ROZDZIAŁ III

Transkrypt

ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ III
M
ój pobyt u pani Heli: 6 grudnia 1942 – 19 sierpnia 1943. Pierwsze wrażenie było zupełnie miłe, akurat postawiono na środku
pokoju piecyk żelazny, w pokoju było bardzo ciepło, wszyscy byli zarumienieni. Przywitałem się z matką, której nie widziałem od czasu
akcji otwockiej, nie zwróciłem wtedy uwagi, że matka unika mojego
wzroku; poznałem Genię, przywitałem się z panią Helą. Wacław był
również obecny. Zjedliśmy kolację, a spać to się położyłem na podłodze. Genia również sypiała na podłodze, na podłużnej poduszce dla
małego dziecka. Nazajutrz z rana, jak pozostaliśmy sami w pokoju,
mogłem się zorientować co do wartości naszej meliny.
Podaję plan pokoju.
Druga ściana jest szczytowa, to znaczy, że przy niej rozpoczyna się
nowy dom, tak że z tej strony nic w ogóle nie słychać.
Trzecia ściana łączy się z korytarzem i komórkami. Sąsiedzi mogą
ewentualnie usłyszeć, co się dzieje w naszym pokoju, ale nigdy nie
są w stanie bezpośrednio sprawdzić, czy mieszkanie pani Heli jest
zamknięte na kłódkę, czy też jest ona akurat obecna. Zresztą, praktyka
późniejsza wykazała, że są wiecznie pijani.
Czwarta ściana jest wspólna ze sklepem, gdzie się mieści skład
węgla. Widocznie duże zapasy węgla leżą oparte o tę ścianę, bo też
nic nie słyszymy, co się dzieje w tym sklepie.
Pierwsza ściana wychodzi na ulicę. Okno wystawowe od przeszło
dwóch lat jest stale zamknięte na okiennice, tak samo jak drzwi szklane, które pani Hela również zamyka na okiennice, odchodząc z rana.
202
Okiennice drzwiowe są również drewniane, na górze są wyżłobione
dwa podłużne otwory, przez które światło pada do pokoju. Inna rzecz,
że w pokoju jest zaledwie widnawo i to od godziny dziewiątej rano do
drugiej po południu. Później, jak dni się zrobiły dłuższe, to i w pokoju
było dłużej widno. Ale i oczy przyzwyczaiły się do półmroku.
Wszystko, co się działo na ulicy, o czym ludzie mówili, doskonale
słyszeliśmy, odwrotnie zaś – nic prawie nie słychać było na ulicy z tego,
co się dzieje w pokoju. Widocznie hałas z pokoju rozprzestrzeniał się
na całej ulicy i hałas uliczny zagłuszał zupełnie nasze odgłosy.
Koło kuchni jest kran z wodą bieżącą. Piwnicy w pokoju nie ma,
tak że faktycznie nie ma gdzie się skryć, ale okazało się to zupełnie
zbyteczne. W wypadku, jak ktoś przychodził do pani Heli, dozorca
czy też jakaś kuma, myśmy się kryli za szafą. Dozorca przesiedział
jakiś kwadrans i nawet mu na myśl nie przychodziło, że tu ktoś może
być schowany.
Pani Hela, jak przychodzi, szeroko otwiera drzwi i zostawia je przez
pewien czas otwarte, żeby każdy z ulicy mógł zobaczyć, co się dzieje
u niej w pokoju, my zaś w najlepsze siedzimy za szafą.
Jak na melinę, ten pokój nadawał się wspaniale, po prostu dlatego,
że nikomu nie przyszła nawet do głowy myśl, że tam może być ktoś
ukryty. Jeszcze jeden wielki plus – to, że się wychodzi bezpośrednio na
ulicę z pominięciem bramy, tak że dozorca nigdy nie może zauważyć,
czy ktoś wchodzi do pani Heli, czy też nie, zwłaszcza zimową porą,
kiedy przy wyjściu i wejściu było zupełnie ciemno. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest fakt, że nawet vis-à-vis nas nie ma domu, tylko
duży skład drewna z pracującą przez cały dzień krajzegą.
Ojciec mój dwa razy w tygodniu wychodził na miasto, wychodził
z rana o szóstej razem z panią Helą, a przychodził o siódmej. On też
zakupywał nam jedzenie.
