odrzański i centrum w Siedlisku. 104 Rozwój domeny był pochodną awansu rodu na przestrzeni dziejów. Po latach służby wojskowej, Fabian stał się właścicielem jednego z największych majątków na Śląsku, rozciągającego się od dóbr Mużakowskich, przez Siedlisko, po dobra prochowickie położone na terenie księstwa legnickiego. Po śmierci Fabiana i przejęciu Siedliska przez jego bratanka Georga, dalej trwa złoty okres dla Schönaichów. W 1601 r. Georg uzyskał tytuł barona, a majątek podniesiony został do rangi fideicommissu, czyli niepodzielnej własności rodowej, znanej również pod pojęciem majoratu, senioratu, a w Polsce ordynacji ziemskiej. W 1616 Georg uzyskał przywilej wyłączający jego ziemie ze struktur księstwa, które stały się teraz wolnym państwem stanowym. Skutkiem oporu stanów nie udało się jednak uzyskać prawa zasiadania w sejmie Śląska w kurii książęcej, jakie przysługiwało innym wolnym panom stanowym. Jego egzekucję przeprowadzono dopiero w 1697 r. Ważnym elementem tworzącym splendor i budującym prestiż rodziny był fakt, że Georg był pierwszym wicekanclerzem w kancelarii śląskołużyckiej w Pradze, pochodzenia śląskiego. Ważnym elementem reprezentacji rodowej pozostawała zdewastowana dziś siedziba Schönaichów w Siedlisku, której przebudowę na modłę późnorenesansowej rezydencji pałacowej o charakterze obronnym zapoczątkował Georg von Schönaich, a którą kontynuowali jego następcy. Usytuowana na prawym brzegu Odry stanowiła trwały element estetyczny miejscowego pejzażu. Co szczególnie istotne dla historii regionu i samej rodziny, to fakt, iż w latach 1614-1628 w Bytomiu, za staraniami Georga, funkcjonowała jedyna w tym okresie szkoła o charakterze gimnazjalno-uniwersyteckim na Śląsku, znana jako Schönaichianum, a Schönaichowie byli bodaj pierwszą rozpoznaną dziś rodziną szlachecką, która przyjęła nauki Kalwina. Spadkobierca Georga, Johann, oceniany i opisywany był jako postać wybitna, choć tragiczna, posiadająca wszelkie predyspozycje by kontynuować passę rodu z jednej, podejmująca kroki, które zdegradowały jego pozycję w ciągu zaledwie dekady, z drugiej strony. Pochodzenie i młodość Johann von Schönaich urodził się 30 stycznia 1592 r. jako bratanek wspomnianego Georga, założyciela fideikomisu. Jego ojcem był właściciel innego majątku, należącego do kompleksu rodowego Młynica w księstwie świdnicko-jaworskim, Sebastian, a matką baronowa Eva von Burghauß. Mały Hans doczekał się jeszcze powicia przez nią dwóch braci, Georga, który zmarł nie pozostawiając potomka w 1619 r. oraz najmłodszego Sebastiana. Temu ostatniemu rodzina zawdzięczała odzyskanie majątku utraconego przez Johanna. Ponieważ ich Majątek Siedlisko-Bytom na mapie J. Scultetusa z XVII w. ojciec, a brat właściciela Siedliska, Georga, zmarł w 1603 r., odpowiedzialność za wychowanie młodziana wziął na siebie właśnie stryj. Trudno powiedzieć, jaki wpływ na jego rozwój miała jego matka, wydaje się jednak iż dość wcześnie stracił z nią kontakt, gdyż Georg posłał go na nauki do powstającego dopiero gimnazjum bytomskiego. W tym czasie nie zatrudniało ono jeszcze tak znakomitych postaci świata dydaktyki, jak po roku 1614, gdy powołano do życia zreformowaną instytucję, w związku z tym trudno ustalić choć w przybliżeniu, jaki poziom wykształcenia osiągnął młody Johann. Wiemy, iż tę wstępną edukację ukończył w siedemnastym roku życia, a więc około roku 1609, poznawszy zapewne podstawy przedmiotów ścisłych, retoryki i literatury oraz języków klasycznych. Jak nadmieniał biograf rodziny, Günther Grundmann, mający możliwość analizy archiwum rodowego zanim zostało ono zniszczone, a może częściowo zagubione wraz z zakończeniem drugiej wojny światowej, Johann miał pisać źle i nie posiadać wyrobionego charakteru pisma. Niewiele więcej wyłania się z życiorysu Johanna jeśli chodzi o jego dzieciństwo. Jest to oczywiście zrozumiałe o tyle, o ile w czasach Johanna, dzieci nie były otaczane tak wielką troską, jak to ma miejsce obecnie. Na porządku dziennym było bowiem, że ich życie kończyło się w sposób gwałtowny, przed uzyskaniem wieku dorosłego i takie straty miały miejsce dość często. Z pewnością jednak poziom wiedzy był na tyle zadowalający, iż umożliwił mu immatrykulację na OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ 105 w różnym czasie i różnych kierunkach odbył młodszy od niego o sześć lat brat Sebastian. Posłano go mianowicie do najlepszych uczelni w Rzeszy Niemieckiej, a następnie w podróże do Francji, Anglii, Holandii i podobnie jak Johanna, do Polski. Niebezpieczny alians Pałac w kształcie z XVII w. uniwersytet w Marburgu. Stało się to w tym samym 1609 r. i zgodnie z życzeniem stryja, młodzian miał ukończyć studia prawnicze i polityczne. Le Grand Tour. Podróże kształcące młodego szlachcica Tak oto rozpoczął się tzw. Le Grand Tour młodego Johanna, czyli podróże w jakie zwyczajowo udawała się młodzież arystokratyczna już od XVI w. Miały one na celu poszerzenie horyzontu i uzyskanie wyrobienia towarzyskiego w kosmopolitycznym świecie dworskim, nawiązanie kontaktów, które owocować mogły w przyszłości, a dopiero na drugim miejscu zdobycie wiedzy. Stąd fakt, iż dość rzadko szlachta sięgała tytułów naukowych. Na towarzysza wyznaczono mu syna bytomskiego proboszcza, Gabriela Tytusa, co miało zapewnić należyte prowadzenie się szlachcica. Dwa lata później obaj wyruszyli do Francji. Najdłużej zatrzymali się w kalwińskiej Genewie i hugenockiej twierdzy we Francji, La Rochelle. Johann wrócił na Śląsk dopiero w 1612 r., wezwany przez swojego stryja, który posłał go następnie do Rzeczypospolitej, na naukę języka polskiego i tamtejszych obyczajów. Z dużym prawdopodobieństwem możemy przyjąć, że prócz niemieckiego Johann dysponował już w młodym wieku dość dobrą znajomością języków francuskiego, łacińskiego i polskiego. Po powrocie z Polski, w 1615 r. rozpoczął przygotowania do drugiego Cavalierstour, który zawiódł go do Włoch. Miał tam przyswoić sobie dworskie zwyczaje, podstawy i taktykę nowoczesnej dyplomacji oraz język włoski. Jak wynikało z listów cytowanych przez Ch.D. Klopscha, Johann miał tam przywyknąć do warunków życia oficerskiego, zhardzieć, nabrać zwyczajów żołnierskich i upodobania do polowań. Podobne podróże, ale 106 W 1618 r. wybuchła wojna trzydziestoletnia, która zmieniła całkowicie życie Johanna. Wraz ze śmiercią cesarza Macieja w 1619 r., stany śląskie ogłosiły Królestwo Czeskie monarchią elekcyjną na kształt polskiej i poparły kandydaturę do tronu czeskiego Fryderyka V, palatyna reńskiego, przeciw Ferdynandowi II Habsburgowi. Choć nie cała szlachta stanęła za nowym królem, rodzina Schönaichów stanęła za nim bez wahania. Z taką decyzją miał związek również fakt znacznego zadłużenia majątku, na 258 talarów śląskich, co było nie tylko wynikiem inwestycji budowlanych i gospodarskich Georga, ale przymusem wykupienia własności dóbr. Taki wymóg dość arbitralnie i z niewyjaśnionych przyczyn nałożył na niego nieprzychylnie ustosunkowany do rodziny Rudolf II, co w jej tradycji traktowano następnie przez lata jako niegodziwość. Dwudziestosiedmioletni Johann, podobnie jak cała arystokracja śląska, stanął przed dylematem, czy pozostać po stronie katolickich monarchów, ze strony których rodzina doznała tyle dobrego, co i złego, których zamiary wobec wolności stanowych pozostawały oczywiste, czy z kolei wybrać władcę słabego, zawdzięczającego stanom swoją pozycję, przez co gwarantującego im, a zwłaszcza szlachcie, przywileje, pozycję i prestiż. Jako wolny pan stanowy miał większą możliwość przeciwstawienia się ogólnemu poparciu udzielonemu Fryderykowi V. Z drugiej jednak strony zarówno książęta, jak i inni wolni panowie początkowo byli zgodni co do swego stanowiska, a to mogło przecież wykluczać działanie na własną rękę. Nowy król po odebraniu hołdu od stanów czeskich udał się w podróż na Morawy, Łużyce i Śląsk. W związku z jego wizytą szlachta każdego z księstw powołała tzw. defensorów, którzy mieli podjąć go we Wrocławiu. Tego zaszczytu dostępowali w pierwszym rzędzie starostowie księstw śląskich, a w dalszej kolejności najznamienitsi, cieszący się największym prestiżem. Spośród szlachty księstwa głogowskiego na urząd ten powołano urzędującego starostę Hansa von Loss oraz właśnie barona Johanna von Schönaich. Wjazd króla do Wrocławia został przygotowany niezwykle starannie i określany był jako pełen przepychu. Johann brał udział w orszaku konno po stronie starosty świdnicko-jaworskiego. Po przekroczeniu bramy honorowej wraz z innymi wziął udział w uroczystym nabożeństwie w kościele p.w. św. Elżbiety. Ramię w ramię stali w nim Johann i uznany w 1634 r. za zdrajcę i ścięty następnie w Ratyzbonie rok później, spadkobierca jednego z większych rodów śląskich, właściciel Żmigrodu i bliski współpracownik zamordowanego przez Habsburgów generalissimusa Albrechta von Wallensteina, Ulrich von Schaffgotsch. Od tego momentu ostrożny szlachcic zaczął się jednak dystansować od nowego króla. Nie wziął udziału w hołdzie złożonym Fryderykowi 27 lutego we Wrocławiu, ani nawet symbolicznym, który odebrał starosta księstwa w Głogowie. Uznał swoje prawo wolnego pana stanowego do składania hołdu osobiście przed królem lub śląskim starostą generalnym. I nagle w wyniku wydarzeń z 8 listopada i przegranej przez Fryderyka V bitwy pod Białą Górą, Johann został niefortunnie wciągnięty w wir wydarzeń. Prawdopodobnie spontaniczna decyzja przyjęcia dworu palatyńskiego uciekającego z Pragi i Wrocławia (25/26.12.1619), wraz z królem „zimowym” i jego brzemienną małżonką – córką króla Anglii Jakuba I, nie uszła uwagi majestatowi cesarskiemu. Fryderyka odstąpili pierwsi śląscy alianci: Karl Hannibal von Dohna, wolny pan stanowy Sycowa i książęta Friedrich Wilhelm cieszyński i Karl von Lichtenstein, który księstwa karniowskie i opawskie zawdzięczał przecież domowi Habsburskiemu, a sam pochodził ze starego rodu austriackiego. Do tego 28 lutego 1621 r. podpisany został tzw. akord drezdeński, w którym Fryderyk zrzekał się pretensji do Śląska, a cesarz wabił stany zachowaniem wolności i przywilejów, stojąc w obliczu zagrożenia turecko-węgierskiego ze strony księcia siedmiogrodzkiego, Gabora Betlena, który gotowy był oblegać Wiedeń. Przyjęciu pary królewskiej towarzyszył kolejny tragiczny w skutkach krok Schönaicha. Wybrany przez stany śląskie na posła do Bethlena wraz z Casparem von Dorna poddał się ich woli. Misja ta nie była w żaden sposób kontynuowana, gdyż w obliczu polskiej interwencji na Węgrzech, Bethlen podpisał z Ferdynandem II pokój w Nikolsurgu. Budynek bramny powstały w latach 1611-1614. Jednak gotowość do niej ustawiła Johanna w szeregu zdrajców, podczas gdy cesarz miał teraz wolną rękę dla rozprawienia się z wewnętrzną opozycją. Najpierw uczynił to w Czechach, które to wydarzenia znane są dziś pod nazwą „praskiej krwawej łaźni” i gdzie rozpoczęto zakrojoną na szeroką skalę akcję konfiskat majątków szlacheckich. Choć reperkusje zdrady dla Ślązaków nie były współmierne do popełnionego czynu, cesarz nie pozostał obojętny na pojedyncze przypadki. Dość ślepo potrafił wybaczać rodom silnie związanym z niepokonanymi przeciwnikami – Szwecją, Francją, a niszczyć nawet potencjalnych sprzymierzeńców. Ofiarą własnych działań, ale i właśnie takiej „intuicyjnej” raczej, niż głęboko przemyślanej polityki dworu wiedeńskiego padł Johann von Schönaich. Pustki skarbu habsburskiego prowokowały decyzje, które mogły zmienić tę sytuację szybko, bez zbędnych negocjacji, zwłaszcza, że dla cesarstwa wojna się dopiero zaczynała. Wszystko to działo się w obliczu wzmagającej się polityki rekatolicyzacyjnej, sprowadzenia na Śląsk jezuitów i powołania na prezydenta kamery śląskiej zausznika wiedeńskiego, Burgrafa Hannibala von Dohna, który od początku szukał sposobności dla konfiskaty wolnego państwa stanowego. OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ 107 Źródła i literatura: Barth W., Die Familie von Schönaich und die Reformation, Beuthen 1891. Barth W., Hans Carl Fürst Carolath-Beuthen, Reichsgraf von Schönaich etc. Ein Beitrag zur Geschichte des fürstenhauses Carolath auf Grund der fürstlich Carolather Archivacten, Beuthen 1883. Bytom Odrzański. Zarys dziejów, red. W. Strzyżewski, Bytom Odrzański-Zielona Góra 2000. Grundmann G., Die Lebensbilder der Herren von Schoenaich auf Schloß Carolath, „Jahrbuch der Schlesischen Friedrich-Wilhelms-Universität zu Breslau“, 6: 1961, s. 229-330. Hering D.H., Geschichte des ehemaligen berühmten Gymnasiums zu Beuthen an der Oder, t. 1-4, Breslau 1784-1787. Klopsch C.D., Geschichte des berühmten Schönaichischen Gymnasiums zu Beuthen an der Oder, Groß-Glogau 1818. Klopsch C.D., Geschichte des Geschlechts von Schönaich, zesz. 1-4, Glogau 1853. Kuczer J., Szlachta w życiu społeczno-gospodarczym księstwa głogowskiego w epoce habsburskiej 1526-1740, Zielona Góra 2007. 