Dzień przesilenia

Transkrypt

Dzień przesilenia
1
Dzień przesilenia
Zbór opowiadań
Autor :
Włodzimierz Dajcz
Wydawca:
Włodzimierz Dajcz
Współwydawca : Self – publishing RW 2010
Korekta :
Anna Kowalska
Okładka :
Ewelina Taraska
Rok wydania :
2013
ISBN :
978 – 83 – 924289 – 3 - 0
2
Wstęp
Każda władza z natury rzeczy jest butna i grzeszy pychą. Dufna w potęgę i
posłuszeństwo strzegącego ją aparatu przymusu narzuca poddanym swoją wolę. W
demokracji niekiedy zdarza się, że elity aktualnie trzymające władzę ustępują wobec presji,
wywieranej przez obywateli, w obawie o uszczuplenie szansy ponownego wyboru, a co za
tym idzie utraty wpływów, przywilejów i dostępu do państwowej kasy. Jest to zjawisko
normalne, więc nie budzi w społeczeństwie zbyt wielkich emocji. Co innego jednak, gdy
słabnie i zaczyna się chwiać reżym totalitarny. Wtedy na fali entuzjazmu, a nawet euforii
poddani przedstawiają swoim władcom rosnące z dnia na dzień roszczenia, a każda odrobina
większej wolności ośmiela ludzi i procentuje natychmiast wzrostem materialnych oczekiwań.
W ten sposób właśnie zapisał się w historii naszego kraju 1981 rok, obfitujący w strajki i
protesty, niosące lawinę żądań, nie tylko płacowych, ale również presji na zadośćuczynienie
krzywdom, będących plonem arogancji komunistycznej władzy. Taki obraz jawił się z
perspektywy politycznego establishmentu i był to prawdziwy obraz kraju, tyle tylko, że dość
jednostronny. Pod rozpolitykowaną, wierzchnią warstwą społecznych nastrojów toczyło się
życie, choć zwykłe to jakże barwne i jakie ciekawe.
3
- Magnituda
Rok 1980 budził entuzjazm, nadzieję i strach. Po serii wstrząsów politycznych,
które nadkruszyły, jak się później okazało fundamenty totalitarnego bloku państw satelickich,
zjednoczonych pod hegemonią Związku Radzieckiego, przyszła pora na pora na całkiem
naturalne, lokalne wydarzenia. Niektóre z nich w powiązaniu ze skutkami tych wielkich,
historycznych wydarzeń miały decydujący wpływ na losy wielu ludzi. Późną jesienią tego
roku zdarzyło się coś niesamowitego. Coś, o czym wiedzieliśmy wcześniej tylko z
medialnych przekazów, a czego dotąd nie doświadczył jeszcze nikt ze stałych mieszkańców
piaszczystych, pokrytych gdzie niegdzie sosnowymi zagajnikami obszarów, leżących niemal
w środku trójkąta o wierzchołkach, wyznaczonych przez miasta: Piotrków Trybunalski,
Radomsko i Bełchatów. Dzień 29 listopada był wietrzny i mokry, typowy dla tej pory roku.
Po wieczornym obrządku zwierząt gospodarskich siedzieliśmy z żoną przy spóźnionej kolacji.
W ciepłym mieszkaniu było niemal tak przytulnie, jak u mamy w znanej piosence. Ciepły
piec i cichy kąt, a za oknami odchodzący w przeszłość listopad, smagany strugami zimnego
deszczu. Opadły już emocje rozpalone w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu. Obie strony w
gruncie rzeczy tylko złagodzonego konfliktu, władza i opozycja szykowały się do
decydującego starcia. W kraju brakowało wszystkiego z wyjątkiem strachu i nadziei. Na wsi
jednak życie płynie innym trybem. Przyroda wymusza na ludziach racjonalne zachowania.
Trzeba siać, gdy przychodzi czas siewu, a dbać o zwierzęta należy niezależnie od
politycznych zawirowań i dolegliwości ze strony rozchwianej i niewydolnej gospodarki.
Rolnik na własnym gospodarstwie rychło zapomina o doniesieniach z odległego świata nawet
wtedy, kiedy ich skutki w pewnej perspektywie również jego dotyczą. Po prostu w świątek,
piątek i w niedzielę trzeba karmić i dbać o żywy inwentarz, który nie znając terminu, dni
wolne od pracy, głośno domaga się, żeby go w porę nakarmić i napoić. Tak się dzieje każdego
dnia z wyjątkiem soboty. Tego szczególnego dnia, po zakończeniu prac gospodarskich można
było sobie późnym wieczorem posiedzieć i pobajdurzyć, na konto późniejszego niż zazwyczaj
niedzielnego wstawania. A była właśnie sobota, więc rozmawialiśmy o różnych sprawach,
siedząc z żoną przy kolacji, bez wyrzutów, że zarywamy czas należny Morfeuszowi.
Kalendarz przypominał, że zima tuż, tuż za progiem, więc siłą rzeczy rozmowa raz po
raz schodziła na przygotowania do Świąt, które na wsi z reguły zaczynały się świniobiciem,
bo możliwość zakupu wędlin w uspołecznionym handlu równała się zeru z powodu
przydziałów, skutecznie wykluczających ludność rolniczą, oraz mitręgi uczestnictwa w
ustawiających się już w nocy sklepowych kolejkach, po świąteczne zaopatrzenie. W tej
sytuacji każdy, kto miał utuczonego świniaka w chlewie musiał odpowiednio wcześniej
zaprosić jakiegoś domorosłego rzeźnika, żeby ubić zwierzę i zapeklować w saletrowanej
solance szynki, boczki i balerony. Jeśli chciał mieć na Boże Narodzenie tradycyjną wędzonkę.
Te i podobne zwyczajne, życiowe sprawy rozważaliśmy, siedząc we dwoje w całkiem
przytulnym pokoju w przekonaniu, że mijający tydzień zakończy się spokojnie, bez żadnych
nieprzyjemnych niespodzianek. Przynajmniej nic nie wskazywało na to, że może być inaczej,
a jednak zdarzyło się coś tak bardzo zaskakującego, że nawet przysłowiowy piorun z jasnego
nieba nie byłby dla nas większą niespodzianką.
W pewnym momencie spod drewnianej podłogi zaczął się wydobywać jakiś cichy
pomruk i w czasie liczonym ułamkami sekundy nabierał coraz bardziej złowieszczej barwy,
wprawiając w drgania stojący na środku pokoju stół, aż zadzwoniły stojące na nim szklane
naczynia i porcelanowe talerze. Zanim zdążyliśmy wymienić pełne niepokoju spojrzenia
zagrała jakąś złowrogą melodię oszklona witryna, wydając dźwięki złożone z delikatnego
4
skrzypienia drewna i szmeru przesuwających się książek, na tle wysokiego zaśpiewu
rozedrganych szyb. W okamgnieniu cały dom zaczął grać jakąś złowrogą melodię podobną do
niektórych fraz muzycznych z awangardowych symfonii. Całość tego przedziwnego zjawiska
zaczynała przypominać widowisko typu światło i dźwięk, bowiem po ścianach przebiegały
jakieś cienie, jak się niebawem przekonaliśmy pochodzące z bujającego nad naszymi
głowami żyrandola. W jednej chwili dotarło do mojej świadomości doznanie, że ani chybi
mamy do czynienia z trzęsieniem ziemi. W tym samym momencie zerwałem się z krzesła i
pochwyciłem za rękę nie mniej ode mnie wzburzoną żonę. Natychmiast pobiegliśmy, co sił w
nogach, bez butów na mokre od listopadowego deszczu podwórko.
5
Siedlisko intryg
Wystarczyło sięgnąć do niezbyt odległej przeszłości, żeby zdać sobie sprawę, do
czego jest zdolne miejscowe środowisko, zwłaszcza po zrzuceniu komunistycznego gorsetu,
który tłumił, co nieco, a w każdym razie kamuflował przeróżne draństwa, jakich nie
szczędzili sobie uczestnicy życia publicznego, mając głęboko w tyłku zarówno nauki
Kościoła, jak i partyjną etykę. W Kamieńsku jednym z ważnych forów ścierania się
diametralnie różnych interesów była przez wiele lat Spółdzielnia Kółek Rolniczych.
Miejscowe, mocno rozdrobnione gospodarstwa rolne były właśnie na końcowym etapie
zmiany trakcji pociągowej z konnej na ciągnikową. Koni systematycznie ubywało, a kupno
nowego ciągnika było nieosiągalne dla indywidualnych gospodarstw, a przynajmniej
dokonanie takiego zakupu graniczyło z cudem. Młode pokolenie kamieńszczan nieźle
wykształcone w bezpłatnych, dostępnych dla wszystkich szkołach, bez problemu znajdowało
pracę w rozwijającym się sektorze przemysłowym i administracji, pozostawiając troskę o
uprawę gruntów rolnych swoim niewyemancypowanym jeszcze rodzicom, którzy z kolei
masowo korzystali z usług Spółdzielni Kółek Rolniczych. W sezonie nasilonych prac
polowych wyasfaltowany plac SKR-u na Mokradłach był najważniejszą agorą w Kamieńsku.
Na długo przed siódmą, w oczekiwaniu na otwarcie bramy zbierały się przed spółdzielnią
grupki gospodarzy. Wszyscy przychodzili ze stanowczym zamiarem wywalczenia sobie
dostępu do usług w pierwszej kolejności. Po otwarciu wierzei przepychanka przenosiła się do
pomieszczenia, które pełniło rolę dyspozytorni. Zasiadający tam za sfatygowanym biurkiem
kierownik wypisywał i wydawał traktorzystom karty drogowe, wypełnione nazwiskami
rolników i rodzajem usług, które miały być wykonane danego dnia. Tłok tam panował, mętlik
i zamieszanie, szczególnie podczas kłótni o pierwszeństwo, które raz po raz wybuchały
między szturmującymi stanowisko pracy dyspozytora rolnikami. Z upływem czasu ludzi
ubywało, bo amatorzy orki i innych zabiegów agrotechnicznych opuszczali lokal w ślad za
traktorzystami, którzy mieli wykonać im zamówione usługi. Nauczeni smutnym
doświadczeniem starali się nie spuszczać z nich oka w obawie, że zamiast na ich pola pojadą
zupełnie gdzie indziej, zachęceni trzymaną w ukryciu przez jakiegoś kusiciela butelką wódki.
Po wyjściu rolników w ślad za traktorzystami pakamerę zajmowali ci kierowcy, którzy
oczekiwali na naprawę swoich, niesprawnych na ogół, uszkodzonych podczas pracy w polu
ciągników, odstawionych do usytuowanego w głębi placu warsztatu. Spędzali tu dość miło
czas na rozmowach, urozmaiconych często grą w karty. Taka beztroska forma spędzania
czasu miała miejsce tylko wtedy, kiedy dyrektor, SKR-u, po załatwieniu bieżących spraw
opuszczał biuro i służbowym, czerwonym fiatem 125p wyjeżdżał na dłużej poza siedzibę
firmy, Około południa siedzącym na tej zaimprowizowanej poczekalni chłopakom zaczynał
dokuczać wczorajszy kac. Wtedy rozmowa zawężała się do wyłącznie jednego tematu. – Jak
zdobyć pieniądze na choćby jedną butelkę wódki? Niełatwe to było zadanie. Traktorzysta
wykonujący usługi w terenie czuł się jak prawdziwe panisko. Rolnicy kusili go skutecznie do
zaniżania w karcie czasu wykonania usługi, wynagradzając za to alkoholem i gotówką, Na
ogół chłopaki nie czekali na fajerant tylko pociągali z butelki już w czasie pracy w polu,
jeżdżąc brawurowo na dwóch gazach. Współpraca pracowników spółdzielni z
kamieńszczańskimi rolnikami w okradaniu spółdzielni była wręcz wzorcowa. Nie
przeszkadzało to tym samym rolnikom pomstować na dziadostwo i złodziejstwo, w SKR-e i
wieszać psy na dyrektorze firmy, który przecież wobec ich pernamentnej zmowy z
pracownikami spółdzielni bywał często bezsilny w staraniach o utrzymanie dyscypliny.
6
Tego dnia dyrektor Piotr Wojtasik, wezwany na naradę do Wojewódzkiego Związku
Kółek Rolniczych wyjechał wcześniej niż zwykle do Piotrkowa, a biuro dało cynk na plac, że
najprawdopodobniej nie pojawi się już tego dnia w firmie. W pakamerze i w warsztacie
panował już pełny luz. Do zupełnego szczęścia brakowało jednak choćby jednej flaszki z
czerwoną kartką. Padały różne propozycje, ale żadna nie miała szans na powodzenie dopóki
do rozmowy nie włączył się Biały Murzyn.
- Chłopaki mam pomysł, Starego nie ma w biurze i dzisiaj już nie wróci –
powiedział wzbudzając ciekawość kolegów grających w karty.