Jedyny minus mieszkania to brak ubikacji, trzeba korzystać z zakrytego kubła, który stoi pod zlewem. Raz na tydzień pani Hela opróżnia
go. Oczywiście, nie należy do przyjemności załatwianie się w jednym
pokoju, nawet za kotarą, ale na to już żadnej rady nie ma.
Inny plus mieszkania to nieobecność przez cały dzień pani Heli.
Jak by nie było, nie jesteśmy skrępowani, można się umyć, wyprać
203
sobie drobnostki, nie ma tej ciężkiej atmosfery wzajemnego skrępowania.
Mieszkanie to miało jednak jeden poważny minus. O tym, że tu
jest ukryta Genia, wiedziała moc ludzi. Wiedziało Piekiełko, wiedzieli
Żydzi legionowscy w getcie warszawskim. Toteż spodziewaliśmy się,
że jak w Warszawie zrobi się „gorąco”, to inni Żydzi będą w kolejce
obrywać klamkę u drzwi pani Heli, aby ich wpuściła.
Ale za bardzo naiwni byliśmy tak sądząc. Nie wpadło nam do głowy,
że w Warszawie będzie tak „gorąco”, że z tego ciepła spalą się dosłownie wszyscy Żydzi i prawie nikt się nie uratuje.171
Na ogół melina jest dobra, niespecjalnie droga i jako taka zdała
egzamin; najlepszy dowód, że Genia siedzi tu już prawie dziesięć
miesięcy. O charakterach naszych gospodarzy i o ich stosunku do
nas będę jeszcze kolejno pisać.
Po kilku dniach wstawiliśmy łóżko za szafę, gdzie spałem ja wraz
z ojcem, matka spała na tapczanie, Genia zaś nadal na swojej poduszce
dziecięcej na podłodze, koło piecyka żelaznego.
Po upływie tygodnia wybrałem się z ojcem do Magistra, opuściliśmy pokój o piątej wieczorem, pojechaliśmy tramwajem do jego
mieszkania, gdzie go też spotkaliśmy. Poznałem ojca z Magistrem,
powiedziałem, że ja się więcej z nim komunikować nie będę, ale
proszę go, żeby życzliwość, którą mnie dotychczas darzył, przelał na
ojca, który też ma prawo dysponować wszelkimi moimi rzeczami,
które znajdują się w posiadaniu Magistra.
Wyjątek uczyniłem tylko dla kuponu brązowego materiału na zimowe damskie palto oraz poszewki brązowej, które zostawiłem do
dyspozycji Janka, żeby mu je dali, jak się zgłosi po swoje rzeczy. Tak
samo wyłączyłem biały komplet ślubny mej żony, składający się z sukni jedwabnej białej, płaszcza białego, pantofli, torebki i rękawiczek
171 Uwaga na marginesie rękopisu: „patrz [na] ostatnią stronę”. Tam znajduje się dopisek:
„Inny plus mieszkania był ten, że przez okienko widzieliśmy tylko niebo, czyste czy też
zachmurzone, ale zawsze niebo. Nie widzieliśmy zaś życia ulicy, nie widzieliśmy małych
dzieci bawiących się ani też kobiet spacerujących. Życie nasze późniejsze pokazało,
że ta drobnostka na pozór najlepiej wpływała na nasze samopoczucie. Nie widzieliśmy
cudzych dzieci, toteż nie mieliśmy wciąż przed oczyma naszych dzieci i ból nasz był
cokolwiek mniejszy”.
204
białych. Ten komplet przeznaczyłem jako prezent dla siostry Magistra
– nie dlatego, żeby pozyskać jej względy czy też pośrednio Magistra, ale
po prostu dlatego, że czułem, iż popełnię świętokradztwo, sprzedając
ślubny komplet mej żony. Przechowywać go również nie mogłem, wiedząc, że i tak mam małe szanse przeżycia wojny. Więc jedyną osobą,
która miała moralne prawo noszenia tegoż przecudnego kompletu,
była siostra Magistra, która w swoim czasie chciała przecież przyjąć
córeczkę moją do siebie.
Zostawiłem również papiery aryjskie Janka. Potem pożegnaliśmy
Magistra. Chciałem zostawić również adres nasz dla Janka, żeby się
z nami skomunikował, jak wyjdzie z getta, ale na to ojciec w żaden
sposób się nie zgodził. W ogóle był wściekły na mnie, czemu oddaję
kupon brązowy Jankowi. Zbyłem go opryskliwymi słowami, nie mając
bynajmniej zamiaru opowiadać mu, że tym samym zrzucam z siebie
ciężar, który przygniatał me sumienie przez trzy miesiące.
