Czytaj więcej

Transkrypt

Czytaj więcej
OSTATNIA STRONA
Piotr Millati
OPIS ZDZICZAŁYCH
OBYCZAJÓW CHŁOPIĘCYCH
ZA CZASÓW PANOWANIA
EDWARDA GIERKA
T
o, co za chwilę tu przeczytacie, u wielu wywoła niechęć i opór. „To niemożliwe!” – zawyrokują jedni, „jak zwykle demonizuje!” – z przekąsem stwierdzą drudzy, „odrażające!” – skrzywią się jeszcze inni. I wszyscy
będą mieli rację. Na swoją obronę mam tylko jeden, przede wszystkim dla
mnie samego kłopotliwy fakt – wszystko, co opisane poniżej, zdarzyło się
naprawdę.
1.
Przewrót, jaki dokonał się w ostatnim dwudziestoleciu w królestwie dzieci,
przypomina mi w pewnym sensie jedno z najbardziej doniosłych wydarzeń
w historii Europy. Mam tutaj na myśli zwycięstwo kultury mieszczańskiej
nad kulturą szlachecką, które bezpośrednio doprowadziło do powstania nowoczesnego świata. W XIX wieku kupiec i przemysłowiec na spółkę
z bankierem ostatecznie odesłali do śmietnika historii stan szlachecki wraz
z jego etosem rycerskim, którego zręby nie różniły się od tego, który możemy odnaleźć już u Sumerów, Spartan czy Wikingów.
Jakiś czas temu, z naszych przedszkoli, szkół i placów zabaw, dziecko-wojownik zostało z podobną bezwzględnością wyparte przez dziecko-konsumenta. Pozycja w stadzie – najważniejszy parametr samooceny w tym jednym z trudniejszych okresów życia – nie zależy już od siły pięści, szybkości
nóg, zręczności i odwagi, ale od logo noszonych butów i kurtek, od modelu
posiadanego smartfona, od samochodu, którym jeździ rodzic. Dzieci te nauczono pragnąć posiadać, co samo w sobie nie jest jeszcze czymś złym. To,
co naprawdę niszczy ich dzieciństwo, to niespotykana wcześniej łatwość
zaspokajania tego pragnienia. Nie różnią się już pod tym względem od dorosłych – dzieląc z nimi te same życiowe aspiracje i możliwości ich urzeczywistnienia, same stały się dorosłymi; w tym jednym przynajmniej wymiarze.
Dlatego dzisiaj dzieciństwo – ten odrębny, autonomiczny czas, wydobyty
z ludzkiej egzystencji dzięki cywilizacyjnemu i duchowemu postępowi, czas
będący niegdyś długim i zawiłym niczym jelito cienkie przedsionkiem wie-
234
OSTATNIA STRONA
ku młodzieńczego, kończy się szybko jak wyrostek robaczkowy. Jedyne, co
z niego zostaje, to infantylizm. Odarty jednak z dziecięcej naiwności i nieśmiałości, traci cały swój sens i urok.
Może jednak nie ma czego żałować, skoro konsekwencją tej straty będzie
zdobyta już na samym progu życia świadomość, o co w nim tak naprawdę
chodzi? Nic nie wskazuje na to, że konsumencki model egzystencji miałby być w przyszłości zastąpiony czymś lepszym i bardziej przez ludzkość
upragnionym. Sukces zarówno zawodowy, jak i prokreacyjny odnoszą
przede wszystkim jednostki najlepiej przystosowane do otoczenia. Może
im wcześniej nasze dzieci zdobędą tę umiejętność, tym lepiej dla nich?
2.
Za moich czasów dzieciństwo trwało przynajmniej do końca podstawówki,
choć bywało, że dwa albo trzy lata dłużej (jeśli poszło się do liceum, a nie
szkoły zawodowej). Przez cały ten czas mentalnie było się w zasadzie tym
samym człowiekiem.
Być dzieckiem znaczyło przede wszystkim peszyć się, zawstydzać, czerwienić z byle powodu w kontaktach z dorosłymi. Znaczyło dostawać „murzynka” z białej mdłej masy zamiast prawdziwego loda, do którego oni mieli prawo. Dzieci i dorosłych dzieliła niewyobrażalna już dziś przepaść, podobna
do tej, która niegdyś istniała między panem a pańszczyźnianym chłopem.
Dziecko było niewolnikiem dorosłego, skazane na jego kaprysy, rozkazy
i nakazy, złą lub dobrą wolę, na jego łaskę i niełaskę. Dorośli nie musieli się
tłumaczyć z irracjonalności swych niezrozumiałych lub niesprawiedliwych
decyzji. Nie dyskutowało się z nimi. Rodzice byli przede wszystkim dorosłymi, dopiero w dalszej kolejności tatą i mamą. Niemal zawsze solidaryzowali się z innymi członkami swej kasty, lojalnie dotrzymując ustaleń niepisanej umowy, na mocy której inny rodzic, sąsiad, wychowawca, ksiądz czy
nawet wredny ormowiec zawsze mieli rację, choćby nawet jej nie mieli. Nie
do pomyślenia było, abym mógł zwrócić się do mamy lub taty na „ty”. Byłaby to profanacja, wyzywający brak szacunku, który musiałby wywołać natychmiastową reakcję.
Rodzice byli absolutnymi władcami przełącznika telewizora. To oni decydowali, co będzie emitowane na jego ekranie i jak długo. W każdym momencie, gdy film stawał się według ich oceny „nieodpowiedni dla dzieci”
(co dotyczyło wyłącznie tak zwanych scen łóżkowych), mogli zażądać wyjścia do drugiego pokoju. Niemal zawsze siedziało się tam, gdy odwiedzali ich inni dorośli.
Lanie było powszechnie uznanym i cenionym środkiem wychowawczym.