-Nie pierd… pusto na placu. Nikogo nie naciągniesz na pól litra – wtrącił
się do rozmowy dyspozytor.
- Chcesz się założyć, że za godzinę wrócę z flaszką? – nie dawał za wygraną
jasny blondyn nazywany Białym Murzynem.
Zaciekawiony stanowczą postawą blondyna dyspozytor wyciągnął do niego rękę
potwierdzając zakład o następne pół litra. Dwóch pozostałych traktorzystów cieszyło się
głośno z szansy na niespodziewaną imprezę. Biały Murzyn wiedział, co mówi. Przecież był
czwartek, dzień targowy w Radomsku. Korzystając z nieobecności dyrektora wyjechał
„żukiem” z bazy, zakręcił kółko na głównym placu Kamieńska i ustawił samochód w stronę
Radomska, na początku ulicy Bieruta, w miejscu oczekiwania pasażerów, zwanych wtedy
łebkami, na okazyjny samochod, jadący do tego miasta. Wsiadły tyko trzy osoby. Zbyt mało,
żeby zebrać od nich, choć na ćwiartkę wódki. Obrotny traktorzysta wcale się tym nie zraził.
Kiedy zawracał w Radomsku dopadła go cała gromada kamieńszczan, wracających z
czwartkowego targu. Po chwili nabity niemiłosiernie stłoczonymi łebkami samochód
dostawczy SKR-u ruszył w powrotną drogę.
Dyrektor Piotr Wojtasik z jakiś sobie tylko znanych powodów postanowił wrócić
jednak do Kamieńska jeszcze tego samego dnia. Mijając kościół, mocno zdumiony zobaczył
jak ze stojącego na poboczu spółdzielczego Żuka wychodzą liczni pasażerowie, a każdy z
nich daje do ręki Białemu Murzynowi jakieś monety. Nie zatrzymał się jednak na ten widok.
Postanowił poczekać na swojego kierowcę na placu spółdzielni. Stojący na podjeździe przed
biurem ceglasty fiat 125 był dla wracającego z fuchy kierowcy „żuka” niemałym
zaskoczeniem. Wprawdzie samowolna wyprawa do Radomska przyniosła sprytnemu
pracownikowi pieniądze na upragnioną flaszkę, lecz radość ze zdobyczy zepsuło mu
wezwanie na dywanik do dyrektora, gdzie razem z reprymendą otrzymał naganę i
przeniesienie do gorszej roboty w polu.
Dyrektor miał wystarczające powody, żeby dyscyplinarnie pozbyć się nieuczciwego
pracownika, znany był jednak z gołębiego serca, więc postanowił dać Białemu Murzynowi
szansę, wychodząc z założenia, że pechowy kierowca nie należy w jego firmie do wyjątków.
Był to fatalny dla niego w skutkach błąd. Dobrotliwy szef nie znał jednak na tyle
podpadniętego pracownika, żeby wiedzieć o jego mściwej osobowości i powiązaniach z
Ochotniczą Rezerwą MO funkcjonującą przy miejscowym posterunku milicji. Inżynier
odlewnik Piotr Wojtasik związał się z Kółkami Rolniczymi po odejściu z Fabryki Maszyn
Górniczych. Na pamiątkę po dawnym pracodawcy zostało mu narożne mieszkanie w
najładniejszym bloku z lodżami przy ulicy Górnej w Piotrkowie. Pochodził z Częstochowy,
gdzie praktykował u cholewkarza zanim ukończył Politechnikę. Wyglądał na faceta z wyższej
półki i takim rzeczywiście był. Na swoje nieszczęście otrzymał od Opatrzności i rodziców
mocny, oparty na dekalogu kręgosłup moralny. Najgorsze było to, że nie dawał się
korumpować, więc chcąc nie chcąc musiał narobić sobie wrogów w społeczeństwie słynącym
z krętactwa i hipokryzji, a w dodatku wierzył ludziom mimo wielu złych, życiowych
doświadczeń.
7
Fotel dyrektora objął po cwaniaku, co się zowie, awansowanym na stanowisko wiceprezesa
Wojewódzkiego Związku Kółek Rolniczych. Poprzednik trzymał załogę spółdzielni żelazną
ręką, no może z wyjątkiem tych osób, które z konieczności musiały wiedzieć o nielegalnych
działaniach szefa, szukającego tak zwanych pobocznych korzyści, gdzie się tylko dało. Niezły
był też z niego narcyz, a chwalił się okrutnie, wyolbrzymiając swoje zasługi, skrzętnie
ukrywając porażki. Wojtasik był z innej gliny. Nie krzyczał na pracowników, nie przeklinał i
nie zwracał się do nich per chuju. Przyzwyczajeni do bluzgu traktorzyści i mechanicy zaczęli
lekceważyć sobie szefa, który nie miał odwagi po ludzku ich opier….. Nie łatwo, więc było
kierować dyrektorowi kilkudziesięcioosobową grupą ludzi, którzy dopiero, co wydostali się
wiekowego zacofania i śmieszyła ich nadmierna delikatność szefa, choć jego szlachetna
postawa i godnie prezentująca się sylwetka musiały budzić respekt nie tylko u pracowników,
lecz także u zamawiających usługi rolników. Mieszane odczucia budziła w środowisku
dodatkowa działalność dyrektora, który niewiele więcej zarabiając od swych surowych
technologicznie i opóźnionych cywilizacyjnie podopiecznych szukał dodatkowych dochodów,
parając się uprawą roli. Odłogujących gruntów było wtedy, co niemiara z powodu odgórnej,
przymusowej akcji wysyłania starszych rolników na emerytury, wypłacane w zamian za
przekazanie własnej ziemi państwu. Dyrektor upatrzył sobie u zbiegu gruntów wsi Podjezioro
i Gałkowice Nowe kawałek piaszczystego pola pod uprawę ziemniaków. Byłoby wszystko
okej, gdyby szef spółdzielni wzorem swoich kolegów z innych gmin uprawiał ten spłachetek
przy pomocy darmowych usług, wykonywanych przy pomocy pracowników i sprzętu
należącego do SKR-u. On jednak budząc powszechne zdumienie, wynajmował do pracy na
swojej plantacji ciągniki od prywatnych rolników. Zdarzało mi się kopać u niego ziemniaki
moim czerwonym, ruskim „Breżniewem”. Z przyjacielskiej usługi Piotr był podwójnie
zadowolony. Spółdzielnia nie posiadała ciągników tego typu, więc nikt nie mógł go posądzić
o wyłudzanie usług. Poza tym nie musiał płacić, rewanżując się podwiezieniem do Warszawy
czy Łodzi swoim prywatnym fiatem. Zaskarbił sobie także sympatię mojej żony ucząc ją szyć
na maszynie, zakupionej przez moją siostrę w dalekim Świnoujściu. W Kamieńsku wsławił
się produkcją deficytowych lemieszy wytwarzając je w kooperacji z Fabryką Maszyn
Górniczych w Piotrkowie. Mimo owej miękkości charakteru, a raczej niesłychanej
uczciwości nie był frajerem i dobrze sobie radził z prowadzeniem firmy. Niestety zemściła się
na nim zbyt poważnie przez niego traktowana chrześcijańska zasada wybaczania naszym
winowajcom. Owego feralnego dnia odwiedził go w biurze przewodniczący Rady Nadzorczej
spółdzielni Kazimierz Szpeciński. Dochodziła godzina piętnasta, a oni mieli wiele spraw od
uzgodnienia. Wspólnie doszli do wniosku, że pozostaną jeszcze jakiś czas po zakończeniu
pracy biura. Rozmowę miało umilić im kilka kieliszków mocniejszego trunku. Jak
postanowili tak się stało. Wojtasik chybnął w międzyczasie do monopolowego po flaszkę, a
potem wprowadził samochód do garażu, zamierzając wracać do domu pociągiem. Obaj
panowie do osób nadużywających alkoholu nie należeli, więc wypiwszy po trzy kieliszki
zagadali się na temat przygotowania dokumentów na zbliżające się posiedzenie rady. Ktoś
jednak zwrócił uwagę na nietypowe zachowanie się szefa firmy i dał cynk Białemu
Murzynowi. Kto to był na zawsze już pozostanie tajemnicą, bo kogo, jak kogo, ale donosicieli
i kapusiów w Kamieńsku nie brakowało. Zawiadomiony za obiecaną flaszkę wódki mściwy
traktorzysta udał się na posterunek, gdzie, jako zaangażowany ormowiec czuł się jak u siebie
w domu i zmobilizował do działania komendanta Zeba. Kilka minut później znany, jako
służbista komendant w towarzystwie dwóch funkcjonariuszy wkroczył do biura SKR-u. Na
kuriozom wygląda, że szef kamieńszczańskiego posterunku milicji, który często, gęsto sobie
popijał złapał przy piciu alkoholu w zakładzie pracy człowieka rzadko raczącego się
mocniejszymi trunkami, a podczas pracy niepijącego.
8
Małomiasteczkowym zwyczajem z tego zupełnie błahego epizodu, rozdmuchano dętą aferę o
rzekomym pijaństwie prezesa SKR-u, zakończoną służbowym donosem do zwierzchnictwa,
czyli Prezesa Zarządu Wojewódzkiego Związku Kółek i Organizacji Rolniczych. Z Piotrkowa
przyjechał na posiedzenie Rady Nadzorczej spółdzielni Stefan Celej, człowiek o mentalności
esbeka i zażądał dyscyplinarnego zwolnienia pana Piotra. Oznaczało to ni mniej, ni więcej
tylko wilczy bilet dla tego porządnego człowieka. Na szczęście dla niego radni-rolnicy nie
ulękli się partyjnego aparatczyka i na moją sugestię zaakceptowali prośbę prezesa,
rozwiązując z nim umowę o pracę za porozumieniem stron, co otworzyło Wojtasikowi drogę
do stanowiska zastępcy dyrektora w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym w
Piotrkowie. Ta krótka historyjka, a było takich bez liku świadczy o klimacie zawiści
powszechnie panującym w miasteczku.
9
Singa - pur
Ze skromnego, drewnianego baraku w Grocholicach, wchłoniętych niedawno
przez rozwijający się Bełchatów, wiózł nas niebieską nysą, do owianego legendą kompleksu
budynków Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa w Puławach Heniek Materka.
Dyrektor Czesław Sobala spoglądał, co jakiś czas na swoją, wypchaną, skórzaną teczkę,
kołyszącą się w rytmie jazdy na bocznym siedzeniu. Bez tej, pełnej różnych prezentów teczki
Czesław nie wybierał się nigdy w służbową podróż. Zdarzały się jednak także wyjazdy, kiedy
przestronne wnętrze „nyski” wypełnione było po brzegi wszelakim dobrem, na ogół
niedostępnym w placówkach uspołecznionego handlu. Kluczowym miesiącem dla tego typu
wojaży zaopatrzeniowych był grudzień, a szczególnie okres przedświąteczny, kiedy odbywała
się kultowa w tamtych czasach akcja R.CH.Z. Kryptonim tej akcji brał się od pierwszych liter
słów: ryba, choinka, zając – rzeczy, których zdobycie przed świętami Bożego Narodzenia
było obowiązkiem każdego ojca rodziny, no przynajmniej tych z kręgu aspirującego do miana
społecznej wierchuszki. W urzędniczej hierarchii obowiązek zaopatrzenia w te pożądane,
lecz, deficytowe dobra należał do menedżerów niższego wprawdzie stopnia, ale
posiadających bezpośredni dostęp do towarów, lub mających kolegów obdarzonych takim
przywilejem. Czesław, jako dyrektor bogatej i prężnej firmy z Bełchatowa, w trosce o swoją
pozycję społeczną i zawodową zaopatrywał nie tylko ścisłe kierownictwo wojewódzkiej
jednostki nadrzędnej w Piotrkowie Trybunalskim, lecz także wybranych notabli Krajowego
Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych, urzędujących w gmachu przy ulicy
Szkolnej w Warszawie. Do grudnia było jednak jeszcze sporo czasu, ledwie jesień pozłociła
liście w słynnych z uprawy jabłek grójeckich sadach, a zakładowa „nysa” nie przemierzała
tym razem dobrze znanej drogi do Warszawy, tylko pędziła do miasta sławnego z
renomowanego rolniczego instytutu.
Czesław nie ujawniał, co miał w swojej słynnej teczce, a zresztą rozmowa była
utrudniona, bowiem do wnętrza samochodu docierały odgłosy jazdy, w tym dość głośny
warkot silnika. Po drodze zjedliśmy szybkie śniadanie w przydrożnej knajpie. Wybór dań był
mocno ograniczony, ale przynajmniej herbata była gorąca. Główny posiłek tego dnia
mieliśmy jeść w towarzystwie profesora Witka, znanego w Polsce specjalisty od rekultywacji
gruntów zdewastowanych w procesie uprzemysłowienia kraju. Profesor robił wraz z
profesorem Grzybem z Falent ekspertyzy na użytek Kopalni Węgla Brunatnego Bełchatów.