Magister przyjął nas nad wyraz serdecznie, tym niemniej wyszedłem strasznie złamany duchowo z jego domu. Mieszka on w małym
rodzinnym pałacyku, w czasie naszej obecności w drugim pokoju
grał ktoś na pianinie. Miłe tony pianina rozstroiły mnie zupełnie
nerwowo. Odczuła to nawet siostra jego, która, wyprowadzając nas
z domu, usprawiedliwiła się za fakt, że pianino gra, że ona rozumie,
jak to na nas musi działać, po czym pożegnała nas, życząc nam, żeby
się Bóg nadal nami opiekował.
W istocie to nie było pianino, które mnie tak rozstroiło, ale obraz
domu, o mury którego obijała się wojna, ale nie przekraczała ich.
Widziałem Aluśkę, jak leciała beztrosko pomiędzy licznymi pokojami,
bawiąc się i przewracając każdą napotkaną rzecz. Nie zazdrościłem
im spokojnego domu, ale nie mogłem sobie wybaczyć, że wskutek
mojej lekkomyślności i opieszałości moja córeczka również nie znajdowała się między tymi szlachetnymi ludźmi, za tymi spokojnymi
i bezpiecznymi murami.
Jeśli sądzonym jest mi żyć, to jednocześnie wiecznie będę miał pokutę, że tak bliską ratunku była moja córeczka, a przeze mnie zginęła,
a pośrednio przez nią również moja żona. Przez długi czas w ogóle
nie mogłem się uspokoić, ale i po dziś dzień prześladuje mnie obraz
205
córeczki wychowanej w tak szlachetnej atmosferze rodzinnej, jaka
panuje u Magistra.
Jeszcze jedna rzecz, która mnie prześladowała, to był fakt, że moje
angielskie garnitury i palto zimowe uratowały się i nadal są do mojej
dyspozycji. Ojciec był na mnie zły, że tak mało rzeczy uratowałem,
ja zaś byłem na siebie zły, że w ogóle coś uratowałem.
Wyobrażałem sobie, że gdybym przed akcją nie żałował sprzedać
palta czy garnituru, to za sumę osiągniętą mogłem wyrobić żonie
Kennkartę polską i tym samym ją uratować nawet z Umschlagplatzu.
Toteż goniłem ojca, żeby czym prędzej sprzedał te dwa garnitury
i palto.
Garnitury kupił dr R., przyjaciel Magistra, za sumę 5000 złotych,
palto zaś odkupił Michalski od ojca za sumę 3000 złotych. W ogóle ojciec skomunikował się znowu z Michalskim, który wszelkie
winy zrzucił na swego bratanka, ojciec mu wierzył, bo i musiał. Raz,
że musiał z kimś utrzymywać kontakt, po drugie, jak wychodził na
cały dzień, to nie miał gdzie się podziać. Tak, to wchodził i przesiadywał w sklepie Michalskiego, który kupił również inne drobiazgi
u ojca razem za około 5000 złotych, której to sumy nie wręczył od
razu ojcu, ale spłacił częściowo. Odetchnąłem, jak te rzeczy zostały
sprzedane, tak ich nienawidziłem i nie chciałem ich więcej posiadać.
Nasz budżet miesięczny w mieszkaniu pani Heli wynosił przeszło 3000 złotych, na to posiadaliśmy gotówkę 10.000 złotych oraz
następne 10.000 złotych osiągnięte ze sprzedaży moich rzeczy oraz
pozostałe drobiazgi, które znajdowały się u Magistra. Obliczyliśmy,
że jak się kompletnie wysprzedamy, to może będziemy mieć na rok
życia. Na razie trzeba było się postarać ściągnąć resztę posiadanych
rzeczy z Otwocka do Warszawy.
U doktora Mierosławskiego znajdowały się kołnierz futrzany matki
oraz wydra ojca, u Alchimowicza znajdowały się moje drobiazgi futrzane oraz ojca spód futrzany, u braci X była jeszcze moja mała walizka, a u gospodyni mojej Głazkowej plecak z drobnostkami z obozu.
Ponieważ ojciec mógł jechać do Otwocka tylko zimową porą, kiedy
206
wieczory są długie i ciemne, postanowił to wszystko sprowadzić do
Warszawy.
Doktora Mierosławskiego ojciec odwiedził może z dziesięć razy.