Wielokrotnie byłem świadkiem sytuacji, gdy mąż sąsiadki, która mnie pilnowała, gonił wokół rodzinnego okrągłego stołu z białym kablem w ręku
235
OSTATNIA STRONA
(pracował jako elektryk w stoczni) swą porażoną strachem córkę. Gdy było
już po wszystkim, wrzucał ją na około godzinę do ciemnej ubikacji, zamykając drzwi na haczyk, specjalnie zamontowany na takie okazje. Tak skutkowała, zdawałoby się, niewinna uwaga w dzienniczku, że „Ela znów rozmawia na lekcji”.
Jednak dorośli nie mogli się zachowywać wobec nas inaczej, skoro na tych
samych zasadach był oparty porządek świata, w którym żyli na co dzień.
Po prostu nie wyobrażali sobie innego. Tutaj także drobne przewinienie
błyskawicznie ściągało na siebie brutalną represję. Metoda wychowawcza,
którą dorośli stosowali wobec swych dzieci, była tą samą metodą, jaką ludowa władza posługiwała się wobec społeczeństwa – lepiej zakazać za dużo
niż za mało, lepiej ukarać dziesięciu niewinnych, niżby miał ujść karze jeden winny. Cel także był identyczny – „aby nie weszli nam na głowę”, aby
nie pozwolić im się „rozpuścić jak dziadowski bicz”.
3.
W szkole pozostawaliśmy całkowicie bezbronni wobec samowoli nauczycieli, której nie hamowało nic prócz ich własnych sumień. To oczywiste, że
na tej żyznej glebie całkowitej bezkarności co jakiś czas wyrastały monstrualne indywidua, które dziś za swe nadużycia otrzymałyby dożywotni zakaz nauczania. Pamiętam wszystkie te postacie z imienia i nazwiska. Tworzą równie ponurą co groteskowo-komiczną galerię najbardziej osobliwych
ludzkich dziwactw i patologii. Jeśli chcecie sobie wyrobić bliższe pojęcie
o tym, co mam tutaj na myśli, przeczytajcie sobie ostatnią część drugiego tomu Buddenbrooków Tomasza Manna, gdzie ze znawstwem świadczącym o osobistej autopsji opisany jest koszmar szkolnych doświadczeń małego Hanno.
Poddawaliśmy się pokornie i bez szemrania totalitarnej władzy tych ludzi,
z zaciśniętymi zębami znosząc wszystkie upokorzenia. Wydawało się wówczas, że inaczej być nie może. Ja naprawdę wtedy wierzyłem, że „kto podniesie rękę na ojca lub matkę, temu ona uschnie”. Straszliwa kara zapowiedziana w tej klątwie zdawała się chronić przed rękoczynami wszystkich
dorosłych. Na otwarty bunt pozwalały sobie jedynie dzieci z rodzin patologicznych, których rodzice nigdy nie pojawiali się na wywiadówkach. Ze
zgrozą i odrazą przyglądaliśmy się tym rzadkim pokazom niewyobrażalnej
dla nas bezczelności, wewnątrz swych serc opowiadając się po stronie prawa i porządku, czyli nauczyciela.
Dziś, gdy sytuacja się odwróciła i prześladowcą jest uczeń, nie czuję satysfakcji z rewanżu, który się dokonał. Nurtuje mnie za to raczej niewesoła myśl, że zdrowy rozsądek oraz złoty środek to wartości z gruntu obce rodzajowi ludzkiemu.
236
OSTATNIA STRONA
4.
Całe dnie spędzaliśmy „na dworzu”, zostawieni sami sobie. Wpadało się do
domu tylko na chwilę, by połknąć w biegu kromkę chleba, zapijając szklanką przesłodzonej, zimnej herbaty, która stała w dużym słoju na stole, i zaraz wracać do rwącego potoku przygód, który toczył się nieprzerwanie.
Na początku wakacji dni należały do tych najdłuższych i najgorętszych
w roku. Rozgrzany słońcem beton blokowisk oddawał ciepło jeszcze długo
po zmroku. Czerwcowe zmierzchy ciągnęły się w nieskończoność i rodzice
przypominali sobie o nas dopiero na dwie godziny przed północą, zwołując każdego po imieniu przez otwarte okna. Wracałem przepełniony szczęściem istnienia. Miałem poczucie, że od wyjścia na podwórko minęło nie
pół doby, ale jakaś geologiczna epoka, w której dokonała się niewyobrażalna wręcz liczba cudownych, zapierających dech w piersiach zdarzeń. Każdy taki dzień był zamkniętą, wypełnioną głębokim sensem historią, zupełnie inną od tych, które się już dokonały, a także tych, które miały dopiero
nadejść. To było jak czytanie coraz to nowej, wspaniałej książki, od której
nikt i nic nie może nas oderwać, dopóki nie przewrócimy ostatniej strony.
Nigdy później już nie było dane mi doświadczyć czegoś podobnego. Czas
był niczym przyjazny klimat, który pozwalał w pełni rozwinąć się każdemu
zamierzeniu. Dziś jest zasypującą mnie z coraz większą prędkością lawiną
suchego piasku.
Moje ubranie było przesiąknięte dymem ogniska, a kolana zdarte do krwi.
Stojąc w wannie, z zaciekawieniem przyglądałem się niewiarygodnej ilości
piasku, kurzu i brudu, które spływały wraz z wodą, tworząc mulisty nurt
barwą przypominający deltę Gangesu. Mycie kończyło się na wysokości kolan. Prawdziwa kąpiel miała miejsce raz w tygodniu. Taki był zwyczaj. Może
brał on swój początek z nawyków poprzednich pokoleń, żyjących w mieszkaniach bez ciepłej wody w kranie? Dziś trudno w to uwierzyć, ale i dla nas
wówczas dzisiejsze standardy higieny osobistej uznane zostałyby za wymagające specjalistycznego leczenia natręctwo.
