Untitled

Transkrypt

Untitled
1
Teki Kociewskie
Zeszyt IV
Tczew 2010
„Teki Kociewskie”
– czasopismo społeczno-kulturalne
wydawane przez Oddział Kociewski
Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Tczewie
Redakcja
Michał Kargul, Krzysztof Korda
Projekt graficzny i skład
Anna Dunst
SPONSOR GŁÓWNY
„ROKU JANA KARNOWSKIEGO 2010”
Publikacja wydana przy wsparciu
Samorządu Miasta Tczewa,
Związku Miast Nadwiślańskich
oraz
Zarządu Głównego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego
ISSN 1689-5398
Tczew 2010
OD REDAKCJI
_______________________________________________________________
Szanowni Czytelnicy!
Oddajemy do waszych rąk kolejny, czwarty już zeszyt „Tek Kociewskich”. Publikacja ta ma charakter materiałów posesyjnych z IV Nadwiślańskich Spotkań
Regionalnych, których tegoroczna różnorodność urozmaiciła zawartość naszego
periodyku. Po za tradycyjnym trzema działami ilustrującymi problematykę społeczno-kulturalną, historyczną oraz funkcjonowanie Zrzeszenia na Kociewiu, dołączamy „Śpiewnik na kociewsko-kaszubską nutę”, który powstał dzięki wsparciu finansowemu Zarządu Głównego ZKP, naszego projektu realizowanego w ramach IV NSR, dotyczącego opracowania aranżacji muzycznej wierszy Jana Karnowskiego na potrzeby warsztatów muzycznych przygotowanych przez członków Kociewsko-Kaszubskiej Orkiestry Dętej „Torpeda”. Dzięki pozostałym donatorom: Samorządowi Miasta Tczewa oraz Związkowi Miast Nadwiślańskich, możemy oddać Państwu do rąk również inne, bardzo wartościowe materiały.
W pierwszej części przedstawiamy relację z VIII Pomorskiego Zlotu Przewodników, autorstwa Zdzisława Bergiela, przy którym pomagali członkowie naszego oddziału. Następnie Michał Kargul zabrał głos w zamiarze podsumowania
IV Kongresu Kociewskiego, Leszek Muszczyński apeluje o ratowanie żuławskiego
kościółka, w położonym kilka kilometrów od Tczewa Gnojewie, a Tomasz Rejkowski przedstawia ciekawą, osobistą relację dotyczącą historii swojej rodziny oraz
perturbacje związane z kontaktami jej członków mieszkających w dzisiejszej Mołdawii i na Ukrainie.
W kolejnym tekście Bogdan Wiśniewski przedstawia swoje refleksje związane z obchodami dwudziestej rocznicy funkcjonowania demokratycznych samorządów w Polsce. Ostatni artykuł w tej części, to niezmiernie ciekawe omówienie wyników badań socjologicznych, jakie na potrzeby swojej pracy magisterskiej
przeprowadziła w Gniewie Małgorzata Zielińska.
Kolejny dział, poświecony historii otwiera Karolina Czonstke, która omawia średniowieczne kontakty pomorsko-duńskie. Następnie Kazimierz Ickiewicz
przypomina historię strajków w tczewskim „Polmo” w roku 1980, a Tomasz Ja5
gielski, przypomina sylwetkę nauczyciela z małej żuławskiej wsi Wróblewo. Kolejny, niezmiernie ciekawy tekst, to opracowanie dotyczące historii tczewskiej
piłki ręcznej w okresie PRL-u autorstwa Lecha Kordy, a Krzysztof Korda przedstawia ciekawe relacje źródłowe z okresu powrotu Tczewa do Polski w roku 1920.
Równie warte uwagi jest opracowanie autorstwa Pawła Okulskiego prezentujące sylwetkę jego dziadka, Edwarda Okulskiego, przedwojennego komisarza
straży Granicznej w Tczewie oraz tekst Bogdana Wiśniewskiego, prezentujący historie Komitetu Obywatelskiego w Pelplinie.
Dzięki wsparciu kolegów z Pelplina, zwłaszcza ustępującego prezesa tamtejszego oddziału ZKP Bogdana Wiśniewskiego, mamy przyjemność, w części poświęconej działalności ZKP, zamieścić dwa sprawozdania z ostatnich trzech lat:
oddziałów w Tczewie i Pelplinie. Ten dział „Tek” otwiera jednak relacja Małgorzaty
Kruk z przebiegu IV Nadwiślańskich Spotkań Regionalnych, który uzupełnia zapis dyskusji, która w ramach tej imprezy odbyła się 21 października 2010 r. Następnie prezentowane są wspomniane sprawozdania z działalności Oddziałów
Kociewskich Zrzeszenia w Pelplinie i Tczewie, a następnie tradycyjna już relacja
z letniej wyprawy zagranicznej naszych członków, tym razem do Krymu.
Ostatnią częścią tegorocznego zeszytu jest „Śpiewnik na kociewsko-kaszubska nutę”, przygotowany przez Radosława Kornasa, w którym poza czterema
piosenkami opartymi na wierszach Jana Karnowskiego, prezentujemy również
aranżacje muzyczne sześciu tradycyjnych utworów kociewskich.
Mamy nadzieję, że kolejny zeszyt „Tek” wzbudzi nowe dyskusje oraz dostarczy ciekawej lektury wszystkim zainteresowanym Kociewiem, Pomorzem oraz
życiem i historią naszego regionu.
6
I Społeczeństwo, kultura, język
_______________________________
Zdzisław Bergiel
VIII Pomorski Zlot Przewodników PTTK
w Tczewie w dniach 2-3 października 2010 r.
W dniach od 2 do 3 października 2010r. odbył się w Tczewie VIII Pomorski Zlot
Przewodników PTTK, w którym uczestniczyło 140 przewodników nie tylko z Pomorza, ale także z całej Polski. Już w piątek 1 października do internatu Zespołu
Szkół Ekonomicznych zaczęli przyjeżdżać przewodnicy górscy, terenowi i miejscy
z najdalszych rejonów kraju. Następnego dnia 2 października od rana kawiarenka
szkolna gościła pierwszych przybyłych przewodników. Popijając kawę lub herbatę mogli oni zapoznać się z historią szkolnego koła turystycznego „Jasień” działającego przy ZSE w Tczewie. O godz. 10.00 prowadzący w osobach Zdzisława
Bergiela i Marcina Derbisa przywitali wszystkich gości oraz władze powiatowe
i miejskie. Po przedstawieniu porządku obrad wręczono odznaczenia turystyczne, które otrzymali: prezydent Tczewa Zenon Odya, dyrektor CWRDW Alicja Gajewska, kierownik działu promocji miasta Ludwik Kiedrowski, prezes tczewskiego
koła przewodników Jolanta Bednarczyk, dyrektor Lokalnej Organizacji Turystycznej Piotr Korczewski. Następnie otrzymując gorące brawa wystąpiły „Samborowe Dzieci” ze Szkoły Podstawowej nr.10 w Tczewie.
Potem przystąpiono do przedstawienia przygotowanych prezentacji. I tak
o 750-leciu nadania praw miejskich Tczewowi mówił Kazimierz Ickiewicz, historię tczewskiego ekonomika przedstawiła Maria Bilińska, o mostach tczewskich
opowiadał Ludwik Kiedrowski, zadania tczewskiego LOT przedstawił Piotr Korczewski, o różnych tczewskich zabytkach i formach ich zwiedzania mówił Zdzisław Bergiel.
Po obiedzie wszyscy uczestnicy trzema autokarami pod przewodnictwem Małgorzaty Kruk, Michała Kargula i Zdzisława Bergiela udali się do Sanktuarium Matki
Bożej Pocieszenia do Lubiszewa, gdzie ks. Misiak w sposób niezwykle interesujący przedstawił historię miejscowości i kościoła. Potem wszyscy udali się do Gorzędzieja, do sanktuarium św. Wojciecha, gdzie jeden z zakonników – Karmelitów Bosych opowiedział o św. Wojciechu i o historii miejscowego zakonu. Wieczorem w restauracji „Camargo” rozpoczęła się biesiada przewodnicka trwająca
do rana. Przed północą wystąpił folklorystyczny zespół kociewski ze Starogardu
Gdańskiego, a po północy przekazano insygnia kolegom z Lęborka, gdzie w przyszłym roku odbędzie się IX Zlot Przewodnicki.