Kopalnia miała ambicje uchodzić za przemysłowego giganta, który nie żałuje grosza na
inwestycje mające ograniczyć negatywne oddziaływanie na środowisko, do niegroźnego
minimum. Dlatego właśnie finansowała badania naukowe i praktyczne eksperymenty,
prowadzone przez najbardziej znanych w kraju naukowców. Profesorowie zarabiali wtedy na
swoich posadach tyle, co kot napłakał. Chwytali, więc z wdzięcznością dobrze płatne zlecenia
Kopalni, odwdzięczając się ekspertyzami, które delikatnie mówiąc była nadmiernie przyjazne
wobec niszczącego środowisko zleceniodawcy. Kto płaci ten wymaga. Tak było jest i będzie.
Nasza rola, czyli strony reprezentującej rolników polegała na delikatnym naciskaniu na
uczonych, żeby zbyt daleko nie odchodzili od zasady obiektywizmu. No, żeby się ze swymi
opiniami mieścili w granicach przyzwoitości. Czesław Sobala będąc dyrektorem Zakładu,
który wykonywał roboty rekultywacyjne, okołokopalniane pomagał nam w nadziei, że przy
10
okazji otrzyma intratne zlecenia za duże pieniądze i przydział ciężkiego sprzętu od Komisji
Planowania przy Radzie Ministrów. W tym działaniu wspólny cel miała organizacja
kółkowska reprezentująca rolników, jednostki gospodarcze kółek rolniczych i naukowcy.
Wszystkim chodziło o to, żeby wydębić od górników jak najwięcej kasy z tym, że było to
zadanie bardzo delikatne, a nawet subtelne, bowiem Kopalnia była taką potęgą w państwie, że
mogła w każdej chwili pokazać oponentom gest Kozakiewicza, tracąc, co najwyżej trochę
prestiżu. Zanim jednak zasiedliśmy z profesorem przy ekskluzywnym obiedzie przyszło nam
dość długo posiedzieć w towarzystwie jednego z jego współpracowników. Zastaliśmy go w
jednym z parterowych pawilonów ukrytych w parkowej zieleni. Niski szatyn w średnim
wieku o jowialnym wyglądzie okazał się dobrym znajomym Czesława, zapoznanym na jednej
z tych libacji, którymi kończyły się ekologiczne konferencje organizowane po egidą Kopalni.
Doktor, bo taki tytuł nosił sympatycznie wyglądający naukowiec przyjął nas z nieukrywaną
radością, a to ze względu na Cześka, bo mnie widział pierwszy raz w życiu. Czesław
wyciągnął ze swojej teczki koniak gruziński, rarytas w owych czasach, trudny do zdobycia w
placówkach uspołecznionego handlu. Na ten widok Doktor uśmiechnął się pożądliwie, ale w
pracy pić nie chciał, a nam nie wypadało raczyć się trunkiem przed spotkaniem z profesorem
Witkiem. W tej sytuacji Cześkowi nie pozostawało nic innego jak podarować przyjacielowi
butelkę na wynos do domu, czym jeszcze bardziej udobruchał naukowca, który rozmarzony
perspektywą zaimponowania znajomym szlachetnym gruzińskim trunkiem, zaczął się
zwierzać tak jakby już opróżnił, co najmniej trzecią część flaszki. Otóż Doktor ciągle był pod
wrażeniem podróży życia, jaką niedawno odbył w ramach wymiany naukowej, do Japonii i
Azji Południowo-Wschodniej. Nie trzeba było, więc zachęcać go do snucia wspomnień z
fascynujących, egzotycznych wojaży. O ile przeżycia naukowca przywiezione z Japonii były
dość typowe i nie wybiegały poza doznania zwykłego turysty, to bagaż nowinek z Indochin
mógł skłaniać do zastanowienia, nad wpływem wykształcenia na mentalność ludzi z bądź, co
bądź naukowej elity. Słuchając wywodów doktora pootwieraliśmy z Czesławem gęby ze
zdumienia, a stało się to w momencie, kiedy zaczął mówić o tak zwanym eksperymencie
kampuczańskim. Wprawdzie minęło już kilka lat od 1979 roku, kiedy upadł reżym Pol Pota,
lecz zbyt krótki to był czas, żeby wypadła z ludzkiej pamięci straszliwa gehenna narodu
kambodżańskiego. Tym bardziej, że pokonani przez Wietnamczyków Czerwoni Khmerowie
prowadzili nadal z powodzeniem walkę partyzancką. Tak zwany eksperyment polegał na
wygnaniu do dżungli mieszkańców miast, głównie ze stolicy kraju Phnom Penh, gdzie mieli
egzystować i zdobywać środki do życia, karczując busz i pracując na roli, pod groźbą
karabinów wycelowanych w nich nieustannie, przez fanatycznych funkcjonariuszy
totalitarnego, komunizującego reżymu. Nienawykli do totalnej harówki, wyrwani ze swoich
środowisk ludzie padali z głodu i wycieńczenia. Opornych natychmiast karano śmiercią. W
ramach oszczędzania kul, których brakowało w zrujnowanym gospodarczo kraju zabijano ich
pałkami. Tak drastycznych metod eksterminacji nie stosowali nawet bolszewicy, którzy
ograniczali się do wywożenia więźniów w odległe rejony Syberii, a tam wyposażonych
zaledwie w siekiery i inne proste narzędzia pozostawiali na pastwę mrozu i dzikiej przyrody.
Jak dla ironii swoje oparte na zbrodni państwo Czerwoni Khmerowie nazwali Demokratyczną
Kampuczą, krajem bez wyzysku, gdzie każdy obywatel musiał wyżywić się sam pracując na
roli. Oczywiście nie dotyczyło to utrzymujących przemocą i okrucieństwem zbrodniczy
system strażników, korzystających z pracy okrutnie zniewolonych ludzi w przemienionym w
jedno wielkie więzienie kraju. Władcy Kambodży z powodu swych roszczeń do znacznych
połaci terytorium Wietnamu byli w stanie permanentnego konfliktu z komunistycznym
reżymem wietnamskim, głównym wrogiem Ameryki w Azji. Z tego powodu USA patrzyły
przez palce na zbrodnie kliki Pol Pota, dokonywane na własnym narodzie. Inaczej niż kraje
obozu sowieckiego, które popierały bijących Amerykanów Wietnamczyków, a socjalistyczne
media informowały w miarę dokładnie o dramacie w kambodżańskiej dżungli. Musiał, więc
11
sympatycznie uśmiechający się doktor nauk rolniczych wiedzieć o zbrodniczym charakterze
eksperymentu kampuczańskiego, dlatego szokująco zabrzmiały dla nas słowa o jego uznaniu
dla tej nieludzkiej, okrutnej i krwawej metody rozwiązywania problemów demograficznych i
żywnościowych współczesnego świata. W głowie się nie mieściło, że wykształcony w duchu
humanistycznych ideałów i szacunku dla nauk ścisłych polski naukowiec mógł z całą powagą
twierdzić, że wyposażona w łopaty i motyki ludzka populacja rozwiąże trapiące ją
przeciwności losu i stworzy sobie raj na ziemi. Ciarki mi przeszły po plecach podczas
słuchania zaimprowizowanego wykładu Doktora, a Czesław na ogół pełen werwy i
optymizmu życiowego też jakoś posmutniał. Nie uzyskawszy naszej aprobaty dla swoich
niesłychanie kontrowersyjnych wynurzeń Doktor poczuł się jakoś tak niepewnie, zakończył
swój wywód i powrócił do opowieści o swojej egzotycznej podróży, której kolejnym etapem
był Singapur. Włączyłem się do rozmowy, żeby przerwać narastanie dysonansu między
naszymi wyobrażeniami o luminarzach nauki, a mentalnością ujawnioną nam nieopatrznie
przez zaprzyjaźnionego pracownika renomowanego, naukowego instytutu.
- Ciekawy jestem Doktorze jak z bliska wygląda ten prężny tygrys azjatyckiej
gospodarki? Jak wygląda tamtejszy przemysł i handel? - zapytałem. Podobno Singa pura
oznacza w tamtejszym dialekcie miasto lwa? Doktor marzyciel żachnął się. - Ależ tam nie ma
żadnego przemysłu. Singa pur to wyspa kwiatów – powiedział z pewnym przekąsem jakby
litował się nad niewiedzą profana, który nie dostąpił szczęścia przechadzania się wśród
kwiatów porastających egzotyczną wyspę na Oceanie Indyjskim. Kłopotliwa cisza nastała po
tym wywodzie Doktora podróżnika. Na szczęście zbliżał się czas spotkania z profesorem
Witkiem w najlepszej, puławskiej restauracji.
12
Hipokryta
Z biegiem czasu historyczny epizod stanu wojennego obrósł w wiele
zafałszowanych mitów. Tak naprawdę to po pierwszym szoku i pacyfikacjach strajków,
niekiedy nawet krwawych, życie wracało do normy. Owszem zdarzały się represje wobec
zadeklarowanych przeciwników reżymu. Dotyczyły one jednak garstki ludzi. Społeczeństwo
było wprawdzie dotknięte trudnościami ze zdobyciem żywności i nie tylko, bo trudno było
nabyć wiele innych, niezbędnych do życia produktów. Życie nie znosi jednak próżni, toczy
się na przekór wszystkim przeciwnościom. Po latach, kiedy minął strach przed skutkami
jakiegoś kataklizmu społecznego, ludzie zaczęli wspominać tamte dni i tygodnie całkiem na
zimno, bez towarzyszących im ongiś emocji. Wspomnień z tamtych czasów, snutych przez
ludzi dobrze pamiętających ówczesne problemy i perypetie ze szczególnym zainteresowaniem
słuchało pokolenie, które dorastało już po restauracji kapitalizmu. Miłosz, młody biznesmen
ocierający się o szczyty władzy, lubił posłuchać wspomnień swojego stryja, który zupełnie
inaczej mówił o życiu ludzi w stanie wojennym niż głosili propagandziści zbliżeni do
kontrowersyjnego Instytutu Pamięci Narodowej, opanowanego przez konserwatywnomistyczną frakcję, wyłonioną z postsolidarnościowych elit politycznych. Stryj dyskretnie nie
pytał swojego bratanka o szczegóły biznesowych podbojów, zadawalając się ogólną
informacją o prowadzonych przez niego interesach. Wypytywał natomiast o wydarzenia z
kulisów sejmowych, wspominając o czasach, kiedy sam w Sejmie bywał, próbując
bezinteresownie pomagać ludziom w załatwianiu różnych spraw, z którymi za nic nie mogli
przebrnąć barier, stawianych im przez korumpującą się gwałtownie samorządową
administrację wszystkich szczebli.
- Widziałem na sejmowym korytarzu Cezarego Matkowskiego z Piotrkowa
Trybunalskiego – odezwał się Miłosz po skosztowaniu pysznego sernika.
- Matkowski? – usiłował przypomnieć sobie stryj.
- Powinieneś go znać stryju – kontynuował Miłosz. Jego ojciec był za komuny
ważną szychą w piotrkowskich strukturach wiejskiej spółdzielczości. Bolesław chyba miał na
imię.
- Ach tak! – ożywił się stryj Kazimierz. Oczywiście znałem tego człowieka.
W tym momencie stryj zachęcony autentycznym zainteresowaniem ze strony bratanka zaczął
niezwykle ciekawą opowieść, wydobytą z siermiężnych i groteskowych czasów późnego
PRL-u. Matkowski był typem człowieka, który czuł się w socjalistycznej rzeczywistości jak
ryba w wodzie. Wykazywał się niezwykłą giętkością charakteru, która podbudowana
niesłychaną hipokryzją pozwalała mu zdobyć i utrzymywać wysoki jak na tamte czasy
standard życiowy. Rzecz w tym, że Bolesław wcale się za hipokrytę nie uważał. Nie obraziłby
się natomiast, gdyby ktoś z dobrych znajomych nazwał go cwaniakiem życiowym. Z tego
cwaniactwa był nawet dumny, ale tylko w tej części, gdzie skutecznie oszukiwał
socjalistyczny system. Prywatnie odrzucał komunizm, a nawet się nim brzydził. Nie
przeszkadzało mu to wcale prezentować publicznie zupełnie inną twarz. Oblicze człowieka
nie tylko lojalnego wobec władz i całkowicie im podporządkowanego, lecz także
wspierającego swymi działaniami tak zwaną budowę socjalizmu na każdym kroku.
13
Akceptując i wspierając bez zastrzeżeń na forum publicznym poczynania reżymu, puszczał
przy każdej nadarzającej się okazji do wtajemniczonych kpiarskie oko. Taka dwulicowa
postawa dawała mu pretekst do wybiórczego traktowania wymogów koniecznych do zyskania
opinii człowieka uczciwego. W teorii, którą się posługiwał było miejsce na usprawiedliwienie
nielojalności wobec niesuwerennego państwa i samoprzyzwolenie na kradzież mienia
społecznego i korupcję.