Z początku usłyszał odpowiedź, że te rzeczy zabrał przez pomyłkę
inny Żyd, dr Kokonko, który tam również miał przechowywane
swoje rzeczy. Później, po wielkich prośbach, dostał ojciec zaledwie
kołnierz futrzany matki, a wydry jak nie ma, tak nie ma. Ojciec
na próżno tłumaczy doktorowi, że dla niego wydra oznacza możność przeżycia jednego miesiąca wraz z pozostałą rodziną. Doktor Mierosławski na to wszystko macha ręką, on sprzedał wydrę
za 1500 złotych (prawdopodobnie tę ojcowską) i w ogóle mówi ojcu,
żeby więcej do niego nie przychodził, bo jego dom znajduje się pod
obserwacją policji.
Doktorze Mierosławski! Wszak Ty zaliczasz się do najwyższej hierarchii społecznej w Otwocku; czymże się moralnie różnisz od Franciszka, woźnego z gimnazjum? Z was dwóch większy szacunek mam
przed Franciszkiem. Ten przynajmniej zaryzykował głową i zrabował
rzeczy wartości około 400.000 złotych. Ty zaś, wielki pan, lekarz
miejski, nasz tyloletni sąsiad – z Twoją córką razem dostałem maturę
– połakomiłeś się na rzecz wartości 3000 złotych, którą wniesiono
Tobie do mieszkania i zaufano Twojej uczciwości.
Trochę inaczej przedstawiała się sprawa z Alchimowiczem. Ten
zwrócił ojcu moje drobnostki futrzane z gestem wielkiego pana, który
się nie łakomi na cudze rzeczy. Wprawdzie ojca nie wpuścił przez
próg swego mieszkania, ale rzeczy zwrócił, wprawdzie w ciemności,
zawinięte w jasiek tak, jak mu w swoim czasie wręczyłem. Jak ojciec
przyniósł je, okazało się, że wprawdzie wszystko jest w porządku,
ale brak jednej rzeczy, tej najdroższej, to jest spodu popielicowego.
Doradziłem ojcu, żeby mu nawet nie powiedział, że czegoś brakuje,
bo ten wielki pan obrazi się i w ogóle nie będzie chciał, nawet przez
próg mieszkania. Tylko udając, że wszystko jest w porządku, niech
ojciec zażąda swego spodu futrzanego, który również był w posiadaniu Alchimowicza, co też ojciec następnym razem uczynił. Alchimowicz bynajmniej nie zaprzeczył, że posiada ojca spód, ale go zwróci
dopiero na wiosnę, bo przez zimę żona go nosi, a wszak u niego
207
„nie ma przechowalni”. I na to verbum dictum nie było rady, chociaż
Alchimowicz doskonale wiedział, że ojciec na wiosnę nie odważy się
przyjechać do Otwocka.
Otworzyłem szeroko oczy, jak mi ojciec o tym wszystkim opowiadał.
Przypomniałem sobie moją naiwność, jak prosiłem komornika, żeby
sam po pewnym czasie odniósł moje rzeczy Magistrowi. Nie mogłem
zrozumieć, co się stało z człowiekiem, który w swoim czasie miał na
przechowaniu rzeczy wartości około 100.000 złotych według ceny
przedwojennej, a teraz łasi się na przywłaszczenie rzeczy wartości
kilku tysięcy złotych. W jaki sposób człowiek ten może powiedzieć
ojcu, że u niego „nie ma przechowalni” w momencie, kiedy wszystkie
meble znajdujące się u niego w mieszkaniu są albo moje, albo ojca
– i który w swoim czasie prosił, żeby mu je dać na przechowanie.
Czyż dwa lata mogą tak zmienić dojrzałego człowieka, kapitana wojsk
polskich, komornika S[ądu] G[rodzkiego]?
Nie chodzi mi w tej chwili o stratę dość drobnej sumy, ale przecież
ja bym temu człowiekowi i miliony zaufał i nawet teraz muszę się
uszczypnąć, żeby uprzytomnić sobie, że faktycznie tak postąpił. Zawsze
się uważałem za znawcę dusz ludzkich, jeszcze jedno złudzenie, które
przeszło. Widocznie dusza ludzka inaczej reaguje w obecności człowieka żyjącego i inaczej, jak ma do czynienia z żywymi trupami. Wtedy
posyła się pobożną modlitwę, żeby żywy trup zmienił się w prawdziwego trupa i przestał „porządnym ludziom” zawracać głowę.