Zupełnie obca nam była zawziętość, z jaką się obecnie dąży do unicestwienia ostatniej bakterii. Na czarną od podwórkowego brudu dłoń sypało się
oranżadę w proszku, dodając trochę śliny, tak, aby zaczęła się pienić. Ta
bulgocząca, mieniąca się jaskrawymi żółciami i czerwieniami masa była
następnie zlizywana do ostatniego kryształka. W przypływie wspaniałomyślności podsuwało się ją pod zawsze spragnione języki kolegów. Mając
cztery lata, podnosiłem z chodnika przydeptane niedopałki papierosów. Z
petem wciśniętym jak u starego „fachury” w kącik ust, przybierając podpatrzoną minę budowlańca, produkowałem w piaskownicy babki w kształcie
żabek, żółwi, ciasteczek i chlebków. Proceder ten, gdy tylko został odkryty,
wykorzeniono naturalnie laniem, które spadło na mnie pewnego słonecznego popołudnia jak grom z jasnego nieba.
237
OSTATNIA STRONA
Latem rozpoczynały się gry podwórkowe – „w chowanego”, „berek”, „raz,
dwa, trzy, baba-jaga patrzy”, „mamo, mamo, ile kroków do ciebie”, „chłopek”, „państwa i miasta”, pływanie na pniu zwalonego do stawu drzewa,
robienie tak zwanych sekretów, czyli podziemnych schowków z papierkami po cukierkach, złotkiem po czekoladzie i polnymi kwiatami, tworzącymi
płaską kompozycję pod kawałkiem odgrzebywanej co jakiś czas szybki. Gra
w noża, czyli wymagające sporej zręczności wbijanie według określonych
zasad scyzoryka w ziemię (pamiętacie figury tej zabawy? – ojciec, matka, studnia, kieliszek, słoneczko, buła, czółko, szmergiel…). Sporo było też
twórczego „rękodzieła”, jak robienie stateczków z kawałka sosnowej kory,
którą szlifowało się na chodnikowej płycie (masztem był plastikowy patyczek po lizaku, a żaglem kawałek gazety), albo składanie minitratw ze znalezionych na ulicy, lepkich od brudu, płaskich patyków po lodach Calipso.
Zima to lepienie bałwanów, budowanie igloo, zjazdy na sankach w jednej
sczepionej z sobą i rozwrzeszczanej masie, często kończące się wywrotką
lub zderzeniem. Albo jeszcze lepiej – zjazdy głową w dół z oblodzonej górki na samym brzuchu lub plecach. Jesienią i wiosną – prace melioracyjne
w grząskim błocie, czyli łączenie z sobą, systemem wyżłobionych piętą kanałów, wielkich, czarnych kałuż. W maju powszechny amok wywoływał wylęg chrabąszczy. Zabawa polegała na strącaniu ich w locie dłonią. Do tego
gra w kapsle, w dwóch wersjach – „dołek” i „trasa”, będąca substytutem
rozgrywającego się w tym samym czasie kolarskiego Wyścigu Pokoju. Niezależnie już od pory roku – zrzucanie różnych przedmiotów wprost na ulicę z najwyższej kondygnacji pobliskiego wieżowca.
Raz w miesiącu szczególnej rozrywki dostarczał nam wracający kompletnie pijany po wypłacie sąsiad z klatki C. Nie był w stanie wejść o własnych
siłach na trzecie piętro. Usłużnie pomagaliśmy mu w szlachetnym zamiarze powrotu do rodzinnego gniazda. Trzeba było przestawiać mu nogi na
stopniach, jednocześnie podtrzymując go ze wszystkich stron, by nie runął na betonowe schody, ostatecznie niwecząc nasze starania. Szło to powoli. Podobnej cierpliwości musiał w czasach starożytnego Egiptu wymagać transport wielkich kamiennych posągów na przeznaczone im miejsca
w świątyniach. W końcu nasz wysiłek wynagradzała chwila, na którą wszyscy czekaliśmy. Mężczyzna stał oparty czołem o drzwi mieszkania, z trudem
utrzymując równowagę. Teraz należało tylko nacisnąć przełącznik dzwonka. Gdy niespodziewająca się niczego żona otwierała drzwi, bezwładne ciało wpadało z hukiem do przedpokoju niczym ciężki wór kartofli.
Zabawy te cechował budzący szacunek minimalizm – nie potrzeba było do
nich żadnych zabawek, wszystko, co niezbędne, znajdowało się na podwórku. Całą resztę uzupełniała nasza wyobraźnia, zamieniając złamany kij od
miotły w szybkostrzelnego winchestera albo wielki karton w kabinę statku
kosmicznego.
238
OSTATNIA STRONA
Dzisiejsze zabawki cechuje hiperrealizm. Są doskonałymi kopiami przedmiotów występujących w rzeczywistości. Wyobraźnia – ta wspaniała zdolność ludzkiego umysłu do kreowania bytów nieistniejących, nie ma tu nic
do powiedzenia. Ogólnoświatowa kariera klocków Lego będzie dla mnie
zawsze symbolem jej banicji z dziecięcego świata. Ich zasadą nie jest bezgraniczna wolność tworzenia, a niewolnicze trzymanie się drobiazgowej instrukcji. Cała sztuka polega tu na tym, aby zrekonstruować coś, co wcześniej wymyślił ktoś mądrzejszy od nas. W ostatecznym rozrachunku taka
zabawa to nic innego, jak przyuczanie do umiejętności skrupulatnego wypełniania w dorosłym już życiu korporacyjnych procedur.
