Cały numer 22 w jednym pliku PDF

Transkrypt

Cały numer 22 w jednym pliku PDF
Zrealizowano dziêki pomocy finansowej Urzêdu Miasta Zielona Góra
Lubuskie Pismo Literacko-Kulturalne
Lubuskie Pismo Literacko-Kulturalne
Pro Libris
nr 1 (22) – 2008
Prace plastyczne wykorzystane w numerze
Wacław Serdeczny
Copyright by
Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. C. Norwida, Zielona Góra 2008
Redaktor naczelny
Grzegorz Gorzechowski
Redaktor graficzny
Magdalena Gryska
Sekretarz redakcji
Ewa Mielczarek
Korekta
Ewa Mielczarek
Członkowie redakcji:
Ewa Andrzejewska, Katarzyna Bachta, Anita Kucharska-Dziedzic, Jarosław Kuczer,
Sławomir Kufel, Czesław Sobkowiak, Maria Wasik
Stali współpracownicy:
Krystyna Kamińska, Ireneusz K. Szmidt, Andrzej K. Waśkiewicz, Jacek Wesołowski
Fotografie
Lech Dominik, Anna Janczys, Barbara Krzeszewska-Zmyślony, Jerzy Szewczyk
Wydawca
Pro Libris – Wydawnictwo Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Cypriana Norwida,
al. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona Góra
Skład komputerowy
Firma Reklamowa „GRAF MEDIA”, tel. 068 451 72 78
Druk i oprawa
ROB GRAF Zielona Góra
Nakład – 350 egz.
ISSN 1642-5995
Nr indeksu 370754
Adres Redakcji:
WiMBP im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze,
al. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona Góra (z dopiskiem Pro Libris);
e-mail: [email protected]
http://www.wimbp.zgora.pl
Od Redakcji
Von der Redaktion
Mam przyjemność po raz pierwszy w roli redaktora naczelnego zaprosić Państwa do lektury
naszego Pisma. Pozwolę sobie w tym miejscu na kilka
słów refleksji. Z jednej strony – jako członek redakcji
z kilkuletnim stażem – chciałbym utrzymać dotychczasowy charakter i linię Pisma, bo nie uważam, aby
się nie sprawdziły, sam w końcu to Pismo od kilku lat
współtworzę, z drugiej jednak strony mając świadomość pewnych niedoskonałości i mankamentów,
odczuwam potrzebę określenia Pisma na nowo,
z odmienionym składem redakcji, z dookreślonymi
na nowo zasadami. Pytanie, z którym niejednokrotnie podczas spotkań promocyjnych do Państwa się
zwracaliśmy – „co dalej?” wypada zadać samemu
sobie i oczekiwać zadowalającej odpowiedzi.
Zdecydowanie więcej uwagi zatem poświęcimy
wewnętrznej spójności każdego numeru, starając się
pozbyć burzącego wszelkie zamysły przypadkowego
eklektyzmu, każdy numer będzie konstruowany wg
pewnej określonej idei czy problemu, który w sposób
elastyczny wyznaczy konstrukcję. Pozostajemy
również przy wypracowanym w toku lat układzie,
zostawiając dotychczasowe stałe rubryki, m.in.
„Obrazy Prowincji Szlacheckiej”, „Prezentacje Pro
Libris”, jak też „Varia Biblioteczne”, dział recenzji
i kronikę, dokumentujące zdarzenia literackie
i artystyczne, jak też życie kulturalne regionu.
Sporo w wewnętrznych, redakcyjnych dyskusjach było mowy o zmianie charakteru Pisma,
przesunięciu w stronę zagadnień społecznych, nawet
o zmianie podtytułu. Tematyka polsko-niemiecka,
która od jakiegoś czasu pojawia się w Piśmie,
samorzutnie niejako zmierza od zagadnień czysto
artystowskich ku społecznym, z racji teoretycznej
strony zagadnienia, emocji jakie budzi po obu
stronach granicy, sposobu w jaki angażuje przedstawicieli obu społeczeństw czy to za sprawą obustronnych uprzedzeń, niechęci czy też deklarowanej,
trochę papierowej przyjaźni.
Zum ersten Mal habe ich das Vergnügen, als
Chefredakteur Sie zur Lektüre unserer Zeitschrift
einzuladen. Ich erlaube mir daher, an dieser Stelle
einige Reflexionen anzustellen. Seit mehreren Jahren
bin ich Mitglied der Redaktion und möchte daher den
bisherigen Charakter und die Linie der Zeitschrift
beibehalten – ich finde sie ja nicht schlecht, ich
arbeite doch daran seit mehreren Jahren mit - andererseits weiß ich um ihre Unzulänglichkeiten und
Mängel, ich empfinde das Bedürfnis, sie neu zu
definieren, mit einer neuen Zusammensetzung der
Redaktion, mit neu bestimmten Grundsätzen. Es ist
an der Zeit, die Frage, die wir Ihnen oft bei den
Werbetreffen gestellt haben: „Wie soll es weiter
gehen?”, sich selbst zu stellen, und eine zufriedenstellende Antwort zu erwarten.
Wir werden also versuchen, die einzelnen
Ausgaben kohärenter zu gestalten, die alle Ideen
durcheinander bringende Eklektik zu vermeiden. Jede
Ausgabe wird um eine Idee oder ein Problem konstruiert, ohne jedoch Flexibilität einzubüßen. Wir
bleiben auch bei dem seit Jahren erarbeiteten Layout,
belassen die bisherigen Reihen, u.a. „Bilder einer
Adelsprovinz”, „Pro Libris präsentiert” oder
„Verschiedenes aus der Bibliothek”, die Rezensionen
und die Chronik des literarischen und künstlerischen
sowie des kulturellen Lebens der Region.
Während der Diskussionen in der Redaktion
wurde mehrmals die Frage erhoben, ob man nicht
den Charakter unserer Zeitschrift ändern sollte, sich
mehr mit gesellschaftlichen Problemen beschäftigen,
ja gar den Untertitel ändern. Die deutsch-polnischen
Themen, die bei uns seit einiger Zeit immer wieder
aufkommen, verschieben sich quasi von selbst von
rein künstlerischen in Richtung gesellschaftliche
Fragen, und zwar aus theoretischen Gründen, wegen
der Emotionen auf beiden Seiten der Grenze, der Art,
wie Vertreter beider Gesellschaften damit zurecht
kommen, sei es aufgrund der beiderseitigen
Od Redakcji
3
Ile jednak miejsca i czasu można poświęcać tego
rodzaju meta-narracji o stosunkach i współpracy
polsko-niemieckiej, która staje się opowieścią
o... snuciu opowieści. Polsko-niemieckość „Pro Libris”
ma być przezroczysta, wynikająca sama z siebie,
z wewnętrznej potrzeby dążenia do określenia
tożsamości przygranicznego regionu, którego od
jakiegoś już czasu nie trzymają w ryzach granice.
Zatem tematy i autorzy z jednej i drugiej strony
granicy pojawiają się w tym numerze i pojawiać się
będą w następnych numerach bez wskazywania
na to, że chodzi o tematykę czy współpracę polskoniemiecką.
Sporo w niniejszym numerze o wartościach,
w tym o roli Kościoła w dzisiejszej polskiej rzeczywistości, co jest tematem przewodnim numeru.
Początkowy tekst zwraca uwagę na problemy
w łonie kościoła, jest też próbą porównania polskiego i niemieckiego Kościoła katolickiego pod
kątem problemów, z jakimi muszą się borykać.
Kolejny tekst, autorstwa Konrada Wojtyły wypunktowuje kościelne grzechy zaniedbania i niefrasobliwości, ks. dr Andrzej Draguła próbuje z kolei udzielić
odpowiedzi na ile Kościół katolicki jest gotowy na
wyzwania współczesności. Znakomicie komponuje
się w tym miejscu fragment powieści Wojciecha
Mielczarka „Droga do Santiago”, mówiąca o poszukiwaniu samego siebie na szlaku św. Jakuba.
Kolejny tekst, Zbigniewa Czarnucha, stara się ocenić
głośne dyskusje w ramach tematyki III i IV RP, w kontekście wyznawanego przez autora systemu wartości. Zapraszamy też do lektury poezji autorstwa m.in.
Adama Żuczkowskiego, Grażyny RozwadowskiejBar, Ewy Andrzejewskiej czy Ursuli Kramm
Konowalow i wielu innych tekstów, jakie Państwo
tutaj znajdziecie.
Grzegorz Gorzechowski
Klischees, Abneigungen oder der deklarierten, vielleicht etwas papierenen Freundschaft.
Wie viel Platz und Zeit kann man aber dieser Art
Meta-Erzählung über die deutsch-polnischen
Verhältnisse und Zusammenarbeit widmen, die ja
letztendlich zu einer Erzählung über... das Erzählen
wird? „Pro Libris” soll deutsch-polnisch sein, aber auf
eine transparente Weise, selbsterklärend, auf das
Bedürfnis eingehend, die Identität dieser
Grenzregion zu definieren, in der es seit einiger Zeit
keine Grenzen mehr gibt. In dieser Ausgabe finden
Sie also auch Themen und Verfasser aus beiden
Seiten der Grenze, und Sie werden sie auch in den
folgenden Ausgaben finden, ohne dass immer
wieder neu darauf hingewiesen wird, dass es sich um
das Thema der deutsch-polnischen Beziehungen
oder der Zusammenarbeit handelt.
Diese Ausgabe widmet sich der Frage der Werte,
darunter der Rolle der Kirche im heutigen Leben
Polens - und das ist das Leitthema dieser Ausgabe.
Der einführende Text zeigt auf Probleme innerhalb
der Kirche und versucht, die deutsche und die polnische katholische Kirche in Hinsich auf die
Schwierigkeiten zu vergleichen, mit denen sie fertigwerden müssen. Der weitere Text, von Konrad
Wojtyła, zählt die Sünden der Kirche auf, deren
Versäumnisse und Unbekümmertheit; Priester
Andrzej Draguła versucht dagegen Antwort auf die
Frage zu finden, inwieweit die katholische Kirche
imstande ist, den Herausforderungen der Gegenwart
Stirn zu bieten. Sehr gut passt sich hier das Fragment
des Romans von Wojciech Mielczarek ein, „Droga do
Santiago”, über die Suche nach sich selbst auf dem
St. Jacobus-Weg. Weiter versucht Zbigniew
Czarnuch, die lauten Diskussionen um die sog. Dritte
und Vierte Republik Polen im Hinblick auf die von ihm
vertretenen Werte zu beurteilen. Lesen Sie auch die
Gedichte von u.a. Adam Żuczkowski, Grażyna
Rozwadowska-Bar, Ewa Andrzejewska oder Ursula
Kramm Konowalow, sowie die zahlreichen anderen
Texte, die Sie hier finden.
Übersetzt von Grzegorz Kowalski
4
Spis treœci
Grzegorz Gorzechowski, Koœció³ katolicki a spo³eczna potrzeba wartoœci . . . . . . . . . 7
(Die katholische Kirche und der gesellschaftliche Bedarf an Werten
– Zusammenfassung) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10
Konrad Wojty³a, K(ryzy)s Koœcio³a jako k(ryzy)s wartoœci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12
(Die Krise der Kirche als eine Krise der Werte – Zusammenfassung) . . . . . . . . . . . . . . 16
Andrzej Dragu³a, Koœció³ w Polsce: przysz³oœæ przesz³oœci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17
(Die Kirche in Polen – eine Zukunft der Vergangenheit – Zusammenfassung) . . . . . . . 21
Gra¿yna Rozwadowska-Bar, Wiersze [stare fotografie,
spacer ulicami mojego miasta] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 22
Wojciech Mielczarek, Droga do Santiago (fragment powieœci) . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24
Zbigniew Czarnuch, Gdy wieje wiatr historii... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29
Czes³aw Sobkowiak, Zanim zabrzmi muzyka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33
Adam ¯uczkowski, Wiersze [W celofanie, Wronskian, Dom, dotkliwe] . . . . . . . . . . . 36
Eugeniusz Wachowiak, Moja przygoda niemiecka albo dwie strony medalu
(Mein deutsches Abenteuer oder die zwei Seiten einer Medaille) . . . . . . . . . . . . . . . . 40
Else Lasker-Schuler Wiersz [Gebet (Modlitwa)] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 42
Beata Igielska, Ta sama ziemia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 43
Ewa Andrzejewska, Wiersze [*** opuœci³o j¹ dziecko..., SPIE- kropki,
Po jak poszukam..., ***Kiedy nadchodzi...] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 48
NA GRANICY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Jacek Weso³owski, Denkmal (Deutsch-polnische Abwägungen 4.
[Pomnik (Rozwagi polsko-niemieckie IV)] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Rudolf Leonhard, Wiersz [Das verlassne Dorf (Opuszczona wioska)] . . . . . . . . . . . . .
Romuald Szura, Pisanki w ogrodzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
52
52
62
63
PREZENTACJE „Pro Libris” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 66
Wac³aw Serdeczny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 66
Micha³ Markiewicz, „Brak”, „znu¿enie”, „czas” – o malarstwie
Wac³awa Serdecznego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 67
Susanne Lambrecht, Kunstereignisse in Cottbus 2008
(Wydarzenia artystyczne w Cottbus w roku 2008) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 69
Gabriela Balcerzak, Alicja Lewicka – niemodne funkcje sztuki:
wzruszanie, wdziêk, piêkno. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 73
Ewa Jêdrzejowska, (NIE)JEDEN. Instalacja fotograficzna Czes³awa £uniewicza . . . . . 75
Anna Bilon, Liwiusz Piórko, Wystawa – Szkice (z) filozofii . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 77
VARIA BIBLIOTECZNE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 80
Krzysztof Andrzej Je¿ewski, Cyprian Norwid i Jacek Malczewski. Próba paraleli . . . 80
Ireneusz Lachowicz, Zarys historii kart do gry i gry w bryd¿a . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85
Pro Libris
5
VARIA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91
Michael Becker, Wszystkich Œwiêtych, Halloween i czerwone pióra
na zielonym kaktusie (Allerheiligen, Halloween und rote Federn
auf grünem Kaktus) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91
Armin Müller, Wiersz [Noch einmal (Jeszcze raz)] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97
Jerzy Szewczyk, Notatki z podró¿y . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 98
Barbara Krzeszewska-Zmyœlony, Dni Niemieckie (Deutschtagen) . . . . . . . . . . . . . . 101
OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 104
Jaros³aw Kuczer, Baron Johann von Schönaich zwany Nieszczêœliwym, cz. 1 . . . . 104
(Johann Freiherr von Schönaich „der Unglückliche” genannt – Zusammenfassung) . 108
Ma³gorzata Konopnicka, Hans Carl von Schönaich. Pierwszy œl¹ski ksi¹¿ê
Fryderyka Wielkiego, cz. 1 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 110
(Hans Carl von Schönaich Der erste schlesische Fürst Friedrich des Großen
– Zusammenfassung) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113
Ursula Kramm Konowalow, Wiersze [Lied von der Zeit (Pieϖ o czasie),
Das Wasser des Lebens (Woda ¿ycia)] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115
PRZYPOMNIENIA LITERACKIE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 117
Czes³aw Markiewicz, Czytanie Ÿróde³ IX. Prozaik prozaiczny – Alfred Siatecki . . . . 117
RECENZJE I OMÓWIENIA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Mieczys³aw J. Warszawski, Umiejscowienia (Czes³aw Sobkowiak) . . . . . . . . . . . . . .
Kinga Mazur, Ju¿ wiem (Czes³aw Sobkowiak) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Kronika Ziemi ¯arskiej, Po otwarciu szuflady, Biblioteka czym jest
i... Wierszobranie (Czes³aw Sobkowiak) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Eugeniusz Dziêcielewski, Wschowa i Ziemia Wschowska
w literaturze (Janusz Koniusz) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Doris Lessing, Pamiêtnik przetrwania (Marcin Jerzynek) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Pawe³ Huelle, Ostatnia Wieczerza (Marcin Jerzynek) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
121
121
122
123
124
126
127
KRONIKA LUBUSKA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 128
KSI¥¯KI NADES£ANE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 133
AUTORZY NUMERU . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 134
Regulamin XIV Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego
im. Zdzis³awa Morawskiego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 136
Regulamin XII Biennale Ekslibrisu Dzieci i M³odzie¿y ¯ARY 2008 . . . . . . . . . . . . . . 138
6
Grzegorz Gorzechowski
Koœció³ katolicki
a spo³eczna potrzeba wartoœci
„Od czasu jak człowiek zaczyna świadomie
myśleć, przestaje poważnie traktować kościół” –
przeczytana na którymś z internetowych blogów
myśl brzmi prowokująco. Przede wszystkim dlatego,
że tych którzy nauki Kościoła biorą sobie do serca,
umiejscawia w kręgu osób pozbawionych umiejętności krytycznej refleksji. Co jednak kościół oferuje
osobom, których dążenie do wiedzy przyczyniło się
do zagubienia gdzieś dziecięcej naiwności, a przez to
i wiary, którym nie wystarczą słowa nierzadko
kiepskiego katechety, ogłaszającego potęgę kościoła
jako fakt bezsprzeczny, a przez to i wartość
bezwzględną. Nie wydaje się to być oferta bogata.
Nie ma tu bowiem miejsca na jakikolwiek dyskurs czy
refleksję, co najwyżej nad sobą samym, a kto myśli
inaczej nie rozumie istoty wiary i kościoła i nikt się
nad nim nie będzie pochylał, ani błagał go o zrozumienie. Takie słowa nierzadko można usłyszeć od
kościelnych dostojników lub też mniej dostojnych
kościelnych bywalców. Zgłębiaj zatem zagubiony
bracie sam swoje smutki, żale, wątpliwości, żuj pytania w zaciszu własnej niepewności lub wpadnij
w sidła jakiejś groźnej sekty, jak już z tobą naprawdę źle.
Kościół jako ostoja wolności, iskierka nadziei
w ciemnych czasach komunizmu ma w Polsce
bezwzględne fory. Jako instytucja-nośnik tradycji
i symbol polskości ma miejsce specjalne w polskiej
przestrzeni kulturowej i to jest fakt, którego nie wolno
lekceważyć. Mając zatem na względzie te chwile
godne chwały, polskim katolikom w większości nie
przeszkadza hipokryzja, która zdarza się na kościelnych salonach. Dodać do tego autorytet Jana Pawła II,
wzrastającą ostatnio liczbę aktywnych wiernych
wśród młodzieży, ich entuzjazm, który w dużej części
objawił się za sprawą polskiego papieża i jego mistycznej niemal śmierci – słowem czegóż chcieć więcej?
Problemy jednak, które drążą łono polskiego
Kościoła – m.in. nieumiejętność rozsupłania
ciemnych węzłów łączących kler z bezpieką, niemal
publiczne pranie brudów w tym względzie czy
działalność Radia Maryja, która wskazuje raczej na
schizmę w polskim kościele niż integrację w duchu
Maryjnym, nie sprzyjają rzeczowej, spokojnej
dyskusji o kierunkach ekspansji Kościoła w sferze
wartości, o oswajaniu na potrzeby wiernych dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości, czy też
o zmianie metod szerzenia wiary i utrwalania wartości
wraz ze wzrostem świadomości przeciętnego
Kowalskiego. Tymczasem entuzjazm młodzieży
spragnionej wartości i autorytetów, co w jakiejś
mierze zaspokaja im wspomnienie po Janie Pawle II,
może zostać szybko roztrwoniony.
Powszechny dostęp do wiedzy i informacji coraz
bardziej ogranicza sfery tabu, tajemnice stają się
tajemnicami poliszynela, skandale i skandaliki wyłażą
z ukrycia, im bardziej chce się je zmieść pod dywan.
W tym kontekście pytania, jakie padają pod adresem
kościoła, pozostawione bez odpowiedzi i wiarygodnego wyjaśnienia powodują poszerzanie się sfery
wątpliwości, stawiają wiarygodność Kościoła kato-
Grzegorz Gorzechowski
7
lickiego i jego proklamowanej czystości pod znakiem
zapytania.
Wątpliwości wzmaga nieokreślona sytuacja
finansowa zarówno samej instytucji Kościoła, jak i jej
dostojników, brak podatku, cła, dochody „co łaska” –
te elementy kościelnej gospodarki dają niestety pole
do nadużyć, które trudno wyjaśnić. Nierzadko,
będące nakazem Pisma Św. skromność i niezamożność poszczególnych księży jest fikcją, tak samo
jak wyciszona egzystencja sługi bożego – vide
przykład księdza Jankowskiego, który z nazwiska
stworzył markę handlową. Oczywistą niesprawiedliwością jest wrzucanie wszystkich do jednego worka,
niemniej rzeszom wiernych ksiądz zawsze kojarzył się
z samochodem dobrej marki. Skąd zatem ten
samochód, skoro ksiądz i kościół dochodów jako
takich nie posiadają?
Pytanie może i nazbyt często powtarzane, ale
stawiając jako przykład do porównań niemiecki
Kościół Katolicki, dlaczego nie stworzyć sytuacji, aby
nie musiało padać?
Ksiądz Kościoła w Niemczech nie musi zaprzątać
sobie głowy wyjaśnianiem tego rodzaju banałów.
Dążenie naszych zachodnich sąsiadów do precyzji
i dookreślenia wszelkich miejsc niejasnych pomogło
stworzyć system, w którym kościół stał się instytucją
publiczną, którego funkcjonariusze są sklasyfikowani
zgodnie z katalogiem urzędników służby cywilnej.
Ksiądz zatem otrzymuje pensję zgodnie ze stawką
zaszeregowania. Możliwe to jest m.in. dzięki temu,
że wierni płacą podatek na kościół, który pozwala
ustalić rzeczywistą liczbę wiernych. Członek niemieckiej parafii określając swoją przynależność religijną
robi to świadomie. Godząc się na odprowadzanie
pewnej sumy dochodów na rzecz swojego Kościoła
uczestniczy na ogół aktywnie w życiu parafii.
Przejrzystość w kościelnych finansach po pierwsze zapobiega nadmiernemu zainteresowaniu
portfelem duchownego, odziera jednak księdza
z nimbu dostojnej świętości. Ksiądz staje się kolejnym
zawodem, z jednej strony normalnieje, z drugiej
strony jego naturalny kapłański autorytet wydaje się
być osłabiony. Trzeba jednak wspomnieć, że oczekiwania względem księdza w niemieckim Kościele są
bardzo pragmatyczne – ksiądz ma być animatorem,
a nie chodzącym pomnikiem. Jest sąsiadem i szere-
gowym członkiem społeczności. Zobowiązany jest
oczywiście tak samo jak w Polsce do przestrzegania
określonych zasad, niemniej widok duchownego na
motorze sportowym, w kolorowej skórze nie
wzbudza wśród parafian sensacji.
W niemieckim Kościele katolickim daleko jednak
od sielanki. Liczba wiernych spada z roku na rok
(obecnie ok. 26,5 miliona, czyli ok. 32% społeczeństwa), kościoły w wielu miejscach świecą pustkami,
jest coraz mniej powołań kapłańskich, z tego
powodu coraz częściej Kościół niemiecki posiłkuje się
m.in. polskimi klerykami, którzy do niemieckich
parafii są werbowani jeszcze w murach seminariów
duchownych. Kościół niemiecki próbując powstrzymać niekorzystne tendencje podejmuje wiele różnych
działań. W efekcie debat i dyskusji problemom
próbuje się zaradzić większą otwartością, tolerancją
czy liberalizacją zasad, narażając się często na krytykę
Watykanu i bardziej radykalnych kościołów. Głosy
krytyczne dotyczą też przerostu instytucji nad
duchem. W Niemczech Kościół katolicki jest jednym
z największych pracodawców, który do prac administracyjnych często zatrudnia osoby niezależnie od
wyznania. Zarzuty idą jeszcze dalej – ze względu na
brak osób kompetentnych zdarza się, że również
katechezę prowadzą osoby niewierzące. Kościół niemiecki przyrównuje się też do koncernu ze względu
na obrót, który w ciągu roku wynosi – bagatela
– ok. 125 mld Euro. Suma ta obok podatku kościelnego pochodzi z legalnej działalności gospodarczej
– to zyski z nieruchomości, udziałów w spółkach,
jak też z działalności instytucji, będących kościelną
własnością 1.
Wspominając o sytuacji ekonomicznej niemieckiego Kościoła w kontekście problemów tej instytucji
w kraju nad Wisłą nietrudno zauważyć, że o ile
Kościół katolicki w Niemczech jest w dużo gorszej
kondycji, o tyle jasność co do kościelnych spraw
finansowych jest tym elementem, który różni obie
instytucje. Różne są też problemy z jakimi borykają się
kościoły narodowe. W krajach takich jak Niemcy czy
Francja największym problemem jest odpływ
wiernych, tendencji tej w zamyśle hierarchów ma
zapewne zapobiec wybór Niemca na tron papieski.
Nie na wiele się to jednak zda bez uwzględnienia
czynników, determinujących niekorzystne zjawiska.
1 Friedhelm Schwarz „Imperium gospodarcze Kościół – najpotężniejszy koncern w Niemczech”, informacja za www.interia.pl
8
Człowiek zachodu, którego zasady wolnego
rynku nauczyły patrzeć na życie z punktu widzenia
rachunku ekonomicznego, zgubił gdzieś po drodze
potrzebę głębi duchowych przeżyć. W obliczu
codziennego pędu i ogromnego postępu cywilizacyjnego tradycyjne wartości straciły na znaczeniu.
Duchowość, której pielęgnacja wymaga kontemplacji, refleksji i czasu, z powodzeniem zostaje
zastąpiona różnego rodzaju namiastkami, zapewniającymi doraźny i powierzchowny efekt – nierzadko
uczestnictwo w kościelnych nabożeństwach jest
równie powierzchowne i pozbawione refleksji.
Umyka zatem współczesnemu człowiekowi poczucie, co tak naprawdę jest wartością – rekompensatą
tej straty jest codzienna konsumpcja dóbr wszelkiej
maści. Daje to zaspokojenie na krótką metę, pod
skórą zaś drzemie niepokój.
Kryzys wartości wynika z trudności nadążenia za
dynamicznie zmieniającą się rzeczywistością,
brakiem możliwości dopasowania do niej znanego
systemu wartości, co wpływa na ugruntowanie
poczucia bezradności i nieumiejętności odnalezienia
się w gąszczu bombardujących z każdej strony
zachodzących zmian w znanym do tej pory horyzoncie. Zmerkantylizowanie wszystkiego, co tylko się
da, wynika właśnie z tego, że opisać świat wraz
z jego dynamiką da się o wiele łatwiej operując
pojęciami ekonomicznymi, układając wszystkie jego
elementy wraz ze zmiennymi w stosunku merkantylnych zależności. W tym kontekście łatwiej zapewne
niemieckim hierarchom mówić o kościelnych
problemach natury ekonomicznej.
Odchodzący wierni dają jednak aż nadto znać, że
dotychczasowa praktyka jest niewystarczająca.
Skostniała z natury struktura Kościoła, jako instytucji
o określonym raz na zawsze fundamencie nie jest
w stanie uznać potrzeby zmian o znaczeniu fundamentalnym, a te które zachodzą w łonie kościołów
bardziej postępowych budzą sprzeciw Watykanu.
Faktem jednak jest, że nie wystarczy kontestować
coraz częściej pojawiających się żądań grup, do tej
pory nie do końca w pełni uwzględnianych jako
pełnoprawnych członków społeczności – homoseksualistów, którzy często również są ludźmi wierzącymi,
oczekującymi od instytucji światopoglądowych partnerskiego traktowania; feministek, których wizja
kobiety w społeczeństwie kompletnie nie pokrywa
się z rolą jaką wieki temu przypisał jej Kościół.
Rzeczywistość wymaga nie tyle ulegania żądaniom,
nie do zaakceptowania przecież przez większość
społeczeństw europejskich, ile umiejętności prowadzenia dialogu z każdą z tych grup w poszanowaniu prawa
do zaznaczania swojej obecności w społeczeństwie.
Kwestie bardzo drażliwe dla Kościoła, a przecież
coraz bardziej powszechne wśród osób wierzących,
takie jak antykoncepcja czy zapłodnienie in vitro
wymagają głębokiej uwagi, jak długo bowiem można
nie zauważać skali nieposłuszeństwa wśród
wiernych. Kościół nie umie sobie poradzić z tak
dyskusyjnymi sprawami, jak klonowanie, które wraz
z rozwojem, nauki i cywilizacji coraz częściej się
pojawiają, a dotyczą aktu kreacji, do tej pory zarezerwowanego tylko dla Boga. W tym kontekście jak
traktować rzeczywistość wirtualną i jej twórców lub
też futurologicznie jeszcze w tej chwili brzmiącą
kwestię nanotechnologii, rozumianej jako umiejętność manipulowania pojedynczymi atomami
w kontekście tworzenia świata cząsteczka po
cząsteczce. Miano szatana czy dzieła szatana jest
mało przekonujące dla coraz bardziej światłej
społeczności państw europejskich, w tym Polski.
W społeczeństwach zachodnich, których spora
część to ateiści, od dawna działają świeckie instytucje
światopoglądowe, które istotą swojej działalności
uczyniły popularyzację idei i wartości humanistycznych. W Polsce, gdzie ponad 90% obywateli
deklaruje się jako katolicy, Kościół uzurpuje sobie
prawo do wyznaczania wszelkich standardów moralnych, mając w tym względzie wielki wpływ na
politykę i stanowione prawa. Dyskusję dominuje
problem aborcji czy eutanazji, czyli tzw. „cywilizacji
życia”, niestety zapomina się o fakcie, że cywilizacja
życia – to też godne warunki codziennego bytowania
rodzin, wydolna służba zdrowia, godna starość.
A zatem polityka społeczna w całości – w tym przede
wszystkim porządek w dziedzinie ubezpieczeń
społecznych, uwzględniający dynamikę zmian
w strukturze społeczeństwa.
Koniec PRL-u to nie tylko zmiana władzy, to też
zmiana zasad funkcjonowania państwowości, struktur społecznych i na koniec mentalnych, które
zachodzą najwolniej. Kwestią fundamentalną dla
społecznego rozwoju młodej demokracji, pomijaną
milczeniem przez Kościół Katolicki są wartości
społeczeństwa obywatelskiego. Jak podchodzić do
zagadnienia wspólnego dobra, jak szerzyć szacunek
do wspólnej własności w kraju, gdzie do 1989 r.
każdy przejaw walki z aparatem państwa, w tym
Grzegorz Gorzechowski
9
wandalizmu traktowano niemal jak przejaw
wzniosłego patriotyzmu. Czy w kontekście dyskusji
o teczkach, Tajnych Współpracownikach, powszechnej niechęci do donosicielstwa można skarżyć na
sąsiada podkradającego dzieciom piasek z piaskownicy, na wandala niszczącego ławki czy kradnącego
bruk z chodnika, czy nadal jest to domena małych,
mściwych i niewartych uwagi skarżypytów?
Grzegorz Gorzechowski
Die katholische Kirche
und der gesellschaftliche
Bedarf an Werten
Zusammenfassung
Der Verfasser fragt nach der Rolle der Kirche in
der heutigen polnischen Gesellschaft sowie danach,
was sie all den Menschen zu bieten hat, die „alles
sehen und an nichts glauben“. Er stellt die These, das
Angebot sei nicht ausreichend und die Kirche würde
weder die im dynamischen Wandel begriffene
Realität noch die Bedürfnisse der Menschen berücksichtigen, die etwas mehr wollen, als, wie bisher, eine
Sonntagspredigt des Pfarrers. Trotzdem usurpiere die
polnische Kirche das Recht, alle moralischen
Standards zu setzen und habe einen großen Einfluss
auf die Politik und die Rechtssetzung. Der Autor vergleicht auch die polnische katholische Kirche mit der
deutschen in Hinsicht auf die finanzielle Transparenz
und die Probleme, mit denen sie zurecht kommen
10
müssen. Einerseits seien die Finanzen der deutschen
Kirche – im Gegensatz zu deren der Kirche in Polen –
öffentlich bekannt, die Priester seien wie
Staatsbeamte entlohnt; andererseits ringe sie mit
dem Verlust der Gläubigen und dem Rückgang von
Priesterberufungen, während dieses Problem der
Kirche in Polen unbekannt zu sein scheine.
Die polnische Kirche habe eine sehr wichtige
Rolle in den dunklen Zeiten des Kommunismus
gespielt, als sie für viele Polen als Bollwerk der Freiheit
und Synonym des Polentums fungiert habe. Es sei
eine Tatsache, die man nicht unterschätzen dürfe.
Der allgemeine Zugang zu Wissen und zu
Information schränke allerdings die Tabu-Bereiche
immer mehr ein, peinliche und schwerwiegende
Geheimnisse kämen desto schneller zutage, je mehr
man wolle, sie unter den Teppich zu kehren. In diesem
Kontext würden die an die Kirche gerichteten
Fragen, unbeantwortet oder ohne eine glaubwürdige Erklärung gelassen, immer mehr Zweifel
aufwerfen, die Glaubwürdigkeit der katholischen
Kirche und die von ihr gepredigte Unschuld in Frage
stellen.
Es fehle auch eine Reaktion der Kirche im Bereich
der Axiologie. Die Wertkrise, die den heutigen
Menschen berühre, ergäbe sich aus der Schwierigkeit,
mit der sich dynamisch verändernden Wirklichkeit
Schritt zu halten, das bekannte Wertsystem an sie
anzupassen. Dadurch werde das Gefühl der
Ratlosigkeit verstärkt und die Überzeugung, sich
nicht im Gewirr der Veränderungen zurechtfinden zu
können. Die wachsende Feindlichkeit der extremen
Vertreter der polnischen katholischen Kirche und
deren Gläubigen gegenüber allen Veränderungen
und jedem Anderssein könne keine Antwort auf
diese in jedem Bereich eintretenden Veränderungen
sein; alles Unverständliche und Andere als
Teufelswerk zu verdammen, dürfe nicht die einzige
Lehre sein zur Erklärung der Welt. Die vielen ausscheidenden Gläubigen seien ein genügendes
Zeichen, dass die bisherige Tätigkeit der Kirche in
dieser Hinsicht nicht ausreichend sei. Die Realität verlange nicht so sehr danach, sich ihren Forderungen zu
fügen; vielmehr gehe es darum, gewandt den Dialog
zu führen und gleichzeitig das Recht des Anderen zu
beachten, seine Anwesenheit in der Gesellschaft zum
Ausdruck zu bringen.
Der Geist, dessen Pflege der Kontemplation,
Reflexion und Zeit bedürfe, werde mit Erfolg durch
verschiedene Substitute ersetzt, die einen raschen
und oberflächlichen Effekt sichert – bei Andachten
seien die Menschen aber sehr oft genauso oberflächlich und reflexionslos. So verliere der Mensch das
Gespür dafür, was wirklich einen Wert darstellt – als
Ausgleich diene dann der tägliche Konsum von
Gütern jeder Art. Neben den Klagen und der
tagtäglichen Ausbeutung der Autorität Johann Paul II.
gebe es keine Diskussion darüber, wie man diese
wirklichen Werte erlangen könne und sie den
Gläubigen und den Ungläubigen näher bringen. In
der polnischen Kirche werde vor allem über die
Abtreibung oder Euthanasie debattiert, d. h. die sog.
„Zivilisation des Lebens”, man vergesse aber, dass
eine Zivilisation des Lebens auch würdige
Lebensbedingungen der Familie seien, ein effizientes
Gesundheitswesen, ein würdiges Altern.
Ein Schweigen herrsche in der Kirche über die
Bürgergesellschaft und die damit verbundenen
Werte, die im Zusammenhang mit der Entwicklung
einer jungen Demokratie von nicht zu überschätzendem Wert seien. Wie soll die Frage des Gemeinwohls
in einem Lande herangegangen werden, in dem bis
1989 jeder Kampfschimmer gegen das Staatsapparat
als Bescheinigung des erhabenen Patriotismus betrachtet worden sei? Dürfe man einen Nachbarn
anzeigen, der den Kindern Sand aus dem Sandkasten
entwendet – oder nicht?
Übersetzt von Grzegorz Kowalski
11
Konrad Wojty³a
K(ryzy)s Koœcio³a
jako k(ryzy)s wartoœci
(w kontekœcie publikacji Tadeusza Bartosia)
1.
„Kryzys Kościoła to – jak mówią teologowie
– jego stan permanentny. Załamanie, upadek, rozpad
– wszystko to etapy przejścia, konieczny warunek
odrodzenia” 1. Jeśli uznać to stwierdzenie za fakt
niepodważalny i bezsprzecznie konkluzywny, problemów z którymi boryka się obecnie Kościół (ze
szczególnym uwzględnieniem kościoła rzymskokatolickiego w Polsce) – z natury rzeczy – nie powinniśmy ani wyolbrzymiać, ani nad wyraz się nimi przejmować. Byłby [ten stan] nieodzownym – jak dodaje
Leszek Kołakowski – sposobem istnienia chrześcijaństwa albo może wyrazem bardziej uniwersalnego
i powszechnego „kryzysu”, w jakim znajduje się
rodzaj ludzki wygnany z raju 2. Tezy te, już na początku, musimy rozdzielić i poddać weryfikacji. Po
pierwsze: kryzys Kościoła w Polsce nie musi być
tożsamy z upadkiem chrześcijaństwa. Po drugie:
wątpliwa kondycja społeczeństwa (również ponowoczesnego) nie jest zwierciadłem, w którym
przegląda się Kościół. Umówmy się, cywilizacja ma
niewielki wpływ na funkcjonowanie kościelnej instytucji, tym bardziej, że przypisana jej hierarchiczność,
strukturalność, czy wreszcie dyskurs i status religijny
przez stulecia podlegał niewielkim modyfikacjom
(niezmienny w swej zmienności). Symptomatycznym
jest jednak fakt, że ów „stan permanentny” niepokoi
tylko osoby zainteresowane funkcjonowaniem
określonej wspólnoty religijnej, a nie jej formalnych
„twórców”. Mówiąc inaczej, tezy o kryzysie formułują wierni, byli księża i zakonnicy, kontrowersyjni
teologowie i religioznawcy, czasem również zwykli
obserwatorzy i zdeklarowani ateiści, a nie wywierający wpływ na życie Kościoła wysoko postawieni
księża, biskupi, czy kardynałowie. „Charakterystyczną cechą kultury współczesnej jest mocny sprzeciw
wobec instytucji Kościoła – zauważa Krzysztof
Kohler 3. Charakterystyczne jest to, że nie chrześcijaństwo jako takie poddawane jest krytyce, ile
właśnie Kościół jako instytucja hierarchiczna. Da się
przy tym zauważyć pewną prawidłowość: im moc-
1 T. Bartoś, Wolność, równość, katolicyzm, W.A.B., Warszawa 2007, s. 111.
2 Zob. L. Kołakowski, O tak zwanym kryzysie chrześcijaństwa, [w:] Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań,
Kraków 2006.
3 K. Koehler, Czy skazani jesteśmy na nihilizm? Kultura współczesna a aksjologia, [w:] Poza utopią i nihilizmem. Człowiek jako
podmiot kultury, red. A. Waśko, Kraków 2007, s. 139.
12
niej atakuje się Kościół, tym wydatniej podnosi się
rolę i znaczenie Chrystusa, którego […] Kościół nie jest
w stanie zaspokoić”. Według księdza Tadeusza
Isakowicza-Zaleskiego polski Kościół dąży za wszelką
cenę do zachowania statusu quo i działa jak korporacja, która za wszelką cenę chce chronić siebie.
Według niego „dla hierarchów najlepszy ksiądz to
BMW – czyli Bierny, Mierny, ale Wierny” 4. Korporacyjność i z góry ustalona hierarchiczność to zaledwie
wierzchołek góry lodowej. A problemów, z którymi
przyjdzie się zmierzyć jest wiele: kondycja teologii
i etyki, wątpliwa moralność księży, spadająca liczba
powołań kapłańskich, spektakularne odejścia
cenionych duszpasterzy i zakonników, malejąca
liczba wiernych, marginalizacja i coraz mniejsze zainteresowanie wizytami duszpasterskimi (w tym także
kolędy), kwestie celibatu, lustracji, legalizacji związków homoseksualnych, aborcji, środków antykoncepcyjnych. Polityczne rozgrywki ojca Rydzyka
i toruńskiej rozgłośni, merkantylizm ks. Jankowskiego,
skandale seksualne bp. Paetza czy wątpliwa
przeszłość apb. Wielgusa. Jakby tego było mało, brak
przywódcy i autorytetu z prawdziwego zdarzenia,
kogoś wypełniającego lukę po księdzu Wojtyle,
Wyszyńskim, Popiełuszce. Wreszcie brak jakiejkolwiek dyskusji i otwartej debaty minimalizującej
konflikt między posłuszeństwem wobec Kościoła
a wolnością sumienia jednostki. Czyżby nic się nie
stało? Tak wyglądać ma ów stan permanentny?
2.
Znamiennym jest fakt, że pogląd o „stanie
permanentnym” przedstawiał kontrowersyjny
dominikanin (czarna owca zakonu 5) Tadeusz Bartoś
cytując pracę cenionego teologa i księdza Tomasza
Węcławskiego 6. Obaj, jak powszechnie wiadomo, od
niedawna poszerzają grono kościelnych „heretyków”
i zgodnie z tradycyjnym przekonaniem, skazani
zostali na „wieczne potępienie” 7. W pismach i wykładach Węcławskiego doszukuje się schizm i herezji,
a „pokorni” teologowie i hierarchowie kościelni
postulują o wycofanie jego książek z kanonów
akademickich. Bartoś po „szokującej” 8 ocenie pontyfikatu Jana Pawła II musi się bronić przed lawiną
oskarżeń i odpierać miażdżącą krytykę. Apostazja
dotychczasowego generała katolickiej inteligencji
i kolejna książka Bartosia 9 są bez wątpienia świadectwem przeżywanej ambiwalencji w odbiorze
funkcjonowania Kościoła, teologii, myślenia
o człowieku i Bogu. Są również – w jakiejś mierze –
głosem zaniepokojonego społeczeństwa. Człowiek
nie żyje bowiem sam. Człowiek – staje się nim – tylko
wśród innych ludzi. I wśród innych ludzi, we
współdziałaniu z nimi rozwija – lub traci – swoje
szanse osiągnięcia tego, co może osiągnąć. […]
Natomiast pytanie o wartości, jakie człowiek może
w życiu osiągnąć, staje się pytaniem o to, jakie
w życiu społecznym istnieją przeszkody w uzyskaniu
przez wszystkich ludzi jednakich szans realizacji tych
wartości, jakie warunki muszą być spełnione, by
przeszkody te usunąć 10. Na potrzeby niniejszego
eseju poddajmy myśl Zdzisława Czarneckiego
niewielkiej modyfikacji: Człowiek wierzący (osoba
religijna) – nie staje się nim – tylko wśród innych osób
religijnych. Ale to dzięki nim rozwija lub traci szanse
osiągnięcia w życiu prymarnych wartości. Z poglądami Bartosia (zresztą nie tylko jego) można polemizować, można spierać się o kwestie zasadnicze, nie
można jednak zbywać milczeniem ani lekceważyć
jego doświadczenia religijnego. Z wyznania teologa,
nie pozbawionego zresztą resentymentu, wybrzmiewa przecież nuta troski i zadumy nad kondycją
Kościoła: „Opuściłem stan duchowny po to, by móc
w sposób wolny pisać o tym, co dla mnie ważne. Nie
tyle więc piszę, bo wystąpiłem, ale wystąpiłem, by
4
5
6
7
Kościół podzielony jak nigdy, www.tvn24.pl.
Jak wychowywano Tadeusza Bartosia, [w:] „Gazeta Wyborcza”, Wysokie obcasy, 26.02.2007.
Zob. T. Węcławski, Wielkie kryzysy tradycji chrześcijańskiej, Poznań 1999.
Bartoś podjął decyzję o opuszczeniu zakonu 25 stycznia 2007 roku, natomiast 9 marca 2007 roku zostało opublikowane
oświadczenie prof. Tomasza Węcławskiego potwierdzające odejście ze stanu kapłańskiego. W 1991 roku z zakonu Jezuitów
odszedł Stanisław Obirek, a cztery lata później zakon i stan duchowny opuścił prowincjał pijarów – bliski współpracownik ks.
Tischnera –Tadeusz Gadacz. O odejściu z kapłaństwa myślał także ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski.
8 Ks. A. Boniecki zauważa, że czytelnik [po lekturze książki Bartosia] słabo zorientowany w kwestiach teologii czy dyscypliny kościelnej może przeżyć szok, Krytyka warta debaty, [w:] „Tygodnik Powszechny”, 24.02.2008, s. 11.
9 T. Bartoś, Jan Paweł II. Analiza krytyczna, wyd. Sic!, Warszawa 2008.
10 Zob. Z.J. Czarnecki, Świat, człowiek i, wartości, Warszawa 1988, s. 8.
Konrad Wojty³a
13
pisać” 11. I dodaje: „Nie mogę i nie chcę dłużej żyć
w systemie takich zależności. Chcę odejść od
dotychczasowego związania z religią, która w mojej
ocenie zagubiła religijne źródła. Nie chcę reprezentować instytucji, z której stanowiskiem w wielu
kwestiach nie zgadzam się fundamentalnie. Pragnę
bronić religii w jej oryginalnym wymiarze więzi
człowieka z Bogiem i innymi ludźmi, religii, która nie
krępuje serca, lecz wyzwala, która przygarnia i patrzy
miłościwym okiem, kocha życie, a nie doszukuje się
wszędzie zła, potknięcia słabości. Taka wiara jest
możliwa, ona trwa ukryta w sercach ludzi” 12. Bartoś
domaga się zatem publicznej debaty i dialogu,
bowiem uzurpowanie sobie prawa do swoistej
selekcji myśli i wybierania osób posiadających
monopol na prawdę – tak jak to czynią hierarchowie
kościelni – kryzys pogłębia. Paradoksalnie przytacza
słowa papieża, którego za chwilę będzie krytykował:
„Potrzebna jest dzisiaj olbrzymia praca Kościoła –
upominał Jan Paweł II w pracy „Pamięć i tożsamość”.
[…] W tej misji, jaką otrzymał od Chrystusa, Kościół
musi być niestrudzony. Musi być pokorny i mężny, tak
jak Chrystus sam i tak jak Jego apostołowie. […]
Kościół jak ludzka instytucja potrzebuje wciąż
oczyszczenia i odnowy” 13.
3.
Bartoś w swej książce „Jan Paweł II. Analiza
krytyczna” formułuje pogląd, że wiele problemów,
z którymi boryka się obecnie Kościół to w dużej
mierze „zasługa” papieża z dalekiego kraju. Jego
służbę na Tronie Piotrowym ocenia, jako coś zgoła
zaburzonego i postuluje o powrót do życia w normalności 14. „Zanik autentycznego przekazu religijnego –
pisze Bartoś – to wielki brak pontyfikatu Jana Pawła
II. Jego niechęć do współpracy z ważnymi teologami
współczesności […] to istotne mankamenty, które
sprawiły, że katolicyzm na świecie zyskał jasną pozycję polityczną i społeczną, przy niewyraźnym statusie
religijnym. Mało religijny był przekaz tego wybitnego
religijnego przywódcy. Wielki polityk, mistrz słowa
mówionego. Stanął na wysokości zadania jako mąż
stanu, nie spełnił oczekiwań wiary szukającej zrozumienia” 15. Teolog krytykuje Wojtyłę, za to, że ten
sprowadził religię do etyki i ogłosił zabójczy „kodeks”
etyczny. Jako przykład tłumienia wolnej myśli
w kościele przytacza stosunek Jana Pawła II do
teologii wyzwolenia. Bartoś stawia istotne pytania,
jednakowoż ostrze jego krytyki miast sięgać celu, tnie
częściej powietrze 16. W wielu miejscach podważając
sposób czytania Biblii przez papieża, sam uzurpuje
sobie prawo do ekskluzywnych odczytań ewangelicznych. Do tego zła konstrukcja analizy krytycznej
z punktu widzenia metodologii sprawia, że elementy
tej układanki nie zawsze do siebie pasują. Opinie,
które formułuje na temat Jana Pawła II, na Zachodzie
formułowane były już wielokrotnie. Zapewne jest
sporo prawdy w stwierdzeniu, iż oceny tego pontyfikatu w Polsce dokonywane są na klęczkach.
Sytuacja ogromnego kultu, traktowanie Wojtyły
niemalże jako proroka, wodza narodu, męża stanu,
Ojca itd., zamyka nam oczy i uszy. Pozbawia nas
koniecznej perspektywy i uniemożliwia konfrontację
z różnych punktów widzenia. Teolog ma racją
mówiąc, że odnosząc się do wizji papieża przestajemy
go słuchać, przestajemy go czytać, przestajemy traktować jako intelektualistę. Nasze doświadczenie
religijne odnosimy w sposób bezpośredni nie do
osoby, ale do ikony wytworzonej przez zdjęcia prasowe i kolorowe migawki telewizyjne. To wszystko
powoduje nie tylko niezrozumienie Jana Pawła II, ale
także demoralizację nas samych. Papież przez cały
pontyfikat konserwował wszystkie nasze narodowe
wady. Był elementem naszej nacjonalistycznej
i ksenofobicznej mentalności. Niewybaczalnym nadużyciem jest fakt, że kultywowane przez lata romantyczne i mesjanistyczne konteksty, stawiać nas mają
ponad innymi narodami. Bartoś krytykując papieża
i krytykując Kościół, żąda krytyki nas samych.
Wylewa kolejne kubły zimnej wody, czekając na
reakcję. Godząc w nasze rozumienie papieskiego
posłannictwa, godząc w nas samych, ma głęboką
nadzieję na odrodzenie Kościoła.
11 T. Bartoś, Jan Paweł II…, s. 10.
12 T. Bartoś, List do braci, [w:] Wolność, równość, katolicyzm, W.A.B., Warszawa 2007, s. 320.
13 Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość, Kraków 2005, s. 119 – 125.
14 T. Bartoś, Jan Paweł II. Analiza krytyczna, wyd. Sic!, Warszawa 2008, s. 156.
15 Ibidem, s. 146.
16 Zob. A. Boniecki, Krytyka warta debaty, „Tygodnik Powszechny”, 24.02.2008, s.11.
14
4.
Paradoksalnie, sposób uprawiania krytyki przez
Bartosia – jak sądzę – intencjonalnie (szczególnie
w sferze publicystycznej i moralizatorskiej, nie tej
krytycznej) zgodny byłby z oczekiwaniami księdza
Józefa Tischnera. Pisał on bowiem, że „sensowna
krytyka kościoła to taka krytyka, która wcześniej czy
później musi stać się afirmacją Kościoła – musi
przerodzić się w jego obronę” 17. Kościół ma przecież
i ludzkie i boskie oblicze. Jest w nim i grzech i świętość. Słychać w nim szmery i szumy, ale również
Boską melodię – dodaje Zbigniew Nosowski. Dobrze
pojęta obrona Kościoła to nie tylko odpieranie
zarzutów. To także uczciwe przyjęcie krytyki 18. Środowiska kościelne nie powinny zatem demonizować
myślenia Bartosia i lekceważyć – podobnych jemu –
doświadczeń religijnych. Obrona szeroko wartości
chrześcijaństwa, nie może opierać się na dyskredytowaniu innych. Wszyscy powinniśmy zrobić
rachunek sumienia. „Kościół, który nie chce uznać
swojej grzeszności jest nie tylko odpychający dla
ludzi, ale też oddala się od Jezusa” 19. Człowiek, który
nie uznaje swojej grzeszności, oddalając się od innych
ludzi, staje się odpychający dla Jezusa. Najwyższa
pora, by wyjść z zaklętego kręgu. Kończy się era
„stanów permanentnych”. Według badania CBOS-u
z sierpnia 2005 roku 83% Polaków deklarowało się,
jako osoby wierzące, zaś kolejne 13% jako głęboko
wierzące. 95% respondentów określało swoje wyznanie, jako katolickie. Ale już najnowsze badania
Gallupa mówią, że władzy kościelnej w Polsce ufa
obecnie tylko 8,8 procent badanych 20. Możemy pozostać w sferze cyfr z nadzieją, że wpajany przez wieki
mesjanizm nie zostanie ostatecznie pożarty przez
cywilizację śmierci. Możemy czekać aż pokolenia zafascynowane papaliami i kolejnymi migawkami papieży
z telewizyjnych odbiorników kształtować będą naszą
religijność. W końcu jednak ta formuła się wyczerpie.
Człowiek potrzebuje jasnych drogowskazów i wskazówek, a nie podziałów na społeczeństwo otwarte
i zamknięte. Potrzebuje mocnego oparcia w teologii,
dopełnionego autorytetem duchownych. Potrzebuje
dialogu, dyskusji i sporu o Boga. Tylko wtedy jest
w stanie poznać pojęcia prawdy i wolności przy zachowaniu jednostkowej niezależności. Bartoś walcząc
o zachowanie prymarnych wartości, w taki kościół
wierzy. „Kryzys nie musi być klęską bezpowrotną.
Bywa momentem oczyszczenia. Przegrana, upadek,
paradoksalnie są źródłem nadziei.[…] Przyszłość jest
nowością, […] Nowość to bowiem także miła
niespodzianka. Bóg jest taką właśnie nowością dla
człowieka” 21. Stan permanentny – już z definicji –
zamyka się i na nowość i na niespodzianki…
17 J. Tischner, Nieszczęsny dar wolności, Kraków 1993, s. 163.
18 Z. Nosowski, Potrzeba sensownej krytyki Kościoła, [w:] Między potępieniem a zbawieniem. Myślenie religijne ks. Józefa
Tischnera, Kraków 2004, s. 195.
19 C. Gawryś, Ciemna i jasna strona Kościoła, „Więź” 2000, nr 4, s. 7.
20 Zob. A. Szulc, Kościół kostnieje, [w:] „Przekrój”, 21.02.2008, str. 25.
21 T. Bartoś, Jan Paweł II…, s. 159.
Konrad Wojty³a
15
Konrad Wojty³a
Die Krise der Kirche
als eine Krise der Werte
Zusammenfassung
Hohe Würdeträger der Kirche sind der Meinung,
dass die Krise der römisch-katholischen Kirche in
Polen ein zum Zwecke der Medien-Spekulationen
erfundenes Gespenst sei. Eine ähnliche Meinung
vertreten auch zahlreiche Theologen, die die einzelnen Konflikte und Mißverständnisse als Übergangsprobleme darstellen. Diese würden dann aber die
Kirche eindeutig als eine lebendige – und also auch
wechelhafte – Institution sehen lassen. Indem sie den
„permanenten Zustand” für eine notwendige
Voraussetzung zur Erneuerung der Kirche halten,
setzen sie sich gegen alle „Modernisierungsversuche”
in deren Tätigkeit ein. Der Verfassers des Essays weist
dagegen darauf hin, dass es um die Wende des 20.
und 21. Jahrhunderts zu vielen Krisensitationen
gekommen sei, mit denen die Kirche nicht zurecht
kommen wollte oder konnte. Unter den wichtigsten
Problemen nennt er die schlechte Verfassung der
Theologie und Ethik, die fragliche Moral der Priester,
die sinkende Zahl der Berufungen, spektakuläre
Fortgänge hochgeschätzten Seelsorger und
Ordensbrüder, die fallende Zahl der Gläubigen, die
Marginalisierung von seelsorgerischen Treffen und
sinkendes Interesse daran, die Frage des Zölibats, der
Durchleuchtung, der Homo-Ehe, der Abtreibung, der
Verhütungsmittel. Er weist letzten Endes darauf hin,
dass in der Kirche jede Diskussion fehlt, jede offene
Debatte, die den Konflikt zwischen dem Gehorsam
gegenüber der Kirche und dem freien Gewissen des
Einzelnen beilegen könnte. Die Krise der polnischen
Religiosität habe einen direkten Einfluss auf die axiologische Missgestaltung der postmodernen Ge-
16
sellschaft und die Probleme der Kirche fänden ihre
direkte Widerspiegelung in den neugeschaffenen
Wertsystemen. Der Verfasser ergänzt sein
Ambivalenz bei der Wahrnehmung der kirchlichen
Institutionen um kritische Bemerkungen von
Theologen und Priestern, die sich gegen die aktuelle
Situation auflehnen. Auf eine durchdachte und synthetische Weise verallgemeinert er ihre religiösen
Erfahrungen, um auf eine Reihe von Vernachlässigungen seitens der Hierarchie und der geistlichen
Anführer der Kirche hinzuweisen. Ausgangspunkt für
die in dem Essay dargelegten Thesen sind vor allem
Veröffentlichungen des ehemaligen Ordensbrudes
Tadeusz Bartoś, aber auch der ehemaligen Priester:
Węcławski, Obirk oder Gadacz. Der Verfasser
unterzieht ihre Beiträge einer kritischen Analyse,
indem er sich vor allem auf jene von ihnen aufgeworfenen Fragen konzentriert, in denen Besorgnis und
Nachsinnen über die Verfassung der Kirche zum
Ausdruck kommen. Indem er das Potifikat von
Johann Paul II. anspricht, will er nicht direkt das
Verstehen der päpstlichen Botschaft angreifen, sondern vor allem uns selbst und unsere Religiosität. Er
versucht den Leser zu einer sinnvollen Selbstkritik zu
überreden, die einen affirmativen Charakter haben
würde und eine Gewissensforschung als Ziel. Wenn
die Kirche ein menschliches und ein göttliches Gesicht
habe, wenn es in ihr Sünde und Heiligtum gäbe, dann
müsse es dort auch Platz für die Erkenntnis der eigenen Sündhaftigkeit geben.
Übersetzt von Grzegorz Kowalski
ks. Andrzej Dragu³a
Koœció³ w Polsce:
przysz³oœæ przesz³oœci
Teologiczne adagium Jana Pawła II mówiące, że
„człowieka nie da się zrozumieć bez Chrystusa” ma
swoją polsko-narodową wersję. Nie da się zrozumieć
Polski bez chrześcijaństwa, by nie powiedzieć – bez
Kościoła katolickiego. To więcej niż oczywiste. Kościół
w Polsce jest nie tylko instytucją prowadzącą do
zbawienia, ale – jak w kilku jeszcze innych krajach –
jest także swoistym sposobem porządkowania relacji
społecznych. Takie jest zresztą zadanie każdej struktury religijnej bez względu na reprezentowaną tradycję. Oczywiście, sposób realizacji publicznej obecności religii, tudzież reprezentującej ją instytucji, może
być bardzo różny. Inaczej będzie go realizować islam,
inaczej judaizm, inaczej jeszcze religie Dalekiego
Wschodu, także chrześcijaństwo w swoich różnych
odłamach będzie inaczej obecne w społeczeństwie.
Sposób obecności Kościoła w polskim społeczeństwie
jest uwarunkowany bardzo różnymi czynnikami,
z których dwa są chyba dominujące: przemiany
wewnątrz katolicyzmu i uwarunkowania historyczno-kulturowe.
Z tego i tamtego świata
Katolicyzm rozumiany jako sposób realizacji swej
„katolickości” w przestrzeni publicznej zmieniał się
w ciągu wieków i nie jest to teza odkrywcza. Od
ukrytego chrześcijaństwa katakumbowego poprzez
konstantynizm i średniowieczną christianitas organizującą całe życie społeczne, przeszedł daleko idącą
ewolucję ku uznaniu autonomii sfer: duchowej
i świeckiej, kościelnej i państwowej. Ten modus
vivendi jest wciąż na etapie kształtowania się. Kościół
nieustannie pyta sam siebie o miejsce, rolę
i możliwość (konieczność?) wpływania na – ogólnie
ujmując – rzeczywistość ziemską. Kościół nie jest
bowiem – jak mylnie sądzą niektórzy – zorganizowaną
formą duchowego eskapizmu, jedną wielką sektą
biegunów uciekających przed złem tego świata.
Jeśli nawet perspektywa Kościoła (czy też
mutatis mutandiis wszelkiej religii) sięga poza
doczesność, wychyla się poza kres śmierci, to przecież Kościół ma świadomość, iż droga do wieczności
prowadzi przez doczesność, jedna dopełnia się
w drugiej, co więcej – ich „jakości” są od siebie
współzależne. To właśnie tutaj rodzą się wszelkie
„domagania się” Kościoła i religii w sferze publicznej.
Kościół chce bowiem maksymalnie jak to jest
możliwe zagwarantować swoim członkom wszelkie
środki do tego, by w doczesności mogli mieć dostęp
do wszystkiego, co konieczne, aby w chwili właściwej
dostąpić wieczności. Ostatecznym więc sensem
porządkowania życia społecznego nie jest – jakkolwiek brzmi to zrazu mało sensownie – porządek
społeczny, ale zalążkowe realizowanie już tutaj
porządku „nie z tego świata”.
Można to robić w różny sposób. Jak wiemy,
ortodoksyjny judaizm, czy islam, a także ortodoksyjne, czasami skrajne nurty w chrześcijaństwie,
robią to w sposób „totalny”, tzn. organizując i podporządkowując wszelkie elementy życia społecznopublicznego. Tak jest rola chociażby żydowskiej
koszerności organizującej do ostatnich szczegółów
sferę jedzenia; taka jest rola przepisów dotyczących
ks. Andrzej Dragu³a
17
ubrań kobiet islamskich, takie są archaiczne dla wielu
zwyczaje wspólnot typu amerykańscy amisze, czy
radykalnie-konserwatywne grupy protestanckie
nurtów purytańskich. W takim trybie religijnej obecności dąży się do tego, by wszystko, absolutnie
wszystko zostało podporządkowane religii, co
w skrajnym przypadku prowadzi do nieuznawania
jakiejkolwiek autonomii tego, co przynależy do „tego
świata”. Trzeba mieć więc świadomość, że klasyczny
islam nie jest w stanie uznać żadnych pozytywnych
aspektów sekularyzacji w swoim łonie, a „europeizacja” czy „cywilizowanie” islamu są – co oczywiste –
jego zdradą.
Katolicyzm próbuje znaleźć drogę pośrednią,
wytyczoną przez Sobór Watykański II. Dzięki niemu
Kościół i świat przestały być rozumiane jako rzeczywistości antagonistyczne, lecz takie, które się
wzajemnie przenikają. Świat jest bowiem miejscem
realizacji się Kościoła, choć się z tym światem nie
utożsamia. Trzeba uczciwie przyznać, iż nie wszyscy
się z taką wizją zgadzają. Przywołajmy tu chociażby
abp. Lefebvre’a, którego krytyka soboru wcale nie
koncentrowała się na zachowaniu łaciny w liturgii,
lecz na zgodzie, jaką sobór wyraził w odniesieniu do
wolności religijnej (pluralizm w religii!) i uprawnionej
autonomii rzeczywistości ziemskiej. Taka autonomia
jest dla nurtu konserwatywnego w Kościele nie do
zaakceptowania. Jest bowiem rezygnacją z dotychczasowego „stanu posiadania”, czego przejawem
było odrzucenie tiary – znaku władzy doczesnej –
przez papieża Pawła VI, którego to gestu nie mógł
oczywiście zaakceptować abp Lefebvre.
Odreligijnienie i odkościelnienie
Kościelna historia wieku XX naznaczona została
znaczną utratą strefy wpływów Kościoła w społeczeństwach kultury euroatlantyckiej. Wystarczy
tutaj przywołać przykłady laicyzującej się Holandii,
Irlandii, Quebeku, a także – choć nieco inaczej
– Francji czy ostatnio Hiszpanii. Popularna jeszcze
w XX wieku teza sekularyzacyjna łączyła postępującą
laicyzację społeczeństw z ich modernizacją, wieszcząc tym samym koniec religii. Im społeczeństwo
bardziej nowoczesne, tym bardziej zsekularyzowane
– głosili prorocy tezy sekularyzacyjnej. Teza ta dzisiaj
została już de facto odrzucona jako skompromitowana. Po pierwsze, zakwestionowano przyczynowo-skutkowy związek pomiędzy sekularyzacją
18
a modernizacją, gdyż związkowi temu zaprzeczył
przykład społeczeństwa amerykańskiego – z jednej
strony jednego z najbardziej zmodernizowanych
społeczeństw, a z drugiej – jednego z najbardziej
religijnych. Zawężono więc tezę do zachodnioeuropejskiego modelu religijności i społeczeństwa.
Przewidywany krach religii jednak nie nastąpił.
Obecnie obserwuje się coraz silniejszą tendencję
przywracania miejsca religii w życiu jednostek
i społeczeństw. Mówił o tym ostatnio chociażby
Jürgen Habermas, według którego religie są jedynym
kulturowym fundamentem naszej cywilizacji, który
zachował się do czasów współczesnych. Teza mówiącą że „religia to przeszłość”, jest do wyrzucenia.
Dzisiaj wszędzie na świecie obserwuje się dynamiczny rozwój ortodoksyjnych i konserwatywnych
grup religijnych. Habermas podkreśla, że wprawdzie
praktyka wiary przeniosła się w „sferę mniejszą
i bardziej osobistą”, nie musi to jednak pociągać za
sobą utraty znaczenia wiary. Religie mogą wciąż
utrzymać swoje miejsce w życiu współczesnych
społeczeństw i mieć wpływ na kształtowanie opinii
społecznej. José Casanova formułuje tezę o deprywatyzacji religii i przewiduje, że religie tradycyjne są
wciąż w stanie podjąć role publiczne. Religijność
publiczna jest więc wciąż możliwa.