-Nie był specjalnie oryginalny jak mi się wydaje – odezwał się Miłosz.
- Tak, ale taka była filozofia powszechnie stosowana przez ludzi nieco wstydliwie
aspirujących do państwowych etatów. Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek – to stare
porzekadło lepiej od naukowych wywodów wyjaśnia progres dwulicowości pod rządami
komuny – odpowiedział stryj Kazimierz.
-Ciekaw jestem, jakie to czyny starego Matkowskiego stawiają go w szeregu
zasłużonych hipokrytów PRL-u? – zapytał bratanek.
-Tak się składa, że przez jakiś czas miałem okazję z bliska obserwować tego gościa
– powiedział wuj i zachęcony przez Miłosza dalej opowiadał:
Poznałem go, kiedy był prezesem jednej z gminnych, spółdzielczych placówek wykonujących
usługi rolnicze. To były pionierskie czasy. Nieufni natury chłopi bali się kołchozów jak
diabła. Mieli opory przed wpuszczeniem na swoje pola spółdzielczych ciągników. Centralny
planista chcąc zarzucić sieci na nieufnych chłopów ustalił tak niskie ceny usług, że nie
pokrywały one ponoszonych przez spółdzielnie kosztów, mimo dotowania przez budżet
państwa. Spółdzielnie przynosiły straty wręcz systemowo. Niewłaściwe relacje ekonomiczne
pogłębiał brak technicznego obycia pracowników wyrwanych z odwiecznego systemu
końskich zaprzęgów i niewiedza domorosłych decydentów.
- Słyszałem o ciągnikach wyjeżdżających w pole bez oleju silnikowego – odezwał się
bratanek.
- Tak pamiętam, że taki przypadek miał miejsce we wsi Ruszczyn, która wkrótce po tym
oddała swoje miejsce na ziemi kopalnianemu zwałowisku. Prezes Kółka Rolniczego, co nie
miał wcześniej styczności z ciągnikiem wysłał w pole traktorzystę, mimo, że ten zgłaszał mu
brak oleju w silniku i bardzo się dziwił, kiedy mu powiedzieli, że zniszczył ciągnik. –
odpowiedział stryj.
- To jednak dotyczy wcześniejszego okresu przed skomasowaniem Kółek Rolniczych
w spółdzielnie – kontynuował.
Tam poziom techniczny był już nieco wyższy. Nadal jednak na tyle prymitywny, że dość
nowoczesny sprzęt do prac polowych był bezlitośnie dewastowany przez traktorzystów, nie
tak rzadko pijanych. Pokutowała wśród rolników stara tradycja nakazująca ugościć
pracujących na ich polu ludzi gorzałką. Władza wymagała jednak poprawy efektywności
gospodarowania, a przede wszystkim rentowności. Było to trudne zadanie nawet dla tych
szefów spółdzielni, którzy mieli ogólne pojęcie o ekonomi i zarządzaniu. Jak do tej pory
współdziałanie sektora uspołecznionego z prywatną inicjatywą zawsze owocowało patologią.
Szczególnie podatne na korupcję było świadczenie usług agrotechnicznych wykonywanych
przez traktorzystów w polu, z dala od wszelkiego nadzoru ze strony zwierzchnictwa. Rzadko
się zdarzało, żeby rolnik nie oferował traktorzyście żywej gotówki w zamian za znaczące
pomniejszenie zapisu czasu trwania usługi w karcie pracy ciągnika, będącego podstawą do
wystawienia faktury. Rzadko się też zdarzało, że pracownik spółdzielni odmawiał. W ten
sposób wspólnie i w porozumieniu znacznie pomniejszali dochody spółdzielni. Wraz z
rozwojem usług kółkowych praktyka okradania spółdzielni stała się prawdziwą plagą.
14
- Kto w takim razie pokrywał koszty robocizny, materiałów i paliw, nie mówiąc
już o gromadzeniu środków z tytułu odpisów amortyzacyjnych na odtworzenie majątku
spółdzielni?– zapytał Miłosz. Wygląda na to, że ten proceder był jakąś formą redystrybucji
dochodu narodowego – dodał.
- Jak już mówiłem spółdzielnie były różnymi sposobami dotowane przez państwo,
ale dotacje nie wystarczały, więc cała branża usług rolniczych była deficytowa i mocno
zadłużona – wtrącił się stryj. Trzeba było coś z tym zrobić. Wzmocniono, więc dyscyplinę
pracy nakazując wyrzucać z pracy największych złodziei i wandali. Nie można było jednak
zwolnić wszystkich, skoro nie było lepszych na ich miejsce. Ba, nie było praktycznie żadnych
rezerw siły roboczej. Musimy pamiętać, że były to czasy pełnego zatrudnienia, a słowo
bezrobocie występowało tylko w medialnych relacjach z krajów” zgniłego Zachodu” i
Trzeciego Świata.
-Jak w tamtej sytuacji radził sobie ojciec Cezarego Matkowskiego? – zapytał Miłosz.
- Jemu przyszła z pomocą cicha dyrektywa partyjna, zezwalająca dla podniesienia
rentowności wynajmować ciągniki do transportu pozarolniczego. Niestety w ten sposób
dotowany sprzęt rolniczy rujnowany był w nieefektywnym transporcie. Matkowski miał
szczęście. Spółdzielnia, której szefostwo mu powierzono leżała na obrzeżach
bełchatowskiego kompleksu paliwowo-energetycznego. Kopalnia Węgla Brunatnego
potrzebowała setek ciągników do transportu wewnętrznego, a płaciła bajeczne stawki.
Dodatkowo sztygarzy lekką ręką potwierdzali traktorzystom godziny nadliczbowe,
umożliwiając im w ten sposób wykonywanie usług na własny rachunek w czasie opłaconym
przez kopalnię, W najgorszym dla siebie przypadku traktorzyści podkręcali liczniki
motogodzin i sprzedawali za pół ceny zaoszczędzone paliwo. Ten sam proceder prowadzili
operatorzy ciągników gąsienicowych pracujących na zwałowisku. To była era obfitości
taniego paliwa dla rolnictwa i prywatnej inicjatywy.
- Jak w tym bałaganie czuł się stary Matkowski – zapytał Miłosz
- Jak ryba w wodzie. Przede wszystkim mógł się wykazać dodatnim wynikiem
finansowym. Nikomu nie przeszkadzało, że dewastuje sprzęt ciągnąc po dwie przyczepy za
ciągnikiem na kopalnianych bezdrożach. Rolnicy też byli zadowolenia, bo po godzinach
pracy w kopalni traktorzyści kosili im łąki za pół ceny i butelkę wódki. Całe towarzystwo piło
na umór, a po kilku latach pracy zdewastowane niemiłosiernie traktory sprzedawano na
przetargach tak zwanym prywaciarzom, wprowadzając w ich miejsce nowe z przydziału. To
były czasy! Żyć nie umierać. Nic jednak nie trwa wiecznie, szczególnie wtedy, kiedy
gospodarka nie kieruje się prawami ekonomii.
- Póki, co, nic chyba nie zapowiadało, że obóz realnego socjalizmu tak szybko
wyczerpie swoje siły? – zapytał bratanek.
- Tego nie wiedział wtedy nikt, więc tacy Matkowscy układali sobie życie w miarę
przyjemne w tamtej groteskowej nieco rzeczywistości – opowiedział stryj i dalej kontynuował
swoje opowiadanie.
- Ciekawy jestem, w jaki sposób Matkowski czerpał dodatkowe, nielegalne dochody w
represyjnym systemie, który ściśle kontrolował całą, uspołecznioną gospodarkę – zapytał
Miłosz.
- Nie było to łatwe. Nie zapominaj jednak o tym, że istniał rozległy sektor prywatnej
własności w postaci indywidualnych gospodarstw rolnych. Mieścili się w nim też bogacący
się ogrodnicy nazywani pogardliwie badylarzami – odpowiedział stryj Kazimierz.
Matkowski sobie tylko znanym sposobem szybko załatwił dla siebie przydział mieszkania w
nowym bloku. Był to wyczyn nie lada skoro na mieszkanie trzeba było oczekiwać w kolejce
kilkanaście lat. Wywierano wtedy presję na starszych rolników, żeby oddawali ziemię
państwu w zamian za emeryturę. Z przejętych areałów formowano kompleksy na potrzeby
15
tworzonych przez państwo rolniczych spółdzielni produkcyjnych. Kto miał dojście mógł
wydzierżawić lub kupić za psi grosz kilkanaście hektarów ziemi, a Matkowski znajdował
dojścia na zasadzie „ja ci coś załatwię a ty w zamian załatwisz coś mnie”. - Ciekawe, co?
Rolnik mieszkający i gospodarujący w wojewódzkim mieście bez gospodarskiego zaplecza?
-, Czym w takim razie uprawiał tę ziemię? –zapytał Miłosz.
- Pytanie powinno brzmieć kto, bowiem Matkowski ograniczał się do wymyślania
przeróżnych kombinacji i podejmowania gotówki po sprzedaniu plonów – odpowiedział stryj.
W międzyczasie nasz cwaniak awansował na wiceprezesa Wojewódzkiego Związku i zaczął
organizować sobie zaplecze, wykorzystując wpływ na obsadę stanowisk prezesów podległych
mu spółdzielni. Zamiennie oczekiwał wymiernej wdzięczności. Wymiernej w godzinach
pracy kółkowych ciągników na jego polu. Wojewódzki dygnitarz ułożył sobie też korzystną
dla siebie współpracę z niektórymi działaczami kółkowymi posiadającymi gospodarstwa w
pobliżu jego pola. Wykonywali mu niepłatnie część usług, a on odpłacał się ułatwianiem im
dostępu do reglamentowanych dóbr. Pomoc klientów prezesa nie obejmowała jednak
finansowania kosztów drogiego paliwa. Olej napędowy załatwiał prezes nakazując dostarczyć
go w beczkach szefom podległych mu jednostek spółdzielczych.
- Taka forma wyłudzania korzyści materialnych musiała ocierać się o szantaż –
stwierdził Miłosz.
- Tak właśnie było. Szefowie jednostek spółdzielczych spełniali z ciężkim sercem
prośby prezesa, ponieważ były z gatunku tych nie do odrzucenia – odpowiedział stryj.
- Nie myślisz chyba, że podwładni fundowali ważniakowi paliwo płacąc z własnej
kieszeni? Na taki gest nie byłoby ich stać. Po prostu stawali się kolejnym ogniwem w
łańcuchu korupcji. Lewy wyciek oleju napędowego ze spółdzielczych zbiorników trzeba było
zalegalizować wtajemniczając w malwersację niektórych pracowników. Prezes takiej
spółdzielni natychmiast tracił autorytet, a jego podwładni korzystając z okazji kradli również
dla siebie. Zaraza rozszerzała się obejmując coraz szersze kręgi, dyscyplinę szlag trafiał, a w
rezultacie łamał się socjalistyczny system pracy, bo takich spryciuli jak Matkowski były całe
bataliony w krajowej, uspołecznionej gospodarce.
- Wygląda na to jakby nie było żadnych organów kontrolnych, a jeśli były to miały
charakter dekoracyjny – wtrącił się Miłosz. - Wprost przeciwnie chłopie – przerwał mu stryj.
W województwie było 50 jednostek wykonujących usługi rolnicze i tyle samo zawodowych
lustratorów. Kontrole branżowe były częste i dokładne. Na ich sygnały wszczynali śledztwo
funkcjonariusze Wydziałów Przestępstw Gospodarczych Milicji Obywatelskiej, a z milicją
żartów nie było.
- Jeśli tak to, dlaczego panowało bezhołowie będące wodą na młyn dla takich
cynicznych cwaniaków jak ten Matkowski – dopytywał się Miłosz.
- Okazja czyni złodzieja. Ogólnonarodowe przekonanie, że mienie państwowe to
mienie niczyje stanowiło nieustającą zachętę do przywłaszczania sobie dóbr będących
ogólnospołeczną własnością, Innym powodem był wciąż niski standard życia z powodu
finansowania kosztownych programów mających zmienić oblicze świata. Niech żyje i
zwycięża pokój i socjalizm. Na realizację ideologicznych marzeń szły ciężkie pieniądze.
Wprowadzany szerokim frontem egalitaryzm społeczny spowodował niebywałe rozszerzenie
społecznych kręgów posiadających dostęp do zawłaszczania dóbr. Jednym słowem kradli
prawie wszyscy, Módl się, przykradnij, a będzie ci składniej – to i podobne hasła
funkcjonowały wśród ludu i były szeroko wcielane w życie – kontynuował wyraźnie
podniecony stryj Kazimierz, tak jakby po latach odczuwał jeszcze dyskomfort z powodu
moralnego upadku Polaków.
16
- Czyli Matkowski, jeden z deprawatorów ludzi w powierzonych mu przez władzę
zespołach pracowniczych żył sobie nie tylko bezkarnie, ale opływał we wszystko jak pączek
w maśle – zapytał Miłosz.