Następnego ranka 3 października po śniadaniu wyruszono do Centrum Wystawienniczo-Regionalnego Dolnej Wisły w Tczewie, gdzie wszystkich przywi9
tała prezentacją p. dyr. Alicja Gajewska. Uczestnicy zostali podzieleni na 4 kolorowe grupy i rozpoczęli zwiedzanie wystaw: „Pradzieje Tczewa”, „Tczew w archiwaliach”, „Historia tczewskiej Szkoły Morskiej” oraz uczestniczyli w warsztatach malowania na szkle, pisania gęsim piórem, garncarskich, bursztyniarskich
i innych. Przedostatnim punktem programu były wycieczki po Tczewie „Szlakiem
murów obronnych” oraz „Znani i nieznani Tczewianie”. Ostatnią uroczystością
było wręczenie każdemu uczestnikowi zlotu certyfikatu uczestnictwa wraz z pamiątkową monetą. Po obiedzie pełni wrażeń i emocji rozjechaliśmy się do swoich
miejscowości. W zlocie uczestniczyli przewodnicy z: Malborka, Trójmiasta, Tczewa, Lęborka Słupska, Warszawy, Wrocławia, Wałbrzycha, Elbląga, Złotowa, Pucka, Wejherowa, Poznania, Płocka, Wicka, Łeby, Drawska Pomorskiego i wielu innych miejscowości.
Uczestnicy zlotu przed „Ekonomikiem” (foto. J. Cherek)
10
Michał Kargul
I minął kolejny Kociewski Kongres…
W poprzednim numerze „Tek Kociewskich” zastanawialiśmy się, nad formułą organizacji kolejnego Kongresu Kociewskiego, wyrażając w tej materii pewną
obawę, czy aby przysłowiowa „cała para” nie pójdzie w robienie „kongresu dla
kongresu”. Obawy te zwiększał także fakt, że kongres przypadł w samorządowy rok wyborczy. Zwracaliśmy jednocześnie uwagę, by przy planowaniu działań
kongresowych nie zgubić sedna – czyli tego czym jest z swej definicji każdy kongres – wspólnym zgromadzeniem mającym na celu dyskusję, wymianę poglądów
i wypracowanie wspólnych działań1. Dziś, gdy przeminęły wszystkie imprezy wliczające się w IV Kongres Kociewski można z pewną nutką żalu stwierdzić, że niestety, wiele z tych obaw nie było bezzasadnych.
Rozpoczynając podsumowanie prac kongresowych w roku 2010, należy wyjść
od największego pozytywu kolejnej edycji Kongresu Kociewskiego. Robione pod
jego szyldem różne imprezy dawały możliwość spotkania się działaczy z całego
Kociewia oraz zapoznania się z szeregiem działań w innych, na co dzień mimo
wszystko odległych, obszarów naszego regionu. Na pewno dzięki obecności na
imprezach kongresowych można się dowiedzieć wielu interesujących rzeczy na
temat działań kulturalnych i edukacyjnych w ośrodkach na Kociewiu Świeckim
i Starogardzkim, które, nam mieszkańcom Ziemi Tczewskiej są na pewno o wiele
słabiej znane. Nie można nie docenić wpływu imprez kongresowych na obecność
problematyki regionalnej na łamach mediów, co skutkuje wzrostem świadomości
lokalnej w tej materii. Kongres był też powodem powstania kolejnych wartościowych tekstów i opracowań, które mamy nadzieję w miarę szybko zostaną wydane. W sytuacji permanentnego braku prac naukowych o tematyce kociewskiej,
pewien, choćby ilościowo ograniczony, intelektualny zryw w tej materii, jest zawsze bardzo cenny. Wnioski z debat w Tczewie w dniu 8 maja, referaty wygłaszane w Świeciu i Starogardzie być może będą na kolejne kilka lat jedynymi naukowymi głosami w tej, czy tamtej kociewskiej dziedzinie.
Niestety już w trakcie wyliczania pozytywów IV Kongresu Kociewskiego budzi się smutna refleksja, że mogło być ich chyba jednak o wiele więcej i mogły
mieć one o wiele atrakcyjniejszą formę... Nim przejdziemy jednak do formułowania uwag krytycznych, trzeba sobie z pełną ostrością powiedzieć jedną rzecz,
która, jak się wydaje, często ogranicza publiczne dyskusje na temat Kociewia i regionalizmu kociewskiego. Już w czasie debat w Tczewie, w dniu 8 maja 2010 r.,
1
M. Kargul, K. Korda, IV Kongres Kociewski, czyli…, „Teki Kociewskie” z. III, 2009, s. 7-9.
11
w kuluarach słychać było głosy, że dla sprawy kociewskiej szkodliwym jest mówienie publicznie o różnych sferach regionalizmu krytycznie, czy wręcz prowadzenie w tej materii ostrych polemik. Można by głosy te (które padały zresztą tak
wcześniej, jak i później) spuentować jako pogląd, iż regionalistom kociewskim
powinno przede wszystkim zleżeć na budowie atrakcyjnej marki Kociewia, zatem
dbać powinni, by kojarzone ono było zawsze jak najbardziej pozytywnie i unikać
powinni wiązania z nim jakikolwiek kontrowersji czy krytycznych analiz.
Tutaj jednak w imieniu tak naszym własnym, t.j członków Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Tczewie, jak i pewnie wielu innych osób zajmujących się sprawami regionu, zwłaszcza z pozycji społecznikowskich i naukowych, musimy jasno powiedzieć, że pogląd ten, na pewno słuszny przy okazji działań stricte promocyjnych, czy propagujących walory Kociewia, nie może, i nie powinien przeszkadzać nam w merytorycznych dyskusjach o sytuacji regionalizmu kociewskiego, i wyzwaniach, jakie przed nim stoją. Nie dość tego, z samej definicji, sedno
kongresu właśnie na takich dyskusjach powinno polegać. Dlatego jasno twierdziliśmy, już przygotowując część tczewską kongresu, że dla dobra regionu nie można ograniczać własnych wypowiedzi i zamykać dyskusji, w obawie by jakieś medium nie podchwyciło krytycznych głosów. Taka autocenzura doprowadzi nas do
przysłowiowego „zagłaskania się na śmierć”, po którym z Kociewia zostać może
tylko atrakcyjna marka przyciągająca turystów, a nie żywy region, który tworzą
jego mieszkańcy. Rozumiejąc pewne zastrzeżenia w tej materii, nie możemy jednak pomijać milczeniem spraw, które wymagają, poprawy, zmiany, czy czasem po
prostu realizacji. Nawet jeżeli dla kogoś pisanie, czy mówienie o tym, wywołuje wrażenie słabości regionu, czy regionalizmu na Kociewiu. Problemy trzeba bowiem rozwiązywać, a nie udawać, że ich nie ma!
Takie stanowisko wydaje nam się tym bardziej uzasadnione, że w dyskusjach
w czasie prac przygotowujących IV Kongres Kociewski wielokrotnie z różnych
stron padał postulat, że priorytetem prac kongresowych powinno być wypracowanie konkretnych, wręcz utylitarnych owoców, które dadzą „wartość dodaną”
Kociewiu i regionalizmowi na jego terenie.
Gdy 5 października 2010 roku w Tleniu w czasie konferencji kociewskich regionalistów podjęto decyzję o organizacji kolejnego już, czwartego Kongresu Kociewskiego, pojawiła się natychmiast pierwsza trudność związana z faktycznym
upadkiem Federacji Stowarzyszeń i Związków „Więźby Kociewskiej”, organizatorki ostatnich dwóch kongresów. Dbała ona m.in. o współpracę pomiędzy Tczewem, Starogardem i Świeciem, które przygotowywały poszczególne części poprzednich dwóch kongresów.
W Tleniu włodarze tych trzech miejscowości, znów zobowiązali się do przygotowania dni kongresowych na swoim terenie. Nie przyjęto jednak żadnego jasnego rozwiązania w kwestii koordynacji tych przedsięwzięć. To zaowocowa12
ło rozbiciem przygotowań kongresowych, a co gorsza, w początkowym okresie
praktycznym brakiem informacji o planach innych ośrodków.