108 Michaelis C.F., Rechtliche und Historische Entwicklung der Verhältnisse der Lehn- und FideiCommis-Herrschaften Amtitz und Möllendorf und Rechte des jedesmaligen regierenden Fürsten zu Carolath-Beuthen auf dieselben, Glogau 1832. Schiller A., Geschichte der Stadt Beuthen. Bezirk Liegnitz. Im Auftrage der Stadtverwaltung unter Benutzung amtlicher und privater Quellen bearbeitet, Beuthen a. O. 1936. Sinapius J., Schlesische Curiositäten erste vorstellung, Darinnen die ansehnlichen Geschlechter Des Schlesichen Adels, t. 1-2, Leipzig 1720. Spisy dóbr ziemskich księstwa głogowskiego z lat 1671-1727, oprac. J. Kuczer, W. Strzyżewski, Warszawa 2007. Strzyżewski W., Od rycerza do księcia-kariera rodziny von Schönaich z księstwa głogowskiego w świetle źródeł sfragistycznych XVI-XVIII w., „Rocznik Polskiego Towarzystwa Heraldycznego”, 2005: 7, s. 143-150. Wollgast S., Zum Schönaichianum in Beuthen an der Oder, „Jahrbuch der Schlesischen FriedrichWilhelms-Universität zu Breslau“, 35: 1994, s. 63-103. Zedler J.H., Grosses vollständiges Universallexicon aller Wissenschaften und Künste…, t. 35. Jaros³aw Kuczer Johann Freiherr von Schönaich „der Unglückliche” genannt Zusammenfassung Die Familie der späteren Fürsten SchönaichCarolath kam nach Schlesien aus der Lausitz. Ahnherr der Familie war Fabian von Schönaich, der 1651 von der Familie von Rechenberg das Gut CarolathBeuthen (heute Siedlisko-Bytom) erwarb, gelegen auf dem Gebiet des Glogauer Herzogtums. Im Jahre 1681 bestand es auch 18 Zentren. Die Entwicklung des Guts stand mit dem geschichtlichen Aufkommen der Familie im engen Zusammenhang. Wider allen Vorhersagen begann das goldene Zeitalter des Geschlechts nach einem mehrere Jahre dauernden, misslungenen Studium von Fabians Neffen, Georg. Im Jahre 1601 wurde Georg zum Freiherrn erhoben und sein Grundbesitz zum Rang des Fideikomisses, also einem unteilbaren Familienvermögen, auch als Majorat oder Seniorat bekannt. Im Jahre 1616 erhielt Georg das Privileg, seine Ländereien aus der Struktur des Herzogtums auszuführen, so dass sie jetzt zu einer freien Standesherrschaft wurden. Infolge einer Auflehnung der Stände gelang es ihm aber nicht, im schlesischen Landtag in der Fürstenkurie zu sitzen, obwohl er dazu als Freistandesherr berechtigt war. Er konnte dieses Recht erst 1697 durchsetzen. Ein wichtiger Faktor, der zum Glanz der Familie und ihrem Prestige beitrug, war die Tatsache, dass Georg zum ersten schlesischen Vizekanzler in der SchlesischLausitzer Kanzlei wurde. Sein Nachfolger war sein ausgebildeter und von der Geschichtsschreibung positiv beurteilter Neffe, Johann. Der später als “der Unglückliche” bezeichnete Adelige ging eine verhängnisvolle Allianz mit Friedrich V. von Pfalz ein und leistete ihm als “dem Winterkönig” Lehnseid, was ihm eine Konfiskation seines Vermögens und Verbannung einbrachte. So musste Johann die letzten Jahre seines Lebens in Großpolen verbringen und die Ländereien der Familie konnten erst nach dem Ende des Dreißigjährigen Krieges (1618-1648) zurückgewonnen werden. Dies wurde allerdings erst nach dem Tode Johanns im Jahre 1650 von seinem Bruder Sebastian erreicht. In den späteren Jahren konnte sich das Geschlecht in voller Pracht entwickeln, und zwar an der Seite des Kaisers. Interessant bleibt dabei: es war die einzige kalvinische Familie in Niederschlesien, die trotzt ihres nicht katholischen Glaubens von den Habsburgern im öffentlichen Leben toleriert war. Die Krönung dieser Zeit war, dass die Familie, wie oben erwähnt, Zugang zur Fürstenkurie im schlesischen Landtag erhielt, deren Mitglieder im Jahre 1700 zu Reichsgrafen erhoben wurden. Nachdem Schlesien von den Heeren des preußischen Königs, Friedrich II. des Großen, besetzt worden war, erhielten die von Schönaichs den Fürstentitel und ihre Ländereien wurden zum Fürstentum erhoben. Der Grundbesitz blieb in den Händen der Familie bis zum Ende des Zweiten Weltkrieges, 1738 wurde er noch um das Gut Sabor (Zabór) erweitert. Bemerkenswert ist der heute verwüstete Sitz deren von Schönaich in Carolath (Siedlisko), deren Umbau von Georg von Schöneich Stil eines Wehrbauwerkes der Spätrenaissance begonnen wurde. An dem rechten Oderufer gelegen war der Bau ein wesentliches ästetisches Element der hiesigen Landschaft. Übersetzt von Grzegorz Kowalski OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ 109 Ma³gorzata Konopnicka Hans Carl von Schönaich. Pierwszy œl¹ski ksi¹¿ê Fryderyka Wielkiego II (cz. 1) W zainicjowanej przez redakcję Pro Libris serii tematycznej poświęconej dziejom rodzin szlacheckich, opatrzonej tytułem Obraz prowincji szlacheckiej ukazały się dotąd artykuły poruszające zagadnienia problemowe 1 lub zgodnie z ideą przewodnią- przedstawiające historię poszczególnych rodów 2. Miarą znaczenia rodzin szlacheckich była wielkość posiadanego majątku nierzadko sprzęgnięta z odpowiednim usytuowaniem w hierarchii stanowej, w dalszej kolejności o randze rodziny decydowała pełniona funkcja lub piastowany urząd. Prestiż rodu budowany był przez splot wydarzeń jednostkowych, których waga wyznaczała momenty zwrotne lub decydowała o etapowości rodzinnej historii. W historii rodziny hrabiów von Schönaich będących w posiadaniu odkupionego od Rechenbergów w 1561 r. położonego w księstwie głogowskim majątku Siedlisko-Bytom Odrzański (CarolathBeuthen) historiografia mogłaby wyodrębnić kilka etapów, wyznaczanych m.in. uzyskiwaniem przez członków rodziny kolejnych tytułów szlacheckich. Otrzymanie w 1741 r. najwyższego stopnia szlachectwa – tytułu księcia stanowiło dla rodziny von Schönaich osiągnięcie najistotniejszego etapu kariery w hierarchii stanu szlacheckiego. Okoliczności towarzyszące temu wydarzeniu związane były bezpośrednio z istotną cezurą w historii politycznej Śląska. W grudniu 1740 r. wojska pruskie przekroczyły granicę śląsko-brandenburską i wznieciły pierwszą wojnę śląską (1740-1742). W trakcie jej trwania wojskom Fryderyka II udało się bez większych problemów militarnych przejąć znaczny obszar Śląska. Przyczyn łatwych zdobyczy należy szukać w całym komponencie zdarzeń: późnej mobilizacji wojsk austriackich, koalicji antyhabsburskiej, dezinformacji i indyferentnej postawie społeczności śląskiej. 28 lipca 1742 r. w pokoju w Berlinie Fryderyk II zyskał cały Dolny Śląsk, hrabstwo kłodzkie oraz Górny Śląsk bez kilku księstw. W konsekwencji dwóch kolejnych wojen śląskich (drugiej wojny śląskiej 1744-1745 oraz wojny 7-letniej 1756-1763 ostatecznie rozwiązującej kwestię przynależności obszarów spornych) należący od 1526 r. do monarchii habsburskiej Śląsk włączony został do państwa pruskiego i do końca II wojny światowej związany był ze zmiennymi kolejami państwa niemieckiego. Fryderyku II po zajęciu tej prowincji równolegle z wprowadzaniem reform politycznych i administracyjno-wojskowych unifikujących nowo pozyskane tereny z państwem pruskim, prowadził przemyślaną 1 J. Kuczer, „Kapitał cywilizacyjny” szlacheckości na Śląsku, „Pro Libris” 2006: 4, s. 97-105; Idem, Szlachcianka w życiu księstwa głogowskiego, „Pro Libris”, 2005: 4, s. 124-125; Idem, Siedziby szlacheckie księstwa głogowskiego w okresie 1526-1741, „Pro Libris”, s. 97-103. 2 Idem, Baronowie von Rechenberg, „Pro Libris“ 2007: 3, s. 74-80; Idem, Baronowie von Fernemont, „Pro Libris“ 2007: 2, s. 104-111; Idem, Hrabiowie von Dünnewald, „Pro Libris“ 2007: 1, s. 123-132. 110 politykę personalną w stosunku do możnowładztwa śląskiego. Na dworze berlińskim zdawano sobie sprawę z istnienia na Śląsku majętnych, kosmopolitycznych i silnie skoligaconych rodów arystokratycznych, żyjących w gruncie rzeczy ponad podziałami administracyjno-państwowymi. W orbicie wpływów brandenbursko-pruskich od dawna znajdowała się szlachta pogranicza śląsko-brandenburskiego, na której poparci liczył pruski monarcha. Dużo bardziej skomplikowanie przedstawiała się sytuacja z tymi rodami, które doszły do znaczenia za sprawa nominacji habsburskich , a także ze szlachtą śląską, wśród której, jak się słusznie obawiano istniały silne sympatie prohabsburskie. Mimo pełnego rezerwy stosunku i konieczności działań zgodnych z pruską racją stanu nakazującą pozbawienie szlachty wpływu na życie polityczne kraju, Fryderyk II starał się wykreować grupę sprzyjających mu osób. Zgodnie z modelowym postępowaniem monarchy absolutystycznego król rozpoczął formowanie stronnictwa dworskiego na drodze rozdawnictwa tytułów, godności i urzędów. Książę Carolath-Beuthen Pierwsze, pojedyncze nadania i szybkie nominacje miały miejsce jeszcze w trakcie trwania pierwszej wojny śląskiej. Związane były z wprowadzaniem nowego porządku polityczno-administracyjnego na anektowanym obszarze. Wśród osób obdarowanych znalazł się przedstawiciel wspomnianej rodziny – hrabia Hans Carl von Schönaich (1688-1763). Właściciel państwa stanowego Siedlisko-Bytom Odrzański otrzymał z rąk Fryderyka Wielkiego w sierpniu 1741 r. Order Orła Czarnego, najwyższe odznaczenie w państwie pruskim. Ustanowiono je przed koronacją królewską późniejszego króla Prus Fryderyka I (17.01.1701 r.). Order nie był nadawany za zasługi, lecz miał charakter uznaniowy. Do 1848 r. obdarzani tym odznaczeniem musieli wykazać się pochodzeniem szlacheckim do ośmiu pokoleń oraz ukończeniem 30 roku życia. Do końca 1806 r. order otrzymało 407 osób, w tym po 1741 r. przedstawiciele szlachty śląskiej m.in.: Otto Leopold von Bees, Leo Maximilian von Henkel, Ernst Maximilian von Hochberg. Schönaich nie był związany z grupą osób tworzących organa władzy pruskiej, a mimo to znalazł się w wąskim gronie osób wyróżnionych w pierwszej kolejności, co jednoznacznie wskazywało na bliski związek śląskiego arystokraty z pruskim monarchą. Hołd stanów dolnośląskich w 1741 r. 7 listopada 1741 r. stany dolnośląskie założyły Fryderykowi II hołd lenny w Sali Książęcej Ratusza we Wrocławiu. Zgromadzeni na ceremonii przedstawiciele szlachty, duchowieństwa i miast śląskich w symboliczny sposób uznali władzę nowego monarchy, ten zagwarantował im przywileje i wolności. Jednym z gestów podkreślających biegunowość układu władca-poddany było obdarowywanie tych ostatnich tytułami, odznaczeniami i godnościami. Hołd z 1741 r. w porównaniu z hołdami innych pruskich prowincji złożonych Fryderykowi po objęciu przez niego władzy w 1740 r. należał pod względem ilości awansowanych osób do szczególnie bogatych. Najważniejszym wydarzeniem podczas omawianej ceremonii było podniesienie do stanu książęcego hrabiego Hansa Carla von Schönaich oraz hrabiego Franza Adriana von Hatzfeld. Te dwa nadania początkowały długą listę zaszczyconych łaską nowego suwerena. Ogłoszono podniesienie majątku Goszcz do rangi wolnego państwa stanowego, a następnie kolejno odczytano nazwiska 11 osób, które Fryderyk II podniósł do stanu hrabiów oraz baronów Królestwa Pruskiego, dalej osób, którym król nadał dziedziczne urzędy dworskie i nominował na stanowiska państwowe, na koniec obok szlachty obdarzonej wspomnianym wcześniej orderem podano nazwiska 17 szambelanów. Przebieg ceremonii hołdu z 1741 r. został uwieczniony na jednym z obrazów czołowego XIX wiecznego przedstawiciela realizmu w malarstwie niemieckim Adolfa Menzla. Obraz nosi tytuł „Hołd stanów we Wrocławiu” i znajduje się obecnie w zbiorach Muzeum Narodowego w Berlinie. Wśród tłumnie zgromadzonych wokół Fryderyka II postaci na pier- OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ 111 wszym planie malarz przedstawił hrabiego Hansa Carla von Schönaich. Wystawienie dokumentu nadania nastąpiło faktycznie dzień przed hołdem – 6 listopada 1741 r. król podniósł wolne państwo stanowe Siedlisko-Bytom do rangi księstwa, zaś „(…)Hansowi Carl von Schönaich, hrabiemu Rzeszy, hrabiemu Bytomia, dziedzicowi wolnego państwa stanowego SiedliskoBytom, panu na Gębicach, Stargardzie, Dobrym, Mielnie, Słupicach, Tarnawie, Podlegórzu, Ostrzycach, Jaryszowie” nadał tytuł księcia Siedlisko-Bytom (Fürst zu Carolath- Beuthen). Było to najwyższe wyróżnienie udzielone przedstawicielowi szlachty śląskiej przez pruskiego monarchę. Fryderyk II w trakcie swego panowania (1740-1786) nadał trzy tytuły książęce wyłącznie przedstawicielom arystokracji śląskiej (poza von Schönaichem i hrabią von Hatzfeld do stanu książęcego podniesiony został w 1773 r. hrabia Ferdynand Carl Johann von Lichnowski). Tytuł księcia Carolath-Beuthen jako tytuł obowiązujący w Królestwie Pruskim, związany został z majątkiem Siedlisko- Bytom, dziedziczył go tylko najstarszy potomek linii męskiej właściciela majoratu. Oprócz określenia Fürst w terminologii tytularnej występowały również dwa inne tytuły książęce: Prinz oraz Herzog. Przysługiwały członkom rodzin panujących i książętom księstw dziedzicznych i lennych. Motywy awansu Jak pisał Günter Grundmann hrabia Hans Carl von Schönaich był jednym z pierwszych magnatów śląskich, który stanął po stronie Fryderyka II, kiedy ten na czele wojsk w grudniu 1740 r. przekroczył granicę śląsko-brandenburską. Von Schönaich nie tylko zadeklarował swoje poparcie, ale oddał do dyspozycji monarchy dwór w Miłakowie, gdzie ten spędził prawdopodobnie kilka dni przed oblężeniem Głogowa. Hrabia zezwolił również najstarszemu synowi Johannowi Friedrichowi Carlowi von Schönaich, który dotąd służył w armii austriackiej na przejście do szeregów armii pruskiej i udział w walkach po stronie Fryderyka. Propruska postawa księcia nie wynikała tylko z trafnej oceny sytuacji politycznej, lecz sięgała tradycji rodzinnych, u podstaw których leżał dokonany w XV w. podział osiadłej na Dolnych Łużycach rodziny von Schönaich na trzy linie śląskie oraz dwie linie pruskie. Na decyzję poparcia pruskiego władcy wpłynęło również zawarte 24 czerwca 1715 r. 112 małżeństwo między księciem von Schönaich a hrabianką Amalią zu Dohna- Schlodien, którą poznał podczas gościny u swoich wschodniopruskich krewnych. Amalia była córką brandenburskopruskiego generała Christopha burgrabiego i hrabiego zu Dohna, ministra i dyplomaty w służbie dziada Fryderyka II- króla Fryderyka I, jednego z pierwszych kawalerów Orderu Orła Czarnego. Książęca para wielokrotnie później wyjeżdżała w odwiedziny do miejscowości Gładysze w Prusach Wschodnich, majątku należącego do generała. Za namową i dzięki subwencji finansowej teścia Hans Carl kupił w 1720 r. znajdujące się na terenie Brandenburgii, leżące w powiecie sulechowskim majątki Podlegórze i Ostrzyce, co czyniło go również poddanym króla pruskiego. To także króla pruskiego i jego małżonkę poprosił Hans Carl, by pełnili nominalnie rolę rodziców chrzestnych pierwszego syna Johanna Friedricha Carla. Wracając do wczesnej młodości hrabiego wskazuje się na pobyt na protestanckim Uniwersytecie w Frankfurcie nad Odrą, który wpoił młodemu adeptowi podstawy światopoglądu opartego na kalwińskiej teorii predestynacji. Młody arystokrata bywał na salonach w Berlinie, gdzie uczestniczył w życiu kulturalno-towarzyskim, zapewne nie z racji odległości przedkładając to miasto nad wiedeńską stolicę. Rodzina von Schönaich w przeszłości zajęła wyraźnie antyhabsburskie stanowisko stając po stronie oponentów cesarza w wojnie 30-letniej. Skutki złej oceny sytuacji politycznej o mało nie doprowadziły do bankructwa polityczno-finansowego rodziny von Schönaich. W 1619 r. baron Johann von Schönaich, zwany Nieszczęśliwym poparł w rebelii stanów czeskich przeciwnika zdetronizowanego Ferdynanda II Habsburga- Fryderyka V, palatyna reńskiego. Habsburgowie po stłumieniu powstania w bezwzględny sposób rozprawili się z nielojalnymi poddanymi. Na osłabiony licznymi kontrybucjami wojennymi majątek Johanna nałożono ogromną karę pieniężną, zamknięto bytomskie gimnazjum, kształcące młodzież protestancką i w konsekwencji w 1630 r. zmuszono barona do opuszczenia kraju. Schönaichowie z powodu kalwińskiego wyznania doświadczyli także ze strony katolickich Habsburgów dyskryminacji wyznaniowej, wyrazem której był zakaz kultu, zamknięcie kalwińskiej kaplicy w siedzibie rodowej na zamku Carolath oraz w konieczność uczęszczania na nabożeństwa do kościołów leżących po polskiej stronie w miejscowości Bienemühle bei Lissa. W miejscowości tej odbył się również chrzest pierworodnego syna księcia Carolath- Beuthen, który podobnie jak jego przodkowie zmuszony był do wyjazdów religijnych poza granice kraju. Polityczna dyskryminacja rodziny ustała pod koniec XVII w. W 1697 r. dekretem cesarskim nastąpiło ustanowienie majątku Siedlisko-Bytom wolnym