- A żebyś wiedział, że tak właśnie było. Uprawa zbóż przy braku kosztów, które
ponosiły uspołecznione jednostki usługowe przynosiła mu spore dochody. Pomyślał, więc, że
czas powiększyć gospodarstwo, zakupić ciągnik i sprzęt uprawowy, żeby stworzyć mocny
kamuflaż przed oczami zazdrośników poddających w wątpliwość rzetelność rozliczeń, za
usługi wykonywane mu przez spółdzielnie zrzeszone w Wojewódzkim Związku Kółek i
Organizacji Rolniczych.
- Jak mi wiadomo nawet dygnitarze średniego szczebla nie zarabiali dostatecznie
dużo, żeby z gotówkę kupić sobie porządny, nowy samochód na giełdzie, a co dopiero mówić
o ciągniku rolniczym średniej klasy i zestawie niezbędnych maszyn – zauważył Miłosz.
- Oczywiście. Tak właśnie było, ale Matkowski wcale nie zamierzał kupować nowego
ciągnika tylko taki najlichszy z demobilu za symboliczny grosz – wyjaśniał stryj.
-Domyślam się stryju, że tak naprawdę chodziło mu tylko o dowód rejestracyjny i
książkę pojazdu – przerwał mu bratanek. Remont kapitalny jakiegoś zdekompletowanego
ciągnika mieli mu wykonać jego podwładni na koszt, którejś spółdzielni.
- Zgadłeś, z tym, że cała ta mistyfikacja miała dość skomplikowany przebieg, żeby
zatrzeć ślady przed nosem lustratorów, gdyby przypadkiem zaczęli śledzić dalsze losy
zakupionego przez prominenta, przeznaczonego do kasacji spółdzielczego Ursusa C-360.
Matkowski wygrał sfingowany przetarg, ale wcale nie zamierzał odbierać
zdekompletowanego ciągnika – opowiadał dalej stryj.
- Czekał aż sprzedawca wyremontuje mu go nieodpłatnie – domyślił się Miłosz.
- Niezupełnie – odpowiedział stryj. Taka operacja byłaby zbyt grubymi nićmi szyta i
ani chybi skończyłaby się donosem do Wydziału Przestępstw Gospodarczych odpowiedniej
komendy milicji. Szczwany lis Matkowski takich głupich malwersacji się nie imał. Nie
znaczyło to wcale, że zamierzał za remont zapłacić. Kilka miesięcy później był już
posiadaczem niemal nowego Ursusa, który nabrał sprawności i blasku w jednej ze spółdzielni
w sąsiednim województwie, po remoncie zleconym i opłaconym przez firmę, która go
sprzedała Matkowskiemu, jako nic niewarty wrak.
Stryj Kazimierz zamierzał kontynuować swoją opowieść, ale Miłosz naglony jakimiś
terminami spotkań zaczął zbierać się do wyjścia.
- Ciekaw jestem stryju jak się wydała tak misternie szyta korupcyjna sztuczka? –
zapytał Miłosz na odchodnym. Mam nadzieję, że opowiesz mi o tym przy najbliższej okazji.
- Oczywiście chłopcze, jeśli tylko zechcesz posłuchać – powiedział stryj
odprowadzając bratanka do wyjściowych drzwi.
17
Ostatni taki czwartek
W czwartkowy poranek 29 października 1981 roku tętno miasteczka pulsowało
własnym rytmem, jak każdego innego, zwykłego dnia. Przy skrzyżowaniu Radomszczańskiej
z Wieluńską i Szkolną gruby ormowiec oczekiwał na otwarcie milicyjnego posterunku. Na
pierwszy rzut oka wyglądał na znudzonego, kolejkowego stacza, lecz były to tylko pozory, bo
tak naprawdę lustrował bacznie wszystko, co działo się na Rynku i u wylotu dochodzących do
niego ulic. Od czasu do czasu trefny obserwator oglądał się za siebie, gdy za jego plecami
przechodzili ludzie do geesowskiego sklepu po chleb i mleko. Za zamkniętą na głucho bramą
następnej po sklepie posesji słychać było urywane beczenie owiec. Żałosny, barani koncert
trwał z przerwami około godziny, a gdy ucichł wreszcie na dobre otworzyła się furtka w
drewnianej bramie, szczelnie zakrywającej niszę prowadzącą na wewnętrzne podwórko. Na
chodniku stanął szczupły mężczyzna – starszo-średniego wieku w przyniszczonej, niegdyś
granatowej marynarce i szarych spodniach ze świeżymi śladami krwi na wymiętych
nogawkach. Rozejrzał się po ulicy i zniknął pozostawiając uchyloną furtkę, jako znak dla
klientów. U wejścia do piekarniczo-nabiałowego sklepu rozmawiało dwóch miejscowych
nauczycieli o zaplanowanych na dziś spotkaniu Komitetu Protestacyjnego Rolników z
Komisją Rządową. Informowało o tym ogłoszenie zawieszone na drzwiach siedziby
Gminnego Związku Kółek i Organizacji Rolniczych, zapraszające mieszkańców gminy do
obserwowania i przysłuchiwania się obradom. Rozmowy z ministrami nie wzbudziły w
miasteczku większego zainteresowania, bowiem uwagę mieszkańców zaprzątała podawana z
ust do ust wieść, o rychłym podstawieniu wagonów z węglem na stację towarową w
Gomunicach. Informacja potwierdziła się, kiedy prezes GS-u Jan Witalewski udał się do baru
„Wisienka”, werbować spośród miejscowych meneli ochotników do rozładunku wagonów.
Nie upłynął kwadrans od tego momentu, a już z ciasnych bram szeregowych domków zaczęły
wyjeżdżać konne zaprzęgi, kierując się w stronę bazy Gminnej Spółdzielni na Wrzoskach. W
czwartki odbywały się tam spędy zwierząt rzeźnych, więc miejscowi chłopi walili o bazy
ukrytej w lesie jak w dym, z nadzieją na zakup węgla, nawozów, pasz przemysłowych,
materiałów budowlanych i innych dóbr deficytowych. Referat handlowy spółdzielni przenosił
się w tym dniu z biura do prowizorycznych pomieszczeń w bazie magazynowej. Panował tam
ruch i gwar typowy dla targowisk, Kwiczały rozpaczliwie spychane z chłopskich wozów
świnie, rżały konie, ryczało przeganiane po buchcie bydło. Brakowało tylko owiec, ale obrót
nimi państwo pozostawiło poza polem działania powszechnego aparatu skupu zwierząt
rzeźnych, może dlatego, że baranina uchodziła za mięso gorszego gatunku. Cały plac między
piekarnią, a masarnią wypełniały konne zaprzęgi i krzątający się między nimi ludzie. Od
zwyczajnego targowiska różnił się ten galimatias tylko tym, że transakcje nie były
prowadzone z ręki do ręki, tylko za pośrednictwem spółdzielczej, a później bankowej kasy.
Na samym środku placu usytuowane było składowisko węgla, zazwyczaj puste, jeśli nie
liczyć marnych resztek węglowego miału, które przypominały aktorom tego widowiska o
dantejskich scenach, co miały tu miejsce podczas nieregularnych dostaw czarnego, śląskiego
złota.
.
18
Prezes Gminnej Spółdzielni kończył właśnie nabór ludzi do rozładunku węgla wśród
spragnionych smakoszy, oczekujących na dostawę beczkowego piwa. Swojsko zwany
browarek w aluminiowych beczkach, nie wiedzieć, czemu uchodził tu za rarytas. Być może
ze względu na namiastkę świeżości w porównaniu do piwa w butelkach. To ostatnie było z
powodu leniwej dystrybucji nieźle przeterminowane i lekko kwaskowate, ale wypić się
jeszcze dawało. Beczkowe spieszniej docierało do baru, unikając utraty walorów smakowych
w niechlujnie utrzymywanych rozlewniach. Niestety te nieliczne, zachowane walory
skutecznie niszczyło chrzczenie napoju przez bufetową, dolewającą do beczki około jednego
wiadra zwykłej wody. Módl się, przekradnij, a będzie ci składniej – treść tego porzekadła była
miernikiem mentalności polskiego społeczeństwa. Pieniądz pełnił rolę drugoplanową. W
zaopatrzeniu ludności liczył się przede wszystkim nieoficjalny dostęp do towarów.
Zwerbowana przez prezesa Jana ferajna wspięła się zadziwiająco sprawnie na skrzynię
ładowną spółdzielczego stara 25 i odjechała do Gomunic, gdzie na bocznicy stał już
przeznaczony dla Kamieńska wagon z węglem, otoczony wianuszkiem chłopskich furmanek.
Podekscytowani możliwością zdobycia opału na zimę ludzie otworzyli odrzwia jednego z
wagonów. Z zapalczywością godną poszukiwaczy złota wyrywali sobie, co większe bryły
węgla, ładując je na wytarowane wcześniej fury. Przybycie prezesa ostudziło na jakiś czas
rozgrzanych fizycznym wysiłkiem szczęśliwych posiadaczy kwitów, upoważniających do
odbioru upragnionego paliwa. Na tyle długo, że geesowski samochód zdołał się przebić do
burty wagonu. Brygada najemników z „Wisienki” przystąpiła do pracy z pierwszym impetem.
Zgrzytały łopaty wbijane między węgiel, a blachy wagonu. Czarny pył unosił się nad
kolejową bocznicą. Pół godziny później mocno przeładowany 4 – tonowy star ruszył na
Wrzoski, żeby po kwadransie wjechać na wagę magazynową, wzbudzając poruszenie wśród
właścicieli furmanek oczekujących na placu.
Baza Gminnej Spółdzielni w lesie na Wrzoskach była miejscem szczególnie
ważnym nie tylko dla rolników, lecz także dla pozostałych mieszkańców gminy. Tam na
obszernym, otoczonym młodym lasem placu stało kilkanaście budynków, w których mieściło
się lokalne centrum zaopatrzenia i zbytu, czyli ośrodek handlowy funkcjonujący na
obowiązujących w realnym socjalizmie zasadach. Wolność ekonomiczna rolników,
właścicieli indywidualnych gospodarstw rolnych była mocno ograniczona przez swoisty,
monopson, czyli monopol po stronie skupu produktów rolnych, a także w zakresie
zaopatrzenia w środki do produkcji rolnej. Działo się tak, dlatego, że rolnictwo było jedyną
gałęzią gospodarki, w której dominowała własność prywatna, więc siłą rzeczy jedynym
partnerem producenta rolnego było państwo. Obrót gospodarczy między rolnikami i ze
szczątkowym prywatnym rzemiosłem miał marginalny charakter. Siłą rzeczy spółdzielcze
ośrodki obsługi rolnictwa, będące ramieniem omnipotencji państwa tętniły życiem. Tu
należało, bowiem dostarczyć zboże oraz zwierzęta przeznaczone na ubój i dalszy chów w
gospodarstwach uspołecznionych. Tu i tylko tu można było odebrać swój przydział węgla,
pasz, nawozów sztucznych i materiałów budowlanych. Tu wreszcie mieściła się masarnia,
piekarnia i wytwórnia wód gazowanych. Rząd dusz na tym socjalistycznym targowisku
należał do magazynierów, pracowników spółdzielni znanych w całej gminie, lokalnych idoli
powszechnie obdarzanych dużym respektem. Mieć „chody” lub „wejście” u magazyniera
dawało w miejscowej społeczności pozycję uprzywilejowaną. Tuż za bramą wjazdową,
nieopodal wagi przechadzał się jak prawdziwy władca węgla Józef Maniecki. Ten
sympatyczny człowiek w średnim wieku dźwigał na sobie ciężar ludzkiej mitręgi i chaosu,
panującego w zaopatrzeniu ludności w opał.