Trudno oceniać nam wszechstronnie przygotowania wszystkich części kongresowych. Części starogardzka oraz świecką (wraz z seminarium kulinarnym
w Subkowach) oceniać możemy jedynie po ostatecznym efekcie. Wydaje się jednak, że same doświadczenia dotyczące przygotowań prac w Tczewie, są na tyle
istotne i symptomatyczne, że należy je pokrótce przedstawić, zwłaszcza w kontekście planowania kolejnego kongresu za pięć lat.
Grupę przygotowująca część tczewską problem braku ogólnokociewskiej koordynacji dotknął chybia najbardziej, bo po pierwsze, to Tczew miał zainaugurować IV Kongres Kociewski, a po drugie do prac kongresowych przystąpiono tu
jeszcze w październiku 2009 r. Już w kilkanaście dni po konferencji w Tleniu, na
zaproszenie władz Tczewa, spotkali się przedstawiciele Towarzystwa Miłośników
Ziemi Tczewskiej oraz Oddziału Kociewskiego ZKP w Tczewie, którzy zgodzili się
wziąć na swoje barki opracowanie koncepcji programowej tczewskiej części kongresu, która miała być poświecona historii. Wkrótce powstał zespół, w skład którego weszli Małgorzata Kruk z Miejskiej Biblioteki Publicznej w Tczewie (która gościła zebrania tego gremium), Jerzy Cisewski, poprzedni prezes „Więźby Kociewskiej”, Antonina Witosińska i śp. Janusz Kortas z TMZT oraz reprezentujący ZKP
Damian Kullas i piszący słowa, który ostatecznie został przewodniczącym tego
ciała. Zaczynając prace, byliśmy głęboko przekonani, że kwestią najbliższych tygodni jest powołanie przez osoby, które zainspirowały konferencję w Tleniu, Komitetu Organizacyjnego, który weźmie w swoje ręce właśnie koordynację przygotowań. Pracę zaczynaliśmy wręcz z nastawieniem, że mamy przedstawić jedynie propozycje programu, który realizować będzie wkrótce wyłonione ogólnokociewskie ciało organizujące cały kongres. Stało się jednak inaczej i korzystając
z szerokiej pomocy miasta, przyszło nam nie tylko opracować program, ale także
przygotować, i przeprowadzić całą tczewską część kongresu.
Mimo, że w Tleniu obarczono Lokalna Organizację Turystyczną „Kociewie”
zadaniem prowadzenia sekretariatu kongresu, to jego szefostwo jasno od początku nas poinformowało, że trudno im będzie wziąć na swoje barki coś więcej niż sprawy stricte sekretarskie t.j przyjmowanie i przesyłanie korespondencji
oraz pomoc w wymianie informacji. LOT podjął się jednak bardzo istotnej sprawy,
a mianowicie przygotowania i prowadzenia strony internetowej IV Kongresu Kociewskiego. Mimo pewnych perturbacji z odpowiednio wczesnym jej przygotowaniem, należy stwierdzić, że strona ta okazał się chyba jedyną sferą rzeczywiście łączą wszystkie części Kongresu. Wspomniany natomiast problem porozumienia z pozostałymi ośrodkami, stanął przed tczewskim zespołem praktycznie
od początku. Granica między historią, edukacją, a kulturą jest niezmiernie płynna i nie chcieliśmy wchodzić na pole, które być może planował zagospodarować
13
Starogard czy Świecie. Z drugiej strony wypracowaliśmy pomysł przeprowadzenia części tczewskiej w formie kilku debat, które niejako z natury rzeczy wkraczały także w sfery edukacji i kultury.
Niestety i to jest pierwsza smutna refleksja po IV Kongresie Kociewskim, nie
udało się stworzyć nie tylko dobrze działającego Komitetu Organizacyjnego, który by pomógł w rozwiązywaniu właśnie takich dylematów, ale nawet jakiegoś
skromniejszego ciała, które podjęło by się firmowania różnego rodzaju zaproszeń
i porozumień, mających reklamować Kociewie na cała Polskę (jak choćby powołanie Komitetu Honorowego). Dzięki nawiązaniu kontaktu z świecką koordynatorką prac kongresowych, Bożeną Ronowską, udało nam się zaprosić na 9 stycznia
2010 r. do Tczewa wszystkich zainteresowanych przygotowaniami IV Kongresu.
Mimo, wydawało by się dość owocnej dyskusji, nie udało się przeforsować wniosku by Komitet Organizacyjny powołać od zaraz. Przeważały wątpliwości wielu osób, że w sytuacji, gdy samorządy wzięły na swoje barki finansowanie tego
przedsięwzięcia, to one powinny mieć ostatnie słowo w akceptacji takiego ciała.
Jako społecznicy, działający przede wszystkim na własny rachunek, którym akurat władze Tczewa dały wolną rękę w przygotowaniach do Kongresu, nie do końca rozumieliśmy ten pogląd (który w pewnym momencie przybrał karykaturalny wymiar, iż taki komitet zaakceptować powinny wszystkie samorządy z terenu Kociewia…). Nie mniej wydawało się, że jeszcze w lutym powstanie Komitet
Organizacyjny. Na kolejnym spotkaniu w Starogardzie zapadła już decyzja w tej
materii, ale suma summarum nic nie powstało…
Zaowocowało to tym, że nie tylko zabrakło koordynacji przy samych przygotowaniach, ale Kongres pozostał praktycznie niewidoczny dla opinii publicznej
poza samym Kociewiem. Ani ogólnopolskie media, ani znane w kraju osoby nie
miały więc nawet okazji by zainteresować się, czy objąć patronatem nasz Kongres. I jest to bez wątpienia pierwsza wymierna strata, którą widać na zakończenie Kongresu. Kongres był wydarzeniem tylko i wyłącznie lokalnym. Tak lokalnym, że o kongresowych w końcu przedsięwzięciach w Starogardzie, czy Świeciu, trudno było znaleźć informację w tczewskich mediach…
Drugą wymierną stratą jaką można było zauważyć, było niewykorzystanie
potencjału Kongresu do zainteresowania Kociewiem naukowców, studentów,
dziennikarzy, czy filmowców. Tutaj zabrakło jednak przede wszystkim czasu.
Gdyby do prac kongresowych przystąpić choć rok wcześniej, to można by pomyśleć o warsztatach i konferencjach naukowych, zdobyciu środków zewnętrznych na ciekawe projekty regionalne. Tak mieliśmy tylko ich namiastkę w postaci kilku debat kongresowych oraz konferencji w Świeciu, świadczących o tym, że
nasz region może być ciekawym tematem różnych zainteresowań, ale pozostawiających ogromny niedosyt. Czy też dokładniej pozostawiających nowe pytania i zadania, które bez kongresowego zapału (zwłaszcza potencjalnych sponso14
rów i donatorów) mogą być trudne do zrealizowania. A gdy przygotowania zaczęto tak naprawdę pod koniec października, to trudno było nawet stworzyć dobry projekt na dofinansowanie z zewnętrznych źródeł, bo większość z nich zamyka konkursy już w grudniu.
Trzecią wymierną stratą, zwłaszcza dotkliwą z naszego punktu widzenia było
całkowite niewykorzystanie Kongresu dla pobudzenia i koordynacji działań organizacji regionalnych. Wobec upadku „Więźby” Kongres wydawał się być wyśmienita okazją do poszukania nowych rozwiązań współpracy organizacji kociewskich. Niestety, o czym przekonaliśmy się w trakcie naszych prac, okazja ta
została całkowicie zmarnowana. Późny termin podjęcia decyzji o kongresie, dość
niejasne dla niewtajemniczonych, kulisy przygotowań kongresowych, powodowały, że wielu społeczników poczuło się pominiętych, lub niekompetentnych do
włączanie się w prace kongresowe.
Zespół tczewski podjął decyzję o przeprowadzeniu przed dyskusjami w dniu
8 maja kilku debat przedkongresowych, które miały przygotować grunt do samego kongresu. Próbowaliśmy zachęcić do ich zorganizowania szereg organizacji
i instytucji z całego Kociewia. Niestety praktycznie ponieśliśmy w tej materii klęskę. Dla instytucji rzeczą „nie do przeskoczenia” okazał się brak rozpoznawalnego organizatora i szczegółowych planów kongresowych, co wywoływało obawę
w angażowanie się w dość, obiektywnie patrząc, mgławicowe przedsięwzięcie.