Deprywatyzacja religii w sferze publicznej nie jest
jednak jedyną tendencją we współczesnej religijności.
Mamy tutaj do czynienia raczej z polaryzacją postaw.
Deprywatyzacja religii w jednych nurtach równoważona jest jej prywatyzacją w innych. Teza sekularyzacyjna
musi zostać poddana daleko idącej reinterpretacji.
„Odreligijnienie” społeczeństw w dużej mierze zostaje
zastąpione ich „odkościelnieniem”. Mówiąc inaczej,
mamy do czynienia z postępującą deinstytucjonalizacją w sferze religijnej. Kościół – jako instytucja zabezpieczająca kontakt z Bogiem, czy – ogólniej
– nadprzyrodzonością staje się coraz mniej potrzebna.
Człowiek wierzący coraz częściej „radzi sobie sam”,
nie potrzebując przy tym żadnych pośredników. To
tutaj rodzi się zanegowanie takich filarów religijności
jak spowiedź przed kapłanem, silna społeczna rola
księdza, czy tradycyjna moralność katolicka. Kościół
tracący monopol na kontakt z Bogiem, traci tym
samym monopol na moralny dyktat wobec swoich
wiernych. Dokonuje się to z jednego prostego
powodu: tracąc swoje nadprzyrodzone prerogatywy,
Kościół przestaje być konieczny. Aktem bez mała
symbolicznym jest tutaj decyzja ks. prof. Tomasza
Węcławskiego, który odrzucając bóstwo Chrystusa –
w konsekwencji – odrzucił założony przez Niego
Kościół i dokonał formalnego aktu wystąpienia
z Kościoła katolickiego. Trudno przypuszczać, iż to
wydarzenie sprowokuje lawinę formalnych wystąpień.
O wiele częściej mamy do czynienia z praktycznym
porzuceniem Kościoła w jego oficjalnej wersji, bez
wyrzekania się jednak wiary, religii, czy też Boga
rozumianych wszakże à la propre manière. W ten
sposób rodzi się religia-patchwork, religia-bricolage,
wiara będąca efektem dowolnego majsterkowania
w sferze nadprzyrodzonej. Tak rodzi się niestety
także duchowość plastikowa, uproszczona, duchowość w wersji soft, czego literackim przykładem
są choćby „duchowe” powieści tak popularnego
w Polsce Paulo Coelho.
Polak – katolik
Wspomniane procesy, od dziesiątków lat obecne
w społeczeństwach zachodnich, w przypadku Polski
oddziaływały minimalnie, bądź też w ogóle nie miały
wpływu na polski katolicyzm. W okresie powojennym
model Polaka – katolika umocnił się „dzięki” komunizmowi, którego utożsamiano ze swoiście rozumianym rodzimym okupantem. Ten model nie jest oczywiście zupełnie oryginalny. Jego narodowe
wersje obecne są we francuskojęzycznym Quebeku,
w Irlandii, czy prawosławnej Grecji, gdzie tożsamość
narodowo-religijną budowana na opozycji wobec
aktualnego wroga, jakim dla mieszkańca Quebeku
i Irlandii był Anglik-protestant, a dla Greka – Turekmuzułmanin z Imperium Ottomańskiego. W epoce
redefinicji pojęcia narodu oraz tworzenia się
społeczeństw wielokulturowych i wieloreligijnych –
pluralistycznych mówiąc ogólnie – napięcia te
rozkładają się dzisiaj zupełnie inaczej, co przejawia
się w odmiennym rozumieniu narodotwórczej roli
religii i Kościoła. Nie znaczy to jednak, iż funkcja ta
zanikła zupełnie.
Świadomość polsko-katolicka objawia się dzisiaj
przynajmniej dwojako. Po pierwsze w szeroko
obecnej obrzędowości o proweniencji religijnej
w przestrzeni publicznej. Wystarczy choćby przyjrzeć
się jak ważne są dla ludzi, także na co dzień nieutożsamiających się z Kościołem, tzw. rytuały przejścia, jak chrzest, pogrzeb, ślub i ich realizacja w sferze
religijnej. Dodajmy do tego stricte religijne akty jak
pierwsza Komunia św. i bierzmowanie, które wciąż są
bardzo „popularne”. Wciąż w dużej mierze „niewyobrażalne” jest, by nie chrzcić dzieci i obchodzić
się bez księdza na pogrzebie, choć i w tej sferze
obserwujemy powolną erozję. Innym przejawem tej
tendencji jest choćby wzajemna obecność władz
kościelnych i państwowych na różnego rodzaju
uroczystościach cywilnych i kościelnych. I choć z tej
obecności niewiele wynika w sensie konsekwencji dla
porządku społeczno-prawnego, to jest ona niezwykle
ważna w sferze symbolicznej, czego „ikoną” już
dawno stała się „Matka Boża” w klapie marynarki
Lecha Wałęsy. Trudno przewidzieć jak się potoczą
losy religijnej obrzędowości w sferze życia
publicznego oraz w sferze życia jednostek. Trzeba
przyznać, że nie ma ona jednak tak dużego wpływu
na wybory moralne i postępowanie ludzi, jak by się
pragnęło. W dużej mierze jest to bowiem rytualizm,
a nie rytuał odmieniający ludzkie życie. Druga
tendencja to wyzyskiwanie modelu Polaka-katolika
w antagonizowaniu części polskiego społeczeństwa
wobec idei zjednoczonej Europy, która jest dla wielu
wehikułem liberalizmu będącego głównym zagrożeniem dla wiary. Trudno też powiedzieć, czy opcja ta
się wzmacnia. Tak czy inaczej trzeba przyznać, iż
w pewnych sferach ma się dobrze. Wróg czyha
u bram, przybierając wygląd – zależnie od okoliczności – postkomunisty, liberała, ewentualnie żyda.
Ta świadomość jest niezwykle mobilizująca i dająca
dużo wewnętrznej siły do wzmacniania i wyostrzania
własnej tożsamości w opozycji do innych.
Po Janie Pawle II
Otwarcie się Polski na świat zapoczątkowane
w roku 1989 zaowocowało zderzeniem się obu typu
uwarunkowań, tzn. przemian w łonie samego katolicyzmu oraz swoiście polskich kontekstów społeczno-kulturowych. Wieszczona przez wielu szybko
postępująca sekularyzacja w Polsce nie nastąpiła.
Przeciwwagą dla tendencji sekularyzacyjnych, które
wraz z wolnością, otwarciem granic i przenikaniem
się różnego rodzaju wpływów kulturowych dotarły
do Polski, stała się silna tożsamość katolicko-narodowa, która dała dość silny opór procesom sekularyzacyjnym. „Katalizatorem” tego zjawiska był
przez długie lata Jan Paweł II. Od kilku lat go już jednak nie ma. Pytanie o to, jaki będzie Kościół w Polsce
po Janie Pawle II i bez niego wciąż pozostaje otwarte.
Trzeba pamiętać, iż do głosu coraz silniej będzie
ks. Andrzej Dragu³a
19
dochodzić pokolenie młodych ludzi, którzy nie mają
doświadczenia Jana Pawła II, jego pielgrzymek do
Polski i wielkich, światowych zgromadzeń młodzieży.
Paradygmatem ich myślenia jest dzisiaj – jak to opisuje wielu – rynek i supermarket, z którego w sposób
dowolny wybiera się ulubione towary. O wiele silniej
niż modernizacja, mentalność współczesnego Polaka
kształtuje konsumpcja. I chodzi tutaj zarówno o tych,
którzy już mogą z kultury konsumpcyjnej korzystać
jak i o tych, którzy do niej dopiero aspirują.
Jeśli podstawowym doświadczeniem Polaka
w okresie powojennym był – mówiąc w dużym skrócie
– opór wobec narzuconej rzeczywistości, to dzisiaj
jego dominującym doświadczeniem jest wybór,
którego trzeba w tej rzeczywistości dokonać. Kościół
– trzeba to uczciwie przyznać – ma niejakie trudności
w dostosowaniu się do nowych okoliczności. Tracąc
uprzywilejowaną rolę i w pewnym sensie naturalny
dopływ wiernych, musi dzisiaj pogodzić się z rolą
równorzędnego „gracza” na wolnym rynku idei, a co
za tym idzie – musi podjąć działania – nazwijmy je
nieco menadżersko – werbujące. Nie trzeba chyba
dodawać, iż nie jest to łatwe.
Ta trudność jest podwójna. Nie dość, że trzeba
przekonać, iż wiara i to w konkretnym jej kształcie
jest ważna, to jeszcze trzeba przekonać, iż trzeba ją
realizować w Kościele, co łączyć się będzie z określonymi wymaganiami, moralnymi nakazami, specyficznymi powinnościami wobec samej instytucji.
Celem całej ewangelizacyjnej strategii nie jest
bowiem tylko doprowadzić „kandydata” do jakiejś
wiary w Boga, ale do wiary kościelnej, mającej
określony kształt. Człowiek robi jedynie to, co mu
przynosi określoną korzyść, choć nie zawsze korzyść
materialną. Musi mieć motyw do podjęcia
20
określonego działania. Na taki motyw musi wskazać
Kościół, gdy chce skutecznie ewangelizować. Musi
rodzić w ludziach świadomość, że warto założyć taką
swoistą „polisę na wieczność”, jaką jest wiara, co
więcej – że warto jest to zrobić „u nas”, bo to my
dajemy najlepszą gwarancję.
Zastosowanie tej konsumpcyjno-handlowej
metaforyki w odniesieniu do strategii Kościoła może
zrazu szokować. Nie chodzi jednak o to, by zacząć
stosować w Kościele akwizycję zamiast przepowiadania, reklamę zamiast katechezy i leadership
zamiast służby. Nie chodzi nawet o to, by się na tych
technikach wzorować. Chodzi raczej, by dzięki takiej
optyce lepiej zrozumieć odbiorcę kościelnych działań,
uświadomić sobie jego życiowe i społeczne mechanizmy. Okazuje się bowiem, iż człowiek w perspektywie religijnej zachowuje się jak w każdej innej. Chce
mieć możliwość wyboru i bierze to, co – jak
przewiduje – da mu największą korzyść.
Ewangelia w przekonaniu nas, ludzi Kościoła, nie
ma konkurencji. Nie jest „towarem” jak inne. My to
wiemy. Nasz „kościelny kram” też nie jest jak inne. To
też wiemy. Żyjemy przecież przekonaniem, że
Ewangelia jest prawdą, która jako jedyna daje życie
wieczne. A Kościół jest najprostszą drogą, by to życie
wieczne osiągnąć. Zachowanie tej wiedzy dla siebie
byłoby egoizmem. Zdarzało się w przeszłości, że
Kościół ulegał pokusie, by narzucać tę świadomość
innym. Dzisiaj już wie, że nie wolno mu tego robić.
Jedyną metodą może być jedynie dzielenie się
świadomością bycia depozytariuszem niezwykłego
daru. Kto będzie chciał, to go weźmie. Zadaniem
Kościoła jest robić wszystko, by człowiek tego chciał.
I to w dodatku chciał na sposób wolny. Pozostaje
„tylko” pytanie, jak to zrobić.
ks. Andrzej Dragu³a
Die Kirche in Polen – eine
Zukunft der Vergangenheit
Zusammenfassung
Die Feststellung Johann Paul II., dass „man den
Menschen ohne Christum nicht verstehen kann“, hat
auch ihre polnisch-nationale Version. Man könne
nämlich Polen ohne Christentum, insbesondere ohne
die katholische Kirche, nicht verstehen. Die
Anwesenheit der Kirche in der polnischen
Gesellschaft hängt von vielen Faktoren ab, von denen
zwei die wichtigste Rolle spielen: die Veränderungen
innerhalb des Katholizismus und die historisch-kulturellen Verhältnisse.
Die Geschichte des 20. Jahrhunderts war von
einem anhaltenden Verlust der Wirkungskraft der
Kirche in den westlichen Gesellschaften gekennzeichnet. Heute wird eine immer stärkere Tendenz
beobachtet, der Religion im Leben des Einzelnen und
der Gesellschaften ihren alten Platz zurückzugeben.
Darüber sprach vor Kurzem z. B. Jürgen Habermas,
nach dem die Religionen das einzige Fundament
unserer Kultur seien, das bis in die heutige Zeit erhalten geblieben ist. Die Entprivatisierung der Religion ist
aber nicht die einzige Tendenz der aktuellen
Religiosität. Wir haben hier eher mit einer Aufspaltung der Einstellungen zu tun. Die Entprivatisierung der Religion auf manchen Feldern wird durch
deren Privatiatisierung auf anderen ausgegelichen.
Die These über die Sekularisierung muss einer weit
gehenden Neuinterpretation unterzogen werden. Die
„Entreligionisierung“ der Gesellschaften wird in
großem Masse durch deren „Entkirchlichung“ ersetzt.
Mit anderen Worten: Wir haben mit einer fortschreitenden Entinstitutionalisierung in der Sphäre der
Religion zu tun.
Die oben genannten Vorgänge hatten nur einen
kleinen oder gar keinen Einfluss auf den polnischen
Katholizismus. In der Nachkriegszeit wurde das Bild
des „Polen und Katholikers“ durch den Kommunis-
mus noch verstärkt. Das heutige polnisch-katholische
Bewußtsein äußert sich wenigstens zweierlei. Zum
Ersten im Zeremoniell der religiösen Herkunft, das im
heutigen öffentlichen Leben weit verbreitet ist. Zum
Zweiten wird das Modell des „Polen und Katholikers“
mißbraucht, um Teile der polnischen Gesellschaft
gegen die Idee des vereinigten Europas einzustellen,
welches als Hauptträger des Liberalismus angesehen
wird, und dieser als Gefahr für den Glauben.
Nachdem sich Polen 1989 für die Welt geöffnet
hatte, prallten zwei Prozesse aufeinander: die
Änderungen innerhalb des Katholizismus selbst und
der Wandel der polnischen sozial-kulturellen
Verhältnisse. Die von vielen erwartete schnelle
Sekularisierung Polens ist nicht eingetreten. Die starke
national-katholische Identität wurde zu einem
Gegengewicht gegenüber den sekulären Tendenzen,
die nach Polen mitsamt der Freiheit, der
Grenzöffnung und dem Übergreifen verschiedener
kultureller Einflüsse gekommen sind; diese Identität
konnte auch der Sekularisierung einen starken
Widerstand leisten. Impulse dafür kamen jahrelang
vom Johannes Paul II. Die Frage danach, in welche
Richtung sich die Kirche in Polen nach ihm entwickeln
wird, bleibt offen. Indem die Kirche ihre privilegierte
Stellung verliert und – was in einem bestimmten
Sinne selbstverständlich ist – eine große Zahl der
Gläubigen, muss sie sich mit der Rolle eines gleichberechtigten „Akteurs“ auf dem freien Markt der
Ideen zufriedengeben und folgerichtig mit
„Werbemaßnahmen“ anfangen. Die Aufgabe der
Kirche in den folgenden Jahren bleibt die Suche nach
neuen Formen der Anwesenheit im öffentlichen
Leben und im Leben der einzelnen Menschen.
Übersetzt von Grzegorz Kowalski
ks. Andrzej Dragu³a
21
Gra¿yna Rozwadowska-Bar
stare fotografie
dr¿¹c¹ d³oni¹ otwierasz
album czarno-bia³ych wspomnieñ
tamte uœmiechy gesty s³owa
myœla³eœ... nie wróc¹
ty, który wyje¿d¿a³eœ
do innych miast i domów
chodzi³eœ dumny pod innym niebem
g³upcy mówili ci, ¿e jest lepsze
czyta³eœ Sartre’a, Kartezjusza czasami Platona
sprzecza³eœ siê z profesorami œwiata i z Bogiem
nocami s¹czy³eœ kwaœne wino
rano zapomina³eœ sny o powrocie
dotykasz z czu³oœci¹ stare fotografie
obrazy bez ram
z twarzami, których ju¿ nie bêdzie
w ¿adnej innej pamiêci
... pisa³eœ:
¿e stoj¹c poœrodku wielkiego miasta
wœród obcych okien i murów
poczu³eœ jak w twoim mieœcie
na wie¿y gotyckiego koœcio³a
dzwon dzwoni na anio³ pañski
teraz
w album k³adziesz.
suchy kwiat
22
Gra¿yna Rozwadowska-Bar
spacer ulicami mojego miasta
krok za krokiem
mój cieñ k³adzie siê miêkko
na kamiennych ulicach
czule zgarnia œlady bezimiennych stóp
które setki lat temu przebieg³y
ocieraj¹c swój oddech
o mury koœcio³a Farnego
a echo obco brzmi¹cych s³ów
zaklête w nutach Telemanna
(prezent od nie naszych przodków)
sta³o siê nagle zrozumia³e
jak æwierkot wróbla
szum trawy ko³ysany œwiat³em narodzin
jak w „Porywie wiatru” Renoira
moja dusza – lekka jak puch pisklêcia
zapachnia³a chlebem z domowego pieca.
23
Wojciech Mielczarek
Droga do Santiago
(fragment powieœci)
12 maja, Najera. Wczesny świt, za oknem jeszcze szarówka. Znów gruźlicze kasłanie, szmer ściszonych
głosów i błyski latarek w mroku. Mateusz ostrożnie zsunął się z łóżka. Zerknął na Berlinera. Niemiec twardo
spał zwinięty w kłębek. Szkoda go budzić, zresztą po diabła mu kompan na kacu i ranne mitrężenie czasu.
Ważne, by jak najszybciej wydostać się ze śmierdzącej stęchłą wilgocią i rozkasłanej sali. Więc po omacku wzuł
wilgotne buty na nogi, plecak zarzucił na grzbiet i w drogę. Za bramą to co zwykle: pierwszy rzut oka na niebo,
chmury i pytanie, które zadawał sobie każdego ranka – czy będzie lało? Wiatr tym razem energicznie przetaczał
chmurzyska w kierunku Pirenejów, co nie zapowiadało uciążliwej mżawki. Na wieży katedry obudziły się
bociany. Stały w gnieździe trzepocząc skrzydłami, jakby się przeciągały po dobrze przespanej nocy. Zbierały siły
do lotu nad śpiącymi jeszcze ulicami miasta, na których – w śmietniczyskach – czekały smakołyki wzgardzone
przez ludzi. Mateusz nie śpieszył się z wyjściem na pola. Miał chęć na kawę a bary po drodze pozamykane były
jeszcze na głucho. Czekając na ich otwarcie łaził więc po ulicach i mijał nielicznych, zaspanych przechodniów,
którzy skuleni w chłodnej wilgoci poranka, zawieszeni jeszcze między snem a jawą, chronili w sobie ciepło
domu i pościeli. (…)
Z centrum miasta szedł w kierunku rzeki Ebro. Po drodze pomnik Jakuba gromiącego Maurów. Święty
wojownik walczący konno był alegorią nieokiełznanej wolności i zwycięstwa indywidualizmu. Jego oszalały
w walce ogier z wyeksponowanym ogromnym kutasem, pełen żądzy seksu i śmierci, symbolizował całą istotę
iberyjskiej męskości. Był jak sakralne uzasadnienie przemocy i gwałtu. Śmierć, namiętność i wolność. Jakub był
apostołem tych uczuć. To nie święty z sentymentalnych „Żywotów”, gnący kark i klęczący na obolałych
kolanach z posypaną popiołem głową. Nie było w Jakubie posłuszeństwa i strachu, nie było w nim pokory
niewolnika. To święty zbuntowany i rewolucyjny; święty śmierdzący krwią, potem i spermą. To Syn Gromu, jak
mówił o nim Chrystus. Magia i wybuchowa siła była w jego świętości. Mateusz pierwszy raz zwrócił uwagę na
namiętności wyzwolone w Jakubie. Pomyślał, że wyzwalał je również w ludziach. Wyzwalał? Raczej sakralnie
uzasadniał to co w ludziach zawsze było: podsycał i pozwalał płonąć ogniowi namiętności. Święty wojowników i tych co szukają samotnie. To nie był apostoł chłopów trzymanych w posłuszeństwie – poddanych
totalitarnego państwa, trybików pordzewiałej społecznej maszyny. Patrzył na jego pomnik i podświadomie
czegoś szukał. Patrzył i słuchał jakby chciał dosłyszeć ponad hałasem ulicy dźwięk dzwonków, jakby je chciał
zobaczyć przyszyte do jego kamiennego płaszcza.(…).
24
Miasto pożegnało go, tak jak witało, swoimi wstydliwymi sekretami. Znów szedł przez szare przedmieścia
i brudne – pokryte graffiti – korytarze pod autostradami; znów mijał stare chałupy z jazgoczącymi psami
i ogrodzone szczelnie, szare bryły magazynów i fabryk. W końcu zostawił za sobą miasto i wkroczył na
sięgające po horyzont, zielone pola Kastylii. Przed nim była równina, o której mówiono, że to czyściec
pielgrzymów. Czekała go wędrówka monotonną drogą wśród pól, której końca nie widać; drogą łączącą
niewidoczne za horyzontem wsie; drogą przecinającą się gdzieniegdzie z traktami polnymi. Skrzyżowania, na
których nikt się nie mijał i przestrzeń ograniczona tylko samotnymi drzewami. Szlak monotonny jak klekot
wiatraków, jak dźwięk młynków modlitewnych. Czasem znaki prowadzić go miały wzdłuż szosy do Burgos,
gdzie w ryku silników pędzących ciężarówek, owiewany gorącymi spalinami doświadczać miał samotności
podobnej do odosobnienia, które odczuwał w górach. (...)
Krok za krokiem wdzierał się w swoją pamięć. Patrzył na zamglony horyzont, sine chmury przetaczane
silnym wiatrem na północ i borykał się ze wspomnieniami. Sięgał w głąb siebie, szukał w sobie. Na dnie pamięci
leżały dziecinne, infantylne obrazki malowane niepewną jeszcze ręką; patrzył na kwiaty, słońca, jabłka pokryte
rozwodnionymi farbami. Potem czytał listy do matki i ojca, jakieś skargi i prośby pisane piórem maczanym
w kałamarzu na kartkach z marginesami – tam miały być ich uwagi. Pismo rozchwiane, podrapany stalówką
papier, gdzieniegdzie kleks i wodnisty ślad po łzach. Potem zmięte w kulki listy nienawiści i buntu, upstrzone
wyblakłymi kroplami krwi z pociętych przegubów dłoni, które kapały na papier zamiast łez. Wtedy już nie
potrzebował rad i uwag. Dalej leżały kartki szydercze – groteskowe karykatury, rysunki przewróconych pomników, hasła i obelgi malowane farbą na murach. To zapis anarchii, tego dziecka rozpaczy, które jeszcze marzy,
że coś się da zmienić. Przyśpieszył kroku, sił mu dodało słyszalne z oddali skandowanie tłumów. Prawie biegł
jak dawno temu na wrocławskich ulicach.
Potem znów zwolnił i poczuł ciężar plecaka. Za kimś szedł, kogoś minął. Hola amigo – rzucił na odczepnego. Z ludźmi trzeba przecież jakoś żyć, trzeba się jakoś układać. Odgrzebał w pamięci kolejną stertę śmieci:
podania, odwołania, decyzje, odwołania od decyzji, umowy, wypowiedzenia umów, wezwania do zapłaty,
odwołania od wezwań do zapłaty, świadectwa i dyplomy. Wszędzie pieczątki, pieczęcie, gryzmoły podpisów.
Wszędzie urzędowe orły bez koron i orły z koronami: ptaki dziekanów, rektorów, urzędników, sędziów,
policjantów, komorników, posłów. Martwe ptaki jak uduszony w szufladzie pamięci majestat państwa. Wtedy
próbował jeszcze wpasować się w system, próbował znaleźć miejsce, w którym można wymościć sobie
bezpieczne i przytulne gniazdo. Wtedy miał jeszcze nadzieję.
Na chwilę wyszło słońce. Mateusz uśmiechnął się do siebie. Odnalazł pijacką aurę w odgrzebanych listach.
Sam pisał je do siebie literami chwiejnym i zdaniami bez zakończeń. Listy jak monologi do lustra przerywane
czkawką – najpierw okazjonalne, a potem już codzienne z rana i z wieczora. No i w końcu wielotygodniowe
korespondencje pisane z pustych pokoi i pozamykanych od środka mieszkań. Sprawozdania o ukrytych między
książkami butelkach, rzyganiu żółcią i upiorach wychodzących spod łóżka. Bolesne wspomnienia, lecz
nasycone jakimś gorzkim szczęściem. Nie chciał się okłamywać, był wówczas szczęśliwy tak jak tutaj, na tych
pustych polach.
Znów krok za krokiem zmierzał na południe. Pot, mimo chłodu kroplił się na karku. Ciepły pot owiewany
zimnym wiatrem. Poczuł chłód i biegnące po plecach dreszcze, to było jak jego listy o miłości. Niewiele w nich
spazmów, napięć i tkliwości, bo gimnastyce w łóżku nie służyły wzruszenia. To nie listy, to raczej poradniki. Jak
porady od redakcji umieszczane w rogu ostatniej strony gazety dla facetów; listy jak dobrze wypaść, jak
sprostać, zadowolić i posiąść; listy jak nagrodzić i przeprosić; rady jak nagrodę dostać i zasłużyć na więcej.
Cholera, ważne tylko, by nie płakać i odchodzić z godnością gdy żal serce ściska. Zimny pot na tych listach osiadł.
Poczuł zmęczenie marszem silne jak zmęczenie życiem. Przygarbiony wlókł się w błocie na zdrewniałych
nogach. Miał już dość i odsłonił ostatnią skarbnicę pamięci. Znalazł w niej pliki recept od swych spowiedników
– lekarzy. Prochy na spanie z wieczora i na wstawanie z rana, na dobry nastrój w tej chwili i dobry nastrój na
dłużej. Prochy na drżące dłonie i spięte twardo mięśnie, na jesienne i wiosenne depresje. Tabletki i recepty na
starość i młodość. Tabletki były jak kolorowe landrynki, jak cukierki noszone w kieszeniach lub schowane pod
poduszką. Nagrody w kolorowych fiolkach, ramkach i kartonowych pudełeczkach, ślicznych jak bombonierki.
Zatoczył koło, wrócił do punktu wyjścia. Dogrzebał się do zapomnianego zdjęcia. Zapłakany, mały chłopiec
Wojciech Mielczarek
25
w szpitalnej piżamie wyjada czekoladki. Dostał je gdy odeszła matka, dostał je na wyciszenie bolesnej
samotności. Chłopiec w pasiastej piżamie kurczowo trzyma w dłoniach słodycz w kolorowym, metalowym,
malowanym wyblakłymi farbkami pudełku. To było pierwsze lekarstwo na słone łzy krzywdy, bólu
i samotności. To był pierwszy i najprostszy sposób na rozpacz. Jego pierwsze tabletki.
W rytm kroków, godzina za godziną, mozolnie przebijał się przez swoją pamięć. Zagłębiony we wspomnieniach, dokonywał pokuty i rachunku sumienia. Był samotny na tych zielonych równinach; przed oczami miał
tylko ciemny horyzont zasnuty deszczowymi chmurami. Inni szli podobnie, oddzielnie, zgięci pod brzemieniem
plecaków, a może pod brzemieniem życia. Szli jak mrówki mozolnie niosące ciężary, mijali się bez słowa,
skupieni i zmęczeni. Byli tylko małymi punktami na tych pustych drogach bez końca.
Spotkali się pod wiejskim sklepem. Na tandetnych, plastikowych krzesłach siedzieli ci, którzy przyszli
wcześniej a reszta rozsiadła się wprost na trotuarze. Pili wodę zagryzając ciastkami, palili fajki. Plecaki znów
równo ustawione pod ścianą – obok w szeregu kije. Nogi wyciągnięte przed siebie, buty rozsznurowane, by
stopy mogły odetchnąć. Rozmowa się nie kleiła, to chyba ze zmęczenia. Za nimi było blisko trzydzieści
kilometrów wznoszącą się wyżyną. Mozolny marsz. Poziomice na planie wskazywały, że od dzisiejszego ranka
weszli ponad sto metrów w górę. W głębi uliczki Mateusz dostrzegł idącą Kati. Szła zgarbiona, by ciężar
plecaka nie odginał boleśnie do tylu obolałych ramion. Pod sklepem z grymasem bólu zrzuciła go z pleców.
Długo nie odrywała od ust litościwie podanej butelki wody. Ciężko usiadła z podkurczonymi nogami. Chwilę
odpoczywała przytulona do niego chudym ramieniem. Później z kieszeni spodni wyjęła napoczętą tabliczkę
gorzkiej czekolady. Skubali ją brudnymi, spoconymi dłońmi jedząc zgodnie, po kawałeczku. Rozgadała się:
Mateusz był zdziwiony tą nagłą erupcją gadulstwa. Siedziała oparta o niego – czuł jej drobne kości – i gestykulując opowiadała o sobie. To dziewczyna nowej ery, żyjąca zdrowo i ekologicznie. Jadłospis rygorystycznie
ograniczała do jakiś ziarenek, listków i chwastów. Żadnych mięs mordowanych zwierząt – co najwyżej jajka.
Aż dziwne, że dym papierosowy jej nie przeszkadzał. Nie była katoliczką, nie pochodziła z Bawarii. Ostrożnie
wypytywała o sprawy religijne. Pewnie sądziła, że jako Polak musi być papistą. Najwyraźniej nie chciała go
urazić, więc o papieżu mówiła z poważną miną, choć zauważył w jej oczach iskry drwiącego śmiechu. Też się
uśmiechnął kącikami oczu. Zrozumiała i przynajmniej ten problem mieli już za sobą. Nie szukała tu Boga,
szukała raczej spokoju w filozofii wschodu. Pomyślał, że pewnie go znajdzie, bo było coś wspólnego między
transcendencją szlaku i praktykami wschodnich religii. Tajemnica camino nie mieściła się w ciasnym gorsecie
katolicyzmu i unosiła wysoko nad kościołami nie do końca poddając się modlitwom. Wyjedli czekoladę, trzeba
się było ruszyć z miejsca. Ciasno zasznurowali buty i zarzucili sobie nawzajem plecaki na grzbiety. Wystarczy
już samotności, nawet rekolekcje miały swoje granice.
Niebo zaciągnęło się ciężkimi i granatowymi chmurami, które przysłoniły jak kotarą światło dnia: pola
utonęły w półmroku. Pospiesznie odpięli od plecaków dotąd zbędne płaszcze i skryli się w pelerynach jak
ślimaki w skorupach. Rzęsisty deszcz nadszedł od tyłu, zaraz za przesuwającymi się nad ich głowami, kłębiastymi i deszczowymi obłokami. Jego fale przygniatały do ziemi pszenicę, wzburzając pola jak szkwał
powierzchnię morza. Ogłuszył ich szum ciężkich kropel rozbijających się o kaptury. To była krótka mocna
ulewa, którą wiatr pospiesznie przetoczył na południe. Przez chmury, niczym snopy reflektorów, przebiło się
słońce i smugami oświetliło pola wydobywając soczystą zieleń ze zbóż. Przed nimi aż po kres widnokręgu
wiodła prosta, żółta nitka szlaku przecinająca jak nożem nasyconą deszczem równinę. Niespodziewanie ujrzeli,
ukrytą dotąd przed ich oczami, urodę ziemi. Szary świat naglę ożył, odmłodniał i wypiękniał. Na tle dalekich,
kłębiastych obłoków pojawiła się na niebie tęcza. Migocząc kolorami rosła i wznosiła się ku górze, coraz
wyraźniejsza, delikatna, drgająca blaskiem na tle przesuwających się sinych chmur. W końcu uniosła się wysoko
i strzeliście, tworząc świetlny łuk, aureolę nad horyzontem. Zdumieni, stanęli przed tą fosforyzującą bramą
powitalną i doświadczyli magii. Poczuli się jak wybrańcy, jak świadkowie cudu. Tęcza lśniła barwami a oni stali
onieśmieleni znakiem, który niespodziewanie im się objawił. Trwał jeszcze chwilę zawieszony na niebie,
a potem rozpłynął się powoli – chmury go wyparły. Został po nim tylko obraz w pamięci i uczucie w sercu
wibrujące niczym ta tęcza zawieszona w przestrzeni.
Jak na złość, schronisko w Najera położone było na przeciwległym końcu miejscowości. Nieznośnie długo
szli pustymi w czasie sjesty ulicami. Zwykle ostatnie metry drogi, tuż przed postojem, męczyły najbardziej.
26
Gasła psychiczna determinacja, a odprężony organizm czuł zbliżający się odpoczynek. Ciało boleśnie domagało się wytchnienia. Wtedy najbardziej bolały stopy, buty ciążyły jak kule u nóg, a plecak obrywał ramiona.
W albergue resztką sił zrzucili manele – niewielka była to ulga dla umęczonego grzbietu. W zabłoconej recepcji
kolejka, kilka osób przebierając nogami czekało pokornie przed obliczem flegmatycznego gospodarza na
załatwienie formalności meldunkowych. Facet był jak stara, pierdołowata karykatura biurokraty. Flegmatycznie
studiował credenciale rozpytując o jakieś głupoty, przepisywał bez pospiechu nazwiska, narodowości do
opasłej księgi meldunkowej i ślamazarnie wbijał stempel. Później opłata i rytuał otwierania kluczem kasety, by
wsypać tam bilon. Potem znów ją zamykał chrobocząc zamkiem i odkładał klucz na półkę. Na koniec
monotonna litania zakazów i pouczeń: o miejscu wyznaczonym na buty i kije, o czystości w sypialniach i o ciszy
nocnej. No i najważniejsze – rankiem buda jest zamykana, więc wynieść się trzeba przed ósmą. Stary mitrężył,
Mateusz stał pokornie w kolejce a stopy rwały, aż wyć się chciało. Pod nosem mruknął do siebie – A co do
kurwy nędzy z rana można zrobić tu innego, niż się wynieść. Wściekłość w nim narastała na ślamazarność
starego. Pewnie jeszcze za czasów Franco wbijał swój stempel w pielgrzymie paszporty, sprawy sobie nie zdając
jak muszą boleć nogi stojących przed jego biurkiem ludzi. A może zdawał sobie z tego sprawę? Może
po prostu robił to złośliwie? Może to był jego skromny, ludzki udział w tym, by droga stawała się jeszcze
bardziej przykra? I tak czas płynął w rytm przybijanej pieczęci, głośnego sylabizowania jak się kto nazywa
i otwieranej na okrągło kasety. Kati odstała swoje: już wpisana i pouczona ciągnęła za sobą plecak na piętro,
gdzie mieściły się sypialnie. Przyszła kolej na jego ceremoniał meldunkowy. Stary zaczytał się w credencialu –
Polonia! Popatrzył ze zdziwieniem. Odłożył na bok pieczęć, chwilę myślał i rozpoczął monolog. Mój Boże! Gość
był z tutejszej prawicy katolickiej: konserwatysta, tradycjonalista, eurosceptyk i co tam jeszcze ci spece od
etykiet ideologicznych potrafią o sobie wymyślić. Szlag trafił! Gospodarz tokował w najlepsze a Mateuszowi
nogi się rozpadały i rozłaziły na boki po brudnej podłodze. Stał jak petent przed urzędasem patrząc jak ten truje
z natchnionymi oczami o Polakach materialistach, co tylko ssać potrafią obcych; o nielojalnych Polakach i nie
z tej krwi co trzeba, o Polakach co do Europy pasują jak pięść do nosa. Może to i prawda, tylko czemu akurat
on musi tego słuchać. Stary nadęty jak indor napawał się swoimi słowami. Napawał się własnym monologiem,
którego treści Mateusz mógł się tylko domyślać wyłapując w potoku słów znajome hasła: naród, religia, Bóg,
wspólnota, Europa. Jak przerwać ten monolog? Przecież będzie tak ględził bez końca, będzie ględził jak jemu
podobni w kraju. Słowa jak puste w środku bańki mydlane fruwały po zabłoconej sali; słowa o życiu narodu –
tak jakby naród był amebą, psem lub koniem obdarzonym życiem; słowa nic nie znaczące i słowa kompletnie
abstrakcyjne. Czas z tym skończyć. Życia nie było w narodach, życie było w jego stopach. Życie go w tej chwili
diabelnie bolało. Rozsznurował buty i odłożył je na wyznaczoną półkę. Postawił je między innymi butami;
między butami niemieckimi, francuskimi, hiszpańskimi, angielskimi. Stanęły w grzecznym szeregu wśród
innych butów – w tej chwili tak samo ubłoconych, mokrych i podobnych do siebie. Potem bez słowa wyjął
staremu swój credencial z dłoni i włożył na jego miejsce trochę drobnych z kieszeni. Sam wbił pieczęć i powlókł
się na antresolę szukać wolnego łóżka. Chciał już tylko leżeć, spać i suszyć mokre łachy. Zostawił starego
człowieka w osłupieniu, zostawił go w przeświadczeniu, że nadeszli już barbarzyńcy ze wschodu. Dał mu
dowód, że tradycja umiera i że nie będzie już nigdy jak było. Zburzył odwieczny porządek meldowania ludzi,
według którego biegło życie staremu recepcjoniście.
Gdy wypoczął, wybrał się z niemiecką przyjaciółką na spacer po Najera. Na moment wyszło słońce, więc
położyli się na ławkach i wystawiając do niego twarze- łapali chwile ciepła. Po chwili znów lunęło i deszcz
zagonił ich do knajpy. Mateusz zgłodniał. Poprosił o miskę tutejszych cienkich kiełbasek, przypominających
swojskie frankfurterki. Barman glinianą michę wypełnił gotowaną fasolą, na której ułożył wieniec gorących
i pieprznych kiełbasek. Porcja jak dla chłopa w żniwa. Dziewczyna patrzyła z niedowierzaniem jak zagryzając
fasolą pochłania kiełbasy jedną po drugiej. Sama skubała nieufnie sałatki z roślinek upewniając się co chwila,
czy pod majonezem nie ma ukrytych fragmentów zamordowanych zwierząt. Rozbrajała go tym wegetarianizmem. Nie wiedzieć czemu uznał to za sympatyczne i miłe dziwactwo. Barman do picia podał lodowatą
i smaczną wodę prosto z kranu, pewnie tłoczoną z głębinowych źródeł. Picie wody wprost z kranów i fontann
było kolejnym zwyczajem, którego nauczyła go Hiszpania. To prawdziwe odkrycie – nigdy nie sądził, że zwykła
woda z kranu może być tak dobra. Kati zmęczona deszczowym dniem niewiele mówiła, za to ziewała od ucha
Wojciech Mielczarek
27
do ucha podpierając ręką opadającą sennie głowę. W końcu zaciągnęła go do schroniska. Jutro muszą wcześnie
wyjść, bo w Santo Domingo jest fiesta, którą warto zobaczyć. Bardzo była nią zaintrygowana.
Nocą, gdy zagrzebany w śpiworze usiłował zasnąć, nadeszła wiadomość od Anki. Napisała mu kilka
smętnych zdań o samotności. Jej mąż, podobny do bohaterów tandetnego serialu, pił kolejny dzień, krążąc po
mieszkaniu ze szklanką koniaku w dłoni. Przemawiał do siebie, do ścian, do luster. Jednym słowem był
w lepszym świecie, w którym życie mniej bolało i wszystko wydawało się prostsze. Ance było z nim ciężko.
Czuła kipiącą nienawiść, że nie może być sam bo ona na niego patrzy. Przecież chciał być sam. Chciał być
uwolniony od jej krytycznych spojrzeń, od czyichkolwiek spojrzeń. Pisała o butelkach schowanych za
książkami, łóżkiem, w szafkach i za sedesem. Napoczęte i starannie zakręcone butelki schowane na komunikacyjnych szlakach między pokojem i kuchnią, w samotni sracza i za balustradą balkonu, były polisami ubezpieczeniowymi od utraconego szczęścia i od braku zapomnienia. Były znakami wskazującymi drogę
bezpiecznej wędrówki w świecie wódczanych urojeń i strachu. Mateuszowi trudno było odpowiedzieć na tych
kilka zdań o samotności. Jej mąż był przecież jego rywalem. A może nie był rywalem? Może był kimś stojącym
w tle ich dziwacznego związku? Ale jednak był przy niej i obok niej. Był przecież w jej łóżku – słyszała nocą jego
oddech, patrzyła jak rankiem myje zęby, sika. Badawczo obserwowała czy je z apetytem obiad, który dla niego
ugotowała. Co w takim razie Ance odpisać? Napisać jej kilka bolesnych słów prawdy? Pakuj walizki, zostaw
wszystko w pizdu i wyjeżdżaj. Przecież chciała to zrobić a zarazem nie mogła, omotana strachem i zależnościami.
Chyba nie potrafił powiedzieć jej prawdy, nie potrafił okrutnie obdzierać ze złudzeń. Więc może odpowiedzieć
uczuciowo, od serca? Przecież ją kochał, wiec powinien słodzić i pocieszać jak dziecko. Ale przecież nie chciał
by spała obok męża przytulona, szczęśliwa i bezpieczna. Tak naprawdę bolała go myśl, że zbliża się do niego.
Nie potrafił wypreparować swej miłości z trującej zazdrości; nie potrafił być na tyle mądry i opanowany, by
znosić spokojnie myśli o jej małżeńskich zbliżeniach. Co z tego, że jak mówiła były przykre i nudne; co z tego,
że udawała byleby tylko szybciej skończył, wysunął się z niej i zasnął pochrapując. Popieprzone i pokręcone
życie. Klecił zdania, poprawiał, kasował wpatrzony w świecący w ciemnościach ekran telefonu. Gdy zmęczony
dobierał słowa nagle zrozumiał, że ciąży mu ta miłość i nie jest mu potrzebna. Zrozumiał to jasno, po prostu
dotknął prawdy. I wystraszył się tej myśli tak jak można wystraszyć się nagłej wolności. Poczuł się jak człowiek
wychodzący z ciemnicy na słońce. Więc cofnął się szybko i wystukał kłamstwo. Napisał, że o niej myśli, z nią
jest i kocha. Napisał też, że wszystko przecież się ułoży. To była bzdura – kilka ogólników i banałów, akurat na
tyle ciepłych by jej strach wystudzić. Tylko tyle potrafił jej dać. Tylko tyle tej nocy dla niego znaczyła. Po prostu
była cieniem, który przyleciał z tamtej strony kontynentu. Była kolejnym ciężarem przeszkadzającym w drodze.
Leżał na wznak słuchając sennego mamrotania ciężko śpiących ludzi. Obok cicho popłakiwała dziewczyna
z Sycylii. Całe dnie szła rozgadana i radosna kryjąc pod maską uśmiechu jakieś swoje kłopoty. Burza czarnych
włosów, piękny garbaty nos i lśniące oczy. Nigdy by nie pomyślał, że po nocy dopadają ją smutki. Jej
amerykański chłopak spał smacznie pochrapując pod nosem. Najboleśniej odczuwa się samotność w środku
ludzkiego stada – kołatało się Mateuszowi po głowie.
28
Zbigniew Czarnuch
Gdy wieje wiatr historii...
Marzenie wielu: w grze o jakość swego życia,
o swą podmiotowość, nadążać za czasem. Nie
gubiąc przy tym siebie. W grze hazardowej, bo
związanej z ryzykiem mylnego określenia kierunków
wiatrów historii i co za tym idzie – wyboru złego
życiowego przewodnika. Niewłaściwego guru.
Wyboru brzemiennego groźbą znalezienia się pod
koniec życiowej drogi na śmietniku dziejów. Dramat
tylu ludzi mojej generacji, którzy porwani szlachetnym uniesieniem miłości do sprawy, oddając jej swe
życie, ani się spostrzegli, że stali się „łańcuchowymi
psami” uznawanej ideologii i skończyli na złomowisku
ideałów, które ich dzieci uznały za antywartości
i uosobienie zła.
Psem łańcuchowym proletariatu nazywał siebie
polski szlachcic Feliks Dzierżyński, któremu – jak to we
dworach bywało matka-Polka, czy niańka śpiewały
w kołysce powstańczą pieśń „Będziem rąbać,
będziem siekać jak nam miły Bóg i kraj, dalej bracia a
nie zwlekać, z naszej Polski zrobim raj”. Wrażliwy na
kwestie sprawiedliwości społecznej, uznając za
Marksem, że robotnicy nie mają ojczyzny „rąbał”
i „siekał” w imię innego raju bliższego nowym czasom
– jak się wielu takim jak on wydawało. Jak się zatem
ustrzec by wiatr dziejów, tak jak jego, nie zmiótł nas
w zadżumione rejony dziejowego złomowiska? Po
czym rozpoznać, jak zmierzyć czy wiatr historii wieje
we „właściwym” kierunku? Jak się ustrzec przed
niebezpieczeństwem stania się kamieniem na szaniec
opanowany przez szaleńców lub Donkiszotów
polityki? Kamieniem na szaniec ich raju, do wiary,
w którego przyznali sobie prawo nawracania, czy
zaganiania innych, nawet wbrew ich woli?
Wiatry dziejów zrywają się na ogół spontanicznie. Bywają jednak tacy co posiedli sztukę jego
siania aby wywołać burze. Potrafią przy pomocy
żonglerki słów-zaklęć, niczym gigantyczna
dmuchawa na filmowym planie, przemienić wiatr
w wichurę. Cyniczni gracze ze spelun politycznego
hazardu lub niebezpieczni fanatycy wiary uważający
się za wysłanników Demiurga Dziejów, urzeczywistniający Jego Świętą Wolę. W ich ustach takie pojęcia
jak: Bóg, honor, wolność, prawo, sprawiedliwość,
miłość ojczyzny czy poświęcenie się dla dobra wspólnej sprawy ulegają zatruciu jadem nienawiści do
wroga, którego trzeba zniszczyć. Wtedy można
„rąbać” i „siekać”, można także ulegać sile słów innej
pieśń, nauczanej w szkołach w czasach gdy nagrywano film o urwisach uczestniczących w skoku po
satelitę Ziemi. Pieśń, w której znajdujemy bojowe
wezwanie: „Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”.
Wtedy takie antywartości jak przemoc, odwet, polityczny mord w majestacie prawa, cywilna śmierć,
stają się naczelnymi wartościami jako oręż sprawiedliwości i zapłata za popełnione winy definiowane przy pomocy przez nich doraźnie ustalanych
kryteriów.
Każda epoka ma swe ulubione metody unicestwiania tych, którzy zdaniem ekipy panującej podpisali
z diabłem cyrograf. U zarania naszej ery były to
krzyże lub bardziej „wysmakowane estetycznie”
pochodnie Nerona. Potem zwykłe stosy drewna
przeznaczone zarówno dla prostackich czarownic,
jak i wyrafinowanych intelektualnie heretyków. Był
też czas szubienic ustawianych ku przestrodze na
przydrożnych wzgórzach. Były pełne magii ceremo-
Zbigniew Czarnuch
29
niały aktów klątwy, zaostrzone pale, na które końmi
nabijano nawiedzonych przez politycznego demona.
Francuzi umiłowali gilotynę. Niemcom milszy był gaz.
Człowiek radziecki preferował strzały oddane
z zaskoczenia w tył głowy, a państwa cywilizowane –
strzały w pierś wykonane przez plutony egzekucyjne
wszystkich armii i organizacji przyznających sobie
prawo decydowania o życiu innych. W tamtych przypadkach ofiara mogła umierać z okrzykiem na ustach
wyrażającym ważne słowa i żegnać się ze światem
w ciszy większego czy mniejszego odosobnienia.
Najwyżej w otoczeniu tłumu okolicznego motłochu
spragnionego widoku cudzej krwi. W IV Najjaśniejszej,
w dobie mediów i epoki sublimującej się godności
osobistej człowieka, modna stała się najboleśniejsza
ze wszystkich odmian śmierci: unicestwianie wroga
na oczach milionów przez śmierć cywilną, chłostę
słów, pozbawienie honoru, oplucie. „O co chodzi? –
pytają rzecznicy tych praktyk – przecież krew się tu
nie leje, człowiek żyje i nikt się nad nim fizycznie nie
znęca? Co za nadwrażliwość zdegenerowanych
inteligentów! Więc bez demagogii z tymi porównaniami do ubeckich czy gestapowskich metod!
Zwykły zjadacz chleba, zagubiony w labiryncie
spraw, szuka życiowego przewodnika, szuka autorytetu, wypatruje opatrznościowego męża, któremu
pragnie służyć. W zależności od tego, które słówko
z duchowego jadłospisu szczególnie silnie porusza
najczulsze struny jego serca nastrojone mieszanką
genetycznego kodu, środowiska kulturowego i jednostkowego doświadczenia, wybiera tę ideową
wspólnotę, która na swym sztandarze to jego
ukochane słowo zamieściła. Potem już pozostanie
mu tylko problem ustawienia się pod dmuchawą
dziejowej wichury wzniecanej przez wybranego
idola, by porwany entuzjazmem, wznosząc radosne
okrzyki na jego cześć, lewitować w przestworzach.
Bo jak powiada poeta „gdy wieje wiatr historii
ludziom jak wielkim ptakom rosną skrzydła...
„Problem tylko w tym czy w epoce skrzydeł
kupowanych w supermarketach zafundowaliśmy
sobie te wyprodukowane we właściwej firmie. Czy
ich konstruktorzy wzięli pod uwagę wypadki, jakim
ludzie uskrzydleni ideałami ulegali podczas duchowych uniesień doznawanych w świętych wojnach
mających na celu zbawienie świata. Czy uwzględniono przy ich masowej produkcji przypadki zbrodni
i przestępstw popełnianych w imię najpiękniejszych
idei, podczas wypraw organizowanych w ostatnich
30
dwu tysiącleciach lat naszej cywilizacji ze szczególnym uwzględnieniem ideowych szaleństw XX w.
Dopiero co dana nam była możliwość uczestniczenia w politycznym widowisku na ten temat
z odpowiednią dla teatru polityki dramaturgią.
Widowisku, w którym toczyła się gra o wizję naszego
domu. Wizję alternatywy. Czy chcemy Polski zdefiniowanej jako ostoja ZŁA, opanowanego przez
wrednego smoka o nazwie UKŁAD, do walki z którym
zmobilizowano oddziały „czarnego luda„ – w kominiarkach, wpadających świtem do domów upatrzonych ofiar i natychmiast bez procesu i sądowego
wyroku skazując je w świetle kamer na cywilną
śmierć? Czy chcemy Polski opartej na sile twierdzy
Toruń bezkarnie rażącej pociskami z eteru pałac
prezydencki potraktowany jak Łysa Góra, gdzie
w szambie odbywa się sabat czarownic? Czy
odpowiada nam wizja kraju strzeżonego przez
rozrzucone po kraju bastiony IPN–u z nieprzebranymi
zasobami najnowszej broni skierowanej przeciw
rodakom o mrożącej krew w żyłach o nazwie
TECZKI? Czy chcemy żyć w kraju, w którym filozofia
władzy oparta jest na wizji świata postrzeganego
przez policjantów i prokuratorów instalujących
aparaty podsłuchowe w gabinetach wicepremierów i
ministrów własnego rządu i montujących urządzenia
zagłuszające system telekomunikacji podczas konsultacji z przedstawicielami kręgów społecznych narodu?
Kraju rządzonego przez rzeczników przywrócenia
kary śmierci? Przez ludzi, którzy doznali łaski poznania PRAWDY i przyznali sobie prawo jej narzucania
innym? Czy też chcemy żyć w kraju, w którym uznaje
się, że każdy ma prawo do swojej prawdy, byle tylko
nie zmuszał innych do jej respektowania. Kraju
rządzonego w oparciu o pryncypia praw człowieka
a nie narodu, gdzie wymiar sprawiedliwości oparty
jest na respektowaniu domniemania niewinności.
A nim dojdzie się do prawdy o czynie oskarżonego
wykorzystane są wszystkie elementy prawnego sytemu zbudowanego na oskarżycielu i obrońcy, kodeksie
sądowym, niezawisłych sędziach, systemie odwoławczym, a Sąd Najwyższy nie jest lżony, lecz
otoczony należnym szacunkiem. Gdzie także szacunkiem otacza się rzadkie z natury rzeczy moralne
autorytety wielkich Polaków. Czy chcemy żyć w kraju
ludzi dumnych z Okrągłego Stołu, jako zwiastuna
nowej ery sposobów rozwiązywania głębokich
społecznych konfliktów bez rozlewu krwi. Kraju ludzi
dumnych z dokonanych ustrojowych przeobrażeń
i z naszego znalezienia się w rodzinie demokratycznych państw Europy. Z kraju, którego polityka
zagraniczna oparta jest nie na ciągłym demonstrowaniu siły państwa poprzez bojowe przytupywanie
nogą zbrojną w ułańskie ostrogi. Nie na podkreślaniu
naszej wyjątkowości jako ofiar, na zakłamaniu, że
tylko nam sprawiano cierpienie, my zaś innym nigdy,
lecz na szacunku do innych ludów. Także respektowania narodowej godności innych i ich prawa
oceniania nas na takich samych zasadach jak my to
robimy wobec nich. Czy chcemy żyć w kraju,
w którym w dyskursie publicznym o jego przyszłości
więcej miejsca na co dzień znajdzie się dla słów
„porozumienie”, „współpraca”, „sojusznik”, „gest
życzliwości”, czy też w kraju, w którym podstawowymi kategoriami definiowania rzeczywistości są
słowa „walka”, „wróg”, „przestępca”, „kara”,
„więzienie”, „podsłuch”. Kraju, w którym życie polityczne oparte jest nie na poszukiwaniu okazji do wzajemnej kompromitacji, domaganiu się bez końca
dymisji premierów i ministrów , a na budowaniu
wzajemnego szacunku należnego reprezentantom
swojego elektoratu i poszukiwaniu najlepszych dla
kraju rozwiązań drogą politycznego kompromisu.
W kraju, w którym zwrot używany w naszym języku:
„zachowywać się parlamentarnie” znaczył to, co
niegdyś znaczył, a nie był jego zaprzeczeniem.
Należę do pokolenia, które po wojnie stanęło
wobec problemu wyboru alternatywy: wolność czy
sprawiedliwość. Bo marzenie o ich harmonijnym
połączeniu to utopia. Sprawiedliwość w jej
społecznym, a nie prawnym rozumieniu. Należałem
do tych, którzy zafascynowani hasłem równości
wybrali sprawiedliwość społeczną, której wolność,
jak nam się zdawało, stała na przeszkodzie. Na równi
z prawem, które – co było wtedy dla nas oczywiste –
miało charakter klasowy i trzeba je było zlekceważyć
i wprowadzić nowe. Wszak byliśmy rewolucjonistami, a klasyk proletariackiej kultury podpowiadał:
„praw nie dają prawa się bierze”! Potem czasy te
zyskały sławę „okresu błędów i wypaczeń”, poeta
skomentował je postulatem: „Niech prawo zawsze
prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość”,
a dziś ówczesny system polityczny nazywa się zbrodniczym. Po tej – danej mi przez Historię – nauce
postawiłem sobie pytanie czy i jak ja, nauczyciel
historii mogę uchronić moich uczniów przed podobnymi zasadzkami umysłu, które przydarzyły się mnie
i armii mych rówieśników? Po przemyśleniach,
u schyłku mej zawodowej aktywności nauczyciela,
wymyśliłem przedmiot, którego chciałbym uczyć
(gdybym miał taką szansę). Rozumowałem następująco: poprzez naukę o przyrodzie ożywionej
uczymy młodzież obracania się w świecie roślin
i zwierząt. Dostarczamy wiedzy na temat tego, co jest
człowiekowi w tym świecie przyjazne, a co szkodliwe. Uczymy umiejętności odróżniania grzybów jadalnych od niejadalnych. Co i jak spożywać by nie stać
się chodzącą beczką tłuszczu ani chudą tyczką.
Z czym się należy liczyć gdy chce się kąpać w wodach
zanieczyszczonych chemicznie, lub w których żyją
rekiny i krokodyle. Jak korzystać z dóbr natury, by
starczyło ich także dla innych ludzi oraz co robić by
nie przyczyniać się do wymierania gatunków innych
stworzeń. Ten przedmiot, którego chciałbym uczyć
odpowiadałby uczniowi na pytanie: Z czym się musi
liczyć jak znajdzie się wśród innych , jak „wlezie”
między wrony; z jakimi psychospołecznymi zjawiskami się spotka, gdy trafi do paczki kolegów
uznających kult krzepy, a z czym się musi liczyć gdy
trafi do środowiska artystycznego czy naukowego.
Jakie zjawiska psychiczne ujawniają się w rodzinie,
gdy z dziecka przeistacza się w nastolatka, a jakie
w klasie szkolnej czy w grupie pracowniczej, gdy
zechce udoskonalać stosunki w niej panujące od
poprawiania zachowań innych? Czego może się
spodziewać gdy swym stylem bycia, ubierania się
i spędzania czasu wolnego odbiega od norm
panujących w jego środowisku? Co go może spotkać
gdy znajduje się w ulicznym tłumie? Z jakimi następstwami musi się liczyć gdy zmienia swe wyznanie wiary
i staje się neofitą lub gdy zmienia przynależność
grupową? Jak się powinien zachować w czasach gdy
wieje wiatr historii i jak go rozpoznawać w kontekście
złożoności sprawy światopoglądowego pluralizmu
i groźnej dla innych sytuacji gdy odnajduje dla siebie
prawdę absolutną w polityce czy religii? Co mu
zagraża gdy naiwnie zaufa ludziom świata polityki.
Nowy przedmiot miałby pomagać młodym ludziom
w poszukiwaniu sposobu chronienia swojej godności
bez narażania na szwank godności innych. I tak dalej,
itd. Wszystko to razem wzięte miało by być syntezą
socjologii, psychologii, antropologii kulturowej
i innych nauk humanistycznych podaną na
przykładach historii, literatury, filmu. W tym wydaniu
historia przestaje być traktowana w kategorii narodowej, religijnej, klasowej, rasowej, politycznej czy
jeszcze innej indoktrynacji, sterowanej przez ko-
Zbigniew Czarnuch
31
lejnego ministra lub wykorzystana przez nawiedzionego nauczyciela. W jej miejsce ten przedmiot
moich marzeń stałby się fundamentem samowiedzy
i życiowej mądrości, rozumienia siebie wśród innych.
Uczyłby sztuki kiedy, gdy wśród wron się znajdzie,
winien krakać tak jak one i kiedy w imię troski o swą
ludzką godność powinien stanowczo powiedzieć NIE!
W Gorzowie IPN zorganizował wystawę
fotograficzną „Twarze bezpieki”, na której bez
sądowego wyroku skazuje się na śmierć cywilną
funkcjonariuszy tej służby. W Gorzowie postawiono
więc pręgierz. A ja przez lata uczyłem, że pręgierzy
zaprzestano używać wraz z upadkiem feudalizmu…
Spytałem kolegę, nauczyciela, historyka, co sądzi na
temat wystawy. Odparł: Świetnie, ja bym jeszcze
dodał fotografie ich żon i dzieci! Partia PiS ma poparcie 25-30% wyborców. To razem pokazuje nam, na
32
jak niestabilnej podstawie chcemy budować naszą
demokrację. W tej sytuacji należałoby krzyknąć:
Hannibal ad portas, a tymczasem my, ludzie
budżetówki , „wykształciuchy” i przedstawiciele „łże
elit” – strajkując domagamy się 50-, 100-procentowych podwyżek, brukując PiSowi szeroki gościniec
powrotu do władzy. Nasuwa się skojarzenie
z Władysławem Gomułką, który miał ponoć
powiedzieć, że polskie państwo szlacheckie obaliła
szlachta, polskie państwo burżuazyjne polska
burżuazja, robotnicze – zniszczą robotnicy. Mnie się
nasuwa fraza następna: a demokratyczne państwo
ideałów „Solidarności” zniszczą ludzie „Solidarności”.
Na szczęście jesteśmy w Unii Europejskiej. Ale czy
zręczny demagog i manipulator opinii publicznej,
władający mediami nie może tego zniszczyć przy
pomocy swych „dyplomatołków”? ...
Czes³aw Sobkowiak
Zanim zabrzmi muzyka
Na trzecim piętrze
W Bibliotece na trzecim piętrze, w sali, gdzie
obrazy Hilarego Gwizdały sennie opowiadają
zaśnieżony świat i klimat ulicy Drzewnej lub perspektywę innej baśniowej uliczki, bo baśniowo namalowanej, wypełnionej jedna przy drugiej kamieniczkami,
trochę w stylu jak u Utrilla, którego niepokaźny dom,
schodząc w dół z Montmarte’u, oglądałem, stamtąd
chory pojechał biedak do kliniki, więc w tej podłużnej
zielonogórskiej sali autorskich wieczorów tego dnia
sporo ludzi usiadło przy stołach. Naprzeciw Jacek
Wesołowski, widziany przeze mnie pierwszy raz
w życiu, od razu domyśliłem się, że to on, w jego
twarzy było to, co z jego pisania przenikało do mojej
czytelniczej wyobraźni. Tego dnia wszyscy się
rozgadali. Głosy zbiegały się w jednym punkcie. Nie
przeciw sobie. I nic więcej zapewne by nie wynikło,
gdyby jeszcze Małgorzata Wower nie przeczytała
kilka wierszy. Nagle otworzył się inny klimat. Zrobiło
się wyraziście klarownie, przejrzyście i nieprzymusowo, bezstronnie. Ja to lubię. Okazało się, że poezja
bezapelacyjnie wyprzedziła wszystkich, mając do
powiedzenia coś rzeczywistego i z innego świata. Nie
można było ani na moment mieć wątpliwości, że coś
to znaczy, gdy ktoś mówi prawdziwie.
Andrzej
Będąc uczniami liceum chodziliśmy z dziwnym
zapałem, z wierszami w kieszeniach, wręcz powodowani niezrozumiałą determinacją, nam dającą
skrzydła, do Andrzeja na redakcyjne piętro. Długo
czekaliśmy czasem aż się skończy kolegium. Otworzą
się drzwi, zawieje dymem papierosowym i wszyscy
zaczną się do swoich pokoi rozchodzić. Któregoś razu
od naszego Mistrza usłyszeliśmy takie zdanie, że trzeba
być poetą, który wiersz napisze o gwoździu wbitym
w ścianę jak nikt do tej pory. Wiele się zmieniało
i przewracało przez następne kilka dekad. A tamto
zdanie jak pozostawało tak pozostaje ciągle aktualne.
Rada
Nie czytaj dopiero co napisanego wiersza po raz
piaty, dziesiąty, wstawiając i usuwając słowa, bo nic
to nie da. Już noc od tego drętwieje. Wytrzesz sens
z każdej linijki do zera. Pozwól mu trochę swobodnie
pobyć w świecie, niech rozejrzy się po okolicy
i ludziach, i nabierze własnego przekonania. Sam ci
podpowie, co, gdzie, czego brak.
Dzisiaj
Przed południem, w stercie gazet, takich, których
nie wyrzucam, znalazłem, jakby nie było, pocieszenie, nawet przeczytałem je sobie półgłosem. Było to
zarazem potwierdzenie (trudno bez tego pracować)
różnych rzeczy, które raz po raz się przyplątywały,
szczególnie tej, że dobrą drogą jest poezja. Ciągle
zbyt niewielu o tym wie i niewielu docenia. Dobrą
drogą do prozy, malarstwa a przecież i wielu mniejszych lub większych życiowych spraw, z którymi
przychodzi każdemu w najprzeróżniejszych sytua-
Czes³aw Sobkowiak
33
cjach się zmierzyć. Uśmiechnąłem się, to dobrze, to
bardzo dobrze, że ktoś potrafi tak myśleć. Więc
i w odległej galaktyce, na jednej z nie odkrytych
jeszcze planet, też być może ktoś się trudzi nie
inaczej ze swoim ciężarem. Właśnie w tej chwili.
las, na obłoki, na strumyczek, by oddalić lub uczynić
nieważnym ból, biorący się z nie wypowiedzenia
sensu każdego oddechu.
Gdy jakiś wiersz
Warto po trzykroć się zastanowić, czy się kogoś
nie rani. Bo cóż wtedy, gdy nie da się niczego już
cofnąć. I nie będzie tego, który mógłby wybaczyć.
Od czasu do czasu zdumiewa mnie jakiś wiersz,
zachwyca poezja lub snująca się fraza muzyczna,
mająca szczególną moc, kiedy dociera na ulicę
w wiosenny dzień, do parku z białą ławką, z czyjegoś
mieszkania, przez w pół otwarte okno, albo do nieba
unosi mnie choćby jedna czytana linijka, zdziwienie,
doznanie obywające się zupełnie bez jakiegokolwiek
przymusu, gdy rodzi się we mnie skłonność
i gotowość natychmiastowego oderwania się od
całej rzeczywistości, a zwłaszcza jakichś zadawnionych wewnętrznych ran, będących ciężarem,
wtedy wiem, że w tym jednym momencie przeżycia
zjawia się unikalna materia, która może wystarczyć
za wszystko – uznanie, pieniądze, poczucie spełnienia
i inne tego typu splendory. Perły, złoto, kamienie. Nie
chcę i nie muszę niczego więcej. Wszystkie udręki
i niedostatki przezwyciężone. Nikt nie jest w stanie
wyrządzić mi krzty krzywdy, bo nie mogą, nie mają
(wtedy) do mnie dostępu kłamstwa, plugastwa albo
niesprawiedliwość. Do jasnej krainy nieprawdopodobnie dziwnie kładącego się na każdą rzecz
światła nie mają wstępu rozpadliny, brzydota,
butwienie, ciemność i złość. Po prostu nie ma tam
i nie może być dla nich miejsca.