Wróćmy jednak do przeszłości. Gry i zabawy, które tu przypomniałem,
mimo że powtarzane w nieskończoność, dostarczały nam wielkiej, niesłabnącej frajdy. Nie wymieniłem jednak tej najważniejszej, będącej królową
wszystkich gier podwórkowych. Była nią wojna.
5.
Liczyły się wartości pierwotne i fundamentalne. Prymitywna siła fizyczna decydowała niemal o wszystkim.
W jakiejkolwiek dziecięcej
zbiorowości bym się nie znalazł, czy była to szkolna klasa,
podwórkowa drużyna piłkarska, czy kółko modelarskie,
z powtarzalnością cechującą zakorzeniony atawizm,
budowała się natychmiast
hierarchiczna struktura na
kształt piramidy, precyzyjnie
wyznaczająca miejsce każdemu z nas. Zasada była prosta
– jestem wasalem tego, kto
może mi spuścić łomot. Prawo pięści było jedynym prawem budzącym nasz respekt
i uznanie.
Każdy zatarg z osobnikiem
stojącym choć stopień niżej
w tej hierarchii, każdy nabrzmiewający spór wynika- 
Fot. Piotr Millati
239
OSTATNIA STRONA
jący z różnicy interesów, zdań czy opinii (np. na temat tego, kto ma lepszy
piórnik) można było błyskawicznie rozwiązać, wypowiadając czysto retoryczne, działające jak magiczna formuła pytanie. Nie ma chyba nikogo, kto
by go nie usłyszał. Brzmiało ono: „Chcesz w ryja?”.
Z reguły nie chciał. Pokornie spuszczał głowę i podszytym strachem milczeniem potwierdzał naszą rację, choćby stała ona w jaskrawej sprzeczności ze
zdrowym rozsądkiem albo obiektywnym odczuciem tego, co słuszne i sprawiedliwe. Dura lex, sed lex.
6.
Wojny pragnęliśmy bardziej niż śniegu i prezentów pod choinkę w święta
Bożego Narodzenia. Dzięki niej dochodziła do głosu nasza najgłębsza natura, odziedziczona po niezliczonych generacjach wojowników, ciągnących
się wstecz aż do zarania dziejów.
Dziewczyny się nie liczyły. Sama myśl, że można bawić się lalkami w dom,
czesząc grzebieniem ich upiornie sztywne włosy, napawała mnie wstrętem. Słowo „babski” uchodziło za jedną z najbardziej pogardliwych obelg.
Nikt nas tego nie uczył, choć bez wątpienia świat dorosłych, należący jeszcze wówczas do mężczyzn, umacniał nas w przekonaniu, że tak właśnie ma
być.
Przemawiał przez nas ten sam potężny instynkt, który pchnął niegdyś Hunów do serca Europy, a krzyżowców ku pustynnej Palestynie. Kiedy pociągałem palcem za cyngiel „korkowca”, czułem, że naprawdę jestem sobą, że
dotykałem nim sekretu swej tożsamości. Prawdziwie szczęśliwe życie wyobrażaliśmy sobie jako niebezpieczną przygodę z bronią w ręku.
Destrukcja wywoływała w nas najwyższą ekstazę – nie znaliśmy przyjemności większych ponad te, jakie daje podeptanie komuś zamku z piasku, stłuczenie eksplodujących przy tym jarzeniówek, zerwanie plastikowej osłony
z poręczy na klatce schodowej albo celny strzał w czyjś pośladek ze „skoblówki” – rodzaju kuszy z wielką siłą miotającej zagiętymi w haczyk kawałkami aluminiowego drutu.
Wojna toczyła się wszędzie i bez końca. Między sąsiadującymi z sobą osiedlami, między ulicami, blokami, szkolnymi klasami, grupami w tych klasach… Tworzyliśmy wrogo do siebie nastawione szczepy, plemiona, bandy,
mafie, na czele których stał „wódz” i jego przyboczni, bezwiednie odtwarzając w ten sposób najbardziej pierwotne struktury organizacji ludzkiego
życia. Podobnie jak w średniowieczu, wyjście poza własne terytorium wiązało się z poważnym niebezpieczeństwem. Znajomość lokalnej geopolityki
stanowiła równie niezbędną, co powszechną wiedzę. Wiadomo było, że ci
z osiedla Tysiąclecia i Żabianki „mają po mordzie” od tych z Wejhera i vice
240
OSTATNIA STRONA

Fot. Piotr Millati
versa, gdziekolwiek by nie przecięły się ich ścieżki, że każdy jeden z dziewiątki z Orłowskiej dostanie w gębę, gdy pojawi się na podwórku przed
piątką na Gospody. Nikt już nie pamiętał, co było pierwszą przyczyną tej
nienawiści, ale raz wykopany topór wojenny nie rdzewiał nigdy.
Co jakiś czas wrogość osiągała stan wrzenia, wyniesiona do tego punktu
amplitudą jakiegoś dla nas samych niezrozumiałego rytmu. Dochodziło
wówczas do regularnych bitew, w których ogarnięte szałem hordy ledwo
odrosłych od ziemi kurdupli okładały się czym popadnie, dopóki nie rozpędziła ich milicja.
Dorośli z reguły nie mieli o tym wszystkim bladego pojęcia. Ich kontrola nad nami poza domem i szkołą praktycznie nie istniała. Wychowywaliśmy się sami, na ulicy, bez żadnych zajęć dodatkowych, których nadmiar
skutecznie uniemożliwia dziś dzieciakom odwieczny bieg po śladach swych
poprzedników. Gdyby nasi rodzice czytali Władcę Much Goldinga, może
uważniej przyjrzeliby się garści śrub, noszonych przez ich pociechę w kieszeniach, będących faktycznie amunicją do procy. Ale nie czytali. Nasz ukochany film – Chłopcy z Placu Broni, opowiadający o dziejach dziecięcej
wojny, toczącej się w jednej z dzielnic Budapesztu, choć na okrągło powtarzany w telewizji, też nie dawał im jakoś do myślenia.