U braci X przynajmniej nie było żadnego zawodu. Przez ten czas
odwiedzał ich Janek, wyjął z mojej walizki trochę potrzebnych mu
drobnostek, jak prześcieradło, powleczenie, koszule, kalesony. Zabrał
od pani magister Julii walizkę ze swoimi rzeczami, które miał u niej
ulokowane jeszcze przed akcją. Wszystko razem przepakował w jedną
walizeczkę, którą na jego prośbę Magister zabrał od braci X i zawiózł
do siebie do mieszkania.
Ojciec zapakował pozostałe rzeczy, odebrał również plecak od mojej
gospodyni, wszystko zawiązał razem i poszedł na stację do pociągu
elektrycznego. Niestety, pociąg się spóźnił o przeszło godzinę. Przez
ten czas siedział ojciec na stacji i nie mógł zrozumieć, jak jego, znanego obywatela otwockiego, nikt nie poznaje. Przeszedł nawet mój
208
były kolega szkolny, który przez długi czas mieszkał w naszej willi
i również ojca nie poznał.
Szczęśliwie zajechał ojciec do Warszawy, było już po godzinie policyjnej, szczęśliwie dostał się na naszą ulicę, już miał zamiar pukać
do naszego pokoju, gdy dwóch żołnierzy niemieckich zatrzymało go
i zaprowadzili do wnęki w sąsiednim domu. Nie była to „sztrajfa”
nocna, ale po prostu dwóch żołnierzy rabuśników, którzy mieli zamiar zrabować trochę pieniędzy. Ojciec, nie mając innej rady, poszedł
z nimi z bijącym sercem, czy nie odkryją, że mają przed sobą Żyda,
wtedy śmierć gotowa.
Sprawdzili Kennkartę ojca, na widok przepustki nocnej, wydanej
przez kolej spóźnionym pasażerom machnęli ręką, że to „drek”172,
przerzucili wszystkie rzeczy ojca, dokładnie go zrewidowali ze wszystkich stron. Szybko skradli mu posiadane 300 złotych, ojciec udał,
że nie widzi, jak biorą, no i zwędzili mu nowe rękawiczki reniferowe
w taki elegancki sposób, że nawet nie zauważył tego w momencie,
gdy brali.
Jakoś szczęśliwie ta cała historia przeszła. Raz, że nie zaprowadzili
go na wachę, po drugie, że nie poznali, że mają Żyda przed sobą, nie
zauważyli „Longinesa”, którego nosił na ręku, no i w ogóle, że nie
zabrali wszystkich rzeczy. Taka już jest natura Żyda, że za każdym
razem dziękuje Bogu, że jeszcze gorzej nie było. Ale strachu najadł
się ojciec do syta.
Janek opuścił getto na kilka dni, zlikwidował swe sprawy w Otwocku, złożył podanie w Zarządzie Miejskim o Kennkartę, przespał się
u Magistra, gdzie też skorzystał z dobrodziejstwa wanny i prawdopodobnie wynajął pokój gdzieś na Pradze. Z nami nie mógł się w żaden
sposób skomunikować, a to z winy ojca, który otoczył nasz adres taką
tajemnicą.
Ponieważ z getta można było się łatwo wydostać, wrócił tam na
razie do swoich kolegów, do tego całego środowiska, które tworzyło „milieu favorable”173 do normalnego życia. Według ojca to karty
172Właśc. Dreck. Niem: gówno.
173 Franc.: dobre środowisko.
209
ciągnęły Janka do getta, według mnie był to brak ciepła rodzinnego.
Ojciec skorzystał z pewnej okazji, żeby odseparować się od Janka,
pomimo że Janek tyle dla niego i dla matki zrobił dobrego po akcji.
Cóż więc dziwnego, że Janek na razie wrócił do getta, gdzie również
był Michał i inni koledzy.
Mnie się dni na razie wlokły w niemożliwy sposób. O godzinie
drugiej po południu szedłem już do łóżka, gdzie leżałem do dziewiątej
rano. Oczywiście, że spać przez cały czas nie spałem, tylko rozmyślałem wciąż, a wszystko na jeden temat: jak łatwo mogła się żona
uratować z dzieckiem. Po fakcie układałem sobie tysiąc możliwych
kombinacji, jedną lepszą od drugiej. To wszystko napełniało mnie
strasznym żalem, poczuciem własnej winy. Nie ma, zresztą, gorszej
rzeczy dla człowieka, jak zostawić go samego z jego myślami. Aczkolwiek w pokoju nie byłem sam jeden, faktycznie byłem sam.