W przypadku stowarzyszeń sprawa była nieco bardziej skomplikowana: niektóre miały chęci, ale uznały, że nie są w stanie przygotować czegoś odpowiedniego przed 8 maja 2010 r., w kilku wypadkach usłyszeliśmy, że taka propozycja zostanie rozważona, gdy zgłosi się do nich oficjalny Komitet Organizacyjny, w kilku innych można było odnieść wrażenie, że zabrakło nam po prostu autorytetu
i rozpoznawalności by przyjęto naszą propozycję. Ostatecznie kilka debat zostało zorganizowanych siłami stowarzyszeń zaangażowanych w zespół tczewskich,
z czego tylko jedna odbyła się poza Tczewem, w Pelplinie, co było owocem pracy tamtejszego oddziału ZKP.
Przez cały rok kongresowy zabrakło nawet okazji dla roboczego spotkania liderów tych organizacji, które aktywnie w prace kongresowe się włączyły. Niespełnioną nadzieją okazał się w tym zakresie, skądinąd bardzo udany, kongres
organizacji pozarządowych przygotowany przez Instytut Kociewski we wrześniu 2010 r. Wydaje się, że po wyczerpaniu się formuły „Więźby Kociewskiej”,
trudno w tym momencie odnaleźć się nam, kociewskim regionalistom i zorganizować w celu systematycznej współpracy, czy choćby wymiany informacji. Bardzo dobre relacje personalne, pomiędzy działaczami z poszczególnych organizacji nie mogą się przełożyć na systematyczną współpracę, gdyż tych organizacji
jest dziś po prostu zbyt wiele. Ta dość znaczna, i świadcząca o sile regionalizmu
na Kociewiu, liczba, powoduje, że bez regularnych (choćby raz w roku) spotkań
15
trudno jest (co najlepiej pokazał właśnie mijający kongres) skoordynować wspólne działania większej ilości stowarzyszeń, zwłaszcza tych z wszystkich powiatów kociewskich. Pod koniec Roku Kongresowego, mamy pewien żal, że właśnie
na wskutek braku koordynacji nie zdecydowaliśmy się, by przy okazji dnia tczewskiego, takie roboczo-programowe spotkanie zorganizować. Uznaliśmy jednak,
że wykraczało by to znacznie, poza „historyczne” ramy w jakich miała się odbywać część tczewska. Na dodatek mieliśmy nadzieję, że taki punkt znajdzie się
w którejś z kolejnych części kongresu.
Podsumowując ostateczne rezultaty tczewskiej części kongresu, jako współorganizatorzy jesteśmy umiarkowanie zadowoleni. Relację z debat przedkongresowych oraz wnioski z dyskusji samego 8 maja zostały już spisane i opublikowane2. Mimo wszystkich wspomnianych zastrzeżeń, majowe debaty w Tczewie
przyniosły ich uczestnikom wiele zadowolenia. Mimo, narzekań na nieobecność
osób (zwłaszcza nauczycieli), którzy powinni czuć się zainteresowani takimi dyskusjami z powiatów starogardzkiego i świeckiego, wzięło w nich udział ponad sto
dwadzieścia osób. Z czego znaczna część (szacujemy, że ponad osiemdziesiąt
osób), nie była tylko biernymi uczestnikami, ale także zabierała głos w poszczególnych panelach. Zaplanowane na półtorej godziny poszczególne panele okazały się o wiele za krótkie wobec ilości wątków, jakie na nich poruszano. A słusznie
zwracano uwagę, że choćby w dyskusji o rewitalizacji nie poruszono wcale szeregu spraw, jak losy zamku w Gniewie, czy kwestia renowacji świątyń.
Widać ogromną potrzebę tego rodzaju dyskusji w gronie regionalistów i osób
zainteresowanych Kociewiem. W czasie debat wyszły na jaw różnego rodzaju „oczywistości”, które oczywistościami jednak nie są, jak choćby brak w pełni
wypracowanego stanowiska co do podstawowych założeń nauczania regionalnego, problemy komunikacyjne miedzy poszczególnymi organizacjami i miejscowościami kociewskimi, brak zdefiniowania tego, czego np. regionaliści oczekiwali
by od uczelni wyższych. Bez wątpienia z perspektywy czasu mamy dziś poczucie niedokończonego dzieła. Debaty w dniu 8 maja był wartościowym rozpoczęciem dyskusji w kilku ważnych tematach, lecz niestety, nie miała ona ciągu dalszego. Dlatego też jak najbardziej poważnie zastanawiamy się, by niezależnie od
okoliczności kongresowych nie próbować organizować kolejnych debat w zarysowanych przy tej okazji wątkach.
Krotko charakteryzując kolejne części kongresu: starogardzką, w dniu 3 lipca
oraz w Świeciu, w dniu 9 października, stwierdzić należy, że były one nad wyraz ciekawe poznawczo, choć wzbudziły też szereg pytań o to jak szeroka jest
2
Wnioski z debat przedkongresowych zorganizowanych przez nasz Oddział ZKP zostały opublikowane
na naszej stronie (www.zkp.tczew.pl) oraz stronie IV Kongresu Kociewskiego (www.kongrers.kociewie.eu).
Także na tej ostatniej stronie oraz w drugim numerze „Kociewskiego Magazynu Regionalnego” z tego roku,
ukazały się relacje z przebiegu i wnioski z dyskusji dnia tczewskiego kongresu.
16
formuła kongresu. W Starogardzie mieliśmy do czynienia z klasyczną „informacją o…”, gdzie zaproszone instytucje kulturalne z trzech kociewskich stolic powiatów prezentowały swoją działalność. Znów, podobnie jak w Tczewie, zabrakło
reprezentantów mniejszych ośrodków. Duże zdziwienie wywołał też fakt, że nie
tylko nie była przewidziana dyskusja, ale nawet trudno było uzyskać jakąś pełniejszą informację o którejś z prezentowanych instytucji. Spotkanie w Starogardzie zatem ocenić należy jako ważny element wzbogacający nasza wiedzę, natomiast nie do końca odpowiada on idei spotkania kongresowego3.
Pod tym względem o wiele lepiej oceniamy konferencję w Świeciu, gdzie bardzo merytorycznie, a zarazem plastycznie prezentowano różne aspekty edukacji
regionalnej. Również sama formuła była o wiele przyjaźniejsza dla osób chcących
aktywnie brać udział w obradach. Poza częścią plenarną, odbyły się dwa panele
poświęcone stanowi edukacji oraz gwary na Kociewiu. Choć przy tej okazji znów
dało o sobie znać bezhołowie organizacyjne na szczeblu całego regionu. Władze
naszego oddziału całkowicie przypadkowo dowiedziały się zaledwie na cztery dni
przed tą konferencją, że organizatorzy przewidują, że nasz przedstawiciel zaprezentuje stan i potrzeby edukacji na Kociewiu Tczewskim. Zdziwienie nasze było
ogromne, ponieważ na prośbę pierwszej koordynatorki świeckiej części kongresu, Bożeny Ronowskiej, na wiosnę aktywnie (i skutecznie) zaangażowaliśmy się
w sporządzenie i dostarczenie raportów na temat edukacji regionalnej z tczewskich placówek edukacji i kultury4. Zostały one przesłane do Świecia, a wręcz jednym z głównych celów z jakimi nasza delegacja wybierała się na październikową
konferencję, była chęć poznania wyników tego raportu. Niestety okazało się, że
nie jest on (jeszcze?) gotowy, a organizatorzy przewidują, że m.in. my zapełnimy
tą lukę. Nie chcąc powtarzać raz już wykonanej pracy stwierdziliśmy, że nie będziemy na kolanie redagować kolejnego raportu o stanie edukacji, a skupimy się
raczej na jej potrzebach, które zresztą można rozszerzyć na potrzeby kociewskiego regionalizmu jako takiego. Uznać to jednocześnie można za nasze praktyczne
wnioski i cele, które są owocem obrad IV Kongresu Kociewskiego.
Tytułem porządku dodać należy, że do działań stricte kongresowych zaliczono również sympozjum „Jeście na Kociewiu”, które zorganizowano 16 października w Subkowach5. Sympozjum to było szalenie interesujące i znów ciekawe poznawczo, jednak wydawało się niezmiernie mocno wyrwane z całego kontekstu
kongresowego. W jego wypadku chyba najmocniej dało się odczuć pełna autonomizację poszczególnych części IV Kongresu Kociewskiego.