241
OSTATNIA STRONA
7.
Z dzisiejszego punktu widzenia byliśmy zatwardziałymi tradycjonalistami.
Bóg, honor, ojczyzna, patriotyzm, zwierzęce przywiązanie do rodziny, podszyta zabobonnym lękiem pogarda dla „pedałów”, niepodlegające dyskusji
przekonanie o antropologicznej niższości dziewczyn oraz „czarnych” to imponderabilia, które stanowiły klucz do naszych serc i dusz.
Idealizm dziecięcy to potężna i moralnie dwuznaczna siła, którą do tej pory
w pełni doceniły chyba tylko reżimy totalitarne oraz zagrożone w swym
istnieniu nacjonalizmy. Gdy dziś oglądam archiwalne filmy, na których
dwunastoletni chłopiec z Hitlerjugend odpala panzerfausta albo dziecko-powstaniec rzuca w płonącej Warszawie butelkę z benzyną, świetnie rozumiem ich bezgraniczną wdzięczność wobec dorosłych, którzy pozwolili
im uczestniczyć w najwspanialszej z zabaw. Do głębi poruszał nas tragiczny patos polskich dziejów. Powstanie Warszawskie czy obrona Westerplatte wydawały się najważniejszymi wydarzeniami w historii ludzkości, z powodu których, jak sobie to wyobrażaliśmy, podziwia nas cały świat.
Słowo Polska wypowiadane było z autentyczną czcią. Jej godło, flaga i symbole stanowiły nienaruszalną świętość. Pierwszego maja dumnie obwoziliśmy na rowerach doczepione po dwóch stronach kierownicy papierowe
biało-czerwone chorągiewki i gdyby tylko ktoś wpadł na pomysł, aby dać
nam prawdziwe szturmówki, bez wahania ustawilibyśmy się z nimi na czele jakiegokolwiek bądź pochodu. Równie namiętnym, co nigdy niespełnionym marzeniem było nieść podczas procesji Bożego Ciała ciężki drzewiec
proporca z pięknie wyszytym sercem Jezusa.
Naszą obsesją była godność osobista – dobro nieustannie naruszane przez
rówieśników i z tej przyczyny mające fundamentalne znaczenie. To w jej
obronie nabito najwięcej siniaków w przerwach między lekcjami. Największą z możliwych zniewag była obraza rodu, czyli dobrego imienia rodziców.
W takim wypadku trzeba było bez chwili wahania rzucić się z pięściami na
agresora, nawet gdyby równało się to samobójstwu.
W przyszłości pragnęliśmy wykonywać profesje, będące dla nas synonimem męskiej przygody i stanowiące dorosłą kontynuację podwórkowych
zabaw. Tak więc największym wzięciem cieszyli się żołnierz, milicjant, strażak, myśliwy, płetwonurek, kolejarz, kierowca ciężarówki, piłkarz, hokeista… Strona finansowa pracy nikogo nie interesowała. Po prostu nie było
takiej kwestii. Tylko jeden z nas, bez wątpienia pod wpływem rodziców,
którzy wcześniej niż inni zorientowali się, gdzie będą konfitury, pytany,
kim chciałby zostać, oznajmiał: „właścicielem prywatnego interesu”. Za
każdym razem wywoływało to zdziwienie i konsternację.
242
OSTATNIA STRONA
8.
Nasza religijność była równie żarliwa, co bezmyślna. Uczestniczyliśmy chyba we wszystkich możliwych uroczystościach i obrzędach – jesienią w różańcu, zimą w roratach ze zrobionymi własnoręcznie lampionami, wiosną
w rozłożonej na stacje drodze krzyżowej (stacja – to drażniąco nieadekwatne słowo miało smak równie jak ono niepojętej tajemnicy śmierci i zmartwychwstania Chrystusa). Z anielską cierpliwością wytrzymywaliśmy wieczorne odmawianie tasiemcowych litanii w nabitym wiernymi kościele.
Niedziela to naturalnie msza święta – spędzana od początku do końca
w stanie kataleptycznego bezruchu, z reguły na stojąco, gdyż ławki zwyczajowo zarezerwowane były dla starszych. Ktoś mógłby pomyśleć, że ta obca
dziś pilność w wypełnianiu religijnych praktyk była prostą konsekwencją
powszechnego wówczas katolickiego wychowania. Nic podobnego. Moi rodzice z reguły zostawali w niedzielę w domu, nie tłumacząc się z tego przede
mną. I bynajmniej nie byli w tym wyjątkiem. Ojciec, kiedy już od wielkiego
dzwonu zjawił się na mszy, zaraz na samym jej początku zasypiał w ławce.
Ulgowa taryfa, jaką przyznawali sobie dorośli, w żadnym wypadku nie dotyczyła dzieci. Pilnowano, byśmy
nie opuścili nawet jednej
mszy. Byliśmy ich sumieniem, a także świadectwem
normalności wystawianym
na pokaz sąsiadom i znajomym. Musiało ono pozostać
nieskalane.
Co tydzień szło się na religię.
Kościół znajdował się w odległym o dwa kilometry od
naszego osiedla Jelitkowie.
Urozmaicaliśmy sobie tę
drogę, oddając się przeróżnym wybrykom. Naszą ulubioną ofiarą był „dziadek”
z kiosku przy pętli tramwajowej, do ślepej furii doprowadzany wielokrotnie powtarzanym pytaniem: „po
ile kondony?”. Na chodniku, po którym wiedzieliśmy,
że będą za chwilę przecho-

Fot. Piotr Millati
243
OSTATNIA STRONA
dzić nasze koleżanki z klasy, wypisywaliśmy najwulgarniejsze obelgi z odpowiednimi rysunkami, odnoszące się do tej, w której aktualnie byliśmy
zakochani (te grupowe zadurzenia nawracały z regularnością zbliżoną do
epidemii grypy). Z pobliskich ogródków działkowych kradliśmy kwiaty, by
je potem z czcią złożyć pod misyjnym krzyżem. W kościele jednak stawaliśmy się poważni. Bóg istniał naprawdę, tak jak i szatan. Z żadnym z nich
nie mogło być żartów.