państwem stanowym, co znacząco zmieniało jego pozycję publiczno-prawną w stosunku do pozostałych możnych rodów śląskich (m.in. wolni panowie stanowi byli podlegli bezpośrednio monarsze, w ich rękach znajdowała się władza ustawodawcza i sądownicza dotycząca ich państw, wraz z książętami tworzyli odrębną kurię w sejmie śląskim). W 1700 r. ojcu księcia Hansowi Georg von Schönaich i jego potomkom nadany został tytułu hrabiego Rzeszy Niemieckiej, dzięki czemu rodzina weszła w orbitę nowych, ważnych wpływów polityczno-towarzyskich. Mimo tych awansów próby poszukiwania większego uznania na dworze wiedeńskim i wykupienie przez Hansa Carla w 1730 r. tytułu Tajnego Radcy nie udały się i ostatecznie potwierdziły orientację propruską księcia. Źródła i literatura: Andrzejewski T, Motyl K., Siedziby rycerskie w księstwie głogowskim. Zamki i dwory Rechenbergów i Schönaichów, Nowa Sól 2002. Barth W., Die Familie von Schönaich und die Reformation, Beuthen 1891. Barth W., Hans Carl Fürst Carolath- Beuthen, Reichsgraf von Schönaich etc. Ein Beitrag zur Geschichte des fürstenhauses Carolath auf Grund der fürstlich Carolather Archivacten, Beuthen 1883. Bytom Odrzański. Zarys dziejów, red. W. Strzyżewski, Bytom Odrzański-Zielona Góra 2000 Die Briefe Friedrichs des Groâen an seinen vormaligen Kammerdiener Fredersdorf, wyd. J. Richter, Berlin 1926. Friedrich der Grosse und seine Zeit, wyd. B. Schrader , Hamburg 1900. Geheimes Staatsarchiv Preussischer Kulturbesitz I HA, 46 B, Nr 74 b1, Nr 158a. Kształt majątku Siedlisko- Bytom Odrzański z połowy XVIII w. Grundmann G., Die Lebensbilder der Herren von Schönaich auf Schloâ Carolath, Jahrbuch der schlesischen Friedrich-Wilhelm-Universität zu Breslau, 1961: 6, s. 229-330. Hoffmann H., Fürst Carolath conta Glogauer Jesuiten, Archiv für schlesische Kirchengeschichte 1938:1, s. 167-201. Klopsch C.D., Geschichte des Geschlechts von Schönaich, z. 1-4, Glogau 1853. Kuczer J., Szlachta w życiu społeczno-politycznym księstwa głogowskiego w epoce habsburskiej 1526-1740, Zielona Góra 2007. Sinapius J., Schlesische Curiositäten erste vorstellung, Darinnen die ansehnlichen Geschlechter Des Schlesichen Adels, t. 1-2, Leipzig 1720 i 1728. Strzyżewski W. , Od rycerza do księcia- kariera rodziny von Schönaich z księstwa głogowskiego w świetle źródeł sfragistycznych XVI-XVIII w., „Rocznik Polskiego Towarzystwa Heraldycznego” 2005:7, s. 143-150. Zedler J.H., Grosses vollständiges Universallexicon aller Wissenschaften und Künste…, t. 35. Zedlitz-Neukirch L., Neues preussisches AdelsLexicon oder genealogische und diplomatische Nachrichten, t. 1, 4, Leipzig 1836 i 1837. OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ 113 Ma³gorzata Konopnicka Hans Carl von Schönaich Der erste schlesische Fürst Friedrich des Großen Zusammenfassung Die jahrhundertelange Geschichte der Familie von Schönaich hing eng mit den politischen Ereignissen in Schlesien zusammen. Sowohl Hans Carl Graf von Schönaich, der sich 1740 für den preußischen König einsetzte, als auch sein Ahn Johann Freiherr von Schönaich, der 1619 die Partei Friedrichs V. ergriff, entschieden sich, Gegner der Habsburger zu unterstützen. Es ist erstaunlich, wie unterschiedlich sich das Schicksal der beiden gestaltete. Johann wurde seiner Herrschaft beraubt und verbannt, Hans Carl zur Fürstenwürde erhoben. Es gab mehrere Gründe, warum Friedrich II. gerade den Grafen von Schönaich erkor von allen, so zahlreichen Adelsfamilien Schlesiens. Zu den wichtigsten gehörten die jahrhundertelangen Verbindungen der Familie von Schönaich mit dem brandenburgisch-preußischen Staat und die preußisch-freundliche Gesinnung von Hans Carl selbst: Er schloss sich dem preußischen Lager gegen die Habsburger sofort nach dem Einmarsch des Feindes in Schlesien an. Friedrich II. musste auch, was nicht ohne Bedeutung war, den schlesischen Hochadel für sich gewinnen, wenn er 114 eine den Berliner Hof befürwortende Partei aufbauen wollte. Während die niederschlesischen Stände am 7. November 1741 in Breslau Huldigung dem preußischen Monarchen leisteten, wurde Hans Carl von Schönaich zum Fürsten und seine Ländereien zum Fürstentum Carolath-Beuthen erhoben. Es war die am weitesten gehende Beförderung in der Ständehierarchie, dank der der Erhobene nicht nur entsprechende Modifizierung seines Wappens vornehmen durfte, sondern auch zwei hoch angesehene Posten im schlesischen Gerichtswesen einnehmen: den des Präsidenten bei Oberamtsregierung zu Breslau und den des OberFürsten-Rechts-Präsidenten. Der Titel hatte auch teilweise Einfluss auf das Bild der Familie, die jetzt durch ihr für eine Fürstenfamilie charakteristischen Lebensstill auffiel. Neben den direkten Folgen der Standeserhebung gab es auch spätere: Hans-Carls Sohn konnte sich mit einer Vertreterin der Monarchenfamilie vermählen und der Karriere ihren Nachkommen standen im preußischen Staat alle Wege offen. Übersetzt von Grzegorz Kowalski Ursula Kramm Konowalow Lied von der Zeit Pieœñ o czasie Gerushsam so ein Tier den Abend wiedet ist die Zeit Es rollt und dreht und kreist in ihr jedes Ding und Wesen. Du siehst die Sterne wandern, spürst die Winde wehen und merkst die Sonne auf- und niedergehen im Wechsel mit dem Mond. Niespieszny jak zwierz co wieczorem siê pasie jesteœ czasie. W tobie siê toczy, trwa i p³ynie ka¿da rzecz i ka¿de stworzenie Ty widzisz jak gwiazdy wêdruj¹ czujesz jak wiatry duj¹ i dostrzegasz wschody-zachody – zmienne lica s³oñca i ksiê¿yca. Przekład Ola Ciecierzyńska 115 Ursula Kramm Konowalow Das Wasser des Lebens Woda ¿ycia Das Wasser, das Wasser, das Wasser Das wandert, wandert, wandert vom Meer zum Land und immer zurück. Seine Kinder sind Wolken, Bäche, Flüsse. Sein Gefährte heißte der Wind. Es fließst, rinnt, strömt und stürzt. Es regnet, nieselt, tröpfelt, sprüht. Das Wasser, das Wasser, das Wasser es wandelt und wandelt und wandelt sich doch das Wasser nach dem wir verlangen. Woda, woda, woda wêdruje, wêdruje, wêdruje od morza do l¹du i ci¹gle raz jeszcze. Jej dzieæmi s¹ chmury, strumyki i rzeki Zaœ towarzyszem jej – wiatr. P³ynie, ciurka, rwie i leci. Pada, cieknie, kropi, pryska. Woda, woda, woda wci¹¿ zmienna, wci¹¿ inna, wci¹¿ nowa i tak pozostanie wod¹ której jesteœmy ¿¹dni. Przekład Ola Ciecierzyńska 116 PRZYPOMNIENIA LITERACKIE Czytanie Ÿróde³ IX Prozaik prozaiczny – Alfred Siatecki Czes³aw Markiewicz Może zbyt późno, bo w pierwszej dekadzie nowego, XXI wieku (!), sięgam po słynny „Jubel” Alfreda Siateckiego. To w dorobku autora „Podzwonnych ręczniaków” bodaj jedyna albo najbardziej zdeklarowana demaskacyjnie powieść. Chociaż wydawca nieco ostrożniej kwalifikuje ideowo przesłania powieści, przypisując jej „cechy groteski”, dopisując „Jublowi” także „satyrę na stosunki panujące na prowincji”. Wprawdzie bohater powieści Siateckiego nie jest bezpośrednio uwikłany w te „stosunki”, jest zdystansowanym obserwatorem, to jednak mimo woli w jakiś sposób tę opisywaną rzeczywistość pośrednio kreuje. Satyra satyrą, groteska groteską – ale w „Jublu”, gdzieś podskórnie pojawia się istotna, a w pewnym sensie nawet „modna” w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, dychotomia zniewolenia i wolności. I właśnie w tym kontekście, o bohaterze kultowej „Próby” Tadeusza Siejaka tak pisał H. Bereza: „Prowokacje są z jego strony gestem rozpaczy i desperacji, poza rozpaczą PRZYPOMNIENIA LITERACKIE 117 i desperacją jest on całkowicie ubezwłasnowolniony przez sytuację, w której się znalazł w wyniku wolnej gry swoich sprzecznych (dobrych i złych) namiętności społecznych. Wolna gra namiętności jest etapem nie do wyminięcia w drodze od niewoli do wolności, która jest niczym innym jak przemianą zniewoleń w dobrowolne samoograniczenia”. Ta trafna diagnoza niech posłuży tutaj za wyjściową tezę już... ponowoczesnego czytania powieści A. Siateckiego. Trzeba też zadać pytanie: jakim to „dobrowolnym samoograniczeniom” poddał się już nie bohater „Jubla”, ale sam autor powieści? Otóż „Jubel” nie jest pierwszą lepszą pozycją w dorobku A. Siateckiego. Wydaje się, że powieść powstała w konsekwencji dość konformistycznie opisujących rzeczywistość „Piaszczystej ziemi” i „Podzwonnych ręczniaków”. Obie wcześniejsze powieści, delikatnie mówiąc, bezbarwnie kojarzą się z rzeczywistością repatrianckich resentymentów, w jednym przypadku, i z komplikacjami gospodarki planowej, w drugim. To bardzo łatwa opinia – z dzisiejszej perspektywy. Ale bosko i cesarsko trzeba mentalnie cofnąć się w tamtą ówczesność. I to nie tylko z powodu takiej, a nie innej rzeczywistości, ale także ze świadomością, że A. Siatecki nigdy nie był pisarzem dysydenckim, czy nawet „interwencyjnym” (w kontekście systemowej niezgody na tamten świat). Starał się najzwyczajniej (może zbyt zwyczajnie) opisać to, co działo się „na wyciągnięcie ręki”. Ponadto, wtedy Siatecki zaliczany był oficjalnie do nurtu „literatury wiejskiej” (T. Nowak, J. Kawalec, E. Redliński), zahaczał też o nurt „prozy małej stabilizacji” (chociaż wymienienie tutaj antenatów typu M. Nowakowski, J. Głowacki i I. Iredyński – byłoby chyba nadużyciem). Siatecki był takoż nagradzany w różnych (zaangażowanych) konkursach prozatorskich. Zresztą stracił w ten sposób dziewictwo literackie (debiut III nagrodą za „Podzwonnych” w konkursie „Iskier”, jeszcze w przedsierpniowym 1979 roku). Potem potoczyło się niepodzwonnie: Alfred Siatecki pisał i wydawał. Ale ważne: nigdy jednak nie zgłaszał pretensji do jakichś artystowskich spełnień. To znaczy nie ujawniał wygórowanych ambicji eksperymentatorskich, dbając przy tym, ze szczególną pracowitością o tzw. warsztat, rzemiosło pisarskie. „Jubel” (znowu III nagroda, tym razem w konkursie ogłoszonym przez wydawnictwo „Książka i Wiedza”, już w posierpniowym 1984 roku), to abso- 118 lutny fenomen, właśnie bardziej z powodów formalnych, niż tez, które zainspirował tutaj H. Bereza w swojej diagnozie dotyczącej „Próby” T. Siejaka. Nad „Jublem” należy się pochylić – wszak, to w założeniu autora (i pewnie nieco jednak spóźnionych w ocenie rzeczywistości poza literackiej AD 1984 jurorów) powieść demaskatorska. Albo delikatniej, jak już powiedziano: „powieść o cechach groteski”, będąca „satyrą na stosunki panujące na prowincji”. Skoro tak, to zaryzykuję, że Alfred Siatecki po 1980 roku… uwłaszczył nomenklaturowo swoje „ideowe”, do tamtych czasów, pisarstwo. Akurat w połowie lat osiemdziesiątych, nie uczuleni na denaturatowy odczyn powielacza czytelnicy, mogli i pewnie czytali, dużo, dużo wcześniej, choćby w „Zapisie”, i śmieszniejsze i straszniejsze prozy demaskatorskie nieocenzurowanych M. Hłaski i J. Bocheńskiego, czy pamiętniki H. Mikołajskiej. Ponadto, w „magicznym” – bo żniwnym konkursowo dla Siateckiego – 1984 roku wychodzi właśnie „Próba” T. Siejaka, o której w innym miejscu, jednoznacznie napisał ten sam H. Bereza: „Jest powieścią drastycznych demaskacji społeczno-politycznych rzeczywistości polskiej lat siedemdziesiątych”. Niestety nagrodzony w tymże 1984 roku „Jubel” ukazuje się dopiero w 1987 roku. Podwójnie niestety, bo już w 1987 roku inflacja „demaskatorstwa” sięgała, już całkiem oficjalnie, procentowych szczytów. „Demaskował” nawet Z. Jelinek w swoim kontrowersyjnym literacko „Dziale ogłoszeń” (nomen omen, wydanym również w 1984 roku). Ale czy w związku z tym można sobie zupełnie podarować i treść i przesłania „Jubla”? Że niby to taka opowieść o tym, że jakiś ambitny prowincjał wraca do rodzinnego zadupia i trafia na jubileusz kilkusetlecia tegoż, co skupia jak w „szkle kontaktowym” wszystkie parchy na co dzień niewypolerowanej rzeczywistości? Pomijając już rozpoznane w ówczesnej literaturze wątki i ich zdemaskowanie, Siatecki pokazuje dość bolesną szamotaninę samego autora, który nie ogranicza się ideowo, ale w jakichś osobliwy sposób pisze „ściśniętym piórem”. Może to jest największe osiągnięcie „Jubla”: pokazanie jakim samoograniczeniom poddał się autor, po doświadczeniach „Piaszczystej ziemi” i „Podzwonnych ręczniaków”. Jeśli to jest „znak czasu” – to warto tę markową powieść Siateckiego przeczytać właśnie teraz (choćby w 2008 roku). Skupmy się więc naprzód nad ową „groteskowością”, czy tam „satyrycznością” „Jubla”. Sam Siatecki w istocie trochę zaprzecza odwydawczej tezie. Niby opatruje powieść mottem z M. Gogola, ale słowa, komediowego (z natury) autora „Rewizora”, brzmią bardzo poważnie, zgoła groźnie: „Nie ma takiego zła, którego nie można by naprawić, trzeba jednak wiedzieć, na czym ono polega”. A to „zło” u Siateckiego, z grubsza jest nieuwiarygodnione, nawet nie śmieszne, na tyle nie śmieszne, żeby nazwać je choćby groteskowym. Może autor rzeczywiście nie chciał niczego demaskować (skoro ten „towar” już staniał) lecz tylko sfotografować koślawość ówczesnej rzeczywistości? Ale nie mamy ciągle odpowiedzi, na ile było to świadome samoograniczenie, a na ile domniemana słabość literacka? Już krótki fragment opisujący system „kształcenia” kadr partyjnych, pokazuje, jak owo „zło”, dość przecież niepoważnie „ośmieszone”, przestaje być „złem”; „coś” takiego nie mogło w stanie być groźne; a przecież to „zło” stworzyło ponoć precyzyjny system indoktrynacji, pustoszyło umysły i serca, gnoiło skutecznie „okularników”, zmuszało światłych „innowierców” do emigracji etc.; i nie ma taryfy ulgowej, partykularnej, prowincjonalnej – „system” działał od góry w dół, od dołu w górę, gabaryty były tylko relatywne: „Urząd miejski – wyjaśniał Wańka – dostał jedno miejsce na studia rolnicze bez egzaminu wstępnego. Witniczka otrzymała skierowanie na akademię plastyczną. Strzelczyki na śpiew estradowy, a my najlepsze – na rolnictwo. Stacho Kropidło, nowy sekretarz Kaemu, nie poradziłby sobie, bo maturę zrobił na wieczorówce, dyrektorka domu handlowego akurat miała małe dziecko – ściszył głos – z Szelmochem, ale to tajemnica, ja żem kopał w „Kolejarzu”, to kto miał studiować? Namawiałem Susan, myślałżem też o swojej starej. W końcu na poszerzonej egzekutywie żeśmy uradzili, że naczelnik musi wykorzystać okazję. Oddamy miejsce bez walki, to na drugi raz wykreślą nas z listy, nie?”