19
W kraju, gdzie wydobywano 200 milionów ton węgla panował permanentny brak
tego nośnika ciepła, jakże docenianego i pożądanego wraz ze schyłkiem lata i nastaniem
pierwszych chłodów. Józef oczywiście z tym deficytem nie miał nic wspólnego. On tyko
czuwał, żeby szczęśliwi posiadacze kwitów wystawionych według przydzielonych przez
władze deputatów nie pozabijali się podczas załadunku węgla w dniu dostawy. Ostatni
czwartek października był właśnie takim dniem. Magazynier zważył dokładnie samochód z
węglem i wskazał kierowcy miejsce na środku placu, gdzie ziemia przemawiała czernią
węglowego miału. Star zjechał z wagi i ruszył na wskazane miejsce. W ślad za nim targnęły
się furmanki, otaczając samochód wianuszkiem na środku węglowego Eldorado. Po chwili
skrzynia wywrotki uniosła się ku górze i wielkie bryły węgla osunęły się na poduszce z miału
na czarne podłoże. W tym momencie mieszczanie i chłopi podcięli swoje konie, a zaprzęgi w
niesamowitej wrzawie, składającej się z kwiczenia koni, krzyków woźniców i odgłosów
szarpaniny ruszyły na osypujący się opał, gotowe wzajemnie się stratować w walce o ciepły
piec na zimę. Józef stał jak oniemiały patrząc na to przerażające widowisko, ale tyko przez
moment, bo ciążył na nim obowiązek utrzymania porządku i był materialnie odpowiedzialny
za ewentualne niedobory. Począł, więc wrzeszczeć na całe gardło, ale nie powstrzymało to
szturmujących, dopiero soczyste przekleństwa i zapowiedź wezwania zawsze groźnej milicji
poskutkowały. W międzyczasie trzeszczały dyszle wozów i uprząż koni mocno ucierpiała, ale
na szczęście ludziom, nic złego się nie stało. W jednej chwili powstało zbiegowisko, a tłum
gapiów z przejęciem obserwował, budzące przerażenie zapasy woźniców walczących o jak
najlepszy dostęp do deficytowego towaru. Wśród obserwatorów nie zabrakło innych
magazynierów, gotowych w razie potrzeby Józefowi pospieszyć z pomocą. Byli to znani
bywalcom spółdzielczej bazy: Zygmunt Mirczak, co zboże skupował i wydawał pasze, Józef
Maniecki z Koźniewic, od materiałów budowlanych, Ryszard Gębicz, który nawozy sztuczne
i inne chemiczne trucizny rozprowadzał, w tym proszki i płyny na stonkę. Zastąpił go później
Józef Jakóbczyk. Nie zabrakło też innych pracowników zatrudnionych na terenie bazy i
klasyfikatorów zwierząt spoglądający z buchty na autentyczne widowisko, w którym aktorzy
grali role wyznaczone im przez życie, niełatwe życie w warunkach nieustannych niedoborów.
Węgiel zwalony z samochodu zniknął błyskawicznie między deskami konnych fur, więc
zbiegowisko samo się rozeszło. Zanim zawiedzeni ludzie wrócili do załatwiania własnych
spraw przeklinali, na czym świat stoi, głównie tych sprytniejszych i bardziej bezwzględnych,
którzy zagrodzili im drogę i sprzątnęli sprzed nosa czarne złoto. Mówiło się w miasteczku, że
ci, co najostrzej przebijali się do pryzmy z węglem posiadali zapasy tego paliwa na kilka lat,
ukryte w kopcach zasypanych ziemią na niewidocznych z ulicy podwórkach. Nadmiar
drukowanych pieniędzy i niedobory niemal wszystkich towarów wyzwalały w ludziach pęd
do robienia zapasów, pogłębiających jeszcze ubóstwo rynku. Tworzyło się samonapędzające,
błędne koło permanentnego deficytu. Kolejka zaprzęgów przed buchtą niewiele się
zmniejszyła. Pozostało jeszcze do zważenia i oszacowania kilkadziesiąt świń. Sporo tego
było, więc ludzie się dziwili, że tyle świń rząd skupuje, a mięsa i wędlin w sklepach nie
uświadczysz. Ani chybi wywożą wszystko do Związku Radzieckiego - mówili. To samo
mówiono o węglu. Byli tacy, co mówili, że handel z Ruskimi nam się opłaca, bo za wagon
węgla dają nam wagon butów. Mówiąc to zawieszali na chwilę głos i dodawali z
szelmowskim uśmieszkiem,. do podzelowania. Tego typu anegdot lepiej było nie opowiadać
głośno, bo można było zarobić milicyjną pałą, lub, co gorzej stanąć przed groźnym Kolegium
do Spraw Wykroczeń. Na buchcie rej wodzili klasyfikatorzy, ludzie w większości uzależnieni
od alkoholu.
20
Wtajemniczonym dostawcom dopisywali na kwitach fikcyjne kilogramy w
zamian za wręczaną za pośrednictwem zaufanego człowieka łapówką. W ten sposób
zwierzęta były zaliczane do klas premiowanych wyższą ceną. Był to stały proceder uprawiany
jednak na małą skalę ze strachu przed wpadką, skutkującą utratą dobrze płatnego i dość
prestiżowego stanowiska. Handlowy dzień na Wrzoskach kończył się w kantorku tradycyjną
libacją, urozmaiconą porykiwaniem odłącznych od matek cieląt, przerywanym niekiedy
przeraźliwym kwikiem gryzących się w oczekiwaniu na transport świń. Na zaopatrzenie
gminy zostawało kilka sztuk ubijanych w prymitywnej rzeźnia na Mokradłach. Tak było do
czasu wybudowania dla GS-u nowej rzeźni z masarnią. Wydawałoby się, że miejscowi
skazani byli na postne jedzenie. Tak jednak nie było. Mięsa z nielegalnego uboju było pod
dostatkiem. Niestety miało tę wadę, że było sprzedawane po cenach rynkowych, a więc było
znacznie droższe od dotowanego, które bywało w państwowych sklepach. Kilku domorosłych
rzeźników miało w miasteczku zajęcie przy ubijaniu świń i przerabianiu na kiełbasy,
salcesony i kaszanki. Te nie tanie wyroby i nie zawsze wysokiej jakości sprzedawały się w
okamgnieniu. Klienci czekali w bramach domów lub na podwórkach przy wolnostojących
kotłach, gdzie w gorącej wodzie nabierały miękkości, zapachu i smaku wieprzowe specjały.
W władza rzadko i niechętnie dawała zezwolenie na domowy ubój, więc świńskiej rąbanki i
wyrobów było stanowczo zbyt mało w stosunku do potrzeb. Lukę w zaopatrzeniu w mięso
skutecznie wypełniała baranina z nielegalnego uboju. Barani cykl rzeźny miał początek w
każdy poniedziałek na targowisku w Gorzkowicach. Tam letnim, bladym świtem, a zimą
jeszcze w głębi nocnych ciemności, konie ciągnęły z okolicznych gmin chłopskie fury,
wyładowane przeznaczonymi na ubój owcami. Niektórzy kupcy z Kamieńska usiłowali dobić
targu, podchodząc do jadących wozów jeszcze przed bramą targowiska. Fachowym okiem
oceniali wagę zwierzęcia, a mocnym chwytem w tylnej części kręgosłupa wydajność rzeźną.
Natarczywie oferowali rolnikom cenę o połowę niższą od optymalnej. Ci na ogół nie dawali
się skusić bez rozpoznania cen dnia na targowisku. Zdarzało się jednak, że któryś ulegał presji
i pozbywał się zwierząt ku ukrywanemu zadowoleniu sprytnych baraniarzy. Tak właśnie
nazywano mieszczan trudniących się pozyskiwaniem żywca i obrotem mięsem baranim.
Słowo mieszczanie zostało tu użyte wyłącznie dla kurtuazji, bowiem, na co dzień nie bez
cienia złośliwości nazywano ich łykami. Kupcy na ogół nie dysponowali własnym
transportem. Korzystali z uprzejmości rolników wracających z targowiska do domu, przez
Kamieńsk, wrzucając im na fury skrępowane bezlitośnie zwierzęta. Stąd powstało obraźliwe
porzekadło. - Powiązali cię jak barana. Zwierzęta ubijano w prymitywnych komórkach i
szopach za szczelnie zamkniętymi bramami, w warunkach urągających najbardziej
podstawowym zasadom higieny. Nikt nie słyszał jednak, żeby kiedykolwiek ktoś zachorował
po zjedzeniu nielegalnie pozyskanego mięsa. Tuż przed końcem baraniej hossy w Kamieńsku
miało miejsce tragiczne i dziwne wydarzenie. Za szczelną bramą jednego z domostw przy
biegnącej w stronę Radomska ulicy, potężny baran zabił domorosłego rzeźnika, znanego ze
szczególnej bezwzględności, a nawet okrucieństwa wobec ubijanych zwierząt. Zanim jednak
do tego doszło, mimo pozorów głębokiej konspiracji klienci nieomylnie trafiali, gdzie trzeba i
kiedy trzeba po baranie mięso. Najlepsze rozeznanie w nielegalnym uboju i handlu rąbanką
miała jednak miejscowa milicja, dokładnie informowana przez siatkę konfidentów. Poufne
informacje w tej sprawie otrzymywała od niej wszechwładna instancja partyjna. Władza
udawała, że o niczym nie wie, a lud po cichu radził sobie jak mógł. Stale rosnący popyt na
mięso baranie był jedną z dźwigni, które podniosły pogłowie owiec w kraju do pięciu
milionów sztuk. Drugą była powszechna moda na kożuchy. Co miesiąc pojawiał się w
miasteczku góral z Nowego Targu i kupował od baraniarzy po kilkadziesiąt skór, które
21
garbowano u stóp Tatr i szyto rzekomo góralskie, niezwykle modne i poszukiwane przez
elegantki kożuszki.
Równolegle, ale jakby w oderwaniu od zwyczajnego kalejdoskopu
małomiasteczkowego dnia 81 toczyły się w zatłoczonej, skromnej salce przy Urzędzie Gminy
rozmowy przedstawicieli miejscowego Komitetu Protestacyjnego z delegacją polskiego
rządu, nazywaną potocznie wtedy potocznie komisją rządową. Wiceminister Karol
Buchowiecki siedział na zwykłym drewnianym krześle, za sfatygowanym stołem. Za całą
świtę miał dobrodusznie wyglądającego wysokiego urzędnika Ministerstwa Górnictwa i
Energetyki o znanym nazwisku Zamoyski. Indagowany o arystokratyczne pochodzenie
dowcipnie odpowiedział, że nie jest „z tych” Zamojskich, co nie musiało być prawdą, bowiem
obsada centralnych urzędów w dużym stopniu składała się z byłych ziemian, którzy z obawy
o utratę stanowisk w komunistycznej administracji ukrywali raczej swoje pochodzenie.
Niezwykle kompetentny służył swoją wiedzą ministrowi, gdy ten znalazł się pod krzyżowym
ogniem pytań ze strony dobrze przygotowanych i świetnie ripostujących adwersarzy.
Buchowiecki ubrany w nienagannie skrojony garnitur, z tą swoją dość potężną posturą,
powagą i elokwencją prezentował się jak prawdziwy mąż stanu i dobrze sobie radził,
zabierając głos tylko w sprawach kluczowych. Ciężar utarczek z Przewodniczącym Komitetu
Protestacyjnego i wspomagającymi go ludźmi brali na siebie inżynierowie, delegowani przez
dyrektora Kopalni Stanisława Drozdowskiego i urzędnicy Wicewojewody Piotrkowskiego
Franciszka Jaciubka. Strona rządowa zastosowała wobec, jak im się zdawało nieobytych w
kontaktach z elitą państwa prowincjuszy metodę zabawy w dobrego i złego policjanta. Złymi
byli: przedstawiciel wicewojewody d/s rolnictwa Krześniak, dyrektor Łyczek z
Wojewódzkiego Zakładu Usług Wodnych i szef kopalnianych inwestycji Jerzy Gramatyka,
którzy negatywnie ustosunkowywali się do żądań protestujących, a dobrym sam minister,
który jawił się jako bardziej elastyczny od swoich pomocników i w odpowiednim momencie
zabierał głos, proponując kompromisowe rozwiązanie kolejnego, stawianego przez stronę
protestującą postulatu. Nie było o zwykłe uzgadnianie rozbieżnych stanowisk. W dusznym
powietrzu zatłoczonego pomieszczenia czuło się jakiś specyficzny, nieznany wcześniej
uskrzydlający powiew, podnoszący wysoko poziom emocji w głowach adwersarzy. W
większym stopniu ów niecodzienny stan umysłu dotyczył protestujących, dla których już
możliwość głoszenia swoich, niewygodnych dla władzy poglądów i ocen skutków decyzji,
podejmowanych przez wysoką władzę w obliczu prominentnych jej przedstawicieli,
wywoływała coś w rodzaju euforii. Niedaleko do staniu podniecenia było też
funkcjonariuszom władzy przypartym do muru merytorycznym argumentami,
sprzeciwiających się im zwykłych obywateli, którzy ośmielili się rzucić rękawicę budzącej,
co najmniej wielki respekt pezetpeerowskiej elicie, traktującej wcześniej jakąkolwiek krytykę
jej poczynań, jako działanie wrogie wobec państwa polskiego. Dotyczyło to partyjnych
funkcjonariuszy najniższego, gminnego szczebla, a co dopiero ministrów, których znało się
tylko z pierwszych stron gazet i telewizyjnych newsów, gdzie pisano o nich i mówiono z
nabożną czcią. Tymczasem teraz zjawili się tu wezwani z Warszawy, aby wytłumaczyć się ze
skutków decyzji, które zmieniły losy żyjących tu ludzi, bez choćby kurtuazyjnego zapytania
ich o zdanie w życiowych dla nich sprawach.
22
Stolica ante portas
Wczesnym rankiem we wtorek 8 grudnia 1981 roku droga z Piotrkowa do
Warszawy lśniła lodowym blaskiem. Biała wołga sunęła dostojnie po tej ślizgawce.