3
Krótkie (i jedyne) podsumowanie tej części kongresu jest na portalu Roku Kongresowego: http://www.kongres.kociewie.eu/index.php?tab=inf_kongres2010&id=23, (12.11.2010 r.).
4
Proces zbierania informacji do tego raportu prześledzić można na blogu ówczesnej koordynatorki: http://
kongres.blog.onet.pl.
5
http://www.kongres.kociewie.eu/index.php?tab=inf_kongres2010&id=28, (12.11.2010 r.).
17
Bez wątpienia postawione tutaj oceny są dość ostre i czasem mogą się wydać
krzywdzące, lub przesadne. Jednak organizując przedsięwzięcie o nazwie kongres
należy pamiętać co ten wyraz oznacza i jakie zobowiązanie na siebie nakładamy,
używając takiej nazwy. Definicje tego, czym jest kongres w naszym regionalnym,
kociewskim kontekście już niejednokrotnie padały. Na samym początku historii
Kongresów Kociewskich podał ją w czasie swojej homilii bp. pelpliński Jan Bernard Szlaga 4 kwietnia 1995 roku:
„Congressus – to zejście się, aby wszystko dobrze obejrzeć, dobrze zobaczyć, zbadać ocenić. Temu służy Kongres, żeby przypadkiem sprawa regionu nie zniekształciła
obrazu tego wszystkiego, co tworzy całość, której region jest tylko cząstką”6.
Podobnie go rozumieli organizatorzy I Kongresu w 1995 roku. W księdze pamiątkowej tego kongresu Józef Borzyszkowski stwierdził:
„Celem Kongresu Kociewskiego było i jest mobilizowanie mieszkańców na rzecz
dobra wspólnego i promocja Kociewia na Pomorzu i w Rzeczpospolitej. (…) Chodziło więc o przypomnienie, czym jest Kociewie, o ukazanie dziedzictwa kulturowego tej ziemi i pogłębienie tożsamości jej mieszkańców, o umocnienie tradycji, utrwalenie pamięci o ludziach-bohaterach z przeszłości, o umocnienie świadomości naszego zobowiązania do kontynuacji ich dzieł i pracy na rzecz zachowania i pomnożenia dorobku wieków, na rzecz wszechstronnego rozwoju. (…) Istotną cechą Kongresu Kociewskiego, jak i II Kongresu Kaszubskiego, było ukierunkowanie podejmowanych działań z myślą o przyszłości. Chodzi bowiem o aktualną i przyszłą politykę – o rozwiązywanie problemów własnych i refleksję nad tymi, które mogą się stać
i naszym udziałem”7. Podobnie brzmi głos Edmunda Falkowskiego z inauguracji
kongresu w dniu 1 kwietnia 1995 r.:
„Naszym głównym celem rozpoczynającego się dziś Kongresu jest spotkanie
wszystkich Kociewiaków i miłośników naszego regionu, aby ogarnąć jak najszerszym spojrzeniem przebytą drogę w budowaniu swej tożsamości, odrębności kulturowej i wszechstronnego dorobku”8.
W trakcie części tczewskiej IV Kongresu Kociewskiego w dniu 8 maja 2010 r.
Józef Borzyszkowski analizując aktywność regionalnych organizacji dopowiadał:
„Czy formułując nowe programy i zadania, nawiązując do tych czy innych wzorców z Europy, w rzeczywistości pozostają one dostatecznie wierne deklarowanym
ideom, hołubionym w deklaracjach mistrzom; czy autentycznie zrzeszają i łączą,
nic tylko nas samych; czy wyprzedzamy swój czas; czy może wracamy nadto do
przeszłości i świata mitów, nieco oderwani od autentycznych wartości i korzeni,
6
J. B. Szlaga, Homilia, [w:] Księga pamiątkowa Kongresu Kociewskiego, pod red. J. Borzyszkowskiego,
J. Cherka, E. Falkowskiego, J. Golickiego, C. Obracht-Prondzyńskiego, Starogard Gdański 1997 s. 23-24.
7
J. Borzyszkowski, Wstęp: [w:] ibidem, s. 11.
8
E. Falkowski, Słowa Powitalne wygłoszone w kościele św. Mateusza w Starogardzie Gdańskim, [w:] ibidem, s. 18.
18
od tradycji codziennej organicznej pracy, od troski o dobro wspólne i jaśniejszą –
wspólną przyszłość?!
Przedmiotem naszej troski i ambicji winny być przemiany – zła w dobro, dobra na większe dobro wspólne. Przedmiotem naszej refleksji winna być także nasza współodpowiedzialność za przyszłość. W przypadku Pomorza chodzi nie tylko
o nas – Pomorzan niejako starej daty, ale też o tych, którzy wśród nas mają np. kresowe korzenie, a dzięki naszej postawie coraz głębiej w tradycji i kulturze Pomorza
się zakorzeniają, z Pomorzan – Kaszubami czy Kociewiem się utożsamiają; którzy
razem z nami tu mają swój dom i równie szeroko otwarte okno na świat”9.
Zwrócić należy uwagę na wspólne elementy tych stwierdzeń. Kongres to spotkanie się, gromadzenie, poznawanie, ale jednocześnie namysł, refleksja i wypracowanie nowych rozwiązań i projektów działań. Trudno zatem uznać za działania stricte kongresowe takie, które dają nam tylko możliwość poznania, bez szansy na wypracowanie w dyskusji, głębszej refleksji, a przede wszystkim próby rozwiązań na wyzwania, które to poznanie danej sytuacji, czy sfery regionalizmu,
nam przyniosło. Człowiek jest istota społeczną i każde gromadzenie się, zebranie
niejako z definicji zakłada rozmowy, dyskusje i twórcze spory. Jedynie w taki sposób możemy społecznie się rozwijać. I właśnie takie rozumienie kongresu, rzutuje na nasza ocenę przygotowań i przebiegu IV Kongresu Kociewskiego w 2010
roku. Zrealizowano szereg bardzo cennych i ciekawych elementów, które jednak
nie stworzyły całości i co ważniejsze nie dały możliwości do całościowej refleksji i podsumowania. Były na pewno jednak kolejnym ważnym doświadczeniem
regionalizmu kociewskiego, które nam nasunęły szereg konkretnych wniosków,
które częściowo przedstawialiśmy już na konferencji w Świeciu, które chyba będą
najlepszym podsumowaniem Kociewskiego Roku Kongresowego.
Po pierwsze jesteśmy przekonani, że regionalizm powinien być wielopłaszczyznowy. Trzeba pamiętać, że Kociewie – to nie tylko gwara, kultura ludowa, ale
również historia i środowisko. Działając w największym miejskim ośrodku regionu, gdzie tradycje stricte folklorystyczne są stosunkowo słabe, widzimy silną potrzebę wyznaczania nowych płaszczyzn funkcjonowania regionu i regionalizmu.
Gwara i tradycja to fundamenty, ale by przyciągnąć młodzież i dzieci, trzeba sięgnąć także po inne, rzadko dziś obecne w narracji regionalnej, elementy: osiągnięcia współcześnie żyjących Kociewiaków, obraz regionu w XXI wieku, wyjątkowe instytucje i obiekty, jak autostrada, czy gniewski zamek. Elementy, które, jak
wskazują choćby zamieszczone w tym numerze „Tek” badania Małgorzaty Zielińskiej, tak naprawdę funkcjonują dziś obok Kociewia, czy wręcz poza nim. Należy dążyć, by także osoby nie identyfikujące się z gwarą i „ludową” tradycją po9
J. Borzyszkowski, Kociewsko-kaszubska wspólnota dziejów i kultury oraz odpowiedzialności za przyszłość –
nie tylko Pomorza, referat wygłoszony w dniu 8 maja w Tczewie, znajdujący się w zbiorach zespołu przygotowującego część tczewską IV Kongresu Kociewskiego; s. 11-12.
19
znawały i utożsamiały się z Kociewiem jako czymś interesującym, wyjątkowym
i fascynującym.