. Tym sposobem towarzysz Flądra vel Flądrowski (bo Flądra „to nie po polsku i głupio”) „zrobił zaocznie inżyniera magistra od rolnictwa”. Pewnie i tak bywało, ale najpewniej nie aż tak. Chyba, że autor miał inne, niż oczekiwane, przeze mnie choćby, ambicje. Ale z innej strony nie jest przecież „Jubel” ani absurdalnie gombrowiczowski, ani tym bardziej purnonsensowo mrożkowski – to proza z ambicjami realistycznymi (jeśli już nie „demaskatorskimi”). Tymczasem chyba zbyt mało w tym „realizmie” Siateckiego prawdopodobieństwa. Tak, jak powierzchowna jest diagnoza aksjologiczna tamtych czasów, kiedy narrator „Jubla” powiada: „Były to najszczęśliwsze dni. Nikt z nas nie odróżniał dobra od zła”. Mniemam, że byli tacy, którzy weryfikowali ów kategoryczny kwantyfikator „nikt” – nawet w najbardziej zapadłych zadupiach. Bo nawet w „satyrycznym” (samoograniczającym?) „Jublu” wymykają się autorowi prawdy obiegowo urealnione, w rodzaju: „Obraz miejsca urodzenia powinien zawsze tkwić przed naszymi oczyma. Kto gubi ten obraz lub chowa go przed ludźmi, nie jest wart nawet wzgardy”. Sięgnijmy więc po spory kawałek „Próby” T. Siejaka. Tam: też towarzysze, też zadupie, też... groteska i indyferentyzm, a poza tym – ot, zwykłe „uprawdopodobnienie” (czyżby jako antyteza mimetyzmu?): „Wielki i siwy mężczyzna już w biegu wyciąga rękę do powitania, wspaniałe uśmiechy, garnitury, krawaty, przez błoto w zamszowych półbutach, przez kałuże w nylonowych skarpetach, oto przyjechali towarzysze z województwa, czekają tam, w samochodzie, wprawdzie tak niespodziewanie, pędzimy im naprzeciw, kolego, może mają dla nas po cukierku?, (...) towarzysze, jak się cieszę, jak się cieszę, trzeba było uprzedzić, witam serdecznie w naszych skromnych... i uśmiech, pozwólcie towarzysze, do mnie, zaraz każę coś szybko przygotować, bo po takiej podróży (piętnaście kilometrów), małe oczy wielkiego człowieka biegają szybko, napojone krwią od pochylenia, nadciśnienia i nadtuszy, tworzą dysonans swojej zastrachanej ciekawości z uśmiechem, radością, lojalnością, jowialnością, my wszyscy milczymy i nikt się nie uśmiecha”. Przypomnę więc: w „Jublu” „nikt z nas nie odróżniał”, a w „Próbie” „nikt się nie uśmiecha”. W różnicy tego samego „nikt” ukrywa się jakaś właściwość prawdy, w konsekwencji której „my wszyscy milczymy”. Dlatego „Próba” jest zwyczajnie wiarygodna, chociaż też jest śmiesznie; ale i też przy okazji uniwersalnie! Jednak jest „Jubel” fenomenalny z zupełnie innych, powiedzmy „formalnych” powodów. Jest ta powieść esencją warsztatu pisarskiego Alfreda Siateckiego. Widać tu, jak na wykresie EKG, wszystkie krechy, kreski i kreseczki, przechodzącej wręcz w... jakość, maniery autora „Podzwonnych”. Najpierw o tęsknotach. Najpewniej naczytał się skutecznie Siatecki w tamtych latach Stachury (prozy Steda). Całymi kawałami sączą się w narracji charakterystyczne u autora „Się” inwersje zdaniowe: „Wspominkowym wzrokiem skweru się uczepiłem: ani jednej butelki, tylko opakowania po popularnych, papierki po cukierkach, prezerwatywy, poszarzałe ścierki, waty i ligniny, PRZYPOMNIENIA LITERACKIE 119 połamane i zmiętoszone krzaki róż przekwitniętych. A ławki jak dawniej oblazłe z farby. Nabrać siły muszę, orzeźwić się, przekonywałem siebie”. Żywy Stachura! Z wyrzucanymi „Piaszczystej ziemi” ogrywa stereotypy, bo przecież inaczej być nie może, skoro wistuje się frazeologizmami: „zła jak proboszcz na dziadowskim pogrzebie”, „przyz- na koniec zdań czasownikami, z przymiotnikami w wygłosach. Świetny i kultowy antenat. Czy to wystarczy, żeby narrację „mówiącego bohatera” umieścić w poetyce ówcześnie „ustabilizowanej” prozy? Bo już gdzie indziej, choćby w próbach indywidualizacji języka bohaterów, A. Siatecki, być może umyślnie, ujawnia pretensjonalność ówczesnej „nowomowy”. Znowu pytanie: czy rzeczywiście tak „mówiono”, czy jest to tylko albo aż projekcja pisarska? Jedno i drugie jest dopuszczalne; z zastrzeżeniem, że traktowanie „Jubla”, jako tekstu źródłowego może być ryzykowne. Oto Wańkę odróżnia od innych nadużywanie form „miałżem, kupiłżem, dostałżem, jakem, jeszcześ, alem”. Pretensjonalność samego Wańki uwiarygodnia... jego samochód: oczywiście Volkswagen 300 yellow bahama (twarzowy i męski kolorek). Niemal wszystkie nazwy własne są „molierowsko” mówiące. Jeśli towarzysz ma nieślubne dziecko, to nosi nazwisko Szelmoch; jeśli gość jest „szemrany” to musi się nazywać Flądra. Onomastycznie Siatecki konsekwentnie realizuje deklaratywną groteskowość – wszystkie miejscowości są nazewniczo „przetworzone”: Nowe Drezno, Strzelczyki, Myślibor, Witniczka, no i Winna Góra: „gdzie nał się jak proboszczowi podczas spowiedzi wielkanocnej”. najprawdziwszy teatr dramatyczny, dwa kina szerokoekranowe, tramwaje pomalowane na zielono i lotnisko sanitarne tuż przy barczystym ratuszu”. Tu akurat jest naprawdę Bohater „Jubla”, wszak zdystansowany, niczego więc naprawdę nie demaskuje – w takim kontekście, jak to rozumie choćby T. Siejak, czy definiuje H. Bereza. Czy już na wyższym poziomie interpretacji uprawnione jest domniemanie, że A. Siatecki samoograniczał w ten sposób swoje widzenie ówczesnej rzeczywistości? Poza wszystkim: „Jubel” był bodaj najbardziej czytaną powieścią już nie tylko A. Siateckiego. Czy czytany dzisiaj cokolwiek uniwersalizuje? Na pewno Alfred Siatecki na zawsze pozostanie fenomenem precyzyjnego wykorzystywania tego, co „teoretycy literatury” nawymyślali „w aspekcie prozy, do stosowania przez prozaików” – jakkolwiek koślawo to brzmi. Chociaż miłośnicy tzw. prozy artystycznej mogą mieć nieco inne zdanie. „Jubel” można więc traktować jako literacki dokument określonego bardzo wyraźnie czasu; jeśli nawet dla niektórych czytelników okaże się on duplikatem, pozostanie klasyczna pozytywka signum temporis. zabawnie, z „kluczem” dla tubylczych czytelników (takich miejsc jest więcej w „Jublu”, nie wyłączając „kluczy” personalnych i obyczajowych): trzy w jednym – Zielona Góra, Gorzów i chyba... Babimost. Jest też „coś” z... Sienkiewicza: nadfrekwencja czasownika „rzekł”. Mamy też udatne próby słowotwórstwa, najbardziej ujmująca jest Kazia Isetuisetam – miejscowa dziwka. Metaforyka Siateckiego jest równie zaskakująco... precyzyjna, choćby taka „przewielebna Odra”, „czereda najwspanialszych pomysłów”, „mieścina niewojewódzka”, „zalegalizowane nicnierobienie” (to ostat- nie o klerze). Wszędzie, gdzie się tylko da, Siatecki próbuje (i na próbach się nie kończy) być oryginalny, tak więc nie ma w „Jublu” jakiejś tam fabryki wagonów, czy maszyn włókienniczych (to byłoby zbyt mało „literackie”), jest natomiast... Fabryka Garnków Aluminiowych. Ale już frazeologicznie autor 120 Pojawia się wreszcie w „Jublu” to jedno, jedyne słowo, jak we wcześniejszych powieściach choćby łozinki, które spowoduje, że po latach, choćbym nic z „Jubla” nie zapamiętał, na zawsze wbije mi się w mózg paniaga. Alfred Siatecki jest w swojej pisarskiej robocie niewiarygodnie benedyktyński. Rzecz jasna przede wszystkim w składaniu w całość wszystkich podręcznikowych form i formułek. Jest niemal bezbłędny. W „Jublu” wszystko jest, jak powinno być – to znaczy tak, jak literaturę pojmuje ktoś, kto bardzo chce być „literacki”. Kolejne pytanie: czy tak realizowana literackość jest wadą, czy zaletą? Jednak w życiu, i w „Jublu”, zawsze coś może się nie udać. Bohaterowi powieści Alfreda Siateckiego, nie tyle się nie udało, co jakby z własnej woli nie dał się wciągnąć w literackie i rzeczywiste intrygi swojego rdzennego zadupia. O czym z żalem komunikuje światu i czytelnikom powieściowy wojewoda: „Myślałem, że zrobię cię naczelnikiem. Miasto znasz, wykształcenie masz, do partii należysz, ale ty... Mógłbyś się włączyć. Ludzie harowali, zrywali noce, a ty co?... Tak się, redaktorze, nie robi”. RECENZJE I OMÓWIENIA Mieczysław J. Warszawski, Umiejscowienia, Zielona Góra 2007, Pro Libris, s. 62. Kiedy poeta wydaje kolejny swój zbiorek, to zawsze intryguje nas, co też nowego w nim zostało zawarte, czym będziemy zaskoczeni. Poniekąd słusznie, albowiem każda książka winna oddawać jakiś znaczący etap rozwoju lub nową materię doświadczenia. Od tego są artyści. Zobowiązani frapować i zaskakiwać. Ale z drugiej strony, chyba też oczekujemy, by nie przenosił nas twórca w świat, który traci z nim kontakt, nie jest jego, a efektem tylko wyrachowanego konceptu. Mimo dokonywanych zmian, ważne są jednocześnie potwierdzenia. Myśli tego typu przychodzą mi przy lekturze najnowszego zbiorku Mieczysława J. Warszawskiego „Umiejscowienia”, wydanego w serii „twardej oprawy” Wydawnictwa Pro Libris. Poeta zdobył już uznanie wielu czytelników. Ciekawa rzecz, jest z pokolenia urodzonych na Ziemi Lubuskiej, którzy przed kilkudziesięcioma laty tutaj debiutowali i do tej pory są nadal aktywni w swej dziedzinie. To ważne, bo można zapytać, ilu w tym czasie pojawiało się poetów, którzy po wydaniu jednego tomiku zamilkli. Ale mniejsza z tym. W tych wierszach, które bierzemy do ręki i czytamy, spotykamy tego samego bohatera lirycznego, którego trochę, a może nawet już dość dobrze znamy. Jego wyobcowanie społeczne, dotkliwie odczuwana samotność, niezrozumienie i niemożność ułożenia sobie kontaktów z innymi tak by rodziły pozytywne spełnienie. Od natłoku codzienności, przyziemności, obrazów kreślonych bez złudzeń, zawsze było aż gęsto. Myślę nawet, że Warszawski z pewną pasją lubił i lubi nadal, wskazywać na swoją nieprzynależność: „wszystko mi jedno / do której ze stron”, albowiem ceni sobie zarazem wolność, taką która bierze pod uwagę nieustanną zmianę miejsca i relacji międzyludzkich. Taki jest jego żywioł liryczny. Stara się więc ostentacyjnie być heroldem własnej postawy, kimś, kto jest konsekwentny, niejako w ten sposób manifestując swój, przez siebie wymyślony, rodzaj bohaterstwa, wynoszącego na pierwszy plan podmiotowość. Nic ponadto, bo to wymagałoby od niego już RECENZJE I OMÓWIENIA 121 deklaracji. I respektowania określonego systemu wartości i podejmowania zobowiązań. Ten rodzaj wypracowanego ethosu w zbiorku „Umiejscowienia” z łatwością da się odczytać. Myślę jednak, że nie na te elementy wypada już wskazywać jako na szczególnie znaczące, by w interpretacyjnym zabiegu nie minąć się z jego prawdą. Rzecz przecież w tym, by nie posługiwać się ciągle tymi samymi klasyfikacjami, ale dostrzegać te rzeczy, które doszły w tomiku do głosu. Już sam tytuł („Umiejscowienia”) nieco podpowiada, w jakim kierunku należy skierować czytelniczą uwagę. Nie będę zapewne w błędzie, jeśli zauważę, iż ma tu miejsce ustalanie punktów stałych, biograficznie ważnych dla bohatera tych wierszy. To jest oczywiście dom rodzinny, rodzina, relacje między rodzeństwem, matką, na wiele sposobów problematyzowane, ustalane, bowiem bezpośrednio od lat dotyczą jego funkcjonowania z najbliższymi. Tylko, że obecnie poprzez te relacje i umiejscowienie podmiot się głównie rozpoznaje. Tu definiuje swoją dosłowną „zasiedziałość” i powrót obrazów przeszłości, co „nachodzą / Moją zasiedziałość”, wyznaje też: „gdzie indziej / Pobyć wcale bym nie mógł”, skoro więc tak, to siłą rzeczy godne - tak nazwę – zaakceptowania jest, musi być, to miejsce, w którym się po prostu obecnie tkwi. Ono może ma wiele walorów do tej pory nie dostrzeganych. Są jednak ważne choćby dlatego, że cechuje je stała funkcjonalność: „zasiadasz przy stole / Nad białą jak każda / Ze ścian kartką”, a zarazem wiąże się z nimi, wpisana w nie osobista i rodzinna historia i sentyment: „Z własnego wypieku / Zapach chleba”. Niegdysiejszy oczywiście, który przez lata się pamięta. Tu można spokojnie, po obudzeniu się wczesnym rankiem, słuchać radia „Na falach ultrakrótkich znów”. A więc miejsce ma zalety. Mając takie odniesienie podmiot może z całą pewnością „skłaniać się ku korzeniom”. Myślę oczywiście o korzeniach biograficznych. Tylko pod takim warunkiem możliwe są nostalgiczne powroty w dzieciństwo „chyba takie jakie chciałem mieć”. Wspominane są ówczesne dziecięce lub młodzieńcze marzenia: „chciałem być nie wiadomo kim”, konkretne obrazy cmentarza poniemieckiego, nasypu kolejowego czy pastwiska z „pieczeniem ziemniaków”. Rzeczywistość domu, skojarzenia z hełmem strażackim, wyszytą kuchenną makatką, a do tego jeszcze codzienne zajęcia wokół domu lub w sadzie. To teraz zostało przywołane, stało się ważnym tematem, nawet tapczan pozwala odwołać się do obrazu ojca, który na nim spał. Ta nostalgia jest pierwszoplanowa, służy czemuś istotniejszemu niż kiedyś ironiczna wymówka egzystencjalna, bo gestowi utwierdzenia się w swoim miejscu. Opowiadając historię domową, Warszawski nie jest kimś z zewnątrz, ale respektuje z cała powagą jej skład nie tylko detalicznie, bo i duchowo. To miejsce nie zna pustki. Po prostu odsłania się nieustannie egzystencja w całej realności, barwie i konkretności, taka jaka w widzeniu Mieczysława Warszawskiego po prostu się utrwaliła. Na dodatek pilnie, na bieżąco, obserwowane są zjawiska pogodowe („Niż”), które swym oddziaływaniem obejmują najbliższą okolicę z „Laskami Nietkowem Czerwieńskiem” ze „wzgórzami morenowymi”, które widać z okna własnego pokoju. Tak więc książka ta jest znakiem pewnego zwrotu na drodze poetyckiej, i czytelnik szukając w niej tego czegoś nowego nie zostanie zawiedziony. Czesław Sobkowiak Kinga Mazur, Już wiem, Gorzów 2008, Wydawnictwo „Arsenał”, s. 48. Wśród książek, ostatnio wydanych przez Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne „Arsenał”, zwrócił moją uwagę debiutancki zbiorek Kingi Mazur „Już wiem”. Poetka jest bardzo młoda, uczennica trzeciej klasy liceum, mieszka na wsi. To są dobre atuty, jej wiersze tchną swoiście młodzieńczą nutą, niekiedy jeszcze dającą się kwalifikować w kategorii poezji szkolnej. Nie mam nic przeciw wydaniu w takim momencie zbiorku. Już zbiorku. To może w tym przypadku nawet bardzo odpowiedni czas na pierwszy sprawdzian twórczych sił i poddanie własnego głosu pod publiczną weryfikację. To też chyba dla samej autorki jest ważne, gdyż przekracza próg twórczego wtajemniczenia, nie jest zarazem obojętne dla czytelnika, jakim językiem o tym stara się mówić. W każdym razie wprowadzana jest luksusowo, bo aż przez dwóch doświadczonych panów krytyków – Marka Grewlinga i Ireneusz Krzysztofa Szmidta. Wyobrażam sobie, że autorka może poczuć się nie 122 tylko bardzo doceniona, zaszczycona, ale i zażenowana, no bo cóż, od razu takie hołdy. A taki styl bycia jest, przypuszczam, spoza jej świata. Może wolałaby, i byłoby to dla niej bardziej korzystne, jeszcze pracować w ciszy. Mieć nawet na uwadze szufladę, do której teksty się składa. Chyba nie na czasie jest już głębokie wnikanie w problematykę tomiku, bo to dopiero naprawdę pierwsze zarysy tego, co będzie, może być, lub, jak to często bywa, po prostu okaże się jedną z wielu przemijających fascynacji. Oczywiście, wolałbym aby fascynacja poetycka Kindze Mazur nie przeszła. Bo trzeba przyznać, że tli się w jej słowach poetyckich autentyczny zaczyn talentu. Który, jeśli będzie pielęgnowany, jeśli nie ulegnie jakiejś niszczącej pozie bądź frustracji czy zgubnej manierze, wyjaławiającej ducha poetyckiego, to może zaowocować wspaniałymi rezultatami. Zarówno tematyka jak i sposób