Zawsze
Pewnik
Człowiek szuka Boga nie tam, gdzie On jest.
A gdzie jest Bóg? Gdyby było jedno wiadome
miejsce, jakże wszyscy byśmy się ścigali. To miejsce
jednak nie jest jedno ani to samo. Zawsze inne. Bóg
nie istnieje celowo w ten sposób, by człowiekowi
utrudnić spotkanie ze sobą. Tylko po to, by nie przestać
być Bogiem.
Kamień
Tajemnica kamienia tkwi w tym, że milczy. Nie
musi dodawać nic więcej. Czymkolwiek przekonywać. Po prostu jest. A poza tym nie od wyrokowania
w cudzych sprawach, gdy z samym Bogiem toczy
odwieczny dialog, bo co mógłby powiedzieć o nie
swoim świecie, nigdy nie będąc nim. Kamień tę
zasadę respektuje. To warto brać pod uwagę w niektórych przynajmniej sytuacjach. O tak, spodziewam
się, że legion natarczywców już gotowy jest mi
wytknąć, że to nic nowego. Wypadałoby jednak, aby
po części każdy człowiek był kamieniem.
Olchowy las
Z życia pewnego chłopca
Ileś tam lat wstecz, idąc przez podmokły
olchowy las, a następnie brzozowy lasek, na
obrzeżach pachnącego żywicą dorodnego sosnowego lasu, nawet przez chwilę nie pomyślałem, że
może zniknąć przyszłość. A pragnienie przekroczenia
horyzontu okaże się nie tak istotne. Już wiem, jaki to
ciężar, gdy nie światło widać, ale zewsząd cienie. Nie
ma dobrych rozwiązań, zdań wyczerpujących, które
byłyby w doskonałej formie i można byłoby na nich
całkowicie ze swoją słabością i wątpieniem polegać.
To znaczy. W których znalazłbym oparcie, a nawet
coś więcej, znalazłbym świat, ten, który pozwala żyć
w pełni. W końcu, czyż nie szukam codziennie
sposobu, nawet gdy tylko patrzę na pobliski olchowy
34
Nastała już taka pora. Jeszcze nie chcę myśleć, że
dotknęła mnie jesień, ta podstawowa, która wyziębia
wodę i ziemię czyni szarą. Nieużyteczną. Pełną gorzkich korzeni. Od czasu do czasu przychodzą do mnie
pojedyncze obrazy, fragmenty życia. Przywołują
ludzi, ich imiona, twarze, zwłaszcza tych, którym
nijak ręki podać już się nie da ani usłyszeć ich głosu
w słuchawce telefonicznej, bo najzwyczajniej już ich
nie ma na świecie. Przywołują się stare drzewa,
gniazda wron, czarny bez nad stawem, zapach
wczesnych śliwek, żółtych i pomarańczowych, które
słodko-kwaskowatym smakiem na początku lata
wynagradzały dzieciom nużący czas na łąkach przy
pasieniu krów. Gdy gasną na scenie światła codziennych zdarzeń i spadają jedna po drugiej gwiazdy,
w ogóle wszystko spada, kończy się, cóż może być
lepszego. Tylko pamięć, pamiętanie zdarzeń, w istocie drobnych, a jednak zapisanych z taką precyzją, że
aż mnie to zastanawia. Nie przebrzmiały zasłyszane
zdania. Niegdyś oglądane rzeczy i zjawiska wychodzą
z tła. W ten to sposób uobecnia się utracony czas.
Odzywa się muzyka orkiestry grającej latem na
wiejskiej zabawie, w jakąś ciepłą niedzielę, pod gołym
niebem pełnym poezji. Na łące, obok stawu. Ach, jak
chce się żyć, jak chce się żyć. Muzykanci siedzą dostojnie, wysoko na ustrojonej wstążkami przyczepie
traktorowej, a my, ciekawskie, wrzaskliwe dzieci, to
wdrapujemy się na nią, by z bliska przyjrzeć się
błyszczącym w słońcu instrumentom, to biegamy nie
wiadomo po co i za czym. Jakby to do nas wyłącznie
należał ten dzień, wyłączony z biegu wszystkich
dziecięcych trosk. Taki fascynujący, radosny i tajemniczy. I o smaku lemoniady, którą pijemy zachłannie.
Daleko aż na łąki niesie się, rozbrzmiewa muzyka
lata. A jeszcze podnosi ja wyżej i wyżej seledynowe
powietrze. Czasami mam wrażenie, że rozbrzmiewa
tak jeszcze, teraz, po upływie wielu lat. I gdybym
dzisiaj stanął między olchami znowu dałoby się ją
usłyszeć. Niezauważalnie poruszyłaby się woda
w stawie. Zadrżałaby leszczyna. A przecież nikogo
już nie ma. Wszyscy dawno umarli. Muzykanci i ci, co
wtedy tańczyli i nie tańczyli. Podchmieleni tanim
winem. Którzy robili drzewo w lesie na zimę albo
utrudzeni o zmierzchu wracali z pola lub w niedzielę
szli do kościoła. Nie potrafię pogodzić się z nieobecnością tych ludzi i innych, na których zrozumienie
i rozmowę przez lata całe w różnych trudnych
chwilach mogłem zawsze liczyć. Otwierali szeroko
drzwi, stawiali herbatę, niekiedy obiad i kieliszek
wina, przyjaźnie pytali, no i co tam u ciebie. Ktoś
z wakacji przysłał widokówkę. Kilka słów. Ktoś telefonował. Telefonował jeszcze wczoraj. I nagle gdzieś
się zapodział jakby we śnie, o którym nic pewnego
już nie da się powiedzieć. W jakimś blasku, w jakimś
pyle. Ustało tętno. Zanim zdążyłem to zauważyć ktoś
już się nie pojawił w świetle ulicy. Ktoś nie stanął
w drzwiach mojego domu. Przepadł zarys znajomej
sylwetki. Więc to prawda, rośnie samotność. Coraz
bardziej szczera. Ogromna. Coraz więcej w niej miej-
sca dla nieobecnych. Zalega pustka, zamknięte
drzwi, obcy gdzieś korytarz, na którym obce głosy.
Jedynie farba na ścianach ta sama. Ale drzwi nikt nie
otwiera. Ktoś już nie ma adresu, choć posiadał
takowy. Adres niepotrzebny. Notes niepotrzebny ani
długopis do zapisywania rozkładu dnia lub numerów
telefonów. Zbędne sklepy w okolicy, przystanki
tramwajowe, zbędna codzienność, wykłady na
uczelni, nawet powietrze. Wypada już tylko odgadywać i łączyć w jeden sens dalekie od siebie rzeczy
i zdarzenia. Pojmować, czego się nie pojmowało.
Pojmować całą tę galaktykę życia na jednej z planet,
na której lądy i oceany. A w powietrzu nad wodami
unosi się wielka niewiadoma. W przyspieszonym
tempie przyjmować do wiadomości nieprawdopodobnie nowe przygody. Za każdym razem zjawiające
się bez uprzedzenia. Zegar jest nakręcony, sekundy
tykają. Odnoszę coraz częściej wrażenie, że są tylko
snem i płyną obrazy, trwa dziwna rozmowa. Jakby
film się odtwarzał. I znowu odtwarzają się moje
kaczeńce złote w wiosennym, błotnistym rowie.
W płytkich rozlewiskach ciepła woda. Lubię w niej
biegać. Odtwarzają się wierzby. Muszki zawzięcie
w powietrzu kontynuują taniec. Tęcza jaśnieje intensywnie i blednie. Deszcz pada drobno. Nogi mam
ubłocone do samych kolan. Myślę, co powie o tym
moja mama. Istnienie nieprzemijające, czy tylko
złudzenie, że wszystko jest jak było, jeden jedyny raz,
gdy siedzieliśmy przy tym samym co zawsze stole.
Jedliśmy kartofle w łupinach, piliśmy kwaśne mleko,
każdy coś mówił, to o wojnie, o polityce, kogo zabili,
uwięzili, kto był pijany, ojciec czytał książkę przy
naftowej lampie. Ktoś śmiał się, ktoś gdzieś tańczył.
Musiał wyjechać wieczorem. Już nie wrócił. I wszystko tak zostało. Niczego się nie da nawet na milimetr
przesunąć. Ani inaczej ułożyć obrusa na stole. Teraz
ode mnie zależy, ode mnie, czy jeszcze żyje zapach
chleba z domowego wypieku, a zwłaszcza zapach
jabłek, albo motyl jest w stanie lecieć niżej i wyżej
i jakiś chłopiec, taki jak ja wtedy, naiwnie za nim biegnie. I nawet nie przyjdzie mu na myśl, że będzie
kiedyś usilnie wracał do każdego zdyszanego oddechu, szczegółu, drobiazgu, kruszącego się tynku,
do tego podwórka z drzewem lipy pośrodku,
próbując użyć słów, co mają obiecane ocalać świat
przed czarną falą. Tak to wygląda.
Czes³aw Sobkowiak
35
Adam ¯uczkowski
W celofanie
Twarz nie le¿y ju¿
jak trzeba
na twarzy
tu i ówdzie odstaje od reszty
uwiera
nakrochmalona
jak pytanie
Salony ze œwiêtym
zadêciem
na klêczkach
zdychaj¹ –
prze¿ar³y siê
powag¹ chwili
Wizja
i s³owo – gnije
choæ nie rozk³ada siê bezpiecznie zawiniête
w celofanie
W razie nag³ych
przyp³ywów md³oœci
zrób sobie
spowiedŸ powszechn¹ –
codzienne
zeznanie w blogu
Popatrz
za oknem
myœli – kar³y
skamienia³e
jak krasnale
przysiad³y w twoim
przydomowym ogrodzie
Wolsztyn, 7.10.2006
36
Adam ¯uczkowski
Wronskian
W tym domu urodzi³ siê
Hoene – Wroñski
- matematyk i filozof.
To on, wie¿a
do wewn¹trz wywrócona
pomieszanych jêzyków,
duchowych wynalazków.
Gwer w garœci u boku
Koœciuszki
Nie da³ mu ojczyzny wolnej,
nie-wolnej od obowi¹zku.
Ptak przelotny osiad³
w Pary¿u, za³o¿y³ gniazdo
motyli.
Uczyli siê od niego liczby,
barwy uczuæ –
(liczby wszak maj¹ barwê, smak)
- Mickiewicz i S³owacki.
Romantyzm wykrad³ mu do-s³ownie,
bez zbytecznego rozg³osu,
s³owiañsk¹
myœl mesjanizmu.
Polak – czy Francuz
Z obywatelstwem przysz³oœci?
Ojciec budowa³ koœció³,
On – wie¿ê z koœci myœli.
Ten, który o kraju dziecinnym
mówi³: „druga ojczyzna”,
ale uczyni³ z niej
kamieñ filozoficzny – zaczyn postêpu
„absolutnych przeznaczeñ”,
w swoim œnie – spotka³
Norwida i ... Gombrowicza,
by broniæ Polaków
przed Polsk¹.
W tym domu urodzi³ siê
Hoene – Wroñski
- matematyk i poeta
zapoznany.
Przechodniu, powiedz œwiatu,
¿e ¿y³, by³
Wronskianem wynalazc¹.
37
Adam ¯uczkowski
Dom
Po drodze do herbaciarni,
nomen omen,
„W poszukiwaniu straconego czasu”,
mija³em swój dom
na ulicy Zamkowej
- murszej¹ce, kruche œciany gotowy do odejœcia
w niebyt,
pogodzony z losem.
Siêga³ ³apczywie
pustymi oczodo³ami okien
w tamten czas.
Widzia³ ma³ego ch³opca –
który jak Indianin tropi³
zagmatwane œcie¿ki,
a¿ w koñcu
go tu przywiod³y,
zaklina³ wojennymi okrzykami
nie daj¹c¹ siê oswoiæ drogê.
Tu ch³opiec uczy³ siê
wspó³¿ycia z kotami, go³êbiami
i w koñcu tak¿e z ludŸmi.
Doznawa³ przyjaŸni dobrej
z Jankiem, walki o przetrwanie,
zawi³oœci uczuæ
do dziewczynki z ulicy Wandy.
Zachwyca³ siê oblatywaniem,
wolnoœci¹ brata i go³êbi,
zdumiewa³ dmuchanym jak balon
podgardlem gar³acza.
Na podwórku z zapa³em
gra³ w kiczkê i pikera.
Teraz nie odwa¿y³ siê –
przekroczyæ progu tajemnicy
mrocznej sieni,
wejϾ na strych
pe³en gruchania go³êbi,
zapachu czasu.
Dom mnie zobaczy³,
a ja ju¿ nie mog³em
wejϾ,
dotkn¹æ –
swojego niepokoju.
Wolsztyn, 20 01.2008
38
Adam ¯uczkowski
dotkliwe
dzieñ przesypuje siê
przez cia³o
wchodzi w krew
zieleñ brodzi w nim
po kolana
myœl budzi siê
roztarta jak k³os
dojrza³y – s³oñce
w niecce d³oni
zmarli s¹ przytomni
obecni dotkliwie
jak nigdy
zapadaj¹ w jasnoœæ
widzê blask
œwiergot
anio³ów i wróbli
lec¹cych ku niebu
Wolsztyn, 2.07.2007.
39
Eugeniusz Wachowiak
Eugeniusz Wachowiak
Moja przygoda
Mein deutsches
niemiecka albo dwie Abenteuer oder
strony medalu
die zwei Seiten
einer Medaille
Cóż mogę na ten temat powiedzieć, będąc
tłumaczem z języka niemieckiego, języka który wielu
Polakom mego pokolenia kojarzy się jedynie z chwilami grozy i przerażenia, porażającego wrzasku,
popędzania, drwin, by wymienić chociażby to, co
jeszcze nie najbardziej okrutne...? Czy można się
dziwić, że pewien rodak, wiedząc, iż tłumaczę z tego
języka, powiedział: „I panu jako Polakowi nie wstyd,
że pracuje pan dla Niemców?”. Czegoś podobnego
nigdy nie usłyszy tłumacz angielskiego czy hiszpańskiego! Ale przecież wielu uznanych literatów,
m.in. poetka Else Lasker-Schüler – „Czarny Łabędź
Izraela”, niemiecka Żydówka, wiedząc o hitlerowskich zbrodniach, tworzyła w języku Goethego
i Schillera. Przykład współczesny – papież z Niemiec,
syn żandarma, Benedykt XVI z jego subtelną
wymową. Wszak język, podobnie jak atom, może
służyć zarówno dobru jak i złu...
Na moich oczach nie zabijano mi rodziny, nie
byłem więźniem obozowym i nie łapano mnie na
ulicy jak psa, ale częstowano mnie kopniakami,
zabrano mi ojca, kazano czapkować przed każdym
nazistowskim mundurem, strzelano do mnie z wiatrówki, zabraniano chodzenia do kościoła, mówienia
po polsku, zagęszczono obcą rodziną mieszkanie,
potem posłano mnie – niespełna czternastolatka – do
pracy po kilkanaście godzin dziennie, upokorzonego
i wygłodzonego. Lecz znałem kilku Niemców, którzy
widzieli we mnie dzieciaka i – co prawda ukradkiem
– podawali tę lepszą, dostępną jedynie Niemcom
kromkę chleba.
Język zatem może brzmieć złowrogo lub przyjaźnie, o czym mogłem się przekonać dopiero kilkanaście lat po wojnie. Za ten moment uznałem
40
Was kann ich schon dazu sagen, ich, ein Übersetzer
aus der deutschen Sprache, einer Sprache, die viele
Polen aus meiner Generation nur mit Augenblicken des
Grauens und Entsetzens assoziieren, des lähmenden
Geschreis, des Antreibens, des Spottes – und belassen
heutigen Zeit – der deutsche Papst, Sohn eines
Gendarmen, Benedikt XVI. mit seiner feinen
Aussprache. Die Sprache kann ja – wie die Atomkraft –
im Dienste des Bösen oder des Guten stehen...
Meine Familie wurde vor meinen Augen nicht
erschossen, ich war kein KL-Häftling noch wurde ich auf
der Straße wie ein Hund gejagt, aber mir wurde schon
ab und zu ein Fußtritt zuteil, mein Vater weggeschleppt,
ich musste vor jeder Naziuniform kriechen, man schoss
auf mich aus einem Luftgewehr, verbot mir, die Kirche
zu besuchen, die polnische wir diese Aufzählung dabei,
ohne zu dem wirklich Grausamen zu kommen. Kann
man sich denn wundern, dass mich einer meiner
Landsleute fragte, nachdem er erfahren hatte, ich übersetze aus dieser Sprache: „Schämen Sie sich denn nicht,
für die Deutschen zu arbeiten?” So etwas würde doch
kein Übersetzer aus dem Englischen oder Spanischen zu
hören bekommen! Dabei schrieben ja zahlreiche
anerkannte Literaten, u. a. die Dichterin Else LaskerSchüler – „der schwarze Schwan Israels”, eine deutsche
Jüdin, in der Sprache von Goethe und Schiller, obwohl
sie über die Verbrechen Hitlers wusste. Ein Beispiel aus
der Sprache zu sprechen, man hat eine fremde Familie
in meine Wohnung einquartiert und dann wurde ich –
kaum vierzehnjährig – zur Arbeit geschickt, mehr als
zehn Stunden am Tag, gedemütigt und ausgehungert.
Ich kannte aber einige Deutsche, die in mir ein Kind
sahen und mir – wohl heimlich – die bessere, nur für die
Deutschen bestimmte Brotscheibe zusteckten.
zawartą w 1963 r. znajomość z rówieśnikiem, poetą
Arminem Müllerem, urodzonym i wychowanym
w ówczesnym Schweidnitz (Świdnica), a zamieszkałym w Weimarze do końca swoich dni. Przekład
poematu jego autorstwa pt. „Zjadłem tuńczyka”
(o konsekwencjach amerykańskich prób z bronią
jądrową na Pacyfiku) stanowił mój debiut translatorski, opublikowany w poznańskim Tygodniku
Zachodnim. Przyjaźń ta została udokumentowana
na filmie prezentowanym na międzynarodowym
konkursie filmów krótkometrażowych i dokumentalnych w Krakowie. Zdjęcia do niego wykonywał
operator Zbigniew Raplewski we Wschowie,
Rydzynie i Lesznie.
W r. 1984, dzięki Karlowi Dedeciusowi,
poznałem Johannesa Poethena, wybitnego poetę
i eseistę, twórcę stowarzyszenia pisarskiego
Stuttgarter Schriftstellerhaus. Po przemianach 1989 r.
zaproponowałem Poethenowi wymianę pisarzy
z wielkopolskiego oddziału SPP w Poznaniu ze
stowarzyszeniem literackim w Stuttgarcie. I tak,
w 1991 r. podpisaliśmy umowę, w wyniku której co
roku, na okres tygodnia, przybywa do Poznania
dwóch pisarzy ze Stuttgartu, i – analogicznie –
dwóch pisarzy z naszego środowiska bywa
w Badenii-Wirtembergii. Wymiana ta odbywa się po
naszej stronie bez jakichkolwiek czynników administracyjnych i wywiera znaczący wpływ na zmianę
obiegowych stereotypów i co najważniejsze –
owocuje niebagatelnymi utworami, jak chociażby
cyklem Poethena „Hermes przybył do Poznania”.
Lubię tłumaczyć poezję autorów, którzy aczkolwiek warsztatowo odmienni są mi jednakowo bliscy,
wspomnianych wcześniej Lasker-Schüler, Poethena,
Müllera, czy Johannesa Bobrowskiego.
Dlaczego tłumaczę? Na to pytanie nie
odpowiem. Nie jestem ani germanistą, ani polonistą,
nikt nie uczył mnie sztuki tłumaczenia, ale
zakiełkowała we mnie taka potrzeba, wręcz rodzaj
powołania, bez którego przekład staje się jedynie
kostyczną treścią, bo przecież nie wolno
tłumaczącemu zagubić w przekładzie tego, co poeta
zawarł między słowami.
21 lipca 2005
Ihre Sprache kann also Furcht erregend oder freundlich klingen, wovon ich mich erst ein Dutzend Jahre
nach dem Krieg überzeugen konnte. Dieser Augenblick
kam 1963, als ich meinen Altersgenossen, den Dichter
Armin Müller kennenlernte, geboren und erzogen im
damaligen Schweidnitz (Świdnica), wohnhaft bis ans
Ende seiner Tage in Weimar. Die Übertragung seines
Poems unter dem Titel „Ich habe den Thunfisch
gegessen” (über die Folgen der amerikanischen
Atomwaffenversuche im Pazifik) war mein Debüt als
Übersetzer, veröffentlicht in der Posnaner Wochenzeitschrift „Tygodnik Zachodni”. Unsere Freundschaft
wurde in einem Film dokumentiert, der bei einem internationalen Wettbewerb für Kurz- und Dokumentarfilme in Krakau präsentiert wurde. Die Aufnahmen dazu
wurden von Zbigniew Raplewski in Wschowa, Rydzyn
und Leszno gemacht.
Im Jahre 1984 habe ich durch Karl Dedecius’
Vermittlung den hervorragenden Dichter und Essayisten
kennen, den Begründer des Stuttgarter Schriftstellerhauses. Nach der Wende habe ich Poethen vorgeschlagen, einen Schriftstelleraustausch zwischen dem polnischen Bund der Schriftsteller und eben jenem Verband in
Stuttgart aufzunehmen. Und so haben wir 1991 einen
Vertrag geschlossen, auf dessen Grundlage jedes Jahr
zwei Schreibende aus Stuttgart für eine Woche nach
Posen kommen und – entsprechend – zwei Schriftsteller
aus unserem Milieu nach Baden-Württemberg fahren.
Dieser Austausch findet ohne jedwede öffentliche
Unterstützung statt und trägt bedeutend dazu bei, die
vorherrschenden Klischees zu überwinden, vor allem aber
trägt er Früchte in Form von nicht unwesentlichen Werken, wie etwa Poethens Reihe „Hermes kam bis Poznań”.
Ich übersetze gern Poesie von Autoren, die mir
nahe stehen, auch wenn sie sich eines anderen poetischen Handwerks bedienen: der oben erwähnten LaskerSchüler, Poethen, Müller oder Johannes Bobrowski.
Warum tue ich das? Auf diese Frage weiß ich keine
Antwort. Ich bin weder Germanist noch Polonist, mir
hat niemand die Übersetzungskunst beigebracht, es
wuchs in mir nur ein Bedürfnis dafür, ja eine Art
Berufung, ohne die eine Übersetzung bloß zu einem
toten Inhalt wird – dabei darf doch der Übersetzer
nichts davon verlieren, was der Dichter zwischen die
Zeilen hat stehen lassen.
21. Juli 2005
Übersetzt von Grzegorz Kowalski
Eugeniusz Wachowiak
41
Else Lasker-Schüler
Gebet
Modlitwa
Oh Gott, ich bin voll Traurigkeit...
Nimm mein Herz in deine Hände –
Bis der Abend geht zu Ende
In steter Wiederkehr der Zeit.
Smutku jestem pe³na, o mój Bo¿e...
WeŸ moje serce w twoje d³onie –
Nim wieczór w nocy nie utonie
W ci¹g³ym kieracie czasu godzin.
Oh Gott, ich bin so müd, oh Gott,
Der Wolkenmann und seine Frau
Sie spielen mit mir himmelblau
In Sommer immer, lieber Gott.
Zmêczona jestem, o mój Bo¿e,
Dwie chmury w parê po³¹czone
Ci¹gle chc¹ ze mn¹ graæ w zielone
Ka¿dego lata, o mój Bo¿e.
Und glaube unserm Monde, Gott,
Denn er umhüllte mich mit Schein,
Als wär ich hilflos noch und klein,
- Ein Flämmchen Seele.
Zawierz naszemu ksiê¿ycowi
On mnie os³oni³ w swej poœwiacie
Niby bezbronne ma³e dzieciê
- P³omyczek duszy.
Oh, Gott und ist sie auch voll Fehle –
Nimm sie still in deine Hände...
Damit sie leuchtend in dir ende.
Jeœli o Bo¿e ona tak zbrukana –
Ujmij j¹ cicho w twoje d³onie...
Aby odchodz¹c sz³a ju¿ w chwale Pana.
Przełożył Eugeniusz Wachowiak
42
Beata Igielska
Ta sama ziemia
Ruth zanurzyła dłonie w miękkiej, wilgotnej ziemi. Zapachniało świeżością i pleśnią jednocześnie. Ziemia
w ogrodzie miała bowiem to do siebie, że była bardzo wilgotna i nawet w upały obywała się przez dwa-trzy
dni bez podlewania i bez szkody dla roślin.
Przymknęła oczy i wyobrażała sobie, że jest niewidoma – jak Olaf, syn sąsiadów, który w dzieciństwie
zapadł na „chorobę mózgu” i leżał kilka tygodni w gorączce. Gorączka w końcu spadła, ale gdy chłopiec
odzyskał przytomność, rozpacz rodziców szybko zastąpiła radość. Potem była jeszcze nadzieja, ale po kilku
latach wszyscy pogodzili się chyba z tym, że Olaf nie widzi.
Ruth obserwowała go nieraz, jak wygrzewał się na słońcu albo spacerował z matką. Gdy ją mijali, zawsze
miała ochotę zajrzeć mu głęboko w oczy, by przekonać się, jak wyglądają. Ciekawiło ją strasznie, czy Olaf stracił
również kolor oczu, ale ilekroć widziała go z bliska, szedł prowadzony przez swoją matkę, a wtedy nie miała
dość śmiałości. Kłaniała się jedynie Frau Bernstein i słysząc cichą odpowiedź, spuszczała wzrok, choć czuła, że
Olaf właśnie wtedy, słysząc jej dźwięczny głos, odwraca odruchowo głowę w jej stronę.
Chłód czarnoziemu przyjemnie łaskotał szczupłe dłonie Ruth. Uwielbiała przesiadywać w ogrodzie i choć
nie musiała w nim pracować, czasami nie potrafiła oprzeć się pokusie zanurzenia rąk w miękkim podłożu. Tak
jak schodząc do piwnicy po ziemniaki albo po śmietanę, nie umiała nie przytknąć policzka do zimnej ściany.
W piwnicy zawsze pachniało tak samo i trochę inaczej. W lecie była to woń grzybów i pajęczyn, jesienią zawsze
słodkawy zapach jabłek mieszał się z ostrym odorem kiszonej kapusty, której Ruth szczerze nie znosiła. Zimą
rzadko schodziła do piwnicy, ale kiedy już się tam znalazła, wdychała z upodobaniem drażniący nozdrza
zapach, którego nie potrafiła z niczym porównać. Było trochę tak, jakby wąchała wilgotną ziemię, trochę jakby
pochyliła się nad wiadrem z obierkami od warzyw. Kiedyś próbowała polizać ścianę, żeby poznać lepiej tajemniczą woń, ale matka, która jej towarzyszyła, skarciła ją tak bardzo, że nawet będąc samą, nigdy tego nie
próbowała. Przytykała jedynie policzek do pokrytych szronem cegieł i zastanawiała się, czy kiedykolwiek pozna
i rozszyfruje dziwną mieszaninę. Bo że nie był to jeden zapach – tego była absolutnie pewna. Wiosną w piwnicy
czuć było stęchliznę i pleśń. Tej woni nie lubiła, lecz na swój sposób fascynowała ją jako kolejna dziwna
mieszanina. I choć wiedziała, że to efekt psujących się warzyw, które – mimo licznych zabezpieczeń – nie
dotrwały całe do wiosny, wyobrażała sobie, że może w nocy ktoś zakradł się tutaj i rozsypał zaczarowany pył,
który zaraz zamieni się w złoto. Tak jak w bajce, którą matka kiedyś opowiadała jej do snu.
Kiedy po kilkunastu latach poczuła ten sam zapach, jej myśli nie stawały się fantazjami jedynaczki najbogatszego w Blesen gospodarza. Tuląc się do innych kobiet w zatęchłej piwnicy, modliła się, by sowieci plądrujący
kolejny dom, nie odkryli wejścia do podziemnego schowka. Tak bardzo się wtedy bała, że chciała natychmiast
umrzeć. I tak bardzo chciała żyć, by móc jeszcze kiedyś zanurzyć dłonie w wilgotnej ziemi...
Przerażała ją później myśl, że w takiej chwili nie myślała ani o matce, ani o ojcu, ani o niewidomym Olafie,
który był jej pierwszym mężczyzną. Myślała o czarnej, pachnącej swoim zapachem ziemi, która w innym
zakątku Europy nigdy nie była już taka sama...
Beata Igielska
43
***
Marta weszła powoli do zarośniętego ogrodu. Nie mogła uwierzyć, że w ciągu zaledwie kilku tygodni pusta
przestrzeń usiana jedynie gdzieniegdzie łysymi krzaczkami pokryła się bujną zielonością. Nabrzmiałe od niedojrzałych jeszcze, ale gęstych owoców krzewy porzeczek spowijała sieć powoju, który rozplenił się do całej
powierzchni ogrodu i wyglądał jak panoszący się nie na swoim uzurpator. Łodygi chrzanu sięgały prawie jej
piersi, a piwonie rosnące pod murem zwiesiły łodygi pod ciężarem intensywnie pachnących kwiatów.
Niektóre wisiały bezwładnie i bez trudu zauważyć można było, że połamały się, nie mogąc udźwignąć wielkich
różowych kul.
Starając się nie podeptać przekwitających niezapominajek, podeszła do rosnącego na środku ogrodu
drzewa – starej jabłoni. Przytknęła delikatnie policzek do grubego pnia i zachłannie wdychała woń, którą
w myślach określała jako zapach zieloności. Żałowała, że nie mogła widzieć i wąchać kwiatów. Sądząc po
ilości zawiązków owoców, musiało być ich mnóstwo. Przytuliła się do drzewa, obejmując je tak, jakby było
człowiekiem. Przymknęła oczy i dopiero gdy poczuła na ustach znajomy słony smak, zdała sobie sprawę z tego,
że płacze. Powinnam się już przyzwyczaić do łez... – pomyślała. Przez całe życie nie napłakała się chyba tyle,
ile w ostatnich miesiącach.
Płacz dziecko, płacz... – mówiła jej babcia, gdy jako mała dziewczynka przewróciła się albo roniła łzy,
słuchając babcinych baśni. Babcia znała tylko wzruszające opowieści, w których zawsze pojawiały się czarne
charaktery, na tyle straszne, by przerazić Martę nie na żarty. Wszystkie jej bajki kończyły się jednak szczęśliwie.
I wtedy pojawiał się kolejny powód do płaczu, bo jak można było nie wzruszać się słuchając o przygodach Kaja
i Gerdy czy Dziewczynki z zapałkami. Dopiero w szkole Marta dowiedziała się, że tak naprawdę nie były to
babcine opowieści, ale baśnie napisane przez Andresena. Pierwsza lekcja na temat duńskiego pisarza skończyła
się awanturą, bo Marta rozpłakała się na całą klasę, obwieszczając wszystkim, że ten pan ukradł bajki babuni.
Potem matka musiała wziąć wolne, bo pani była nieustępliwa i wezwała rodziców do szkoły. A że ojciec – jak
zwykle – był gdzieś w delegacji, matka zmuszona była wziąć dzień bezpłatny, co wypominała potem Marcie
aż do powrotu ojca. Była też awantura, w trakcie której matka krzyczała, że dość wizyt na tej zabitej dechami
dziurze i po której na kilka dni ojciec odwiózł Martę właśnie do zabitej dechami dziury, czyli do babci.
Trudno uwierzyć, że mama wychowała się właśnie tutaj. Nigdy nie odwiedzała rodzinnej wsi. Powtarzała,
że nie po to wyrwała się w świat, żeby wracać „na pole”. Nawet ziemniaków na obiad nie gotowała, twierdząc,
że dosyć się kiedyś na nie napatrzyła. Raz na całe życie – mawiała i podawała w sobotnie popołudnia rozgotowany makaron albo niedogotowany ryż. W ciągu tygodnia Marta jadała obiady w przedszkolu, a potem
w szkole. W niedziele z reguły szła z matką i ojcem do restauracji, w której bardzo ładnie pachniało, gdy
wchodziło się na salę. Często czuło się pieczone mięso albo zupę pomidorową, ale potrawy, jakie zamawiała
matka, nigdy nie miały smaku takiego jak restauracyjne zapachy... Albo były to dziwaczne dania, jako że lokal
należał do oryginalnych i lubiących kuchnię eksperymentacyjną (jak mówiła mama), albo potrawy wyglądały
całkiem apetycznie, ale przesiąknięte były smakiem o nietolerowanych przez Marty żołądek przyprawach.
Kiedy niemal zmuszona przez matkę do zjedzenia żółtego, mdlącego ryżu z wołowiną, zwymiotowała na
restauracyjny stół, skończyły się niedzielne wizyty w lokalu. To znaczy rodzinne wizyty, bo matka nadal
w niedziele jadała poza domem, choć oczywiście po takiej kompromitacji nie mogła pojawić się już
w „Vanessie”. Marta zostawała zatem z ojcem w domu i wspólnie odgrzewali gołąbki ze słoika albo smażyli
jajecznicę ze szczypiorkiem, gotując też znienawidzone przez matkę ziemniaki. A kiedy ojciec był gdzieś
w delegacji, Marta miała wolną rękę, to znaczy gotowała w zielonym rondlu zupę z paczki. Sama mogła
wybrać, którą chciała. Tak naprawdę nie smakowała jej żadna, ale wolała rzadki, słodkawy barszcz albo
brejowatą pomidorówkę od eksperymentacyjnej kuchni „Vanessy”.
Po latach będąc z Maksem we włoskiej restauracji, także omal nie zwymiotowała, gdy kelner – jako
specjalność zakładu – zaserwował makaron barwiony kurkumą. Maks nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się
wzdrygnęła na widok dania. Wyglądało całkiem apetycznie i smakowało nieźle. Ona jednak zdecydowanie
odmówiła i gdy Maks pałaszował swą porcję, stała na restauracyjnym tarasie i paliła papierosa, udając, że nie
widzi jego zdumionej i nieco urażonej miny.
44
– Kurkumę przywiózł ze swoich podróży Marco Polo i dzięki temu Europejczycy używali jej do barwienia
ciast, ryżu i makaronu... Marta nie chciała słuchać wykładu Maksa, który uwielbiał – w przeciwieństwie do niej
– egzotyczne potrawy i w każdym zakątku Europy, w którym byli razem, starał się próbować różnych
specjałów. Jeszcze wtedy, w czasie romantycznej podróży do Włoch nie zauważała jego snobizmu. Tak jak nie
zauważała wielu innych wad, które dostrzegać zaczęła znacznie później, wraz z ulatnianiem się pierwszego
zauroczenia.
Bo to było zauroczenie. Tak łatwiej było jej wytłumaczyć się przed samą sobą z życiowej pomyłki, którą
wcześniej romantycznie nazywała miłością. A przecież w ich związku (bo tak należy to nazwać) nie było
miejsca na romantyczne wyznania, kwiaty, spacery przy zachodzie słońca... Co w takim razie sprawiło, że
spędziła z tym facetem ponad pięć lat? Może imponowały jej jego zaradność życiowa i zdecydowanie. Może
wiara w siebie (czy – jak to później zrozumiała – zwykły samczy egoizm). A może po prostu miała dość
mieszkania z rodzicami i tak bardzo chciała wyrwać się spod wpływu matki, że dostała się pod inny wpływ...
Ależ byłam głupia... – pomyślała, nadal tuląc się do drzewa. – A teraz jestem nieszczęśliwa... Może
mądrzejsza, o tak, na pewno mądrzejsza, ale chce mi się ryczeć i nawet nie umiem się powstrzymać...
Maks – życiowa pomyłka – naprawdę miał na imię Mirosław. Odkryła to dopiero do dwóch latach, gdy
listonosz przyniósł jakąś paczkę zaadresowaną nie na Maksymiliana, ale na Mirosława Wydrzyckiego. Uznając
to za jakieś nieporozumienie, nie odebrała przesyłki, ale opowiadając o całym zdarzeniu Maksowi, zrozumiała,
że strzeliła gafę. Nie znoszę swojego imienia... – tylko tyle powiedział i więcej do tego nie wracali. Podobnie jak
do wielu innych spraw, które po jakimś czasie zaczęły pojawiać się coraz częściej i które Marta starała się
zawsze sobie jakoś wytłumaczyć. Do ostatniej rozmowy, po której nic już wytłumaczyć się nie da...
***
Ruth wyciągnęła się leniwie na soczystej trawie. Potem przekręciła się nagle na bok i wtuliła twarz w ramię
Olafa.
– Moja mama wie o nas... – powiedział niespodziewanie.
– Pewnie, że wie. Przecież sama cię tu przyprowadza... – było tak gorąco, że Ruth nie chciało się
rozmawiać. Lubiła leżeć za krzakami malin i wdychać na przemian zapach ogrodu i zapach Olafa. Pachniał
zawsze mieszanką słodkawych ziół. Jego matka wciąż łudziła się, że odzyska wzrok i przygotowywała napary,
którymi przemywała mu codziennie powieki.
– Tak, ale ona wie więcej niż twoja mama...
Ruth nie zaniepokoiła się. Frau Bernstein na początku wiosny spytała jej rodziców, czy Olaf mógłby spędzać
czas w ich ogrodzie. Podobno była z nim u jakiegoś medyka w mieście i on zalecał jak częstszy kontakt z naturą.
I zapachami. A w ogrodzie Adlerów rosło tak wiele kwiatów, krzewów, drzew... Te wszystkie owoce i warzywa
może coś zrobią dla oczu jej syna....
Ojciec Ruth na początku był przeciwny, bo nie lubił dziwacznych pomysłów. Obawiał się też, co powiedzą
ludzie we wsi. Jego córka nie była już dzieckiem. Co prawda szesnaście lat to według starego Johanna było za
mało, aby myśleć o kandydacie na męża, ale tak naprawdę i dwadzieścia byłoby za mało, gdyż chciał jak
najdłużej mieć córkę w domu. Nacieszyć się nią, jak tylko da się, bo przecież choć Bóg był łaskaw, dał mu
pracowitą i uczciwą żonę, urodzajną ziemię, corocznie największe we wsi plony, nie poskąpił zdrowia i siły, to
jednak po narodzinach Ruth zapomniał, że przydałby się jeszcze syn.
Matka Ruth nie widziała jednak w tej propozycji niczego zdrożnego czy niewłaściwego. Rozumiała Frau
Bernstaein, bo sama była matką i patrząc na nieszczęście sąsiadów, zastanawiała się, co czułaby, gdyby to
spotkało ją i jej córkę. Może myślała, że jeśli zadośćuczyni nieśmiałym prośbom zbolałej matki, los uśmiechnie
się do niej i wynagrodzi ją kolejnym dzieckiem. Johann miał już prawie pięćdziesiątkę, ale był jeszcze w sile
wieku, a ona dopiero na jesieni skończy trzydzieści pięć lat, przecież mogłaby jeszcze niejedno urodzić, gdyby
tylko pan Bóg zechciał wysłuchać jej codziennych modlitw. Cóż złego może być w tym, że niewidzący syn
sąsiadów posiedzi sobie codziennie w ich ogrodzie, Przecież jabłek od tego nie ubędzie. A że Ruth lubiła
godzinami przesiadywać wśród roślin, a nawet – mimo swoich szesnastu lat – bawić się ziemią... To przecież
Beata Igielska
45
też nic złego. Oboje są młodzi, będą mieli o czym rozmawiać. Olaf, choć niewidomy, wie wiele o świecie, bo
Bernsteinowie specjalnie dla niego sprowadzili skądś mówiącą szafkę, w której – jeśli wierzyć ludziom – samo
mówi, jakby człowiek czytał gazetę. I mówi o tym, co dzieje się nie tylko w Reichu, ale i dalej...
– Moja mama wie o nas – powtórzył i odwrócił głowę w jej stronę.
– Powiedziałeś jej? – Ruth spytała od niechcenia, odpędzając jakąś naprzykrzającą się muchę.
– Nie, ale ona wie.
– Skąd wiesz, że wie?
– Mówiła mi...
– Jak to?
– Zwyczajnie. Widziała nas może, a może się domyśliła.
– I co z tego?
Ruth w swojej niefrasobliwości zdawała się być rozbrajająca. Gdy Olaf opowiadał jej niedawno o Hitlerze,
wzruszała ramionami, a nawet złościła się na niego. Mówiąc o jakimś tam nie wiadomo kim, bo cóż ten ktoś
mógł ją obchodzić, dziwnie się denerwował. Poza tym szeptał jakieś przerażające rzeczy o mordach, prześladowaniach, aresztowaniach. I twierdził, że to wszystko dzieje się w Reichu, tylko że nie w Blesen, ale dalej.
Nie obchodziło jej dalej. Rwała z krzaka nabrzmiałe maliny i zaskakując Olafa, przerywała mu te niesamowite
i przerażające opowieści, wpychając owoce do ust. On udawał niezadowolonego, czasami rzeczywiście się na
nią złościł, ale z rozkoszą przyjmował pieszczoty, po których Ruth bezceremonialnie przytulała się do niego
całym ciałem... Oboje zapominali o Hitlerze. Smak i zapach owoców mieszał się z wonią trawy, ziemi i słońca.
Dopiero przy Olafie Ruth odkryła, że i słońce ma swój niepowtarzalny aromat...
Po wielu latach, przez przypadek dowiedziała się, że jakiś polski poeta napisał ponoć cały cykl wierszy
o młodych ludziach kochających się w malinach. Ale tam, gdzie mieszkała, nikt nie słyszał o tym poecie, a ona
nie wiedziała nawet, jak się nazywał ani kiedy tworzył. Może w jego żyłach też płynęło trochę żydowskiej krwi,
jak w żyłach Olafa, i może podobnie jak on przepadł gdzieś bez wieści. Ale nie – znani poeci nie przepadają,
nawet gdy umierają na drugim końcu świata, zawsze znajduje się ktoś, kto ich widział i potrafi wskazać
chociażby zbiorową mogiłę.
Bernsteinowie znikli nagle całą rodziną. Frau Rose, jej mąż Herbert i niewidomy syn Olaf opuścili swój dom
którejś nocy i nikt nigdy już ich nie widział. Ruth wiele razy zastanawiała się, co się z nimi stało. We wsi
opowiadano wtedy różne rzeczy. Jedno było pewne – Frau Bernstein nie była odpowiednią żoną dla niemieckiego gospodarza. Co prawda nawet sama Frau Rose o tym nie wiedziała, ale byli tacy, którzy wiedzieli. Poza
tym matka Olafa miała najczarniejsze we wsi włosy i największe oczy, co było wystarczającym dowodem jej
winy.
***
Marta przeciągnęła się i spojrzała na niebo przez rzadkie liście zdziczałej wiśni. Drzewo prawie nie miało
owoców i wydawało się chore. Gałęzie pokryte były dziwnymi naroślami, a kora upstrzona brunatnymi
plamami.
Odkąd babci zmarła, nikt nie zajmował się ogrodem. Teraz też nie było nikogo, kto zadbałby o liczne
rośliny, z których jedne korzystały z danej im swobody i bujnie pleniły się, gdzie tylko mogły, inne zaś ginęły
w cieniu silniejszych i skazane były na powolną śmierć.
Jedną ręką Marta przysłaniała oczy, drugą bezwiednie głaskała miękką, zimną ziemię. Choć było gorąco,
ziemia w ogrodzie zdawała się pachnieć pleśnią i mimo że Marta nie lubiła tej woni, teraz wdychała ją
z przyjemnością. Wciąż nie docierało do niej, że stary dom babci należy teraz tylko do niej. Wraz z wielkim,
choć zapuszczonym ogrodem.
Wieczorami wydawało jej się, że słyszy kroki na strychu i były to jedyne chwile, w których odczuwała dziwny niepokój. Nie bała się duchów. Wierzyła, że są przyjazne, zastanawiała się tylko, czy to babcia Anna, czy
poprzedni mieszkańcy. Od jednego z sąsiadów dowiedziała się, że przed wojną mieszkała tu jakaś niemiecka
rodzina. Podobno byli najbogatszymi we wsi gospodarzami. Tylko nazwiska nikt przypomnieć sobie nie mógł.
46
Jakie to dziś może mieć znaczenie – mawiali. Mieszkający naprzeciwko stary Jędrzejczak przypominał sobie
tylko, że kiedyś, może w siedemdziesiątym trzecim, przyjechała tu jakaś Niemka.
– Eleganckim samochodem, z dziewczyną i chłopakiem była – mówił, opierając się o płot. – A ty nie
pamiętasz. Mała byłaś. A może i wcale cię jeszcze nie było.
– I co, panie Franciszku?
– Nic. Z babką twoją coś pogadać próbowali, ale im nie wychodziło, bo niby jak. Języka nie znali. Coś tam
na migi pokazali i wpuściła ich do ogrodu. Młodzi zostali przy furtce, a ta Niemka, Ruta, czy jak jej tam było,
długo w tym ogrodzie klęczała i tylko ziemię głaskała. Jak kota zupełnie.
– I co było potem?
– Nic. Odjechali. Ino tej ziemi trochę do woreczka zabrali. A twoja babka pomachała im na pożegnanie.
– I co dalej?
– A bo ja tam wiem. Już ich potem nikt nie widział... A ty co, do miasta nie wracasz?
– Sama nie wiem. Ten dom i ten ogród...
– Trza by jaki remont zrobić. I te chwasty... Ale ty miastowa, pewnie i tak wrócisz...
***
Pierwsze jesienne ulewy wdarły się do domu z impetem przez nieszczelne okna i dziurawy dach.
Spanikowana Marta po raz kolejny pobiegła po sąsiada.
– Teraz też chcesz tu zostać? – pytał rozbawiony Jan. Pod oknem leżało kilka ręczników, a w pokoju
trudno było przejść między miskami.
– Skoro nie wypędziły mnie duchy, nie wypędzą i deszcze. Pomożesz mi? – nieśmiało uśmiechnęła się do
barczystego mężczyzny. Miał na imię Jan i ostatnio śnił jej się coraz częściej. Podobnie jak tonący w błocie ogród
i nieżyjąca babcia. I tajemnicza Niemka, która przyjechała tu przed trzydziestu laty. Ruta? Chyba nie ma takiego
niemieckiego imienia? Może Ruth... – myślała, budząc się rano w zimnym pokoju i czekając na pierwsze
promienie, które pojawiały się coraz rzadziej i coraz później, osuszając nieco w ciągu dnia mokrą ziemię
pachnącą butwiejącymi liśćmi.
47
Ewa Andrzejewska
***
opuœci³o j¹ dziecko
stoi w plamie krwi
zdziwiona
patrzy na swoje obce nogi
na tê bramê
tryumfaln¹
do zdrowia
szczêœcia
pomyœlnoœci
opuœci³o j¹ dziecko
stoi pusta
p³acz¹c
tak by
jego
nie obudziæ
specjalnymi ³zami
pustymi w œrodku
rodzonymi w bólu
zamiast
48
Ewa Andrzejewska
SPIE- kropki
Smutny œwiat
suk i skurwysynów
Ale zapukam
Integracja
Sublimacja
Te rzeczy
Puk puk
Spierdalaj
Spierdalam
Jeszcze jak
49
Ewa Andrzejewska
Po jak poszukam...
Szukam pomys³u na wiersz
siedzê u sto³u
za sto³em
przy stole?
g³adzê jego g³adkoœæ
g³aszczê papier
skoñczy³am porz¹dkowaæ kuchniê
zaczynam porz¹dkowaæ myœli
potem przyjdzie kolej
na porz¹dne ¿ycie
Nawet siê nie napi³am wina
by nie obudziæ demona
Taki to potrafi
zaalarmowaæ domowników
i nie ma wiersza
jest dom
jestem ja
¿adnych tam poezji
kocham
robiê herbatê
opowiadam bajkê
no có¿
potem
potem
poszukam pomys³u na wiersz.
50
Ewa Andrzejewska
***
Kiedy nadchodzi Czas
Gdy stajê w ringu
Kiedy On mnie dopada, szarpie i osacza coraz mocniej
Kiedy na Jego ³askê zdana
Bez szans
Od pierwszej rundy
miotam siê w unikach,
Gdy skrupulatnie wylicza mnie Jego s³ugus
Kiedy twarz mi puchnie od ³ez i cichych ciosów
W naro¿niku ktoœ powinien czekaæ
Ktoœ kto powie trzymaj siê
Dasz radê
Jestem z tob¹
Ktoœ powinien podaæ
Obojêtne
Rêcznik
Rêkê
Chusteczkê
Ktoœ powinien tam byæ
Cholera
Nie zapominaj wiêcej o moich urodzinach
51
NA GRANICY
52
Jacek Weso³owski
Jacek Weso³owski
Denkmal
(Deutsch-polnische
Abwägungen 4.)
Pomnik (Rozwagi
polsko-niemieckie IV)
Anfangsnote: Bei meinem Aufenthalt in Polen
Anfangs dieses Jahres habe ich erlebt, dass meine
Landsleute sich noch immer für das „Denkmal der
Vertreibung“ lebhaft interessieren. Die Deutschen
wenig. Wie bekannt, ist Frau Erika Steinbach der
Mahnmal-Idee Mutter, nach Jahren der Diskussionen
redet man nicht mehr über ein Denkmal im Sinne z.B.
des Holocaustmahnmals in Berlin; es soll eher ein
„Zentrum der Vertreibung“ entstanden – in Berlin.
Nota wstępna: Podczas mego pobytu w Polsce
na początku roku przekonałem się, że rodacy stale
jeszcze interesują się żywo „Pomnikiem
Wypędzenia“. W Niemczech rzecz obchodzi mało
kogo. Jak wiadomo, matką idei Pomnika jest pani
Erika Steinbach; po latach dysputy nie mówi się już o
Pomniku w sensie np. Pomnika Holocaustu w
Berlinie: ma raczej powstać „Centrum Wypędzenia”
– w Berlinie.
„In der deutschen Humanistik bekam die Literatur
zum Thema ´Vertreibung aus dem deutschen Osten´
ein Denkmal gesetzt“. So beginnt ein Aufsatz von mir,
den ich vor fast zehn Jahren an die Redaktion der
renommierten, sich auch für deutsch-polnischen
Angelegenheiten interessierten Zeitschrift „Sinn und Form“
geschickt habe. Der Text wurde abgelehnt. Die polnische Arbeitsfassung kann ich nicht finden, ich verfüge
nur über die deutsche Übersetzung. Der deutsche Text
wird also jetzt zur Grundlage für die Übersetzung ins
Polnische. Die Anfangs- wie auch die Endnote schreibe
ich auf Deutsch. So kann man der ganze Text Nr. 4 aus
meiner oben genannten Serie für einen Essay auf Deutsch
halten, der übersetzt ins Polnische wird. Cool, nicht?
In der deutschen Humanistik bekam die Literatur
zum Thema „Vertreibung aus dem deutschen Osten“ ein
Denkmal gesetzt. Die Monographie Louis Ferdinand
Helbigs Der Ungeheure Verlust. Flucht und Vertreibung
in der deutschsprachigen Belletristik der Nachkriegszeit
ist in dem bekannten wissenschaftlichen Verlag Otto
Harassowitz in Wiesbaden 1988 erschienen, das Werk
hat Nachdrucke.
Der deutsche Literaturwissenschaftler arbeitete
zehn Jahre lang an seinen Werk. Er unterstreicht seinen
Denkmalcharakter mit der Widmung: „Den Nachgeborenen zur Erinnerung, den Lebenden zur Mahnung,
den Toten zum Gedenken“. Der Ausdruck „Vertreibungsliteratur“ hat in der deutschen Literaturwissenschaft keinen so festen Platz wie „KZ-Literatur“,
„Antifaschistische Literatur“ oder „Holocaustliteratur“.
Das Thema Vertreibung umfasst bei Helbig einen sehr
weiten Komplex; das bezeugen die Titel der einzelnen
Kapitel des zweiten Teils seiner Bearbeitung (Textinterpretationen): Heimatverständnis und Heimatanspruch, Die Kampf- und Leidenszeit in der alten
Heimat, Flucht, Vertreibung, Heimatverlust, Ankunft im
Westen: Eingliederung, Wiederbegegnungen mit
Vertreibungslandschaften, Das Vertreibungsthema
und die Chancen für eine Versöhnung. Im Rahmen
dieser thematischen Gliederung werden in einzelnen
Abschnitten die Werke der deutschsprachigen Schriftsteller behandelt wie es im Titel vermerkt ist – also nicht
nur die der Autoren der BRD, sondern auch die der DDR
und der anderen Staaten, in denen Literatur in deutscher Sprache entsteht, wie Österreich und die Schweiz.
Auf diese Weise versucht der Autor der
Monographie die politische Problematik, die mit der
„Grenzenverschiebung“ nach dem 2. Weltkrieg in
„W niemieckiej humanistyce literatura na temat
´Wypędzenie z niemieckiego wschodu´ ma swój
pomnik.” Tak zaczyna się mój tekst, który przed
prawie dziesięciu laty posłałem do redakcji
zasłużonego, też dla polsko-niemieckich kwestii,
pisma „Sinn und Form”. Tekst nie został przyjęty do
druku. Polskiej roboczej wersji nie mogę odnaleźć,
dysponuję jedynie niemieckim przekładem, który
teraz staje się podstawą polskiego tłumaczenia.
Notę wstępną jak i końcową piszę po niemiecku..
Cały tekst nr 4 z niniejszej mojej wyżej nazwanej serii
można więc uważać za esej po niemiecku,
przetłumaczony na polski. Cool, nie?
W niemieckiej humanistyce literatura na temat
„Wypędzenie z niemieckiego wschodu” ma swój
pomnik. Monografia Louisa Ferdinanda Helbiga
Potworna strata. Ucieczka i wypędzenie w niemieckojęzycznej powojennej literaturze pięknej ukazała
się w znanym naukowym wydawnictwie Otto Harassowitza, Wiesbaden, w roku 1988, praca ma dodruki.
Niemiecki literaturoznawca pracował nad swoim
dziełem 10 lat. Pomnikowy jego charakter podkreśla
autorska dedykacja: „Potomnym dla wiedzy, żywym
ku przestrodze, umarłym na wspomnienie”. Określenie „literatura wypędzenia” (Vertreibungsliteratur),
nie ma w literaturoznawstwie niemieckim tej stałości
terminologicznej, co np. „literatura obozowa” (KZLiteratur) albo „literatura antyfaszystowska” czy
„literatura holocastu”. Helbig ujmuje temat swojego
opracowania bardzo szeroko, o czym świadczą tytuły
poszczególnych rozdziałów części drugiej (interpretacje utworów): Rozumienie ojczyzny i potrzeba
ojczyzny (w oryginale słowo „Heimat” = kraj rodzinny, mała ojczyzna; w tym sensie „ojczyzna” w dalej
następujących tytułach rozdziałów – J.W.), Czas
walki i cierpienia w dawnej ojczyźnie, Ucieczka,
wypędzenie, utrata ojczyzny, Przybycie na zachód –
asymilacja, Późniejsze spotkania z krajobrazami
wypędzenia, Temat wypędzenia a szanse pojednania. W ramach tego podziału tematycznego w osobnych akapitach omówione są utwory pisarzy
niemieckojęzycznych – zgodnie z tytułem pracy – nie
tylko autorów RFN, takze NRD oraz pozostałych
państw o piśmiennictwie w języku niemieckim, jak
Austria i Szwajcaria.
W ten sposób autor monografii stara się
wyminąć problematykę polityczną „przesunięcia
granic” w Europie po II wojnie światowej. Helbig
NA GRANICY
53
Europa verbunden ist, zu umgehen. Helbig will das
Thema auf humanistischer Ebene erörtern: als menschliches Unglück, das die deutsche Gemeinschaft in
der Literatur artikulieren und bewerten musste.
Natürlich geht es nicht nur um den Flucht und
Vertreibung aus den Gebieten, die sich nach 1945 in den
Grenzen Polens befanden, sondern auch aus denen, die
sich die Sowjetunion genommen hatte und aus der
Tschechoslowakei (Sudetenland). Der polnische Staat
war aber der Haupterbe des deutschen Ostens, deshalb
waren die Polen gemeint, wenn man in Deutschland
von deutschem Unglück redete. So auch Helbig. Er
unterstreicht den apolitischen Charakter seiner
Monographie, indem er sie expressis verbis aus der allgemeinen Diskussion über die deutsch-polnische
Problematik in der BRD ausschließt; die anderen, die
Unrecht begangen haben, erwähnt er nicht: „Es wäre
nicht angebracht, die Perspektive des Verfassers dieser
Monographie in das Panorama der Bundesrepublik
Deutschland mit ihren besonderen deutsch-polnischen
Problemen und Verwicklungen zu versetzen“. Das sagt
er im Vorwort seines Werkes. Aber im Schlusswort
bezieht er sich doch ins Panorama mit seinen Problemen
und Verwicklungen mit ein: „Der langwierige Prozess
der Aussöhnung von Polen und Deutschen kann nur
dann vorankommen, wenn das ´sich leiden müssen´ in
der Wortes doppelter Bedeutung verstanden wird, als
´einander leiden´ und sich ertragen“. Er berührt hier die
außerordentlich neuralgische Frage der „Gleichheit oder
Ungleichheit“, was das „deutsche Unglück“ und die
„polnische Wunde“ betrifft. Helbig suggeriert
„Gleichheit“. Für den polnischen Leser seiner
Monographie kann das unmöglich akzeptiert werden.
Wohl nicht nur für den polnischen.
Der Autor des Ungeheuren Verlustes unterstreicht
vielmals seine Unparteilichkeit und Objektivität als
Forscher – er schreibt zum Beispiel, er sei „jemand von
außen“, weil er zwar ein in Schlesien geborener
Deutscher sei, aber auch ein Amerikaner, der seit vielen
Jahren in de USA lebe. Meiner Meinung nach gelingt es
ihm nicht, unparteilich zu sein. Einfach darum, weil
Objektivität bei den deutsch-polnischen Themen ein
heißes Eisen ist, emotional geprägt – mit den Wurzeln in
der jahrhunderte langen gemeinsamer Geschichte der
zweier
Völker.
Der
deutsch-amerikanische
Wissenschaftler bemüht sich, objektiv zu sein – das ist
zu spüren und das genügt.
Der Umfang der Lektüre, die Helbig erforscht, ist
annährend so groß wie der Umfang der
54
pragnie rozważać temat na płaszczyźnie ogolnohumanistycznej, jako temat ludzkiego nieszczęścia,
które zbiorowość niemiecka musiała wyartykułować
i przewartościować w literaturze. Oczywiście nie
chodzi tylko o ucieczkę i wypędzenie z terenów,
które znalazły się po 1945 w granicach Polski; lecz
także z tych, które wziął sobie Związek Radziecki,
oraz z Czechosłowacji (Sudetenland). Państwo polskie było jednakże głównym sukcesorem niemieckiego wschodu i stąd, gdy mówi się w Niemczech
o „niemieckim nieszczęściu”, to zasadniczo pod
adresem Polaków. Tak też i Helbig. Podkreślając apolityczność swojej monografii, autor odcina się expressis verbis od włączania jej do ogólnej dyskusji nad
niemiecko-polską problematyką w RFN, o innych
krzywdzicielach nie wspomina: „Nie byłoby zasadne
wpisywanie perspektywy autora niniejszego opracowania w polityczną panoramę Republiki Federalnej
z jej szczególnymi niemiecko-polskimi problemami
i uwikłaniami”. To mówi we wstępie do swej monografii. Ale w posłowiu włącza się jednak do tej panoramy z jej problemami i uwikłaniami: „Długotrwały
proces pojednania między Polakami i Niemcami
może pomyślnie rozwijać się nadal jedynie wówczas,
gdy ´żałować i godzić się´ rozumieć się będzie
w podwójnym znaczeniu, jako „żałować się nawzajem i godzić się z sobą nawzajem”. Dotyka tutaj
niesłychanie newralgicznej kwestii „równości czy
nierówności w nieszczęściu” wypędzonych po wojnie
Niemców wobec w okresie wojny i okupacji eksterminowanych Polaków, przeznaczonych wyrokiem
nazistowskiej ideologii na śmierć czy morderczą
eksploatację. Helbig sugeruje „równość”. Dla polskiego czytelnika jego dzieła jest to rzecz niemożliwa
do zaakceptowania. Nie tylko chyba dla polskiego.
Autor Potwornej straty wielokrotnie podkreśla
swoją bezstronność i obiektywność jako badacza –
pisze na przykład, że jest „kimś z zewnątrz”, bo
wprawdzie jest urodzonym na Śląsku Niemcem, ale
również Amerykaninem, żyjącym od lat w USA.
Moim zdaniem nie udaje mu się być bezstronnym. Po
prostu z przyczyny, że obiektywność przy kwestiach
polsko-niemieckich jest trudna, jest to temat gorący,
nabrzmiały emocjami – narosłymi od wieków trudnej
wspólnej historii dwóch sąsiadów. Niemieckoamerykański literaturoznawca stara się być obiektywny – to się czuje i to musi wystarczyć.
Zakres lektur, które bada Helbig, jest równie
wielki, co zakres problematyki wypędzenia. Jeśli idzie
Vertreibungsproblematik. Wenn es um die Literatur der
BRD geht, die die Hauptdomäne dieser Problematik ist,
kann man Dem ungeheuren Verlust den Eindruck
gewinnen, dass das Motiv der Vertreibung aus der
Heimat 1945-47 für die westdeutschen Schriftsteller
fast so wichtig ist, wie für die polnischen das Motiv des
Krieges und der Okkupation 1939-45. Die Handbücher
der deutschen Literatur bestätigen diese Meinung
Helbigs nicht, aber das ist Nebensache.
Helbig interpretiert eine enorme Zahl von Werken
westdeutschen Autoren, von Schriftstellern, die polnische Germanisten zu Zeit des Volkspolen als
Revanchisten bezeichneten, bis zu den Polonophilen:
Grass, Lenz, Bienek. Mit der Bewertung der polnischen
Seite, das, was zum Thema geschrieben wurde, als
„revanchistisch“ zu bezeichnen, erklärt sich Helbig
entschieden nicht einverstanden. Er ist auch nicht damit
einverstanden, dass man die westdeutsche Literatur, die
sich mit dem Thema beschäftigt, von der entsprechenden Literatur der DDR trennt. (Die Einteilung in zwei
deutschen Literaturen ist normal in der Geschichte der
Weltliteratur, siehe Handbücher und Lexika.) Übrigens
wird der drastische Terminus „Vertreibung“ sowohl im
sozialistischen Deutschland as auch in Polen überhaupt
nicht benutzt – stattdessen verwendete man mildere
Bezeichnungen: „Umsiedlung“, „Übersiedlung“ und
sogar „Transfer“. Der letzte Ausdruck ist in der
Sprachwissenschaft oder in Bankwesen ein richtiger;
wen man die Zwangsausweisung und Verschiebung von
Menschenmassen so nennt, klingt das komisch – und
eher ziemlich „unmenschlich“. Es ist besser bei
„Vertreibung“ zu bleiben – das Wort ist doch emotional
geprägt, nennt aber die Sache beim Namen, das ist
nicht zu leugnen. Helbig: „Ale Deutschen haben diese
Heimaten verloren. Gleichgültig, ob der einzelne
Vertreibungsautor oder Personen in den Werken diesen
Verlust für gerecht oder ungerecht halten, ein Verlust
war es und bleibt es. Man tut denen, die diesen Verlust
betrauern, Unrecht, wenn man ihnen ´Revanschismus´
vorwirft.“ Der Autor der Monographie Der ungeheure
Verlust stellt auf Grund der enormen literarischen
Materials, das er erforscht hat, fest, dass die deutschen
Autoren das Unrecht der Vertreibung aus der Heimat
immer im Zusammenhang mit der deutschen Schuld am
Unglück des Krieges und des Naziterrors, deren Opfer
andere Völker wurden, behandeln: „Jede Relativierung
von Schuld oder Recht, sei es auf der politischen Arena,
sei es in der Belletristik, ist zutiefst fragwürdig. Obwohl
es ein paar Werke gibt, die dieser Versuchung nicht
o literaturę RFN, której ta problematyka jest głównie
domeną, to można z lektury Potwornej straty
odnieść wrażenie, że motyw wypędzenia z ojczyzny
1945-47 jest dla zachodnioniemieckich pisarzy
niemal tak samo ważny, jak dla pisarzy polskich
temat wojny i okupacji 1939-45. Podręczniki historii
literatury niemieckiej nie potwierdzają tego sądu
Helbiga, ale mniejsza o to.