Genia przez cały dzień szydełkowała, zresztą, choć była to dość
dobra dziewczyna, była jednak zupełnie niewykształcona. Choć miała
swoisty rozum do postępowania w życiu, ale nie był to rozum nadający
się do jakiejś dyskusji, dzielenia się z innymi myślami swoimi.
Matka najwyraźniej w świecie unikała mnie, bała się po prostu
spojrzeć mi w oczy. Nie mogłem tego w żaden sposób zrozumieć.
Aczkolwiek nigdy jej specjalnie nie kochałem, to jednak takich stosunków między nami nie było. Później sprawa się wyjaśniła.
Cierpiała ona również na bezsenność, toteż doradziłem jej, że może
wziąć na noc jeden proszek weronalu, a zaśnie. Aż podskoczyła: czy
wciąż mam zamiar ją otruć? Okazało się, że po dziś dzień nie mogła
zapomnieć, że ja po akcji otwockiej zaproponowałem jej truciznę.
Patrzy na mnie jak na niebezpiecznego truciciela. Obawa, żeby nie
zostać otrutą przez własnego syna, urosła do manii, której wybić jej
z głowy i tak by nie można było.
Obawami swoimi podzieliła się z mężem, który w to również uwierzył, dlatego też bał się zdradzić mi adres, a nuż mu naślę żandarmerię. Z tej samej przyczyny bał się podać adres swój Jankowi.
Za dumny byłem, żeby ich przekonywać, że zawsze działałem tylko
pod wpływem dobrej woli, że ja, gdybym dożył do ich wieku i potrzebował obawiać się, że rodzony syn naśle na mnie żandarmerię, tobym
210
już dalej nie walczył, nie warto już w takim wypadku w ogóle żyć.
Toteż nadal nie dyskutowałem z nimi na ten temat i po dziś dzień
ojciec boi się zdradzić przede mną obecny swój adres, aczkolwiek
siedzę tutaj zamknięty wraz z matką.
Nie wiem, czy ktoś mi w to wszystko uwierzy, że piszę szczerą
prawdę, a nie pozwalam bujać w obłokach mej fantazji, takie to jest
wszystko dzikie, po prostu makabryczne. Ale ostatecznie Rok Pański
1942 wykazał, że wszystko jest możliwe na tym padole płaczu. Matki
własnoręcznie truły małe dzieci, żeby płaczem nie zdradziły kryjówek
żydowskich przed Niemcami, synowie truli rodziców swoich, których w żaden sposób nie mogli ratować. Wszystko stało się możliwe
w tym roku, cóż więc dziwnego, że i moim rodzicom weszło do głowy,
że koniecznie chcę ich otruć, a to z zazdrości, że oni żyją, a moja żona
z córką nie żyją.
Fakt, że mimo wszystko ja matkę uratowałem, wysyłając ją do Kołbieli, posyłając jej pieniądze, dając ojcu rzeczy, pieniądze, teraz zaś
postawiłem do ich dyspozycji moje rzeczy i tym samym skróciłem
sobie możliwość przeżycia wojny w wypadku, o ile wojna przeciągnie
się i nam zabraknie pieniędzy na przeżycie jej – to wszystko nie miało
dla nich żadnego znaczenia. W swoim czasie duże ofiary materialne
ponosili dla mnie, odwdzięczałem się im tym samym w czasie wojny,
więc też przyjmowali jako zupełnie naturalne to, że dzielę się moimi
pieniędzmi. Ale faktu, że proponowałem matce użycie trucizny, nawet
w sytuacji bez wyjścia, tego faktu nie mogła zapomnieć ani mi tego
wybaczyć.
W ogóle coraz większa przepaść dzieliła mnie od ojca. Już nie chodziło mi o sam fakt, że bał się zdradzić mi swój adres, ale nastawienie
jego do tragedii żydowskiej w ogóle i naszej w szczególe uniemożliwiało wszelkie porozumienie między nami.
Nie mogłem słuchać, jak człowiek, a w dodatku Żyd, twierdzi,
że wymordowanie narodu żydowskiego nastąpiło wskutek grzechów
popełnionych przez Żydów wobec Boga i że ten cały kataklizm został
z góry przepowiedziany przez proroków żydowskich i zgodny jest
z wolą Bożą. On sam powinien robić wszystko, co jest w jego mocy,
żeby uratować się, ale ludzi, którzy zginęli, nie trzeba żałować.
211

Podobne dokumenty