W drodze powrotnej przeszukiwaliśmy kosze na parkingu hotelu Posejdon. Można było tam znaleźć prawdzie skarby, wyrzucane przez zagranicznych gości, którzy po długiej podróży opróżniali swe samochody z nagromadzonych w nich śmieci. Były to zazwyczaj puszki i opakowania po napojach
i papierosach – cuda kolorystyki, grafiki i wzornictwa, jakich wcześniej nie
oglądały na żywo nasze oczy. Czasem sceny te rozgrywały się jeszcze w obecności darczyńców wstrząśniętych pazernością, z jaką rzucaliśmy się na
śmietniki. Wstyd nie mógł być tu żadnym hamulcem, skoro zdobycz miałaby zostać zagarnięta przez bardziej zdesperowanego kolegę. Poznałem
wówczas nieporównywalny z niczym, co było mi dotąd znane, zapach i smak
fanty. Niedopitą puszkę wrzucił tuż przy mnie do śmietnika wchodzący do
hotelu Arab. Wahałem się tylko chwilę, lecz do dziś nie żałuję swego uczynku.
9.
Dostęp do informacji o życiu erotycznym człowieka był bardzo ograniczony. Wszystko, co w jakiś sposób ocierało się o tę wiedzę, budziło w nas
niezdrową sensację. Oczywiście nie chodziło tu o tajemnicę prokreacji,
która dla nikogo z nas nie była od bardzo dawna tajemnicą. Interesował
nas konkret, a więc szczegóły czysto techniczne – pozycje seksualne, prawidłowa długość członka, maksymalny czas trwania stosunku, antykoncepcja, punkt G i tym podobne, a więc o niezawodną i prostą instrukcję
obsługi kobiecego ciała. Nie muszę chyba dodawać, że zainteresowanie to
miało czysto teoretyczny charakter. Tak czy inaczej rozmowa o tym z rodzicami była czymś wprost niewyobrażalnym. Mimo tego zdobyłem się
na odwagę i pewnego popołudnia wprost zapytałem matkę, co to są „kondony” (naprawdę nie wiedziałem!). Udała, że nie rozumie, o co mi chodzi. Ojciec siedział na fotelu i schował się za gazetę. Właśnie wychodziła
po zapałki do kiosku, więc wytłumaczyłem jej starannie, gdzie dokładnie znajduje się przedmiot, który tak mnie intryguje – „Niech mama się
temu przyjrzy i w razie czego zapyta kioskarza”. Wróciła po godzinie, którą spędziłem w niecierpliwym oczekiwaniu na wyniki misji. Po powrocie w ogóle nie podjęła sprawy, licząc na to, że może sam o niej zapomnę.
Nie zapomniałem. Ojciec wstał z fotela i wyszedł do ubikacji. Wiła się jak
piskorz od moich nieustępliwych nagabywań, by wreszcie wydusić z siebie – „Tego używają panowie, kiedy są chorzy…”. Wiedziałem, że kłamie
i nigdy więcej nie wracałem do tego tematu.
244
OSTATNIA STRONA
Podobnym fiaskiem, ale z innych zupełnie powodów, zakończyła się misja podjęta przez Kościół, który robił, co mógł, aby budzący się w nas seksualizm skierować na głębokie koleiny wyznaczone na najwyższych szczeblach jego dostojnej hierarchii. Pewnego razu ksiądz na religii oznajmił, że
w następnym tygodniu zamiast normalnej katechezy spotkamy się z panią
psycholog, która wprowadzi nas w sprawy, jakie powinniśmy w tym wieku
należycie poznać. Niczego więcej nie trzeba było dodawać. Zapadła od razu
pełna dwuznaczności cisza. Kolega, który siedział obok mnie, ostatkiem
sił powstrzymywał się od niekontrolowanego wybuchu głupiego śmiechu.
Widziałem kątem oka, jak cały czerwony, ze zmrużonymi oczami, z których wypływały łzy jakiejś nieopanowanej emocji, rozpaczliwie ściska wargi, próbując stłumić powracające parsknięcia. Nagle z innej części sali dobiegł nas nerwowy, dziki chichot, który równie nagle się urwał, co zaczął.
Była to zapowiedź tego, co się zdarzyć miało za tydzień. Ksiądz uśmiechnął
się przyjaźnie i z wyrozumiałością – „Wstańmy i odmówmy modlitwę na
zakończenie katechezy”. Skandowane przez trzydzieści osób słowa skutecznie studziły głowy tych z nas, którym już teraz nie wytrzymały nerwy.
Tydzień później stawiliśmy się jak jeden mąż o wyznaczonej godzinie. Dołączył
do nas nawet Witek Kępa, trzecioroczny, który od lat nie przekraczał progu kościoła. Patrzył na nas z wyższością. Powszechnie było wiadomo, że golący się
od kilku lat Kępa ma za sobą już wszystko, czego arkana miano przed nami dopiero teraz odsłonić. Przepalony, przepity, sprawiał wrażenie ludzkiego wraka.
Trudno ocenić, co skłoniło go do przełamania organicznej niechęci do wszystkiego, co związane było z kościołem. Może liczył na to, że wiedza, jaką miano
nas uraczyć, będzie zawierała szczegóły mające i dla niego wagę?