Helbig interpretuje wielką liczbę utworów literatury zachodnioniemieckiej, począwszy od pisarzy,
których germaniści w czasach Polski Ludowej nazywali odwetowcami, do polonofilów: Grassa, Lenza,
Bienka. Z polską oceną literatury o wypędzeniu jako
„literatury odwetowej” Helbig zdecydowanie się nie
zgadza. Nie zgadza się również na oddzielanie,
w odniesieniu do tematu wypędzenia, literatury RFN
od literatury NRD. (Jest to podział raczej powszechnie funkcjonujący w historii literatury światowej, zob.
podręczniki i encyklopedie.) Skądinąd drastyczny
termin „wypędzenie” był absolutnie nieużywany
w socjalistycznych Niemczech jak i w Polsce – zamiast
tego stosowano określenia łagodne: „wysiedlenie”,
„przesiedlenie”, a nawet „transfer”. Tego ostatniego
używa się normalnie w językoznawstwie oraz
w bankowości; zastosowane do przymusowego
przemieszczania mas ludzkich brzmi dziwacznie
– i raczej „nieludzko”. Lepiej pozostańmy przy słowie
„wypędzenie” – jest to słowo nacechowane
emocjonalnie, owszem, ale nazywa sprawę po
imieniu, nie da się zaprzeczyć. Helbig:
„Wszyscy Niemcy, jako całość, utracili owe małe
ojczyzny. Niezależnie od tego, czy autor utworu
o wypędzeniu lub postaci w nim występujące tę
utratę uważają za sprawiedliwy czy niesprawiedliwy
wyrok losu, utrata była i pozostanie. Tym, którzy ją
opłakują, wyrządza się krzywdę, gdy zarzuca się im
´odwetowość´”. Autor monografii Potworna strata
stwierdza na podstawie ogromnego materiału literackiego, przez niego przebadanego, że pisarze
niemieckiej „literatury wypędzenia” rozpatrują
krzywdę wypędzenia z ojczyzny zawsze w kontekście
niemieckiej winy za nieszczęścia milionów ofiar
wojny i hitlerowskiego terroru, sprowadzone na inne
narody: „Relatywizowanie winy i prawa, czy to na
arenie politycznej, czy w literaturze, jest niedopuszczalne. Jakkolwiek istnieją nieliczne utwory,
w których nie dość zdecydowanie widoczna jest
jedynie słuszna moralna postawa, jest rzeczą godną
pochwały, że ogromnie przeważająca liczba autorów
NA GRANICY
55
deutlich genug aus dem Wege gehen, so ist es doch
beruhigend, dass eine überwältigende Zahl von Autoren
der Vertreibung das dichterische Medium weitgehend
als nicht geeignet für einseitige Recht oder Schuldzusprechungen empfindet, stets mit Ausnahme des
NS-Terrors. Ähnlich wie die bedeutendsten Werke der
Literatur –man denke an die großen griechischen
Dramen – bleiben gerade die besten Vertreibungswerke
im menschlichen Bereich ambivalent wie das leben selbst,
indem sie Recht und Unrecht zwar schildern, die
Entscheidung darüber und über Urteil und Strafe jedoch
offen lasen; die letzte moralische Instanz bleibt der Leser“.
Natürlich. Literatur ist Kunst. Egal, ob sie besser
oder schlechter ist – sie hängt von der Interpretation ab.
Louis Ferdinand Helbig in der BRD (oder in der USA) und
Krzysztof A. Kuczynski in der Volkspolen haben dieselben Werke der westdeutschen Vertreibungsliteratur
gelesen. So schätzt der polnische Germanist sie (als
„revanchistiche Literatur“ en bloc gehalten) in einem
seinen Aufsätze („Acta Universitatis Lodziensis“,
4/1981): „Zu den typischen Merkmalen der revanschistichen Literatur soll man die Umkehrung der historischen Wahrheit zählen, das heißt, es wird dem
westdeutschen Leser suggeriert, dass in Wirklichkeit
eben die Deutschen den psychischen und moralischen
Schaden erlitten haben, dass eben die Deutschen zur
Verfolgung und Ausrottung bestimmt waren. Um besser diese Literatur vorzustellen, erwähnen wir zum
Baispiel solche Themenkomplexe wie den Hass der
Polen gegen den deutschen Kulturträger, die
Suggestion, dass Schlesier, Kaschuben und Masuren
Deutsche seien, das angebliche Nichtwissen etlicher
Deutscher über die Naziverbrechen und ihre im
Gegenteil aktive Tätigkeit in der antifaschistischen
Bewegung, etliche Aktionen, um die Polen vor der
Naziverfolgung zu retten und die Undankbarkeit der
Polen den Deutschen gegenüber, den widerrechtlichen
Transfer (! – das Aufrufungszeichen von mir, J.W.) der
Deutschen aus dem Gebieten, die 1945 zu Polen
gehörten usw. Es scheint so zu sein, dass diese unvollständigen Polenliteratur eine Vorstellung über diese Art
revanchistischen Literatur gibt“. Krzysztof A. Kuczynski
unterstützt seine Schlussfolgerungen mit einem längeren Zitat aus dem Buch Wilhelm Szewczyks
Revanchisten auf dem Parnass (ich gebe später ein
Fragment) und dann zählt er eine lange Liste von
Schriftsteller auf, „die ihre antipolnischen Bücher (so
Kuczynski), meistens Romane und Erzählungen im
Auftrag der Vertriebenverbände schrieben und pub-
56
tematu wypędzenia nie wykorzystuje medium, jakim
jest utwór literacki, do jednostronnych rozliczeń
krzywd i praw – z wyjątkiem niewątpliwych zbrodni
terroru hitlerowskiego. Podobnie jak w najwybitniejszych dziełach literatury – jak w dramacie
greckim – w najlepszych utworach o wypędzeniu
sprawy ludzkie pozostają tak ambiwalentne, jak
samo życie; literatura wypędzenia je opisuje,
pozostawiając decyzje o winach i karach otwarte,
nierozstrzygnięte, o ostateczną ocenę moralną
zwracając się ku czytelnikowi”.
Oczywiście. Literatura jest sztuką. Lepsza czy
gorsza – podlega interpretacji. Louis Ferdinand Helbig
w RFN (czy w USA) i Krzysztof A. Kuczyński w Polsce
Ludowej czytali te same utwory zachodnioniemieckiej literatury o wypędzeniu. Tak oto ocenia ją (jako
„literaturę odwetową” en bloc) polski germanista
w jednym ze swych artykułów („Acta Universitatis
Lodziensis”, 4/1981): „Do typowych cech literatury
odwetowej zaliczyć należy odwracanie prawdy historycznej, tzn. sugerowanie zachodnioniemieckiemu
odbiorcy, że w rzeczywistości właśnie Niemcy
ponosili straty fizyczne i moralne, że to właśnie
Niemcy byli narażeni na prześladowania i wyniszczenie. Aby bardziej specyzować zawarte tam obrazy
przytoczmy przykładowo takie bloki tematyczne, jak
nienawiść Polaków do niosących kulturę Niemców,
sugerowanie, że Ślązacy, Kaszubi i Mazurzy to
Niemcy, kradzież niemieckich dzieci, obarczanie
Polaków odpowiedzialnością za straty niemieckie,
rzekoma niewiedza większości Niemców o zbrodniach faszyzmu, a wręcz przeciwnie – aktywna
działalność w organizacjach antyfaszystowskich,
masowe ratowanie życia Polakom przed prześladowaniem przez hitlerowców, brak wdzięczności
Polaków wobec Niemców, bezprawny transfer
(! – wykrzyknik mój, J.W.) ludności niemieckiej z ziem
należących po 1945 roku do Polski itp. Wydaje się, że
to niepełne zestawienie najczęściej występujących
motywów w literaturze zachodnioniemieckiej
o Polsce daje pewne wyobrażenie o tego rodzaju
piśmiennictwie odwetowym”. Krzysztof A. Kuczyński podpiera swoje wnioski dłuższym cytatem
z książki Wilhelma Szewczyka Odwetowcy na
Parnasie (fragment podam za chwilę), następnie
daje długą listę nazwisk pisarzy, którzy, wg jego
wiedzy i oceny „swe antypolskie książki, przeważnie
powieści i opowiadania, pisali i publikowali w myśl
zaleceń organizacji ziomkowskich: Rainer Goch
lizierten: Rainer Goch (u.a. Claudia von Trebnitz), Hans
Lipinski-Gottesdorfer (u.a. Wenn es Herbst wird und
Wanderungen durch den dunklen Wald), Gerhard Pohl
(u.a. Bin ich noch in meinem Haus? und Verrat) Ruth
Storm (u.a. Das Haus am Hügel und Das vorletzte
Gericht, auch Ich schrieb es auf), Gerhard Pittkau (u.a.
Mein 33. Jahr) Herbert Schmidt-Kaspar (u.a. Wie Rauch
vor starken Winden), Dagmar von Mutius (u.a.
Wetterleuchten), Hans Hempe u.a. Die Bürger von
Kronin), Käthe von Norman (u.a. Tagebuch aus
Pommern 1945/46), Edwin Erich Dwinger (u.a. Wenn
die Dämme brechen), Hans-Georg Buchholtz (u.a.
Fremder, bist du mein Brüder?), Barbara Zaehle (u.a.
Der Verborgene), Gerd Gaiser (u.a. Aniela), Ruth
Hoffmann (u.a. Die schlesische Barmherzigkeit), Hugo
Hartung (u.a. Gewiegt vom Regen und Wind), Horst
Mönnich (u.a. Der vierte Platz), Josef Mühlberger (u.a.
Engel aus Paradies), Gerda von Fries (u.a. Klewitter
Vermächtnis), Elfriede Jobst (u.a. Ewiges Heimweh),
Erika von Hornstwein (u.a. Andere müssen bleiben und
Die deutsche Not). Diese Liste könnte man erweitern“ –
sagt ihr Autor – „aber das wäre schon überflüssig. Aus
der Lektüre der oben genanten Werke kann man eindeutig feststellen, dass die überwiegende Mehrheit von
ihnen, die in den Jahren 1949-1969 entstanden, eine
Verleumdung sind, die unser Land in lügnerischer Weise
verunglimpfen“. Nicht alle Namen aus der schwarzen
Liste Kuczynskis tauchen in Helbigs Monograpie auf – er
erwähnt viele andere; nicht alle Werke, die der polnische
Germanist genannt hat, betreffen direkt das Thema
„Flucht du Vertreibung“ – das ist nicht wichtig. Beide
Wissenschaftler sprechen über denselben literarischen
Kreis: die Schriftsteller der Vertreibung, in überwiegender Mehrheit selbst Vertriebene aus dem deutschen
Osten.
Sowohl Helbig als auch Kuczynski sind sich in der
negativen Einschätzung eines einigen Autors einig: Erich
Edwin Dwingers. Dwinger war kein Vertriebener, er
stammte aus Schleswig-Holstein. Zu Nazizeit war er in
SS. Anfang des Krieges schrieb Dwinger in Minister
Goebbels´ Auftrag das Buch Tod in Polen. Die volksdeutsche Passion, in dem er die Ereignisse im Bromberg
1939 (polnischer Mord an den Bromberger Deutschen)
im Sinne der Nazipropaganda darstellte. Nach dem
Krieg beschrieb er die Vertreibung der Deutschen aus
Ostpreußen in dem Roman Wenn die Dämme brechen
(1950). Was ist mit den restlichen Autoren aus
Kuczynski Liste? Die überwiegende Mehrheit von ihnen
(wie auch Dwinger) sind zweit- oder drittrangige
(m.in. Klaudia z Trebnitz; uwaga moja, J.W.: autor
listy podaje tytuły oryginalne, tłumaczę je tu
dosłownie dla polskiego czytelnika, natomiast oryginały znajdują się obok, w moim tekście niemieckim),
Hans Lipinski-Gottesdorfer (m.in. Gdy nadejdzie
jesień, Wędrówki po ciemnym lesie), Gerhard Pohl
(m.in. Czy jestem jeszcze w moim domu?, Zdrada),
Ruth Storm (m.in. Dom na wzgórzu, Przedostatni
sąd, Zapisałam to), Gerhard Pittkau (m.in. Mój rok
33), Herbert Schmidt-Kaspar (m.in. Niczym dym na
wietrze), Dagmar von Mutius (m.in. Błyska się),
Hans Hempe (m.in. Ludzie z Kronin), Kathe von
Norman (m.in. Dziennik z Pomorza 1945/46), Edwin
Erich Dwinger (m.in. Gdy pękają tamy), Hans-Georg
Buchholtz (m.in. Obcy, jesteś mi bratem?), Barbara
Zaehle (m.in. Ukryty), Gerd Gaiser (m.in. Aniela),
Ruth Hoffmann (m.in. Miłosierdzie), Hugo Hartung
(m.in. Doświadczony przez deszcz i wiatr), Horst
Mönnich (m.in. Czwarte miejsce), Josef Mühlberger
(m.in. Rajskie anioły), Gerda von Kries (m.in.
Testament Klewittera), Elriede Jobst (m.in. Wieczna
tęsknota), Erika von Horstwein (m.in. Inni muszą
pozostać, Niemiecka bieda). Wykaz ten można by
powiększać” – konkluduje jego autor – „ale tego
rodzaju wyliczanie nie przyniosłoby innego efektu
końcowego. Na podstawie lektury podanych utworów można jednoznacznie stwierdzić, że ogromna
ich większość, powstała w latach 1949-1969,
to dzieła oszczercze, ubliżające w kłamliwy sposób
naszemu krajowi”.
Nie wszystkie nazwiska z listy Kuczyńskiego
występują w monografii Potworna strata, Helbig
poświęca swą uwagę wielu innym, nie wszystkie
tytuły podane przez polskiego germanistę dotyczą
wprost tematyki ucieczki i wypędzenia – nie jest to
ważne. Obaj literaturoznawcy mowią o tym samym
kręgu literackim: pisarze niemieckiego „Vertreibung”,
w ogromnej większości sami „wypędzeni z niemieckiego wschodu”.
Obaj badacze zgadzają się w negatywnej ocenie jednego jedynego autora: Erich Edwin Dwinger.
Dwinger nie należał do wypędzonych, jego małą
ojczyzną był Szlezwik-Holsztyn. W czasach Hitlera
Dwinger był w SS. Na początku wojny napisał na
zamówienie ministra Goebelsa książkę pt. Śmierć
w Polsce. Męczeństwo niemieckiej ludności, w której
przedstawił wydarzenia we wrześniu 1939 roku
(polski pogrom Niemców bydgoskich) z punktu
widzenia i dla celów hitlerowskiej propagandy. Po
NA GRANICY
57
Schriftsteller. Wilhelm Szewczyk schreibt so über ihr
Schaffen: „Kritiker und Historiker der westdeutschen
Gegenwartsliteratur beschäftigen sich mit ihnen beiläufig, sie schätzen – zu Recht – ihren intellektuellen,
moralischen und künstlerischen Wert gering, aber sie
unterschätzen auch – zu Unrecht – die Stärke ihrer
Wirkung auf den Leser“ (Revanchisten auf dem
Parnass, 1959). Einige von diesen Autoren erwähnt
Helbig nur im allgemeinen Teil seiner Monographie, drei
Schriftsteller hingegen, denen Kuczynski schlechte
Noten gegeben hat, zeichnet er aus, indem er ihrem
Schaffen einzelne Interpretationen widmet. Nicht nur
also, dass er diese Autoren nicht für intellektuelle,
moralische und künstlerische Stümper hält, sondern er
gibt ihnen einen hohen literarischen Rang zu. Das sind:
Hans Lipinski-Gottesdorfer, Dagmar von Mutius und
Josef Mühlberger.
Helbig behandelt zwei Erzählungen des letzteren
aus dem Band Die Vertreibung. Sechs Novellen und
Erzählungen (1955). Er sagt über die Erzählung Der
kleine Kaufmann Kilian Rößler: „Mühlberger lässt das
Verhalten Kilian Rößlers ausdrücklich anders erscheinen
als das der anderen Dorfbewohner. Diese hatten
´trotzig, fluchend´ ihre Wohnungen verlassen, ´ihren
Besitz den Fremden in Verachtung und Zorn hingewor-
58
wojnie opisał wypędzenie ludności niemieckiej z Prus
Wschodnich w powieści Gdy pękają tamy (1950). Co
z pozostałymi autorami z listy Kuczyńskiego?
Ogromna większość z nich (jak Dwinger) są to
pisarze drugo- i trzeciorzędni. Wilhelm Szewczyk
pisze o ich twórczości, co następuje: „Krytycy i historycy współczesnej literatury zachodnioniemieckiej
zajmują się nią mimochodem, lekceważąc wydatnie
nie tylko – co jest słuszne – jej wartości intelektualne,
moralne, artystyczne, lecz i – co jest niesłuszne –
możliwość jej oddziaływania na czytelnika”
(Rewanżyści na Parnasie, 1959). Niektórych z tych
autorów Helbig tylko wspomina w części ogólnej
swojej monografii, natomiast trójkę pisarzy, którym
Kuczyński dał złe cenzury, wyróżnia, poświęcając ich
twórczości osobne interpretacje. Nie tylko więc, że
nie uważa ich za miernoty intelektualne, moralne
i artystyczne, lecz przeciwnie, przyznaje im wysoką
rangę literacką. Są to: Hans Lipinski-Gottesdofer,
Dagmar von Mutius i Josef Mühlberger.
Helbig omawia dwa utwory tego ostatniego
z tomu Wypędzenie. Sześć nowel i opowiadań
(1955). Oto co mówi o opowiadaniu Drobny kupiec
Kilian Rößler: „Mühlberger opisuje zachowanie
Kiliana Rößlera, najzupełniej różne od postawy
innych mieszkańców wsi. Ci opuszczają swoje
domostwa ´klnąc i szydząc, pozostawiają swoje
mienie obcym przybyszom w złości i pogardzie´.
Inaczej Kilian Rößler. Ten klęka ze swoimi na progu
domu i mocnym głosem odczytuje napis nad drzwiami: ´Niech Bóg błogosławi temu domowi i wszystkim
tym, którzy weń wchodzą i zeń wychodzą! Amen´.
´Amen´ – ´powtarzają za nim jego ludzie i Kilian
Roßler podnosi się jako pierwszy i przechodzi na
czele swoich przed obcymi, którzy jako zwycięzcy
przybyli tu, by uczynić swoją własnością cudze
mienie´. Z pewnością nie jest przesadą widzieć w tej
postawie zapowiedź tego, co w cztery lata później
sformułowane zostało w ´Karcie Wypędzonych
z Ojczyzny´: odmowa odpowiadania przemocą na
przemoc”. O dwojgu pozostałych z wymienionych
autorów: „Oboje, zarówno Hans Lipinski-Gottesdorfer jak i Dagmar von Mutius, widzą temat
wypędzenia w szerokiej perspektywie: wszystkie
ofiary wojny uszanowane być muszą w ich cierpieniu
(tzn. Niemcy tak samo jak Polacy, Rosjanie, Żydzi...
wtręt moj – J.W.). Trzeba zauważyć, że oboje mówią
to zaledwie w piętnaście lat od opisywanych przez
nich zdarzeń, i minie jeszcze dziesięć, zanim Siegfried
fen´. Nicht Kilian Rößler. Er kniet mit den Seinen vor der
Hausschwelle nieder und liest mit fester Stimme den
Türspruch; ´Gott segne dieses Haus und alle, die da
gehen ein und aus! Amen´. ´Amen´ wiederholten seine
Leute und Kilian Rößler erhob sich als erster und ging
den Seinen voran an den fremden Leuten vorüber, die
als Sieger gekommen waren, fremden Besitz zu dem
ihrigen zu machen. Es ist gewiss nicht übertrieben, in
dieser Haltung das Vorweggenommene zu sehen, was
vier Jahre danach in der ´Charta der Heimatvertriebenen´ ausgesprochen wurde: eine Absage an die Vergeltung von Gewalt durch Gewalt“. Über die anderen
oben genannten Autoren: „Beide, Hans LipinskyGottesdorfer und Dagmar von Mutius, entgrenzen die
Vertreibungsthematik dahingehend, dass alle Opfer als
Leidende (also die Deutschen genauso wie Polen,
Russen, Juden…– meine Bemerkung – J.W.) gewürdigt
werden. Es ist bemerkenswert, dass dies kaum fünfzehn
Jahre nach der Zwangsaussiedlung geschah und dass
ein weiteres Jahrzehnt verging, bevor Siegfried Lenz,
Arno Surminski, Christine Brückner, Hors Bienek, Christa
Wolf, Ilse Tilsch und andere Ähnliches versuchten.“
In dem letzten Zitat erkennt Helbig den „Revanchisten“ (nach der Meinung Kuczynskis) humanitäre,
moralisch wertvolle Ideen zu, stellt sie in eine Reihe mit
den westdeutschen Autoren, die polnische Germanisten
in der VRP als „Polonophile“ gefeierten (Lenz, Bienek)
den von den Vertriebenen nicht gemochten Grass
erwähnt hier Helbig nicht) oder „Gemäßigte“ nannten
(Surminski, Brückner), dazu haben wir hier die bekannte DDR-Schriftstellerin Christa Wolf. In dem ersten
Zitat beruft sich der deutsch-amerikanische Wissenschaftler auf die Charta der Heimatvertriebenen, die er
für ein Dokument abgeleitet von der Deklaration der
Menschenrechte der Vereinigten Nationen hält. Die
Charta der Heimatvertriebenen kritisiert Ralph
Giordano scharf in dem Buch Die zweite Schuld oder
von der Last Deutscher zu sein – nämlich aus dem
Grund, weil in ihr kein Wort steht von Millionen Opfern
der deutschen Agressionen und des Naziterrors 19391945, denen nicht nur das Recht auf die Heimat genommen wurde, sondern das Recht auf das Leben. Und
doch darf man, wie Helbig selbst erklärt hat, die
deutsche Verantwortung für dieses Unglück von dem
den Deutschen angetanenen Unrecht Fluchts und
Vertreibung nicht abgrenzen.
Die früher sehr heißen deutsch-polnischen Emotionen haben sich auf beiden Seiten des „Zeitflusses“ (der
Oder wie der Elbe) beruhigt, die politischen Gründe sind
Lenz, Arno Surminski, Christine Brückner, Horst
Bienek, Christa Wolf, Ilse Tielsch próbować będą
powiedzieć to samo”.
W ostatnim z przytoczonych cytatów Helbig,
przyznając „odwetowcom” (wg Kuczyńskiego)
humanitarne, wartościowe moralnie idee, łączy ich
w jeden szereg z autorami zachodnioniemieckimi,
których germaniści w Polsce Ludowej świętowali jako
polonofilów (Lenz, Bienek) czy uważali za „umiarkowanych” (Surmiński, Brückner), a jeszcze mamy tu
Christę Wolf, znaną pisarkę NRD. Natomiast w pierwszym z cytatów niemiecko-amerykański badacz
literatury powołuje się na Kartę Wypędzonych
z Ojczyzny, uważajac ten dokument za pochodną
Deklaracji Praw Człowieka Organizacji Narodów
Zjednoczonych. Kartę Wypędzonych krytykuje ostro
Ralph Giordano w książce Druga wina albo
o ciężarze bycia Niemcem – z tego mianowicie
powodu, że nie ma w niej ani słowa o milionach ofiar
i terroru hitlerowskiego 1939-1945, o ludziach,
którym odmówiono nie tylko prawa do ojczyzny,
odmówiono im prawa do życia. A przecież, zdaniem
Helbiga, nie wolno niemieckiej winy za te nieszczęścia oddzielać od „niemieckiej krzywdy ucieczki
i wypędzenia”.
NA GRANICY
59
60
zusammen mit der Folgen der Jaltakonferenzbeschlüsse
endgültig verschwunden. Wenn das literaturwissenschaftliches Thema „Flucht und Vertreibung aus
dem deutschen Osten“ für die Germanisten heute in
Polen interessant ist, dann soll eine Monographie über
die deutsche Nachkriegsliteratur entstehen, deren
Wucht vergleichbar mit der Bearbeitung deutscher
Polenliteratur der Zwischenkriegzeit von Jan Chodera
sein kann. Übrigens sollte man auch diese Periode neu
bearbeiten. Vielleicht macht das jemand von dem jüngeren polnischen Germanisten, der von der früheren
Emotionen und Politikzwängen nicht belastet ist, die –
hoffen wir – endgültig Geschichte sind. Chodera gab
dem Gegenstand seines Werkes Deutsche Polenliteratur
1918-1939 den verallgemeinerten Namen „revanchistiche Literatur“. Das Schaffen der BRD-Schriftsteller
(mit wenigen Ausnahmen) sah er als ihre Fortsetzung
an: Vergeudete Geschichtsstunde ist der Titel des letzten Kapitels seines Buchs. Helbig meint, dass die
Geschichtsstunde nicht vergeudet war. Sicher kann man
es sagen, wenn man als Ganze die Werke der westdeutschen Schriftsteller aus den siebziger und achtziger
Jahren des vergangenen Jahrhunderts (oh Gott, schon!)
in Betracht zieht, die Chodera nicht berücksichtigt konnte (sein Buch erschien 1969). Wenn es um die
Monographie Helbigs geht, so ist an seiner prinzipiellen
Aufrichtigkeit nichts zu zweifeln, man spürt aber dennoch eine gewisse Befangenheit, die aus dem Gefühl
der Verletzung der Heimatvertriebenen resultieren
kann. Das ist menschlich. Meine eigene Verletzung tut
am meisten mir Weh.
Dawne gorące emocje niemiecko-polskie
uspokoiły się po obu stronach „rzeki czasu” (tak Odry
jak i Łaby), względy polityczne upadły ostatecznie
wraz z następstwami postanowień jałtańskich. Jeżeli
literaturoznawczy temat „Ucieczka i wypędzenie
z niemieckiego wschodu” interesuje dzisiaj polskich
germanistów, to powinnnien on się znaleźć w ogólnej monografii, dorównującej rozmachem pracy Jana
Chodery o międzywojennej niemieckiej literaturze
o Polsce. Zresztą i ten okres należałoby przepracować. Jest to zadanie dla młodych badaczy literatury
niemieckiej, wolnych od emocjonalnych obciążeń
i politycznych przymusów, które – miejmy nadzieję –
należą już do historii. Chodera dał przedmiotowi
swego dzieła Niemiecka literatura o Polsce 1918-1939
uogólnione miano „literatura odwetowa”. Twórczość
pisarzy RFN widział (z niewielu wyjątkami) jako jej
kontynuację: Zmarnowana lekcja historii brzmi tytuł
ostatniego rozdziału jego książki. Helbig uważa, że
lekcja nie została zmarnowana. Z pewnością można
to powiedzieć, gdy chodzi en bloc o dzieła zachodnioniemieckich autorów lat siedemdziesiątych
i osiemdziesiątych ubiegłego wieku (o Boże, już!),
których Chodera w swoim opracowaniu uwzględnić
nie mógł (książka ukazała się w roku 1969). Co do
monografii Helbiga, to nie należy wątpić w jej zasadniczą rzetelność, natomiast wyczuwalna w niej
stronniczość wynika zapewne z niewygasłego uczucia krzywdy człowieka wypędzonego z ojczyzny.
Rzecz ludzka. Moje własne rany bolą mnie
najbardziej.
Endnote: Den zehn Jahre alten Text habe ich etwas
renoviert. Ich hoffe, er ist für den heutigen Leser interessant. Noch interessanter wird er vielleicht, wenn ich
sage, dass Autor des Ungeheuren Verlustes, Louis
Ferdinand Helbig, aus Amerika via Frankreich in der
90gen Jahren an die Universität in Zielona Gora
gekommen ist, um hier Professor zu sein! Den Text habe
ich für ihn bei dem damaligen Chef der Germanistik der
UZ, dem verstorbenen Professor Edmund Mańczak mit
einer Bitte um ein Kollegengespräch gelassen. L.F.
Helbig hat nicht reagiert. Na, egal. Cool aber, nicht?
Noch ein Wort zum Dr. habil. Krzysztof A. Kuczyński.
Wer will, kann ihn, von Jugend umgeben, auf einem
Foto auf die Internetseite der Staatlichen
Berufshochschule in Włocławek sehen; er ist dort
Professor und Präsident (2007). Und wenn es um das
„Denkmal der Vertreibung“ geht: Meine Meinung nach,
Nota końcowa: Ten dziesięć lat temu napisany
tekst trochę odnowiłem. Mam nadzieję, że jest
ciekawy dla czytelnika dzisiaj. Może uczyni go
jeszcze ciekawszym fakt, gdy powiem, że autor
Potwornej straty, Louis Feidinand Helbig, przybył
z Ameryki przez Francję w latach 90. na Uniwersytet
Zielonogórski, by być tu profesorem! Niniejszy
(niemiecki) tekst zostawiłem dla niego u ówczesnego szefa germanistyki UZ, nieżyjącego już profesora Edmunda Mańczaka, z prośbą o koleżeńską
rozmowę. L.F. Helbig nie zareagował. No, wszystko
jedno. Ale cool, nie? Jeszcze słowo o doktorze hab.
Krzysztofie A. Kuczyńskim. Kto ciekawy, może
zobaczyć jego sympatyczne zdjęcie w otoczeniu
młodzieży na stronie interentowej Państwowej
Wyższej Szkoły Zawodowej we Włocławku, której
jest profesorem i rektorem (2007).A co do „Pomnika
wenn die Deutschen bei Kasse damit sind, sollen sie es
tun. Uns Polen übertreffen sie im Punkt der Zahl der
Denkmäler des Unglücks, des Unrechts, des
Marthyriums usw. sowieso nicht.
Wypędzenia”: moim zdaniem, jak mają Niemcy na
to kasę, niech robią. I tak pod względem ilości
Pomników Nieszczęścia, Krzywdy, Męczeństwa itd.
nam Polakom nie dorównają.
Anex / Aneks
Görlitzgorzelec
An der Neiße Nad Nysą
Nach der Sintflut po potopie
Endete der dębów las
Eichenwald się skończył
Herabgefallen war das Blatt liść opadł z drzew
Auf Siegfrieds Heldenschulter na bohaterską Zygfryda łopatkę
Am Rabenberg nad Wzgórzem Kruków
Versummten die Walküren Walkirie zamilkły
Und ein Nocturn erklang zadźwięczał tam nocturn
Teufelsbrücke Most Diabelski
Finstertor Ciemna Brama
Verrätergasse Uliczka Zdrajców
Görlitz Zgorzelec
Stadt der Türme miasto wież
Und der Brüderstraße i Braterskiej
Wann wird der kiedy dokończona będzie
TURMBAU fertig sein budowa WIEŻY twej
Es wird kein Richtfest geben wiechy tutaj nie ma
Das Richtfest dauert an. festyn jednak trwa.
Wolfgang Jöhling, Görlitzgorzelec w / in: S.H. Kaszyński, Polenlyrik aus der DDR / Liryka o Polsce w NRD, in:
„Studia Germanica Posnaniensia“, 8/1979 .
Der zweisprachiger, deutsch-polnischer Dichter
Wolfgang Jöhling hat vor dreißig Jahren so ein Bild der
Stadt Görlitz/Zgorzelec gezeichnet. Durch die Stadt
fließt ein Grenzfluss: die Neiße. Das ist die weiße Linie,
die durch das Mitte des Textes führt. In der Professors
Kaszyńskis Anthologie ist sie gerade, ich habe sie
krumm, gewunden gemacht. Die Linie grenzt die beiden
Textteilen ab: links ist der deutsche, rechts der polnische
Text. Beide sagen dasselbe – in zwei verschiedenen
Sprachen. Sie übersetzen einander, sie „sprechen“
miteinander – über gemeinsame Dinge. An einem „Fluss
der Zeit“.
Taki to obraz miasta Görlitz/Zgorzelec
narysował przed 30 laty dwujęzyczny, niemieckopolski poeta Wolfgang Jöhling. Przez miasto płynie
graniczna rzeka Nysa. To jest ta biała linia, idąca
przez środek tekstu. W antologii profesora
Kaszyńskiego jest prosta, w moim zapisie uczyniłem
ją krzywą, krętą. Odgranicza ona obie części tekstu:
z lewej tekst niemiecki, z prawej polski. Oba teksty
mówią to samo – w dwóch różnych językach.
Tłumaczą się nawzajem, rozmawiają ze sobą
– o wspólnych sprawach. Nad „rzeką czasu”.
Übersetzung aus dem Deutschen ins Polnische und
aus dem Polnischen ins Deutsche vom Autor
Z polskiego na niemiecki
i z niemieckiego na polski tłumaczył autor
NA GRANICY
61
Rudolf Leonhard
Das verlassne Dorf
Wild stiert der Mond über ein Fensterkreuz.
Am eingestürzen Zaune wächst ein Pumpenschwengel
Nachthimmels laurer Wüste eingedrückt.
Roh klafft das Dach, spitz starren schwarze Sparren.
Nicht einmal wilde Hunde, die nach Knochen scharren;
Nicht einmal Ratten. In die Nacht gebückt
Bleibt das Gehöft, bleibt breit und braun zerstückt,
und lautlos, da die Fledermaus nicht fliegt.
Aber der Mond hört nicht auf zu scheinen; unversiegt
Stürzt er blaues flutendes Weinen
Auf einen nackten Leichnam, der mit gespreizten Beinen
Bleich über aufgerissne Stubendiele liegt.
Opuszczona wioska
Poœwiata nowiu we framudze okna.
Pompa zazgrzyta resztkami oddechu.
W konturach nocy majacz¹ czepigi,
Stercz¹ sterczyny steranego strychu.
Pies nie zaszczeka, nawet nie ma szczura,
Straszy zagroda z duszy ograbiona,
Próg traw¹ porós³, rosa oczy wyje,
Belka z nietoperzem runê³a zwêglona.
Ksiê¿yc nie daje jednak za wygran¹,
B³êkitnym szlochem op³akuje trupa,
Co rozpostarty w poprzek sieni le¿y,
Niewinnoœæ, w której pogwa³cono ducha.
Przełożył Eugeniusz Wachowiak
62
Romuald Szura
Pisanki w ogrodzie
Teren Dolnych Łużyc należący do Brandenburgii
obejmuje ok. 60 miejscowości zlokalizowanych
wokół miasta Chociebuż (niem. Cottbus). Jest to
region protestancki, silnie zdewastowany na skutek
odkrywkowego wydobycia węgla brunatnego.
Największą atrakcją turystyczną Łużyc jest bagienny
i poprzecinany licznymi kanałami Spreewald/Błóta,
malownicze rozlewiska Szprewy.
Powszechnie znany jest fakt realnej groźby
całkowitej asymilacji Serbołużyczan tam zamieszkałych z ludnością niemieckojęzyczną. Już tylko
nieliczni, głównie starsi mieszkańcy (powyżej 60 lat)
posługują się językiem dolnołużyckim z licznymi
zapożyczeniami niemieckimi, zaś w kontaktach
z młodszymi używają tylko języka niemieckiego.
Do dziś jednak można napotkać tam tradycje
i zwyczaje pielęgnowane przez Serbołużyczan od
kilku stuleci. Obyczajowość ludności serbołużyckiej,
która wywodzi się od plemienia Lutyków (od niego
pochodzi nazwa Łużyce), obfituje w różnorodne
tradycje, kultywowane do dzisiaj. Różnią się one jednak w zależności od położenia terytorialnego.
Niektóre tradycje świąt wielkanocnych spotkać
można zarówno na Górnych Łużycach, w okolicach
Budziszyna, jak też na Dolnych Łużycach, w pobliżu
Chociebuża (Cottbus). Tam, szczególnie starsi ludzie
chętnie wracają do dawnych zwyczajów.
odwiedziłem Szkołę Języka Dolnołużyckiego i Kultury
(Šula za dolnoserbsku reč a kulturu) w Chociebużu,
do której uczęszczają zarówno Serbołużyczanie, jak
też Niemcy i Polacy. Jedna z nauczycielek, Marzena
Feind uczy tutaj języka polskiego.
***
W poszukiwaniu tradycji świątecznych tego
najmniejszego narodu słowiańskiego w Europie
Wielkanocna śpiewarka
NA GRANICY
63
***
Litografia „Woda wielkanocna”, Fryco Latk, ok. 1950 r.
M.F.: – Jestem Polką, a w Niemczech mieszkam
od kilkunastu lat. Nasz profil nauczania to język
dolnołużycki, ale uczymy również polskiego. Dzisiaj
jednak przygotowujemy się do Świąt Wielkiejnocy.
Tym razem chcemy naszym słuchaczom przybliżyć
tradycje wielkanocne w Polsce. Z polskich szkół
zaprosiliśmy dzieci, które na terenach przygranicznych uczą się języka niemieckiego. A na
stołach – jak widać – znajdują się tradycyjne polskie
dania. Mamy tu również polskie „baby”, baranki,
a także stroiki z bukszpanu i żonkili.
R. Sz.: – Wróćmy jednak na chwilę do nauczania.
Czy poza panią ktoś jeszcze uczy w tej szkole języka
polskiego?
M.F.: – Tak, mam koleżankę polonistkę, która
nam pomaga. Okazuje się, że ostatnio potrzeba
uczenia się języka polskiego bardzo wzrosła,
znacznie powiększyła się liczba słuchaczy na kursach.
Są to ludzie pochodzenia łużyckiego, a także Niemcy,
którzy chcą poznać język ze względów prywatnych
lub zawodowych. Mamy również sporo studentów
niemieckich, którzy chętnie uczą się tego języka.
Generalnie nasi słuchacze są trójjęzyczni. Większość
z nich mówi po łużycku, niemiecku i polsku.
Do naszej rozmowy dołączyła Maria ElikowskaWinkler, dyrektor szkoły.
M. E-W.: – Panie ze szkoły podstawowej,
a także z Koła Gospodyń Wiejskich w Sieniawie
Żarskiej dostarczyły nam polskie potrawy świąteczne,
a dzieci przygotowały program artystyczny. Dodam
jeszcze, że Święta Wielkanocne Serbołużyczanie
obchodzą podobnie jak Polacy, z jednym wyjątkiem –
ewangelicy nie święcą jajek.
64
Kolejną wizytę w Chociebużu złożyłem w Muzeum Łużyckim na Starym Rynku. Można tu –
korzystając z rocznego kalendarza imprez – obejrzeć
czasowe wystawy (np. „Szprewald i jego twórcy”),
wysłuchać programu literacko–muzycznego „Święto
łużyckiej poezji”. Wiele z tutejszych eksponatów
świadczy o zachowaniu obyczajów, strojów ludowych i języka Dolnołużyczan we wsiach okalających
Chociebuż. Nie tylko ubiory, lecz także meble, przedmioty codziennego użytku, przyrządy i wyroby
rzemiosła dostarczają wielu informacji o łużyckiej
sztuce ludowej. Są to m.in.: stare skrzynie chłopskie,
ozdobne talerze, czółenka tkackie, dzbany, przyrządy
do przeróbki lnu i ceramika. Moimi przewodnikami
po wystawie są: Alfred Meškank – długoletni
działacz organizacji narodowej „Domowina”
i jego syn, Werner Meškank – były kustosz tego
muzeum. Aktualnie prezentowana jest wystawa
barwnych pisanek, wykonanych różnorodnymi
technikami.
A.M.: – Najczęściej stosowana jest technika
woskowania – za pomocą szklanej główki szpilki
nakładamy na skorupkę jajka gorący, pszczeli wosk.
Z kolei technika wytrawiania polega na zastosowaniu
kwasu solnego, który w miejscach nałożenia rozpuszcza farbę, a po jej wytarciu, pozostają wzory.
W.M.: – Warto dodać, że do barwienia jaj stosuje
się się całą paletę kolorów, nie brakuje żółci, czerwieni, zieleni, fioletu... Do ciekawszych należą wzory
nawiązujące do motywu słońca, a także postaci
wilka. Jest to związane z legendą, która głosi, że zęby
wilka zasłoniły słońce przed zagrożeniem, uchroniły
przed jakimś fatalnym zdarzeniem.
A.M.: – Inną techniką kraszenia jajek jest
bosowanie. Na skorupę zabarwionego lub białego
jaja nakładamy wosk, tym razem kolorowy. Po
stwardnieniu zostawiamy go na jajku. Kolejny ze
sposobów upiększania to technika zdrapywania.
R. Sz.: – Które ze zwyczajów świątecznych są
nadal żywe?
A.M.: – Nie wszystkie zwyczaje zaginęły. Kiedyś,
zgodnie ze starą tradycją, dzieci odwiedzały swoich
rodziców chrzestnych, a ci dawali im po trzy jajka
i bułkę wielkanocną. Dzieci bawiły się, tocząc pisanki.
Dzisiaj ten właśnie zwyczaj odżył w niektórych
wiejskich szkołach i przedszkolach. W ogrodzie, na
podwórzu lub na łące z przygotowanej pochylni
spuszczają wielobarwne jajka. Te, które tocząc się
trafią w inne, uszkadzając je, wygrywają. A zwycięzca od dziecka, które przegrało, dostaje pieniądze
lub cukierki.
W.M.: – Warto przypomnieć również inną tradycję, która po latach znów odżyła. Myślę o śpiewach
wielkanocnych (jutrowe spěwanje) – tzw. kantorki,
należące do grup folklorystycznych we wsi (szczególnie w miejscowości Slepo), chodząc od domu do
domu, od okna do okna śpiewają pieśni kościelne.
W ten sposób w niedzielę wielkanocną przed wschodem słońca głoszą zmartwychwstanie Chrystusa.
Zaś, lubiany przez wiernych, chór żeński „Łužyca”
występuje w tym czasie w kościołach ewangelickich.
A.M.: – W wielu wsiach aktualny jest nadal obyczaj ogni wielkanocnych (jatsowny wogeń),
wywodzący się z zakorzenionego w wierzeniach
ludowych przeświadczenia, że ogień posiada moc
oczyszczającą. Na kilka dni przed Wielkanocą
młodzież zbiera suche drewno i wszelkie drewniane
rupiecie. W Sobotę wielkanocną ustawia z nich wysoki
stos i dokładnie o północy stos ten zostaje podpalony. Wtedy psotnicy skaczą swawolnie przez
ogień, ich zuchwalstwo nie zna granic – wyważają
z zawiasów drzwi sąsiadom, chowają je, zatykają
kominy. Płatają też różne inne figle.
***
Powyższy szkic świadczy o próbach zachowania
kultury i języka mniejszości słowiańskiej Serbów
Łużyckich. Miał rację Maks Šurmann, działacz
Litografia „Dzieci chodzą po podarek wielkanocny”, Fryco Latk,
ok. 1930 r.
serbołużycki, który w jednym z chociebuskich folderów napisał: Uwzględniając tok wydarzeń historycznych na Dolnych Łużycach, można by
powiedzieć, iż wytrwanie przy starych zwyczajach,
obrzędach i języku, graniczy wprost z cudem.
Zastanawiamy się czy odpowiedzią na tę zagadkę
była tylko duma z uroku, wdzięku różnorodności kultury, czy też raczej upór – na przekór wszelkiemu
uciskaniu, wyśmiewaniu i niesłabnąca wola zachowania swojej odrębnej słowiańskiej tożsamości za
wszelką cenę? Z pewnością jedno i drugie jak wiele
innych jeszcze czynników, spowodowało, że choć
niejeden Serbołużyczanin wyparł się już swojego
słowiańskiego pochodzenia, to jednak mimo wszystko
na tym skrawku Niemiec, uchowała się ta tak
niepowtarzalna kultura ludowa.
65
PREZENTACJE
Wacław Serdeczny
PLSP - Gdynia Orłowo, 1975-1980. Studia w PWSSP w Poznaniu pod kierunkiem Piotra C. Kowalskiego i Andrzeja
Leśnika. Dyplom 1992. Członek ZPAP od 1996 roku.
WYSTAWY INDYWIDUALNE I ZBIOROWE:
2007 Obrazy - Miejski Ośrodek Kultury, Galeria Edukacji Twórczej, Głogów, 2007 Kolekcja Starej Winiarni - Galeria
Miejska Arsenał, Poznań; Wieża Ciśnień, Konin; Galeria BWA, Gorzów Wlkp.; 2006 Salon Jesienny - Galeria BWA,
Gorzów Wlkp.; 2004 Salon Jesienny - Galeria BWA, Gorzów Wlkp., 2004 Obrazy - Galeria 24, Sulechów; 2004
Wejście - Galeria BWA, Zielona Góra; 2003 Obrazy - Galeria Pro Arte, Zielona Góra, 2003 Salon Jesienny - Galeria
BWA, Zielona Góra, 2002 Galeria Hoeve de Schoot, Lieshout, Holandia (z Aldoną Stachowską, Sias Fanoembi, Gonnie
van de Ven); 2002 Galeria de Kort, Bladel, Holandia (z Aldoną Stachowską); 2001 Prezentacja Okręgu
Zielonogórskiego ZPAP z okazji 90-lecia ZPAP - Muzeum Ziemi Lubuskiej, Zielona Góra; 1998 Salon Jesienny - Galeria
BWA, Zielona Góra; 1998 ZPAP - Obecni Nieobecni - Pro Arte ’98 - Galeria Pro Arte, Zielona Góra; 1997 Salon Jesienny
- Galeria BWA, Zielona Góra, 1994 Malarstwo - Galeria ART, Zielona Góra; 1990 Rysunek (z Lilą Lazarską i Jerzym
Grubbą) - Galeria Salonik, Poznań; 1990 Bolesławiec malarstwo i rysunek (z Lilą Lazarską, Darkiem Górskim i Jarkiem
Łukasikiem); 1989 PRÓBY malarstwo i rysunek (z Lilą Lazarską, Darkiem Górskim i Jarkiem Łukasikiem) - LCK,
Legnica; 1989 Malarstwo - KMPiK, Gdynia; 1989 Czerń i Biel (z Jerzym Grubbą i Zbyszkiem Treppą) - Gdańsk; 1988
Czerń i Biel (z Jerzym Grubbą i Zbyszkiem Treppą) - Gdynia; 1988 Malarstwo i rysunek - KMPiK, Gdynia; 1987 Akcja
plastyczna Zwierzęcość Człowieka - z Jerzym Grubbą - Gdynia.
66
S³up, pies i skrzyd³a - akryl, p³yta | 100x70 cm | 2000
Studnia - akryl, p³yta | 100x70 cm | 2000
Podró¿ morska - akryl, p³yta | 70x100 cm | 2001
Przystañ - akryl, p³ótno | 160x130 cm | 2004
Chmura (wiêksza) - E. - akryl, p³ótno | 130x160 cm | 2006-2007
Ptak IV - akryl, p³ótno | 50 x 50 cm | 2007
Ptak V - akryl, p³ótno | 50 x 50 cm | 2007
Fragment IX - akryl, tusz, papier | 50 x 40 cm | listopad 2007
Fragment X | 2007
Fragment IV | 2007
Fragment V | 2007
Micha³ Markiewicz
Brak, znu¿enie, czas,
– o obrazach Wac³awa Serdecznego
Wacław Serdeczny prawdopodobnie w uświadomiony sposób zamyka swoją (przecież nie zamkniętą
twórczość) wyraźną „figuratywną klamrą”. W jakimś
metaforycznym pomiędzy wciąga nas w umowny,
a więc symboliczny świat aluzji nawet literackiej. Nie
chodzi przy tym o tworzenie opowieści, lecz po prostu
o pewien rodzaj narracji często nie mającej nic wspólnego ze „sztuką”.
To pomiędzy zaś jest niejako z natury rzeczy
najbardziej czytelne dla pozaplastycznych recepcji tej
sztuki. Co to znaczy? Tyle, że cykl „Ptaki” można
czytać i oglądać. W czytaniu zastajemy odesłani
w archetypiczny świat interpretacji realnego świata
przez realne znaki (piktogramy). Płaskie figury ornitologiczne, jakby geometryczne (architektoniczne)
rzuty kojarzą się (chcąc nie chcąc) ze skalnymi
dziełami – to bezpośrednio. Pośrednio zaś wytyczają
tę samą mapę interpretacji jaką przeszedł Pablo
Picasso w fascynacji pierwotnymi afrykańskimi
figurkami. Cykl „Kamienie” jeszcze dosadniej ilustruje
ten rodzaj aluzji. „Zapisane kamienie” mogą być
skopiowanymi żyłami autentyków. Czyli mówiąc
wprost „przemalowaniem” struktury plastycznej
rzeczywistej struktury kamieni. Jeśli jednak te
„zapisy” na kamieniach są kreacyjną wizją artysty, to
stawiają go w roli „kreującej natury”. Rozstrzygnięcie
dylematu: autentyk versus kreacja ma taki sens jak
rozwikłanie zagadki kamieni Zeiga. Z tą istotną
różnicą, że Deniken próbował być antropologiem
a Serdeczny jest artystą, i co innego w tym kontekście
znaczy szalbierca a co innego kreator.
Z punktu widzenia kolokwialnie rozumianej
„estetyki” oba cykle („Ptaki”, „Kamienie”) w oczy-
wisty sposób bliżej realizują kategorię realizmu, niż
o wiele bardziej intrygująca artystycznie, tworzące
ową klamrę stare i nowe cykle abstrakcyjne (figuratywne). Pozornie, nachalnie narzucają się tutaj dwa
dość banalne adresy antenacyjne: coś między
Szpakowskim a Felchnerowskim. I nie jest to partykularne trywializowanie tego porównania. Rzecz jasna
z najistotniejszą różnicą: Serdeczny w większości prac
(ostatnich – 2007 r.) posługuje się „przestrzenią
znaczącą”, i „znakiem”.
Nie dzieląc twórczości Serdecznego na okresy,
łatwo daje się zauważyć istotną cechę różniącą.
Można powiedzieć wprost artysta odrzuca „kolor”,
stosuje biegle rozwiązania formalne, które bardziej
wskazują na „narracyjny” aspekt jego przedstawień
jak również, być może, osobiste odczuwanie „czerni”.
W „czerni” rozgrywa się „gramatyka” artystyczna
Serdecznego. Jest ona jakby odnośnikiem, czy wręcz
znakiem akcentowania „znużenia” pozorności „sztuki”.
Jednocześnie swoistym „wymazywaniem” jej „kolorytu”, „ładności”. Gęsta atmosfera obrazów artysty,
zwłaszcza „Klatka anioła”, „Studnia” , „Czas”, odsyła
do „wyrzucenia” sfery temporalnej w sytuacje realizujące się poza-czasem, mówiąc wprost w sferę
symboliczną – narracyjną właśnie.
Narracje Serdecznego układają się w pewną
całość. W odczucie braku, i paradoksalnie poczucia
humoru, – „Czerwony Październik przepływający
przez cieśniny duńskie” – przedstawienie bardziej
„erotyczne” niż „rewolucyjne”, czy – „DVPA – Tempus
fugit”. Ponadto, wyczulony jest Serdeczny na brak,
tym razem kontaktu, izolacji człowieka jego
doskwierającego „zaskorupienia” w sobie – osobno-
PREZENTACJE
67
osobnicze „trumienki” w obrazie „Przystań”. Z kolei
„delikatne” akcenty kolorystyczne ukazują załamywanie się tego otaczającego artystę „braku”. Lecz jest
on swoiście personifikowany, choćby w „narracji”
o „słupie” pozbawionego ascety Szymona, po którym
pozostały „krajobrazowe” skrzydła, na skraju których
widnieje „czerwona plama” – pies ujadający z powodu jego „braku” – „Słup, pies i skrzydła” (2000 r.).
Być może ten „brak” jest właśnie „obecnością”
Wacława Serdecznego. Obecnością podkreślaną
przez osobiste przeżywanie, zastępowanie w metaforycznych „Chmurach”: („Chmura” – 2004 r.;
„Wkrótce przestanie padać – opłakiwanie” – 2002 r.).
Wróćmy do twórczości abstrakcyjnej artysty.
Abstrakcyjność ta zdaje układać się w konteksty
tematów rozmontowywanych przez Serdecznego.
Galeria Pro Arte, Zielona Góra
68
Znużenie, brak, czas – korespondują bezpośrednio
przecież z kondycją człowieka.
Doskonale opisują go nihilistycznie i ironicznie
zarazem. Bez patosu. Można powiedzieć, że obrazy
Serdecznego penetrują wskazane tu tematy z pełną
świadomością ich symbolicznego znaczenia dla
zrozumienia tej kondycji a także przecież i siebie.
Narracja tego malarstwa pełna jest także i innych
„odczytań”, które sugerowane są przez artystę nie
wprost. Choćby gdy weźmie się pod uwagę grę
między „akcentami” jego malarstwa, które obecne są
w jego ostatnich pracach – fragmentach, „suplementach” pracy wcześniejszej „Przystań” – której już lub
jeszcze nie ma. Sugerują więc one wprost dopisek na
marginesie do opowieści wciąż tworzonej przez
kameralne malarstwo Wacława Serdecznego.
Susanne Lambrecht
Susanne Lambrecht
Kunstereignisse
in Cottbus 2008
Wydarzenia
artystyczne w Cottbus
w roku 2008
In diesem Frühsommer finden in Cottbus zwei
Ereignisse statt, an die man sich noch lange
erinnern wird. Dazu ist von einer Initiativen zu
berichten, die daneben auf leisen Sohlen daher
kommt und doch ein nennenswerter Beitrag zu
Kunst und Kultur in der Stadt ist.
Ein Paukenschlag wird zweifelsohne die
Eröffnung des neuen Standorts für das Kunstmuseum Dieselkraftwerk Cottbus, das seinen alten
Namen „Brandenburgische Kunstsammlungen
Cottbus“ schon vor einiger Zeit ablegte. Am 8. Mai
wird das ehemalige Dieselkraftwerk seiner neuen
Bestimmung übergeben: das umgebaute
Industriedenkmal wird als Kunstmuseum mit ganz
neuen Möglichkeiten zugänglich. Bereits Ende Januar
hat die für das Haus wichtige, weil weit in die Stadt
hineinwirkende Museumspädagogische Abteilung
unter der neuen Bezeichnung „museum.kreativ.kraftwerk“, kurz „mukk“, in ihren neuen Räumen
die Arbeit aufgenommen. Mit praktischen
Kunstkursen kann sie einen Teil ihre Arbeit fortsetzen. Erst mit der Eröffnung der neuen Ausstellungsräume wird die Arbeit vor dem Kunstwerk
im Rahmen von Führungen wieder möglich.
Mit Spannung wird die Zusammenstellung der
ständigen Sammlung erwartet, die zukünftig eigene
Räume haben wird. Zwei Fragen interessieren in
besonderer Weise: welcher Stellenwert wird der
Kunst der DDR eingeräumt werden? Und wie wird die
neuere Kunst von Cottbuser Künstlern präsentiert?
1977 wurde das Kunstmuseum auf Initiative von
Künstlern im Bezirk Cottbus gegründet, für die es ein
wichtiger Ausstellungsraum war. Mit der Wende
Wczesnym latem tego roku w Cottbus będą
miały miejsce dwa wydarzenia, o których długo się
będzie jeszcze pamiętać. Ponadto trzeba wspomnieć
o inicjatywie, która nadchodzi po cichu, ale będzie
miała istotne znaczenie dla kultury i sztuki w naszym
mieście.
Hitem będzie z pewnością otwarcie nowej siedziby Muzeum Sztuki Dieselkraftwerk Cottbus, które
już dość dawno temu odłożyło do lamusa swoją
starą nazwę „Brandenburskie Zbiory Sztuki Cottbus”.
8 maja były budynek elektrowni olejowej zacznie
funkcjonować w swej nowej roli: przebudowany
pomnik kultury przemysłowej stanie się Muzeum
Sztuki oferującym zupełnie nowe możliwości. Już
pod koniec stycznia w budynku pod nową nazwą
„museum.kreativ.kraftwerk”, w skrócie „mukk”,
podjął pracę ważny z punktu widzenia tej instytucji,
ponieważ znacząco oddziałujący na życie w mieście,
Dział Edukacji Muzealnej. Może kontynuować część
swojej działalności poprzez praktyczne kursy sztuki.
Dopiero otwarcie nowych sal wystawowych pozwoli
ponownie przyjmować zainteresowanych kontaktem ze sztuką.
Z napięciem oczekują oni, jakie dzieła zostaną
wybrane do stałej wystawy, która w przyszłości
będzie pokazywana w specjalnie przeznaczonych do
tego celu pomieszczeniach. Szczególnie interesujące
są tu dwie kwestie: jakie znaczenie zostanie przypisane sztuce NRD? I w jaki sposób zostanie
zaprezentowana nowsza sztuka? Muzeum zostało
założone w 1977 roku z inicjatywy artystów okręgu
Cottbus, dla których było ważnym miejscem wystaw.
Wraz ze zmianą ustroju jego funkcja uległa zmianie -
PREZENTACJE
69
änderte sich die Funktion des Kunstmuseums: es
wurde Landeskunstmuseum und verfolgte damit
eine ganz andere Zielrichtung. Der Blick weitete sich,
lokal angesehene Künstler fanden zunehmend
weniger Beachtung.
Museumsdirektorin Dr. Perdita von Kraft hat ein
besonderes Interesse an aktueller, eher abstrakt orientierter Kunst. Hierfür sprechen die von Paco
Knöller gestalteten Eingangstüren zum Museum, die
auch durch das große Engagement des Fördervereins
des Museums realisiert werden konnten. Paco
Knöller, der in Berlin sowie in Bremen lebt, wo er
einen Lehrstuhl an der Hochschule der Künste hat,
wird auch die erste Wechselausstellung in den neuen
Räumen gewidmet. Die Türen werden damit in den
Kontext seines Schaffens gestellt.
An einem Teich und am Rand eines Parks gelegen, gleicht das Museum zukünftig einer Oase, in der
man einerseits zur Ruhe kommen kann, andererseits
herausgefordert sein will und das geschieht durch
neue Raumerlebnisse wie durch die hier gezeigte
Kunst.
Gleich zwei Tage nach der Museumseröffnung
findet die dritte Auflage von „kottbuskunst“ statt.
Als Fortsetzung der Ausstellung zum Stadtjubiläum
2006, in der es einen Überblick über die Kunst vergangener Jahrzehnte und Jahrhunderte gegeben
hatte, wurde im Folgejahr die ganz aktuelle
Cottbuser Kunst vorgestellt mit „kottbuskunst akut
07“. Nun beginnt sich das Kunstevent zu einem werbewirksamen Markenzeichen zu entwickeln und für
2008 wurde ein eigenes Konzept auf die Beine
gestellt. Vom 10.05. bis zum 25.05. werden 12
Container mitten auf dem Altmarkt zu einer
Ausstellungsarchitektur arrangiert – unübersehbar,
70
stało się muzeum sztuki kraju związkowego o innym
niż dotychczas programie. Poszerzyło się spojrzenie,
artyści o lokalnym znaczeniu nie mogli już liczyć na
dotychczasowe zainteresowanie.
Dyrektor Muzeum, dr Predita von Kraft, interesuje się przede wszystkim sztuką aktualną, raczej
abstrakcyjną. Przekonują o tym zaprojektowane
przez Paco Knöllera drzwi wejściowe do budynku,
które udało się zrealizować dzięki wielkiemu zaangażowaniu Towarzystwa Przyjaciół Muzeum (Förderverein des Museums). Paco Knöller, mieszkaniec
Berlina i Bremy, który prowadzi własną katedrę
w Akademii Sztuk Pięknych, będzie też autorem
pierwszej wystawy czasowej w nowych pomieszczeniach. Drzwi te zostaną więc pokazane w szerszym kontekście jego twórczości.
Dzięki położeniu nad stawem, tuż przy parku,
Muzeum stanie się oazą, w której z jednej strony
będzie można odnaleźć spokój, ale z drugiej - podjąć
wyzwania, którymi z pewnością będą doświadczenia
wywołane pokazywaną tu sztuką.
Już w dwa dni po otwarciu Muzeum odbędzie się
trzecia edycja „kottbuskunst”. W 2007 roku miała
miejsce wystawa „kottbuskunst akut 07”, na której
zaprezentowano najnowsze dzieła tutejszych artystów. Była to kontynuacja zorganizowanego rok
wcześniej jubileuszowego pokazu sztuki minionych
dekad i stuleci. Obecnie wydarzenie to zaczyna mieć
już własną markę i na rok 2008 przygotowano
zupełnie nową jego koncepcję. Między 10 a 25 maja
na środku Starego Rynku zostanie ustawionych
12 kontenerów tworzących własną architekturę
wystawienniczą – nieprzejrzystą, prowokacyjną,
zachęcającą. Tytuł tegorocznej akcji kottbuskunst to
„in box”. Artyści z Cottbus, Berlina i nowych krajów
związkowych zostali zaproszeni, by zareagować na
tę sytuację. Ernst J. Petras i Kathie Saure, a także
mieszkańcy Cottbus Matthias Körner i Willi Selmer
tworzą całościowe projekty, każdy dla jednego kontenera. Christina Köster, Alice Bahra, Manfred Reute
i Steffen Mühle – by wymienić tylko kilka nazwisk –
zagospodarują poszczególne przestrzenie transportowe. Oczywiście wszystko to będzie powiązane
z Muzeum Dieselkraftwerk - zostanie tam mianowicie zainstalowany – więcej informacji na razie
nie ma – Black Box. Ciekawe, co z tego wyniknie.
Należy tu przynajmniej wspomnieć, że za „kottbuskunst inbox 08” kryje się kilka osób: jest wśród
nich Jörg Sperling, kustosz Muzeum Sztuki. Grafik
provokant, einladend. Titel der diesjährigen kottbuskunst-Aktion: „in box“. Künstler aus Cottbus,
Berlin und den neuen Bundesländern wurden eingeladen, auf diese Situation zu reagieren. Ernst J. Petras
und Kathie Saure sowie die Cottbuser Matthias
Körner und Willi Selmer entwickeln jeweils für einen
Container ein Gemeinschaftsprojekt. Christina
Köster, Alice Bahra, Manfred Reute und Steffen
Mühle – um nur einige Namen zu nennen – bespielen
einzeln die Transport-Räume. Mit dem Kunstmuseum Dieselkraftwerk Cottbus wird es eine
Verknüpfung geben: Dort soll – mehr ist derzeit noch
nicht bekannt – eine Black Box installiert werden.
Man darf gespannt sein.
Dass hinter „kottbuskunst inbox 08“ einige
wenige Akteure stehen, sei hier eigens erwähnt: Jörg
Sperling, Kustos des Kunstmuseums, ist hier zu nennen. Der Grafiker und Künstler Tobias Richter, der das
Layout für Plakat und Katalog gestaltet, zählt zum
engen Mitarbeiterkreis. Dazu arbeitet der Maler
Matthias Körner maßgeblich mit. Unterstützt von
Oberbürgermeister Frank Szymanski, der für 2008 in
Cottbus das „Jahr für Kunst und Wirtschaft“ ausrief,
sind die logistischen Probleme am ehesten zu
bewältigen. Großer Anstrengungen bedarf es, die
Finanzierung zu sichern: 30.000 Euro werden
gebraucht, denn dieses Jahr sollen die beteiligten
Künstler ein Ausstellungshonorar bekommen.
Immerhin hat die Kulturstiftung des Bundes
finanzielle Unterstützung für die nächsten drei Jahre
zugesagt. Das adelt das Unternehmen an sich und ist
immerhin ein kleines Sprungbrett.
Während damit also zwei spektakuläre
Kunstereignisse viel Aufmerksamkeit bekommen,
engagiert sich die Cottbuser Carl-Blechen-Gesellschaft eher im Hintergrund für ein ganz besonderes künstlerisches Erbe. Vergangenes Jahr ist es
Beate Schneider, der Vorsitzenden der Gesellschaft,
gelungen, wieder ein Symposium zu Carl Blechen
nach Cottbus zu holen. Beate Schneider ist in Schloss
Branitz für die Sammlung des romantischen Malers
Carl Blechen verantwortlich, der 1798 in Cottbus
geboren wurde, in Berlin zur Malerei fand und dort
bereits1840 geistig umnachtet starb. Blechen war ein
wunderbarer, sensibler Landschaftsmaler. Durch eine
Italien-Reise erhielt er wichtige Impulse, die seine
Malerei freier werden ließen. In Berlin, wo er
Professor für Landschaftsmalerei an der Akademie
wurde, brachte ihm seine eigenwillige Sicht und
i artysta Tobias Richter, który zaprojektował plakat
i katalog, należy do grona najbliższych współpracowników. Z zaangażowaniem pracuje także
Matthias Körner. Dzięki wsparciu nadburmistrza
Franka Szymanskiego, który rok 2008 ogłosił
w Cottbus „Rokiem Sztuki i Gospodarki”, łatwiej jest
pokonać największe problemy logistyczne. Wielkim
problemem jest znalezienie pieniędzy: potrzebnych
jest 30.000 euro, ponieważ w tym roku wystawiający
artyści mają otrzymać honoraria. Na szczęście
Fundacja Kultury RFN zapowiedziała finansowe
wsparcie na najbliższe trzy lata. Podnosi to prestiż
całego przedsięwzięcia i daje już pewne możliwości
działania.
Podczas gdy dwa spektakularne wydarzenia kulturalne przyciągają największą uwagę, działające
w Cottbus raczej bez rozgłosu Stowarzyszenie im.