Po drugie należy mieć świadomość, kto jest odbiorcą działań regionalnych. Zauważamy potrzebę organizowania działań plenerowych, które mają tę zaletę, że
spotkają się z większym odzewem niż imprezy w murach instytucji. Kociewie powinno być bardziej obecne w przestrzeni miejscowości regionu. Nie tylko nazwy
ulic i centrów handlowych, ale także symbole, herby, czy sylwetki znanych Kociewiaków. Dobrym działaniem w zakresie edukacji regionalnej są inscenizacje, pokazy itp. imprezy odbywające się również w „otwartej” przestrzeni, czego świetnym przykładem są różnorakie „żywe teatry” jakie odbywają się na Jarmarku Cysterskim w Pelplinie, czy na gniewskim zamku. Z tym wiąże się sprawa kreowania otaczającej nas przestrzeni, która pozwala na identyfikowanie się z regionem
wszystkich mieszkańców. Klasycznymi, choć niestety często zaniedbanymi działaniami są tutaj: upamiętnienie lokalnych działaczy, patriotów czy to przy pomocy tablic pamiątkowych patroni szkół i instytucji, nazwy ulic, czy skwerów. Na
to ogromny wpływ maja nie tylko władze samorządowe, ale właśnie organizacje
regionalne.
Po trzecie, co jest refleksją po kongresowej dyskusji w Tczewie, widzimy
ogromny brak przystępnego, obejmującego cały region i atrakcyjnego dla czytelników portalu (czy też ogólniej jednego miejsca w sieci) z bieżącymi informacjami
na temat regionu, a zwłaszcza edukacji regionalnej. Portal taki mógłby być zarazem miejscem kontaktu i wymiany informacji miedzy regionalistami, a zwłaszcza
nauczycielami zajmującymi się Kociewiem. Wiadomości z obszaru całego Kociewia są rozproszone, zazwyczaj wyrywkowe, czasem wręcz nieaktualne. Teoretycznie wszystkie ważne sprawy odnotowywane są także w Internecie, ale na
różnych stronach, pod różnymi zakładkami, co przy rosnącej ilości ofert, jest po
prostu trudne do odnalezienia. Przygotowując cotygodniową „Klekę” do naszej
audycji „Spotkania z Kociewiem” widzimy także najlepiej, że spora część ważnych informacji jest ciągle w sieci nieobecna, lub pojawia się w niej praktycznie
„w ostatniej chwili”. Dobrym przykładem jest tutaj portal samego kongresu, na
którym zależnie od aktywności organizatorów informacje o poszczególnych jego
częściach, tak te zapraszające do udziału w nich, jak i je podsumowujące, są bardzo zróżnicowane pod względem ilości i treści. O części tczewskiej dowiedzieć
się możemy bardzo dużo, o świeckiej bardzo niewiele.
Na pewno brakuje ciągle podręcznika czy też materiałów szkoleniowych dla
nauczycieli regionalistów. Są naturalnie obecne różne wartościowe materiały, ale
to ciągle kropla w morzu potrzeb. Paradoksalnie najlepiej chyba wygląda jeszcze
kwestia nauczania o samej gwarze (choćby ostatnio wydany „Elementarz: Gadamy po naszemu”, czy stosunkowo liczne słowniki) o wiele gorzej kwestia innych,
przecież różnie ważnych elementów wyróżniających Kociewie: historii, przyro20
dy, życia społecznego. Ponadto informacje podawane w funkcjonującej literaturze
nie zawsze są rzetelne, czasem mocno nieaktualne, czy wręcz bałamutne. Brak
jest porządnych syntez i opracowań naukowych, na których bazować by mogli
nie tylko sami nauczyciele, ale także autorzy potencjalnych podręczników. Istnieje też potrzeba wydania książki z myślą o najmłodszym odbiorcy – np. historia
Tczewa dla dzieci w wieku wczesnoszkolnym.
Kolejne refleksja, która także jest wynikiem majowych dyskusji w Tczewie,
to sprawa edukacji na poziomie uniwersyteckim. To tam nauczyciel regionalista powinien zdobywać nie tylko szlify w swoim zawodzie, ale także kształtować
swój warsztat i zainteresowania. A niestety profesorów interesujących się Kociewiem w szeroko pojętych naukach humanistycznych można policzyć na jednej ręce. Bez mistrzów, którzy poprowadzą dobra drogą przyszłych „szkólnych”
będzie nam niezmiernie trudno odpowiedzieć na zmieniające się potrzeby edukacyjne i środki ich realizacji. Gdy w wielu przedmiotach i kierunkach pojawiają
się nowe, atrakcyjne programy, konkursy i pomoce naukowe, edukacji regionalnej
może grozić niestety pozostanie na formach nauczania trącących nieco myszką.
Zwłaszcza w edukacji na poziomie szkół średnich, gdzie ważna jest praca własna
uczniów. Bez literatury i atrakcyjnych pomocy naukowych trudno ich zachęcać
do takiej aktywności. Ta kwestia jest zresztą uniwersalna dla edukacji regionalnej
jako takiej na całym Pomorzu. Także Kaszubom brakuje nowoczesnych podręczników i materiałów dydaktycznych w wielu sferach, a co istotne wiele z nich mogło być uniwersalne dla całego Pomorza.
Nie możemy obrażać się na Kaszubów, że poszli ścieżką koncentrowania się
na sprawach języka kaszubskiego. Tym bardziej, że jest to wręcz dla nas szansa,
by wykorzystać ich potencjał organizacyjno-finansowy do wspólnego szukania
atrakcyjnych rozwiązań w niejęzykowych elementach edukacji regionalnej. Same
środowiska kaszubskie widzą w tych sferach ogromne braki, które przy zajmowaniu się tylko sprawami edukacji językowej trudno im nadrobić. A kwestie historyczne, krajoznawcze, przyrodnicze, architektoniczne, czy społeczne są równie ważnymi elementami wychowania regionalnego. I co ważne są one w dużym
stopniu wspólne, bądź bardzo bliskie dla wszystkich społeczności pomorskich.
Dlatego uważamy, że bardzo ważnym jest, byśmy potrafili wyjść ponad różnorakie animozje i wspólnie pracowali nad tymi elementami edukacji. Duży może
więcej, a razem z Kaszubami zawsze będziemy więksi i skuteczniejsi niż osobno. Dlatego warto szukać możliwości wspólnych działań i razem wypracowywać
nowe, skuteczne środki i metody edukacyjne.
Reasumując te nasze wnioski, uznaliśmy w Świeciu, że najbardziej palącą, ale
i chyba najtrudniejszą kwestią jest stworzenie wirtualnej platformy poświeconej edukacji regionalnej na dobrym poziomie. Do tego dodać kwestię stworzenia
możliwości do regularnego współdziałania, czy choćby wymiany informacji jak
21
najszerszej grupy organizacji regionalnych z terenu Kociewia. Nie musi być to byt
aż tak sformalizowany, jakim była „Więźba Kociewska” (choć miała ona ogromny,
niestety nie wykorzystany potencjał). Liderzy stowarzyszeń regionalnych z całego Kociewia powinni jednak mieć możliwość regularnych kontaktów, by decyzja
o organizacji kolejnego Kongresu Kociewskiego została podjęta i przedyskutowana o wiele wcześniej niż ostatnio. Kongresy są ważnymi elementami kształtowa
nią tożsamości kociewskiej i odegrały trudną do przecenienia role w rozwoju regionalizmu na naszym obszarze. Dlatego warto podjąć starania by każdy kolejny integrował cały region, a nie pogłębiał różnice, co niestety było aż nadto widoczne w mijającym roku.
22
Leszek Muszczyński
Ratujmy żuławską perełkę!
Jadąc w słoneczny dzień dawną „berlinką”, czyli niedoszłą autostradą Berlin-Królewiec na odcinku pomiędzy Tczewem a Malborkiem, samochód wpada
w dziwny rytm stukotu starych płyt betonowych, jakie pozostały tutaj od czasu
minionej wojny 1. Nagle mijając wieś Gnojewo w tle spostrzegamy niewielką bryłę zabytkowego kościoła pokrzyżackiego, na którym powiewa ogromna niebieska
płachta folii, położona na jego kopułę przez gdańskie Towarzystwo Opieki nad
Zabytkami w celu zabezpieczenia go przed dalszą dewastacją.