Z sali właśnie wyszły dziewczyny, z którymi pani psycholog rozmawiała oddzielnie. Fakt rozdzielenia naszej klasy na chłopców i dziewczęta był szczególnie pikantny i obiecujący. W ich twarzach mogliśmy dostrzec zasadniczą przemianę. Wyrażała się w nich powaga, skupienie i odpowiedzialność.
Niektóre z nich mówiły coś do siebie ściszonym głosem. Uderzyło mnie to,
że w ogóle na nas nie patrzą, tak jakbyśmy byli powietrzem.
Weszliśmy do środka i zajęliśmy miejsca. Po chwili zjawiła się pani psycholog. Grzecznie przywitała się i poprosiła, abyśmy na kartkach, które za
chwilę rozda, zapisali pytania, jakie nas nurtują odnośnie życia płciowego
człowieka. Zapisywanie pytań trwało bardzo krótko. Naturalnie towarzyszyły temu dzikie wybuchy bezskutecznie tłumionego śmiechu. Pani psycholog zebrała kartki z kamiennym spokojem. Usiadła i zaczęła je przeglądać. Przy niektórych zatrzymywała się chwilę dłużej. Widać było, jak
próbuje powstrzymać drżenie rąk. W pewnym momencie uniosła wzrok.
Witek Kępa z wydętymi od obleśnego uśmiechu wargami bezczelnie patrzył
prosto w jej zielone oczy.
„Wyjdźcie!” – padło z jej pobladłych ust tylko to jedno ciche, ale bezwzględnie stanowcze słowo.
245
OSTATNIA STRONA
10.
Co roku rodzice wysyłali nas na kolonie letnie. Z reguły na drugi koniec
Polski. Tam, w idyllicznym krajobrazie, pośród lasów, pagórków i jezior
rozpętywało się istne pandemonium prymitywu, sadyzmu oraz wszelkich
możliwych wynaturzeń.
Już w czasie nocnej jazdy pociągiem ustalała się pozycja w stadzie każdego z nas, a więc i los, który miał przypaść w udziale w ciągu najbliższych tygodni. „Obwąchiwaliśmy się” dyskretnie, taksując ukradkowymi spojrzeniami wzrost, siłę ramion i wielkość pięści współtowarzyszy podróży. To
zazwyczaj wystarczyło, aby wyrobić sobie właściwe przekonanie, kogo się
bać, a kogo można będzie lekceważyć. Gdy sprawa nie była oczywista, rzucało się obraźliwy żart pod adresem tego, kogo moc chcieliśmy dokładniej
sprawdzić. Brak należytej reakcji oznaczał automatyczną deklasację. Czasem jednak pojawiała się potrzeba dalszych „wyjaśnień”. Działo się tak,
gdy siły rywali zdawały się być na tyle wyrównane, że zawodziły „kulturalne” metody ustalenia pierwszeństwa. Przegranych w tych nocnych bójkach
można było z łatwością rozpoznać następnego dnia, gdy pociąg przybył już
do celu. Z podbitym okiem, naderwanym rękawem koszuli, zaczerwienionym i spuchniętym nosem, zamknięci w sobie trzymali się na uboczu tłoczącej się na peronie gawiedzi.
Ten ustalony wówczas porządek miał swoje praktyczne znaczenie od pierwszych do ostatnich chwil wspólnego życia. Gdy wpuszczano nas do sal,
w których rozstawione były białe, żelazne łóżka z pasiastymi materacami,
mające się stać namiastką domu, każdy dobrze wiedział, komu musi ustąpić miejsca i obok kogo ma prawo się położyć. Natomiast w dzień wyjazdu ci z dna rankingu byli wyłączeni z naznaczonych zazwyczaj ciężką histerią rytuałów pożegnalnych. Ich nie dotyczyła wymiana adresów, rzucanie
się sobie w ramiona, gorące obietnice odwiedzin, ostatnie poufne wyznania
czy zbiorowy lament zakochanych dziewczyn. Nikt rzecz jasna nie przejmował się tym, że więcej ich nie zobaczy.
Na samym dole hierarchii znajdował się „żydek”. Tak, posługiwaliśmy się
dokładnie tym słowem… Dziś widzę w tym mroczny przebłysk geniuszu
dziecięcej intuicji. Nikt z nas nie miał zielonego pojęcia, co naprawdę ono
znaczyło, ale używaliśmy go w sposób dokładnie taki, jak by sobie tego życzyli redaktorzy „Stürmera” czy „Prosto z mostu”. „Żydek” był praktycznie wyjęty spod prawa. Każdy mógł zrobić z nim to, na co miał ochotę. Ze
szczególną bezwzględnością prześladowali go naturalnie wszyscy, którym
niewiele brakowało, by sami zajęli jego miejsce. Bezczynność poobiedniego leżakowania oraz ciemności ciszy nocnej sprzyjały inkubacji najdzikszych wybryków. Były to godziny najbardziej dla „żydka” niebezpieczne.
Gdy znudziła się gra w karty, wyczerpało opowiadanie pornograficznych
kawałów, gdy przestało już bawić strzelanie z gazów podpalanych zapałką
246
OSTATNIA STRONA
(kuchnia kolonijna z reguły była ciężkostrawna) albo gdy akurat nie uprawiano grupowego samogwałtu, najmniejszy impuls mógł wywołać pogrom.
Pogrom, czyli kocówę – lincz dokonany na „żydku” ręcznikami, zwiniętymi
w „marchewkę” albo „buraka”.
To znamienne, że w zasadzie na identyczne zachowania można się natknąć
w kryminale. Zawsze głęboko poruszała mnie myśl, że jest jakiś tajemny kanał
łączący świat dzieci z najgorszym marginesem, kanał, poprzez który następuje swobodny przepływ rytualnych zachowań i obyczajów dotyczących tego, co
jednych i drugich tak bardzo „kręci”, czyli przemocy oraz władzy. Jego istnienie świadczy o niezbadanym jeszcze dobrze powinowactwie tych dwóch zbiorowisk, które jak dotąd zdawały się nie mieć z sobą nic wspólnego.