Carla Blechena, angażuje się na rzecz szczególnego
dziedzictwa kulturalnego. W zeszłym roku pani Beate
Schneider, przewodniczącej Stowarzyszenia, znów
udało się sprowadzić do Cottbus sympozjum
nt. Carla Blechena. Beate Schneider odpowiada
w Zamku Branitz za zbiory tego malarza czasów
romantyzmu, który urodził się w 1798 roku
w Cottbus, w Berlinie odkrył dla siebie malarstwo
PREZENTACJE
71
Malweise nur wenig Anerkennung ein und er fühlte
sich im tiefsten nicht verstanden und ausgegrenzt.
Die Carl-Blechen-Gesellschaft hat es sich u.a. zur
Aufgabe gemacht, den kunsthistorischen Dialog
zum Gesamtwerk von Blechen zu fördern und mit
ihren Salonabenden in Cottbus die Zeit Blechens von
verschiedenen Seiten – über Musik, Literatur und
eben Kunst der Zeit – zu beleuchten. 2008 stehen die
Salonabende unter dem Thema „Dresdener
Romantiker und Carl Blechen.“
Dazu arbeitet Beate Schneider an der
Veröffentlichung der einzelnen wissenschaftlichen
Beiträge des letztjährigen Symposiums, das unter
dem Titel „Die neue Wirklichkeit der Bilder“ stand und
zusammen mit dem kunsthistorischen Seminar der
Universität in Jena organisiert worden war. Obwohl
Blechen einer der auch international bekanntesten
deutschen Maler der Romantik ist, überraschte die
wiederholt während des Symposiums formulierte
Feststellung, dass viele Aspekte von Blechens Werk
bis heute noch nicht untersucht sind. Die aktuelle
Forschung, die in Cottbus referiert wurde, befasst
sich mit der kulturhistorischen Situation Anfang des
19. Jahrhunderts und wie etwa Sehgewohnheiten
des Theaters und des damals beliebten Dioramas
Blechens Werk prägten. Mit der Veröffentlichung der
Referate, unter denen die Berliner Doktorandin Annik
Pietsch mit ihrem Beitrag „Sehen und Imagination –
Carl Blechens Naturgemälde, die neuen Bildmedien
und die physiologische Optik um 1800“ eine lebhafte
Diskussion hervorrief, wird die Blechen-Forschung
aktualisiert. Dazu wird die Carl-Blechen-Gesellschaft
in einem Sonderdruck einen Beitrag von Prof.
Reinhard Wegner, der Mitorganisator des
Symposiums war, veröffentlichen. Wegner hat sich
mit den Bühnenentwürfen von Carl Blechen befasst,
die der Maler für das Königsstädtische Theater in
Berlin entwarf. Welche Entwürfe tatsächlich realisiert
wurden, ist bis heute nicht bekannt.
www.carl-blechen-gesellschaft.de
www.kottbuskunst.de
www.museum-dkw.de
i tam zmarł już w 1840 roku, cierpiąc na chorobę psychiczną. Blechen był wspaniałym, wrażliwym
malarzem krajobrazów. Podróż po Włoszech
przyniosła mu liczne inspiracje, dzięki którym jego
malarstwo nabrało swobody. W Berlinie, gdzie został
profesorem malarstwa krajobrazowego na Akademii, ale jego oryginalne spojrzenie i styl przyniosły
mu niewielkie uznanie i czuł się głęboko niezrozumiany i wyizolowany.
Stowarzyszenie im. Carla Blechena postawiło
sobie m.in. za zadanie wspieranie dialogu historyków
sztuki nt. twórczości Blechena oraz naświetlenie czasów tego artysty, ich muzyki, literatury i właśnie twórczości plastycznej – podczas spotkań salonowych
w Cottbus. W 2008 roku spotkania te odbywają się
pod hasłem „Drezdeńscy romantycy i Carl Blechen”.
Ponadto Beate Schneider pracuje nad opublikowaniem referatów naukowych z zeszłorocznego
sympozjum, którego temat brzmiał „Nowa rzeczywistość obrazów” i które zostało zorganizowane
wraz z wydziałem historii sztuki Uniwersytetu
w Jenie. Choć Blechen jest jednym z najbardziej
znanych na świecie niemieckich malarzy okresu
romantyzmu, podczas sympozjum powtarzało się
zaskakujące stwierdzenie, że wiele aspektów jego
twórczości wciąż nie zostało zbadanych. Aktualne
badania, których wyniki zreferowano w Cottbus,
zajmują się sytuacją kulturalną z początku XIX wieku
oraz tym, jak np. wizja świata w teatrze czy niezwykle
popularna wówczas diorama wpłynęły na twórczość
Blechena. Opublikowanie referatów będzie więc
przyczynkiem do rozwoju badań nad Blechenem,
a jeden z nich, autorstwa doktorantki Anniki Pietsch
pod tytułem „Widzenie i wyobrażenie – obrazy przyrody Carla Blechena, nowe media wizualne i optyka
fizjologiczna ok. roku 1800” wywołał podczas sympozjum żywą dyskusję. Ponadto Stowarzyszenie
w specjalnym zeszycie opublikuje referat profesora
Reinharda Wegnera, współorganizatora tej imprezy.
Wegner zajmował się projektami scenografii
autorstwa Carla Blechena przygotowanymi na zlecenie Królewskiego Teatru Miejskiego w Berlinie. Które
z nich zostały ostatecznie zrealizowane, nie wiadomo do dziś.
www.carl-blechen-gesellschaft.de
www.kottbuskunst.de
www.museum-dkw.de
Tłumaczenie Grzegorz Kowalski
72
Gabriela Balcerzak
Alicja Lewicka – niemodne funkcje
sztuki: wzruszanie, wdziêk, piêkno
Zaledwie przedwczoraj w Muzeum Lubuskim
im. Jana Dekerta w Gorzowie otwarta została wystawa,
o której na świeżo, pod silnym będąc wrażeniem,
chciałabym zapisać kilka osobistych uwag.
Autorką premierowego pokazu instalacji artystycznej, zatytułowanej „Świetliki” jest Alicja Lewicka,
artystka związana z Uniwersytetem Zielonogórskim,
absolwentka ASP w Poznaniu. Te ostatnie informacje
przywołuję wyłącznie dla bibliograficznego porządku. Naprawdę interesująca jest sama Autorka i jej
twórczość.
Indywidualne prezentacje, przygotowywane
przez Alicję Lewicką w ciągu ostatnich 15 lat (od 1992
roku), pozwalają bez wątpienia wskazać stałe elementy powracające w jej twórczości i stanowiące jej
znaki rozpoznawcze: światło, wizerunek i jego odbicie, pojawiające się w formie raportów sekwencje
obrazów, a w zakresie stylistyki wypowiedzi – narracja
(nawet fabularyzacja). I jeszcze walor osobisty. Jej
projekty są zawsze opowieściami, mającymi swoje
mniej lub bardziej ujawnione źródła w wydarzeniach
prywatnych i przeżyciach intymnych. Tak oddziałuje
na nas poezja. Tak nas otacza, otula i obezwładnia.
Kiedy wchodzimy na wystawę, wszystko nabiera
podwójnych znaczeń – obok form i funkcji realnych,
równie silnie obecne stają się ich sensy metaforyczne,
stanowiące czynnik „parabolizacyjny”. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, codzienne przedmioty
oraz indywidualne przeżycia nabierają mocy praw
uniwersalnych. Stają się losem, a nawet fatum.
Los, fatum… - Takimi określeniami posługujemy
się w opisie mitu, legend albo wielkich dramatów
dawnych Greków lub Szekspira i jego naśladowców.
Wchodząc do sali prezentacji „Świetlików”, zanurzamy się w atmosferę podobnego świata rzeczy, spra
i zdarzeń ostatecznych. Zostaje na nas rzucony czar –
a z czarami, wiadomo jak bywa, jedne są „białe”,
a inne – bliższe klątwy, trwożą i przerażają. Najpierw
bierze nas we władanie tajemniczy półmrok i kojąca
zmysły muzyka. Jednocześnie ulegamy wrażeniu, że
zbliżają się do nas płynnie i oddalają migotliwe
zielonkawo połyskujące, niewielkie świetliki. Na
dużym ekranie przesuwają się z dołu do góry pojedyncze obrazy i ich zestawy, by bezszelestnie
przepaść (niczym w żarłocznej czeluści) gdzieś przy
górnej krawędzi ekranu. Świetliki wydają się
zjawiskowe: umieszczone na różnej wysokości, przy-
PREZENTACJE
73
bierają kształty owalne, obłe i nieforemne. Lśnią,
migocą i wydają się żywe – przynajmniej organiczne;
miniekrany zostały wcześniej obszyte miękką otuliną
fizeliny. Ale tego jeszcze nie wiemy, jak również tego,
że główną ich funkcją nie jest świecenie, a wyświetlanie (i podświetlanie) umieszczonego na ekranie
wizerunku. Musimy podejść bliżej. To fragmenty
obrazów wnętrz, przedmiotów, postaci, twarzy.
Gdzieniegdzie przemyka się – albo pojawia w roli
głównej – wizerunek ćmy. Okazuje się, że ekrany –
świetliki przenoszą kolejne cząstki opowieści, w którą
wplata autorka również nasze indywidualne losy.
Muzeum Lubuskie im. J. Dekerta
74
Obraz ćmy, o której wspomniałam, powoduje że
również inne obrazy z ekraników czytamy jako pełne
melancholii symbole, których wymowa dotyczy nocy,
tajemnicy, kobiecości i niepokojącego piękna. Takiego
jak piękno motyla nocnego, który przy bliższym spojrzeniu urzeka, a w pierwszym zetknięciu – budzi niechęć, może obrzydzenie, w każdym razie – fascynację.
Wystawa Alicji Lewickiej zaklina nas i więzi.
Z niechęcią, fizyczną niechęcią, wydobywamy się
z kręgu jej oddziaływania do codzienności. Pełne
światło na powrót zakrywa nasze prawdziwe twarze,
nasze sekrety, obsesje, obawy… Wrażliwość, której
staramy się nie obwieszczać światu.
Pragnie się wracać do tego bezpiecznego,
miękkiego mroku, gdzie nie ma kantów, brzegów,
rzeczy ostrych, twardych… więc i brutalności nie ma.
Każdy łatwo znajduje w tym pełnym świetlików lesie
swój własny, osobisty a nawet intymny, klucz do czytania przeszłości, w której nie czai się żadne niebezpieczeństwo, a przeciwnie: wszystko jest znane
i przyjazne, a najważniejsze, że uśpione i minione,
utrwalone w obrazie pamięci. W takiej poetyce
nawet okrucieństwo staje się wspomnieniem,
a miniony ból nabiera szlachetnej patyny. „Świetliki”
wyznaczają przestrzeń oczyszczenia.
Gorzów Wlkp., 25 lutego 2008
Ewa Jêdrzejowska
(NIE)JEDEN
Instalacja fotograficzna Czes³awa £uniewicza
Przestrzeń Małej Sali zielonogórskiego BWA
została zaanektowana przez fotograficzną opowieść. Przy pomocy kilkunastu, ułożonych w narracyjne cykle fotografii, Czesław Łuniewicz stawia widzowi pytanie o miejsce człowieka w świecie ludzi.
Pytanie pozornie banalne, w gruncie rzeczy dotyka
najbardziej podstawowych problemów, jakie niesie ze
sobą życie człowieka pośród społecznego stada.
Stawia problem rozróżnienia między tym co należy
ochronić, jako najgłębszą, konstytuującą nas intymność, a wymagającą konformizmu sferą społeczną,
bez której również nie potrafimy funkcjonować. Sam
artysta nie daje jednoznacznej odpowiedzi.
Proponuje za to trzy opowieści; własne wersje zmagania się prywatności z dziedziną publiczną. Może
zresztą nie tyle mamy tu do czynienia z walką, co
z rodzajem małego katalogu postaw?
Umieszczony na suficie galerii ogromny banner
przytłacza widza, onieśmielając go i zachwycając
jednocześnie, tak jak zachwyca wyświetlane w planetarium koło galaktyki. Forma proponowana przez
Łuniewicza przypomina zresztą obrazy znane nam
z prezentacji NASA. Jednak po dokładniejszym
przyjrzeniu się odróżniamy coraz lepiej zarysy
postaci, profile twarzy, dłonie. Dyskowatą formę
wyłaniającą się z czerni tła tworzą stłoczeni ludzie.
W ten sposób niebem zaproponowanym przez
Łuniewicza staje się stado, przestrzeń publiczna.
Dziedzina publiczna, to inaczej przestrzeń tego
co wspólne. Gdy się w niej znajdujemy, możemy
przeglądać się w oczach innych ludzi. Ona konstytuuje dla nas rzeczywistość. Oferuje nam nie tylko
cudze oczy czy uszy, ale i cudzą pamięć. Poprzez nią
zaś otrzymujemy jedyny w swoim rodzaju pozór
nieśmiertelności. To pośród innych nasze opowieści,
wytworzone przez nas przedmioty, artefakty
naszego życia, zyskują życie kolejne. O sferze publicznej Hannah Arendt pisała, że przekształca
niepewne i mroczne siły naszego wewnętrznego
życia w ostre światło sceny, na której widziani
i słyszani, nabieramy pewności co do istnienia świata.
Publiczny znaczy wspólny nam wszystkim. Deprawacyjny rys pozostawania jedynie w ograniczonej
przestrzeni domu wraz z potrzebą uczestnictwa
w życiu wspólnoty sprawia, że nie możemy bez niej
funkcjonować. Z jednej strony jest jak lustro, bez
którego nie wiedzielibyśmy, że różnimy się od innych.
Z drugiej, szczególnie teraz, w dobie społeczeństwa
medialnego, w którym nawet odosobnienie toalety
zakłóca narzucająca się obecność stada – poprzez
hałas muzyki, natręctwo reklamy, jedyny właściwy
rodzaj papieru toaletowego – jest także krzywym
zwierciadłem, odbijającym jedynie konformistyczną
masę. Chcemy być jej częścią i boimy się w niej
utonąć.
Wiele spraw nie wytrzymuje mocnego światła
bytu wspólnotowego. Część, bardzo niewielka część,
pozostaje w mroku. Przeciwieństwem dziedziny publicznej jest bowiem strefa prywatna – prywatności
absolutnej, jaką jest prywatność jednostki. Życie pu-
PREZENTACJE
75
bliczne, w poczuciu stałej obecności innych, byłoby
właściwie nie do pomyślenia. Byłoby jedynie czynnym, bez miejsca na kontemplację. Na to co
wewnętrzne, choć niekoniecznie subiektywne. Życie
człowieka realizuje się pomiędzy tymi dwoma biegunami – sferami pożądanej jasności i przytulnego
mroku. Albo nie realizuje się, lecz miota w wiecznym
niespełnieniu, próbie pogodzenia aporii: nieśmiertelności, jaką ofiarowuje pamięć innych i wolności niewidzialnego, jaką niesie ze sobą bycie outsiderem. Każdy
na swój sposób próbuje pogodzić ze sobą to czego
pogodzić się nie da, lecz co stanowi oś egzystencji.
Łuniewicz pokazuje nam trzy sposoby bycia
w świecie – trzy lustra w których każdy z oglądających może się przejrzeć. Na wprost wejścia, na
płaszczyźnie białej ściany wisi jedno niewielkie zdjęcie
– twarz człowieka. Jest sam. Tworzy dla siebie
własne niebo. Nie wiemy jak wielkim światem jest
jeden człowiek. Lecz obrysowana światłem solaryzacji, boleśnie skontrastowana twarz, otwarte jak do
krzyku usta, każą wątpić oglądającemu w słuszność
tego wyboru. A może pokazują tylko starą prawdę,
że życie poza stadem nie jest łatwe?
Kolejną opowieść, umieszczoną na bocznej
ścianie, tworzy zamknięty cykl fotografii. Ułożone
w półokrąg wyłaniają się z podniebnej strefy tłumu
i wracają do niego. Od znanej już z sąsiedniej ściany
twarzy, poprzez coraz bardziej okrojone przez czerń
tła portrety, półportrety, ledwie zaznaczone kreską
fragmenty, po absolutną czerń. W zależności od
kolejności czytania zdjęć przedstawiony na nich
człowiek formuje się bądź roztapia w swym
odchodzeniu i powracaniu do wspólnoty. Nie wiemy
do końca czy pomaga mu ona odnaleźć siebie, czy też
raczej ługuje jego indywidualność do nicości ostatniego zdjęcia. A może cykl ten ilustruje zamknięty
krwioobieg myśli i idei, wzajemnych oddziaływań,
walk i kompromisów, koniecznych mediacji pomiędzy
76
jednostką a stadem, tworzonym przecież przez inne
jednostki...
Ostatni cykl umieszczono na ścianie tuż obok
wejścia. Dzięki temu widzimy go na końcu, ale
i wychodzimy z nim właśnie pod powiekami, być
może jako z ostatecznym przesłaniem. Również tutaj
zdjęcia wysnuwają się (a może dążą?) do przestrzeni
tworzonej przez wspólnotę. Oddalając się od niej
postaci wyraźnieją z każdym kolejnym zdjęciem, by
wreszcie, w najbardziej odsuniętym punkcie przybrać
swój ostateczny wygląd. Nadal jednak łączy się
pępowiną swoich przekształceń z masą postaci
tworzących zamknięte sklepienie wspólnego świata,
w którym znajduje potwierdzenie.
Łuniewicz nie poprzestaje na opowieści snutej
przez wzajemne zestawienia obrazów. Kolejne
przesłanie mieści się w głębszej strefie kodowania:
kodach materiałowo-technicznych. Fotografie zostały
wykonane starą (przynajmniej jak na technikę
fotograficzną nie liczącą jeszcze nawet dwustu lat)
metodą solaryzacji. Artysta nie posługiwał się przy
ich wykonaniu popularnymi programami graficznymi,
a chemią i papierem fotograficznym. Oferuje
widzowi technikę, którą mało kto potrafi dziś się
posługiwać. Z drugiej strony to co widzimy w galerii
to wydruk – efekt pracy dobrego skanera i drukarki
wielkoformatowej. Zdjęcie wiszące na suficie zostało
wydrukowane na płachcie podgumowanego materiału, którym drukarnie posługują się przy tworzeniu
rozwieszonych nad ulicą reklam... Zderzenie starej
i nowej techniki – dwóch odmiennych kodów materiałowych – gradacja pomiędzy poszczególnymi
obrazami (fotografie „indywidualne” zostały wydrukowane na papierze) stanowi meta-opowieść, niezależną już niemal od warstwy ikonicznej obrazów.
Sprowadza się jednak wciąż, moim zdaniem, do
opowieści o starej bardzo, bo arystotelejskiej,
prawdzie o złotym środku.
Anna Bilon, Liwiusz Piórko
Wystawa – Szkice (z) filozofii
Od 5 listopada do 10 grudnia 2007 roku studenci oraz pracownicy Uniwersytetu Zielonogórskiego mieli
okazję obejrzeć, prezentowaną w budynku głównym kampusu B, wystawę obrazów, noszącą tytuł: „Szkice
(z) filozofii”. Jej autorkami były studentki filozofii: Anna Janczys, Karolina Rożko oraz Justyna Kroczak.
Ekspozycja wywołała niemałe poruszenie wśród studentów oraz pracowników Instytutu Filozofii, wzbudzając
różnorodne wobec niej postawy i o niej przemyślenia. Poniższe wypowiedzi są przykładami opinii, które
pojawiły się po wplywem odbioru wystawy. Obrazują one, jak różnie można oceniać zarówno efekt działań
twórcy, jak i założenia, które jego działaniom przyświecają…
Celem wystawy była, krótko mówiąc, popularyzacja filozofii. Jak wyraziła się jedna z autorek –
ukazanie, że „Filozofia tak naprawdę dotyczy
każdego z nas”. Czy udało się autorkom zrealizować
założony cel? Na to pytanie oczywiście odpowiedzieć
nie potrafię. Mogę jednak napisać o swoich przemyśleniach, dotyczących wystawy. A są one, niestety, pełne wątpliwości, które to wątpliwości rodzą
pytanie: czy ta wystawa ma w ogóle sens?
Taka wystawa to przecież nic innego, jak próba
przełożenia języka filozofii (jej pojęć, kategorii) na
język wyobraźni (język symboli, najczęściej niejednoznacznych). Taki przekład musi ulec deformacji,
jako, że wyobraźnia, szczególnie artystyczna, nie
stawia sobie absolutnie żadnych granic. W przeciwieństwie do intelektu, który musi stosować się do
określonych praw, choćby praw logiki.
Z drugiej strony wyobraźnia oddana na usługi
rozumu jest, w moim odczuciu, cieniem samej siebie
i ze sztuką ma niewiele wspólnego.
Ostatecznie jednak ta wystawa może mieć sens
jako ciekawy eksperyment, próba zetknięcia dwóch
dziedzin ludzkiej twórczości – mimo że od siebie
odległych, to równie pasjonujących. Jednak prace
Autorki wystawy „Szkice (z) filozofii zwróciły
uwagę na wielowymiarowy aspekt działalności
człowieka. Poprzez swoją wystawę ukazały, iż
człowiek realizuje się zarówno poprzez działania
związane ze sztuką, jak i nauką, a obie te dziedziny
działalności ludzkiej mogą wzajemnie się uzupełniać.
Celem owej wystawy, jak podkreśliły autorki – studentki kierunku: Filozofia, było ukazanie poprzez
obraz (sztukę) niektórych zagadnień filozoficznych
wszystkim tym, którzy nie zajmują się filozofią
zawodowo. Jedna z autorek wystawy napisała:
„chciałabym, aby oglądający wystawę spojrzeli na
filozofów jak na osoby, których praca dotyka bardzo
ważnych, od setek lat istniejących i wciąż aktualnych
dla ludzi zjawisk i problemów”. Ta idea – idea ukazania problemów filozoficznych w artystyczny sposób,
była zatem ideą przyświecającą owej wystawie.
Innym jej celem było skłonienie odbiorców wystawy
do własnych przemyśleń na temat zagadnień, które
poruszyły autorki, mianowicie: wolności człowieka,
samopoznania (samoświadomości), alienacji, samobójstwa oraz wybranych stanowisk filozoficznych.
Dobór tematyki, co zgodnie podkreśliły autorki
wystawy, odzwierciedlał ich zainteresowania.
PREZENTACJE
77
musiałyby spełniać pewne kryteria, a mianowicie:
musiałyby być wykonane przez osoby z dużym talentem, rozumiejące zarówno filozofię, jak i sztukę.
Ponadto osoby te powinny mieć spójną koncepcję
połączenia obu tych dziedzin. Inaczej otrzymalibyśmy, co najwyżej, ilustrację do traktatów filozoficznych.
Kolejna wątpliwość dotyczyła istoty popularyzacji, która to nieumiejętnie przeprowadzona, niejednokrotnie ograbia przedmiot popularyzacji z jej
rzeczywistej wartości, na rzecz „akceptacji ogółu”.
Do jakich to bowiem praktyk dopuszczają się popularyzatorzy, aby ową akceptację osiągnąć? Wybierają
co bardziej atrakcyjne fragmenty całości, a to samo
w sobie już fałszuje jej obraz, a na dodatek wybrane
fragmenty czynią jeszcze bardziej atrakcyjnymi, podsuwając atrakcyjne interpretacje.
Pod tym względem dobór tematyki prac, przyznać trzeba, był rzeczywiście trafiony. Prace ukazywały te problemy filozoficzne, które oddziałują na
wyobraźnię ogółu, choć przyznać trzeba – nie
zawsze w ten sam sposób. Część poruszanych przez
autorki tematów działa na wyobraźnię, ponieważ
może dotyczyć, lub dotyczy, każdego z nas (np. wolność, samobójstwo, poznanie samego siebie),
a część, tak jak gnoza, brzmi dla laika (do którego ta
wystawa była skierowana), jak „abrakadabra”, więc
działa na wyobraźnię w dwójnasób, szczególnie dziś
78
Wystawę tworzyły wykonane przez autorki
obrazy o wymienionej tematyce, m.in. „Wolność jest
tajemnicą”, „Poznaj samego siebie”, „Gnoza”,
„Alienacja człowieka” czy „Samobójstwo a wolność
jednostki”. Obrazy były czytelne, oparte na prostej
symbolice, co jest ich atutem, zważywszy cel
wystawy. Wykonane były w różnych technikach,
w różnorodnej konwencji artystycznej, co również
może być pozytywnym aspektem wystawy
– w końcu jej autorki nie są studentkami Akademii
Sztuk Pięknych…
Oprócz obrazów, autorki zaprezentowały
również krótki opis poruszanej tematyki obrazu oraz
umieściły dzieła filozoficzne o niej traktujące. Było to,
moim zdaniem, ciekawym pomysłem, ponieważ
dzięki temu wystawa była pełniejsza i sprawiała
wrażenie głęboko przemyślanej oraz pozwoliło
odbiorcy, jeśli zainteresował się daną tematyką,
łatwiej odnaleźć literaturę, która ową tematykę
porusza. Takie zestawienie przypominało również
o interdyscyplinarności nauk humanistycznych.
Moim zdaniem, autorki osiągnęły założony cel
– zapewne przyczyniły się do twórczej recepcji co
bardziej zainteresowanego odbiorcy oraz ukazały,
czym może zajmować się filozofia (fragmentaryczność i wybiórczość tematyki uzasadniona
została jej uniwersalnością oraz oczywistym faktem,
iż nie da się przedstawić wszystkich zagadnień i myśli
filozoficznych).
Ważnym osiągnięciem było ukazanie, iż filozofię
odnaleźć można w codziennym życiu, w niemal
każdym życiowym dylemacie oraz w każdej
dziedzinie działalności ludzkiej (m.in. w sztuce
i literaturze) oraz ukazanie, iż filozofia dotyczy
każdego człowieka – niezależnie od tego, czy
świadomie przyznaje on filozofii miejsce w swoim
życiu.
Jako że autorki wystawy są studentkami filozofii,
wystawę odebrać można jako chęć przekazania
ważnego faktu: filozofia może być inspiracją do
twórczych poszukiwań w innych dziedzinach, może
uaktywniać twórczo człowieka, pobudzać jego
wyobraźnię i rozbudzać potrzeby estetyczne. To
ważny, według mnie aspekt tej wystawy, ponieważ
przypomina, iż dla wielu twórców znanych nam
z historii sztuki to właśnie filozofia była inspiracją do
tworzenia niezwykłych dzieł oraz że właśnie
z założeń filozoficznych (a dokładniej: z estetycznych) wyrosło wiele prądów artystycznych.
– w czasach, w których tego rodzaju infantylne
skojarzenia są w cenie.
Wydawałoby się, że postulaty autorek są realizowane z godną podziwu konsekwencją, gdyby nie
praca pod tytułem „Wybrane stanowiska filozoficzne”. Dlaczego odczuwam to jako dysonans?
Pewnie dlatego, że nie wyobrażam sobie, w jaki
sposób dialektyczny monizm materialistyczny może
dotyczyć każdego z nas, jeśli nawet zdołamy
zapamiętać pełną jego nazwę. A tak zupełnie
poważnie, to obraz jest potwornie chaotyczny i tym
samym niezrozumiały, a więc jest mało popularyzatorski. Zarzut niezrozumiałości można by postawić
także „Gnozie”, ale postanowiłem potraktować ten
obraz właśnie tak, jak wspomniałem wcześniej, czyli
jako coś fascynująco enigmatycznego.
Pracą, która wywarła na mnie najbardziej niekorzystne wrażenie, był obraz „Wolność jest tajemnicą”. Symbolika zawarta w nim była, delikatnie
mówiąc, oczywista. Autorka obiera sobie za temat
wolność i maluje człowieka… skrępowanego sznurami. Mało tego: temat pracy brzmi „wolność jest
tajemnicą”, a autorka narzuca nam swoje intuicje
dotyczące rzeczonej wolności. Na dodatek, o ile się
nie mylę, są to intuicje równie mało oryginalne, co
symbolika obrazu.
Ale są także jasne strony całej wystawy. Jedną
z nich były obrazy Karoliny Rożko, „Alienacja” oraz
„Samobójstwo a wolność człowieka”. Oba te obrazy
zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Po pierwsze,
dlatego, że są, w moim mniemaniu, wyraziste, lecz
nie nachalne, pomysłowe, lecz nie pretensjonalne,
krótko mówiąc – dobre. A dodatkowo są spójne
z ideą popularyzacji, ponieważ utrzymane w konwencji niemal komiksowej (choć autorka mogłaby
się nie zgodzić). A każdy chyba się zgodzi, że prostota, będąca własnością tej konwencji, sprzyja
odbiorowi. A więc chylę czoło przed talentem i konsekwencją Karoliny Rożko (o ile konwencja obrazów
którą jej przypisałem, była zamierzona, a nie jest
tylko moim odczuciem). Pozytywne znaczenie ma
również sam fakt zaistnienia takiej wystawy.
Świadczy on mianowicie o tym, iż studenci filozofii,
na podstawie wiedzy przekazanej przez prowadzących, pragną stworzyć coś własnego, nowego.
Pozwalają sobie na śmiałe eksperymenty, nie
ograniczając się tylko do przyswajania owej wiedzy,
na potrzeby sesji egzaminacyjnej.
Liwiusz Piórko
Wystawa świadczy również o tym, iż zdaniem
wielu, jak mniemam, osób studiujących filozofię,
powoli traci ona swój czysto elitarny charakter – filozofowie (a przynajmniej studenci filozofii) otwarci są
na dialog z przedstawicielami innych dyscyplin
naukowych, gotowi są w różnorodny sposób
przedstawiać, czym zajmuje się filozofia, a przede
wszystkim zauważają związek filozofii z innymi
dyscyplinami naukowymi oraz z innymi dziedzinami
działalności ludzkiej.
Uważam, iż wystawa była trafionym pomysłem
– pomogła przybliżyć studentom innych kierunków
problematykę filozoficzną, ukazała, iż filozofia dotyczy tego, co dla każdego człowieka jest ważne oraz
pokazała, iż filozofia nie jest przysłowiowym
„bujaniem w obłokach”, jak twierdzi wielu ludzi,
którzy z filozofią nie mają do czynienia na co dzień.
Taka inicjatywa studentek świadczy również o tym, iż
poszukują one sposobu wyrażania siebie, co rekompensuje, moim zdaniem, niedociągnięcia artystyczne
obrazów…
Anna Bilon
PREZENTACJE
79
VARIA BIBLIOTECZNE
Krzysztof Andrzej Je¿ewski
Cyprian Norwid i Jacek Malczewski
Próba paraleli
W tej powszedniości, o ! jakże tu wiele
Mistycznych rzeczy i nie odgadnionych…
Cyprian Norwid
Rok 1901 był datą przełomową w dziejach kultury i cywilizacji polskiej. W Warszawie ukazał się pier-
80
wszy numer słynnego pisma modernistów polskich,
«Chimera» pod redakcja Zenona Przesmyckiego
(Miriama). Jego program artystyczny streszczał się
w aforyzmie: «Każda wielka sztuka jest w formie
symboliczna, a w treści metafizyczna». W tym
samym numerze Miriam odkrywał po raz pierwszy
Norwida, drukując jego nowelę Ad leones i poemat
Do Walentego Pomiana Z. zamykający Vademecum.
Będzie odtąd niemal we wszystkich numerach
«Chimery» drukował odnalezione teksty wielkiego
poety, którego myśl i dzieło wywrą ogromny wpływ
na kulturę i cywilizację polską XX wieku…
W tym samym roku 1901 powstaje w Krakowie
towarzystwo Polska Sztuka Stosowana założone
przez grupę artystów, etnografów, historyków sztuki
i miłośników rzemiosła artystycznego. Należeli do
niej m.in. tak znakomici artyści jak Jan Bukowski,
Karol Frycz, Józef Mehoffer, Jan Stanisławski,
Stanisław Wyspiański, Stanisław Witkiewicz. Pragnęli
oni nawiązać do źródeł sztuki rodzimej i ludowej
i stworzyć «swojski» styl sztuki stosowanej nadając
jej zarazem charakter uniwersalny. Inspiracją dla nich
stał się poemat filozoficzno-dydaktyczny Norwida –
Promethidion wydany przez poetę w 1851 w Paryżu,
a następnie wznowiony w kraju w 1902. Norwid
opowiadał się w nim za koniecznością rozwoju narodowej sztuki plastycznej i rozszerzał przyjętą wówczas koncepcję sztuki o sztukę użytkową. Życiodajnym źródłem sztuki była dla niego właśnie sztuka
ludowa: Chopin w muzyce, a w literaturze – wielcy
poeci romantyzmu, podnieśli ją przecież do rangi
ogólnonarodowej i ogólnoludzkiej…
Norwid przypisywał szczególną rolę sztukom
plastycznym, a to dlatego, że ucieleśniały one według
niego ideał, znosiły romantyczny rozdźwięk między
nim a rzeczywistością oraz – jako że związane
z pracą – służyły upowszechnianiu piękna, zmniejszały rozziew między artystą a społeczeństwem,
nadawały pracy sens moralny i konsolidowały więź
społeczną. Promieniowanie myśli Norwida, po latach
całkowitego zapomnienia i bojkotu przez współczesnych, to nie jedyny tego rodzaju przypadek w literaturze i sztuce: wystarczy choćby przypomnieć
Geralda Manleya Hopkinsa, Emily Dickinson, Franza
Kafkę czy Stanisława Ignacego Witkiewicza. Ale nikt
chyba nie objął swoim wpływem tak różnych
dziedzin jak Norwid: od poezji począwszy i to najrozmaitszych jej kierunków, poprzez filozofię, estetykę,
politykę aż po sztuki stosowane – meblarstwo,
ceramikę, tkactwo, a nawet architekturę, czego
znakomitym przykładem jest stworzony na Podhalu
«styl zakopiański» Stanisława Witkiewicza.
Niewątpliwie pod wpływem Norwida byli też
polscy malarze folkloryści : Teodor Axentowicz,
Władysław Jarocki, Kazimierz Sichulski, Fryderyk
Pautsch, Vlastimil Hofman, Włodzimierz Tetmajer
(nieprzypadkowo jego brat przyrodni, Kazimierz
Przerwa-Tetmajer, wprowadził w sposób genialny
folklor góralski do literatury polskiej). Wpływ ten
w tym wypadku ograniczał się jednak głównie do
strony formalnej.
Inaczej ma się sprawa z Jackiem Malczewskim.
Łączy się go niekiedy z Bolesławem Leśmianem ze
względu na szczególne połączenie realizmu i fantastyki. Znakomity reżyser i pisarz Jakub Kolski oddał
nawet hołd tym dwóm wielkim artystom polskiego
symbolizmu w filmie „Grający z talerza” (Grand Prix
na Festiwalu Filmowym w Tokio, 1995). Tym niemniej
podobieństwa między Leśmianem i Malczewskim są
raczej powierzchowne, bo ich filozofia jest odmienna.
Natomiast Norwid i Malczewski mają wiele
wspólnego i to zarówno w płaszczyźnie filozoficznej
jak plastycznej – autor Promethidiona był przecież
świetnym grafikiem i malarzem! Czy wchodził tu
w grę wpływ wielkiego poety na wielkiego malarza?
To prawda, że szereg słynnych dzieł Malczewskiego
(Melancholia, 1894, Sztuka w zaścianku, 1896,
Błędne koło, 1897, Thanatos I, 1898, Thanatos II,
1899, Zmartwychwstanie, 1900) powstało przed
odkryciem Norwida, ale przecież największy rozkwit
jego sztuki przypada właśnie na lata odkrywania
Norwida, a wiec po r. 1901. Wiadomo zresztą, że
Malczewski był jego wielkim wielbicielem, jak pisze
w swych wspo mnieniach Maria Janoszanka, tak jak
w pierwszym okresie twórczości był zafascynowany
magią poezji Słowackiego – świadczy o tym
przepiękny cykl obrazów na temat Anhellego
z lat 1882-1915.
Być może wpadł mu w ręce Promethidion w czasie
studiów w Aca démie des Beaux Arts w Paryżu
w latach 1876-1877? Bywał pewno w Bibliotece
Polskiej na wyspie św. Ludwika… Ale w swoich listach
Norwida nigdy nie wspomina. Wydaje sie, że wchodzi
tu raczej w grę znane skadinąd zjawisko paralelizmu,
wspólnoty duchowej między tymi dwoma artystami.
Norwid mógł natomiast pobudzić Malczews kiego do
wprowadzenia większej dozy ironii do jego obrazów.
Pojawia się ona coraz częściej w jego dziełach od
początku XX w. np. w znakomitym Autoportrecie
z faunami, 1906, gdzie autor pojawia się z namaszczoną miną, skrzypcami w ręku i… tortownicą na
głowie! A więc zarazem kapłan sztuki, prorok
i błazen… Przypomina się Sfinks Norwida, gdzie
człowiek, to kapłan bezwiedny i niedojrzały lub jego
słynna ironia, która jest koniecz nym bytu cieniem
z wiersza pod tym tytułem albo ten przejmujący
VARIA BUBLIOTECZNE
81
fragment wiersza Do Walentego Pomiana Z. zamykający Vademecum:
O! tak, o! tak, mój drogi…czas idzie… śmierć goni,
A któż zapłacze po nas – kto ? – oprócz I r o n i i.
Jedyna postać, którą wcale znałem żywą,
Pani wielka i zawsze w coś ubrana krzywo,
Popioły ciche stopą lekką ruszająca,
Z warkoczem rudym, twarzą czerwoną miesiąca…
A nie zapominajmy znakomitych rysunków
Norwida, zwłaszcza jego ciętych, kostycznych
karykatur i rysunków satyrycznych! Ba, słynne fauny,
fauniki, chimery, rusałki i śmierci Malczewskiego (był
też świetnym karykaturzystą!) znajdują swoje
odpowiedniki w diabełkach, diabłach i śmierciach
towarzyszących postaciom rysowanym przez Norwida! I jakże często u obu tych artystów występuje
anioł (u Norwida w poezji i w grafice)…
Tak czy inaczej podobieństwa postawy filozoficznej i artystycznej Norwida i Malczewskiego są
liczne i zastanawiające. Obaj stosują system znaków
zakodowany, szyfr, środki ekspresji polisemiczne.
Znaczy to, że każdy symbol ma tu kilka znaczeń, jest
wielowarstwowy, co przydaje mu tajemniczości, aury
metafizycznej, uniwersalności, nadaje mu charakter
ponadczasowy. Weźmy na przykład genialne Błędne
koło. Są w nim cztery warstwy znaczeniowe :
1) Lewa część obrazu, świetlista, orgiastyczna,
zmysłowa, to domena młodości i rozkoszy istnienia –
królestwo Dionizosa. Prawa, jej antyteza, mroczna
i bolesna, to domena trwogi i śmierci – królestwo
Hadesa. To prastary mit grecki Hermesa łączącego
dwa światy: Erosa i Thanatosa.
2) Alegoria czasu, wiecznego i cyklicznego, koła
żywota, hinduskiej Samsary, nieustannego powrotu
i reinkarnacji.
3) Alegoria ludzkiego życia i metafizyki istoty
ludzkiej.
4) Apoteoza sztuki i artysty. Sztuki, która potrafi
wniknąć w istotę i zagadkę ludzkiej egzystencji.
Sztuki jako inicjacji dla tych, którzy są w stanie łaski.
Artysta jest tu przedstawiony jako młody chłopiec,
bo tylko czystość, wrażliwość i intuicja tak dziecka jak
artysty, z ich nieuprzedzoną zdolnością widzenia
prawdy, zdolna jest choć po części zgłębić arkana
tajemnicy bytu.
Po części, bo jak mówi Norwid w Bema pamięci
żałobnym rapsodzie:
82
(…) kiedy stoczyć się przyjdzie do grobu
(…) czeluście zobaczym czarne, co czyha za drogą,
które aby przesadzić Ludzkość nie znajdzie sposobu…
O tym obrazie, który natchnął Wyspiańskiego do
napisania Wesela pięknie wyraził się w 1907 roku
Witkiewicz: Zagadka Malczewskiego pojęć o sztuce
rozwiązana. Na świetlistych jej wyżynach widzi się
szczyt zjawisk życia – ludzką duszę w jej najrozmaitszych przejawach, na tych też wyżynach dusza
artysty wyzbywa się wszelkich konwenansów,
wszelkiej rutyny, szablonu, odrzuca patron formułek
i tworzy w bezpośrednim związku z wszechświatem.
Chyba można by zestawić ten obraz z równie genialnym wierszem Norwida – Idee i prawda:
I
Na wysokościach myślenia jest sfera,
Skąd widok stromy –
Mąci się w głowie i na zawrót zbiera;
W chmurach – na gromy.
– Płakałbyś może, lecz wiatr łzę ociera
Pierw, nim błysnęła –
Po cóż się wdzierać, gdzie światy są zera,
Pył – arcydzieła?!…
II
Zły anioł jednak uniósł ECCE-HOMO
Na opok szczyty,
Gdzie, stojąc jeden i patrzając stromo,
Człek – gardzi byty.
– Jakoby wyrwał się z jawu, kryjomo,
Skrzydły nikłemi,
I mierzyć chciał się sam, z swoją widomą
Wagą, na ziemi.
III
I ściągałby go magnetyzm globowy
W sfery dotkliwe,
Gdzie nie doświadcza nic zawrotów głowy –
Nic!… co – szczęśliwe.
– Aż wielki smętek lub kamień grobowy
Z tych sfer, bezpiecznych,
Wypchnie znów na szczyt myślenia budowy,
W obłęd dróg mlecznych.
IV
Bo w górze – g r ó b j e s t I d e o m człowieka,
W dole – g r ó b c i a ł u ;
I nieraz s z c z y t n e wczorajszego wieka,
Dziś – tyczy kału…
* * * * * * * * * * *
Prawda się r a z e m d o c h o d z i i c z e k a !
Zarówno Norwid jak Malczewski byli artystami
głęboko religijnymi. Czyż autor Fortepianu Szopena
nie powiedział, że sztuka od religii idzie jak posłane
na przechadzkę dziecko? Dla Malczewskiego, artysta
to ten, który odkrywa prawdy najwyższe, wybraniec,
który odsłania harmonie wieczne, w Bogu początek
mające. Droga sztuki wiedzie szlakiem miłości –
miłości do Stwórcy i jego stworzenia. To drabina,
która pozwala wznieść się do Boga jak mówił
w słynnej mowie rektorskiej w ASP w Krakowie
w 1912 roku. Twórczość artystyczna nie jest zabawą
czynioną dla pychy rzemiosła (…) ani dla podziwu
tłumów, lecz nieustanną samotną modlitwą, suplikacją, spowiedzią i uwielbieniem (przypomina się
wiersz Norwida Cacka!). Idąc tą drogą człowiektwórca staje się prawdziwym synem Bożym i na jego
obraz i podobieństwo dostępuje łaski tworzenia.
I tak, nieprzypadkowo, w szeregu obrazów Malczewskiego pojawia się skowronek, odwieczny symbol więzi między tym, co ziemskie i tym, co
niebieskie. W świetle poranka ten mały skromny
ptaszek symbolizuje poryw człowieka ku radości. Dla
mistyków śpiew skowronka oznacza jasną, radosną
modlitwę przed tronem Stwórcy. Jules Michelet czyni
ze skowronka symbol moralny i polityczny: to radość
niewidzialnego ducha, który pragnie nieść pociechę
ziemi. Poeta Adolphe Rossé powiada: To nie
skowronek śpiewa, to ptak o barwie nieskończoności.
A Gaston Bachelard czyni ze skowronka znak
duchowej sublimacji. Norwid mógłby podpisać się
pod tymi słowami – jest on autorem pięknego wiersza Skowronek. Napisał go mając zaledwie 19 lat!
Istnieją jeszcze inne analogie pomiędzy tymi
dwoma artystami: Czyż nie byli oni obaj przede
wszystkim myślicielami, jeden w poezji, drugi
w malarstwie ? Malczewski łączył w sposób niezrównany świat starożytny i chrześcijański, porządek
osobisty i narodowy, mit grecki z własnym i polskim.
Norwid robił podobnie, idąc śladami Słowackiego.
Świadczą o tym takie utwory jak np. Marmur-biały
(gdzie Grecja utożsamiona jest z Marią Kalergis, jego
tragiczną milością), Vendôme (dialog Napoleona
z Cezarem), Dwa męczeństwa, Do Henryka…, Z listu,
Odpowiedź do Wloch, Spartakus, Do wielmożnej
pani I., poemat Quidam… Obaj lubili personifikować
Polskę: Malczewskiemu jawiła się ona jako piękna,
pełna życia kobieta – muza sfer świętych i idealnych . Norwid namalowal ją jako Jutrznię (obraz
zaginiony w Krakowie w 1857) i był autorem kapitalnej Rozebranej oraz niezapomnianej Mojej Ojczyzny,
która musiała zachwycić Malczewskiego.Obu fascynowała kobieta i dziecko. Obaj czcili Matkę Boską
i przeczuwali obecność aniołów. Obaj uwielbiali wieś,
nie cierpieli wojny, gwałtu i przemocy. Obaj wierzyli,
że najlepszą formą walki z wrogiem jest tworzenie
arcydzieł (patrz Norwid : Język ojczysty). U obu występuje motyw źródła, symbolu poznania i prawdy
(słynny cykl Zatrutych studni Malczewskiego i genialny wiersz Norwida Źródło).Obaj wreszcie widzieli
człowieka (i siebie) jako nieustającego pielgrzyma.
Posłuchajmy Norwida :
1
Nad stanami jest i s t a n ó w - s t a n,
Jako wieża nad płaskie domy
Stercząca, w chmury…
2
Wy myślicie, że i ja nie Pan,
Dlatego, że dom moj ruchomy
Z wielbłądziej skóry…
3
Przecież ja – aż w nieba łonie trwam,
Gdy ono dusze mą porywa,
Jak piramidę !
4
Przecież i ja – z i e m i t y l e m a m,
I l e j e j s t o p a m a p o k r y w a,
D o p o k ą d i d ę !…
Ale chyba najbardziej spektakularna analogia
między Malczewskim a Norwidem występuje
w sposobie ich podejścia do śmierci. Można by zestawić wspaniały cykl Thanatos z równie genialnymi
VARIA BUBLIOTECZNE
83
wierszami Norwida : Śmierć, Do zeszłej…, Na zgon
Józefa Z. Dla poety śmierć ma podobieństwo
błogosławionego jakby uczynku, to chrześcijański
skon pogodny świadczący o całości żywota
dojrzałego! Tutaj, doprawdy, obaj artyści są na tej
samej długości fal…
I wreszcie muzyka. Wszechobecna w poezji
Norwida i w malarstwie Malczewskiego. To temat
szeroki jak morze. Nikt przecież w naszej literaturze
nie pisał o muzyce jak autor Fortepianu Szopena, nikt
nie wyczerpał do dna jej najgłębszych metafizycznych i mistycznych treści. A Malczewski? Jest
autorem absolutnego arcydzieła – tryptyku Muzyka,
który należał ongiś do Ignacego Paderewskiego i dziś
znajduje się w jego muzeum w Łazienkach. Tryptyk
przedstawiający trzy pary mężczyzn i kobiet o transcendentnej urodzie, zastygłych w ekstazie i jakby
zasłuchanych w wieczność, na tle nieziemskich
prawie pejzaży, znakomicie oddaje samą esencję
muzyki. Tu dusza jest pogodzona z sobą, spotyka
samą siebie i wraca w siebie pisał Hegel. Malczewski
ukazał genialnie muzyczną harmonię i jedność świata. Oczywiście nie brak tu skowronka czyli zachwytu
dla tego, co stworzone i znaku wzlotu duchowego
oraz świerszcza – symbolu życia, śmierci i zmartwychwstania. Uroda tych postaci jest również
nieprzypadkowa: człowiek bowiem u Malczewskiego
to zwierciadło, w którym wszechświat się odbija i w
którym się rozpoznaje jak sam powiada. Nie sposób
go oddzielić od natury i jej fantastycznych emanacji.
84
Na zakończenie chciałbym zacytować dwa głosy,
które, jak sądzę, zachwyciłyby Norwida i Malczewskiego – są przecież z tego samego ducha.
Pierwszy to Emily Dickinson, wielka poetka
amerykańska, niekiedy porównywana do Norwida :
Ten świat to nie konkluzja –
Porządek istnieje poza nim –
Niewidzialny jak muzyka –
Rzeczywisty jak ton –
Drugi głos to Rabindranath Tagore, jeden z geniuszów Indii:
Świat jest niby strumień muzyki – to nieustanne
przelewanie się sił i form. Dlatego, widziany z zewnątrz, sprawia wrażenie przemijania.
W tym bezustannym przemijaniu jest obraz
śmierci. Przemijają jednak poszczególne tony, melodia brzmi wiecznie. Gdyby poszczególne tony mogły
rościć sobie prawo do wiecznego trwania, musiałyby
utracić swą wieczność prawdziwą, jaką znajdują
w melodii…
Tak, Norwid swoją poezją a Malczewski malarstwem prowadzili ludzkość ku wyższym celom prawdy,
cnoty i piękna i byli kapłanami ducha w liturgii, jaką
winna być sztuka, jak postulował w swoim Ojcze
Nasz wielki filozof polski, August Cieszkowski.
Ireneusz Lachowicz
Zarys historii kart do gry
i gry w bryd¿a
1. Geneza gry w karty
O pochodzeniu kart i historii gier w karty wiadomo niewiele, toteż wysuwane są rozmaite teorie.
Jedna z nich umieszcza ojczyznę kart w Korei 1. Miały
one wywodzić się od strzałek stosowanych do
wróżenia. Strzałki ustawiano pośrodku magicznego
kręgu i puszczano luzem z ręki, aby z ich ułożenia na
ziemi wyczytać losy szczepu. Treść wróżby zależała
od tego, na którą stronę świata wskazywała większość leżących strzałek. Kiedy wróżenie z położenia
strzałek zastąpiono wróżeniem z układu kart, cztery
strony świata zmieniły się w cztery kolory kart.
Koreańskie karty zachowały na odwrocie rysunek
opierzonego końca strzały. Do oznaczania kart
używano ośmiu symboli, wśród których były: ryba,
wrona, antylopa, bażant, gwiazda, królik i koń.
Każdy symbol występował na dziesięciu kartach.
Wedle drugiej, dość prawdopodobnej teorii, karty
powstały w Chinach. Pierwsza pisemna wzmianka
podaje, że karty wymyślono w 1120 r. dla rozrywki
konkubin chińskiego cesarza Hui Tsunga. Należy jednak przypuszczać, że pochodzą one z wcześniejszego okresu, ponieważ – Chińczycy grali także
papierowymi banknotami „sung”, które powstały
w czasie dynastii Tang, w latach 618-907. Karty
wywodzące się z chińskich banknotów nazywały się
Kwan P’ai i miały trzy kolory: monety, sznury monet
i miriady sznurów monet. Każdy kolor liczył 9 kart,
a zatem ogólna liczba kart wynosiła 27, przy czym
w skład kompletu wchodziły jeszcze trzy dodatkowe
karty: biały i czerwony kwiat oraz banknot o nominale 1000. Były to trzy karty spełniające w przybliżeniu taką samą funkcję jak dzisiejsze dżokery.
Trzecia, najbardziej wiarygodna teoria wskazuje
na Indie jako miejsce narodzin kart. „Przodkiem” kart
miała być gra o nazwie szaturanga, która przedstawia walkę czterech armii – czerwonej, żółtej, zielonej
i czarnej. Ten układ barw kojarzy się z czterema
kolorami europejskiej talii kart. Do gry szaturanga
używano kościanych kamieni symbolizujących
czterech piechurów, wóz, słonia i radżę (króla), dlatego wielu historyków wskazuje na związek
piechurów z czterema kartami liczbowymi: siódemką, ósemką, dziewiątką i dziesiątką. Wóz, słoń
i radża mają rzekomo nawiązywać do figur karcianych. Pierwsza informacja o kartach w Indiach
pochodzi dopiero z 1527 r., kiedy w zabytkach piś-
1 Por. m. in. V. Omasta, Pasjanse. Stare i nowe gry, Warszawa 1991, s. 5-7; W. Mandera, Trochę karcianej historii, [w:] F. Adamiec,
W. Mandera, Skat dla wszystkich, Opole 1991, s. 9-13; J. Giżycki, A. Górny, Fortuna kołem się toczy, Warszawa 1976, s. 283
i n.; F. Parodi, Wielka księga pasjansów, Warszawa 2004, s. 200.
VARIA BIBLIOTECZNE
85
miennictwa z czasów założyciela dynastii Wielkiego
Mogoła – Babura pojawia się wzmianka o podarunku, jakim była talia kart 2.
Przyjmuje się, że do Europy karty zostały przywiezione właśnie z Chin w drugiej połowie XIII wieku
przez włoskiego kupca Niccolo Polo lub jego syna,
słynnego podróżnika Marco Polo, wracających do
Wenecji z podróży do Chin. Dopuszcza się także
możliwość przywiezienia kart przez rycerzy powracających z wojen krzyżowych lub przez Arabów podczas ich wypraw do Włoch lub Hiszpanii. Stamtąd
szybko rozprzestrzeniły się na nieomal całą Europę.
Z Włoch i Hiszpanii trafiły do Francji, Niderlandów,
a następnie do Niemiec i dalej na wschód 3.
Pierwsza wiadomość o kartach w Europie pochodzi z 1377 r. Jej autorem był mnich Johannes z klasztoru
w Brefeld koło Bazylei. Jego zapiski zawierają wiele
cennych informacji. Talia liczyła 52 karty. Oprócz
dziesięciu kart ponumerowanych od asa do dziesiątki,
każdy kolor miał trzy figury – króla i dwu marszałków. Niekiedy grywano nawet z królowymi i z czterema
towarzyszami tych dam; wtedy towarzystwo
dworskie było w komplecie, a cała talia liczyła
60 kart.
W 1381 r. marsylski notariusz sporządził dokument, w którym syn miejscowego kupca Jean
Jacques zobowiązuje się nie grać w karty przed
odjazdem do Aleksandrii, ani podczas żeglugi.
W 1392 r. w księdze handlowej odnotowano fakt, że
malarz Jacquemin Gringoneur otrzymał ogromną na
owe czasy sumę 56 soldów za 3 talie kart (ozdabianych złotem, różnymi kolorami i wieloma godłami)
wykonanymi dla francuskiego króla Karola VI
Szalonego 4.
Do Polski karty do gry zawitały już na przełomie
XIV i XV wieku, za sprawą ludzi, którzy najczęściej
i najdłużej przebywali poza krajem – kupców, dyplomatów, duchownych. W okresie renesansu, w pogoni
za wiedzą i poznaniem świata, po Europie wędrowali
scholarowie, bakalarze i uniwersyteckie obieżyświaty.
Na Zachodzie można było spotkać młodzież polskiej
magnaterii i bogatej szlachty, która po oberżach
i zajazdach trwoniła pieniądze rodziców.
W 1500 r. niemiecki Franciszkanin i filozof
Thomas Murner zaprojektował specjalne karty do
gry, przy pomocy których wykładał swoim studentom na Uniwersytecie w Krakowie podstawy logiki
i matematyki. W 1507 roku opublikował on dzieło
Fot.1. Cztery karty z talii Thomasa Murnera z 1507 r.
Źródło: http://www.altacarta.com/polski/resarch/poland-kurze-Geschichte1.html.
2 V. Omasta, dz. cyt., s. 6.
3 Na pocz. XIV w. namiętność grania w karty owładnęła wszystkich tak bardzo, że w roku 1423 św. Bernardyn z Sieny „cisnął”
klątwę na karciarzy, nazywając karty „modlitewnikiem diabła”.
4 Przydomek Szalony Karol VI otrzymał jakoby w spadku po ojcu Karolu V Mądrym. Karol V, założyciel dynastii Walezjuszy, był
wyjątkowo rozsądny, zawarł pokój z Anglią w Bretigny, zreorganizował armię i finanse, był opiekunem nauki i sztuki, rozpoczął
centralizację państwa. Syn, mniej zaradny, miał kompleks wielkości ojca, co było częstą przyczyną złego samopoczucia, a nawet
napadów szału. Jedynym sposobem na uspokojenie króla miała być właśnie gra w karty.
86
„Logica memorativa”, które było ilustrowane tymi
kartami 5.
Jak podaje Marek Ferenc, w omawianym okresie
oddawali się przedstawiciele wszystkich stanów
i profesji, niezależnie od wieku i płci. Żydom
krakowskim wolno było grać w karty tylko podczas
święta Machabeuszów, Szałasów, Chanuki, w wolne
dni Paschy i podczas czuwania przy położnicy.
Zwyczajem się stało, że nałogowe karciarki odwiedzały każdej nocy inną położnicę, aby pod pretekstem czuwania oddawać się grze 6. Nie zawsze
stawką były pieniądze, czasem grano dla fantów lub
tylko dla przyjemności. Na Siczy kozackiej zwycięzca
targał przegranych za włosy tyle razy, ile zdobył
punktów. Wykaz popularnych wówczas gier można
znaleźć u Jędrzeja Kitowicza, który pisał: „Dawne gry,
jako to: chapanka, kupiec, były żmudne i deliberacji
długiej potrzebujące, dlatego tym, co lubili prędką
ekspedycją cudzych pieniędzy nie smakowały. (...)
Wymyślono grę rus, potem tryszaka, do których nie
trzeba było długich deliberacji, bo cała rzecz zawisła
na szczęściu (...) Gdy zaś w Paryżu wymyśloną grę
faraon wędrowcy polscy przynieśli do kraju, tak się
wszystkim podobała, iż ją na wszystkie kompanie,
ansamble, bale, reduty i same nawet królewskie
pokoje przyjęto” 7.
Źródła i literatura XVII wieku wyraźnie świadczą
o szerokim rozpowszechnieniu się gier w karty.
W karty grywano po wsiach, w miastach, na pańskich i królewskich dworach. Księgi sądowe oraz inne
materiały do dziejów wsi stwierdzają, iż chłopi grywali w karty często, i to nie tylko po karczmach, lecz
niekiedy nawet na pastwiskach! Grano własnymi
kartami, lub też wypożyczano je od karczmarzy 8.
Gra w karty rozpowszechniona była najbardziej
w miastach i pośród służby. Lubiła je także szlachta,
niekiedy stanowiły one nawet rozrywkę panujących –
np. Zygmunta III Wazy. Większych emocji dostarczała
jednak gra na pieniądze, gra hazardowa, jak
mówiono szulerka. Hazard najczęściej uprawiano po
szynkach. Można tam było spotkać szulerów, którzy
trwonili nad grą całe noce. Potrafili oni ograć
współtowarzyszy gry do szczętu, posługując się
rozmaitymi oszustwami.
Karty nęciły. Szulerzy potrafili zachęcić do gry,
pobrzękiwali pieniędzmi, namawiali. Wokół grających w karty wytwarzała się specyficzna atmosfera
hazardu i emocji. Możliwość zdobycia wygranej przyciągała do kart nawet najostrożniejszych. Grano nie
tylko z zawodowymi szulerami, lecz także we
własnym towarzystwie, z początku na orzechy czy
inne drobnostki, a gdy nabrano ochoty, na pieniądze,
o coraz to wyższe stawki.
Przy grze często dochodziło do awantur, bójek
a nawet zabójstw. Karciane spory wybuchały nie
tylko wśród chłopów. Bez względu na to kto w nie
grał, nie rzadko obywało się bez wymówek i kłótni.
Karciane sprzeczki doprowadzały do tego, że
i szlachta „brała się za łby”.
Cytowany już kronikarz obyczajów Jędrzej
Kitowicz o manii kartograjstwa za panowania
Augusta III pisał: „Tak zaś chęć do grania w karty
nagle i mocno opanowała cały naród, iż ledwo kogo
nalazł z pierwszych i ostatnich, którzy by się nimi
bawić nie lubili; z panów zaś wielkich i paniczów kto
nie znał kart, kto się nie mógł pochwalić, że podczas
publiki w Warszawie albo podczas kontraktów we
Lwowie, albo na trybunałach nie przegrał lub nie
wygrał sta jednego i drugiego tysięcy, a miał po temu
fortunę, ten był poczytany za grubijanina i żmindę” 9.
W XVI wieku karty były znane praktycznie we
wszystkich krajach Europy. Dzięki marynarzom
Krzysztofa Kolumba, karty dotarły do Ameryki,
a rozpowszechnili je angielscy, francuscy i holenderscy koloniści. Kolumb w swoich kronikach wspomina
o kartach używanych w czasie wyprawy w 1492 r.
Niektóre kraje europejskie wiodą spór o to, który
z nich uznać można za europejską ojczyznę kart.
Zapoczątkowali ten spór Włosi, powołując się na kronikarza Nicollo della Taccia, autora tzw. Cronache di
Viterbo, który podaje, że w 1379 r. Saracenowie
wprowadzili grę w karty w mieście Viterbo. Hiszpanie
powoływali się na Maurów, żyjących od wieków na
Półwyspie Pirenejskim, którzy mieli sprowadzić karty
5 W. Mandera, dz. cyt., s. 12.
6 M. Ferenc, Czasy nowożytne, (w:) A. Chwalba (red.), Obyczaje w Polsce. Od średniowiecza do czasów współczesnych,
Warszawa 2004, s. 171.
7 J. Kitowicz, dz. cyt., s. 297-298.
8 M. Ferenc, dz. cyt., s. 172.
9 J. Kitowicz, dz. cyt., s. 115.
VARIA BIBLIOTECZNE
87
na kontynent europejski z Azji. Jednakże pierwsza
pisemna wzmianka o grze w karty w Hiszpanii
pochodzi dopiero z 1479 r., a jest to zakaz gry w karty
wydany przez królową Izabelę i króla Ferdynanda.
Spory o ewentualne pierwszeństwo tego czy
innego kraju we wprowadzeniu kart do Europy są
jałowe – wszystkie duże państwa europejskie
tragedii, których przyczyną stały się karty. Praktycznie dopiero w wieku siedemnastym wprowadzono
gry karciane wymagające umiejętności kombinowania i logicznego myślenia. Należały do nich takie gry
jak l’hombre, wist, mariasz, tarok, pikieta, a także
pasjanse. W wieku XVIII gry takie stały się jeszcze
bardziej popularne, zaś ich rozwój trwa do dziś. Gry
Fot. 2. Niżnik i wyżnik wino. Fabryka Kart „Du Porta” w Warszawie, koniec XVIII w.
Źródło: http://www.altacarta.com/polski/resarch/poland-kurze-Geschichte1.html.
w większym czy mniejszym stopniu przyczyniły się do
rozwoju gry w karty. Hiszpanie rozpowszechnili karty
poza kontynent europejski. Niemcy, kolebka druku
książkowego, zapoczątkowały masową produkcję
kart i przyczyniły się do wprowadzenia nowych symboli karcianych: zamiast włoskich czy hiszpańskich
mieczy, kijów, kielichów i monet, symbolami kolorów
stały się dzwonki, żołędzie, liście i serca. We Francji
narodziła się gra zwana pikietą i dzisiejsze symbole
karciane: pik, karo, kier i trefl.
Oczywiście wraz z odkryciem kart nastąpił także
rozwój gier karcianych. Początkowo były to gry hazardowe. Historyczne źródła pełne są opisów
10 V. Omasta, dz. cyt., s. 7.
11 B. Seifert (red.), Encyklopedia Brydża, dz. cyt., s. 856.
88
hazardowe schodziły stopniowo ze sceny, ustępując
miejsca grom karcianym, w których intelekt i pomysłowość były na pierwszym miejscu 10.
Korzenie brydża sięgają początku XVI wieku,
kiedy w Anglii narodziła się gra zwana wistem 11.
Bardzo szybko wist zaczął się rozprzestrzeniać, co
spowodowało powstanie różnych jego rodzajów
i odmian. Przez 200 lat gra wciąż się zmieniała –
znana była jako tryumf (triumph), atut (trump lub
ruff), strzepnij i wyczyść (whisk and swabber), by
osiągnąć ostateczną formę, pod nazwą – wist.
Pierwszą znaną publikacją o grze była książka
Edmonda Hoyle z roku 1742 pt. Krótka rozprawa
dotycząca wista, zawierająca przepisy gry 12. Duża
popularność tego wydawnictwa utorowała drogę dla
szybkiego rozwoju wista.
W XIX w. gra w wista przeżyła swój rozkwit.
W 1857 r. rozegrano pierwszy międzynarodowy
turniej wista. Sukces organizacyjny tego turnieju
Fot. 3. Karty pikietowe, wzór rokoko. Krakowska Fabryka Kart Do Gry, ok. 1936 r.
Źródło: http://www.altacarta.com/polski/resarch/poland-kurze-Geschichte1.html.
Fot. 4. Związki brydża z wistem.
Źródło: http//:www.variete-piatnik.pl/index.php?p=7
12 Ang. A Short Treatise on the Game of Whist, Containing the Laws of the Game.
VARIA BIBLIOTECZNE
89
przysporzył grze nowych zwolenników w Europie
i USA. Aktywną działalnością propagatorską zajęła
się Amerykańska Liga Wista założona w 1881 r.