zachowywania się podmiotowego ja póki co są typowe dla wielu młodych poetek, z których wierszami miałem możność kiedyś np. w Lubsku, tam była bardzo silna grupa prowadzona przez opiekunkę-bibliotekarke szkolną czy w Żarach, się spotkać. Zauważmy, co w tym momencie interesuje Kingę Mazur, już tytuły o tym powiadamiają: „Namiętność”, „Miłość”, „Śmierć”, „Nienawiść”, „Wieczność”, „Tęsknota”, „Depresja”, „Moralność”. To są właśnie typowe tematy. Niemal regułą jest, że pierwsze wiersze poetek zwłaszcza tego dotyczą, rzeczą bowiem istotną jest rozpoznanie i opisanie przestrzeni własnych uczuć i emocji. Cóż, są całym światem w momencie wchodzenia w dojrzałość. Światem do emocji zredukowanym, ale nie rzeczywistością. Poza tym czas wtajemniczeń charakteryzuje się dużą zmiennością nastrojów, bywa że krańcową, świadomie niekiedy prowokowanych, jak np. w wierszu „Niewinna”. Dochodzi do wtajemniczenia moralności i możliwy jest powrót: „Wracam czysta / Otuliłam się nocą”. Chodzi o poznanie, zaznanie, o grę, prowokowanie, by wyjść ku głębszemu rozumieniu życia. Zauważmy to przekomarzanie się np. w wierszu „Torebka”. To rodzaj wręcz kapryszenia - ów zwrot na poły patetycznego zaznaczenia własnej odrębności: „O, przedmiocie bezduszny / nie życzę ci / bym to ja cię kupiła…”. Tak mówić można, rozpoznając rzeczywistość jeszcze na poły dziecięco. Poza tym jak słusznie zauważył Grewling uczucia poddawane są tu często personifikacji, a więc depresja „Zimą nosi letnie sukienki”, a nienawiść „Ma długie, złote włosy” itd. Tak, to jest rozpoznawanie własnej duchowości i pierwszych znamion kobiecości. Nie da się ukryć, że nie do uniknięcia jest bunt wobec świata, i pojawia się, słuszny i niekiedy aprioryczny, wobec ludzi co „pochowali się w domach / ludzie – władcy świata”, i zaraz rejestracja samotności, rezygnacji z walki: „nie ma sensu walczyć / Zawsze ja przegrywam”. Ma też miejsce dialog metafizyczny z aniołami, także z tymi „na półkach meblościanki”, aniołem stróżem: „przyzwyczaiłam się, / że po prostu jesteś / jak stary miś / z oberwanym uchem”. Snuje też wedle swojej miary rozważania o Bogu. Kształtowanie samoświadomości bez wątpienia ma miejsce. Wyłania się podmiot, który jak w wierszu „Kiedyś” wie, iż to co do tej pory było, niejako narzucało się, ale już nie obowiązuje. Teraz o wszystkim będzie rozstrzygał podmiot. Ten podmiot dopiero doświadczy świata w całym jego skomplikowaniu. Jeśli poświęcam uwagę temu zbiorkowi, to wyłącznie dlatego, że Kinga Mazur potrafi mówić już dość niestereotypowo, nie tylko eksponując własne egzaltacje uczuciowe, ale i zachowując predylekcję do refleksji, do intelektualnego spojrzenia. Mówi przy tym nie tylko bardzo bezpośrednio, ale i autentycznie własnym świeżo brzmiącym językiem. Tu upatruję największej szansy na przyszłość. Czesław Sobkowiak Kronika Ziemi Żarskiej nr 4(44)/2007, kwartalnik, Wydawnictwo Monogram, Żary 2008 Po otwarciu szuflady, Biblioteka czym jest i... Wierszobranie, Wydawnictwo eMBePe w Żarach. Docierają do mnie sukcesywnie, w kwartalnych odstępach, wydawnictwa z Żar. Tak też stało się kilka dni temu. Listonosz przyniósł najnowsze wydanie „Kroniki Ziemi Żarskiej” (2007, nr 4) i dwie nowe pozycje wydawnicze Miejskiej Biblioteki Publicznej w Żarach. Bardzo to miłe, ze strony nadawców, że zapoznają mnie ze swoimi dokonaniami. Mogę więc z satysfakcją stwierdzić, że „Kronika” nadal utrzymuje swój wysoki RECENZJE I OMÓWIENIA 123 poziom. Okładka zwraca uwagę wypracowanym stylem, piękną zawsze fotografią, przez co jest rozpoznawalna. Ale też publicystyka kompetentnie obejmuje wielorakie dziedziny lokalnego życia, poświęcając proporcjonalnie uwagę tyleż współczesności społecznej, kulturalnej czy gospodarczej oraz historii. Nie sposób dokładnie całości omawiać, ale z uwagą przeczytałem tekst Tomasza Jaworskiego „Hieronim Biberstein – twardy człowiek w niełatwych czasach”, Rafała Szymczaka „Bombardowanie Żar 11 kwietnia 1944 roku” czy dotyczący jubileuszu twórczości malarskiej Ireneusza Pruszyńskiego „Dusza wrażliwa na kolor” Joanny Jaremowicz (również artyście gratuluje i życzę nowych dokonań) , zresztą jej nazwiskiem są sygnowane i inne artykuły. Zauważyłem, że także sporo tu pisze Janina Lorenc-Wilga, żarska poetka i bibliotekarka. Najważniejsze, że są obejmowane problemy życia od różnych stron, a okazuje się, że jest ich sporo, co tylko potwierdza tezę o żywotności tego miasta i regionu. W Bibliotece natomiast ukazały się dwa – można rzec – zeszyty literackie. Jeden - „Po otwarciu szuflady” zawiera pokłosie konkursu literackiego pt. „Nie pisz do szuflady”, zorganizowanego w miejscowym środowisku przez Klub Literacki, Bibliotekę i Żarskie Towarzystwo Kultury. Być może ta forma przyczyni się do pojawienia się kolejnej fali talentów literackich w Żarach. Warto przeczytać tekst Katarzyny Matusik „Pisane w dni chmurne”. Warto też przeczytać drugi zeszyt, o nieco innej wadze gatunkowej, bo zawierający wypowiedzi lubuskich pisarzy o swoim doświadczeniu biograficznym i intelektualnym biblioteki pt. „Biblioteka czym jest... i wierszobranie”. Tu zebranych zostało nawet sporo wypowiedzi (niektóre pisane są wierszem), autorów-uczestników majowych spotkań literackich „Pod Magnolią”, które żarska Biblioteka od pewnego czasu z powodzeniem, zwłaszcza jeśli pogoda dopisze, organizuje na wolnym powietrzu. Tacy autorzy jak: Kurzawa, Koniusz, Kowalczuk, Rozwadowska-Bar, Kozłowski i inni uchylają rąbka prywatności, gdy idzie o doświadczenie swoich pierwszych ważnych lektur. Dowiadujemy się jakie książki czytali we wczesnej młodości. Jakie to były fascynacje i przygody. Czym w życiu każdego z nas jest i zwłaszcza w czasie duchowego dojrzewania była książka. Nadzieżda Myszlennik-Bembenek słusznie zauważa: „Tak, dużo dobra książka daje nam, / Nie wszystkim – temu, kto coś w głowie ma. / Tenże, komu wiedza nic nie znaczy, / Niczym baran na literki patrzy.” W osobnym artykule „Fenomen Biblioteki” prof. Pola Kuleczka omawia od strony uogólniającej to zagadnienie. Generalnie refleksje dotyczą kształtowania człowieka, kultury i wartości, w których kultywowaniu książka ma ciągle fundamentalny udział. Ten pomysł bardzo mi się podoba. Wymyślić jakiś temat, uzyskać wypowiedzi, a następnie nadać temu formę zwartej publikacji. Zastanawiam się, jaki też w tym roku Jan Tyra zaproponuje nowy temat, jeśli w ogóle będą miały mieć miejsce majowe spotkania. Czesław Sobkowiak Eugeniusz Dzięcielewski, Wschowa i Ziemia Wschowska w literaturze, Gmina Wschowa Powiat Wschowski, Wschowa 2006, 324 s. Wiele lat, a doskonale to rozumiem, bo sam znalazłem się w podobnej sytuacji, musiał się Eugeniusz Dzięcielewski, polonista i pedagog, zakorzeniać we Wschowie i okolicach, by napisać tę książkę. Książkę ciekawą. I to nie tylko dla czytelnika, który interesuje się lokalną historią. „Wschowa i Ziemia Wschowska w literaturze” jest napisana z nieskrywanym sentymentem, sercem, do pewnego stopnia z pasją, a równocześnie kompetentna, profesjonalna, chociaż nie wyczerpuje zagadnienia. „Niniejszy przegląd – czytamy w trójjęzycznym streszczeniu polskim, angielskim i niemieckim – nie jest pełnym obrazem wschowskiej literatury.” To temat na jeszcze niejedną pracę. Dzięcielewski posiada dwie „małe ojczyzny”, obie nie tylko dosłowne, realne, ale i metafizyczne, duchowe. Jest człowiekiem pogranicza, czuje jego koloryt, specyfikę. Jego krainą lat dziecięcych, małą ojczyzną z urodzenia to Międzychód, który w dwudziestoleciu międzywojennym znajdował się kilka kilometrów na wschód od polsko-niemieckiej granicy. Wschowa jest drugą „małą ojczyzną” autora, do której przyjechał po 124 ukończeniu UAM w Poznaniu, by uczyć języka polskiego w miejscowym Liceum im. Tomasza Zana. I zafascynowany tym , jak mówi, piętnastotysięcznym, powiatowym miasteczkiem stał się znawcą jego dziejów i współczesności, miłośnikiem jego rzadkiej architektury i urokliwych krajobrazów. Rzecznikiem jego spraw. Czystej wody regionalistą. A regionalizm wbrew nazwie posiada wartości uniwersalne. Wschowa przez całe wieki leżała na pograniczu. Pograniczu Dolnego Śląska i Wielkopolski. Było to pogranicze kultur, narodów, religii. Niemiecko-polsko-żydowsko-czeski tygiel językowy. To jedno z naszych najstarszych miast. Wymieniona w 1136 r. w słynnej Złotej Bulli Innocentego II, od czasów Kazimierza Wielkiego jako miasto królewskie, o dużych samorządowych kompetencjach, rozwijała się bujniej niż wiele miast prywatnych. Była siedzibą starosty, dużej jednostki administracyjnej, centrum Ziemi Wschowskiej, do której należało również Leszno. Do Wschowy szybko, bo już w 1555 r. dotarła reformacja, co miało znaczenie kulturowe. I gospodarcze. To tutaj, pod władzę polskich królów , chronili się innowiercy ze środkowej i zachodniej Europy. W początkach XVII wieku we Wschowie zamieszkiwało około 7 tysięcy mieszkańców – Polaków, Niemców, Żydów, przedstawicieli innych narodowości.. W tym samym czasie Poznań był tylko niespełna trzy razy większy. Lata pruskiego władania Wschową spowodowały jej wyraźny regres. Po Powstaniu Wielkopolskim miasto znalazło się w państwie niemieckim. Do Polski powróciło w 1945 r. Sergiusz Sterna Wachowiak, który ze swoimi rodzicami i rodzeństwem przyjechał do Wschowy w latach sześćdziesiątych, w znakomitym eseju „Axis Mundi Wschowa” wspomina: „Dzieciństwo pędziłem w świecie autochtonów i przybyszów z Wielkopolski, Żydów i Ślązaków, mieszańców, ...mniej lub bardziej polskich Białorusinów, Litwinów, Ukraińców, Tatarów, Żmudzinów, Łemków, przybyszów z Polesia, Wileńszczyzny, Tarnopolskiego, Huculszczyzny, z doliny Dniepru i znad Wilejki, spod Lwowa i Wilna, z Lidy, Oszmiany i Berdyczowa.” Kresy wschodnie po drugiej wojnie światowej także we Wschowie, na Ziemi Wschowskiej stały się kresami zachodnimi. Z wszystkimi zaletami i wadami. Długa jest lista twórców, naukowców, polityków, duchownych urodzeniem, pobytem, nauką, pracą związanych ze Wschową i Ziemią Wschowską, których prezentuje książka Dzięcielewskiego. Są to postaci z kart historii i nam współczesne. Z Krzycka pod Wschową pochodził Andrzej Krzycki, renesansowy poeta, pisarz polityczny, sekretarz Zygmunta Starego, prymas Polski. We Wschowie urodzili się, żyli, działali i zmarli wybitni niemieccy pastorzy . Valerius Herberger był autorem kazań i swego czasu bardzo popularnych w kościołach luterańskich pieśni i wierszy religijnych .Młodszy o wiek Samuel Friedrich Lauterbach, także życzliwy Polsce, napisał pierwszą w języku niemieckim „Kronikę Polską.” Swoje traumatyczne przeżycia z lat 1709-10, kiedy to Wschowę i okolice nawiedziła straszliwa epidemia dżumy, zawarł w „Małej wschowskiej kronice zarazy”. To przede wszystkim na podstawie tych wspomnień Ruth von Ostau, niemiecka pisarka, która do stycznia 1945 r. mieszkała w swoim majątku w Osowej Sieni pod Wschową, napisała „Wschowski taniec śmierci”, powieśc przełożoną przez Eugeniusza Wachowiaka. W tym królewskim mieście mieszkał i tworzył urodzony w Głogowie Andreas Gryphius, poeta i dramaturg, wybitny twórca europejskiego Baroku , również zainteresowany dziejami Polski, zafascynowany liryką Sarbiewskiego. Do dramatu Gryphiusa „Cardenio i Celinda” sięgnął kilka lat temu Henryk Tomaszewski. We wschowskim kościele franciszkanów złożono doczesne szczątki Rafała Gurowskiego, Sarmaty z piekła rodem, który „lgnął do ludzi nikczemnych” – jak napisano o nim w encyklopedii Orgelbranda – autora udanych wierszy epitafijnych. Ten krwiopijca pańszczyźnianych chłopów zbyt późno doszedł do przekonania, że „ dostatki wszelkie z Czasem są znikome”. We Wschowie i o Wschowie, o Ziemi Wschowskiej powstała bogata, wielojęzyczna literatura. Poezja, proza, eseistyka, pamiętniki i wspomnienia, reportaże, szkice publicystyczne. Wschowskie tematy znajdujemy w „Tylko Beatrycze” i „Sekrecie trzeciego Izajasza” Parnickiego, w „Hrabinie Cosel” – Kraszewskiego, w twórczości Krzysztofa Fedorowicza i Andrzeja Ogrodowczyka czy Niemca Armina Mullera, pisarzy i poetów, którzy nigdy we Wschowie nie mieszkali, a których zafascynowały dzieje, ludzie i krajobrazy tego regionu. Kilkuletni pobyt we Wschowie Eugeniusza Wachowiaka i jego syna Sergiusza Sterny - Wachowiaka pozostawił w ich różnorodnej twórczości wyraźny ślad. Ślad znakomity. Wschowa staje się tutaj , żeby przywołac określenie Sterny-Wachowiaka, „osią świata.” Niepozorny, lokalny szczegół, miejscowy, historyczny epizod urasta do uniwersalnych wymiarów. To literatura, gdzie wszystko rozgrywa się pomiędzy „małym miasteczkiem” a wielkim światem. Gdzie „słońce spływa do krtani i przemienia się w jabłko Edenu”, żeby zacytować nieżyjącego już Ogrodowczyka. RECENZJE I OMÓWIENIA 125 Eugeniusz Dzięcielewski do literatury, i słusznie, zaliczył łacińskie sentencje i biblijne wersety, które zachowały się we wschowskich kościołach, szkołach, na frontonach domów. I związane tematycznie z miastem pamiętniki niemieckich uchodźców i polskich pionierów . Przypomniał pamiętnik Wiesława Sautera, organizatora polskiego szkolnictwa na Ziemi Lubuskiej, wspomnienia Bronisława Geremka, dawnego mieszkańca Wschowy, dziś europosła, który, jak twierdzą wtajemniczeni, uratował powiat wschowski, gdyż jego ojciec w latach tuż powojennych był tutejszym starostą. Wschowa we wspomnieniach Eugeniusza Wachowiaka, Sterny – Wachowiaka, profesora zwyczajnego Kazimierza Stępczaka, syna nauczyciela – regionalisty Józefa Stępczaka, doktorów habilitowanych nauk medycznych Józefa Ryżko i Aliny Warenik – Szymankiewicz , także kilku innych, ukazują wszystkie barwy powojennej Wschowy, miasta leżącego nieco na uboczu, ale ambitnego, o rzadkiej urodzie, zwróconego równocześnie w przeszłość i w przyszłość. I w tym sensie ciągle miasta pogranicza. „Wschowa i Ziemia Wschowska w literaturze” powinna zachęcić inne miasta do wydania podobnych publikacji. Janusz Koniusz Doris Lessing, Pamiętnik przetrwania, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, 300 s. Ktoś kiedyś powiedział, że dobrze jest znać dzieła noblistów, chociażby po to, aby wiedzieć, co dzieje się w kulturze, sztuce, nauce. W ubiegłym roku Literacką Nagrodę Nobla otrzymała Brytyjka Doris Lessing. Pisarka urodziła się w Persji (dziś Iran) w 1919 roku. Gdy miała pięć lat jej rodzina przeniosła się do Rodezji (teraz Zimbabwe). Po raz pierwszy przyjechała do Anglii w 1949 roku. W rok później opublikowała swoją pierwszą powieść The Grass is Singing, która odniosła wielki sukces w Wielkiej Brytanii, Ameryce i wielu krajach europejskich. Od tamtego czasu napisała wiele wspaniałych powieści, opowiadań i reportaży. Kiedy po raz pierwszy sięgnąłem po książkę Doris Lessing (było to Piąte dziecko), pochłonęła mnie ona tak bardzo, że zacząłem czytać kolejne. Bez wątpienia twórczość tej pisarki zasługuje na to, żeby ją poznać, nie tylko dlatego, że otrzymała Nagrodę Nobla. Historie zapisane przez nią na kartach powieści i opowiadań są próbą spojrzenia na człowieka i otaczający go świat. Autorka porusza ważne kwestie społeczne oraz zastanawia się nad naturą człowieka i do tego samego zmusza swoich czytelników. Moim zdaniem jedną z najlepszych jej powieści jest Pamiętnik przetrwania. To historia starszej kobiety, którą los wiąże z dorastającą dziewczynką Emily i jej ohydnym, żółtym psem Hugonem. Obie od pewnego momentu są na siebie skazane. Razem borykają się z problemami, jakie niesie ze sobą świat rozpadających się wartości kulturowych, ale również i tych materialnych. To, co do tej pory było cenne – sprzęty elektryczne, modne ubrania, książki – stało się bezwartościowe. Teraz ważne jest to, co praktyczne. Bez prądu telewizor przestał być użytecznym. Chyba, że można było wymienić go na jedzenie, urządzenie do ogrzania mieszkania czy ciepłą odzież. Autorka umieszcza swoich bohaterów w nierzeczywistym, magicznym, koszmarnym i pełnym ironii świecie, po którym wędrują liczne gangi, terroryzujące mieszkańców miast, do których przybywają. Po jakimś czasie odchodzą, a na ich miejsce powstają wówczas nowe. W tej rzeczywistości, tak różnej od tej, do której ludzie są przyzwyczajeni, trzeba nauczyć się żyć. Muszą do tego przywyknąć również małe dzieci opuszczone przez rodziców. Te zaś, aby przetrwać, nierzadko okazują się być brutalniejsze od ludzi dorosłych. Starsza kobieta i nastolatka próbują dostosować się do tego, co przynoszą kolejne dni. Nie chcą i nie mogą opuścić miasta przyłączając się do któregoś z wędrownych gangów, ponieważ na przeszkodzie staje ukochany pies Emily – Hugon, którego nie można zabrać w podróż. 