O tym, że kościół w Gnojewie jest nadal w fatalnym stanie, było już wiadomo od dawna. Jego właścicielem jest kuria elbląska. Parafia, do której należy, ma
jeszcze dwa kościoły. Tuż obok zrujnowanej świątyni, która pamięta jeszcze czasy krzyżackiego panowania w Malborku, stoi o wiele młodszy, XIX-wieczny kościółek. To w nim odbywają się msze. Trzy lata temu pomoc w ratowaniu zabytku obiecał minister kultury Kazimierz Michał Ujazdowski, posłowie Jarosław Sellin i Tadeusz Cymański. Biskup elbląski zgodził się na wówczas na rozpoczęcie
prac ratunkowych w kościele. Służby pomorskiego konserwatora zabytków sporządziły dokumentację, przykryły dach folią i zamknęły kościół, do którego wcześniej można było bez trudu wejść. Kłódka na drzwiach jest do dziś, a przez dziurawą folię deszcz pada prosto na XVIII-wieczne polichromie.
To co nie udało się bowiem decydentom oraz właścicielowi paradoksalnie może
udać się dzięki wsparciu entuzjastów z gdańskiego oddziału Towarzystwa Opieki
nad Zabytkami, który na początku ubiegłego roku, otrzymał na własność ten zabytek architektury średniowiecznej. Do tej pory kuria elbląska nie była w stanie
go ani odbudować, ani należycie użytkować. Zabytek ma więc od roku przynajmniej gospodarza, a to oznacza, że przynajmniej będzie miał właściciela, któremu leży jego dobro na sercu. Towarzystwo może również występować jako podmiot prawny w rozmowach ze sponsorami oraz gdańskim Konserwatorem Zabytków.
Jak powiedział prawie rok temu w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” jego
przewodniczący Tomasz Korzeniowski: – „Przejęliśmy od parafii ruiny kościoła
w użyczenie na 10 lat. Chcemy niezwłocznie podjąć prace ratunkowe. Środki na
ten cel mają pochodzić z Ministerstwa Kultury, będziemy też starać się pozyskać
fundusze z Unii. Stan kościoła to europejskie kuriozum. Nie wyobrażam sobie,
że nie znajdą się fundusze na remont. Tym bardziej że za takie zaniedbanie gro1
Droga ta została zbudowana w 1940 roku, niejako awaryjnie, nim powstanie żuławski odcinek tej autostrady, który miała biec bardziej na północ. Nigdy go jednak nie wybudowano (przyp. red).
23
żą Polsce sankcje komisji europejskiej. Na podstawie wyliczeń specjalistów przywrócenie świątyni pełnej krasy będzie kosztować ok. 10 mln zł. Mam nadzieję,
że już tym roku uda się znaleźć minimum 3,5 mln na najpilniejsze prace remontowe”2.
Sama wieś Gnojewo, leżąca przy trasie nr 22 Tczew-Malbork, wzmiankowana
po raz pierwszy w 1323 r. w dokumencie Wielkie Mistrza zakonu krzyżackiego –
Dietricha von Altenburga, otrzymała od niego w nadanie 57 łanów oraz 5 morgów według prawa chełmińskiego. Pierwotnie występowała pod nazwą Gnojow
lub Gnoyow. Proboszcz miejscowego kościoła otrzymał 4 łany.
Zrujnowany kościół pochodzi z połowy XIV w. i jest najprawdopodobniej najstarszym zabytkiem o konstrukcji szachulcowej w Polsce. Na rzecz istniejącej od
roku 1582 gminy ewangelickiej przeszedł formalnie w roku 1819 na mocy rozporządzenia rządowego, które regulowało zwrot protestantom katolickich majtków
kościelnych. Dnia 7 września 1819 r. w asyście landrata malborskiego Hüllmanna
dokonano przejęcia kościoła gnojewskiego wraz z całą donacją, czyli ziemią oraz
budynkami parafii protestanckiej. Odtąd katoliccy parafianie musieli udawać się
do kościoła w pobliskich Kończewicach oddalonego od Gnojewa ok. 2 km. Stało się to wskutek wieloletnich starań ewangelików, którzy częściowo razem z katolikami w XVI wieku użytkowali kościół, jednakże nie posiadali stałego domu
modlitwy i przez całe wieki musieli gromadzić się na przedprożach miejscowego domu niejakiego Neumanna. Przejęcie przez luteranów kościoła w Gnojewie
nie obyło się bez przeszkód, jeszcze rok wcześniej ogromna wichura zniszczyła
znacznie kościół, wieżę oraz plebanię, co spowolniło oddanie go protestantom.
Katolicy postanowili wybudować jednakże mały kościółek, co dokonało się ostatecznie w roku 1863, a potwierdzone zostało przez edykt biskupa katolickiego
w roku 1868.
Odtąd już jako protestancki do roku 1945 nosił miano św. Symonisa i Judy,
którzy byli patronami niemal wszystkich kościołów protestanckich na Żuławach.
Najstarszy opis kościoła pochodzi z XVII w. Wymieniona jest w nim drewniana dzwonnica, która już w roku 1637 była znacznie uszkodzona. Stan kościoła
musiał być już wówczas znacznie niewystarczający, gdyż miejscowy pastor Franz
Xaver Krefft postanowił go w latach 1708-25 poddać gruntownemu remontowi. Już w późniejszych latach (1819) przesunięto obecną zakrystię w kierunku
wschodnim, zbudowano murowaną wieżę 1853-54. Właściwe wymiary kościoła
wynosiły 10,30 m. szerokości i 16,90 długości. Najstarszą szachulcową częścią
budowli jest nawa główna, wzmocniona od strony południowej odpowiednio
17 legarami, z czego osiem zachowało się do dzisiaj, pozostałe bowiem zostały zniszczone przy budowie nowej wieży. Natomiast wschodnia część wzmac2
http://trojmiasto.gazeta.pl/trojmiasto/1,85687,6224615,Ratujmy_kosciol_w_Gnojewie.html, (czas dostępu 5.11.2010).
24
niana była czterokrotnie, z czego widoczne jest dwukrotne ryglowanie. Szczególnie interesująca jest ściana południowa sklepiona sklepieniem krzyżowym, podczas gdy wschodnia pozbawiona jest podpór. Sam dach zbudowany jest za pomocą konstrukcji jętkowej, wzmocnionej łączeniami. Wewnątrz budowli przeważa sklepienie krzyżowo-żebrowe. W wyglądzie zewnętrznym ściany północnej nie widzimy szczególnych ozdobień, tylko lekko zaostrzone okna, natomiast
wschodnia ściana posiada trzy mocno zarysowane blendy.
Nad całością górowała murowana lecz obłożona drewnem dzwonnica. Natomiast powstała w XV w. nawa główna wsparta była na pięciu łukach podporowych. Najciekawszym elementem wystroju wnętrza gnojewskiego kościoła są
malowidła na suficie, pochodzące z roku 1717, przedstawiające jako główny motyw maryjny „asumptio Mariae”. Mniejsze fragmenty stanowią nawiązania do
Ewangelii. Ukazują wizerunki anioła, Świętych Michała oraz Rafaela w otoczeniu
zielono-białych ornamentów roślinnych.
Oprócz tego należałoby wymienić cztery dalsze malowidła. Pierwsze opisuje
Księgę Apokalipsy 5, 13. „sedenti in throno”. Drugi obraz przedstawia „Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny”. A dwa ostatnie należą do tematyki jakubowej
z Księgi Rodzaju, pod którym widnieje napis: „Ego sum dominus Abraham patris
tui et deus Isaac... Et ero custos tuus... Non est hic aliud nisi domus domini et porta
caeli”. Plafony mają za zadanie ilustrować przesłanie biblijne ujęte w formie krótkich sentencji na temat wiary. Całość kompozycji została starannie dobrana przez
księdza Kreffta, wykonawcą projektu wnętrza był Christof Manowski. To on zapewne umieścił swój podpis na nich z datą 1717.
Ciekawym fragmentem był ołtarz katolicki, pochodzący z roku 1724, ufundowany dzięki hojności proboszcza Kreffta. Składał się z dwóch fragmentów, jakby
pięter, zwieńczonych kolumnami w porządku korynckim. Po obu brzegach stały
postaci apostołów Piotra i Pawła. Powyżej nad nimi widoczne były sylwetki Szymona i Judy, jako tytularnych patronów wielu żuławskich kościołów. Pośrodku
zaś malowidło olejne na płótnie.