W tym samym roku John Mitchell 13 opracował, i tym
samym ujednolicił, zasady rozgrywania turniejów.
Mniej więcej w tym czasie, tj. w ostatniej dekadzie
XIX wieku, pojawiła się nowa gra, będąca odmianą
wista. Nazwano ją brydżem.
Zasady brydża zostały opublikowane przez
Anglika Johna Collinsa 14 lipca 1896 r. w Londynie
w formie czterostronicowej broszury pt. „Biritch, or
Russian Whist” („Biricz, czyli rosyjski wist”). Jest to
najwcześniejsza znana publikacja formułująca
zasady brydża. Prawdopodobnie została opracowana na podstawie przepisów jednej z wersji
winta 14.
Do lat dwudziestych XX wieku brydż rozwijał się
równocześnie z wistem, choć uważano, iż brydż nie
nadaje się do rozgrywek porównawczych, bardzo
popularnych wśród graczy wista. Przekonanie to
zmieniło się, gdy w 1925 r. Harold Vanderbilt 15 zmodyfikował zasady gry i opracował nową formę
zapisu. W 1928 r. założona została Amerykańska Liga
Brydżowa, rok później ukazał się pierwszy numer
czasopisma „The Bridge World” założonego przez Ely
Culbertsona 16.
Popularność brydża w USA była tak duża, że
amerykańskie stacje radiowe już w 1925 r. zdecydowały się na wprowadzenie w swoich programach
audycji poświęconych brydżowi.
Masowej nauce gry w brydża sprzyjało także
powstanie specjalnych szkół i kursów. Pierwszą taką
szkołę na świecie założyła Kate Wheelock, a w roku 1928
w samych tylko Stanach Zjednoczonych zarejestrowanych było ponad tysiąc nauczycieli brydża, którzy
nie byli w stanie przyjąć wszystkich chętnych do nauki.
Pierwsze Mistrzostwa Europy w Brydżu rozegrano w holenderskim Scheveningen w roku 1932.
Z kolei w 1958 r. założono Światową Federację
Brydża, aby pod jej patronatem zorganizować
w 1960 r. w Turynie Pierwszą Olimpiadę Brydżową.
Wkrótce pojawili się pierwsi zawodowi gracze, dla
których gra w brydża była normalną pracą
zarobkową. Szybko okazało się, że profesjonaliści
odnoszą oszałamiające sukcesy, co ostatecznie
przekonało wszystkich, że do gry w brydża potrzebny
jest talent i doświadczenie, nie zaś – jak to poprzednio sądzono – łut szczęścia.
13 John Mitchell (1854-1914) – autor sposobu przemieszczania się graczy i pudełek rozdaniowych w turniejach wista. Zasady te
pod nazwą „System Mitchella” z powodzeniem udało się zastosować i do dziś wykorzystuje się je w turniejach brydża
sportowego.
14 Wint – rosyjska odmiana wista, znana już – także na ziemiach polskich – w połowie XIX wieku.
15 Harold Stirling Vanderbilt (1884-1970) – amerykański przedsiębiorca i biznesmen. Uważany za ojca współczesnego brydża,
którego zasady opracował w roku 1925. Vanderbilt był także zapalonym żeglarzem, trzykrotnie wygrywając Regaty o Puchar
Ameryki w latach 1930, 1934 i 1937.
16 Osoba Ely Culbertson została przedstawiona szerzej w rozdziale III.
90
VARIA
Michael Becker
Michael Becker
Allerheiligen, Halloween
und rote Federn
auf grünem Kaktus
Wszystkich Œwiêtych,
Halloween i czerwone
pióra na zielonym
kaktusie
Es ist Vormittag. Wir schreiben den ersten
November zweitausendundsieben. Ich befinde mich
auf der Fahrt nach Lieberose. Im Autoradio versucht
man, mich auf Halloween einzustimmen. Schon
Wochen zuvor ging mir der Rummel um dieses nicht
Jest popołudnie pierwszego listopada dwa
tysiące siódmego roku. Znajduję się na drodze do
Lieberose. W radiu samochodowym próbuje się mnie
nastroić do Halloween. Już od tygodni to zamieszanie wokół nie należącego do nas komercyjnego
VARIA
91
zu uns gehörende Konsumereignis auf die Nerven.
Ähnlich wie dem Faschingstreiben, das die Lausitz, in
der früher gezampert wurde, aus dem Rheinland
importiert hat, wird nun dem Ami-Import Halloween
gefrönt. Hauptsache, der Rubel rollt. Es lebe die
Verblödung. Helau! Das Halloween-Gedöns der
Radioreporterin kann mich nicht vom Streik der
Lokführer ablenken. Der interessiert mich. Die
Radiofrau berichtet von verzweifelten, angeblich
verständnislosen Pendlern, die auf Bahnsteigen
vergeblich auf Züge warten. Ich erinnere mich an
Bahnchef Mehdorn, der sich selbst dreihundert
Prozent aus der Pulle gegeben hat, wie Altkanzler
Schröder es formulieren würde und kürzlich in einer
Talkshow erkannte und sogar verkündete, dass die
Streikenden ein Beispiel schaffen könnten für das
gesamte Land. Na hoffentlich, denke ich, und spüre
so etwas wie Zuversicht.
Ich durchfahre Peitz. Auf Zaunpfeilern vieler
Eigenheime stehen ausgehöhlte Kürbisse bereit, zu
Halloween beleuchtet, von unserer Verbundenheit
mit den Vereinigten Staaten zu künden und natürlich
von Lebensfreude. Oder was? Im Radio folgen
Meldungen über das Steigen der Benzinpreise, der
Gas- und Strompreise und die Information, dass sich
unsere Parlamentarier ihre Diäten erhöht haben. Das
passt, denke ich so, und schon schließt die
Nachrichtensendung mit dem Satz: „Heute feiern die
Katholiken Allerheiligen und gedenken ihrer toten
Angehörigen.“ Angewidert schalte ich den Sender
ab, als noch Kriegsberichterstattungen vom Fußball
kommen. Hängen bleibe ich bei einem mir unbekannten Sender in polnischer Sprache. Ich lasse ihn
laufen. Einige Brocken verstehe ich. Aber wichtiger
im Augenblick ist, dass ich abgelenkt werde, bevor
ich vor Wut an einen meiner geliebten
Brandenburger Alleenbäume fahre, die ihr rotes Laub
in den Herbsthimmel schreien. Ich höre die polnische
Sprache gern. Mit ihr verbindet sich in meinem
Gehirn Angenehmes, zu mir Gehörendes, Warmes,
Vertrautes, Verwandtes. Ich sehe Helena vor mir und
ihre Cousine, bei der wir zufällig schon zwei Mal
unangemeldet zum Geburtstagskaffee erschienen
waren, da ist Madame Tokarska, die Lyrikerin, die
gleichzeitig die Dramaturgie schmeißt, Mirek und
Jarek, meine Tischler, Martin, Janusz und Bartek,
meine Schauspieler. Ich bin in Gedanken in Polen, in
Zielona Gora. Vor drei Jahren fuhren mein Cottbuser
Intendant Martin Schüler und ich dorthin, um im
92
święta działa mi na nerwy. Lausitz obecnie pasjonuje
się ściągniętym z Ameryki Halloween, podobnie jak
i karnawałową nagonką zaimportowaną z Nadrenii –
Palatynatu. Ale najważniejsza rzecz – pieniądz się
toczy. Niech żyje szaleństwo, hura! Nawoływania do
Halloween radiowej pani reporter nie mogą przecież
odwrócić mojej uwagi od strajku maszynistów kolei.
To właśnie mnie interesuje. Pani w radio donosi
o podobno zrozpaczonych dojeżdżających do pracy,
którzy oczekują pociągów na peronach. Przypominam sobie szefa kolei Mehdorna, dającego z siebie
trzysta procent, jak by to ujął dawny kanclerz
Schröder, i jak to niedawno podczas jednego z talkshow było zapowiedziane, a nawet obwieszczone, że
strajkujący mogliby dać przykład całemu państwu.
„No, mam nadzieję”- myślę sobie i czuję coś na
kształt ufności.
Mijam Peitz. Na ogrodzeniach wielu prywatnych
domów umieszczono wydrążone dynie. Oświetlone
na Halloween oznajmiają nasze przymierze ze
Stanami Zjednoczonymi i oczywiście naszą radość
życia. Bo co innego? Radio donosi o podwyżkach cen
benzyny, gazu i energii, oraz to, że nasi parlamentarzyści podnieśli swoje diety. „Jasne” – myślę i wiadomości kończą się takim oto zdaniem: „Dziś katolicy
obchodzą dzień Wszystkich Świętych i wspominają
pamięć zmarłych”. Zdegustowany zmieniam kanał
w momencie, gdy reporter zdaje relację z toczonej
gdzieś wojny, jakby to była rozgrywka piłki nożnej.
Skupiam się na nieznanej stacji w języku polskim.
Rozumiem zaledwie parę słów, ale najważniejsze
w tym momencie jest odwrócić tok myślenia, zanim
przejadę zdenerwowany moją ulubioną Brandenburska Aleją Drzew, której liście niemal krzyczą
czerwonością na tle jesiennego nieba.
Uwielbiam słuchać mowy polskiej. Z nią łączą się
w moim mózgu rzeczy przyjemne, coś, co jest częścią mnie – ciepło, zaufanie, bliscy. Widzę przede mną
Helenę i jej kuzynkę, do której poszliśmy przez przypadek dwa razy na kawę z okazji jej urodzin. Jest tam
pani Tokarska, kierownik literacki, która w tym
samym czasie pisze z rozmachem sztukę teatralną,
Mirek i Jarek – moi stolarze, Marcin, Janusz i Bartek –
moi aktorzy. Myślami jestem w Polsce, w Zielonej
Górze.
Trzy lata temu pojechałem do Lubuskiego Teatru
z moim dyrektorem Martinem Schülerem, żeby porozmawiać o możliwości współpracy. Podczas
podróży padało. Bez problemu przekroczyliśmy
Lubuski Theater über Möglichkeiten der
Zusammenarbeit zu sprechen. Auf der Fahrt dorthin
regnete es. Wir kamen problemlos bei Gubin über die
Grenze. Wir fuhren durch das Dorf Bzuschko, das
früher einmal Braschen hieß und der Heimatort
meines Vaters und meiner Großeltern war. Wir ließen
die Abzweigung nach Krosno Odrzeinske, das früher
einmal Krossen hieß, links liegen, und fuhren durch
ein weiteres Dorf. Linkerhand fiel uns ein Friedhof am
Ortsausgang auf, der so unglaublich mit Blumen
geschmückt war, dass wir uns sehr wunderten. Als
wir in Zielona Gora einfuhren, überraschte mich die
Größe und die Modernität der Stadt. Vorbei am
Universitätsgelände zeigte sich uns schließlich ein
lebendiges, architektonisch intaktes, historisches
Stadtzentrum. Viele Kirchen, eine imposante
gläserne Philharmonie, quirlige, gut gekleidete
Passanten. Wir waren in einer Stadt angekommen,
die auf den ersten Blick, aus Cottbuser Sicht,
imponierend großstädtisch wirkte. Im Theater
begegneten wir dem damaligen Intendanten Buck,
der uns sein Theater zeigte. Er sprach ausschließlich
Polnisch. Als Sprachmittler lernten wir Kristoph Polus
kennen, der zu DDR-Zeiten in Magdeburg gelebt und
gearbeitet hatte, wie er mir später erzählte. Wir
stiegen über Bretter und Sandhaufen, das Theater
war Baustelle und landeten schließlich in der dem
Theater zugehörigen Gaststätte Jefferson. Braune
Ledersessel und Sofas, eine Bar, Videoclips wurden
auf eine Wand projiziert, dazu synchrone Popmusik,
die mich nervte. Sie dudelte ununterbrochen. An der
Wand eine überdimensionale Dollarnote. Hübsch.
Sehr hübsch, dachte ich. In eine der Videofläche
gegenüberliegende Wand war ein großes Aquarium
eingelassen mit Raubfischen und aalähnlichen
Schlangenfischen. Du meine Güte, dachte ich, hier
war Amerika. Doch plötzlich entdeckte ich etwas,
das mir gefiel. Was sollte das sein? Auf den breiten
Fensterbrettern des Restaurants standen in schweren
Keramikgefäßen imposante Kakteen mit großen
Stacheln. Und dann, das war mir noch nie vorher
begegnet, das war wirklich einmalig, das konnte,
dachte ich, nur in Polen geschehen. Warum ich das
dachte? Weil ich inzwischen weiß, dass die Polen
mehr Poesie, mehr Verspieltheit und Fantasie leben,
als wir Deutsche Michel es je zulassen würden,
jemals zulassen würden bei uns und mit uns und in
uns. Hatten die Kakteen wirklich rote Blüten? Und so
viele? Nein! Auf die Stacheln waren an die zwanzig,
granicę w Gubinie. Przejechaliśmy wieś Brzózka,
która wcześniej nazywała się Braschen i z której
pochodził mój ojciec oraz dziadkowie. Zostawiliśmy
za sobą zjazd na Krosno Odrzańskie i kontynuowaliśmy podróż przez Dąbie. Po naszej lewej
wyjeżdżając z miasteczka odkryliśmy cmentarz
tonący w kwiatach, co nas bardzo zastanowiło. Gdy
dojechaliśmy do Zielonej Góry, byliśmy zaskoczeni
wielkością i nowoczesnością miasta. Po przejechaniu
przez teren uniwersytecki ukazało się nam w końcu
tętniące życiem, nietknięte zębem czasu historyczne
centrum miasta. Kościoły, okazała filharmonia,
mnóstwo dobrze ubranych ludzi. Przybyliśmy do
miasta, które na pierwszy rzut oka z cottbusowskiego punktu widzenia imponowało wielkomiejskością.
W teatrze spotkaliśmy ówczesnego dyrektora –
Bucka, który pokazał nam swój teatr. Mówił tylko po
polsku. Naszym tłumaczem był pan Krzysztof Polus,
który w czasach DDR-owskich żył i pracował
w Magdeburgu, jak mi później opowiedział.
Wspinaliśmy się po zwałach desek i kupach piasku –
teatr był w trakcie remontu. W końcu wylądowaliśmy
w teatralnej kantynie „Jefferson”. Brązowe skórzane
fotele, sofy, bar, wideoklipy wyświetlane na ścianie
zsynchronizowane z muzyką pop, która mnie denerwowała. Dudniła bez końca. Na ścianie ogromny
banknot jednodolarowy. „Pięknie... Bardzo pięknie” –
myślę sobie. Na przeciwległej ścianie wstawiono
duże akwarium z rybami drapieżnymi i wężowatymi.
„Mój Boże” – pomyślałem, tu była Ameryka! Nagle
odkryłem coś, co mi się spodobało. Cóż to mogło
być? Na parapecie okiennym kantyny stały ciężkie
ceramiczne donice z okazałymi kaktusami o grubych
kolcach. To mogło się tylko tu – w Polsce zdarzyć,
pomyślałem. Skąd ta myśl? Otóż w międzyczasie
dowiedziałem się, że Polacy żyją bardziej poezją, grą,
fantazją niż my – typowi Niemcy byśmy mogli sobie
na to kiedykolwiek pozwolić.
Czy kaktusy zakwitły? Nie! Na kolce nadziano
całe mnóstwo rażąco czerwonego ptasiego pierza.
To było fenomenalne! Mogłoby się wydać czystym
kiczem, ale uznałem to za polskie i uśmiałem się
z przyjaźnie kwitnącego pierzastopiórego kaktusa,
a zaraz potem z moich najpierw rozczarowujących,
a zaraz potem powracających wyobrażeń, jakie
miałem o tym kraju, a które w końcu okazały się
tylko utartymi frazesami.
Piękna jak z obrazka młoda, bardzo szczupła kelnerka przyniosła nam kartę dań, oczywiście po
VARIA
93
oder gar dreißig knallrot gefärbte Daunenfedern
gesteckt. Das war schon phänomenal. Man könnte
es als Kitsch abtun. Ich fand es polnisch. Und ich
musste lächeln über die freundlich blühenden
Daunenfederkakteen und über meine erst enttäuschten, dann aber wieder eingetretenen
Vorstellungen, die ich von Polen hatte und die wirklich oft nur Klischeevorstellungen sind. Eine bildhübsche junge, sehr schlanke Kellnerin brachte uns die
Speisekarte, natürlich in deutscher Sprache. Die
Schöne sprach gebrochen deutsch, wenn’s nach ihr
gegangen wäre, lieber englisch und war in ihrer
Freundlichkeit ein wenig distanziert, keineswegs aber
anbiedernd und dennoch freundlich. „Der Polin Stolz
ist unerreicht…?“ Wir aßen etwas und tranken Tee
und verabredeten, dass ich „Hallo Nazi“ in polnischer
Sprache inszenieren und schon am sechsten
Dezember Premiere haben sollte. Der polnische
Intendant hatte uns natürlich eingeladen, das hieß,
er bezahlte, alles. Wir fuhren, nachdem wir uns dann
noch die Generalprobe eines Stückes angesehen hatten, das in der Nazizeit in Polen spielte, wieder zurück
nach Cottbus. Worauf hatte ich mich da eingelassen?
Würde ich das hinkriegen, in polnisch, bis zum
Nikolaustag? Würde man mich verstehen? Würde ich
die polnischen Kollegen verstehen? Heiliger
Strohsack! Ich war aufgeregt, gleichzeitig aber voller
Lust auf dieses Abenteuer. Angeregt unterhielt ich
mich mit Martin Schüler auf der Rückfahrt. Wir
machten schöne Entdeckungen, was unser
Persönliches anging, und erreichten Cottbus noch vor
Mitternacht. In meiner Cottbuser Wohnung ließ ich
die Polenfahrt noch einmal an mir vorbeiziehen.
Verrückt, dachte ich, völlig verrückt! So dicht dieses
Polen, dass man nach dem Besuch einer
Theatervorstellung dort noch vor Mitternacht wieder
in seinem deutschen Bett liegt. So dicht und ich war
noch nie dort. So fremd alles – grüner Kaktus mit
roten Federn... Die Sprache mit diesen vielen
Zischlauten, die stolze Kellnerin, der großzügig gastfreundliche Intendant, der von einem Blumenmeer
überschwemmte Friedhof, die gläserne Philharmonie.
Alles Dinge, die es so bei uns nicht gibt. Ich ging spät
zu Bett und träumte, wie ich durch Regen eine
unendlich lange Allee mit riesigen Bäumen durchfahre. An den Bäumen sind knallrote Blüten. Und
neben den Riesenbäumen der langen Allee blühen
Winterastern, in weiß, gelb, braun, goldgelb, lila, rot
und sogar in blau. Ich höre, wie sich die Musik von
94
niemiecku. Mówiła łamaną niemczyzną i gdyby to
tylko od niej zależało, najchętniej rozmawiałaby po
angielsku. W swoim okazywaniu przyjaźni była nieco
zbyt powściągliwa, w żadnym razie podlizująca się,
lecz mimo to uprzejma. „Duma Polki jest nieosiągalna?”. Zjedliśmy coś, wypiliśmy herbatę i uzgodniliśmy, że mam wyreżyserować „Hallo Nazi” w polskiej
wersji językowej i że premiera ma mieć miejsce
szóstego grudnia. Polski dyrektor, naturalnie, nas
zaprosił, co znaczyło, że zapłacił, za wszystko.
Obejrzawszy jeszcze próbę generalną sztuki, której
akcja rozgrywała się w Polsce w czasach hitlerowskiej
okupacji, odjechaliśmy z powrotem do Cottbus.
Na co ja się porwałem? Czy mi się uda, po polsku
aż do szóstego grudnia? Czy zostanę zrozumiany?
Czy ja zrozumiem polskich kolegów? Jezu drogi!
Z jednej strony byłem zdenerwowany, z drugiej
jednak gotowy na tę przygodę. Zainspirowany
dyskutowałem z Martinem Schülerem w drodze
powrotnej. Dokonaliśmy pięknych odkryć na nasz
własny temat i tak dotarliśmy do Cottbus przed
północą.
W moim cottbuskim mieszkaniu cała podróż do
Polski ponownie przebiegła mi przed oczami.
„Niesamowite” – pomyślałem. Polska jest tak blisko,
że można po wieczornym spektaklu jeszcze przed
północą spać we własnym, niemieckim łóżku. Tak
blisko, a ja tam jeszcze nie byłem! Wszystko jest tam
takie dziwne – zielony kaktus z czerwonymi piórami... I szeleszczący język, dumna kelnerka, hojny
i zarazem gościnny dyrektor teatru, cmentarz pokryty morzem kwiatów, szklana filharmonia. Wszystkie
rzeczy, których u nas nie ma.
Poszedłem późno spać i śniłem, że przejeżdżam
w deszczu niekończącą się aleją drzew. Drzewa
kwitły jaskrawoczerwonymi kwiatami, a u ich stóp
rosły astry – białe, żółte, brązowe, złote, fioletowe,
czerwone, a nawet niebieskie. Słucham, jak muzyka
Chopina, Wagnera i Madonny miesza się i staje się
coraz głośniejsza. Tak bardzo, że czuję ból. Nade mną
na niebie lecą turkusowo połyskujące dyskowce
i kolorowe okonie, na których siedzą naziści
z ogolonymi głowami, obuci w glany. Na końcu alei
panuje ciemność, prawie czarna, a ja czuję strach.
W końcu zapadam w głęboki sen, ale śpię niespokojnie.
Wieczorem tego samego pierwszego listopada
dwa tysiące siódmego roku siedzę w kuchni mojego
mieszkania w Lieberose. Przyjemne ciepło bije
z kuchennego piekarnika. Świeczki się palą, czuć
Chopin, Wagner und Madonna vermischt und immer
lauter wird, dass mir die Ohren weh tun. Und im
Himmel über uns fliegen türkisschillernde
Diskusfische, Schlangen und Buntbarsche, auf denen
kleine glatzköpfige Nazis in Springerstiefeln wie
Meerjungfrauen reiten. Am Ende der Allee ist es
dunkel, fast schwarz, mir wird Himmel Angst und
Bange. Endlich schlafe ich ein. Ich schlafe unruhig.
Es ist Abend. Ich sitze am Ersten November
zweitausendundsieben in meiner Lieberoser Wohnküche. Es ist gemütlich warm. Kachelofenwärme ist
Kachelofenwärme. Kerzen brennen. Es duftet nach
Äpfeln und Zimt und gebratenen Zwiebelringen. Die
Äpfel sind aus dem eigenen Garten, die Zwiebeln
sind aus Polen. Draußen bläst der Wind das letzte
Laub von den acht Apfelbäumen, die schon mehr als
hundert Herbste gesehen haben. In meiner grünen
Laube stehen die großen Gurkengläser, in denen ich,
um den Sommer einzufangen, Hundsrosenblätter
mit Puderzucker und polnischem Wodka aufgesetzt
habe. „Was zusammen gehört, wächst zusammen“.
Die fünf fetten blassgelben Kürbisse lachen
unversehrt übers ganze Gesicht. Sie wissen, dass sie
hier nicht verhalloweent werden. Über ihnen hängen
getrocknete Rosensträuße, dunkelrotbraune Johanniskrautsträuße, Beifuß, Pfefferminze, alles schön
abgetrocknet und die orangeroten leuchtenden
Laternen der Physalis. Kiefernholzscheite sind unter
dem Tisch gestapelt, auf dem die RosenlikörGurkengläser stehen. Die Scheite duften mit den
Sträußen und den Äpfeln, die in Omas alter irdener
Kuchenteigschüssel auf dem übervollen Gabentisch
liegen, haste was kannste um die Wette. Ich sehe
durch das mannshohe zwei Meter breite Glasfenster
in den winterfest gemachten Garten. Der neue und
der alte Teich, den Marinas Iwanuschka vor Jahren
eingegraben hatte, liegen kalt und schwarz,
umrahmt von den Holzstegen, die Jarek und seine
Söhne in diesem Sommer gebaut hatten. Die grüne,
üppige Blätterpracht des Sommers ist kahler
Nacktheit gewichen. Traurigkeit liegt über dem
Garten. Nur die rote, hölzerne Stehleiter, ein
Geschenk von Walter Murr, meinem Malerfreund
aus Cottbus, bringt etwas Fröhlichkeit ins Bild. Ich
lasse sie deshalb den Winter über draußen stehen. Es
tut ihr nicht gut. Aber, das ist mein grüner Kaktus mit
roten Federn...…Es ist Herbst, die Natur legt sich zur
Ruhe und bereitet sich auf den Winter vor. Zeit für
Besinnung. Erntedankzeit. Im Fernsehen Bilder von
jabłka, cynamon i smażone cebule. Jabłka pochodzą
z mojego ogrodu, cebule – z Polski. Na zewnątrz
ostatnie liście ośmiu jabłoni chwieją się pod naporem
wiatru, jabłoni, które widziały więcej niż sto jesieni.
W ogrodowej altanie stoją wielkie słoje z ogórkami,
w których zamknąłem lato dodając różane płatki
z cukrem i polską wódką. „To, co pasuje do siebie,
rośnie obok siebie”. Pięć olbrzymich jasnożółtych dyń
uśmiecha się pełną buzią. Wiedzą, że nie zostaną
„shalloweenizowane”. Ponad nimi wiszą bukiety
suchych róż, bordowobrązowego dziurawca, bylicy,
mięty i pomarańczowoczerwone latarenki miechunki. Sosnowe szczapy leżą ułożone pod stołem, na
którym stoją słoiki z ogórkoworóżanym likierem.
Zapach jabłek w starej babcinej makutrze rywalizuje
z zapachem bukietów i szczap. Oglądam przez
dwumetrowe okno ogród przygotowujący się do
zimy. Nowy i stary staw, które Iwanuschka wykopał
przed laty, są zimne i czarne, otoczone drewnianymi
podestami, skonstruowanymi przez Jarka i jego
synów tego lata. Przepych letnich liści ustąpił gołym
konarom drzew. Smutek ogarnął ogród. Tylko czerwona drabina – prezent Waltera Murra, zaprzyjaźnionego malarza z Cottbus – wnosi odrobinę
radości do tego zakątka. To dlatego zostawiam ją
95
Allerheiligen in Polen. Menschenmassen, die auf
Friedhöfen ihre verstorbenen Angehörigen ehren,
Meere von Winterastern und Kerzen und Menschen.
Der Sprecher: „Man kann sagen, ganz Polen ist heute
unterwegs und niemandem würde hier auch nur im
Traume einfallen, sich von dem amerikanischen
Halloweenfieber irritieren oder gar anstecken zu
lassen, wie es hierzulande geschieht. Dieser Tag ist
den Polen heilig.“ Hoffentlich!! Hoffentlich!!
Hoffentlich bleibt er es in Polen. Armes Deutschland,
denke ich. Aber noch ist Polen nicht verloren, sage ich
mir schließlich dann auch. Ich genieße den Lieberoser
Herbst, denke an rote Federn und grüne Barsche und
freue mich schon auf das kommende Frühjahr, den
Wechsel der Zeiten. Ich bin ein Optimist und ein
Optimist hat die Fähigkeit, sagt Madeleine Robinson,
den blauen Himmel hinter den Wolken zu ahnen. So,
und das versuch ich jetzt. Wenn’s auch schwerfällt.
Ich muss übrigens bald wieder mal nach Polen rüber.
Hab Sehnsucht!
tam na zimę. Wiem, że chłód i mróz ja niszczy, ale to
mój zielony kaktus z czerwonymi piórami...
Jest jesień, natura przygotowuje się do
zimowego spoczynku. To czas medytacji, Święto
Dziękczynienia. W telewizji obrazy ze Święta
Zmarłych w Polsce. Masy ludzi odwiedzających
nieżyjących bliskich, morza astrów, zniczy. Spiker
mówi: „Można powiedzieć, że cała Polska jest
w drodze i że nikt tutaj, nawet w snach, nie poddałby
się gorączce amerykańskiego Halloween, ani nawet
jej wpływowi – jak to się dzieje u nas. Ten dzień
w Polsce jest święty”. Mam wielką nadzieje, że taki
właśnie tam pozostanie. „Biedne Niemcy” – myślę
sobie. Zatem Polska jeszcze nie zginęła, podsumowuję w końcu.
Korzystam z jesieni w Lieberose, myślę o czerwonych piórach, zielonych okoniach i cieszę się już
na nadchodzącą wiosnę, zmianę czasu. Jestem
optymistą, optymista ma zdolność, jak mówi
Magdalena Robinson, do przewidywania pięknego
niebieskiego nieba za grubą warstwą chmur. Dobrze,
zatem spróbuję teraz, nawet jeśli to trudne. Muszę
zresztą znów wkrótce wrócić do Polski – czuję
tęsknotę.
Tłumaczenie Aneta Kołton
96
Armin Müller
Noch einmal
Jeszcze raz
Noch einmal
möchte ich über Stoppeln laufen
barfu,
mit zerschundenen Sohlen,
noch einmal
den Laubfrosch aus der Hosentasche ziehn,
in die er geschlüpft war,
als ich in der Horle
nach Kaulquappen
tauche.
Jeszcze raz
chcia³bym biec œcierniskiem,
boso,
z pok³utymi stopami,
jeszcze raz
chcia³bym wyjmowaæ zielon¹ ¿abkê ze spodenek,
która znalaz³a siê w nich
kiedy zanurza³em siê
w Orli
szukaj¹c kijanek
Noch einmal
möchte ich den Schrei
der Hirsche hören,
noch einmal
hinterm Judenfriedhof
Sauerampfer kauen
Und mit dem Zeh den Namen
Meiner Stadt
In den Staub
Kritzeln.
Jeszcze raz
chcia³bym us³yszeæ
ryk jeleni,
jeszcze raz
chcia³bym za murem kirkutu
smakowaæ liœcie szczawiu
i palcem stopy
wpisaæ w kurz
nazwê
mojego miasta.
Przełożył Eugeniusz Wachowiak
97
Jerzy Szewczyk
Notatki z podró¿y
Jeszcze noc. Krętą, wąską drogą wspina się
mozolnie na wzgórze Sarangot terenowy samochód.
Jego silnik zmienia rytm pracy, zwalnia, przyspiesza i
wyje na zakrętach. W ciemnościach rozespani
pasażerowie, amatorzy wycieczki na Sarangot koło
Pokhary w Nepalu, nie odczuwają grozy przepaścistych dolin jeszcze nie porażeni majestatem
Himalajów. Docieramy do platformy skalnej na
poziomie ponad 1400 m. Stoi tu już kilka mniejszych i
większych pojazdów. Ich kierowcom przyszło
dokonywać ryzykownych manewrów, aby zmieścić
się na tym skrawku w miarę wypoziomowanego
terenu. Nadal ciemno. Słychać różne języki. Najwięcej
Japończyków i Chińczyków.
Nad platformą pagórek, każdy chciałby się
znaleźć jak najwyżej. Wszystkie miejsca zajęte.
Aparaty fotograficzne i kamery przygotowane.
Wrzawa cichnie, tak jakby lęk ogarnął ludzi, że słońce
już nie wzejdzie. Stopniowo jednak rozjaśnia się
wszystkich 13 szczytów łańcucha Annapurny
widoczne nad naszymi głowami od północy.
Pierwsza zapala się skrzącym śniegiem Annapurna II
jakby dawała sygnał, że znowu otchłań ciemności
przegrywa starcie z majestatem nieśmiertelnego
światła. Budzą się kolejno wysokie szczyty, ale
Himalaje od wschodu powstrzymują jeszcze słońce.
Niebo z tamtej strony wciąż czerwone z tego mozolnego wysiłku, zatem walka potrwa. Wnet jednak
słońce przełamując opór, nabiera mocy, niebo
różowieje. Wreszcie wybucha tysiącem promieni
przeszywających przestrzeń nad doliną.
I nagle błysk. Można być przekonanym, że wraz
z ludźmi cieszy się niebo i ziemia. Patrzący wpadają
98
w euforię, z radości klaszczą. Aparaty i kamery
pracują - grupy turystów robią zdjęcia na tle oświetlonych szczytów. Może to ostatnia szansa w życiu na
taką chwilę?.
Dolina pod nami rozjaśnia się, ale jeszcze minie
kilka godzin nim rozróżnimy obiekty w niej leżące. To
także wina zalegającej mgły. Światło przydaje piękna
zimowemu pałacowi królewskiemu na zachód od
naszego wzgórza. Za godzinę na jeziorze Fewa
pojawią się pierwsze łodzie z płynącymi do Złotej
Świątyni na wyspie turystami. Magia Pokhary trwa.
Dopadają nas sprzedawcy rozlicznych pamiątek.
Przy parkingu kusi kawiarnia z gorącą herbatą i kilka
straganów. Prawie każdy chce mieć pamiątkę, nawet
tandetną z tego cudownego miejsca.
Zjeżdżamy w dół. Dopiero teraz wieje grozą –
nieskończona ilość ostrych zakrętów. Próbuje nas
bezskutecznie gonić kurz. Kierowcy dokonują cudów
nie obalając mizernych chat stojących wprost przy
drodze, mijając pieszych. Niechętnie wracam – czuję
się niczym cukiernik, którego owoc mozolnej pracy
został skonsumowany. Szkoda mi tej chwili, tego
wysiłku, przecież znalazłem się tak wysoko!
Odczuwam irracjonalny żal, że coś straciłem
wracając na pozycję wyjściową. A na dole przecież
przeurocza Pokhara, centrum regionu wyjątkowo
pięknej przyrody, wspaniałych osiągnięć rzemiosła,
najpopularniejszego terenu trekkingowego.
***
Pluskają wiosła burząc ciszę Gangesu. Na brzegu
setki Hindusów tak jak my czekający aż swój majes-
tat w całej okazałości objawi słońce. Płyniemy łodzią.
Wyciszeni i wzruszeni spoglądamy w wodę, do której
zaledwie wczoraj wieczorem wysypano popioły skremowanych ciał. Nie wierzymy, by zanieczyszczona
przez różne odpady woda mogła oczyścić kąpiących
się w niej hinduistów. Ale oni sądzą inaczej. Cierpliwie
siedzą na schodach (ghatach) prowadzących z nabrzeża do wody.
Majestatycznie płynie rzeka. Drugi brzeg ledwo
widoczny z odległości kilkuset metrów. Wkrótce
mrok ustępuje jasności. Nad Gangesem zapala się
ognista kula. Ożywiają się kolorowe ghaty. Czerwień
słońca, lekka mgła opadająca do poziomu wody
i cisza, tworzą niepowtarzalny nastrój. Słońce buduje
na wodzie migoczący świetlny most.
Ruszają łodzie, ludzie schodzą do wody. Niczym
wielkie kwiaty unoszą się, kolorowe szaty kobiet. Do
turystów podpływają sprzedawcy pamiątek,
kwiatów i wianków. Można je tanio kupić, a rzucone
do rzeki wypełniają obowiązek złożenia hołdu tej
wielkiej wodzie.
W miarę upływu czasu ceremonia ablucji traci
swój mistyczny charakter. Rośnie w siłę codzienne
życie ze swoimi trudami i radościami. Turyści odcho-
dzą. Wrócą zapewne wieczorem na uroczystości
kremacji zwłok zmarłych. Na ghatach zapali się
szereg stosów, sąsiednie schody zabłysną światłami,
rozbrzmiewać będą pieśniami i muzyką.
Do Indii warto wybrać się w listopadzie. Jest
ciepło, a pora deszczowa kończy się w październiku.
Przyjeżdżający do tego kraju muszą być odporni na
kilka zjawisk niespotykanych w Europie. Trzeba umieć
radzić sobie ze sprzedawcami pamiątek, którzy są
wyjątkowo natarczywi.
Bieda kłania się zewsząd i choćbyś rozdał cały
majątek to i tak nie zaspokoisz potrzeb; ich skala
może czasem porażać. Należy nauczyć się pokonywać uciążliwości poruszania się po ulicy – gęstość
ruchu, hałas. Jednoczesność przebywania na jezdni
samochodów, riksz, autobusów, pieszych, świętych
krów, kóz i psów czyni ten ruch niezwykle dynamicznym zjawiskiem. Kierowcy nieustannie trąbią.
Uliczna rzeka płynie w jakiś cudowny sposób
bezkolizyjnie...
Stolica Delhi dusi się w największym stopniu.
Dziennik „The Times of India” z 8.11.2007 na pierwszej stronie donosił, iż przejazd w czasie Święta
Diwali między dwoma różnymi punktami miasta
VARIA
99
wydłuża się z 10 minut do 3 godzin. Auta są
najróżniejszych marek a ich wielkość i ceny bywają
oszałamiające. Jeszcze bardziej zadziwiające rzeczy
dzieją się od wieczora do świtu – riksze, rowery i piesi
nie mają świateł.
Autobusy wdzierają się tam, gdzie wydaje się, że
powinny utknąć. W handlowych węższych uliczkach
pieszy wciąż musi pierzchać przed krążącymi bezlitośnie motocyklami i skuterami nie mówiąc
o dzwoniących rikszach. Nad i wąskimi uliczkami
wiszą setkami metrów krzyżujące się kable. Nici tych
pajęczyn są rozpoznawane jakimś cudem.
Niektóre domy pozbawione są światła elektrycznego, migocą jakieś prowizoryczne lampki,
używane są świeczki. Ma się wrażenie jakby ze
względów oszczędnościowych strumień świetlny
rozjaśniał tylko miejsca najważniejsze dla życia.
W różnych miejscach widać siedzących na chodnikach mężczyzn, czasami i leżących.
Przebywający w Indiach musi też liczyć się
z wysoką temperaturą, zanieczyszczoną wodą lub jej
brakiem, niskim poziomem sanitariatów, odkrytą
100
kanalizacją, szczurami i insektami. Latem padające
deszcze i wysoka temperatura czynią życie bez
klimatyzacji nie do zniesienia. Mimo trudnych
warunków życia, niewielkiego odsetka ludzi objętych
ubezpieczeniem społecznym, ludność wykazuje
wyjątkową odporność, okazuje życzliwość cudzoziemcom w tym nawet Anglikom, przestępczość jest
mniejsza niż w krajach rozwiniętych. Gospodarka
rozwija się dynamicznie, tzw. „zielona rewolucja”
przyniosła samowystarczalność żywności. Kraj
przezwycięża olbrzymi analfabetyzm. Indie mają
broń atomową, własnego satelitę, poważne
osiągnięcia w dziedzinie elektroniki i automatyki, produkcji przemysłowej. Wspomniany wyżej dziennik
podał przykłady światowego poziomu indyjskiej
chirurgii.
Trzeba mimo wszystko wierzyć w lepsze jutro
tego kraju. Głęboko w to wierzę, mając w pamięci
młodzież hinduską w ślicznych mundurkach,
maszerującą wśród zgiełku i zamętu po ulicach Delhi,
Jaipuru, Khadżuraho, Waranasi, oczarowany cudownymi kobietami w bajecznie kolorowych strojach.
Barbara Krzeszewska-Zmyœlony
Barbara Krzeszewska-Zmyœlony
Dni Niemieckie
Deutschtagen
Do kalendarza kulturalnego Zielonej Góry na
trwałe wpisały się obchody Dni Niemieckich na tutejszym Uniwersytecie. Ubiegłoroczną, piątą edycję,
przebiegającą od 8 do 12 października, zainicjowało
Centrum Kultury i Języka Niemieckiego (CKiJN)
Uniwersytetu Zielonogórskiego z udziałem Studium
Nauki Języków Obcych (SNJO) UZ, Instytutu
Germanistyki UZ, Katedry Sztuki i Kultury Plastycznej
UZ, Akademickiego Radia Index, szkół średnich
i podstawowych Zielonej Góry, Towarzystwa
Społeczno-Kulturalnego Mniejszości Niemieckiej
(TSKMN) w Zielonej Górze oraz WiMBP im. C. Norwida. W obchodach wzięło udział około tysiąca osób
z Polski i setka gości z Niemiec. Imprezę promował
plakat wybrany spośród kilkunastu prac nadesłanych
przez studentów UZ na konkurs ogłoszony przez
Katedrę Sztuki i Kultury Plastycznej jeszcze w kwietniu ub.r.
Dni rozpoczęto „Akcją Jabłuszko” przeprowadzoną przez młodzież szkół średnich, w trakcie
której młodzież zielonogórskich szkół średnich
roznosiła jabłka z polskimi i niemieckimi mini-flagami
do najważniejszych instytucji w mieście.
8 października w auli UZ pod honorowym
patronatem JM Rektora UZ odbył się uroczysty koncert Młodzieżowej Orkiestry Dętej przy Zespole
Szkół Budowlanych w Zielonej Górze pod dyrekcją
Janusza Zająca. Uczestniczyli w nim niemieccy goście
- baronowa Siegrun von Schlichting oraz honorowy
obywatel Zielonej Góry, Eckehardt Gärtner. Koncert
An den vom Zentrum für Deutsche Sprache und
Kultur der Universität Zielona Góra organisierten V.
Deutschtagen nahmen teil: Studium Języków Obcych
(Fremdsprachenabteilung), Instytut Filologii
Germańskiej (Institut für Germanistik), Katedra
Sztuki i Kultury Plastycznej (Lehrstuhl für Kunst und
Kunsterziehung), Akademickie Radio Index
(Studentenradio INDEX), Kindergarten, Grund– und
Mittelschulen von der Stadt Zielona Góra und die
Mitarbeiterinnen der Wojewodschafts- und Stadt
Bibliothek namens C. Norwid.
An den Deutschtagen nahmen etwa 1000 Personen aus Polen und 100 Gäste aus Deutschland teil.
Ein Einstieg zu den Deutschtagen war die schon
zum 5. Mal durch die Schulen am 5. Oktober
durchgeführte „Apfelaktion“. Während der Aktion
VARIA
101
poświęcony ważnej postaci związanej z procesem
polsko-niemieckiego pojednania, hr. Marion Dönhoff uświetniły niemieckie i polskie teksty literackie
w wykonaniu młodzieży licealnej.
W Bibliotece Norwida otwarto wystawę „Goethe
i Polacy wczoraj i dziś”, będącą kontynuacją
wcześniejszej ekspozycji. W trakcie wernisażu jego
uczestnicy obdarzeni zostali gadżetami w postaci
dwujęzycznych kalendarzy oraz zafoliowanych
zakładek z maksymami Goethego w polskiej
i niemieckiej wersji językowej.
Również w „Norwidzie” odbył się przegląd
małych form artystycznych – „Zabawy Językiem
Niemieckim” dla dzieci z zielonogórskich przedszkoli
i szkół podstawowych. W czterech filiach WiMBP
odbyły się warsztaty literacko-kulinarne dla młodych
czytelników według receptur niemieckiego pisarza
Janoscha.
„Pan Gutenberg w Zielonej Górze” („Herr Gutenberg in Grünberg”) - taki tytuł miała polsko-niemiecka
scenka napisana specjalnie dla dzieci w wieku szkolnym. Jej premiera odbyła się w sali dębowej WiMBP.
Instytut Germanistyki zorganizował pokazy
filmów niemieckich w oryginalnej wersji językowej
oraz warsztaty literackie dla studentów i uczniów
szkół średnich. Studenci zaprezentowali program
sceniczny z tekstami Ericha Kästnera i Franza
Fühmana. Sprowadzone też zostały dwie wystawy
„BUNTESrepublik Deutschland” i „NU POGODI”
z Frankfurtu/O.
Irene Sperfeld, lektorka DAAD z Instytutu
Germanistyki wygłosiła odczyt na temat oferty
stypendialnej dla polskich studentów, natomiast
stypendyści DAAD, GFPS i THK zdali relację ze swoich
pobytów na niemieckich uczelniach.
Zorganizowano także koncert dla uczczenia 150
rocznicy śmierci niemieckiego poety Josepha von
102
verteilten die Schüler Äpfel mit den deutschen und
polnischen Mini-Fähnchen an die wichtigsten
Institutionen in der Stadt.
Der Wettbewerb für ein Plakat für die V.
Deutschtage wurde noch im April ausgeschrieben.
Das beste Projekt, das die Studenten des Lehrstuhls
für Kunst und Kunsterziehung vorgeschlagen haben,
wurde in der Auflage von 300 Exemplaren gedruckt.
Am 8. Oktober fand unter der Schirmherrschaft
des Rektors der Universität Zielona Góra Prof. Dr.
habil. Czesław Osękowski um 19.00 Uhr ein Konzert
statt. Es spielte das Jugendblasorchesterorchester der
Bauschulgruppe aus Zielona Góra unter der Leitung
von Herrn Janusz Zając.
Das Konzert wurde der großen Dame der
deutsch-polnischen Versöhnung gewidmet: der
Gräfin Marion Dönhoff. Die Jugend hat die literarischen Texte auf Polnisch und auf Deutsch vorgetragen. Unter den Ehrengästen waren: Baronin
Siegrun von Schlichting und der Ehrenbürger der
Stadt Zielona Góra Eckehardt Gärtner.
Alle Veranstaltungen wahrend der V. Deutschtage waren für die Stadteinwohner zugänglich. Das
Radio „INDEX“ brachte täglich die Informationen
über die Veranstaltungen.
Die Wojewodschafts- und Stadtbibliothek
organisierte eine Ausstellung zum Thema „Goethe
und die Polen gestern und heute. Es war die
Fortsetzung der Ausstellung vom Jahr 2006, da Herr
Ing. Przemysław Karwowski aus Zielona Góra sammelt (seit Jahren) alle Informationen über den Genie
aus Weimar und seine Verbindungen mit Polen. Aus
diesem Anlass wurden auch Lesezeichen mit den
Goldgedanken von Goethe (auf Deutsch und auf
Polnisch) gedruckt und an die Besucher verteilt.
Die Schüler der Kunstschulengruppe wurde ein
Wettbewerb für den deutsch-polnischen Kalender
vorgeschlagen. Das beste Projekt wurde gedruckt (in
der Auflage von 60 Stück) und an die Ehrengäste der
Deutschtage verteilt.
In der Wojewodschafts- und Stadtbibliothek
namens C. Norwid fand eine Veranstaltung für die
Vorschulkinder und Grundschüler/-innen nach dem
Motto „Spiele mit der deutschen Sprache“ statt. In
vier Bibliothekfilialen wurden literarisch-kulinarische
„workshops“ nach den „Kochrezepten“ von Janosch
für ihre kleinen Leser organisiert.
„Herr Gutenberg in Grünberg“ (Pan Gutenberg w
Zielonej Górze) – so hieß die deutsch- polnische
Eichendorffa i 10 rocznicy podpisania między
rządami RP i RFN umowy kulturalnej. Koncert przebiegał w Muzeum Ziemi Lubuskiej z udziałem
uczniów z Musikschule Frankfurt/O i z zielonogórskich
szkół średnich.
Natomiast mi, jako kierownikowi CKiJN, przypadł
zaszczyt zaprezentowania odczytu na temat działań
w Euroregionie Sprewa–Nysa–Bóbr na spotkaniu
12 października dla seniorów Heimatvolkshochschule
z Hermannsburga (HVHS) przebywających w Zielonej Górze w ramach seminarium „Kreativ-offentolerant”.
Sponsorami V Dni Niemieckich była Fundacja
Współpracy Polsko-Niemieckiej i Uniwersytet
Zielonogórski. Wszystkie imprezy miały charakter
otwarty, sprawozdania z nich włączyło w swój
codzienny serwis Radio Index.
Szene in Form des Interviews mit Johannes
Gutenberg, extra für Grundschüler gedacht.
Das Institut für Germanistik organisierte eine
Filmvorschau in der Originalversion und die „workshops“ für die Studenten und Gymnasiasten. Die
Studenten trugen die Texte von Erich Kästner und
Franz Fühman vor.
Aus Frankfurt/Oder aus dem deutsch-polnischen Literaturbüro kamen zwei Ausstellungen –
Kunstfotos mit literarischen Texten: „BUNTESrepublik Deutschland“ und NU POGODI.
DAAD-Lektorin aus dem Institut für Germanistik
Frau Irene Sperfeld hielt einen Vortrag über die Arbeit
von DAAD. Die Studenten, die mal Stipendiaten von
GFPS e.V. und THK waren sprachen über ihren
Aufenthaltsverlauf in Deutschland.
Die Sozial-Kulturelle Gesellschaft der deutschen
Minderheit in Zielona Góra und das Zentrum für die
Deutsche Sprache und Kultur der Universität organisierten im Museum Ziemi Lubuskiej in Zielona Góra
anlässlich des 150. Todestages von Eichendorff und
des 10. Jahrestages des Deutsch-polnischen
Kulturvertrags ein Konzert. An dem Konzert nahmen
teil: Schüler der Musikschule Frankfurt/Oder
(Gesang) und Schüler der Mittelschulen aus Zielona
Góra.
Leiterin des Zentrums für Deutsche Sprache und
Kultur Mag. Barbara Krzeszewska-Zmyślony trug
während eines Treffens am 12. Oktober mit den
Senioren aus der Heimatvolskhochschule Hermannsburg (HVHS) ein Referat über die Aktivitäten des
Zentrums in der Euroregion Spree – Neiße – Bober
vor. Die deutschen Senioren nahmen mit den polnischen Senioren an einem Seminar zum Thema
„Kreativ-offen-tolerant“ zusammen teil.
Viele Teilnehmer der V. Deutschtage bekamen
kleine Abzeichen mit der deutschen und polnischen
Fahne als Erinnerung.
Die V. Deutschtage wurden von der Stiftung für
die deutsch-polnische Zusammenarbeit und von
Uniwersytet Zielonogórski gesponsort.
Übersetzt von
Barbara Krzeszewska-Zmyślony
VARIA
103
OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ
Jaros³aw Kuczer
Baron Johann von Schönaich
zwany Nieszczêœliwym (cz. 1)
Rodzina późniejszych książąt von SchönachCarolath przybyła na Śląsk z Łużyc. Jako protoplastę
tej linii wskazuje się dziś Fabiana von Schönaich, który
w 1561 r. zakupił od rodziny von Rechenberg majątek
Siedlisko-Bytom (Carolath-Beuthen), położony na
terenie księstwa głogowskiego. W jego skład w 1681 r.
wchodziło osiemnaście ośrodków wraz z miastem
prywatnym Bytom Odrzański i centrum w Siedlisku.
104
Rozwój domeny był pochodną awansu rodu na
przestrzeni dziejów. Po latach służby wojskowej,
Fabian stał się właścicielem jednego z największych
majątków na Śląsku, rozciągającego się od dóbr
Mużakowskich, przez Siedlisko, po dobra prochowickie położone na terenie księstwa legnickiego. Po
śmierci Fabiana i przejęciu Siedliska przez jego
bratanka Georga, dalej trwa złoty okres dla
Schönaichów. W 1601 r. Georg uzyskał tytuł barona,
a majątek podniesiony został do rangi fideicommissu, czyli niepodzielnej własności rodowej, znanej
również pod pojęciem majoratu, senioratu, a w Polsce
ordynacji ziemskiej. W 1616 Georg uzyskał przywilej
wyłączający jego ziemie ze struktur księstwa, które
stały się teraz wolnym państwem stanowym.
Skutkiem oporu stanów nie udało się jednak uzyskać
prawa zasiadania w sejmie Śląska w kurii książęcej,
jakie przysługiwało innym wolnym panom stanowym. Jego egzekucję przeprowadzono dopiero
w 1697 r. Ważnym elementem tworzącym splendor
i budującym prestiż rodziny był fakt, że Georg był
pierwszym wicekanclerzem w kancelarii śląskołużyckiej w Pradze, pochodzenia śląskiego. Ważnym
elementem reprezentacji rodowej pozostawała zdewastowana dziś siedziba Schönaichów w Siedlisku,
której przebudowę na modłę późnorenesansowej
rezydencji pałacowej o charakterze obronnym
zapoczątkował Georg von Schönaich, a którą kontynuowali jego następcy. Usytuowana na prawym
brzegu Odry stanowiła trwały element estetyczny
miejscowego pejzażu.
Co szczególnie istotne dla historii regionu i samej
rodziny, to fakt, iż w latach 1614-1628 w Bytomiu, za
staraniami Georga, funkcjonowała jedyna w tym
okresie szkoła o charakterze gimnazjalno-uniwersyteckim na Śląsku, znana jako Schönaichianum,
a Schönaichowie byli bodaj pierwszą rozpoznaną dziś
rodziną szlachecką, która przyjęła nauki Kalwina.
Spadkobierca Georga, Johann, oceniany i opisywany
był jako postać wybitna, choć tragiczna, posiadająca
wszelkie predyspozycje by kontynuować passę rodu z
jednej, podejmująca kroki, które zdegradowały jego
pozycję w ciągu zaledwie dekady, z drugiej strony.
Pochodzenie i młodość
Johann von Schönaich urodził się 30 stycznia
1592 r. jako bratanek wspomnianego Georga,
założyciela fideikomisu. Jego ojcem był właściciel
innego majątku, należącego do kompleksu rodowego Młynica w księstwie świdnicko-jaworskim,
Sebastian, a matką baronowa Eva von Burghauß.
Mały Hans doczekał się jeszcze powicia przez nią
dwóch braci, Georga, który zmarł nie pozostawiając
potomka w 1619 r. oraz najmłodszego Sebastiana.
Temu ostatniemu rodzina zawdzięczała odzyskanie
majątku utraconego przez Johanna. Ponieważ ich
Majątek Siedlisko-Bytom na mapie J. Scultetusa z XVII w.
ojciec, a brat właściciela Siedliska, Georga, zmarł
w 1603 r., odpowiedzialność za wychowanie
młodziana wziął na siebie właśnie stryj. Trudno
powiedzieć, jaki wpływ na jego rozwój miała jego
matka, wydaje się jednak iż dość wcześnie stracił
z nią kontakt, gdyż Georg posłał go na nauki do powstającego dopiero gimnazjum bytomskiego. W tym
czasie nie zatrudniało ono jeszcze tak znakomitych
postaci świata dydaktyki, jak po roku 1614, gdy
powołano do życia zreformowaną instytucję,
w związku z tym trudno ustalić choć w przybliżeniu,
jaki poziom wykształcenia osiągnął młody Johann.
Wiemy, iż tę wstępną edukację ukończył w siedemnastym roku życia, a więc około roku 1609, poznawszy zapewne podstawy przedmiotów ścisłych,
retoryki i literatury oraz języków klasycznych. Jak
nadmieniał biograf rodziny, Günther Grundmann,
mający możliwość analizy archiwum rodowego
zanim zostało ono zniszczone, a może częściowo
zagubione wraz z zakończeniem drugiej wojny światowej, Johann miał pisać źle i nie posiadać wyrobionego charakteru pisma. Niewiele więcej wyłania
się z życiorysu Johanna jeśli chodzi o jego dzieciństwo. Jest to oczywiście zrozumiałe o tyle, o ile
w czasach Johanna, dzieci nie były otaczane tak
wielką troską, jak to ma miejsce obecnie. Na
porządku dziennym było bowiem, że ich życie
kończyło się w sposób gwałtowny, przed uzyskaniem
wieku dorosłego i takie straty miały miejsce dość
często. Z pewnością jednak poziom wiedzy był na
tyle zadowalający, iż umożliwił mu immatrykulację na
OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ
105
w różnym czasie i różnych kierunkach odbył młodszy
od niego o sześć lat brat Sebastian. Posłano go
mianowicie do najlepszych uczelni w Rzeszy
Niemieckiej, a następnie w podróże do Francji, Anglii,
Holandii i podobnie jak Johanna, do Polski.
Niebezpieczny alians
Pałac w kształcie z XVII w.
uniwersytet w Marburgu. Stało się to w tym samym
1609 r. i zgodnie z życzeniem stryja, młodzian miał
ukończyć studia prawnicze i polityczne.
Le Grand Tour.
Podróże kształcące młodego szlachcica
Tak oto rozpoczął się tzw. Le Grand Tour
młodego Johanna, czyli podróże w jakie zwyczajowo
udawała się młodzież arystokratyczna już od XVI w.
Miały one na celu poszerzenie horyzontu i uzyskanie
wyrobienia towarzyskiego w kosmopolitycznym
świecie dworskim, nawiązanie kontaktów, które
owocować mogły w przyszłości, a dopiero na drugim
miejscu zdobycie wiedzy. Stąd fakt, iż dość rzadko
szlachta sięgała tytułów naukowych. Na towarzysza
wyznaczono mu syna bytomskiego proboszcza,
Gabriela Tytusa, co miało zapewnić należyte prowadzenie się szlachcica. Dwa lata później obaj wyruszyli
do Francji. Najdłużej zatrzymali się w kalwińskiej
Genewie i hugenockiej twierdzy we Francji, La
Rochelle. Johann wrócił na Śląsk dopiero w 1612 r.,
wezwany przez swojego stryja, który posłał go
następnie do Rzeczypospolitej, na naukę języka polskiego i tamtejszych obyczajów. Z dużym prawdopodobieństwem możemy przyjąć, że prócz
niemieckiego Johann dysponował już w młodym
wieku dość dobrą znajomością języków francuskiego, łacińskiego i polskiego. Po powrocie z Polski,
w 1615 r. rozpoczął przygotowania do drugiego
Cavalierstour, który zawiódł go do Włoch. Miał tam
przyswoić sobie dworskie zwyczaje, podstawy i taktykę nowoczesnej dyplomacji oraz język włoski. Jak
wynikało z listów cytowanych przez Ch.D. Klopscha,
Johann miał tam przywyknąć do warunków życia
oficerskiego, zhardzieć, nabrać zwyczajów żołnierskich i upodobania do polowań. Podobne podróże, ale
106
W 1618 r. wybuchła wojna trzydziestoletnia,
która zmieniła całkowicie życie Johanna. Wraz ze
śmiercią cesarza Macieja w 1619 r., stany śląskie
ogłosiły Królestwo Czeskie monarchią elekcyjną na
kształt polskiej i poparły kandydaturę do tronu
czeskiego Fryderyka V, palatyna reńskiego, przeciw
Ferdynandowi II Habsburgowi. Choć nie cała szlachta
stanęła za nowym królem, rodzina Schönaichów
stanęła za nim bez wahania. Z taką decyzją miał
związek również fakt znacznego zadłużenia
majątku, na 258 talarów śląskich, co było nie tylko
wynikiem inwestycji budowlanych i gospodarskich
Georga, ale przymusem wykupienia własności dóbr.
Taki wymóg dość arbitralnie i z niewyjaśnionych przyczyn nałożył na niego nieprzychylnie ustosunkowany
do rodziny Rudolf II, co w jej tradycji traktowano
następnie przez lata jako niegodziwość.
Dwudziestosiedmioletni Johann, podobnie jak cała
arystokracja śląska, stanął przed dylematem, czy
pozostać po stronie katolickich monarchów, ze strony
których rodzina doznała tyle dobrego, co i złego,
których zamiary wobec wolności stanowych
pozostawały oczywiste, czy z kolei wybrać władcę
słabego, zawdzięczającego stanom swoją pozycję,
przez co gwarantującego im, a zwłaszcza szlachcie,
przywileje, pozycję i prestiż. Jako wolny pan stanowy
miał większą możliwość przeciwstawienia się ogólnemu poparciu udzielonemu Fryderykowi V. Z drugiej
jednak strony zarówno książęta, jak i inni wolni
panowie początkowo byli zgodni co do swego
stanowiska, a to mogło przecież wykluczać działanie
na własną rękę.
Nowy król po odebraniu hołdu od stanów czeskich udał się w podróż na Morawy, Łużyce i Śląsk.
W związku z jego wizytą szlachta każdego z księstw
powołała tzw. defensorów, którzy mieli podjąć go we
Wrocławiu. Tego zaszczytu dostępowali w pierwszym
rzędzie starostowie księstw śląskich, a w dalszej
kolejności najznamienitsi, cieszący się największym
prestiżem. Spośród szlachty księstwa głogowskiego
na urząd ten powołano urzędującego starostę Hansa
von Loss oraz właśnie barona Johanna von Schönaich. Wjazd króla do Wrocławia został przygotowany niezwykle starannie i określany był jako pełen
przepychu. Johann brał udział w orszaku konno po
stronie starosty świdnicko-jaworskiego. Po przekroczeniu bramy honorowej wraz z innymi wziął udział
w uroczystym nabożeństwie w kościele p.w. św. Elżbiety. Ramię w ramię stali w nim Johann i uznany
w 1634 r. za zdrajcę i ścięty następnie w Ratyzbonie
rok później, spadkobierca jednego z większych
rodów śląskich, właściciel Żmigrodu i bliski współpracownik zamordowanego przez Habsburgów generalissimusa Albrechta von Wallensteina, Ulrich von
Schaffgotsch.
Od tego momentu ostrożny szlachcic zaczął się
jednak dystansować od nowego króla. Nie wziął
udziału w hołdzie złożonym Fryderykowi 27 lutego
we Wrocławiu, ani nawet symbolicznym, który odebrał starosta księstwa w Głogowie. Uznał swoje
prawo wolnego pana stanowego do składania hołdu
osobiście przed królem lub śląskim starostą generalnym. I nagle w wyniku wydarzeń z 8 listopada i przegranej przez Fryderyka V bitwy pod Białą Górą,
Johann został niefortunnie wciągnięty w wir
wydarzeń. Prawdopodobnie spontaniczna decyzja
przyjęcia dworu palatyńskiego uciekającego z Pragi
i Wrocławia (25/26.12.1619), wraz z królem
„zimowym” i jego brzemienną małżonką – córką
króla Anglii Jakuba I, nie uszła uwagi majestatowi
cesarskiemu. Fryderyka odstąpili pierwsi śląscy alianci:
Karl Hannibal von Dohna, wolny pan stanowy
Sycowa i książęta Friedrich Wilhelm cieszyński i Karl
von Lichtenstein, który księstwa karniowskie i
opawskie zawdzięczał przecież domowi Habsburskiemu, a sam pochodził ze starego rodu austriackiego. Do tego 28 lutego 1621 r. podpisany został tzw.
akord drezdeński, w którym Fryderyk zrzekał się pretensji do Śląska, a cesarz wabił stany zachowaniem
wolności i przywilejów, stojąc w obliczu zagrożenia
turecko-węgierskiego ze strony księcia siedmiogrodzkiego, Gabora Betlena, który gotowy był oblegać
Wiedeń.
Przyjęciu pary królewskiej towarzyszył kolejny
tragiczny w skutkach krok Schönaicha. Wybrany
przez stany śląskie na posła do Bethlena wraz
z Casparem von Dorna poddał się ich woli. Misja ta
nie była w żaden sposób kontynuowana, gdyż
w obliczu polskiej interwencji na Węgrzech, Bethlen
podpisał z Ferdynandem II pokój w Nikolsurgu.
Budynek bramny powstały w latach 1611-1614.
Jednak gotowość do niej ustawiła Johanna w szeregu
zdrajców, podczas gdy cesarz miał teraz wolną rękę
dla rozprawienia się z wewnętrzną opozycją.
Najpierw uczynił to w Czechach, które to wydarzenia
znane są dziś pod nazwą „praskiej krwawej łaźni”
i gdzie rozpoczęto zakrojoną na szeroką skalę akcję
konfiskat majątków szlacheckich. Choć reperkusje
zdrady dla Ślązaków nie były współmierne do
popełnionego czynu, cesarz nie pozostał obojętny na
pojedyncze przypadki. Dość ślepo potrafił wybaczać
rodom silnie związanym z niepokonanymi przeciwnikami – Szwecją, Francją, a niszczyć nawet
potencjalnych sprzymierzeńców. Ofiarą własnych
działań, ale i właśnie takiej „intuicyjnej” raczej, niż
głęboko przemyślanej polityki dworu wiedeńskiego
padł Johann von Schönaich. Pustki skarbu habsburskiego prowokowały decyzje, które mogły
zmienić tę sytuację szybko, bez zbędnych negocjacji,
zwłaszcza, że dla cesarstwa wojna się dopiero zaczynała. Wszystko to działo się w obliczu wzmagającej
się polityki rekatolicyzacyjnej, sprowadzenia na Śląsk
jezuitów i powołania na prezydenta kamery śląskiej
zausznika wiedeńskiego, Burgrafa Hannibala von
Dohna, który od początku szukał sposobności dla
konfiskaty wolnego państwa stanowego.
OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ
107
Źródła i literatura:
Barth W., Die Familie von Schönaich und die
Reformation, Beuthen 1891.
Barth W., Hans Carl Fürst Carolath-Beuthen,
Reichsgraf von Schönaich etc. Ein Beitrag zur
Geschichte des fürstenhauses Carolath auf Grund
der fürstlich Carolather Archivacten, Beuthen 1883.
Bytom Odrzański. Zarys dziejów, red. W.
Strzyżewski, Bytom Odrzański-Zielona Góra 2000.
Grundmann G., Die Lebensbilder der Herren von
Schoenaich auf Schloß Carolath, „Jahrbuch der
Schlesischen Friedrich-Wilhelms-Universität zu
Breslau“, 6: 1961, s. 229-330.
Hering D.H., Geschichte des ehemaligen
berühmten Gymnasiums zu Beuthen an der Oder,
t. 1-4, Breslau 1784-1787.
Klopsch C.D., Geschichte des berühmten
Schönaichischen Gymnasiums zu Beuthen an der
Oder, Groß-Glogau 1818.