126 Na ten czas przypada również okres dojrzewania dziewczyny. Przeżywa ona swoją pierwszą, gorącą i młodzieńczą miłość do starszego mężczyzny Geralda. Autorka po mistrzowsku kreśli obraz burzy uczuć i emocji, które stają się udziałem Emily. W książce, poza światem realnym, ukazany jest również drugi, do którego dostęp ma jedynie starsza kobieta. W słoneczne dni przechodzi do niego przez ścianę. Jest on pełen wydarzeń i postaci, które są poniekąd dopełnieniem tego, z czym ma do czynienia w rzeczywistości. Autorka stawia bohaterów przed wieloma wyborami. Czy w tej trudnej i dziwnej rzeczywistości będą potrafili zachować to, co jest tak naprawdę wartościowe – miłość, przyjaźń, przywiązanie, współczucie i troskę o bliskich? Czy w ogóle istnieje jakaś możliwość ucieczki przed koszmarną teraźniejszością i powrót do tego, co było wcześniej? Uważam, że powieść warta jest zauważenia wśród bibliotecznych regałów. Zresztą nie tylko ona, ale cała twórczość Doris Lessing, chociaż Pamiętnik przetrwania polecam na początek. Marcin Jerzynek Paweł Huelle, Ostatnia Wieczerza, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2007, 232 s. W ubiegłym roku do rąk czytelników trafiła kolejna powieść gdańskiego powieściopisarza Pawła Huellego. Tytułowa Ostatnia Wieczerza, którą Chrystus spożył ze swoimi uczniami jest myślą przewodnią, wokół której rozgrywa się akcja utworu. Jednak nie mamy tu do czynienia z kolejnym opisem tego wydarzenia. Fabuła osadzona jest w niedalekiej, nieokreślonej bliżej przyszłości w Gdańsku – rodzinnym mieście autora, w którym zaszły istotne zmiany. Przemianowano nazwy niektórych ulic, obok kościołów wybudowano meczety. W tej scenerii dochodzi w mieście do tajemniczych wybuchów, o czym donoszą media. Nie wiadomo, kto dopuszcza się ataków. Jedni spekulują, że są one dziełem szaleńca, inni, że to ataki islamskich fundamentalistów, a jeszcze inni dopatrują się w nich sabotażu producenta wina marki Monsignore. W tym trochę niepewnym czasie jeden z bohaterów powieści – Mateusz – postanawia namalować obraz. Zamierza uwiecznić Ostatnią Wieczerzę. Jego modelami mają być przyjaciele z dawnych lat. W umówionym dniu wszyscy zjeżdżają się do gdańskiego teatru, by pozować do dzieła. Są nimi doktor Lewada – zesłany na prowincję idealista, Antoni Berdo, który organizuje Pielgrzymki Prawdy, Jan Wybrański – biznesmen i seksoholik oraz narrator znający grekę i pasjonujący się historią Jerozolimy. Każdemu z nich autor poświęca inny rozdział, opisując przebieg wydarzeń w dniu, w którym mają się spotykać. Wraca również do czasów, kiedy poznali Mateusza i pisze, co działo się z nimi przez minione lata. Opisane losy bohaterów tworzą swoisty portret współczesnego pokolenia Polaków. W swojej powieści Huelle zastanawia się również nad kondycją sztuki. Stawia czytelnika przed pytaniem, co nią dziś jest, a co do jej kanonów zaliczyć nie można. Akcja rozgrywa się wokół obrazu, który ma powstać i wreszcie powstaje. W powieści postawione zostaje również pytanie o rolę chrześcijaństwa w – z jednej strony – zlaicyzowanym świecie, z drugiej – w obliczu wzrostu znaczenia islamu. Na końcu powieści wybrzmiewa pytanie, z którym autor pozostawia swoich czytelników: A gdzie jest Jezus? Marcin Jerzynek 127 KRONIKA LUBUSKA grudzieñ 2007 – luty 2008 • Po raz trzeci w Zielonej Górze zorganizowany został Festiwal Kabaretu. Zainaugurowano go 5 grudnia. • Dla dzieci i młodzieży szkolnej Filharmonia Zielonogórska zorganizowała kameralne koncerty Mikołajkowe (6.12.) oraz Świąteczne (17.12.). • Tradycyjny Koncert Rodzinny w FZ zdominowała muzyka skrzypcowa. 7 grudnia wystąpiło dwóch znakomitych solistów: Krzysztof i Jakub Jakowiczowie. Publiczność wysłuchała wirtuozowskich utworów C. Saint-Saensa, P. Sarasate, F. Kreislera i J. Brahmsa. Orkiestrę symfoniczną FZ poprowadził Czesław Grabowski. • Gorzowski Teatr im. Osterwy wystawił 7 grudnia na Scenie Kameralnej dramat Jeana Geneta „Pokojówki”. Spektakl reżyserował Andrzej Pieczyński, a w głównych rolach zagrały Anna Łaniewska, Marzena Wieczorek i Bogumiła Jędrzejczyk. • Zielonogórskie kino Newa gościło 9 grudnia laureatów ubiegłorocznej edycji Grand Off. • „Pinokia” Carla Collodiego adaptowanego na spektakl teatralny wystawił 9 grudnia Teatr im. Osterwy. • W klubie 4 Róże dla Lucienne koncertował 10 grudnia legendarny zespół metalowy Kat z Romanem Kostrzewskim. • 10 grudnia w zielonogórskiej Galerii Fotografii – Projekt (Cafe Media) otwarto wystawę „Rozmyślania światłem” Zbigniewa Rajche. • Koncert gorzowskiej grupy Kawałek Kulki zorganizowano 11 grudnia w 4 Różach dla Lucienne. • W Miejskim Centrum Kultury w Gorzowie wystąpiła z koncertem 12 grudnia Krystyna Prońko. • 13 grudnia zespół T.Love świętował jubileusz 25-lecia w zielonogórskim Kawonie. • Jerzy Salwarowski 14 grudnia poprowadził gościnnie koncert symfoniczny w Zielonej Górze. 128 • • • • • • • • • Orkiestra pod jego batutą wykonała romantyczny repertuar: uwerturę do Tannhausera R. Wagnera, Symfonię d-moll C. Francka oraz Koncert klarnetowy C. M. Webera; partię solową wykonał Marcin Nowak. Projekcja polskiego hitu filmowego Andrzeja Jakimowskiego „Sztuczki” i dyskusja z udziałem reżysera odbyła się 14 grudnia w kinie Newa. Galeria Nowy Wiek Muzeum Ziemi Lubuskiej gościła wystawę Aleksandry Ska pt. „Tatutita”. Wernisaż odbył się 14 grudnia. Tego samego dnia w Galerii BWA w Zielonej Górze otwarto wystawę Katedry Sztuki i Kultury Plastycznej UZ pt. „Miejsce do mieszkania, miejsce do kochania...”. 14 grudnia Grodzki Dom Kultury gościł Teatr Wielkie Koło z Będzina „Mantratran”. Zaprezentowano połączenie rocka, bluesa, jazzu, muzyczne opowieści, spektakl muzyczny. W tym samym dniu w GDK wystąpiła gorzowianka Elżbieta Kuczyńska. (poezja śpiewana, teksty patriotyczne, ballady). Jej recital uświetnił urodziny Teatru Kreatury. Historyk Zdzisław Linkowski wystąpił 14 grudnia w Muzeum Spichlerz z wykładem nt. najstarszej gorzowskiej parafii w średniowieczu. Wystawę obrazów gorzowskiego artysty Wojciecha Plusta pokazano 14 grudnia w Muzeum Spichlerz. Pejzaże miejskie to najczęstszy motyw obrazów Augustyna Jagiełło, którego wystawę otwarto 15 grudnia w gorzowskim Klubie Nauczyciela. W Grodzkim Domu Kultury pokazano 15 grudnia spektakl „Lotos sintetic” teatru Art. 51 ze Zgierza, a w Galerii Azyl-Art prowadzonej przez Zbigniewa Siwka w tym samym terminie odbyła się prezentacja jubileuszowa. Cygański Zespół Terno zorganizował 15 grudnia w MCK wieczór muzyczny z udziałem wszystkich nacji zamieszkujących w Gorzowie i okolicach. • W sali kameralnej FZ przeprowadzono VII Koncert Świąteczny w wykonaniu uczniów MDK (15 grudnia). • 16 grudnia w sali sportowej Novita przebiegał ogólnopolski Gwiazdkowy Turniej Tańca. Jego organizator – Szkoła Tańca Gracja zaprosiła tancerzy od najmłodszych uczestników po mistrzów. • Ewa Uryga - wokalistka i Dariusz Ziółek - gitarzysta basowy, pianista kompozytor i aranżer wystąpili 18 grudnia na Wigilii Jazzowej w Klubie U Ojca. • W sali Międzynarodowego Centrum Muzycznego odbył się 18 grudnia świąteczny koncert symfoniczny dla młodych melomanów. W urozmaiconym programie koncertu znalazły się utwory A. Corellego (concerto grosso „Na Boże Narodzenie”), A. Vivaldiego (Cztery pory roku – „Zima”), P. Czajkowskiego (Dziadek do orzechów), S. Moniuszki (Bajka) i G. Bizeta (Arlezjanka). Orkiestrę Symfoniczną FZ poprowadził Czesław Grabowski. • Koncert Świąteczny FZ (21.12.) wypełniła radosna muzyka: V Koncert fortepianowy „Cesarski” L.. van Beethovena, Wariacje „Enigma” E. Elgara oraz Concerto grosso op.6 nr 8 „Na Boże Narodzenie” A. Corellego. W świąteczny nastrój melomanów wprowadziły także tradycyjne polskie kolędy. Orkiestrą Symfoniczną dyrygował Czesław Grabowski, partię solową w koncercie fortepianowym wykonała Beata Bilińska. • W katedrze gorzowskiej 22 grudnia dwukrotnie koncertowała Ewa Błaszczyk z córką Marią Janczarską. Na jej recital pn. „Nawet gdy wichura” składały się m.in. utwory Osieckiej, Kleyffa, Wysockiego i ks. Twardowskiego. • W grudniu w gorzowskim Spichlerzu prezentowana była wystawa zdjęć Adama Bujaka pt. „Pielgrzymki polskie”. Zaprezentowano blisko sto zdjęć, zapis wszystkich wizyt Jana Pawła II w ojczyźnie. Wystawę przygotowano z okazji Dni Kultury Chrześcijańskiej. • Rok 2007 zakończyła Sylwestrowa Gala Operowa z udziałem Ewy Czermak i Edwarda Kulczyka. Orkiestrę Symfoniczną FZ poprowadził Jacek Kraszewski. • 3 stycznia w Klubie GDK Jedynka w Gorzowie odbył się koncert chóru Jedynka, zorganizowano ponadto wspólne kolędowanie. • W Małej Galerii GTF zaprezentowano „Zbliżenia” fotografie Jerzego Kowalskiego, absolwenta • • • • • • • • • • • praskiej szkoły filmowej FAMU mieszkającego od lat w Goeteborgu. Wernisaż odbył się 5 stycznia. Projekt „Struktury osobiste” wrocławskiego artysty Witolda Liszkowskiego zaprezentowano 5 stycznia w Miejskim Ośrodku Sztuki. Gorzowski wernisaż uświetnił koncert sopranistki Dominiki Zamary. W Domu Kultury Małyszyn 6 stycznia wystąpił zespół Apasjonata wykonując kolędy, pastorałki i piosenki związane z Bożym Narodzeniem. 8 stycznia w MCK Zawarcie rozpoczęły się Spotkania Grup Kolędniczych i Jasełkowych. Gorzowski Klub Nauczyciela zorganizował wieczór muzyczny, podczas którego Bogdan Zalewski opowiadał o związkach Wiednia z muzyką karnawałową. Opowieści ilustrował kompozycjami muzycznymi na pianinie (8 stycznia). W Filharmonii Zielonogórskiej 9 stycznia wykonano Psałterz Wrześniowy Zbigniewa Książka i Piotra Rubika. Na wernisażu w galerii BWA w Zielonej Górze 10 stycznia goszczono wystawę Grupy Sędzia Główny. Aleksandra Kubiak i Karolina Wiktor zaprezentowały „Out of Me/Into me” (fotografia, video, performance). Na Czwartek Lubuski w Bibliotece Norwida, 10 stycznia, zaproszono poetów krakowskich – Marcina Świetlickiego i Wojciecha Bonowicza. Autorzy promowali tomik wierszy religijnych „Nieoczywiste”. Spotkanie prowadził redaktor Czesław Markiewicz. 11 stycznia w Jazz Clubie Pod Filarami wystąpił gitarzysta jazzowy i wokalista Leszek Dranicki. Towarzyszyło mu trio pianistyczne. Obrazy Tomasza Kowalskiego zainspirowane malarstwem dawnych mistrzów prezentowano w Galerii BWA w Zielonej Górze 11 stycznia. W ramach reaktywacji Galerii Uniwersytetu III Wieku w Gorzowie zorganizowano wystawę obrazów i rysunków artystki-amatorki Haliny Sobczyk (11 stycznia). Styczeń w Filharmonii Zielonogórskiej upłynął pod znakiem karnawału. Odbyło się szereg koncertów z repertuarem muzyki atrakcyjnej dla szerokiego grona melomanów. 11, 12 i 13. stycznia, na pięciu koncertach sala MCM była wypełniona po brzegi. Orkiestra symfoniczna FZ pod batutą Cz. Grabowskiego wystąpiła zarówno w roli głównej (np. w polkach i marszach J. Straussa), jak i w roli towarzyszącej, wspierając solistów – Katarzynę KRONIKA LUBUSKA 129 • • • • • • • • • 130 Jamróz i Wojtka Mrozka. Nie zabrakło także akcentów tanecznych. Prezentacje muzyczne przeplatane były występami grupy OPEN BUGS TEAM w choreografii hip-hopowej, z elementami tańca jazzowego. Nowoczesna muzyka (w wykonaniu orkiestry symfonicznej ze wsparciem sekcji J. Szymaniuka) towarzyszyła popisom młodych tancerzy. Satyryczne akcenty występów zapewniał kabaret Ciach. W styczniu z repertuarem karnawałowym orkiestra wystąpiła także na koncertach wyjazdowych w Neurupin, w Sulechowie i Babimoście. 12 stycznia w sali widowiskowej Klubu Garnizonowego w Międzyrzeczu odbył się koncert kolęd starocerkiewnych i łemkowskich. Recytowane były ponadto ukraińskie wiersze o tematyce bożonarodzeniowej. W gorzowskiej cerkwi prawosławnej chór Sotiria dał koncert kolęd ukraińskich i białoruskich (12 stycznia). Kompozycje barokowe, także renesansowe i współczesne zaprezentował 12 stycznia w GDK gorzowski zespół Muzyki Dawnej Preambulum. 12 stycznia w gorzowskiej Galerii BWA odbył się wernisaż - plon konkursu „Korczak i jego dzieło”. Pokazano prace największych polskich rysowników: Jana Wilkonia, Stanisława Ożoga, Henryka Szkutnika, Janusza Stanny. W sali Hydro(za)gadka w Zielonogórskim Ośrodku Kultury 14 stycznia wystąpiła z recitalem Justyna Szafran. Kameralny recital Justyny Szafran uświetnił spotkanie pożegnalne Wandy Rudkowskiej, szefowej ZOK (15 stycznia). Kolejny „Czwartek Lubuski” (17 stycznia) poświęcony był promocji nr 21 Lubuskiego Pisma Literacko-Kulturalnego „Pro Libris”. Na spotkaniu zapromowano także najnowszy tomik poezji Czesława Markiewicza pt. „Ale i tak”. „Czwartek” poprzedziła dyskusja nad zmianą kształtu „Pro Libris”. W klubie Magnat w Gorzowie 18 stycznia wystąpił z koncertem zespół Czerwi. Kapela łączy nowoczesne transowe granie z folklorem słowiańskim, żydowskim, muzyką z Karaibów, Tybetu i Afryki. 