Wprawdzie pługi śnieżne dobrze przetarły najważniejszy w Polsce szlak między Śląskiem a
stolicą, to jednak nikt nie kwapił się do posypywania jezdni piaskiem zmieszanym z solą.
Polska tonęła w historycznym zamęcie, więc trudno było wymagać od przedsiębiorstw,
odpowiedzialnych za utrzymanie dróg skutecznego działania, skoro w normalnych warunkach
nigdy nie spisywały się na miarę oczekiwań użytkowników. Przewidując fatalny stan słynnej
gierkówki wyjechaliśmy z dużym zapasem czasowym, żeby z powodu jakichś
niesprzyjających okoliczności nie zarwać z takim trudem uzyskanej audiencji u samego
Ministra Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. Dla ludzi z prowincji już sama wizyta u
ministra była nie lada nobilitacją Takie były czasy. Ludowa władza wielce się ceniła i była
niedostępna dla zwykłych obywateli, aż do czasu, kiedy pod presją nieustających strajków i
demonstracji z większości nadętych jak balony dygnitarzy wyszło sporo powietrza. Wtedy
zaczęli dostrzegać i doceniać niżej postawionych od nich w hierarchii społecznej ludzi,
szczególnie tych, którzy w imię wyższych racji odważyli się borować im dziury w brzuchach.
Po blisko pół wieku bolesnych eksperymentów na żywym ciele narodu drżał w posadach na
naszych oczach system społeczno-gospodarczy dumnie ogłoszony ustrojem sprawiedliwości
społecznej. Ten system, który w założeniu genialnych ideologów miał zapewnić ludzkości po
wszystkie czasy niczym nieograniczony dobrobyt. Mimo buńczucznych zapowiedzi,
szczodrze rozdawanych obietnic, nagłaśniania mniej licznych, autentycznych sukcesów oraz
głębokiego skrywania o wiele liczniejszych porażek, nie udało się. Kraj ogarniała pełzająca
rewolucja. Trwająca wiele miesięcy fala strajków i eskalacja żądań płacowych doszczętnie
wyniszczyła słabnącą z dnia na dzień gospodarkę. Każdy, kto żądał więcej, większy zyskiwał
poklask i podnosił poprzeczkę społecznych oczekiwań, na poziom pozostający w sferze
niemożliwych do spełnienia marzeń. Z dnia na dzień radykalizowała się postawa czołowych
przywódców Solidarności. Na naradzie w Radomiu Wałęsa zapowiadał targanie sie z władzą
po szczękach, Nikt już nie panował nad postępującą anarchią. Na większość funkcjonariuszy
wszechobecnej dotąd i wszechwładnej partii komunistycznej padł blady strach.
Zaśnieżona i oblodzona Warszawa szokowała mnogością antykomunistycznych napisów na
murach. -Telewizja kłamie – informowały przyjezdnych liczne graffiti. Najbardziej widoczne
było jednak hasło Solidarność. Przyciągało wzrok ostrą czerwienią farby. Widniało na
murach, przystankach w rządowych gmachach, a nawet na korytarzu przed wejściem do
gabinetu ministra. - Rząd chce zagłodzić naród. Ukrywa żywność, żeby głodni ludzie zwrócili
się przeciw walczącej Solidarności – głosiły wypisane hasła, których już nikt nie ścierał, nie
zrywał i nie polemizował z nimi w rządowych mediach. Ta bezradność reżymu wyglądała na
mocno podejrzaną, Czuło się, że to może być cisza przed burzą. W sklepach można było
zdobyć tylko chleb i mleko. W przydrożnych gospodach zabrakło nawet zwykłej wódki, a za
szybą chłodniczej lady tkwiła tylko smętnie trzęsąca się galaretka. Wysocy urzędnicy
ministerstwa karnie czekali w bufetowej kolejce na skromne kanapki śniadaniowe. Dla
spóźnionych zostało już tylko drożdżowe ciasto. Minister Rolnictwa Jerzy Wojtecki przyjął
mnie w gabinecie w towarzystwie kilku dyrektorów departamentów. Ze mną byli: Stanisław
Boczek sekretarz Komitetu Wojewódzkiego partii i wicewojewoda Franciszek Jaciubek. Było
to pierwsze z zapowiedzianych kilku spotkań na rządowym szczeblu. Następnym rozmówcą
miał być generał Czesław Piotrowski Minister Górnictwa i Energetyki. Wyglądało na
kuriozum, że mnie opozycjonistę, porywającego się jak z motyką na słońce, na wymuszenie
23
zmian w uchwale Rady Ministrów, powołującej do życia potężny kompleks paliwowoenergetyczny, pomagali funkcjonariusze reżymu, którzy załatwili mi spotkania z najwyższymi
dostojnikami w państwie. To już nie byli ci dawni, niedostępni dygnitarze. Osobiście
przekonałem się, że znajdująca się pod silną społeczną presją władza była wtedy otwarta na
konstruktywne rokowania z opozycją na każdy temat, no może z wyjątkiem zerwania
zależności od Związku Radzieckiego i opuszczenia obozu państw socjalistycznych. To była
nowa, jakość u tych dogmatyków jeszcze wczoraj ślepo kierujących się marksistowskoleninowską doktryną. Nie ulegało wątpliwości, że to Solidarność wydostawszy się spod
tonującego nastroje społeczne wpływu Kościoła otwarcie już dąży do totalnej konfrontacji.
Świadczyło o tym fiasko mediacji prymasa Józefa Glempa na spotkaniu Wałęsy a Jaruzelskim
i odrzucenie prośby generała o dziewięćdziesiąt spokojnych dni. W grudniowym, mroźnym
powietrzu wisiała zapowiedź jakiegoś kataklizmu.
24
Cicha noc
Bywają takie noce między Mikołajem a Gwiazdką, kiedy śnieg i mróz dyktują
ludziom swoje prawa, stawiają warunki. Wtedy też tak było. Wtedy to znaczy około północy
z 12 na 13 grudnia 1981 roku. Zaledwie kilka dni upłynęło od mojej wizyty w stołecznych
ośrodkach władzy. Indagowany przez miejscowych notabli musiałem opowiadać w
miasteczku o dalszych losach porozumienia z Komisją Rządową, podpisanego 29
października w sali posiedzeń Gminnej Rady Narodowej. Nie było takiej możliwości, żeby
nie pogadać o tym z Janem Nowakiem z Lipska nad Wisłą, który był wtedy najważniejszą tu
osobą. Szczególna pozycja tego człowieka brała się z jego mocy sprawczej do społecznego
działania, wzmocnionej potęgą firmy budującej słynną gierkówkę. Dowodził tam ludźmi i
sprzętem na znacznym odcinku robót. Wysoki prestiż swego stanowiska wzmacniał
zaangażowaniem w rozwiązywanie licznych problemów i usuwanie przeróżnych
niedogodności trapiących miejscową społeczność. Baza Warszawskiego Przedsiębiorstwa
Robót Drogowych na Wrzoskach była w sennym na ogół Kamieńsku miejscem rojnym i
gwarnym. Pustoszała tylko na jedyną w miesiącu wolną sobotę, po wyjeździe mieszkających
i pracujących tu zamiejscowych pracowników w rodzinne strony. Miejscowi też gonili za
własnymi sprawami. Wtedy bezżenny dyrektor pędził kawalerkę sam. Tak było właśnie
owego dnia przed wydarzeniem, które wstrząsnęło krajem i odbiło się głośnym echem na
świecie. Siedzieliśmy sobie z Janem samowtór od późnego popołudnia przy butelce. Jak
pamiętam nie była to jedna i ta sama butelka. Czas upłynął dziwnie szybko i północ była,
blisko kiedy, zerwałem się z krzesła z mocnym postanowieniem powrotu do domu. Jan
ubolewał, że nie ma pod ręką żadnego kierowcy, który byłby na tyle sprawny żeby mnie
zawieźć do domu. Przy pożegnaniu uspokajałem go, że bez problemu pokonam te dwa
kilometry z hakiem, dzielące mnie od rynku miasteczka, gdzie o każdej porze dnia i nocy
oczekiwała na klientów, chociażby jedna z kilku kamieńszczańskich taksówek. Najczęściej
rezydował tam Sopata z Gorzędowa, który za kierownicą czarnej wołgi imał się każdego
zlecenia jazdy po gminnych wybojach i wertepach. Chrzęst zamarzniętego śniegu pod
podeszwami butów towarzyszył mi podczas pokonywania zamienionej w biały wąwóz jezdni,
biegnącej przez dawną wieś Mokradła, nazwaną przez ludową władzę ulicą Bolesława
Bieruta. – Sopata jeździ bez bata – wykoncypował ów sławny taksówkarz swoisty slogan
reklamowy, szalenie dowcipny w czasach, kiedy dominowały furmanki, nie tylko na
wiejskich drogach. Niestety tym razem na głównym placu nie tylko nie było taksówki, ale
żadnego żywego ducha. W świetle jarzeniówek srebrzysta szadź obejmowała gałęzie drzew
stojących tu w mroźnym uścisku. W żadnego okna nie padała na ulicę jasna smuga światła i
gdyby nie strużki dymu sączące się tu i ówdzie z kominów można by przysięgnąć, że ten
widok to coś na kształt fatamorgany wyłaniającej się ze śniegowej pustyni. Zdałem sobie
sprawę, że środku sporej miejscowości złożonej z kilkuset zabudowań jestem zupełnie sam,
odcięty od innych ludzi zawartymi na głucho drzwiami i ciemno połyskującymi szybami
okien. Zacząłem, więc w myślach zadawać sobie pytania i sam na nie odpowiadać.
- Czy to możliwe, żeby wszyscy taksówkarze tak wcześnie zrobili sobie fajerant w
nocy z soboty na niedzielę? - Może zbyt długo grzali silniki na siarczystym mrozie, na próżno
oczekując na klientów, których sroga zima odstraszyła od nocnych wojaży?
25
Odpowiedziałem sobie twierdząco na te pytania i nie zwlekając dłużej ruszyłem ulicą
Głowackiego w stronę trasy szybkiego ruchu. Od domu dzieliło mnie jeszcze dobre sześć
kilometrów. Chwilę później ostatnie domy wylotowej ulicy zniknęły mi sprzed oczu spowite
białą mgiełką. Zostałem sam z mroźną nocą wokół i nie zaświtała mi w głowie najmniejsza
myśl o tym, że na ulicach uśpionej stolicy słychać już chrzęst stalowych gąsienic i warczenie
silników po pancerzami.
26
Młynek
Około tysiąc pięćset metrów dzieliło mnie od mojego domu ukrytego teraz w białoszarej, zimowej oddali. Na prawym poboczu majaczył w ciemnościach drewniany budynek,
mieszczący niegdyś w dwóch izbach cztery oddziały szkoły powszechnej. Mieszkała tam
teraz rodzina Młynków, która przed kilku laty wiedziona fanaberią ekscentrycznego malarza
Henryka przybyła z Piotrkowa na tę zacofaną wieś. Sylwetka oblatującej z tynku lichej
budowli pod zardzewiałą blachą przywoływała na myśl krótką, groteskową historię tej
rodziny próbującej z własnej, nieprzymuszonej woli gorzkiego, wiejskiego chleba. Owego
ranka, kiedy obudziłem się po raz pierwszy na tej wsi, przeciągłe i żałosne ryczenie cielaków
niosło się wzdłuż asfaltowej wstęgi, wiodącej do nowiutkiego zakładu utylizacji „Bacutil,
błądziło po miedzach rozdzielających duże łany żyta i cichło na pokrytych rosą pobliskich
łąkach Ten wzbudzający litość żałosny koncert nasilał się i cichnął, budząc, co jakiś czas
uśmieszki politowania na twarzach okolicznych mieszkańców, którzy zgodnie z wiejskim
obyczajem skoro świt karmili swój żywy inwentarz. Co bardziej wrażliwi współczuli
oderwanym od wymion matek cielętom, które powiązane w stodole, zachrypłymi głosami
bezskutecznie wołały mleka. Słońce wspięło się już blisko zenitu, kiedy Młynkowie wyszli ze
szkolnej przybudówki i napełnili wodą niewielką wanienkę. Gospodyni nasypała tam
zbrylonego, proszkowego mleka, po czym z niemałym mozołem mieszała, usiłując dokładnie
rozpuścić w wodzie. Gospodarz stał obok i udzielał jej fachowych porad w trakcie mozolnego
miksowania mlecznego napoju podnosząc, co jakiś czas głos, kiedy żona jego zdaniem,
niezbyt dokładnie wykonywała jego polecenia. Sąsiedzi spoza opłotków z wielką ciekawością
śledzili poczynania tej pary, która porzuciła lekkie ich zdaniem, miejskie życie, obejmując ku
powszechnemu zaskoczeniu gospodarstwo po miejscowym rolniku Sewerynku, który zginął
w pożarze własnego domu. Młynkowie nie bez racji budzili szczególne zainteresowanie
mieszkańców tej wioski, gdzie nieliczne domostwa z rzadka widniały pośród pól, zagajników
i łąk. Niektóre usadowiły się blisko wiejskiej drogi, inne położone z dala od traktu, tkwiły
gdzieś w głębi pól obsianych żytem, dyskretnie ukryte przed wzrokiem ludzi jadących
konnymi zaprzęgami przez tę poniemiecką wieś. Z nieużywanego już przez szkołę budynku,
przydzielonego przybyszom przez naczelnika gminy na tymczasową sypialnię, uzupełniającą
nabyte od gminy pogorzelisko, trzeba było przejść około 150-200 metrów. Młynkowie
właśnie ruszyli w stronę swych włości dźwigając po dwa wiadra z białym płynem
przypominającym mleko. Towarzyszyły im ukradkowe spojrzenia miejscowych z głębi
podwórek. Za jakiś czas ucichły chrapliwe głosy zestresowanych cieląt na znak, że
gospodarze uraczyli je owym płynem przypominającym, ni to mleko, ni to wapienną wodę,
jak nie bez dozy pewnej złośliwości mówili zadomowieni we wsi rolnicy. Pan Henryk był
młodym mężczyzną raczej niskiego wzrostu i mieścił się w kanonie bliskim romskiej urody.