Klopsch C.D., Geschichte des Geschlechts von
Schönaich, zesz. 1-4, Glogau 1853.
Kuczer J., Szlachta w życiu społeczno-gospodarczym księstwa głogowskiego w epoce habsburskiej
1526-1740, Zielona Góra 2007.
108
Michaelis C.F., Rechtliche und Historische
Entwicklung der Verhältnisse der Lehn- und FideiCommis-Herrschaften Amtitz und Möllendorf und
Rechte des jedesmaligen regierenden Fürsten zu
Carolath-Beuthen auf dieselben, Glogau 1832.
Schiller A., Geschichte der Stadt Beuthen. Bezirk
Liegnitz. Im Auftrage der Stadtverwaltung unter
Benutzung amtlicher und privater Quellen bearbeitet,
Beuthen a. O. 1936.
Sinapius J., Schlesische Curiositäten erste vorstellung, Darinnen die ansehnlichen Geschlechter Des
Schlesichen Adels, t. 1-2, Leipzig 1720.
Spisy dóbr ziemskich księstwa głogowskiego
z lat 1671-1727, oprac. J. Kuczer, W. Strzyżewski,
Warszawa 2007.
Strzyżewski W., Od rycerza do księcia-kariera
rodziny von Schönaich z księstwa głogowskiego
w świetle źródeł sfragistycznych XVI-XVIII w.,
„Rocznik Polskiego Towarzystwa Heraldycznego”,
2005: 7, s. 143-150.
Wollgast S., Zum Schönaichianum in Beuthen an
der Oder, „Jahrbuch der Schlesischen FriedrichWilhelms-Universität zu Breslau“, 35: 1994, s. 63-103.
Zedler J.H., Grosses vollständiges Universallexicon aller Wissenschaften und Künste…, t. 35.
Jaros³aw Kuczer
Johann Freiherr von Schönaich
„der Unglückliche” genannt
Zusammenfassung
Die Familie der späteren Fürsten SchönaichCarolath kam nach Schlesien aus der Lausitz. Ahnherr
der Familie war Fabian von Schönaich, der 1651 von
der Familie von Rechenberg das Gut CarolathBeuthen (heute Siedlisko-Bytom) erwarb, gelegen
auf dem Gebiet des Glogauer Herzogtums. Im Jahre
1681 bestand es auch 18 Zentren. Die Entwicklung
des Guts stand mit dem geschichtlichen Aufkommen
der Familie im engen Zusammenhang. Wider allen
Vorhersagen begann das goldene Zeitalter des
Geschlechts nach einem mehrere Jahre dauernden,
misslungenen Studium von Fabians Neffen, Georg.
Im Jahre 1601 wurde Georg zum Freiherrn erhoben
und sein Grundbesitz zum Rang des Fideikomisses,
also einem unteilbaren Familienvermögen, auch als
Majorat oder Seniorat bekannt. Im Jahre 1616 erhielt
Georg das Privileg, seine Ländereien aus der Struktur
des Herzogtums auszuführen, so dass sie jetzt zu
einer freien Standesherrschaft wurden. Infolge einer
Auflehnung der Stände gelang es ihm aber nicht, im
schlesischen Landtag in der Fürstenkurie zu sitzen,
obwohl er dazu als Freistandesherr berechtigt war. Er
konnte dieses Recht erst 1697 durchsetzen. Ein
wichtiger Faktor, der zum Glanz der Familie und ihrem
Prestige beitrug, war die Tatsache, dass Georg zum
ersten schlesischen Vizekanzler in der SchlesischLausitzer Kanzlei wurde. Sein Nachfolger war sein
ausgebildeter und von der Geschichtsschreibung positiv beurteilter Neffe, Johann. Der später als “der
Unglückliche” bezeichnete Adelige ging eine verhängnisvolle Allianz mit Friedrich V. von Pfalz ein und
leistete ihm als “dem Winterkönig” Lehnseid, was ihm
eine Konfiskation seines Vermögens und
Verbannung einbrachte. So musste Johann die letzten
Jahre seines Lebens in Großpolen verbringen und die
Ländereien der Familie konnten erst nach dem Ende
des Dreißigjährigen Krieges (1618-1648) zurückgewonnen werden. Dies wurde allerdings erst nach
dem Tode Johanns im Jahre 1650 von seinem Bruder
Sebastian erreicht. In den späteren Jahren konnte sich
das Geschlecht in voller Pracht entwickeln, und zwar
an der Seite des Kaisers. Interessant bleibt dabei: es
war die einzige kalvinische Familie in Niederschlesien,
die trotzt ihres nicht katholischen Glaubens von den
Habsburgern im öffentlichen Leben toleriert war. Die
Krönung dieser Zeit war, dass die Familie, wie oben
erwähnt, Zugang zur Fürstenkurie im schlesischen
Landtag erhielt, deren Mitglieder im Jahre 1700 zu
Reichsgrafen erhoben wurden. Nachdem Schlesien
von den Heeren des preußischen Königs, Friedrich II.
des Großen, besetzt worden war, erhielten die von
Schönaichs den Fürstentitel und ihre Ländereien wurden zum Fürstentum erhoben. Der Grundbesitz blieb
in den Händen der Familie bis zum Ende des Zweiten
Weltkrieges, 1738 wurde er noch um das Gut Sabor
(Zabór) erweitert. Bemerkenswert ist der heute verwüstete Sitz deren von Schönaich in Carolath
(Siedlisko), deren Umbau von Georg von Schöneich
Stil eines Wehrbauwerkes der Spätrenaissance
begonnen wurde. An dem rechten Oderufer gelegen
war der Bau ein wesentliches ästetisches Element der
hiesigen Landschaft.
Übersetzt von Grzegorz Kowalski
OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ
109
Ma³gorzata Konopnicka
Hans Carl von Schönaich.
Pierwszy œl¹ski ksi¹¿ê
Fryderyka Wielkiego II (cz. 1)
W zainicjowanej przez redakcję Pro Libris serii
tematycznej poświęconej dziejom rodzin szlacheckich,
opatrzonej tytułem Obraz prowincji szlacheckiej
ukazały się dotąd artykuły poruszające zagadnienia
problemowe 1 lub zgodnie z ideą przewodnią- przedstawiające historię poszczególnych rodów 2.
Miarą znaczenia rodzin szlacheckich była wielkość posiadanego majątku nierzadko sprzęgnięta
z odpowiednim usytuowaniem w hierarchii stanowej,
w dalszej kolejności o randze rodziny decydowała
pełniona funkcja lub piastowany urząd. Prestiż rodu
budowany był przez splot wydarzeń jednostkowych,
których waga wyznaczała momenty zwrotne lub
decydowała o etapowości rodzinnej historii.
W historii rodziny hrabiów von Schönaich będących w posiadaniu odkupionego od Rechenbergów
w 1561 r. położonego w księstwie głogowskim
majątku Siedlisko-Bytom Odrzański (CarolathBeuthen) historiografia mogłaby wyodrębnić kilka
etapów, wyznaczanych m.in. uzyskiwaniem przez
członków rodziny kolejnych tytułów szlacheckich.
Otrzymanie w 1741 r. najwyższego stopnia szlachectwa
– tytułu księcia stanowiło dla rodziny von Schönaich
osiągnięcie najistotniejszego etapu kariery w hierarchii stanu szlacheckiego.
Okoliczności towarzyszące temu wydarzeniu
związane były bezpośrednio z istotną cezurą w historii
politycznej Śląska. W grudniu 1740 r. wojska pruskie
przekroczyły granicę śląsko-brandenburską i wznieciły pierwszą wojnę śląską (1740-1742). W trakcie jej
trwania wojskom Fryderyka II udało się bez większych problemów militarnych przejąć znaczny obszar
Śląska. Przyczyn łatwych zdobyczy należy szukać
w całym komponencie zdarzeń: późnej mobilizacji
wojsk austriackich, koalicji antyhabsburskiej, dezinformacji i indyferentnej postawie społeczności
śląskiej. 28 lipca 1742 r. w pokoju w Berlinie Fryderyk
II zyskał cały Dolny Śląsk, hrabstwo kłodzkie oraz
Górny Śląsk bez kilku księstw. W konsekwencji
dwóch kolejnych wojen śląskich (drugiej wojny
śląskiej 1744-1745 oraz wojny 7-letniej 1756-1763
ostatecznie rozwiązującej kwestię przynależności
obszarów spornych) należący od 1526 r. do monarchii
habsburskiej Śląsk włączony został do państwa
pruskiego i do końca II wojny światowej związany był
ze zmiennymi kolejami państwa niemieckiego.
Fryderyku II po zajęciu tej prowincji równolegle
z wprowadzaniem reform politycznych i administracyjno-wojskowych unifikujących nowo pozyskane
tereny z państwem pruskim, prowadził przemyślaną
1 J. Kuczer, „Kapitał cywilizacyjny” szlacheckości na Śląsku, „Pro Libris” 2006: 4, s. 97-105; Idem, Szlachcianka w życiu księstwa
głogowskiego, „Pro Libris”, 2005: 4, s. 124-125; Idem, Siedziby szlacheckie księstwa głogowskiego w okresie 1526-1741, „Pro
Libris”, s. 97-103.
2 Idem, Baronowie von Rechenberg, „Pro Libris“ 2007: 3, s. 74-80; Idem, Baronowie von Fernemont, „Pro Libris“ 2007: 2,
s. 104-111; Idem, Hrabiowie von Dünnewald, „Pro Libris“ 2007: 1, s. 123-132.
110
politykę personalną w stosunku do możnowładztwa
śląskiego. Na dworze berlińskim zdawano sobie
sprawę z istnienia na Śląsku majętnych, kosmopolitycznych i silnie skoligaconych rodów arystokratycznych, żyjących w gruncie rzeczy ponad podziałami
administracyjno-państwowymi. W orbicie wpływów
brandenbursko-pruskich od dawna znajdowała się
szlachta pogranicza śląsko-brandenburskiego, na
której poparci liczył pruski monarcha. Dużo bardziej
skomplikowanie przedstawiała się sytuacja z tymi
rodami, które doszły do znaczenia za sprawa nominacji habsburskich , a także ze szlachtą śląską, wśród
której, jak się słusznie obawiano istniały silne sympatie prohabsburskie. Mimo pełnego rezerwy stosunku
i konieczności działań zgodnych z pruską racją stanu
nakazującą pozbawienie szlachty wpływu na życie
polityczne kraju, Fryderyk II starał się wykreować
grupę sprzyjających mu osób. Zgodnie z modelowym
postępowaniem monarchy absolutystycznego król
rozpoczął formowanie stronnictwa dworskiego na
drodze rozdawnictwa tytułów, godności i urzędów.
Książę Carolath-Beuthen
Pierwsze, pojedyncze nadania i szybkie nominacje miały miejsce jeszcze w trakcie trwania pierwszej
wojny śląskiej. Związane były z wprowadzaniem
nowego porządku polityczno-administracyjnego na
anektowanym obszarze. Wśród osób obdarowanych
znalazł się przedstawiciel wspomnianej rodziny – hrabia Hans Carl von Schönaich (1688-1763). Właściciel
państwa stanowego Siedlisko-Bytom Odrzański
otrzymał z rąk Fryderyka Wielkiego w sierpniu 1741 r.
Order Orła Czarnego, najwyższe odznaczenie
w państwie pruskim. Ustanowiono je przed koronacją
królewską późniejszego króla Prus Fryderyka I
(17.01.1701 r.). Order nie był nadawany za zasługi,
lecz miał charakter uznaniowy. Do 1848 r. obdarzani
tym odznaczeniem musieli wykazać się pochodzeniem szlacheckim do ośmiu pokoleń oraz ukończeniem 30 roku życia. Do końca 1806 r. order otrzymało
407 osób, w tym po 1741 r. przedstawiciele szlachty
śląskiej m.in.: Otto Leopold von Bees, Leo Maximilian
von Henkel, Ernst Maximilian von Hochberg.
Schönaich nie był związany z grupą osób tworzących
organa władzy pruskiej, a mimo to znalazł się
w wąskim gronie osób wyróżnionych w pierwszej
kolejności, co jednoznacznie wskazywało na bliski
związek śląskiego arystokraty z pruskim monarchą.
Hołd stanów dolnośląskich w 1741 r.
7 listopada 1741 r. stany dolnośląskie założyły
Fryderykowi II hołd lenny w Sali Książęcej Ratusza we
Wrocławiu. Zgromadzeni na ceremonii przedstawiciele szlachty, duchowieństwa i miast śląskich
w symboliczny sposób uznali władzę nowego
monarchy, ten zagwarantował im przywileje i wolności. Jednym z gestów podkreślających biegunowość układu władca-poddany było obdarowywanie
tych ostatnich tytułami, odznaczeniami i godnościami. Hołd z 1741 r. w porównaniu z hołdami innych
pruskich prowincji złożonych Fryderykowi po objęciu
przez niego władzy w 1740 r. należał pod względem
ilości awansowanych osób do szczególnie bogatych.
Najważniejszym wydarzeniem podczas omawianej
ceremonii było podniesienie do stanu książęcego hrabiego Hansa Carla von Schönaich oraz hrabiego
Franza Adriana von Hatzfeld. Te dwa nadania
początkowały długą listę zaszczyconych łaską
nowego suwerena. Ogłoszono podniesienie majątku
Goszcz do rangi wolnego państwa stanowego,
a następnie kolejno odczytano nazwiska 11 osób,
które Fryderyk II podniósł do stanu hrabiów oraz
baronów Królestwa Pruskiego, dalej osób, którym
król nadał dziedziczne urzędy dworskie i nominował
na stanowiska państwowe, na koniec obok szlachty
obdarzonej wspomnianym wcześniej orderem
podano nazwiska 17 szambelanów.
Przebieg ceremonii hołdu z 1741 r. został uwieczniony na jednym z obrazów czołowego XIX wiecznego
przedstawiciela realizmu w malarstwie niemieckim
Adolfa Menzla. Obraz nosi tytuł „Hołd stanów we
Wrocławiu” i znajduje się obecnie w zbiorach
Muzeum Narodowego w Berlinie. Wśród tłumnie
zgromadzonych wokół Fryderyka II postaci na pier-
OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ
111
wszym planie malarz przedstawił hrabiego Hansa
Carla von Schönaich.
Wystawienie dokumentu nadania nastąpiło faktycznie dzień przed hołdem – 6 listopada 1741 r. król
podniósł wolne państwo stanowe Siedlisko-Bytom
do rangi księstwa, zaś „(…)Hansowi Carl von
Schönaich, hrabiemu Rzeszy, hrabiemu Bytomia,
dziedzicowi wolnego państwa stanowego SiedliskoBytom, panu na Gębicach, Stargardzie, Dobrym,
Mielnie, Słupicach, Tarnawie, Podlegórzu, Ostrzycach, Jaryszowie” nadał tytuł księcia Siedlisko-Bytom
(Fürst zu Carolath- Beuthen). Było to najwyższe
wyróżnienie udzielone przedstawicielowi szlachty
śląskiej przez pruskiego monarchę. Fryderyk II w trakcie swego panowania (1740-1786) nadał trzy tytuły
książęce wyłącznie przedstawicielom arystokracji
śląskiej (poza von Schönaichem i hrabią von Hatzfeld
do stanu książęcego podniesiony został w 1773 r. hrabia Ferdynand Carl Johann von Lichnowski). Tytuł
księcia Carolath-Beuthen jako tytuł obowiązujący
w Królestwie Pruskim, związany został z majątkiem
Siedlisko- Bytom, dziedziczył go tylko najstarszy
potomek linii męskiej właściciela majoratu. Oprócz
określenia Fürst w terminologii tytularnej występowały również dwa inne tytuły książęce: Prinz oraz
Herzog. Przysługiwały członkom rodzin panujących
i książętom księstw dziedzicznych i lennych.
Motywy awansu
Jak pisał Günter Grundmann hrabia Hans Carl
von Schönaich był jednym z pierwszych magnatów
śląskich, który stanął po stronie Fryderyka II, kiedy
ten na czele wojsk w grudniu 1740 r. przekroczył
granicę śląsko-brandenburską. Von Schönaich nie
tylko zadeklarował swoje poparcie, ale oddał do dyspozycji monarchy dwór w Miłakowie, gdzie ten
spędził prawdopodobnie kilka dni przed oblężeniem
Głogowa. Hrabia zezwolił również najstarszemu synowi Johannowi Friedrichowi Carlowi von Schönaich,
który dotąd służył w armii austriackiej na przejście do
szeregów armii pruskiej i udział w walkach po stronie
Fryderyka. Propruska postawa księcia nie wynikała
tylko z trafnej oceny sytuacji politycznej, lecz sięgała
tradycji rodzinnych, u podstaw których leżał dokonany w XV w. podział osiadłej na Dolnych Łużycach
rodziny von Schönaich na trzy linie śląskie oraz dwie
linie pruskie. Na decyzję poparcia pruskiego władcy
wpłynęło również zawarte 24 czerwca 1715 r.
112
małżeństwo między księciem von Schönaich a hrabianką Amalią zu Dohna- Schlodien, którą poznał
podczas gościny u swoich wschodniopruskich
krewnych. Amalia była córką brandenburskopruskiego generała Christopha burgrabiego i hrabiego zu Dohna, ministra i dyplomaty w służbie dziada Fryderyka II- króla Fryderyka I, jednego z pierwszych kawalerów Orderu Orła Czarnego. Książęca
para wielokrotnie później wyjeżdżała w odwiedziny
do miejscowości Gładysze w Prusach Wschodnich,
majątku należącego do generała. Za namową i dzięki
subwencji finansowej teścia Hans Carl kupił w 1720 r.
znajdujące się na terenie Brandenburgii, leżące
w powiecie sulechowskim majątki Podlegórze
i Ostrzyce, co czyniło go również poddanym króla
pruskiego. To także króla pruskiego i jego małżonkę
poprosił Hans Carl, by pełnili nominalnie rolę rodziców chrzestnych pierwszego syna Johanna Friedricha
Carla. Wracając do wczesnej młodości hrabiego
wskazuje się na pobyt na protestanckim
Uniwersytecie w Frankfurcie nad Odrą, który wpoił
młodemu adeptowi podstawy światopoglądu
opartego na kalwińskiej teorii predestynacji. Młody
arystokrata bywał na salonach w Berlinie, gdzie
uczestniczył w życiu kulturalno-towarzyskim,
zapewne nie z racji odległości przedkładając to miasto nad wiedeńską stolicę.
Rodzina von Schönaich w przeszłości zajęła
wyraźnie antyhabsburskie stanowisko stając po
stronie oponentów cesarza w wojnie 30-letniej.
Skutki złej oceny sytuacji politycznej o mało nie
doprowadziły do bankructwa polityczno-finansowego rodziny von Schönaich. W 1619 r. baron
Johann von Schönaich, zwany Nieszczęśliwym poparł
w rebelii stanów czeskich przeciwnika zdetronizowanego Ferdynanda II Habsburga- Fryderyka V,
palatyna reńskiego. Habsburgowie po stłumieniu
powstania w bezwzględny sposób rozprawili się
z nielojalnymi poddanymi. Na osłabiony licznymi
kontrybucjami wojennymi majątek Johanna nałożono ogromną karę pieniężną, zamknięto bytomskie
gimnazjum, kształcące młodzież protestancką
i w konsekwencji w 1630 r. zmuszono barona do
opuszczenia kraju. Schönaichowie z powodu
kalwińskiego wyznania doświadczyli także ze strony
katolickich Habsburgów dyskryminacji wyznaniowej,
wyrazem której był zakaz kultu, zamknięcie
kalwińskiej kaplicy w siedzibie rodowej na zamku
Carolath oraz w konieczność uczęszczania na
nabożeństwa do kościołów leżących po polskiej
stronie w miejscowości Bienemühle bei Lissa.
W miejscowości tej odbył się również chrzest pierworodnego syna księcia Carolath- Beuthen, który
podobnie jak jego przodkowie zmuszony był do
wyjazdów religijnych poza granice kraju.
Polityczna dyskryminacja rodziny ustała pod
koniec XVII w. W 1697 r. dekretem cesarskim
nastąpiło ustanowienie majątku Siedlisko-Bytom
wolnym państwem stanowym, co znacząco zmieniało jego pozycję publiczno-prawną w stosunku do
pozostałych możnych rodów śląskich (m.in. wolni
panowie stanowi byli podlegli bezpośrednio monarsze, w ich rękach znajdowała się władza ustawodawcza i sądownicza dotycząca ich państw, wraz
z książętami tworzyli odrębną kurię w sejmie śląskim).
W 1700 r. ojcu księcia Hansowi Georg von
Schönaich i jego potomkom nadany został tytułu
hrabiego Rzeszy Niemieckiej, dzięki czemu rodzina
weszła w orbitę nowych, ważnych wpływów polityczno-towarzyskich. Mimo tych awansów próby
poszukiwania większego uznania na dworze
wiedeńskim i wykupienie przez Hansa Carla w 1730 r.
tytułu Tajnego Radcy nie udały się i ostatecznie
potwierdziły orientację propruską księcia.
Źródła i literatura:
Andrzejewski T, Motyl K., Siedziby rycerskie
w księstwie głogowskim. Zamki i dwory
Rechenbergów i Schönaichów, Nowa Sól 2002.
Barth W., Die Familie von Schönaich und die
Reformation, Beuthen 1891.
Barth W., Hans Carl Fürst Carolath- Beuthen,
Reichsgraf von Schönaich etc. Ein Beitrag zur
Geschichte des fürstenhauses Carolath auf Grund
der fürstlich Carolather Archivacten, Beuthen 1883.
Bytom Odrzański. Zarys dziejów, red. W. Strzyżewski, Bytom Odrzański-Zielona Góra 2000
Die Briefe Friedrichs des Groâen an seinen vormaligen Kammerdiener Fredersdorf, wyd. J. Richter,
Berlin 1926.
Friedrich der Grosse und seine Zeit, wyd.
B. Schrader , Hamburg 1900.
Geheimes Staatsarchiv Preussischer Kulturbesitz I
HA, 46 B, Nr 74 b1, Nr 158a.
Kształt majątku Siedlisko- Bytom Odrzański z połowy XVIII w.
Grundmann G., Die Lebensbilder der Herren von
Schönaich auf Schloâ Carolath, Jahrbuch der schlesischen Friedrich-Wilhelm-Universität zu Breslau,
1961: 6, s. 229-330.
Hoffmann H., Fürst Carolath conta Glogauer
Jesuiten, Archiv für schlesische Kirchengeschichte
1938:1, s. 167-201.
Klopsch C.D., Geschichte des Geschlechts von
Schönaich, z. 1-4, Glogau 1853.
Kuczer J., Szlachta w życiu społeczno-politycznym księstwa głogowskiego w epoce habsburskiej
1526-1740, Zielona Góra 2007.
Sinapius J., Schlesische Curiositäten erste vorstellung, Darinnen die ansehnlichen Geschlechter Des
Schlesichen Adels, t. 1-2, Leipzig 1720 i 1728.
Strzyżewski W. , Od rycerza do księcia- kariera
rodziny von Schönaich z księstwa głogowskiego
w świetle źródeł sfragistycznych XVI-XVIII w.,
„Rocznik Polskiego Towarzystwa Heraldycznego”
2005:7, s. 143-150.
Zedler J.H., Grosses vollständiges Universallexicon
aller Wissenschaften und Künste…, t. 35.
Zedlitz-Neukirch L., Neues preussisches AdelsLexicon oder genealogische und diplomatische
Nachrichten, t. 1, 4, Leipzig 1836 i 1837.
OBRAZY PROWINCJI SZLACHECKIEJ
113
Ma³gorzata Konopnicka
Hans Carl von Schönaich
Der erste schlesische Fürst
Friedrich des Großen
Zusammenfassung
Die jahrhundertelange Geschichte der Familie
von Schönaich hing eng mit den politischen
Ereignissen in Schlesien zusammen. Sowohl Hans Carl
Graf von Schönaich, der sich 1740 für den preußischen König einsetzte, als auch sein Ahn Johann
Freiherr von Schönaich, der 1619 die Partei Friedrichs
V. ergriff, entschieden sich, Gegner der Habsburger
zu unterstützen. Es ist erstaunlich, wie unterschiedlich sich das Schicksal der beiden gestaltete.
Johann wurde seiner Herrschaft beraubt und verbannt, Hans Carl zur Fürstenwürde erhoben. Es gab
mehrere Gründe, warum Friedrich II. gerade den
Grafen von Schönaich erkor von allen, so zahlreichen
Adelsfamilien Schlesiens. Zu den wichtigsten gehörten
die jahrhundertelangen Verbindungen der Familie
von Schönaich mit dem brandenburgisch-preußischen Staat und die preußisch-freundliche Gesinnung
von Hans Carl selbst: Er schloss sich dem preußischen
Lager gegen die Habsburger sofort nach dem
Einmarsch des Feindes in Schlesien an. Friedrich II.
musste auch, was nicht ohne Bedeutung war, den
schlesischen Hochadel für sich gewinnen, wenn er
114
eine den Berliner Hof befürwortende Partei aufbauen
wollte. Während die niederschlesischen Stände am 7.
November 1741 in Breslau Huldigung dem preußischen Monarchen leisteten, wurde Hans Carl von
Schönaich zum Fürsten und seine Ländereien zum
Fürstentum Carolath-Beuthen erhoben. Es war die am
weitesten gehende Beförderung in der Ständehierarchie, dank der der Erhobene nicht nur entsprechende
Modifizierung seines Wappens vornehmen durfte, sondern auch zwei hoch angesehene Posten im schlesischen Gerichtswesen einnehmen: den des Präsidenten
bei Oberamtsregierung zu Breslau und den des OberFürsten-Rechts-Präsidenten. Der Titel hatte auch teilweise Einfluss auf das Bild der Familie, die jetzt durch
ihr für eine Fürstenfamilie charakteristischen Lebensstill auffiel. Neben den direkten Folgen der Standeserhebung gab es auch spätere: Hans-Carls Sohn konnte
sich mit einer Vertreterin der Monarchenfamilie vermählen und der Karriere ihren Nachkommen standen
im preußischen Staat alle Wege offen.
Übersetzt von Grzegorz Kowalski
Ursula Kramm Konowalow
Lied von der Zeit
Pieϖ o czasie
Gerushsam so ein Tier
den Abend wiedet
ist die Zeit
Es rollt und dreht
und kreist in ihr
jedes Ding und Wesen.
Du siehst die Sterne wandern,
spürst die Winde wehen
und merkst die Sonne
auf- und niedergehen
im Wechsel mit dem Mond.
Niespieszny jak zwierz
co wieczorem siê pasie
jesteœ czasie.
W tobie siê toczy,
trwa i p³ynie
ka¿da rzecz i ka¿de stworzenie
Ty widzisz jak gwiazdy wêdruj¹
czujesz jak wiatry duj¹
i dostrzegasz wschody-zachody –
zmienne lica
s³oñca i ksiê¿yca.
Przekład Ola Ciecierzyńska
115
Ursula Kramm Konowalow
Das Wasser des Lebens
Woda ¿ycia
Das Wasser, das Wasser, das Wasser
Das wandert, wandert, wandert
vom Meer zum Land
und immer zurück.
Seine Kinder sind Wolken, Bäche, Flüsse.
Sein Gefährte heißte der Wind.
Es fließst, rinnt, strömt und stürzt.
Es regnet, nieselt, tröpfelt, sprüht.
Das Wasser, das Wasser, das Wasser
es wandelt und wandelt und wandelt sich
doch das Wasser
nach dem wir verlangen.
Woda, woda, woda
wêdruje, wêdruje, wêdruje
od morza do l¹du
i ci¹gle raz jeszcze.
Jej dzieæmi s¹ chmury, strumyki i rzeki
Zaœ towarzyszem jej – wiatr.
P³ynie, ciurka, rwie i leci.
Pada, cieknie, kropi, pryska.
Woda, woda, woda
wci¹¿ zmienna, wci¹¿ inna, wci¹¿ nowa
i tak pozostanie wod¹
której jesteœmy ¿¹dni.
Przekład Ola Ciecierzyńska
116
PRZYPOMNIENIA LITERACKIE
Czytanie Ÿróde³ IX
Prozaik prozaiczny – Alfred Siatecki
Czes³aw Markiewicz
Może zbyt późno, bo w pierwszej dekadzie
nowego, XXI wieku (!), sięgam po słynny „Jubel”
Alfreda Siateckiego. To w dorobku autora
„Podzwonnych ręczniaków” bodaj jedyna albo
najbardziej zdeklarowana demaskacyjnie powieść.
Chociaż wydawca nieco ostrożniej kwalifikuje ideowo przesłania powieści, przypisując jej „cechy
groteski”, dopisując „Jublowi” także „satyrę na stosunki panujące na prowincji”. Wprawdzie bohater
powieści Siateckiego nie jest bezpośrednio uwikłany
w te „stosunki”, jest zdystansowanym obserwatorem, to jednak mimo woli w jakiś sposób tę opisywaną rzeczywistość pośrednio kreuje. Satyra satyrą,
groteska groteską – ale w „Jublu”, gdzieś podskórnie
pojawia się istotna, a w pewnym sensie nawet
„modna” w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku,
dychotomia zniewolenia i wolności. I właśnie w tym
kontekście, o bohaterze kultowej „Próby” Tadeusza
Siejaka tak pisał H. Bereza: „Prowokacje są z jego
strony gestem rozpaczy i desperacji, poza rozpaczą
PRZYPOMNIENIA LITERACKIE
117
i desperacją jest on całkowicie ubezwłasnowolniony
przez sytuację, w której się znalazł w wyniku wolnej
gry swoich sprzecznych (dobrych i złych) namiętności społecznych. Wolna gra namiętności jest etapem
nie do wyminięcia w drodze od niewoli do wolności,
która jest niczym innym jak przemianą zniewoleń
w dobrowolne samoograniczenia”. Ta trafna diagnoza niech posłuży tutaj za wyjściową tezę już...
ponowoczesnego czytania powieści A. Siateckiego.
Trzeba też zadać pytanie: jakim to „dobrowolnym
samoograniczeniom” poddał się już nie bohater
„Jubla”, ale sam autor powieści?
Otóż „Jubel” nie jest pierwszą lepszą pozycją
w dorobku A. Siateckiego. Wydaje się, że powieść
powstała w konsekwencji dość konformistycznie
opisujących rzeczywistość „Piaszczystej ziemi” i „Podzwonnych ręczniaków”. Obie wcześniejsze powieści,
delikatnie mówiąc, bezbarwnie kojarzą się z rzeczywistością repatrianckich resentymentów, w jednym
przypadku, i z komplikacjami gospodarki planowej,
w drugim. To bardzo łatwa opinia – z dzisiejszej perspektywy. Ale bosko i cesarsko trzeba mentalnie
cofnąć się w tamtą ówczesność. I to nie tylko
z powodu takiej, a nie innej rzeczywistości, ale także
ze świadomością, że A. Siatecki nigdy nie był pisarzem dysydenckim, czy nawet „interwencyjnym”
(w kontekście systemowej niezgody na tamten
świat). Starał się najzwyczajniej (może zbyt zwyczajnie) opisać to, co działo się „na wyciągnięcie ręki”.
Ponadto, wtedy Siatecki zaliczany był oficjalnie do
nurtu „literatury wiejskiej” (T. Nowak, J. Kawalec,
E. Redliński), zahaczał też o nurt „prozy małej stabilizacji” (chociaż wymienienie tutaj antenatów typu
M. Nowakowski, J. Głowacki i I. Iredyński – byłoby
chyba nadużyciem). Siatecki był takoż nagradzany
w różnych (zaangażowanych) konkursach prozatorskich. Zresztą stracił w ten sposób dziewictwo
literackie (debiut III nagrodą za „Podzwonnych”
w konkursie „Iskier”, jeszcze w przedsierpniowym
1979 roku). Potem potoczyło się niepodzwonnie:
Alfred Siatecki pisał i wydawał. Ale ważne: nigdy jednak nie zgłaszał pretensji do jakichś artystowskich
spełnień. To znaczy nie ujawniał wygórowanych
ambicji eksperymentatorskich, dbając przy tym, ze
szczególną pracowitością o tzw. warsztat, rzemiosło
pisarskie.
„Jubel” (znowu III nagroda, tym razem w konkursie ogłoszonym przez wydawnictwo „Książka
i Wiedza”, już w posierpniowym 1984 roku), to abso-
118
lutny fenomen, właśnie bardziej z powodów formalnych, niż tez, które zainspirował tutaj H. Bereza
w swojej diagnozie dotyczącej „Próby” T. Siejaka.
Nad „Jublem” należy się pochylić – wszak, to
w założeniu autora (i pewnie nieco jednak spóźnionych w ocenie rzeczywistości poza literackiej
AD 1984 jurorów) powieść demaskatorska. Albo
delikatniej, jak już powiedziano: „powieść o cechach
groteski”, będąca „satyrą na stosunki panujące na
prowincji”. Skoro tak, to zaryzykuję, że Alfred Siatecki
po 1980 roku… uwłaszczył nomenklaturowo swoje
„ideowe”, do tamtych czasów, pisarstwo. Akurat
w połowie lat osiemdziesiątych, nie uczuleni na
denaturatowy odczyn powielacza czytelnicy, mogli
i pewnie czytali, dużo, dużo wcześniej, choćby
w „Zapisie”, i śmieszniejsze i straszniejsze prozy
demaskatorskie nieocenzurowanych M. Hłaski
i J. Bocheńskiego, czy pamiętniki H. Mikołajskiej.
Ponadto, w „magicznym” – bo żniwnym konkursowo
dla Siateckiego – 1984 roku wychodzi właśnie
„Próba” T. Siejaka, o której w innym miejscu, jednoznacznie napisał ten sam H. Bereza: „Jest powieścią
drastycznych demaskacji społeczno-politycznych
rzeczywistości polskiej lat siedemdziesiątych”.
Niestety nagrodzony w tymże 1984 roku „Jubel”
ukazuje się dopiero w 1987 roku. Podwójnie niestety,
bo już w 1987 roku inflacja „demaskatorstwa”
sięgała, już całkiem oficjalnie, procentowych szczytów. „Demaskował” nawet Z. Jelinek w swoim kontrowersyjnym literacko „Dziale ogłoszeń” (nomen
omen, wydanym również w 1984 roku). Ale czy
w związku z tym można sobie zupełnie podarować
i treść i przesłania „Jubla”? Że niby to taka opowieść
o tym, że jakiś ambitny prowincjał wraca do rodzinnego zadupia i trafia na jubileusz kilkusetlecia tegoż,
co skupia jak w „szkle kontaktowym” wszystkie
parchy na co dzień niewypolerowanej rzeczywistości?
Pomijając już rozpoznane w ówczesnej literaturze
wątki i ich zdemaskowanie, Siatecki pokazuje dość
bolesną szamotaninę samego autora, który nie ogranicza się ideowo, ale w jakichś osobliwy sposób pisze
„ściśniętym piórem”. Może to jest największe osiągnięcie „Jubla”: pokazanie jakim samoograniczeniom
poddał się autor, po doświadczeniach „Piaszczystej
ziemi” i „Podzwonnych ręczniaków”. Jeśli to jest „znak
czasu” – to warto tę markową powieść Siateckiego
przeczytać właśnie teraz (choćby w 2008 roku).
Skupmy się więc naprzód nad ową „groteskowością”, czy tam „satyrycznością” „Jubla”. Sam
Siatecki w istocie trochę zaprzecza odwydawczej
tezie. Niby opatruje powieść mottem z M. Gogola,
ale słowa, komediowego (z natury) autora „Rewizora”, brzmią bardzo poważnie, zgoła groźnie: „Nie
ma takiego zła, którego nie można by naprawić, trzeba jednak
wiedzieć, na czym ono polega”. A to „zło” u Siateckiego,
z grubsza jest nieuwiarygodnione, nawet nie
śmieszne, na tyle nie śmieszne, żeby nazwać je choćby groteskowym. Może autor rzeczywiście nie chciał
niczego demaskować (skoro ten „towar” już staniał)
lecz tylko sfotografować koślawość ówczesnej
rzeczywistości? Ale nie mamy ciągle odpowiedzi, na
ile było to świadome samoograniczenie, a na ile domniemana słabość literacka? Już krótki fragment
opisujący system „kształcenia” kadr partyjnych,
pokazuje, jak owo „zło”, dość przecież niepoważnie
„ośmieszone”, przestaje być „złem”; „coś” takiego
nie mogło w stanie być groźne; a przecież to „zło”
stworzyło ponoć precyzyjny system indoktrynacji,
pustoszyło umysły i serca, gnoiło skutecznie „okularników”, zmuszało światłych „innowierców” do
emigracji etc.; i nie ma taryfy ulgowej, partykularnej,
prowincjonalnej – „system” działał od góry w dół, od
dołu w górę, gabaryty były tylko relatywne: „Urząd
miejski – wyjaśniał Wańka – dostał jedno miejsce na studia rolnicze bez egzaminu wstępnego. Witniczka otrzymała
skierowanie na akademię plastyczną. Strzelczyki na śpiew
estradowy, a my najlepsze – na rolnictwo. Stacho Kropidło,
nowy sekretarz Kaemu, nie poradziłby sobie, bo maturę zrobił
na wieczorówce, dyrektorka domu handlowego akurat miała
małe dziecko – ściszył głos – z Szelmochem, ale to tajemnica,
ja żem kopał w „Kolejarzu”, to kto miał studiować?
Namawiałem Susan, myślałżem też o swojej starej. W końcu na
poszerzonej egzekutywie żeśmy uradzili, że naczelnik musi
wykorzystać okazję. Oddamy miejsce bez walki, to na drugi raz
wykreślą nas z listy, nie?”.
Tym sposobem towarzysz Flądra vel Flądrowski
(bo Flądra „to nie po polsku i głupio”) „zrobił zaocznie
inżyniera magistra od rolnictwa”. Pewnie i tak bywało, ale
najpewniej nie aż tak. Chyba, że autor miał inne, niż
oczekiwane, przeze mnie choćby, ambicje. Ale z innej
strony nie jest przecież „Jubel” ani absurdalnie gombrowiczowski, ani tym bardziej purnonsensowo
mrożkowski – to proza z ambicjami realistycznymi
(jeśli już nie „demaskatorskimi”). Tymczasem chyba
zbyt mało w tym „realizmie” Siateckiego prawdopodobieństwa. Tak, jak powierzchowna jest diagnoza aksjologiczna tamtych czasów, kiedy narrator
„Jubla” powiada: „Były to najszczęśliwsze dni. Nikt z nas nie
odróżniał dobra od zła”. Mniemam, że byli tacy, którzy
weryfikowali ów kategoryczny kwantyfikator „nikt”
– nawet w najbardziej zapadłych zadupiach. Bo
nawet w „satyrycznym” (samoograniczającym?)
„Jublu” wymykają się autorowi prawdy obiegowo
urealnione, w rodzaju: „Obraz miejsca urodzenia powinien
zawsze tkwić przed naszymi oczyma. Kto gubi ten obraz lub
chowa go przed ludźmi, nie jest wart nawet wzgardy”.
Sięgnijmy więc po spory kawałek „Próby” T. Siejaka.
Tam: też towarzysze, też zadupie, też... groteska
i indyferentyzm, a poza tym – ot, zwykłe „uprawdopodobnienie” (czyżby jako antyteza mimetyzmu?): „Wielki i siwy mężczyzna już w biegu
wyciąga rękę do powitania, wspaniałe uśmiechy,
garnitury, krawaty, przez błoto w zamszowych
półbutach, przez kałuże w nylonowych skarpetach, oto przyjechali towarzysze z województwa,
czekają tam, w samochodzie, wprawdzie tak
niespodziewanie, pędzimy im naprzeciw, kolego,
może mają dla nas po cukierku?, (...) towarzysze,
jak się cieszę, jak się cieszę, trzeba było uprzedzić,
witam serdecznie w naszych skromnych...
i uśmiech, pozwólcie towarzysze, do mnie, zaraz
każę coś szybko przygotować, bo po takiej
podróży (piętnaście kilometrów), małe oczy
wielkiego człowieka biegają szybko, napojone
krwią od pochylenia, nadciśnienia i nadtuszy,
tworzą dysonans swojej zastrachanej ciekawości
z uśmiechem, radością, lojalnością, jowialnością,
my wszyscy milczymy i nikt się nie uśmiecha”.
Przypomnę więc: w „Jublu” „nikt z nas nie odróżniał”,
a w „Próbie” „nikt się nie uśmiecha”. W różnicy tego
samego „nikt” ukrywa się jakaś właściwość prawdy,
w konsekwencji której „my wszyscy milczymy”. Dlatego
„Próba” jest zwyczajnie wiarygodna, chociaż też jest
śmiesznie; ale i też przy okazji uniwersalnie!
Jednak jest „Jubel” fenomenalny z zupełnie
innych, powiedzmy „formalnych” powodów. Jest ta
powieść esencją warsztatu pisarskiego Alfreda
Siateckiego. Widać tu, jak na wykresie EKG, wszystkie
krechy, kreski i kreseczki, przechodzącej wręcz
w... jakość, maniery autora „Podzwonnych”.
Najpierw o tęsknotach. Najpewniej naczytał się
skutecznie Siatecki w tamtych latach Stachury (prozy
Steda). Całymi kawałami sączą się w narracji charakterystyczne u autora „Się” inwersje zdaniowe:
„Wspominkowym wzrokiem skweru się uczepiłem: ani jednej
butelki, tylko opakowania po popularnych, papierki po
cukierkach, prezerwatywy, poszarzałe ścierki, waty i ligniny,
PRZYPOMNIENIA LITERACKIE
119
połamane i zmiętoszone krzaki róż przekwitniętych. A ławki jak
dawniej oblazłe z farby. Nabrać siły muszę, orzeźwić się,
przekonywałem siebie”. Żywy Stachura! Z wyrzucanymi
„Piaszczystej ziemi” ogrywa stereotypy, bo przecież
inaczej być nie może, skoro wistuje się frazeologizmami: „zła jak proboszcz na dziadowskim pogrzebie”, „przyz-
na koniec zdań czasownikami, z przymiotnikami
w wygłosach. Świetny i kultowy antenat. Czy to
wystarczy, żeby narrację „mówiącego bohatera”
umieścić w poetyce ówcześnie „ustabilizowanej”
prozy? Bo już gdzie indziej, choćby w próbach indywidualizacji języka bohaterów, A. Siatecki, być może
umyślnie, ujawnia pretensjonalność ówczesnej
„nowomowy”. Znowu pytanie: czy rzeczywiście tak
„mówiono”, czy jest to tylko albo aż projekcja pisarska?
Jedno i drugie jest dopuszczalne; z zastrzeżeniem, że
traktowanie „Jubla”, jako tekstu źródłowego może
być ryzykowne. Oto Wańkę odróżnia od innych
nadużywanie form „miałżem, kupiłżem, dostałżem,
jakem, jeszcześ, alem”. Pretensjonalność samego
Wańki uwiarygodnia... jego samochód: oczywiście
Volkswagen 300 yellow bahama (twarzowy i męski
kolorek). Niemal wszystkie nazwy własne są
„molierowsko” mówiące. Jeśli towarzysz ma nieślubne dziecko, to nosi nazwisko Szelmoch; jeśli gość jest
„szemrany” to musi się nazywać Flądra. Onomastycznie Siatecki konsekwentnie realizuje deklaratywną
groteskowość – wszystkie miejscowości są nazewniczo „przetworzone”: Nowe Drezno, Strzelczyki,
Myślibor, Witniczka, no i Winna Góra: „gdzie
nał się jak proboszczowi podczas spowiedzi wielkanocnej”.
najprawdziwszy teatr dramatyczny, dwa kina szerokoekranowe, tramwaje pomalowane na zielono i lotnisko sanitarne
tuż przy barczystym ratuszu”. Tu akurat jest naprawdę
Bohater „Jubla”, wszak zdystansowany, niczego
więc naprawdę nie demaskuje – w takim kontekście,
jak to rozumie choćby T. Siejak, czy definiuje
H. Bereza. Czy już na wyższym poziomie interpretacji
uprawnione jest domniemanie, że A. Siatecki
samoograniczał w ten sposób swoje widzenie
ówczesnej rzeczywistości? Poza wszystkim: „Jubel”
był bodaj najbardziej czytaną powieścią już nie tylko
A. Siateckiego. Czy czytany dzisiaj cokolwiek uniwersalizuje?
Na pewno Alfred Siatecki na zawsze pozostanie
fenomenem precyzyjnego wykorzystywania tego, co
„teoretycy literatury” nawymyślali „w aspekcie prozy,
do stosowania przez prozaików” – jakkolwiek koślawo to brzmi. Chociaż miłośnicy tzw. prozy artystycznej mogą mieć nieco inne zdanie. „Jubel” można
więc traktować jako literacki dokument określonego
bardzo wyraźnie czasu; jeśli nawet dla niektórych
czytelników okaże się on duplikatem, pozostanie
klasyczna pozytywka signum temporis.
zabawnie, z „kluczem” dla tubylczych czytelników
(takich miejsc jest więcej w „Jublu”, nie wyłączając
„kluczy” personalnych i obyczajowych): trzy w jednym – Zielona Góra, Gorzów i chyba... Babimost. Jest
też „coś” z... Sienkiewicza: nadfrekwencja czasownika „rzekł”. Mamy też udatne próby słowotwórstwa,
najbardziej ujmująca jest Kazia Isetuisetam – miejscowa dziwka. Metaforyka Siateckiego jest równie
zaskakująco... precyzyjna, choćby taka „przewielebna
Odra”, „czereda najwspanialszych pomysłów”, „mieścina
niewojewódzka”, „zalegalizowane nicnierobienie” (to ostat-
nie o klerze). Wszędzie, gdzie się tylko da, Siatecki
próbuje (i na próbach się nie kończy) być oryginalny,
tak więc nie ma w „Jublu” jakiejś tam fabryki wagonów, czy maszyn włókienniczych (to byłoby zbyt
mało „literackie”), jest natomiast... Fabryka Garnków
Aluminiowych. Ale już frazeologicznie autor
120
Pojawia się wreszcie w „Jublu” to jedno, jedyne słowo,
jak we wcześniejszych powieściach choćby łozinki,
które spowoduje, że po latach, choćbym nic z „Jubla”
nie zapamiętał, na zawsze wbije mi się w mózg
paniaga.
Alfred Siatecki jest w swojej pisarskiej robocie
niewiarygodnie benedyktyński. Rzecz jasna przede
wszystkim w składaniu w całość wszystkich
podręcznikowych form i formułek. Jest niemal
bezbłędny. W „Jublu” wszystko jest, jak powinno być
– to znaczy tak, jak literaturę pojmuje ktoś, kto bardzo chce być „literacki”. Kolejne pytanie: czy tak realizowana literackość jest wadą, czy zaletą?
Jednak w życiu, i w „Jublu”, zawsze coś może się
nie udać. Bohaterowi powieści Alfreda Siateckiego,
nie tyle się nie udało, co jakby z własnej woli nie dał
się wciągnąć w literackie i rzeczywiste intrygi swojego
rdzennego zadupia. O czym z żalem komunikuje
światu i czytelnikom powieściowy wojewoda:
„Myślałem, że zrobię cię naczelnikiem. Miasto znasz, wykształcenie masz, do partii należysz, ale ty... Mógłbyś się włączyć.
Ludzie harowali, zrywali noce, a ty co?... Tak się, redaktorze, nie
robi”.
RECENZJE I OMÓWIENIA
Mieczysław J. Warszawski, Umiejscowienia, Zielona Góra 2007, Pro Libris, s. 62.
Kiedy poeta wydaje kolejny swój zbiorek, to zawsze intryguje nas, co też nowego w nim zostało zawarte,
czym będziemy zaskoczeni. Poniekąd słusznie, albowiem każda książka winna oddawać jakiś znaczący etap
rozwoju lub nową materię doświadczenia. Od tego są artyści. Zobowiązani frapować i zaskakiwać. Ale z drugiej
strony, chyba też oczekujemy, by nie przenosił nas twórca w świat, który traci z nim kontakt, nie jest jego,
a efektem tylko wyrachowanego konceptu. Mimo dokonywanych zmian, ważne są jednocześnie
potwierdzenia. Myśli tego typu przychodzą mi przy lekturze najnowszego zbiorku Mieczysława
J. Warszawskiego „Umiejscowienia”, wydanego w serii „twardej oprawy” Wydawnictwa Pro Libris. Poeta zdobył
już uznanie wielu czytelników. Ciekawa rzecz, jest z pokolenia urodzonych na Ziemi Lubuskiej, którzy przed
kilkudziesięcioma laty tutaj debiutowali i do tej pory są nadal aktywni w swej dziedzinie. To ważne, bo można
zapytać, ilu w tym czasie pojawiało się poetów, którzy po wydaniu jednego tomiku zamilkli. Ale mniejsza z tym.
W tych wierszach, które bierzemy do ręki i czytamy, spotykamy tego samego bohatera lirycznego, którego
trochę, a może nawet już dość dobrze znamy. Jego wyobcowanie społeczne, dotkliwie odczuwana samotność,
niezrozumienie i niemożność ułożenia sobie kontaktów z innymi tak by rodziły pozytywne spełnienie. Od
natłoku codzienności, przyziemności, obrazów kreślonych bez złudzeń, zawsze było aż gęsto. Myślę nawet, że
Warszawski z pewną pasją lubił i lubi nadal, wskazywać na swoją nieprzynależność: „wszystko mi jedno / do
której ze stron”, albowiem ceni sobie zarazem wolność, taką która bierze pod uwagę nieustanną zmianę miejsca i relacji międzyludzkich. Taki jest jego żywioł liryczny. Stara się więc ostentacyjnie być heroldem własnej
postawy, kimś, kto jest konsekwentny, niejako w ten sposób manifestując swój, przez siebie wymyślony, rodzaj
bohaterstwa, wynoszącego na pierwszy plan podmiotowość. Nic ponadto, bo to wymagałoby od niego już
RECENZJE I OMÓWIENIA
121
deklaracji. I respektowania określonego systemu wartości i podejmowania zobowiązań. Ten rodzaj wypracowanego ethosu w zbiorku „Umiejscowienia” z łatwością da się odczytać. Myślę jednak, że nie na te elementy
wypada już wskazywać jako na szczególnie znaczące, by w interpretacyjnym zabiegu nie minąć się z jego
prawdą. Rzecz przecież w tym, by nie posługiwać się ciągle tymi samymi klasyfikacjami, ale dostrzegać te
rzeczy, które doszły w tomiku do głosu. Już sam tytuł („Umiejscowienia”) nieco podpowiada, w jakim kierunku
należy skierować czytelniczą uwagę. Nie będę zapewne w błędzie, jeśli zauważę, iż ma tu miejsce ustalanie
punktów stałych, biograficznie ważnych dla bohatera tych wierszy. To jest oczywiście dom rodzinny, rodzina,
relacje między rodzeństwem, matką, na wiele sposobów problematyzowane, ustalane, bowiem bezpośrednio
od lat dotyczą jego funkcjonowania z najbliższymi. Tylko, że obecnie poprzez te relacje i umiejscowienie podmiot się głównie rozpoznaje. Tu definiuje swoją dosłowną „zasiedziałość” i powrót obrazów przeszłości, co
„nachodzą / Moją zasiedziałość”, wyznaje też: „gdzie indziej / Pobyć wcale bym nie mógł”, skoro więc tak, to
siłą rzeczy godne - tak nazwę – zaakceptowania jest, musi być, to miejsce, w którym się po prostu obecnie tkwi.
Ono może ma wiele walorów do tej pory nie dostrzeganych. Są jednak ważne choćby dlatego, że cechuje je
stała funkcjonalność: „zasiadasz przy stole / Nad białą jak każda / Ze ścian kartką”, a zarazem wiąże się z nimi,
wpisana w nie osobista i rodzinna historia i sentyment: „Z własnego wypieku / Zapach chleba”. Niegdysiejszy
oczywiście, który przez lata się pamięta. Tu można spokojnie, po obudzeniu się wczesnym rankiem, słuchać
radia „Na falach ultrakrótkich znów”. A więc miejsce ma zalety. Mając takie odniesienie podmiot może z całą
pewnością „skłaniać się ku korzeniom”. Myślę oczywiście o korzeniach biograficznych. Tylko pod takim
warunkiem możliwe są nostalgiczne powroty w dzieciństwo „chyba takie jakie chciałem mieć”. Wspominane
są ówczesne dziecięce lub młodzieńcze marzenia: „chciałem być nie wiadomo kim”, konkretne obrazy
cmentarza poniemieckiego, nasypu kolejowego czy pastwiska z „pieczeniem ziemniaków”. Rzeczywistość
domu, skojarzenia z hełmem strażackim, wyszytą kuchenną makatką, a do tego jeszcze codzienne zajęcia
wokół domu lub w sadzie. To teraz zostało przywołane, stało się ważnym tematem, nawet tapczan pozwala
odwołać się do obrazu ojca, który na nim spał. Ta nostalgia jest pierwszoplanowa, służy czemuś istotniejszemu niż kiedyś ironiczna wymówka egzystencjalna, bo gestowi utwierdzenia się w swoim miejscu. Opowiadając
historię domową, Warszawski nie jest kimś z zewnątrz, ale respektuje z cała powagą jej skład nie tylko
detalicznie, bo i duchowo. To miejsce nie zna pustki. Po prostu odsłania się nieustannie egzystencja w całej
realności, barwie i konkretności, taka jaka w widzeniu Mieczysława Warszawskiego po prostu się utrwaliła. Na
dodatek pilnie, na bieżąco, obserwowane są zjawiska pogodowe („Niż”), które swym oddziaływaniem obejmują najbliższą okolicę z „Laskami Nietkowem Czerwieńskiem” ze „wzgórzami morenowymi”, które widać
z okna własnego pokoju. Tak więc książka ta jest znakiem pewnego zwrotu na drodze poetyckiej, i czytelnik
szukając w niej tego czegoś nowego nie zostanie zawiedziony.
Czesław Sobkowiak
Kinga Mazur, Już wiem, Gorzów 2008, Wydawnictwo „Arsenał”, s. 48.
Wśród książek, ostatnio wydanych przez Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne „Arsenał”, zwrócił moją
uwagę debiutancki zbiorek Kingi Mazur „Już wiem”. Poetka jest bardzo młoda, uczennica trzeciej klasy liceum,
mieszka na wsi. To są dobre atuty, jej wiersze tchną swoiście młodzieńczą nutą, niekiedy jeszcze dającą się
kwalifikować w kategorii poezji szkolnej. Nie mam nic przeciw wydaniu w takim momencie zbiorku. Już
zbiorku. To może w tym przypadku nawet bardzo odpowiedni czas na pierwszy sprawdzian twórczych sił
i poddanie własnego głosu pod publiczną weryfikację. To też chyba dla samej autorki jest ważne, gdyż
przekracza próg twórczego wtajemniczenia, nie jest zarazem obojętne dla czytelnika, jakim językiem o tym
stara się mówić. W każdym razie wprowadzana jest luksusowo, bo aż przez dwóch doświadczonych panów
krytyków – Marka Grewlinga i Ireneusz Krzysztofa Szmidta. Wyobrażam sobie, że autorka może poczuć się nie
122
tylko bardzo doceniona, zaszczycona, ale i zażenowana, no bo cóż, od razu takie hołdy. A taki styl bycia jest,
przypuszczam, spoza jej świata. Może wolałaby, i byłoby to dla niej bardziej korzystne, jeszcze pracować
w ciszy. Mieć nawet na uwadze szufladę, do której teksty się składa. Chyba nie na czasie jest już głębokie
wnikanie w problematykę tomiku, bo to dopiero naprawdę pierwsze zarysy tego, co będzie, może być, lub, jak
to często bywa, po prostu okaże się jedną z wielu przemijających fascynacji. Oczywiście, wolałbym aby fascynacja poetycka Kindze Mazur nie przeszła. Bo trzeba przyznać, że tli się w jej słowach poetyckich autentyczny
zaczyn talentu. Który, jeśli będzie pielęgnowany, jeśli nie ulegnie jakiejś niszczącej pozie bądź frustracji czy
zgubnej manierze, wyjaławiającej ducha poetyckiego, to może zaowocować wspaniałymi rezultatami.
Zarówno tematyka jak i sposób zachowywania się podmiotowego ja póki co są typowe dla wielu młodych
poetek, z których wierszami miałem możność kiedyś np. w Lubsku, tam była bardzo silna grupa prowadzona
przez opiekunkę-bibliotekarke szkolną czy w Żarach, się spotkać. Zauważmy, co w tym momencie interesuje
Kingę Mazur, już tytuły o tym powiadamiają: „Namiętność”, „Miłość”, „Śmierć”, „Nienawiść”, „Wieczność”,
„Tęsknota”, „Depresja”, „Moralność”. To są właśnie typowe tematy. Niemal regułą jest, że pierwsze wiersze
poetek zwłaszcza tego dotyczą, rzeczą bowiem istotną jest rozpoznanie i opisanie przestrzeni własnych uczuć
i emocji. Cóż, są całym światem w momencie wchodzenia w dojrzałość. Światem do emocji zredukowanym,
ale nie rzeczywistością. Poza tym czas wtajemniczeń charakteryzuje się dużą zmiennością nastrojów, bywa że
krańcową, świadomie niekiedy prowokowanych, jak np. w wierszu „Niewinna”. Dochodzi do wtajemniczenia
moralności i możliwy jest powrót: „Wracam czysta / Otuliłam się nocą”. Chodzi o poznanie, zaznanie, o grę,
prowokowanie, by wyjść ku głębszemu rozumieniu życia. Zauważmy to przekomarzanie się np. w wierszu
„Torebka”. To rodzaj wręcz kapryszenia - ów zwrot na poły patetycznego zaznaczenia własnej odrębności:
„O, przedmiocie bezduszny / nie życzę ci / bym to ja cię kupiła…”. Tak mówić można, rozpoznając rzeczywistość jeszcze na poły dziecięco. Poza tym jak słusznie zauważył Grewling uczucia poddawane są tu często
personifikacji, a więc depresja „Zimą nosi letnie sukienki”, a nienawiść „Ma długie, złote włosy” itd. Tak, to jest
rozpoznawanie własnej duchowości i pierwszych znamion kobiecości. Nie da się ukryć, że nie do uniknięcia jest
bunt wobec świata, i pojawia się, słuszny i niekiedy aprioryczny, wobec ludzi co „pochowali się w domach /
ludzie – władcy świata”, i zaraz rejestracja samotności, rezygnacji z walki: „nie ma sensu walczyć / Zawsze ja
przegrywam”. Ma też miejsce dialog metafizyczny z aniołami, także z tymi „na półkach meblościanki”, aniołem
stróżem: „przyzwyczaiłam się, / że po prostu jesteś / jak stary miś / z oberwanym uchem”. Snuje też wedle
swojej miary rozważania o Bogu. Kształtowanie samoświadomości bez wątpienia ma miejsce. Wyłania się podmiot, który jak w wierszu „Kiedyś” wie, iż to co do tej pory było, niejako narzucało się, ale już nie obowiązuje.
Teraz o wszystkim będzie rozstrzygał podmiot. Ten podmiot dopiero doświadczy świata w całym jego skomplikowaniu. Jeśli poświęcam uwagę temu zbiorkowi, to wyłącznie dlatego, że Kinga Mazur potrafi mówić już
dość niestereotypowo, nie tylko eksponując własne egzaltacje uczuciowe, ale i zachowując predylekcję do
refleksji, do intelektualnego spojrzenia. Mówi przy tym nie tylko bardzo bezpośrednio, ale i autentycznie
własnym świeżo brzmiącym językiem. Tu upatruję największej szansy na przyszłość.
Czesław Sobkowiak
Kronika Ziemi Żarskiej nr 4(44)/2007, kwartalnik, Wydawnictwo Monogram, Żary 2008
Po otwarciu szuflady, Biblioteka czym jest i... Wierszobranie, Wydawnictwo eMBePe
w Żarach.
Docierają do mnie sukcesywnie, w kwartalnych odstępach, wydawnictwa z Żar. Tak też stało się kilka dni
temu. Listonosz przyniósł najnowsze wydanie „Kroniki Ziemi Żarskiej” (2007, nr 4) i dwie nowe pozycje
wydawnicze Miejskiej Biblioteki Publicznej w Żarach. Bardzo to miłe, ze strony nadawców, że zapoznają mnie
ze swoimi dokonaniami. Mogę więc z satysfakcją stwierdzić, że „Kronika” nadal utrzymuje swój wysoki
RECENZJE I OMÓWIENIA
123
poziom. Okładka zwraca uwagę wypracowanym stylem, piękną zawsze fotografią, przez co jest rozpoznawalna. Ale też publicystyka kompetentnie obejmuje wielorakie dziedziny lokalnego życia, poświęcając
proporcjonalnie uwagę tyleż współczesności społecznej, kulturalnej czy gospodarczej oraz historii. Nie sposób
dokładnie całości omawiać, ale z uwagą przeczytałem tekst Tomasza Jaworskiego „Hieronim Biberstein
– twardy człowiek w niełatwych czasach”, Rafała Szymczaka „Bombardowanie Żar 11 kwietnia 1944 roku” czy
dotyczący jubileuszu twórczości malarskiej Ireneusza Pruszyńskiego „Dusza wrażliwa na kolor” Joanny
Jaremowicz (również artyście gratuluje i życzę nowych dokonań) , zresztą jej nazwiskiem są sygnowane i inne
artykuły. Zauważyłem, że także sporo tu pisze Janina Lorenc-Wilga, żarska poetka i bibliotekarka.
Najważniejsze, że są obejmowane problemy życia od różnych stron, a okazuje się, że jest ich sporo, co tylko
potwierdza tezę o żywotności tego miasta i regionu. W Bibliotece natomiast ukazały się dwa – można rzec –
zeszyty literackie. Jeden - „Po otwarciu szuflady” zawiera pokłosie konkursu literackiego pt. „Nie pisz do szuflady”, zorganizowanego w miejscowym środowisku przez Klub Literacki, Bibliotekę i Żarskie Towarzystwo
Kultury. Być może ta forma przyczyni się do pojawienia się kolejnej fali talentów literackich w Żarach. Warto
przeczytać tekst Katarzyny Matusik „Pisane w dni chmurne”. Warto też przeczytać drugi zeszyt, o nieco innej
wadze gatunkowej, bo zawierający wypowiedzi lubuskich pisarzy o swoim doświadczeniu biograficznym
i intelektualnym biblioteki pt. „Biblioteka czym jest... i wierszobranie”. Tu zebranych zostało nawet sporo
wypowiedzi (niektóre pisane są wierszem), autorów-uczestników majowych spotkań literackich „Pod
Magnolią”, które żarska Biblioteka od pewnego czasu z powodzeniem, zwłaszcza jeśli pogoda dopisze, organizuje na wolnym powietrzu. Tacy autorzy jak: Kurzawa, Koniusz, Kowalczuk, Rozwadowska-Bar, Kozłowski
i inni uchylają rąbka prywatności, gdy idzie o doświadczenie swoich pierwszych ważnych lektur. Dowiadujemy
się jakie książki czytali we wczesnej młodości. Jakie to były fascynacje i przygody. Czym w życiu każdego z nas
jest i zwłaszcza w czasie duchowego dojrzewania była książka. Nadzieżda Myszlennik-Bembenek słusznie
zauważa: „Tak, dużo dobra książka daje nam, / Nie wszystkim – temu, kto coś w głowie ma. / Tenże, komu
wiedza nic nie znaczy, / Niczym baran na literki patrzy.” W osobnym artykule „Fenomen Biblioteki” prof. Pola
Kuleczka omawia od strony uogólniającej to zagadnienie. Generalnie refleksje dotyczą kształtowania
człowieka, kultury i wartości, w których kultywowaniu książka ma ciągle fundamentalny udział. Ten pomysł
bardzo mi się podoba. Wymyślić jakiś temat, uzyskać wypowiedzi, a następnie nadać temu formę zwartej
publikacji. Zastanawiam się, jaki też w tym roku Jan Tyra zaproponuje nowy temat, jeśli w ogóle będą miały
mieć miejsce majowe spotkania.
Czesław Sobkowiak
Eugeniusz Dzięcielewski, Wschowa i Ziemia Wschowska w literaturze, Gmina
Wschowa Powiat Wschowski, Wschowa 2006, 324 s.
Wiele lat, a doskonale to rozumiem, bo sam znalazłem się w podobnej sytuacji, musiał się Eugeniusz
Dzięcielewski, polonista i pedagog, zakorzeniać we Wschowie i okolicach, by napisać tę książkę. Książkę
ciekawą. I to nie tylko dla czytelnika, który interesuje się lokalną historią. „Wschowa i Ziemia Wschowska
w literaturze” jest napisana z nieskrywanym sentymentem, sercem, do pewnego stopnia z pasją,
a równocześnie kompetentna, profesjonalna, chociaż nie wyczerpuje zagadnienia. „Niniejszy przegląd
– czytamy w trójjęzycznym streszczeniu polskim, angielskim i niemieckim – nie jest pełnym obrazem
wschowskiej literatury.” To temat na jeszcze niejedną pracę.