18 stycznia w Galerii Pod Pocztową Trąbką w Gorzowie pokazano obrazy Wojciecha Witkowskiego - pejzaże, wariacje nt. wielkich mistrzów oraz abstrakcje. • Instalacje fotograficzne w tradycyjnej technice solaryzacji, wydrukowane w dużym formacie zaprezentował Czesław Łuniewicz 18 stycznia w Galerii BWA. Wystawa nosiła tytuł „(nie)jeden”. • 18 stycznia wokalista jazzowy Marek Bałata, absolwent ASP w Krakowie zaśpiewał w Galerii U Jadźki. Koncert uświetnił wernisaż Mariana Kasperczyka. Na galeryjnej scenie wystąpił też gitarzysta basowy Krzysztof Ścierański. • Japońska pianistka Naoko Sonada wystąpiła 18 stycznia w klasycznym wieczorze Marka Piechockiego. Grała Schumanna, Beethovena i Chopina. • W galerii gorzowskiej biblioteki na Piaskach 18 stycznia otwarto wystawę rysunków Anny Cytowicz. • Tym razem pastorałki i kolędy zaśpiewała grupa Ta Joj w Klubie Pogodna Jesień w Gorzowie. Uzupełnieniem koncertu 18 stycznia był występ Grupy Canzona. • Chór prawosławnego ordynariatu Wojska Polskiego „Oktioch” koncertował 20 stycznia w auli UZ. • 21 stycznia w Galerii Fotografii – Projekt wystawiono prace grupy Fotozirkel Eco e.V. z Eisenhüttenstadt – „Kuriositäten”. • 23 stycznia w auli UZ przeprowadzono akcję charytatywną pn. „Uniwersytet dzieciom”. Wzięła w niej udział m.in. Urszula Dudziak. • Sulęciński Ośrodek Kultury, Sportu i Rekreacji gościł uczestników wojewódzkiego finału XVIII Spotkań Grup Kolędniczych i Jasełkowych. Przybyło 17 zespołów ze szkół podstawowych i gimnazjów (24 stycznia). • 25 stycznia w sali MCM odbył się koncert „Zimowe marzenia” w wykonaniu Brandenburskiej Orkiestry Symfonicznej pod dyrekcją Howarda Griffithsa. Był to koncert monograficzny w całości wypełniony muzyką Piotra Czajkowskiego. Z udziałem solisty Vladimira Stoupela zaprezentowano jeden z największych przebojów muzyki romantycznej - I Koncert fortepianowy b-moll. Program koncertu wypełniła także I Symfonia g-moll „Zimowe marzenia” oraz Marsz słowiański. • 26 stycznia w Teatrze Osterwy zaprezentowano niebanalny spektakl z udziałem trzech aktorek wcielających się w postać Edith Piaf w różnych etapach życia. Opowiadały o niej, śpiewając jej piosenki. Przedstawienie reżyserował Artur Barciś. • W Klubie Nauczyciela 26 stycznia odbył się wernisaż „Malarstwo – pejzaże” Barbary Widły, mieszkanki Choszczna, członkini gorzowskiej Weny. • Wywodzące się z Olsztyna śpiewaczki operowe Aurelia Luśnia i Izabela Lewandowska wystąpiły z koncertem 26 stycznia w GDK. • 29 stycznia w Piwnicy Kawon Marek Napiórkowski zaprezentował swą najnowszą płytę „Wolno”. • W Piwnicy Kawon koncertował 31 stycznia zespół Kobiety, grający avant-pop. • W styczniu i lutym, w salonie wystawowym Norwida, Warsztaty Terapii Zajęciowej „Winnica”, z okazji swojego 15-lecia, przygotowały ekspozycję pt. „Przywrócić uśmiech”. W holu głównym natomiast Lubuski Oddział Polskiego Związku Esperantystów zorganizował wystawę „120 lat międzynarodowego języka esperanto”. Od 20 lutego w holu eksponowane były fotografie Wiesława Szymańskiego – „Zielonogórskie graffiti”. • W czasie ferii zimowych biblioteki dziecięce organizowały rozliczne zajęcia dla młodych czytelników. W Oddziale dla Dzieci ferie przebiegały ph. „Astroferie”. • W Jazz Clubie pod Filarami koncertował mistrz saksofonu altowego Maciej Obara (1 lutego). • 1 lutego kolejny akcent karnawałowy w sali MCM – koncert „Memory” z udziałem Niny Nowak, która wykonała popularne arie operetkowe i musicalowe. Orkiestrę symfoniczną FZ gościnnie poprowadził Tadeusz Wicherek. • Zespół POPO wystąpił z koncertem 2 lutego w gorzowskim MCK. • 3 lutego w klubie 4 Róże dla Lucienne wystąpili: brazylijska kapela NervoChaos z najnowszą płytą i polski Demogorgon. Zagrały także zespoły Embrional i Brutally Mutilated. • W Kawonie odbył się 3 lutego koncert Index Art Akustycznie – Orchid. • Gościem w Norwidzie na „Czwartku”, 7 lutego, był prof. Ludwik I. Lipnicki, promujący swoją najnowszą książkę „Pan Iko, powieść na wtorek”. Spotkanie z autorem prowadziła dr Krystyna Kamińska. • W Galerii BWA 8 lutego otwarto wystawę bydgoszczanki Elżbiety Jabłońskiej pn. „Nie licz na nic”. Artystka zajmuje się malarstwem , grafiką, rysunkiem, fotografią, instalacjami. W tym samym dniu pokazano wystawę „Drugie dno” Oskara Lewickiego, malarza, performera. • 8 lutego w Winiarni koncertował raper Pezet, czołowy wykonawca hip-hopu. • Mała Galeria Gorzowskiego Towarzystwa Fotograficznego otworzyła 8 lutego doroczną wystawę. • Żarski Dom Kultury gościł 8 lutego grupę JAAD. Koncert zespołu uświetnił gość specjalny – Bogdan Suchan. • Muzyka jazzowa z elementami klasycznych kompozycji zabrzmiała 8 lutego w Filarach Występował zespół Ecstasy Project. • Wokalistka, aktorka Katarzyna Groniec wystąpiła 9 lutego w gorzowskim MCK. • 9 lutego Galeria BWA w Gorzowie zorganizowała wernisaż malarstwa Jerzego Gumieli, polskiego artysty zamieszkałego w USA. • Z programem „A w sercu Ukraina” wystąpił 10 lutego w Domu Kultury Małyszyn Artur Wanian, gitarzysta ze Słubic. W repertuarze zaprezentował dumki, ballady, romanse. • Kasia Nosowska promowała 14 lutego w Kawonie swą najnowszą, solową płytę „UniSeksBlues”. • W Filharmonii 15 i 16 lutego odbyły się dwa koncerty z serii „Z batutą i z humorem” prowadzone przez Macieja Niesiołowskiego. Repertuar tych koncertów zdominowany był przez muzykę uwielbianą przez rzesze melomanów - najpiękniejsze arie i duety operetkowe. Solistami byli Anita Maszczyk i Michał Musioł. • 17 lutego w ZOK koncertował Tadeusz Woźniak, polski bard, kompozytor. Artysta wystąpił z towarzyszeniem rodziny. • W Piwnicy Kawon 17 lutego rozbrzmiewały rytmy bluesowe i rockowe. Zagrał Cree, zespół założony przez gitarzystę i wokalistę Sebastiana Riedla. • 22 lutego w sali MCM odbył się koncert symfoniczny „Pietruszka”. Orkiestrę FZ poprowadził Czesław Grabowski, a solistą wieczoru był znakomity polski skrzypek młodego pokolenia – Piotr Pławner, który wykonał II Koncert skrzypcowy d-moll Henryka Wieniawskiego. W drugiej części wieczoru dla melomanów przygotowano suitę orkiestrową z baletu „Pietruszka” Igora Strawińskiego. • Kabareciarnia Zenona Laskowika wystąpiła 22 lutego na scenie Lubuskiego Teatru z programem „Co się dzieje, co się dzieje”. • W Galerii Jadwigi Bocho-Kokot 22 lutego otwarto wystawę malarstwa Bogusława Jagiełły. KRONIKA LUBUSKA 131 • „Sztuka kochania” to tytuł wystawy prac Agnieszki Graczew-Czarkowskiej, którą otwarto w Galerii Nowy Wiek w Muzeum Ziemi Lubuskiej 22 lutego. • 22 lutego Teatr Lubuski zaprezentował spektakl „Innamorato Mafiozo czyli miłość po sycylijsku” w wykonaniu aktorów LT, a 23 lutego wystawił sztukę „Słowik” opartą na motywach baśni H. Ch. Andersena. • „Zawsze w stronę bluesa” – taki jest tytuł najnowszej płyty grupy „Obstawa prezydenta”, promowanej na koncercie 23 lutego w ZOK (rock, funky, soul). • Polska-angielska kapela bluesowa zagrała w Jazz Clubie Pod Filarami. Koncert odbył się 23 lutego z udziałem Keitha Thompsona (gitarzysta, wokalista), Patsy Gamble (saksofonistka), Łukasza Gorczycy (muzyk sesyjny i koncertowy) i Filipa Woźniaka (perkusista). • 23-24 lutego w Teatrze Osterwy pokazano spektakl „Bez seksu proszę!” Anthony Mariotta i Alistaira Foota w reżyserii Jan Tomaszewicza. Gościnnie wystąpił Roman Kłosowski. • Zespół „Strachy na lachy” wystąpił 24 lutego w Kawonie. • 24 lutego w Kawiarni teatralnej w Nowej Soli otwarto wystawę prac Pawła Janczaruka pt. „Karkonosze”. Artysta uwiecznił techniką fotografii otworkowej górskie pejzaże. Podczas wernisażu odbył się także pokaz diaporam Barbary Panek-Sarnowskiej, Wiesława Jaskulskiego i P. Janczaruka. • W klubie Kawon 25 lutego wystąpił kabaret Jurki w swoim najnowszym programie „Mówi się, mówi”. • Od 26 lutego w Spichlerzu eksponowane były mistrzowskie grafiki Pabla Picassa, Henri Matisse’a, Juana Miro nazwane sekretną kolekcją (sceny erotyczne, akty, wariacje na temat cyrku, corridy). • Studenci kierunku Jazz i Muzyka Estradowa UZ zagrali 27 lutego w klubie „U Ojca”. Koncert „Tribute to Jamiroquai”. • W Bibliotece Norwida, w ostatni czwartek lutego od lat odbywa się uroczystość wręczenia 132 • • • • Wawrzynów. 28 lutego jury pod przewodnictwem Andrzeja K. Waśkiewicza Lubuski Wawrzyn Literacki przyznało Januszowi Koniuszowi – „Po wyjściu z arki” (poezja) oraz Ludwikowi I. Lipnickiemu – „Pan Iko, powieść na wtorek”. Nominacje do LWL przyznano: Beacie Igielskiej za prozę „Bon voyage i inne opowiadania” oraz za tomiki poetyckie: Katarzynie Jarosz-Rabiej („Dorosnąć do bólu”), Bronisławie Raszkiewicz („Welon na wiśniach”), Marzenie Więcek („Gra w cyrkiel”). Natomiast jury pod przewodnictwem prof. dr hab. Czesława Osękowskiego za najlepszą książkę naukową o tematyce regionalnej uznało opracowanie Tomasza Andrzejewskiego „Rechenbergowie w życiu społeczno-gospodarczym księstwa głogowskiego w XVI-XVII wieku”. Nominacjami do Lubuskiego Wawrzynu Naukowego Jury uhonorowało: Wojciecha Eckerta („Fortyfikacje nadodrzańskie w procesie rozwoju nowożytnej sztuki fortyfikacyjnej w XVII-XIX w.”), Jarosława Kuczera („Szlachta w życiu społecznogospodarczym księstwa głogowskiego w epoce habsburskiej 1526-1740”) i Edwarda Rymara („Klucz do ziem polskich czyli dzieje Ziemi Lubuskiej aż po jej utratę przez Piastów i ugruntowanie władzy margrabiów brandenburskich”). Na zakończenie gali obejrzano występ kabaretu „Słuchajcie”. Studenci Jazzu i Muzyki Estradowej UZ tworzący zespół Grand Village Band wystąpili z koncertem 28 lutego w sali Hydro(za)gadka w ZOK. 29 lutego w sali kameralnej FZ wystąpił z recitalem fortepianowym amerykański pianista Eugene Indjica, który na występ wybrał klasykę romantyzmu – utwory Schumanna, Schuberta i Chopina. Świebodziński zespół Kombajn do Zbierania Kur Po wioskach zagrał 29 lutego w Klubie 4 Róże dla Lucienne. W gorzowskim Teatrze Osterwy zorganizowano występ Krzysztofa Daukszewicza, satyryka, piosenkarza, komentatora polskiej rzeczywistości (29 lutego). KSI¥¯KI NADES£ANE Bezpieczeństwo człowieka, red. nauk. Marek Rybakowski, Oficyna Wydawnicza Uniwersytetu Zielonogórskiego, Zielona Góra 2007, 188 s. Teresa Borkowska, Pamiętam, Arsenał Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne * Związek Literatów Polskich Oddział w Gorzowie Wlkp., Gorzów Wlkp. 2007, 56 s. Mirosław Goss, Niby bliżej słońca, Wydawnictwo Komograf, Warszawa 2007, 76 s. Karol Graczyk, Oko i oko, Arsenał Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne, Gorzów Wlkp. 2007, 48 s. Beata Igielska, Bon Voyage i inne opowiadania, Arsenał Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne * Związek Literatów Polskich Oddział w Gorzowie Wlkp., Gorzów Wlkp. 2007, 108 s. Jan Kasper, Wiry, strzępy, psie prognozy, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Poznań 2007, 68 s. Ludwik L. Lipnicki, Pan Iko. Powieść na wtorek, Arsenał Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne, Gorzów Wlkp. 2007, 206 s. Marek Lobo Wojciechowski, Suplement, Arsenał Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne, Gorzów Wlkp. 2007, 48 s. Aleksy Łosiew, Filozofia rosyjska, Oficyna Wydawnicza Uniwersytetu Zielonogórskiego, Zielona Góra 2007, 66 s. Mateusz Marczewski, Naprawiacz ptaków, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Poznań 2000, 48 s. Moja mała ojczyzna. Wędrówki po Zielonej Górze, pod red. Urszuli Pietrulewicz i Elżbiety Faber, Szkoła Podstawowa w Zielonej Górze, Zielona Góra 2006, 90 s. Ewa Najwer, Komitet 80/81. Pięć kamyków Dawida, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Poznań 2006, wstępem poprzedził Sergiusz Sterna-Wachowiak, 272 s. Mariusz Pełechaty, Aleksandra Pełechata, Andrzej Pukacz, Flora i roślinność ramienicowa na tle stanu trofii jezior Pojezierza Lubuskiego (środkowo-zachodnia Polska), Bogucki Wydawnictwo Naukowe, Poznań 2007, 138 s. Polityka rolna Unii Europejskiej, red. nauk. Mieczysław Dudek, Wyższa Szkoła Menedżerska w Legnicy, Legnica-Zielona Góra 2006, 196 s. Smak na wiersz. Antologia młodych poetów Ziemi Sulęcińskiej, Arsenał Wydawnictwo ArtystycznoGraficzne * Związek Literatów Polskich Oddział w Gorzowie Wlkp., Gorzów Wlkp. 2007, 128 s. Transgraniczność w perspektywie socjologicznej. Pogranicza Polski w integrującej się Europie, pod red. nauk. Marii Zielińskiej, Beaty Trzop, Krzysztofa Lisowskiego, Lubuskie Towarzystwo Naukowe, Zielona Góra 2007, 546 s. Jacek Uglik, Michała Bakunina filozofia negacji, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2008, 254 s. Urszula Zakrzewska, Białe kwiecie, DEKORGRAF, Żagań 2008, 222 s. KSI¥¯KI NADES£ANE 133 AUTORZY NUMERU Ewa Andrzejewska Zielonogórska poetka, autorka tekstów piosenek, a także rysunków i satyr publikowanych w miesięczniku PULS. Prowadzi klub poetycki Szufladera w MDK „Dom Harcerza”. Gabriela Balcerzak Doktor nauk humanistycznych, dyrektor Muzeum Lubuskiego im. Jana Dekerta w Gorzowie Wlkp. Michael Becker Niemiecki aktor i reżyser; miłośnik Szekspira, Czechowa i Brechta. Entuzjasta polskiej dramaturgii. Sympatyk Polski i Polaków. Anna Bilon Ur. 1983 r.; absolwentka pedagogiki o specjalności Animacja Społeczno-Kulturalna, specjalizacja: Teatr. Od 2006 roku studiuje filozofię na UZ. Zbigniew Czarnuch Historyk, publicysta, regionalista, znawca dziejów Ziemi Lubuskiej, promotor cennych przedsięwzięć promujących starą i nową historię regionu (m.in. Debat Witnickich). Zorganizował i przez wiele lat prowadził szczep harcerski „Makusyny”. Mieszka w Witnicy. ks. dr Andrzej Draguła Zastępca dyrektora Instytutu Teologiczno-Filozoficznego im. Edyty Stein w Zielonej Górze. Grzegorz Gorzechowski Absolwent Filologii Polskiej UZ. Tłumacz prozy i poezji niemieckiej. Redaktor naczelny Pro Libris. Mieszka i pracuje w Zielonej Górze. Beata Igielska Nauczycielka, poetka, laureatka nagród literackich, autorka publikacji w prasie pedagogicznej. Mieszka i pracuje w Skwierzynie. Marcin Jerzynek Student polonistyki UZ. Redaktor naczelny Studenckiego Kwartalnika Polonistycznego L i t e r a T. Krzysztof Jeżewski Ur. 1939 r.; pisarz, poeta, tłumacz zamieszkały we Francji. Ewa Jędrzejowska Doktorantka w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Zielonogórskiego. Janusz Koniusz Ur. 1934 r.; poeta, prozaik, dramaturg, felietonista. Opublikował m.in. kilkanaście tomików poetyckich, kilka zbiorów opowiadań i słuchowisk radiowych. Mieszka w Zielonej Górze. Małgorzata Konopnicka Historyk, adiunkt w Instytucie Historii UZ. Stypendystka DAAD (2006, Poczdam). Jest członkiem Polskiego Towarzystwa Historycznego. Jest autorką książki „Kontrreformacja w księstwie głogowskim (XVI-XVIII w.)”