Wyglądało na to, że jedno z jego rodziców mogło się z polskich Romów wywodzić.
Niedostatki męskiej postury wyrównywał skłonnością do okazywania agresji w stosunku od
osób, które chciałyby go lekceważyć. Niestety bywał też agresywny w stosunku do własnej
rodziny. Bijąc najstarszą latorośl, jedenastoletniego Kamila po głowie tłumaczył postronnym
obserwatorom, że robi to, dlatego, żeby syn miał łeb twardy. Był też pan Henryk, jak mawiał
entuzjastą rolnictwa. Ta właśnie cecha była jedna z tych, które odróżniały go od sąsiadów ze
wsi, którzy słabą ziemię uprawiali z konieczności i porzuciliby ją bez żalu, gdyby zdobyli
jakieś bardziej intratne źródło utrzymania. Ów sentyment do gospodarowania na roli nie
27
przekładał się jednak nijak na trud jej poświęcany. Świeżo upieczony gospodarz traktował
wynikający w wymogów przyrody terminarz prac rolniczych całkiem fakultatywnie.
Wiosennych zasiewów dokonywali Młynkowie z sześciotygodniowym opóźnieniem, a do
sadzenia ziemniaków zamiast w kwietniu przystępowali dopiero w lipcu. Niektórzy
mieszkańcy wsi nie bez złośliwości tłumaczyli trudności z dotrzymaniem przez miejskiego
rolnika terminów agrotechnicznych. – Rano rosa, w południe gorąco, a wieczorem komary
kąsają – mówili z ironią tłumacząc postronnym, dlaczego pola Młynków jeszcze nie poorane,
a na sąsiednich z zielonej runi zająca nie widać. Gorzej, że Henryk z równą niefrasobliwością
traktował hodowane zwierzęta. Zdarzało mu się na długi weekend wyjeżdżać z całą rodziną i
pozostawiać swoich podopiecznych na pastwę losu. No nie całkiem, bo starał się im
pozostawić jakieś zapasy żywności. Pewnej surowej zimy pozostawił uwiązanemu na
łańcuchu psu bochenek chleba, którego pies niestety nie mógł ugryźć z powodu skostnienia
na silnym mrozie. Latem zaś pozostawił w mieszkaniu stadko maleńkich kaczuszek z małym
zapasem wody. Biedne piszczały z pragnienia w zamkniętym domu budząc litość sąsiadów i
przechodniów, dopóki ostatecznie nie ucichły. Tubylcy zastanawiali się podczas rozmów przy
wódce, co zwabiło zdolnego, miastowego malarza na zabitą dechami wieś, położoną na
lichych, piaszczystych glebach. Rozwijano różne teorie i roztrząsano różne warianty, tocząc
burzliwe spory z mocą zależną od ilości wypitej czyściochy z czerwoną kartką. Jeszcze
trudniej byłoby im pojąć motywy samozesłania na zacofaną wieś, gdyby wcześniej widywali
pana Heńka zasiadającego nad kawą i lampką wina w piotrkowskiej kawiarni „Pod
Ormianinem”. Tam właśnie przesiadywał pozując na kogoś z bohemy, malarza bujającego w
obłokach, oderwanego od twardej rzeczywistości. W czasie, kiedy kawiarnia zamykała swoje
podwoje artysta, acz niechętnie zarabiał na życie malując mieszkania ludziom z lepszego
towarzystwa. Ku rozpaczy swoich klientów robił częste przerwy w malarskiej robocie,
bowiem mocno ciągnęło go do kawiarnianego stolika .Niekiedy znajdował nawet czas na
wizytę w szkole wieczorowej, w której bezskutecznie usiłował uzupełnić średnie
wykształcenie. Nie wiedzieli o tym jego nowi sąsiedzi, ale i tak dziwili się, co nie miara, że
ktoś potrafiący malować kościoły chce się babrać w gnoju. Tak czy inaczej powód osiedlenia
się rodziny Młynków w Danielowie nie był znany. Zazwyczaj tak bywa, że jak niewiadomo, o
co chodzi to na pewno chodzi o pieniądze. Tym razem także nie było inaczej.
Charakterystyczną cechą życia w Polsce Ludowej był niedobór mięsa na stołach klasy
robotniczej. Druga część tego zdania pochodzi z propagandowej nowomowy tamtych czasów.
Oświecony woluntaryzm ekipy rządzącej Edwarda Gierka usiłował na różne sposoby zaradzić
temu wstydliwemu dla ludowej władzy problemowi. Stąd wzięła się wielka ofensywa
partyjno-rządowa na rzecz wzrostu pogłowia zwierząt rzeźnych. Dla osiągnięcia tego
szczytnego celu uruchomiono cały system zachęt dla rolników podejmujących chów zwierząt
na większą skalę, w tym cały system tanich, a nawet po części umarzalnych kredytów.
Właśnie owa łatwość pożyczania pieniędzy w bankach przez spełniających rządowe kryteria
rolników sprowadziła rodzinę Młynków na wieś. Cały szkopuł w tym, że wyobrażenie o
sielskości życia na wsi prysnęło jak bańka mydlana, po zetknięciu twardą, bezlitosną
rzeczywistością. Niefrasobliwość i niespieszność działania świeżo upieczonego gospodarza
prowadziły do takich kuriozalnych sytuacji, że sadził on ziemniaki w połowie lipca, kiedy
inni ze swoich upraw zaczynali już podbierać młode do gotowania. Ku jego zaskoczeniu
chwasty w burakach rosły mu tak szybko, że w żaden sposób nie mógł nadążyć ich wyrywać.
Nie miał, więc, szans pochwalić się jakimiś sukcesami w polu i zagrodzie, a chwalić się lubił
okrutnie. Z tej sprzeczności wynikającej z zapotrzebowania na sukcesy z mało budującym
stanem faktycznym wynikały często przezabawne sytuacje.
- Panie Józku popatrz pan, jakie Młynek ma piękne buraki – zaczepił pewnego razu
przechodzącego obok plantacji rolnika Józefa Stanisza, z nadzieją w głosie na pochwałę.
28
- No tak, zgadza się– potwierdził Józef, ale cała reszta pola chwastami panu zarosła
– z pewną, słyszalną w głosie złośliwością - dodał.
- Panie Józku spier….. pan – rzucił ostro podenerwowany Młynek.
Wykorzystując do imentu ową łatwość zaciągania kredytów Młynek żył jakiś czas na
wysokiej stopie i podróżował cholernie wtedy drogą taksówką. Brał na kredyt, co popadło nie
troszcząc się o przyszłą spłatę zobowiązań. W ten sposób stał się właścicielem kilku hektarów
ziemi, materiałów na budowę nowoczesnej obory, cieląt do wychowu, nawozów sztucznych i
innych reglamentowanych dóbr. Nie można by powiedzieć, że nie inwestował. Wylał nawet
fundamenty pod oborę. Na tym jednak poprzestał i dopuścił do zniszczenia kilku ton
deficytowego cementu. Sąsiedzi pukali się w głowy na widok tak niebywałego
marnotrawstwa i złorzeczyli władzy ludowej, że do tego dopuściła. Pieniądze wydawane
lekką ręką wkrótce się skończyły, więc nasz malarz ruszył do malowania, pozostawiając
żonie obrządek ryczących żałośnie cielaków. Nawiezione żyznym torfem na koszt państwa
pola zarastały chwastami, a wycięte i leżące pokotem drzewa w lesie służyły za pokarm
żarłocznym kornikom. Co gorsza panie z banku zaczęły składać wizyty na budowie i wobec
braku postępu w robotach zablokowały dalsze transze kredytu inwestycyjnego. Firmy obrotu
zwierzętami, nawozami i Centrala Nasienna domagały się zapłaty za skredytowany towar.
Pana Henryka już nie podawano za przykład w gazetach, a on sam kręcił się jak fryga,
oganiając się z różnym skutkiem od wierzycieli i komorników. Przestał też lubić ludową
władzę, bo ta nie dała się dłużej doić. Z dnia na dzień zmienił front i zaczął się przedstawiać
się, jako ofiara represjonowana przez nieprzyjazny ludziom reżym. Wkrótce los przyszedł mu
z pomocą, dostarczając argumentów dla wykreowania się na ofiarę paskudnej komuny.
Wydarzenia w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu popchnęły Polskę w stronę dziejowego
zakrętu. Pan Henryk z dnia na dzień stał się działaczem Solidarności Rolników
Indywidualnych. Odzyskał dawny wigor i w oczach ludzi, przeważnie tych, co nie znali go
wcześniej, uchodził za pokrzywdzonego przez wredny reżym bojownika o prawa
obywatelskie. Nie był już nieudacznikiem i nieodpowiedzialnym ignorantem tylko
męczennikiem, doprowadzonym do materialnego upadku, przez celowe działanie władzy w
ramach zemsty za jego antykomunistyczną postawę. Nie przeszkadzało mu to, że w żaden
sposób nie mógł się wykazać jakimkolwiek dorobkiem opozycjonisty, ani żadnymi faktami
uprawniającymi go etykiety dysydenta. Za to z gorliwością neofity zabrał się do tępienia
przejawów komunistycznej dyktatury na wsi. Ogłosił się przewodniczącym Solidarności w
Kamieńsku i organizował zebrania wiejskie, na których rozliczał bezlitośnie gminnych
prominentów. Wśród nich ze szczególnym upodobaniem atakował prezesa miejscowej
Gminnej Spółdzielni Jana Witalewskiego, mszcząc się za to, że w niedalekiej przeszłości
wisiał na jego klamce, prosząc o dostęp do trudno dostępnych, reglamentowanych towarów.
Przed jednym z zebrań, na którym nowo wykreowani wiejscy działacze mieli zamiar
rozliczyć sklepową miejscowego sklepu spożywczego z kumoterstwa przy sprzedaży
artykułów spożywczych pierwszej potrzeby, tak instruował swoich zwolenników i wielbicieli:
- Na zebraniu pyski macie mieć otwarte. Jebać ile wejdzie.
Od tej pory Henryk Młynek rósł w siłę. Powołał żonę na przewodniczącą komisji rewizyjnej,
kierowanej przez siebie gminnej struktury związkowej i siłą krzyku oraz złorzeczenia
komunizmowi i partyjnym prominentom, piął się do góry w hierarchii na szczeblu
wojewódzkim w Piotrkowie Trybunalskim.
Te i podobne myśli przychodziły mi do głowy, kiedy mroźną nocą
przechodziłem obok szkoły zrujnowanej przez domorosłego działacza i znanego już w
okolicy krzykacza. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że kariera fanatycznego związkowca tak
szybko się zakończy, a on sam zagubiony kompletnie w nowej rzeczy rzeczywistości uchwyci
się, jako ostatniej deski ratunku stworzonej przez władzę stanu wojennego furtki
emigracyjnej, przez którą reżym zamierzał pozbyć się z kraju największych wichrzycieli. W
29
zasadzie była to oferta dla grubych ryb, ale jak to zwykle bywa otwartym kanałem przecisnęły
się także drobne płotki. W ten sposób państwo Młynkowie po krótkim pobycie w obozie
przejściowym na terenie Republiki Federalnej Niemiec wylądowali w Chicago. Pozostały mi
po nich wspomnienia i kilka obrazów zakupionych wcześniej od samego kandydata na
mistrza Młynka-Oreckiego.
Koniec
30
Dzień przesilenia
Spis treści
1. Wstęp
strona 2
2. Magnituda
strona 3
3. Siedlisko intryg
strona 5
4.Singa-pur
strona 9
5. Hipokryta
strona 12
6. Ostatni taki czwartek
strona 17
7. Stolica ante portas
strona 22
8. Cicha noc
strona 24
9. Młynek
strona 26
10. Spis treści
strona 31
31

Podobne dokumenty