Dzięcielewski posiada dwie „małe ojczyzny”, obie nie tylko dosłowne, realne, ale i metafizyczne, duchowe.
Jest człowiekiem pogranicza, czuje jego koloryt, specyfikę. Jego krainą lat dziecięcych, małą ojczyzną
z urodzenia to Międzychód, który w dwudziestoleciu międzywojennym znajdował się kilka kilometrów na
wschód od polsko-niemieckiej granicy. Wschowa jest drugą „małą ojczyzną” autora, do której przyjechał po
124
ukończeniu UAM w Poznaniu, by uczyć języka polskiego w miejscowym Liceum im. Tomasza Zana. I zafascynowany tym , jak mówi, piętnastotysięcznym, powiatowym miasteczkiem stał się znawcą jego dziejów
i współczesności, miłośnikiem jego rzadkiej architektury i urokliwych krajobrazów. Rzecznikiem jego spraw.
Czystej wody regionalistą. A regionalizm wbrew nazwie posiada wartości uniwersalne.
Wschowa przez całe wieki leżała na pograniczu. Pograniczu Dolnego Śląska i Wielkopolski. Było to
pogranicze kultur, narodów, religii. Niemiecko-polsko-żydowsko-czeski tygiel językowy. To jedno z naszych
najstarszych miast. Wymieniona w 1136 r. w słynnej Złotej Bulli Innocentego II, od czasów Kazimierza Wielkiego
jako miasto królewskie, o dużych samorządowych kompetencjach, rozwijała się bujniej niż wiele miast
prywatnych. Była siedzibą starosty, dużej jednostki administracyjnej, centrum Ziemi Wschowskiej, do której
należało również Leszno. Do Wschowy szybko, bo już w 1555 r. dotarła reformacja, co miało znaczenie
kulturowe. I gospodarcze. To tutaj, pod władzę polskich królów , chronili się innowiercy ze środkowej i zachodniej Europy. W początkach XVII wieku we Wschowie zamieszkiwało około 7 tysięcy mieszkańców – Polaków,
Niemców, Żydów, przedstawicieli innych narodowości.. W tym samym czasie Poznań był tylko niespełna trzy
razy większy. Lata pruskiego władania Wschową spowodowały jej wyraźny regres. Po Powstaniu
Wielkopolskim miasto znalazło się w państwie niemieckim. Do Polski powróciło w 1945 r.
Sergiusz Sterna Wachowiak, który ze swoimi rodzicami i rodzeństwem przyjechał do Wschowy w latach
sześćdziesiątych, w znakomitym eseju „Axis Mundi Wschowa” wspomina: „Dzieciństwo pędziłem w świecie
autochtonów i przybyszów z Wielkopolski, Żydów i Ślązaków, mieszańców, ...mniej lub bardziej polskich
Białorusinów, Litwinów, Ukraińców, Tatarów, Żmudzinów, Łemków, przybyszów z Polesia, Wileńszczyzny,
Tarnopolskiego, Huculszczyzny, z doliny Dniepru i znad Wilejki, spod Lwowa i Wilna, z Lidy, Oszmiany
i Berdyczowa.” Kresy wschodnie po drugiej wojnie światowej także we Wschowie, na Ziemi Wschowskiej stały
się kresami zachodnimi. Z wszystkimi zaletami i wadami.
Długa jest lista twórców, naukowców, polityków, duchownych urodzeniem, pobytem, nauką, pracą
związanych ze Wschową i Ziemią Wschowską, których prezentuje książka Dzięcielewskiego. Są to postaci
z kart historii i nam współczesne. Z Krzycka pod Wschową pochodził Andrzej Krzycki, renesansowy poeta,
pisarz polityczny, sekretarz Zygmunta Starego, prymas Polski. We Wschowie urodzili się, żyli, działali i zmarli
wybitni niemieccy pastorzy . Valerius Herberger był autorem kazań i swego czasu bardzo popularnych w kościołach luterańskich pieśni i wierszy religijnych .Młodszy o wiek Samuel Friedrich Lauterbach, także życzliwy
Polsce, napisał pierwszą w języku niemieckim „Kronikę Polską.” Swoje traumatyczne przeżycia z lat 1709-10,
kiedy to Wschowę i okolice nawiedziła straszliwa epidemia dżumy, zawarł w „Małej wschowskiej kronice
zarazy”. To przede wszystkim na podstawie tych wspomnień Ruth von Ostau, niemiecka pisarka, która do
stycznia 1945 r. mieszkała w swoim majątku w Osowej Sieni pod Wschową, napisała „Wschowski taniec
śmierci”, powieśc przełożoną przez Eugeniusza Wachowiaka. W tym królewskim mieście mieszkał i tworzył
urodzony w Głogowie Andreas Gryphius, poeta i dramaturg, wybitny twórca europejskiego Baroku , również
zainteresowany dziejami Polski, zafascynowany liryką Sarbiewskiego. Do dramatu Gryphiusa „Cardenio
i Celinda” sięgnął kilka lat temu Henryk Tomaszewski. We wschowskim kościele franciszkanów złożono
doczesne szczątki Rafała Gurowskiego, Sarmaty z piekła rodem, który „lgnął do ludzi nikczemnych” – jak
napisano o nim w encyklopedii Orgelbranda – autora udanych wierszy epitafijnych. Ten krwiopijca pańszczyźnianych chłopów zbyt późno doszedł do przekonania, że „ dostatki wszelkie z Czasem są znikome”.
We Wschowie i o Wschowie, o Ziemi Wschowskiej powstała bogata, wielojęzyczna literatura. Poezja, proza,
eseistyka, pamiętniki i wspomnienia, reportaże, szkice publicystyczne. Wschowskie tematy znajdujemy w „Tylko
Beatrycze” i „Sekrecie trzeciego Izajasza” Parnickiego, w „Hrabinie Cosel” – Kraszewskiego, w twórczości
Krzysztofa Fedorowicza i Andrzeja Ogrodowczyka czy Niemca Armina Mullera, pisarzy i poetów, którzy nigdy
we Wschowie nie mieszkali, a których zafascynowały dzieje, ludzie i krajobrazy tego regionu. Kilkuletni pobyt
we Wschowie Eugeniusza Wachowiaka i jego syna Sergiusza Sterny - Wachowiaka pozostawił w ich różnorodnej
twórczości wyraźny ślad. Ślad znakomity. Wschowa staje się tutaj , żeby przywołac określenie Sterny-Wachowiaka, „osią świata.” Niepozorny, lokalny szczegół, miejscowy, historyczny epizod urasta do uniwersalnych
wymiarów. To literatura, gdzie wszystko rozgrywa się pomiędzy „małym miasteczkiem” a wielkim światem.
Gdzie „słońce spływa do krtani i przemienia się w jabłko Edenu”, żeby zacytować nieżyjącego już Ogrodowczyka.
RECENZJE I OMÓWIENIA
125
Eugeniusz Dzięcielewski do literatury, i słusznie, zaliczył łacińskie sentencje i biblijne wersety, które
zachowały się we wschowskich kościołach, szkołach, na frontonach domów. I związane tematycznie
z miastem pamiętniki niemieckich uchodźców i polskich pionierów . Przypomniał pamiętnik Wiesława Sautera,
organizatora polskiego szkolnictwa na Ziemi Lubuskiej, wspomnienia Bronisława Geremka, dawnego
mieszkańca Wschowy, dziś europosła, który, jak twierdzą wtajemniczeni, uratował powiat wschowski, gdyż
jego ojciec w latach tuż powojennych był tutejszym starostą. Wschowa we wspomnieniach Eugeniusza
Wachowiaka, Sterny – Wachowiaka, profesora zwyczajnego Kazimierza Stępczaka, syna nauczyciela – regionalisty Józefa Stępczaka, doktorów habilitowanych nauk medycznych Józefa Ryżko i Aliny Warenik
– Szymankiewicz , także kilku innych, ukazują wszystkie barwy powojennej Wschowy, miasta leżącego nieco
na uboczu, ale ambitnego, o rzadkiej urodzie, zwróconego równocześnie w przeszłość i w przyszłość. I w tym
sensie ciągle miasta pogranicza.
„Wschowa i Ziemia Wschowska w literaturze” powinna zachęcić inne miasta do wydania podobnych
publikacji.
Janusz Koniusz
Doris Lessing, Pamiętnik przetrwania, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, 300 s.
Ktoś kiedyś powiedział, że dobrze jest znać dzieła noblistów, chociażby po to, aby wiedzieć, co dzieje się
w kulturze, sztuce, nauce.
W ubiegłym roku Literacką Nagrodę Nobla otrzymała Brytyjka Doris Lessing. Pisarka urodziła się w Persji
(dziś Iran) w 1919 roku. Gdy miała pięć lat jej rodzina przeniosła się do Rodezji (teraz Zimbabwe). Po raz pierwszy przyjechała do Anglii w 1949 roku. W rok później opublikowała swoją pierwszą powieść The Grass is
Singing, która odniosła wielki sukces w Wielkiej Brytanii, Ameryce i wielu krajach europejskich. Od tamtego
czasu napisała wiele wspaniałych powieści, opowiadań i reportaży.
Kiedy po raz pierwszy sięgnąłem po książkę Doris Lessing (było to Piąte dziecko), pochłonęła mnie ona tak
bardzo, że zacząłem czytać kolejne. Bez wątpienia twórczość tej pisarki zasługuje na to, żeby ją poznać, nie
tylko dlatego, że otrzymała Nagrodę Nobla. Historie zapisane przez nią na kartach powieści i opowiadań są
próbą spojrzenia na człowieka i otaczający go świat. Autorka porusza ważne kwestie społeczne oraz
zastanawia się nad naturą człowieka i do tego samego zmusza swoich czytelników.
Moim zdaniem jedną z najlepszych jej powieści jest Pamiętnik przetrwania. To historia starszej kobiety,
którą los wiąże z dorastającą dziewczynką Emily i jej ohydnym, żółtym psem Hugonem. Obie od pewnego
momentu są na siebie skazane. Razem borykają się z problemami, jakie niesie ze sobą świat rozpadających się
wartości kulturowych, ale również i tych materialnych. To, co do tej pory było cenne – sprzęty elektryczne,
modne ubrania, książki – stało się bezwartościowe. Teraz ważne jest to, co praktyczne. Bez prądu telewizor
przestał być użytecznym. Chyba, że można było wymienić go na jedzenie, urządzenie do ogrzania mieszkania
czy ciepłą odzież.
Autorka umieszcza swoich bohaterów w nierzeczywistym, magicznym, koszmarnym i pełnym ironii
świecie, po którym wędrują liczne gangi, terroryzujące mieszkańców miast, do których przybywają. Po jakimś
czasie odchodzą, a na ich miejsce powstają wówczas nowe. W tej rzeczywistości, tak różnej od tej, do której
ludzie są przyzwyczajeni, trzeba nauczyć się żyć. Muszą do tego przywyknąć również małe dzieci opuszczone
przez rodziców. Te zaś, aby przetrwać, nierzadko okazują się być brutalniejsze od ludzi dorosłych.
Starsza kobieta i nastolatka próbują dostosować się do tego, co przynoszą kolejne dni. Nie chcą i nie mogą
opuścić miasta przyłączając się do któregoś z wędrownych gangów, ponieważ na przeszkodzie staje ukochany
pies Emily – Hugon, którego nie można zabrać w podróż.
126
Na ten czas przypada również okres dojrzewania dziewczyny. Przeżywa ona swoją pierwszą, gorącą
i młodzieńczą miłość do starszego mężczyzny Geralda. Autorka po mistrzowsku kreśli obraz burzy uczuć
i emocji, które stają się udziałem Emily.
W książce, poza światem realnym, ukazany jest również drugi, do którego dostęp ma jedynie starsza
kobieta. W słoneczne dni przechodzi do niego przez ścianę. Jest on pełen wydarzeń i postaci, które są poniekąd
dopełnieniem tego, z czym ma do czynienia w rzeczywistości.
Autorka stawia bohaterów przed wieloma wyborami. Czy w tej trudnej i dziwnej rzeczywistości będą
potrafili zachować to, co jest tak naprawdę wartościowe – miłość, przyjaźń, przywiązanie, współczucie i troskę
o bliskich? Czy w ogóle istnieje jakaś możliwość ucieczki przed koszmarną teraźniejszością i powrót do tego, co
było wcześniej?
Uważam, że powieść warta jest zauważenia wśród bibliotecznych regałów. Zresztą nie tylko ona, ale cała
twórczość Doris Lessing, chociaż Pamiętnik przetrwania polecam na początek.
Marcin Jerzynek
Paweł Huelle, Ostatnia Wieczerza, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2007, 232 s.
W ubiegłym roku do rąk czytelników trafiła kolejna powieść gdańskiego powieściopisarza Pawła Huellego.
Tytułowa Ostatnia Wieczerza, którą Chrystus spożył ze swoimi uczniami jest myślą przewodnią, wokół której
rozgrywa się akcja utworu. Jednak nie mamy tu do czynienia z kolejnym opisem tego wydarzenia. Fabuła
osadzona jest w niedalekiej, nieokreślonej bliżej przyszłości w Gdańsku – rodzinnym mieście autora, w którym
zaszły istotne zmiany. Przemianowano nazwy niektórych ulic, obok kościołów wybudowano meczety. W tej
scenerii dochodzi w mieście do tajemniczych wybuchów, o czym donoszą media. Nie wiadomo, kto dopuszcza
się ataków. Jedni spekulują, że są one dziełem szaleńca, inni, że to ataki islamskich fundamentalistów, a jeszcze
inni dopatrują się w nich sabotażu producenta wina marki Monsignore.
W tym trochę niepewnym czasie jeden z bohaterów powieści – Mateusz – postanawia namalować obraz.
Zamierza uwiecznić Ostatnią Wieczerzę. Jego modelami mają być przyjaciele z dawnych lat. W umówionym
dniu wszyscy zjeżdżają się do gdańskiego teatru, by pozować do dzieła. Są nimi doktor Lewada – zesłany na
prowincję idealista, Antoni Berdo, który organizuje Pielgrzymki Prawdy, Jan Wybrański – biznesmen i seksoholik oraz narrator znający grekę i pasjonujący się historią Jerozolimy.
Każdemu z nich autor poświęca inny rozdział, opisując przebieg wydarzeń w dniu, w którym mają się
spotykać. Wraca również do czasów, kiedy poznali Mateusza i pisze, co działo się z nimi przez minione lata.
Opisane losy bohaterów tworzą swoisty portret współczesnego pokolenia Polaków.
W swojej powieści Huelle zastanawia się również nad kondycją sztuki. Stawia czytelnika przed pytaniem,
co nią dziś jest, a co do jej kanonów zaliczyć nie można. Akcja rozgrywa się wokół obrazu, który ma powstać
i wreszcie powstaje. W powieści postawione zostaje również pytanie o rolę chrześcijaństwa w – z jednej strony
– zlaicyzowanym świecie, z drugiej – w obliczu wzrostu znaczenia islamu. Na końcu powieści wybrzmiewa
pytanie, z którym autor pozostawia swoich czytelników: A gdzie jest Jezus?
Marcin Jerzynek
127
KRONIKA LUBUSKA
grudzieñ 2007 – luty 2008
• Po raz trzeci w Zielonej Górze zorganizowany
został Festiwal Kabaretu. Zainaugurowano go
5 grudnia.
• Dla dzieci i młodzieży szkolnej Filharmonia
Zielonogórska zorganizowała kameralne koncerty
Mikołajkowe (6.12.) oraz Świąteczne (17.12.).
• Tradycyjny Koncert Rodzinny w FZ zdominowała
muzyka skrzypcowa. 7 grudnia wystąpiło dwóch
znakomitych solistów: Krzysztof i Jakub Jakowiczowie. Publiczność wysłuchała wirtuozowskich
utworów C. Saint-Saensa, P. Sarasate, F. Kreislera
i J. Brahmsa. Orkiestrę symfoniczną FZ poprowadził
Czesław Grabowski.
• Gorzowski Teatr im. Osterwy wystawił 7 grudnia
na Scenie Kameralnej dramat Jeana Geneta
„Pokojówki”. Spektakl reżyserował Andrzej Pieczyński, a w głównych rolach zagrały Anna
Łaniewska, Marzena Wieczorek i Bogumiła
Jędrzejczyk.
• Zielonogórskie kino Newa gościło 9 grudnia laureatów ubiegłorocznej edycji Grand Off.
• „Pinokia” Carla Collodiego adaptowanego na
spektakl teatralny wystawił 9 grudnia Teatr
im. Osterwy.
• W klubie 4 Róże dla Lucienne koncertował
10 grudnia legendarny zespół metalowy Kat
z Romanem Kostrzewskim.
• 10 grudnia w zielonogórskiej Galerii Fotografii
– Projekt (Cafe Media) otwarto wystawę
„Rozmyślania światłem” Zbigniewa Rajche.
• Koncert gorzowskiej grupy Kawałek Kulki zorganizowano 11 grudnia w 4 Różach dla Lucienne.
• W Miejskim Centrum Kultury w Gorzowie
wystąpiła z koncertem 12 grudnia Krystyna Prońko.
• 13 grudnia zespół T.Love świętował jubileusz
25-lecia w zielonogórskim Kawonie.
• Jerzy Salwarowski 14 grudnia poprowadził gościnnie koncert symfoniczny w Zielonej Górze.
128
•
•
•
•
•
•
•
•
•
Orkiestra pod jego batutą wykonała romantyczny
repertuar: uwerturę do Tannhausera R. Wagnera,
Symfonię d-moll C. Francka oraz Koncert klarnetowy C. M. Webera; partię solową wykonał Marcin
Nowak.
Projekcja polskiego hitu filmowego Andrzeja
Jakimowskiego „Sztuczki” i dyskusja z udziałem
reżysera odbyła się 14 grudnia w kinie Newa.
Galeria Nowy Wiek Muzeum Ziemi Lubuskiej
gościła wystawę Aleksandry Ska pt. „Tatutita”.
Wernisaż odbył się 14 grudnia.
Tego samego dnia w Galerii BWA w Zielonej Górze
otwarto wystawę Katedry Sztuki i Kultury
Plastycznej UZ pt. „Miejsce do mieszkania, miejsce
do kochania...”.
14 grudnia Grodzki Dom Kultury gościł Teatr
Wielkie Koło z Będzina „Mantratran”. Zaprezentowano połączenie rocka, bluesa, jazzu, muzyczne
opowieści, spektakl muzyczny. W tym samym dniu
w GDK wystąpiła gorzowianka Elżbieta Kuczyńska.
(poezja śpiewana, teksty patriotyczne, ballady). Jej
recital uświetnił urodziny Teatru Kreatury.
Historyk Zdzisław Linkowski wystąpił 14 grudnia
w Muzeum Spichlerz z wykładem nt. najstarszej
gorzowskiej parafii w średniowieczu.
Wystawę obrazów gorzowskiego artysty Wojciecha
Plusta pokazano 14 grudnia w Muzeum Spichlerz.
Pejzaże miejskie to najczęstszy motyw obrazów
Augustyna Jagiełło, którego wystawę otwarto
15 grudnia w gorzowskim Klubie Nauczyciela.
W Grodzkim Domu Kultury pokazano 15 grudnia
spektakl „Lotos sintetic” teatru Art. 51 ze Zgierza,
a w Galerii Azyl-Art prowadzonej przez Zbigniewa
Siwka w tym samym terminie odbyła się prezentacja jubileuszowa.
Cygański Zespół Terno zorganizował 15 grudnia
w MCK wieczór muzyczny z udziałem wszystkich
nacji zamieszkujących w Gorzowie i okolicach.
• W sali kameralnej FZ przeprowadzono VII Koncert
Świąteczny w wykonaniu uczniów MDK (15 grudnia).
• 16 grudnia w sali sportowej Novita przebiegał
ogólnopolski Gwiazdkowy Turniej Tańca. Jego
organizator – Szkoła Tańca Gracja zaprosiła
tancerzy od najmłodszych uczestników po
mistrzów.
• Ewa Uryga - wokalistka i Dariusz Ziółek - gitarzysta
basowy, pianista kompozytor i aranżer wystąpili
18 grudnia na Wigilii Jazzowej w Klubie U Ojca.
• W sali Międzynarodowego Centrum Muzycznego
odbył się 18 grudnia świąteczny koncert symfoniczny dla młodych melomanów. W urozmaiconym programie koncertu znalazły się utwory
A. Corellego (concerto grosso „Na Boże Narodzenie”), A. Vivaldiego (Cztery pory roku – „Zima”),
P. Czajkowskiego (Dziadek do orzechów),
S. Moniuszki (Bajka) i G. Bizeta (Arlezjanka).
Orkiestrę Symfoniczną FZ poprowadził Czesław
Grabowski.
• Koncert Świąteczny FZ (21.12.) wypełniła radosna
muzyka: V Koncert fortepianowy „Cesarski” L.. van
Beethovena, Wariacje „Enigma” E. Elgara oraz
Concerto grosso op.6 nr 8 „Na Boże Narodzenie”
A. Corellego. W świąteczny nastrój melomanów
wprowadziły także tradycyjne polskie kolędy.
Orkiestrą Symfoniczną dyrygował Czesław
Grabowski, partię solową w koncercie fortepianowym wykonała Beata Bilińska.
• W katedrze gorzowskiej 22 grudnia dwukrotnie
koncertowała Ewa Błaszczyk z córką Marią
Janczarską. Na jej recital pn. „Nawet gdy wichura”
składały się m.in. utwory Osieckiej, Kleyffa,
Wysockiego i ks. Twardowskiego.
• W grudniu w gorzowskim Spichlerzu prezentowana była wystawa zdjęć Adama Bujaka
pt. „Pielgrzymki polskie”. Zaprezentowano blisko
sto zdjęć, zapis wszystkich wizyt Jana Pawła II
w ojczyźnie. Wystawę przygotowano z okazji Dni
Kultury Chrześcijańskiej.
• Rok 2007 zakończyła Sylwestrowa Gala Operowa
z udziałem Ewy Czermak i Edwarda Kulczyka.
Orkiestrę Symfoniczną FZ poprowadził Jacek
Kraszewski.
• 3 stycznia w Klubie GDK Jedynka w Gorzowie
odbył się koncert chóru Jedynka, zorganizowano
ponadto wspólne kolędowanie.
• W Małej Galerii GTF zaprezentowano „Zbliżenia” fotografie Jerzego Kowalskiego, absolwenta
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
praskiej szkoły filmowej FAMU mieszkającego od
lat w Goeteborgu. Wernisaż odbył się 5 stycznia.
Projekt „Struktury osobiste” wrocławskiego artysty
Witolda Liszkowskiego zaprezentowano 5 stycznia
w Miejskim Ośrodku Sztuki. Gorzowski wernisaż
uświetnił koncert sopranistki Dominiki Zamary.
W Domu Kultury Małyszyn 6 stycznia wystąpił
zespół Apasjonata wykonując kolędy, pastorałki
i piosenki związane z Bożym Narodzeniem.
8 stycznia w MCK Zawarcie rozpoczęły się
Spotkania Grup Kolędniczych i Jasełkowych.
Gorzowski Klub Nauczyciela zorganizował wieczór
muzyczny, podczas którego Bogdan Zalewski
opowiadał o związkach Wiednia z muzyką
karnawałową. Opowieści ilustrował kompozycjami
muzycznymi na pianinie (8 stycznia).
W Filharmonii Zielonogórskiej 9 stycznia wykonano Psałterz Wrześniowy Zbigniewa Książka
i Piotra Rubika.
Na wernisażu w galerii BWA w Zielonej Górze
10 stycznia goszczono wystawę Grupy Sędzia
Główny. Aleksandra Kubiak i Karolina Wiktor
zaprezentowały „Out of Me/Into me” (fotografia,
video, performance).
Na Czwartek Lubuski w Bibliotece Norwida,
10 stycznia, zaproszono poetów krakowskich
– Marcina Świetlickiego i Wojciecha Bonowicza.
Autorzy promowali tomik wierszy religijnych
„Nieoczywiste”. Spotkanie prowadził redaktor
Czesław Markiewicz.
11 stycznia w Jazz Clubie Pod Filarami wystąpił
gitarzysta jazzowy i wokalista Leszek Dranicki.
Towarzyszyło mu trio pianistyczne.
Obrazy Tomasza Kowalskiego zainspirowane
malarstwem dawnych mistrzów prezentowano
w Galerii BWA w Zielonej Górze 11 stycznia.
W ramach reaktywacji Galerii Uniwersytetu
III Wieku w Gorzowie zorganizowano wystawę
obrazów i rysunków artystki-amatorki Haliny
Sobczyk (11 stycznia).
Styczeń w Filharmonii Zielonogórskiej upłynął pod
znakiem karnawału. Odbyło się szereg koncertów
z repertuarem muzyki atrakcyjnej dla szerokiego
grona melomanów. 11, 12 i 13. stycznia, na pięciu
koncertach sala MCM była wypełniona po brzegi.
Orkiestra symfoniczna FZ pod batutą Cz. Grabowskiego wystąpiła zarówno w roli głównej (np.
w polkach i marszach J. Straussa), jak i w roli
towarzyszącej, wspierając solistów – Katarzynę
KRONIKA LUBUSKA
129
•
•
•
•
•
•
•
•
•
130
Jamróz i Wojtka Mrozka. Nie zabrakło także
akcentów tanecznych. Prezentacje muzyczne
przeplatane były występami grupy OPEN BUGS
TEAM w choreografii hip-hopowej, z elementami
tańca jazzowego. Nowoczesna muzyka (w wykonaniu orkiestry symfonicznej ze wsparciem sekcji
J. Szymaniuka) towarzyszyła popisom młodych
tancerzy. Satyryczne akcenty występów zapewniał
kabaret Ciach. W styczniu z repertuarem karnawałowym orkiestra wystąpiła także na koncertach wyjazdowych w Neurupin, w Sulechowie
i Babimoście.
12 stycznia w sali widowiskowej Klubu Garnizonowego w Międzyrzeczu odbył się koncert kolęd
starocerkiewnych i łemkowskich. Recytowane były
ponadto ukraińskie wiersze o tematyce bożonarodzeniowej.
W gorzowskiej cerkwi prawosławnej chór Sotiria
dał koncert kolęd ukraińskich i białoruskich
(12 stycznia).
Kompozycje barokowe, także renesansowe
i współczesne zaprezentował 12 stycznia w GDK
gorzowski zespół Muzyki Dawnej Preambulum.
12 stycznia w gorzowskiej Galerii BWA odbył się
wernisaż - plon konkursu „Korczak i jego dzieło”.
Pokazano prace największych polskich rysowników: Jana Wilkonia, Stanisława Ożoga, Henryka
Szkutnika, Janusza Stanny.
W sali Hydro(za)gadka w Zielonogórskim Ośrodku
Kultury 14 stycznia wystąpiła z recitalem Justyna
Szafran.
Kameralny recital Justyny Szafran uświetnił
spotkanie pożegnalne Wandy Rudkowskiej, szefowej ZOK (15 stycznia).
Kolejny „Czwartek Lubuski” (17 stycznia) poświęcony był promocji nr 21 Lubuskiego Pisma
Literacko-Kulturalnego „Pro Libris”. Na spotkaniu
zapromowano także najnowszy tomik poezji
Czesława Markiewicza pt. „Ale i tak”. „Czwartek”
poprzedziła dyskusja nad zmianą kształtu „Pro
Libris”.
W klubie Magnat w Gorzowie 18 stycznia wystąpił
z koncertem zespół Czerwi. Kapela łączy nowoczesne transowe granie z folklorem słowiańskim,
żydowskim, muzyką z Karaibów, Tybetu i Afryki.
18 stycznia w Galerii Pod Pocztową Trąbką
w Gorzowie pokazano obrazy Wojciecha
Witkowskiego - pejzaże, wariacje nt. wielkich
mistrzów oraz abstrakcje.
• Instalacje fotograficzne w tradycyjnej technice
solaryzacji, wydrukowane w dużym formacie
zaprezentował Czesław Łuniewicz 18 stycznia
w Galerii BWA. Wystawa nosiła tytuł „(nie)jeden”.
• 18 stycznia wokalista jazzowy Marek Bałata,
absolwent ASP w Krakowie zaśpiewał w Galerii
U Jadźki. Koncert uświetnił wernisaż Mariana
Kasperczyka. Na galeryjnej scenie wystąpił też
gitarzysta basowy Krzysztof Ścierański.
• Japońska pianistka Naoko Sonada wystąpiła
18 stycznia w klasycznym wieczorze Marka
Piechockiego. Grała Schumanna, Beethovena
i Chopina.
• W galerii gorzowskiej biblioteki na Piaskach
18 stycznia otwarto wystawę rysunków Anny
Cytowicz.
• Tym razem pastorałki i kolędy zaśpiewała grupa
Ta Joj w Klubie Pogodna Jesień w Gorzowie.
Uzupełnieniem koncertu 18 stycznia był występ
Grupy Canzona.
• Chór prawosławnego ordynariatu Wojska
Polskiego „Oktioch” koncertował 20 stycznia
w auli UZ.
• 21 stycznia w Galerii Fotografii – Projekt wystawiono prace grupy Fotozirkel Eco e.V. z Eisenhüttenstadt – „Kuriositäten”.
• 23 stycznia w auli UZ przeprowadzono akcję
charytatywną pn. „Uniwersytet dzieciom”. Wzięła
w niej udział m.in. Urszula Dudziak.
• Sulęciński Ośrodek Kultury, Sportu i Rekreacji gościł
uczestników wojewódzkiego finału XVIII Spotkań
Grup Kolędniczych i Jasełkowych. Przybyło
17 zespołów ze szkół podstawowych i gimnazjów
(24 stycznia).
• 25 stycznia w sali MCM odbył się koncert „Zimowe
marzenia” w wykonaniu Brandenburskiej Orkiestry
Symfonicznej pod dyrekcją Howarda Griffithsa.
Był to koncert monograficzny w całości wypełniony muzyką Piotra Czajkowskiego. Z udziałem
solisty Vladimira Stoupela zaprezentowano jeden
z największych przebojów muzyki romantycznej
- I Koncert fortepianowy b-moll. Program koncertu
wypełniła także I Symfonia g-moll „Zimowe
marzenia” oraz Marsz słowiański.
• 26 stycznia w Teatrze Osterwy zaprezentowano
niebanalny spektakl z udziałem trzech aktorek
wcielających się w postać Edith Piaf w różnych
etapach życia. Opowiadały o niej, śpiewając jej
piosenki. Przedstawienie reżyserował Artur Barciś.
• W Klubie Nauczyciela 26 stycznia odbył się
wernisaż „Malarstwo – pejzaże” Barbary Widły,
mieszkanki Choszczna, członkini gorzowskiej Weny.
• Wywodzące się z Olsztyna śpiewaczki operowe
Aurelia Luśnia i Izabela Lewandowska wystąpiły
z koncertem 26 stycznia w GDK.
• 29 stycznia w Piwnicy Kawon Marek Napiórkowski
zaprezentował swą najnowszą płytę „Wolno”.
• W Piwnicy Kawon koncertował 31 stycznia zespół
Kobiety, grający avant-pop.
• W styczniu i lutym, w salonie wystawowym
Norwida, Warsztaty Terapii Zajęciowej „Winnica”,
z okazji swojego 15-lecia, przygotowały ekspozycję
pt. „Przywrócić uśmiech”. W holu głównym natomiast Lubuski Oddział Polskiego Związku Esperantystów zorganizował wystawę „120 lat międzynarodowego języka esperanto”. Od 20 lutego
w holu eksponowane były fotografie Wiesława
Szymańskiego – „Zielonogórskie graffiti”.
• W czasie ferii zimowych biblioteki dziecięce organizowały rozliczne zajęcia dla młodych czytelników.
W Oddziale dla Dzieci ferie przebiegały
ph. „Astroferie”.
• W Jazz Clubie pod Filarami koncertował mistrz
saksofonu altowego Maciej Obara (1 lutego).
• 1 lutego kolejny akcent karnawałowy w sali MCM
– koncert „Memory” z udziałem Niny Nowak,
która wykonała popularne arie operetkowe
i musicalowe. Orkiestrę symfoniczną FZ gościnnie
poprowadził Tadeusz Wicherek.
• Zespół POPO wystąpił z koncertem 2 lutego
w gorzowskim MCK.
• 3 lutego w klubie 4 Róże dla Lucienne wystąpili:
brazylijska kapela NervoChaos z najnowszą płytą
i polski Demogorgon. Zagrały także zespoły
Embrional i Brutally Mutilated.
• W Kawonie odbył się 3 lutego koncert Index Art
Akustycznie – Orchid.
• Gościem w Norwidzie na „Czwartku”, 7 lutego, był
prof. Ludwik I. Lipnicki, promujący swoją najnowszą książkę „Pan Iko, powieść na wtorek”.
Spotkanie z autorem prowadziła dr Krystyna
Kamińska.
• W Galerii BWA 8 lutego otwarto wystawę
bydgoszczanki Elżbiety Jabłońskiej pn. „Nie licz na
nic”. Artystka zajmuje się malarstwem , grafiką,
rysunkiem, fotografią, instalacjami. W tym samym
dniu pokazano wystawę „Drugie dno” Oskara
Lewickiego, malarza, performera.
• 8 lutego w Winiarni koncertował raper Pezet,
czołowy wykonawca hip-hopu.
• Mała Galeria Gorzowskiego Towarzystwa
Fotograficznego otworzyła 8 lutego doroczną
wystawę.
• Żarski Dom Kultury gościł 8 lutego grupę JAAD.
Koncert zespołu uświetnił gość specjalny – Bogdan
Suchan.
• Muzyka jazzowa z elementami klasycznych kompozycji zabrzmiała 8 lutego w Filarach
Występował zespół Ecstasy Project.
• Wokalistka, aktorka Katarzyna Groniec wystąpiła
9 lutego w gorzowskim MCK.
• 9 lutego Galeria BWA w Gorzowie zorganizowała
wernisaż malarstwa Jerzego Gumieli, polskiego
artysty zamieszkałego w USA.
• Z programem „A w sercu Ukraina” wystąpił 10 lutego
w Domu Kultury Małyszyn Artur Wanian, gitarzysta ze Słubic. W repertuarze zaprezentował
dumki, ballady, romanse.
• Kasia Nosowska promowała 14 lutego w Kawonie
swą najnowszą, solową płytę „UniSeksBlues”.
• W Filharmonii 15 i 16 lutego odbyły się dwa koncerty z serii „Z batutą i z humorem” prowadzone
przez Macieja Niesiołowskiego. Repertuar tych
koncertów zdominowany był przez muzykę uwielbianą przez rzesze melomanów - najpiękniejsze
arie i duety operetkowe. Solistami byli Anita
Maszczyk i Michał Musioł.
• 17 lutego w ZOK koncertował Tadeusz Woźniak,
polski bard, kompozytor. Artysta wystąpił z towarzyszeniem rodziny.
• W Piwnicy Kawon 17 lutego rozbrzmiewały rytmy
bluesowe i rockowe. Zagrał Cree, zespół założony
przez gitarzystę i wokalistę Sebastiana Riedla.
• 22 lutego w sali MCM odbył się koncert symfoniczny „Pietruszka”. Orkiestrę FZ poprowadził
Czesław Grabowski, a solistą wieczoru był
znakomity polski skrzypek młodego pokolenia –
Piotr Pławner, który wykonał II Koncert skrzypcowy d-moll Henryka Wieniawskiego. W drugiej
części wieczoru dla melomanów przygotowano
suitę orkiestrową z baletu „Pietruszka” Igora
Strawińskiego.
• Kabareciarnia Zenona Laskowika wystąpiła
22 lutego na scenie Lubuskiego Teatru z programem „Co się dzieje, co się dzieje”.
• W Galerii Jadwigi Bocho-Kokot 22 lutego otwarto
wystawę malarstwa Bogusława Jagiełły.
KRONIKA LUBUSKA
131
• „Sztuka kochania” to tytuł wystawy prac Agnieszki
Graczew-Czarkowskiej, którą otwarto w Galerii
Nowy Wiek w Muzeum Ziemi Lubuskiej 22 lutego.
• 22 lutego Teatr Lubuski zaprezentował spektakl
„Innamorato Mafiozo czyli miłość po sycylijsku”
w wykonaniu aktorów LT, a 23 lutego wystawił
sztukę „Słowik” opartą na motywach baśni
H. Ch. Andersena.
• „Zawsze w stronę bluesa” – taki jest tytuł
najnowszej płyty grupy „Obstawa prezydenta”,
promowanej na koncercie 23 lutego w ZOK (rock,
funky, soul).
• Polska-angielska kapela bluesowa zagrała w Jazz
Clubie Pod Filarami. Koncert odbył się 23 lutego
z udziałem Keitha Thompsona (gitarzysta,
wokalista), Patsy Gamble (saksofonistka),
Łukasza Gorczycy (muzyk sesyjny i koncertowy)
i Filipa Woźniaka (perkusista).
• 23-24 lutego w Teatrze Osterwy pokazano
spektakl „Bez seksu proszę!” Anthony Mariotta
i Alistaira Foota w reżyserii Jan Tomaszewicza.
Gościnnie wystąpił Roman Kłosowski.
• Zespół „Strachy na lachy” wystąpił 24 lutego
w Kawonie.
• 24 lutego w Kawiarni teatralnej w Nowej Soli
otwarto wystawę prac Pawła Janczaruka
pt. „Karkonosze”. Artysta uwiecznił techniką
fotografii otworkowej górskie pejzaże. Podczas
wernisażu odbył się także pokaz diaporam Barbary
Panek-Sarnowskiej, Wiesława Jaskulskiego
i P. Janczaruka.
• W klubie Kawon 25 lutego wystąpił kabaret Jurki
w swoim najnowszym programie „Mówi się, mówi”.
• Od 26 lutego w Spichlerzu eksponowane były
mistrzowskie grafiki Pabla Picassa, Henri Matisse’a,
Juana Miro nazwane sekretną kolekcją (sceny
erotyczne, akty, wariacje na temat cyrku, corridy).
• Studenci kierunku Jazz i Muzyka Estradowa UZ
zagrali 27 lutego w klubie „U Ojca”. Koncert
„Tribute to Jamiroquai”.
• W Bibliotece Norwida, w ostatni czwartek lutego
od lat odbywa się uroczystość wręczenia
132
•
•
•
•
Wawrzynów. 28 lutego jury pod przewodnictwem
Andrzeja K. Waśkiewicza Lubuski Wawrzyn
Literacki przyznało Januszowi Koniuszowi – „Po
wyjściu z arki” (poezja) oraz Ludwikowi
I. Lipnickiemu – „Pan Iko, powieść na wtorek”.
Nominacje do LWL przyznano: Beacie Igielskiej za
prozę „Bon voyage i inne opowiadania” oraz za
tomiki poetyckie: Katarzynie Jarosz-Rabiej
(„Dorosnąć do bólu”), Bronisławie Raszkiewicz
(„Welon na wiśniach”), Marzenie Więcek („Gra
w cyrkiel”). Natomiast jury pod przewodnictwem
prof. dr hab. Czesława Osękowskiego za najlepszą
książkę naukową o tematyce regionalnej uznało
opracowanie
Tomasza
Andrzejewskiego
„Rechenbergowie w życiu społeczno-gospodarczym księstwa głogowskiego w XVI-XVII wieku”.
Nominacjami do Lubuskiego Wawrzynu Naukowego Jury uhonorowało: Wojciecha Eckerta
(„Fortyfikacje nadodrzańskie w procesie rozwoju
nowożytnej sztuki fortyfikacyjnej w XVII-XIX w.”),
Jarosława Kuczera („Szlachta w życiu społecznogospodarczym księstwa głogowskiego w epoce
habsburskiej 1526-1740”) i Edwarda Rymara
(„Klucz do ziem polskich czyli dzieje Ziemi
Lubuskiej aż po jej utratę przez Piastów i ugruntowanie władzy margrabiów brandenburskich”).
Na zakończenie gali obejrzano występ kabaretu
„Słuchajcie”.
Studenci Jazzu i Muzyki Estradowej UZ tworzący
zespół Grand Village Band wystąpili z koncertem
28 lutego w sali Hydro(za)gadka w ZOK.
29 lutego w sali kameralnej FZ wystąpił z recitalem
fortepianowym amerykański pianista Eugene
Indjica, który na występ wybrał klasykę romantyzmu – utwory Schumanna, Schuberta i Chopina.
Świebodziński zespół Kombajn do Zbierania Kur Po
wioskach zagrał 29 lutego w Klubie 4 Róże dla
Lucienne.
W gorzowskim Teatrze Osterwy zorganizowano
występ Krzysztofa Daukszewicza, satyryka,
piosenkarza, komentatora polskiej rzeczywistości
(29 lutego).
KSI¥¯KI NADES£ANE
Bezpieczeństwo człowieka, red. nauk. Marek Rybakowski, Oficyna Wydawnicza Uniwersytetu
Zielonogórskiego, Zielona Góra 2007, 188 s.
Teresa Borkowska, Pamiętam, Arsenał Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne * Związek Literatów Polskich
Oddział w Gorzowie Wlkp., Gorzów Wlkp. 2007, 56 s.
Mirosław Goss, Niby bliżej słońca, Wydawnictwo Komograf, Warszawa 2007, 76 s.
Karol Graczyk, Oko i oko, Arsenał Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne, Gorzów Wlkp. 2007, 48 s.
Beata Igielska, Bon Voyage i inne opowiadania, Arsenał Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne * Związek
Literatów Polskich Oddział w Gorzowie Wlkp., Gorzów Wlkp. 2007, 108 s.
Jan Kasper, Wiry, strzępy, psie prognozy, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Poznań 2007, 68 s.
Ludwik L. Lipnicki, Pan Iko. Powieść na wtorek, Arsenał Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne,
Gorzów Wlkp. 2007, 206 s.
Marek Lobo Wojciechowski, Suplement, Arsenał Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne,
Gorzów Wlkp. 2007, 48 s.
Aleksy Łosiew, Filozofia rosyjska, Oficyna Wydawnicza Uniwersytetu Zielonogórskiego,
Zielona Góra 2007, 66 s.
Mateusz Marczewski, Naprawiacz ptaków, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Poznań 2000, 48 s.
Moja mała ojczyzna. Wędrówki po Zielonej Górze, pod red. Urszuli Pietrulewicz i Elżbiety Faber,
Szkoła Podstawowa w Zielonej Górze, Zielona Góra 2006, 90 s.
Ewa Najwer, Komitet 80/81. Pięć kamyków Dawida, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Poznań 2006,
wstępem poprzedził Sergiusz Sterna-Wachowiak, 272 s.
Mariusz Pełechaty, Aleksandra Pełechata, Andrzej Pukacz, Flora i roślinność ramienicowa na tle stanu
trofii jezior Pojezierza Lubuskiego (środkowo-zachodnia Polska), Bogucki Wydawnictwo Naukowe,
Poznań 2007, 138 s.
Polityka rolna Unii Europejskiej, red. nauk. Mieczysław Dudek, Wyższa Szkoła Menedżerska w Legnicy,
Legnica-Zielona Góra 2006, 196 s.
Smak na wiersz. Antologia młodych poetów Ziemi Sulęcińskiej, Arsenał Wydawnictwo ArtystycznoGraficzne * Związek Literatów Polskich Oddział w Gorzowie Wlkp., Gorzów Wlkp. 2007, 128 s.
Transgraniczność w perspektywie socjologicznej. Pogranicza Polski w integrującej się Europie,
pod red. nauk. Marii Zielińskiej, Beaty Trzop, Krzysztofa Lisowskiego, Lubuskie Towarzystwo Naukowe,
Zielona Góra 2007, 546 s.
Jacek Uglik, Michała Bakunina filozofia negacji, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2008, 254 s.
Urszula Zakrzewska, Białe kwiecie, DEKORGRAF, Żagań 2008, 222 s.
KSI¥¯KI NADES£ANE
133
AUTORZY NUMERU
Ewa Andrzejewska
Zielonogórska poetka, autorka tekstów piosenek, a także rysunków i satyr publikowanych w miesięczniku PULS.
Prowadzi klub poetycki Szufladera w MDK „Dom Harcerza”.
Gabriela Balcerzak
Doktor nauk humanistycznych, dyrektor Muzeum Lubuskiego im. Jana Dekerta w Gorzowie Wlkp.
Michael Becker
Niemiecki aktor i reżyser; miłośnik Szekspira, Czechowa i Brechta. Entuzjasta polskiej dramaturgii.
Sympatyk Polski i Polaków.
Anna Bilon
Ur. 1983 r.; absolwentka pedagogiki o specjalności Animacja Społeczno-Kulturalna, specjalizacja: Teatr.
Od 2006 roku studiuje filozofię na UZ.
Zbigniew Czarnuch
Historyk, publicysta, regionalista, znawca dziejów Ziemi Lubuskiej, promotor cennych przedsięwzięć promujących
starą i nową historię regionu (m.in. Debat Witnickich). Zorganizował i przez wiele lat prowadził szczep harcerski
„Makusyny”. Mieszka w Witnicy.
ks. dr Andrzej Draguła
Zastępca dyrektora Instytutu Teologiczno-Filozoficznego im. Edyty Stein w Zielonej Górze.
Grzegorz Gorzechowski
Absolwent Filologii Polskiej UZ. Tłumacz prozy i poezji niemieckiej. Redaktor naczelny Pro Libris.
Mieszka i pracuje w Zielonej Górze.
Beata Igielska
Nauczycielka, poetka, laureatka nagród literackich, autorka publikacji w prasie pedagogicznej.
Mieszka i pracuje w Skwierzynie.
Marcin Jerzynek
Student polonistyki UZ. Redaktor naczelny Studenckiego Kwartalnika Polonistycznego L i t e r a T.
Krzysztof Jeżewski
Ur. 1939 r.; pisarz, poeta, tłumacz zamieszkały we Francji.
Ewa Jędrzejowska
Doktorantka w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Zielonogórskiego.
Janusz Koniusz
Ur. 1934 r.; poeta, prozaik, dramaturg, felietonista. Opublikował m.in. kilkanaście tomików poetyckich,
kilka zbiorów opowiadań i słuchowisk radiowych. Mieszka w Zielonej Górze.
Małgorzata Konopnicka
Historyk, adiunkt w Instytucie Historii UZ. Stypendystka DAAD (2006, Poczdam). Jest członkiem Polskiego
Towarzystwa Historycznego. Jest autorką książki „Kontrreformacja w księstwie głogowskim (XVI-XVIII w.)”.
Współredagowała zbiór studiów „Dziedzictwo artystyczne Żagania”.
Ursula Kramm Konowalow
Ur. 1952 r.; poetka, mieszka w Brandenburgu. Studiowała pedagogikę, teologię, filozofię.
Barbara Krzeszewska-Zmyślony
Kierownik Centrum Kultury i Języka Niemieckiego UZ, animator polsko-niemieckich przedsięwzięć kulturalnych;
tłumacz.
Jarosław Kuczer
Historyk, tłumacz języka niemieckiego. Adiunkt w Instytucie Historii UZ. Dwukrotny stypendysta Fundacji
Lanckorońskich (Wiedeń). Prowadzi badania nad fenomenem kulturowym szlachty śląskiej w strukturach
monarchii habsburskiej. Autor książek poświęconych temu zagadnieniu.
134
Ireneusz Maciej Lachowicz
Bibliotekarz. Zawodnik, instruktor i sędzia brydża sportowego. Mieszka i pracuje w Nowej Soli.
Susanne Lambrecht
Dziennikarka, krytyk sztuki; współpracuje z ukazującymi się w Cottbus pismami „Hermann”
i „Märkische Oderzeitung” we Frankfurcie n.Odrą; mieszka w Cottbus.
Else Lasker-Schüler
Ur. 1869 r.; niemiecka poetka wywodząca się z zamożnej rodziny żydowskiej z Elberfeld.
Zmarła w Izraelu w 1945 r.
Rudolf Leonhard (właśc. Rudolf Samuel Levysohn)
Niemiecki pisarz żydowskiego pochodzenia, ur. w Lesznie 1889 r. (zm. w Berlinie Wsch.)
Podczas I wojny światowej był na froncie niem.-ros. w Prusach Wschodnich.
W czasie II wojny światowej uczestniczył w antyniemieckim ruchu oporu we Francji.
Czesław Markiewicz
Ur. 1954 r. w Zielonej Górze; poeta, prozaik, krytyk literacki, eseista, dziennikarz „Radia Zachód”.
Michał Markiewicz
Absolwent filologii UZ, obecnie doktorant w Instytucie Filozofii UZ.
Wojciech Mielczarek
Ur. 1959, absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego; interesuje go problematyka wykluczenia w kontekście
społecznym i psychologicznym, autor powieści.
Armin Müller
Ur. 1928 r. w Świdnicy (Schweidnitz), od 1946 do śmierci (2005) mieszkał w Weimarze. Poeta, malarz,
prozaik, autor sztuk teatralnych, słuchowisk i scenariuszy, laureat Nagrody im. Josepha Eichendorffa.;
jego 3 powieści ukazały się w Polsce.
Liwiusz Piórko
Ur. 1980 r.; student kierunku Filozofia na Uniwersytecie Zielonogórskim.
Grażyna Rozwadowska-Bar
Ur. 1959 r.; poetka, członkini ZLP, mieszka i pracuje w Żarach.
Czesław Sobkowiak
Ur. 1950 r.; poeta, krytyk literacki, współpracownik regionalnych i ogólnopolskich pism literackich.
Jerzy Szewczyk
Długoletni szef lubuskiej inspekcji pracy; miłośnik kultury śródziemnomorskiej, autor publikacji prasowych
poświęconych Hiszpanii, Andorze i Malcie; prezes ZG Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Greckiej; działacz TKKF i NOT;
podróżnik, fotograf.
Romuald Szura
Poeta, tłumacz, autor słuchowisk, germanista, redaktor Radia Zachód w Zielonej Górze.
Eugeniusz Wachowiak
Ur. 1929 r. w Lesznie; związany z Poznaniem i Ziemią Lubuską, poeta, tłumacz z języka niemieckiego.
Jacek Wesołowski
Artysta i teoretyk nowej sztuki, literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych. Mieszka w Berlinie i Białowicach
w Lubuskiem.
Konrad Wojtyła
Ur. 1972 r. w Zielonej Górze; poeta, dziennikarz, krytyk literacki, doktorant na Uniwersytecie Szczecińskim.
Mieszka w Szczecinie. Dziennikarz Polskiego Radia Szczecin. Zastępca redaktora naczelnego kwartalnika
literacko-filozoficznego [fo:pa]. Wydał trzy tomy wierszy; publikuje w czasopismach literackich i społecznych.
Adam Żuczkowski
Ur. 1952 r.; nauczyciel, poeta, zamieszkały w Wolsztynie, laureat konkursów poetyckich, organizator spotkań,
biesiad literackich. Animator twórczości poetyckiej w regionie wolsztyńskim.
AUTORZY NUMERU
135
REGULAMIN
XIV OGÓLNOPOLSKI KONKURS LITERACKI
im. Zdzisława Morawskiego
Gorzów Wielkopolski, 2007/2008
I. ORGANIZATORZY
· Klub Myśli Twórczej “LAMUS” w Gorzowie Wlkp.
· Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gorzowie Wlkp.
II. CELE KONKURSU
· odkrywanie talentów i pozyskiwanie wartościowych tekstów literackich;
· inspirowanie i popularyzowanie twórczości literackiej;
· stwarzanie piszącym możliwości szerszej prezentacji twórczości;
· upamiętnienie postaci jednego z wybitnych literatów gorzowskich;
· promowanie miasta Gorzowa i środowiska twórczego.
III. ZASADY UCZESTNICTWA
1. Konkurs ma charakter otwarty, mogą wziąć w nim udział zarówno członkowie związków
twórczych, jak i osoby nie zrzeszone.
2. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest nadesłanie utworów literackich w jednej lub obu
kategoriach:
- poezja - do 3 utworów;
- proza - do 3 utworów (nowela, opowiadanie, słuchowisko radiowe i in.), jeden tekst
prozatorski nie może przekroczyć 21 stron;
3. Organizatorzy nie ograniczają tematyki prac.
4. Nadesłane utwory nie mogą być przed rozstrzygnięciem konkursu publikowane ani nagradzane
w innych konkursach.
5. Prace konkursowe (wyłącznie w maszynopisie, w 4 egzemplarzach)
OPATRZONE GODŁEM, należy nadesłać pod adres:
KLUB MYŚLI TWÓRCZEJ “LAMUS”, ul. Sikorskiego 5, 66-400 Gorzów Wlkp.
6. Na kopercie należy umieścić dopisek “KONKURS LITERACKI”.
7. Nazwisko, imię, dokładny adres, telefon należy umieścić w osobnej kopercie opatrzonej
tym samym godłem.
8. Organizatorzy nie zwracają nadesłanych tekstów.
IV. TERMINY
1. Konkurs zostaje ogłoszony w grudniu 2007 r.
2. Termin nadsyłania prac upływa z dniem 15 lipca 2008 r.
3. Ogłoszenie wyników i wręczenie nagród nastąpi w październiku 2008 r.
136
V. NAGRODY
1. Prace konkursowe ocenia jury powołane przez organizatorów.
2. Laureaci konkursu otrzymują nagrody pieniężne, w każdej kategorii, w wysokości:
- I nagroda - 2.000,- PLN
- II nagroda - 1.500,- PLN
- III nagroda - 1.000,- PLN
- dwa wyróżnienia po 500,- PLN
3. Za słuchowisko radiowe przyznana zostanie nagroda specjalna w wysokości 1.000,- PLN,
ufundowana przez RADIO ZACHÓD w Zielonej Górze.
4. Na utworach będących słuchowiskami radiowymi należy pod godłem umieścić napis
“SŁUCHOWISKO RADIOWE”.
5. Organizatorzy nagród nie wysyłają - należy je odebrać osobiście.
6. Utwory nagrodzone i wyróżnione zostaną opublikowane w wydawnictwie literackoartystycznym “LAMUS” bądź w innym wydawnictwie sygnowanym przez organizatorów.
Organizatorzy zastrzegają sobie prawo pierwszeństwa druku, bez honorarium dla autora.
VI. POSTANOWIENIA OGÓLNE
1. O wynikach konkursu laureaci zostaną poinformowani listownie i zaproszeni na uroczystość
wręczenia nagród; organizatorzy nie zwracają kosztów podróży.
2. W sprawach spornych, ostateczna decyzja należy do organizatorów.
3. Wszelkich informacji o konkursie udziela
KMT „LAMUS”, tel./fax 095 722 67 96;
www.klublamus.pl, e-mail: [email protected]
oraz
Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna,
ul. Sikorskiego 107, 66-400 Gorzów Wlkp.,
tel./fax 095 727 80 40, e-mail: [email protected]
REGULAMINY
137
REGULAMIN
XII Biennale
Ekslibrisu
Dzieci i Młodzieży
ŻARY 2008
WARUNKI UCZESTNICTWA
1. Do konkursu zapraszamy dzieci i młodzież (uczniów) w wieku od 6 do 19 lat.
2. Każdy może nadesłać dowolną ilość prac - ekslibrisów, wykonanych w dowolnej technice
graficznej w 3 egzemplarzach autorskich, tzn. sygnowanych własnoręcznym podpisem autora
(podpis wykonuje się ołówkiem na awersie). Dopuszcza się również technikę kopiowania
rysunku w cynkotypii (symbol P l) i w offsecie (P 7), pod warunkiem przedłożenia trzech
identycznych odbitek . Preferowane będą tradycyjne techniki ryto - trawione.
Prosimy nie nadsyłać odręcznych projektów i rysunków.
3. Ekslibrisów nie należy oprawiać, zrobią to organizatorzy wystawy.
4. Szczegółowa tematyka tych grafik jest dowolna. Prace konkursowe muszą jednak spełniać
warunki znaku własnościowego książki z księgozbioru prywatnego, szkoły, instytucji
lub organizacji.
5. Wymiary prac - dowolne, jednak nie przekraczające formatu A 6 (105 mm x 148 mm)
– co pozwoli na umieszczanie ich w książkach.
6. Dla sprawnego przeprowadzenia Konkursu prosimy spełnić również, następujące warunki:
a) na odwrocie każdego ekslibrisu należy wpisać ołówkiem czytelnie następujące dane
o autorze:
- nazwisko i imię,
- rok urodzenia, klasa - np.: 1998 r. kl. IV,
- miejscowość zamieszkania i skrótowo placówkę np.: Żary, Gimnazjum nr 2,
- technikę wykonania i rok powstania pracy np.: linoryt, (lub inna technika) 2007 r.
b) do nadesłanych prac konkursowych prosimy dołączyć zbiorczy wykaz z następującymi danymi:
- nazwiska i imiona autorów, rok urodzenia, klasę w r. szk. 2007/08,
- opis prac, tj. tekst (napis) zawarty w obrazie, technikę i rok powstania pracy
- np.: EX LIBRIS Wisława Szymborska , linoryt, 2008
- dokładny adres placówki oświatowej lub kultury z kodem pocztowym i numerem telefonu
oraz e-mailem (przy zgłoszeniach indywidualnych - adres domowy, telefon oraz e-mail),
- imię i nazwisko nauczyciela lub instruktora plastyki
Uwaga:
w przypadku niemożności identyfikacji autora prac - ekslibris nie zostanie dopuszczony
do oceny Jury.
138
7. Prace nadesłane stają się własnością organizatorów. Zastrzega się prawo bezpłatnego
reprodukowania ekslibrisów w celach popularyzatorskich, z zachowaniem osobistych
praw autorskich.
8. Wszystkie prace należy nadsyłać na adres sekretariatu Konkursu:
Miejska Biblioteka Publiczna
ul. Wrocławska 11, 68-200 Żary
z dopiskiem “Konkurs na Ekslibris”
pozostałe dane adresowe: tel./fax +48 / 68 / 374 37 36, e-mail: [email protected]
II. TERMINY
1. Prace konkursowe przyjmujemy do 15 czerwca 2008 roku.
2. Obrady Jury - lipiec 2008 r.
3. Podsumowanie Konkursu wernisaż, wręczenie nagród planuje się 12 - 13 września 2008 roku.
O dokładnym terminie i miejscu uczestnicy zostaną przez organizatorów powiadomieni
na stronie WWW.mbp.zary.pl i w oddzielnej korespondencji.
III. JURY - NAGRODY
1. W skład Jury wejdą artyści plastycy i przedstawiciele organizatorów.
2. Jury oceni prace, zakwalifikuje na wystawę, przyzna nagrody i wyróżnienia.
3. Nagrody i wyróżnienia przyznawane będą w następujących grupach wiekowych:
- grupa l
od 6 do 10 lat - kl. O - IV
- grupa II
od 11 do 15 lat - kl. V - VI i gimnazja
- grupa III
od 16 do 19 lat - szkoły średnie
- grupa IV
młodzież szkół kształcenia artystycznego – licea plastyczne,
przewiduje się w każdej grupie, jedną I nagrodę , dwie II nagrody oraz nagrody trzecie
i wyróżnienia . Jury może dokonać innego podziału nagród.
4. Jury może przyznać wyróżnienia osobom prowadzącym zajęcia plastyczne, za efekty ich
wychowanków w Konkursie.
5. Wszyscy autorzy, których ekslibrisy zostaną zakwalifikowane na Wystawę (laureaci) otrzymują
dyplomy i katalogi wystawy.
IV. ORGANIZATORZY KONKURSU:
Miejska Biblioteka Publiczna w Żarach
pod patronatem:
Romana Pogorzelca – Burmistrza Miasta Żary
przy współudziale:
- Rady Miejskiej ŻARY
- Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Zielonej Górze
Projekt logo: Ryszard Tomczak
REGULAMINY
139
XII. Biennale Ekslibrisu
Dzieci i Młlodzieży
Żary 2008
WETTBEWERBSORDNUNG
TEILNAHMEBEDINGUNGEN
1. Zum Wettbewerb laden wir Kinder und Jugendlichen im Alter von 6 bis 19 Jahren.
2. Jeder Teilnehmer darf eine unbegrenzte Anzahl von Arbeiten (Exlibris) zuschicken. Die sollten
in einer beliebigen graphischen Technik angefertigt werden – je 3. Exemplare mit
Unterschrift des Autors (Unterschrift mit Bleistift). Zugelassen wird auch die Technik
des Zinkätzens (als P 1) und Offsetdrucks (als P 7), jedoch nur dann, wenn drei Abdrucke
von der Platte vorgelegt werden. Bevorzugt werden die traditionellen Radier- und
Ätzen- techniken. Bitte senden Sie keine handgezeichnete Entwürfe und keine Zeichnungen.
3. Die Exlibris sollten nicht in Pappe gebunden werden – das tun die Veranstalter selbst.
4. Die Thematik der Graphiken ist frei. Die Kunstwerke sollten jedoch der Bedingung nachkommen,
die Besitzmarke eines Buches von einer privaten Sammlung, einer Institution oder eines Vereins
zu sein.
5. Ausmaß der Werke ist beliebig, darf jedoch des Format A6 (105 mm x 148 mm)
nicht überschreiten.
6. Für bessere Durchführung des Wettbewerbs wir, folgende Bedingungen zu erüllen:
a) auf Rückseite jedes Exlibris sollten folgende Angaben über den Autor (mit Bleistift)
deutlich aufgeschrieben:
- Name und Vorname,
- Geburtsjahr, zB. 1998
- Wohnort und Abkürzen der Anstalt, z.B.: Berlin, 1. Gymnasium,
- Technik der Arbeit und Entstehungsjahr, z. B.: Linolschnitt, 2008,
b) den zugesandten Arbeiten sollte ein Sammelbogen mit folgenden Angaben beigefügt werden:
- Namen und Vornamen der Autoren, Geburtsjahr,
- Beschreibung der Werke – d. h. text (Überschrift) von dem Bild, Technik und Entstehungsjahr
der Arbeit –z. B. „Ex libris Wisława Szymborska“, linolschnitt, 2008,
- Genaue Anschrift der Bildungs- oder Kulturverbreitungsastalt (mit PLZ) und telefonnummer
(und fax) und: e- mail; bei individuellen Anmeldung gilt die Hausadresse (mit telefonnummer
und e-mail),
- Name und Vorname des Lehrers oder Kunstinstruktors;
Achtung:
wenn der Autor des Werkes nicht identifiziert werden kann, wird das Exlibris
zu der Beurteilung von Jury nicht zugelassen.
140
7. Die zugeschickten Werke werden das Eigentum der Veranstalter. Wir behalten uns Recht,
die Exlibris unentgeltlich zu Verbreitungszwecken zu veröffentlichen.
8. Alle Arbeiten schicke Sie an:
Miejska Biblioteka Publiczna (Stadtbibliothek)
ul. Wrocławska 11, 68-200 ŻARY, Polen / Polska
(mit Nachschrift: „Konkurs – Ex libris”)
Tel./fax: +48 / 68 / 374 37 36; und e-mail: [email protected]
TERMINE:
1. Die Kunstwerke nehmen wir bis 15 Juni 2008 an.
2. Jurysitzung – Juli 2008.
3. Zusammenfassung des Wettbewerbs, die Vernissage und die Preisverteilung werden
für den 12 - 13 September 2008, in unsere „Exlibris Galerie“ vorgeplant.
Weitere genaue Information in: www.mbp.zary.pl
JURY – PREISE:
1. Zu der Jury gehören die bildenden Künstler und Vertreter der Verastalter.
2. Die Jury bewertet die Arbeiten, berechtig die Ausstellung und verleiht die Preise und
Auszeichnungen.
3. Die Preise und Auszeichnungen werden in folgenden Altersgruppen verteilt:
- Gruppe I
von 6 bis 10 Jahren
- Gruppe II
von 11 bis 15 Jahren
- Gruppe III
von 16 bis 19 Jahren
- Gruppe IV
Jugendlichen aus den Kunstoberschulen (bis 19 Jahren)
Für jede Gruppe werden je ein Erster Preis, zwei Zweite Preise und Dritte Preise
und Auszeichnungen vergeben. Jury kann jedoch die Preise anders verteilen.
4. Die Jury kann die Preise auch den Kunstlehrer für die Leistungen ihrer Zöglinge verleihen.
5. Die Teilnehmer, dessen Exlibris für die Ausstellung qualifiziert werden, erhalten Urkunden und
Kataloge der Ausstellung.
VERANSTALTER:
Miejska Biblioteka Publiczna (Stadtbibliothek) ŻARY;
unter dem Patronat:
vom Roman Pogorzelec BURMISTRZ MIASTA ŻARY (Bürgermeister)
und unter Mitwirkung:
- dem Rat der Stadt Żary,
- der C. K. Norwid - Wojewodschaft Bibliothek Zielona Góra
Direktor der Stadtbibliothek Żary - mgr Jan Tyra
(grahikentwurf: Ryszard Tomczak – Kunstler)
REGULAMINY
141
KSI¥¯KI OFICYNY WYDAWNICZEJ
WOJEWÓDZKIEJ I MIEJSKIEJ BIBLIOTEKI PUBLICZNEJ
IM. C. NORWIDA W ZIELONEJ GÓRZE

Podobne dokumenty