Następnego dnia pisaliśmy wszyscy takie same listy do rodziców, zdobiąc
koperty narysowanymi własnoręcznie kwiatkami: „Kochani rodzice, czuję się dobrze, mam tu mnóstwo fajnych kolegów, bawimy się świetnie, kąpiemy w jeziorze i zwiedzamy zabytki, pan wychowawca jest bardzo dla nas
dobry, kończą mi się pieniądze, tęsknie za wami wasz…”
11.
Na koniec muszę jeszcze poruszyć sprawę, o której najtrudniej mi mówić.
Być może odsłania ona główną i jednocześnie najbardziej ohydną sprężynę
naszej fascynacji wojną, przemocą i zniszczeniem.
Widok cudzego cierpienia sprawiał nam przyjemność. Każdy z nas świetnie
wiedział, jak wykręcić cudzą rękę, jak naciągnąć skórę na czyimś przedramieniu, gdzie dokładnie kopnąć w kolano, aby najbardziej bolało. Zadawać
komuś cierpienie znaczyło mieć nad nim absolutną władzę, a jej oszałamiający niczym narkotyk smak długo nie pozwalał o sobie zapomnieć. Czy
można się nam jednak dziwić, że tak często nie byliśmy się w stanie oprzeć
jego pokusie, skoro historia powszechna notuje tak wiele przykładów całkowitego od niej uzależnienia?
Pamiętam, jak kiedyś dołączyliśmy się do nieznanych nam chłopaków palących ognisko na „łąkach” (tak nazywaliśmy otwarte przestrzenie przy
obecnej hali Ergo Arena). Wrzucaliśmy, co się dało do ognia, patrząc, jak
żar i płomienie unicestwiają każdą rzecz, która się w nich znalazła. W pewnym momencie jeden z tamtych podpalił trzymaną na kiju grubą, ogrodową folię. Zajęła się natychmiast i zaczęła kapać wielkimi, kopcącymi kroplami. Wtedy on cofnął ją znad ogniska, tak, by znalazła się nad gołą łydką
siedzącego kolegi. Nigdy nie zapomnę wrzasku, który rozdarł wówczas ciszę dogasającego, letniego popołudnia. Nie zapomnę też czegoś innego –
że chciałem to widzieć i słyszeć! Ciekawość, jak zachowuje się ktoś, komu
zrobiono podobną rzecz, była w tamtym momencie silniejszą emocją niż
strach czy współczucie.
247
OSTATNIA STRONA
Ofiarą tej odrażającej fascynacji cudzym cierpieniem padały przede wszystkim drobne zwierzęta. Moje sumienie na zawsze pozostanie obciążone czynami, których już nigdy nie uda mi się odkupić. Decyduję się teraz uchylić
kurtynę tych zbrodni, gdyż publiczne wyznanie winy to jedyna rzecz, którą mogę uczynić dla swych ofiar. Ci, którzy nie mają ochoty na tego rodzaju ekshibicjonizm, niech po prostu ominą ten fragment.
Mrówki zabijało się zwykłym kamieniem. Zabawa nazywała się „obóz koncentracyjny”. Na płytach chodnikowych, po których biegały zaaferowane
swoimi obowiązkami, rysowałem kredą linię. Każda, która ją przekroczyła,
była natychmiast miażdżona. Potem następowała likwidacja całego „obozu”, czyli wszystkiego, co się ruszało w zasięgu mojej ręki.
„Radyjko” polegało na schwytaniu do pustego pudełka zapałek pszczoły,
która usiadła, by zebrać nektar. Przykładałem je potem do ucha, wsłuchując
się w łaskoczące brzęczenie i chrobot uwięzionego w nim owada. Po jakimś
czasie osłabione zwierzę przestawało dawać oznaki życia – „wyczerpywały się baterie”. Wówczas należało pudełko leciutko otworzyć. W szczelinie
natychmiast pojawiała się głowa. Dekapitacja dokonywała się przez szybkie jego zamknięcie.
Aby zrobić „wodolot” należało złapać w stawie ciernika. Wyjęty z wody,
jak automat wystawiał swoją jedyną broń – umieszczone na podbrzuszu
i grzbiecie kolce. Wówczas starannie wbijaliśmy na każdy z nich styropianową kulkę. Rybkę puszczało się „na wolność”. Przyglądaliśmy się z napiętą uwagą krętej, spienionej linii, którą ciernik zostawiał na powierzchni
wody, nie będąc w stanie się zanurzyć.
I to bez nazwy – może najstraszniejsze… Wracając ze szkoły, przeszukiwaliśmy liście nasturcji w przyblokowych kwietnikach. Żerowały tam gąsienice motyla bielinka. Gdy uzbierała się ich odpowiednia liczba, kładliśmy je
na kawałku gazety, która była następnie ze wszystkich stron podpalana zapałką. No dobrze, już dosyć! Mógłbym tak jeszcze długo, ale i to w zupełności wystarczy. Dodam tylko, że w tym samym czasie kolekcjonowałem
piękne pocztowe znaczki ze zwierzętami, a moim największym marzeniem
było mieć psa.
Najbardziej niepokojące z tego wszystkiego jest to, że dziś nie jestem potworem. Nic tak nie budzi mojego sprzeciwu i wstrętu jak naga przemoc
i sadyzm. Jednak dzięki podwórkowemu dzieciństwu na zawsze zapamiętałem, że gdzieś w mojej głębi cały czas znajduje się ta niema obecnie struna. Jak w każdej duszy człowieka.

248

Podobne dokumenty