. Współredagowała zbiór studiów „Dziedzictwo artystyczne Żagania”. Ursula Kramm Konowalow Ur. 1952 r.; poetka, mieszka w Brandenburgu. Studiowała pedagogikę, teologię, filozofię. Barbara Krzeszewska-Zmyślony Kierownik Centrum Kultury i Języka Niemieckiego UZ, animator polsko-niemieckich przedsięwzięć kulturalnych; tłumacz. Jarosław Kuczer Historyk, tłumacz języka niemieckiego. Adiunkt w Instytucie Historii UZ. Dwukrotny stypendysta Fundacji Lanckorońskich (Wiedeń). Prowadzi badania nad fenomenem kulturowym szlachty śląskiej w strukturach monarchii habsburskiej. Autor książek poświęconych temu zagadnieniu. 134 Ireneusz Maciej Lachowicz Bibliotekarz. Zawodnik, instruktor i sędzia brydża sportowego. Mieszka i pracuje w Nowej Soli. Susanne Lambrecht Dziennikarka, krytyk sztuki; współpracuje z ukazującymi się w Cottbus pismami „Hermann” i „Märkische Oderzeitung” we Frankfurcie n.Odrą; mieszka w Cottbus. Else Lasker-Schüler Ur. 1869 r.; niemiecka poetka wywodząca się z zamożnej rodziny żydowskiej z Elberfeld. Zmarła w Izraelu w 1945 r. Rudolf Leonhard (właśc. Rudolf Samuel Levysohn) Niemiecki pisarz żydowskiego pochodzenia, ur. w Lesznie 1889 r. (zm. w Berlinie Wsch.) Podczas I wojny światowej był na froncie niem.-ros. w Prusach Wschodnich. W czasie II wojny światowej uczestniczył w antyniemieckim ruchu oporu we Francji. Czesław Markiewicz Ur. 1954 r. w Zielonej Górze; poeta, prozaik, krytyk literacki, eseista, dziennikarz „Radia Zachód”. Michał Markiewicz Absolwent filologii UZ, obecnie doktorant w Instytucie Filozofii UZ. Wojciech Mielczarek Ur. 1959, absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego; interesuje go problematyka wykluczenia w kontekście społecznym i psychologicznym, autor powieści. Armin Müller Ur. 1928 r. w Świdnicy (Schweidnitz), od 1946 do śmierci (2005) mieszkał w Weimarze. Poeta, malarz, prozaik, autor sztuk teatralnych, słuchowisk i scenariuszy, laureat Nagrody im. Josepha Eichendorffa.; jego 3 powieści ukazały się w Polsce. Liwiusz Piórko Ur. 1980 r.; student kierunku Filozofia na Uniwersytecie Zielonogórskim. Grażyna Rozwadowska-Bar Ur. 1959 r.; poetka, członkini ZLP, mieszka i pracuje w Żarach. Czesław Sobkowiak Ur. 1950 r.; poeta, krytyk literacki, współpracownik regionalnych i ogólnopolskich pism literackich. Jerzy Szewczyk Długoletni szef lubuskiej inspekcji pracy; miłośnik kultury śródziemnomorskiej, autor publikacji prasowych poświęconych Hiszpanii, Andorze i Malcie; prezes ZG Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Greckiej; działacz TKKF i NOT; podróżnik, fotograf. Romuald Szura Poeta, tłumacz, autor słuchowisk, germanista, redaktor Radia Zachód w Zielonej Górze. Eugeniusz Wachowiak Ur. 1929 r. w Lesznie; związany z Poznaniem i Ziemią Lubuską, poeta, tłumacz z języka niemieckiego. Jacek Wesołowski Artysta i teoretyk nowej sztuki, literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych. Mieszka w Berlinie i Białowicach w Lubuskiem. Konrad Wojtyła Ur. 1972 r. w Zielonej Górze; poeta, dziennikarz, krytyk literacki, doktorant na Uniwersytecie Szczecińskim. Mieszka w Szczecinie. Dziennikarz Polskiego Radia Szczecin. Zastępca redaktora naczelnego kwartalnika literacko-filozoficznego [fo:pa]. Wydał trzy tomy wierszy; publikuje w czasopismach literackich i społecznych. Adam Żuczkowski Ur. 1952 r.; nauczyciel, poeta, zamieszkały w Wolsztynie, laureat konkursów poetyckich, organizator spotkań, biesiad literackich. Animator twórczości poetyckiej w regionie wolsztyńskim. AUTORZY NUMERU 135 REGULAMIN XIV OGÓLNOPOLSKI KONKURS LITERACKI im. Zdzisława Morawskiego Gorzów Wielkopolski, 2007/2008 I. ORGANIZATORZY · Klub Myśli Twórczej “LAMUS” w Gorzowie Wlkp. · Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gorzowie Wlkp. II. CELE KONKURSU · odkrywanie talentów i pozyskiwanie wartościowych tekstów literackich; · inspirowanie i popularyzowanie twórczości literackiej; · stwarzanie piszącym możliwości szerszej prezentacji twórczości; · upamiętnienie postaci jednego z wybitnych literatów gorzowskich; · promowanie miasta Gorzowa i środowiska twórczego. III. ZASADY UCZESTNICTWA 1. Konkurs ma charakter otwarty, mogą wziąć w nim udział zarówno członkowie związków twórczych, jak i osoby nie zrzeszone. 2. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest nadesłanie utworów literackich w jednej lub obu kategoriach: - poezja - do 3 utworów; - proza - do 3 utworów (nowela, opowiadanie, słuchowisko radiowe i in.), jeden tekst prozatorski nie może przekroczyć 21 stron; 3. Organizatorzy nie ograniczają tematyki prac. 4. Nadesłane utwory nie mogą być przed rozstrzygnięciem konkursu publikowane ani nagradzane w innych konkursach. 5. Prace konkursowe (wyłącznie w maszynopisie, w 4 egzemplarzach) OPATRZONE GODŁEM, należy nadesłać pod adres: KLUB MYŚLI TWÓRCZEJ “LAMUS”, ul. Sikorskiego 5, 66-400 Gorzów Wlkp. 6. Na kopercie należy umieścić dopisek “KONKURS LITERACKI”. 7. Nazwisko, imię, dokładny adres, telefon należy umieścić w osobnej kopercie opatrzonej tym samym godłem. 8. Organizatorzy nie zwracają nadesłanych tekstów. IV. TERMINY 1. Konkurs zostaje ogłoszony w grudniu 2007 r. 2. Termin nadsyłania prac upływa z dniem 15 lipca 2008 r. 3. Ogłoszenie wyników i wręczenie nagród nastąpi w październiku 2008 r. 136 V. NAGRODY 1. Prace konkursowe ocenia jury powołane przez organizatorów. 2. Laureaci konkursu otrzymują nagrody pieniężne, w każdej kategorii, w wysokości: - I nagroda - 2.000,- PLN - II nagroda - 1.500,- PLN - III nagroda - 1.000,- PLN - dwa wyróżnienia po 500,- PLN 3. Za słuchowisko radiowe przyznana zostanie nagroda specjalna w wysokości 1.000,- PLN, ufundowana przez RADIO ZACHÓD w Zielonej Górze. 4. Na utworach będących słuchowiskami radiowymi należy pod godłem umieścić napis “SŁUCHOWISKO RADIOWE”. 5. Organizatorzy nagród nie wysyłają - należy je odebrać osobiście. 6. Utwory nagrodzone i wyróżnione zostaną opublikowane w wydawnictwie literackoartystycznym “LAMUS” bądź w innym wydawnictwie sygnowanym przez organizatorów. Organizatorzy zastrzegają sobie prawo pierwszeństwa druku, bez honorarium dla autora. VI. POSTANOWIENIA OGÓLNE 1. O wynikach konkursu laureaci zostaną poinformowani listownie i zaproszeni na uroczystość wręczenia nagród; organizatorzy nie zwracają kosztów podróży. 2. W sprawach spornych, ostateczna decyzja należy do organizatorów. 3. Wszelkich informacji o konkursie udziela KMT „LAMUS”, tel./fax 095 722 67 96; www.klublamus.pl, e-mail: [email protected] oraz Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna, ul. Sikorskiego 107, 66-400 Gorzów Wlkp., tel./fax 095 727 80 40, e-mail: [email protected] REGULAMINY 137 REGULAMIN XII Biennale Ekslibrisu Dzieci i Młodzieży ŻARY 2008 WARUNKI UCZESTNICTWA 1. Do konkursu zapraszamy dzieci i młodzież (uczniów) w wieku od 6 do 19 lat. 2. Każdy może nadesłać dowolną ilość prac - ekslibrisów, wykonanych w dowolnej technice graficznej w 3 egzemplarzach autorskich, tzn. sygnowanych własnoręcznym podpisem autora (podpis wykonuje się ołówkiem na awersie). Dopuszcza się również technikę kopiowania rysunku w cynkotypii (symbol P l) i w offsecie (P 7), pod warunkiem przedłożenia trzech identycznych odbitek . Preferowane będą tradycyjne techniki ryto - trawione. Prosimy nie nadsyłać odręcznych projektów i rysunków. 3. Ekslibrisów nie należy oprawiać, zrobią to organizatorzy wystawy. 4. Szczegółowa tematyka tych grafik jest dowolna. Prace konkursowe muszą jednak spełniać warunki znaku własnościowego książki z księgozbioru prywatnego, szkoły, instytucji lub organizacji. 5. Wymiary prac - dowolne, jednak nie przekraczające formatu A 6 (105 mm x 148 mm) – co pozwoli na umieszczanie ich w książkach. 6. Dla sprawnego przeprowadzenia Konkursu prosimy spełnić również, następujące warunki: a) na odwrocie każdego ekslibrisu należy wpisać ołówkiem czytelnie następujące dane o autorze: - nazwisko i imię, - rok urodzenia, klasa - np.: 1998 r. kl. IV, - miejscowość zamieszkania i skrótowo placówkę np.: Żary, Gimnazjum nr 2, - technikę wykonania i rok powstania pracy np.: linoryt, (lub inna technika) 2007 r. b) do nadesłanych prac konkursowych prosimy dołączyć zbiorczy wykaz z następującymi danymi: - nazwiska i imiona autorów, rok urodzenia, klasę w r. szk. 2007/08, - opis prac, tj. tekst (napis) zawarty w obrazie, technikę i rok powstania pracy - np.: EX LIBRIS Wisława Szymborska , linoryt, 2008 - dokładny adres placówki oświatowej lub kultury z kodem pocztowym i numerem telefonu oraz e-mailem (przy zgłoszeniach indywidualnych - adres domowy, telefon oraz e-mail), - imię i nazwisko nauczyciela lub instruktora plastyki Uwaga: w przypadku niemożności identyfikacji autora prac - ekslibris nie zostanie dopuszczony do oceny Jury. 138 7. Prace nadesłane stają się własnością organizatorów. Zastrzega się prawo bezpłatnego reprodukowania ekslibrisów w celach popularyzatorskich, z zachowaniem osobistych praw autorskich. 8. Wszystkie prace należy nadsyłać na adres sekretariatu Konkursu: Miejska Biblioteka Publiczna ul. Wrocławska 11, 68-200 Żary z dopiskiem “Konkurs na Ekslibris” pozostałe dane adresowe: tel./fax +48 / 68 / 374 37 36, e-mail: [email protected] II. TERMINY 1. Prace konkursowe przyjmujemy do 15 czerwca 2008 roku. 2. Obrady Jury - lipiec 2008 r. 3. Podsumowanie Konkursu wernisaż, wręczenie nagród planuje się 12 - 13 września 2008 roku. O dokładnym terminie i miejscu uczestnicy zostaną przez organizatorów powiadomieni na stronie WWW.mbp.zary.pl i w oddzielnej korespondencji. III. JURY - NAGRODY 1. W skład Jury wejdą artyści plastycy i przedstawiciele organizatorów. 2. Jury oceni prace, zakwalifikuje na wystawę, przyzna nagrody i wyróżnienia. 3. Nagrody i wyróżnienia przyznawane będą w następujących grupach wiekowych: - grupa l od 6 do 10 lat - kl. O - IV - grupa II od 11 do 15 lat - kl. V - VI i gimnazja - grupa III od 16 do 19 lat - szkoły średnie - grupa IV młodzież szkół kształcenia artystycznego – licea plastyczne, przewiduje się w każdej grupie, jedną I nagrodę , dwie II nagrody oraz nagrody trzecie i wyróżnienia . Jury może dokonać innego podziału nagród. 4. Jury może przyznać wyróżnienia osobom prowadzącym zajęcia plastyczne, za efekty ich wychowanków w Konkursie. 5. Wszyscy autorzy, których ekslibrisy zostaną zakwalifikowane na Wystawę (laureaci) otrzymują dyplomy i katalogi wystawy. IV. ORGANIZATORZY KONKURSU: Miejska Biblioteka Publiczna w Żarach pod patronatem: Romana Pogorzelca – Burmistrza Miasta Żary przy współudziale: - Rady Miejskiej ŻARY - Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Zielonej Górze Projekt logo: Ryszard Tomczak REGULAMINY 139 XII. Biennale Ekslibrisu Dzieci i Młlodzieży Żary 2008 WETTBEWERBSORDNUNG TEILNAHMEBEDINGUNGEN 1. Zum Wettbewerb laden wir Kinder und Jugendlichen im Alter von 6 bis 19 Jahren. 2. Jeder Teilnehmer darf eine unbegrenzte Anzahl von Arbeiten (Exlibris) zuschicken. Die sollten in einer beliebigen graphischen Technik angefertigt werden – je 3. Exemplare mit Unterschrift des Autors (Unterschrift mit Bleistift). Zugelassen wird auch die Technik des Zinkätzens (als P 1) und Offsetdrucks (als P 7), jedoch nur dann, wenn drei Abdrucke von der Platte vorgelegt werden. Bevorzugt werden die traditionellen Radier- und Ätzen- techniken. Bitte senden Sie keine handgezeichnete Entwürfe und keine Zeichnungen. 3. Die Exlibris sollten nicht in Pappe gebunden werden – das tun die Veranstalter selbst. 4. Die Thematik der Graphiken ist frei. Die Kunstwerke sollten jedoch der Bedingung nachkommen, die Besitzmarke eines Buches von einer privaten Sammlung, einer Institution oder eines Vereins zu sein. 5. Ausmaß der Werke ist beliebig, darf jedoch des Format A6 (105 mm x 148 mm) nicht überschreiten. 6. Für bessere Durchführung des Wettbewerbs wir, folgende Bedingungen zu erüllen: a) auf Rückseite jedes Exlibris sollten folgende Angaben über den Autor (mit Bleistift) deutlich aufgeschrieben: - Name und Vorname, - Geburtsjahr, zB. 1998 - Wohnort und Abkürzen der Anstalt, z.B.: Berlin, 1. Gymnasium, - Technik der Arbeit und Entstehungsjahr, z. B.: Linolschnitt, 2008, b) den zugesandten Arbeiten sollte ein Sammelbogen mit folgenden Angaben beigefügt werden: - Namen und Vornamen der Autoren, Geburtsjahr, - Beschreibung der Werke – d. h. text (Überschrift) von dem Bild, Technik und Entstehungsjahr der Arbeit –z. B. „Ex libris Wisława Szymborska“, linolschnitt, 2008, - Genaue Anschrift der Bildungs- oder Kulturverbreitungsastalt (mit PLZ) und telefonnummer (und fax) und: e- mail; bei individuellen Anmeldung gilt die Hausadresse (mit telefonnummer und e-mail), - Name und Vorname des Lehrers oder Kunstinstruktors; Achtung: wenn der Autor des Werkes nicht identifiziert werden kann, wird das Exlibris zu der Beurteilung von Jury nicht zugelassen. 140 7. Die zugeschickten Werke werden das Eigentum der Veranstalter. Wir behalten uns Recht, die Exlibris unentgeltlich zu Verbreitungszwecken zu veröffentlichen. 8. Alle Arbeiten schicke Sie an: Miejska Biblioteka Publiczna (Stadtbibliothek) ul. Wrocławska 11, 68-200 ŻARY, Polen / Polska (mit Nachschrift: „Konkurs – Ex libris”) Tel./fax: +48 / 68 / 374 37 36; und e-mail: [email protected] TERMINE: 1. Die Kunstwerke nehmen wir bis 15 Juni 2008 an. 2. Jurysitzung – Juli 2008. 3. Zusammenfassung des Wettbewerbs, die Vernissage und die Preisverteilung werden für den 12 - 13 September 2008, in unsere „Exlibris Galerie“ vorgeplant. Weitere genaue Information in: www.mbp.zary.pl JURY – PREISE: 1. Zu der Jury gehören die bildenden Künstler und Vertreter der Verastalter. 2. Die Jury bewertet die Arbeiten, berechtig die Ausstellung und verleiht die Preise und Auszeichnungen. 3. Die Preise und Auszeichnungen werden in folgenden Altersgruppen verteilt: - Gruppe I von 6 bis 10 Jahren - Gruppe II von 11 bis 15 Jahren - Gruppe III von 16 bis 19 Jahren - Gruppe IV Jugendlichen aus den Kunstoberschulen (bis 19 Jahren) Für jede Gruppe werden je ein Erster Preis, zwei Zweite Preise und Dritte Preise und Auszeichnungen vergeben. Jury kann jedoch die Preise anders verteilen. 4. Die Jury kann die Preise auch den Kunstlehrer für die Leistungen ihrer Zöglinge verleihen. 5. Die Teilnehmer, dessen Exlibris für die Ausstellung qualifiziert werden, erhalten Urkunden und Kataloge der Ausstellung. VERANSTALTER: Miejska Biblioteka Publiczna (Stadtbibliothek) ŻARY; unter dem Patronat: vom Roman Pogorzelec BURMISTRZ MIASTA ŻARY (Bürgermeister) und unter Mitwirkung: - dem Rat der Stadt Żary, - der C. K. Norwid - Wojewodschaft Bibliothek Zielona Góra Direktor der Stadtbibliothek Żary - mgr Jan Tyra (grahikentwurf: Ryszard Tomczak – Kunstler) REGULAMINY 141 KSI¥¯KI OFICYNY WYDAWNICZEJ WOJEWÓDZKIEJ I MIEJSKIEJ BIBLIOTEKI PUBLICZNEJ IM. C. NORWIDA W ZIELONEJ GÓRZE