Obecnie z tego wszystkiego jedynie pozostały podniszczone bezcenne malowidła na drewnianym stropie. Po 1945 roku większość mieszkańców Gnojewa
wyjechała do Niemiec. Polska społeczność wsi czasowo użytkowała obiekt do lat
50-tych XX w., kiedy to całość budynku została zaadaptowana na magazyn nawozów spółdzielni rolniczej. W końcu zajęła pobliską kaplicę na nowy kościół,
który jest w jej władaniu do dzisiaj. Dwa obiekty w tej wsi to za dużo bowiem dla
samych mieszkańców. Po przemianach 1989 roku zwrócono ją Kościołowi. Niestety był on w tak strasznym stanie, że gdyby nie entuzjaści, to nie przetrwałby
do obecnych lat. Kościół elbląski jak i Ministerstwo Kultury i sztuki nie mają środków finansowych na jego odbudowę. Dopiero niedawno pojawiła się szansa na
to, że dzięki funduszom unijnym i entuzjastom z gdańskiego Towarzystwa Opie25
ki nad Zabytkami uda się chociaż w części uchronić go od zniszczenia. Wszakże sam obiekt leży przy głównej drodze do Malborka, mógłby więc stanowić nie
lada atrakcję dla podróżujących do grodu nad Nogatem. Jeżeli to się uda, to będzie to niezaprzeczalny wkład i jednocześnie przykład, jak stanowczość niewielkiej społeczności potrafi zdziałać cuda w tak, jakby się wydawało mało interesującej sferze, jak ochrona zabytków.
26
Tomasz Rejkowski
Tczewianinie, czy wiesz kim jesteś
i skąd pochodzisz?
Z historii jednej tczewskiej rodziny
Jako syn wielonarodowościowej rodziny oraz emigrant poszukujący lepszej
przyszłości na zachodzie opuściłem rodzinny Tczew w końcu lat osiemdziesiątych. Dzięki temu moja sytuacja materialna się poprawiła, zapewnić mogłem tym
samym swoim dzieciom, jak się to mawia, lepsza przyszłość, bo jak by nie patrzeć zawsze chcemy, aby nasze dzieci miały lepiej i łatwiej jak my sami.
W międzyczasie upłynęło ponad dwadzieścia lat pracy i życia na obczyźnie,
nadszedł czas kiedy zaczyna się myśleć z sentymentem o czasach młodości oraz
minionych lat młodzieńczych. Nadchodzą momenty, kiedy myśli się o tych chwilach życia, które kiedyś wydawały się mało ważne, a nawet nieinteresujące. Dopiero strumień minionego czasu ukazuje, jak bardzo się mylimy myśląc i żyjąc
dniem dzisiejszym. Nieoczekiwanie kiedy brakuje już naszych najbliższych dziadka, babci, zaczynamy w chwilach odprężenia i spokoju myśleć o innych rzeczach
niż pogoń za pieniędzmi, czy też planami typu, gdzie pojadę w przyszłym roku
na urlop.
Być może jako historyk mam inne podejście do życia codziennego. Nierzadko siedząc w kawiarni, czy też herbaciarni obserwuję ludzi, zwłaszcza tych starszych mieszkańców Tczewa, ze świadomością, że każdy z tych ludzi ma swoją
bogata historię, nierzadko nadającą się na scenariusz filmu fabularnego.
Przyjeżdżając do rodzinnego Tczewa i, o ile czas na to pozwala, spaceruję po
mieście, odwiedzając miejsca, w których jako dziecko spędzałem wolny czas na
spotkaniach z kolegami i znajomymi. Odwiedzam miejsca, gdzie spędzałem wiele czasu na zabawach wraz z innymi dziećmi, na chyba każdemu tczewianinowi znanemu osiedlu, które potoczenie nazywano „Kozenfyrtel”. Tam głównie zamieszkiwały rodziny kolejarzy pracujących w różnych zakładach i warsztatach
kolejowych PKP w Tczewie lub jego okolicach. Jako dziecko spędzało się czas na
beztroskich zabawach na podwórzu. Życie mojego dzieciństwa toczyło się miedzy ulicami Wilczą i Młyńską, gdzie mieszkali moi dziadkowie. Był to czas kiedy
wakacje spędzało sie u dziadków, albo u rodziny na wsi, bo wyjazdów na urlop
za granicę nawet nie brano pod uwagę w czasie kiedy Polska w latach 70-tych
rządzili komuniści.
W piękne i słonecznie dni jeździliśmy na rowerach penetrując okoliczne tere27
ny Kanału Młyńskiego, czy też chodząc się kapać do glinianki, sztucznego jeziora, które powstało w efekcie wydobywania gliny dla cegielni znajdującej sie na
obrzeżu Tczewa. Tuż obok glinianki przejeżdżała kolejka wąskotorowa ciągnąca wagony, wyładowane gliną do produkcji cegły. Z narażeniem życia pląsało się
w mętnej wodzie, nierzadko uciekając przed przeganiającymi nas pracownikami
cegielni. Tak przebiegały dni, tygodnie oraz miesiące mijających wakacji letnich.
Nie zawsze była piękna i słoneczna pogoda, niekiedy przychodziły dni, kiedy
pogoda była pod psem… Kiedy z nieba lala sie woda, przy której i psa nie wypędziło by sie na dwór. W takie dni siedziało się w domu spędzając czas na jakiś zabawach zabijających nudę deszczowego dnia siedząc z babcią w mieszkaniu na ulicy Wilczej.
Niekiedy przychodziły dni, kiedy na dworze padało, a w mieszkaniu na Wilczej
nie było nikogo poza mną, wtedy nuda dopadała mnie jeszcze szybciej, aż z czasem budziła się natura odkrywcy, wtedy zaczynała się penetracja babcinych szaf,
odkrywanie przeróżnych, nieznanych do tej pory skarbów oraz przeglądanie albumów ze zdjęciami. Tak też pewnego dnia natknąłem się w komodzie na zdjęcie przystojnego pana w mundurze, na którym była widoczna „gapa” ze swastyką w wieńcu. Po powrocie babci do domu nie omieszkałem się zapytać, kto to
jest na tej odkrytej przeze mnie fotografii. W pierwszej chwili padły słowa karcące mnie za niedozwolone grzebanie w szafach, po czym babcia oświadczyła mi,
że to jest mój dziadek i ojciec mojej mamy. W ten sposób poznałem dziadka, którego nigdy nie było mi dane spotkać, gdyż osłabiony i bardzo schorowany, zmarł
on po długiej chorobie na rok przed moim urodzeniem.
Po tym, jak babcia wyjaśniła mi kim jest osoba na zdjęciu, kategorycznie zakazała mi mówić na podwórzu kolegom o moim odkryciu, zakazała mówić o tym,
że mój dziadek służył w niemieckiej armii. Czas mijał, z czasem dowiedziałem
się także, że moja babcia nie pochodzi z Polski bo urodziła się aż w Rumunii.
W pewnym sensie napełniała mnie duma z tego, że moja rodzina jest inna od
tych rodzin z których wywodzili sie moi koledzy.
Kilka razy babcia Olga próbowała opowiadać o czasie swojego dzieciństwa
mówiąc np. ze nie wiemy co to bieda i głód. W dni świąteczne na stole pojawiały
się przeróżne kulinarne specjały nie należące do typowej kuchni polskiej. Niekiedy byłem świadkiem kiedy babcia oglądała zdjęcia i opowiadała o osobach, które na nich były. Któregoś dnia dowiedziałem się, że babcia miała w Rumunii liczne rodzeństwo, ale od zakończenia działań wojennych nie ma żadnych wieści od
swojej rodziny i nie wie co sie z nimi stało.
Lata młodzieńcze upłynęły mi przy braku zainteresowania z mojej strony pogłębianiem historii rodziny, dopiero emigracja oraz sentyment do rodzinnych
stron spowodowały, że powróciły tematy rodzinnych rozmów.
Jako historyk-hobbysta zajmuję się wyjaśnianiem losów poległych lotników
28
polskich. Któregoś dnia postanowiłem zająć się wyjaśnieniem losów mojego
dziadka Paula Krause oraz babci Olgi Volk, których zbliżyły do siebie losy wojenne. Postanowiłem wyjaśnić co stało się z rodzina Volk w odległej Rumunii.
Poszukiwania informacji o rodzinie dziadka Paula Krause okazało się w miarę
proste. Rodzina Krause, po przyznaniu Traktatem Wersalskim Tczewa Polsce, zostaje zmuszona szeregiem niekorzystnych przepisów dla ludności pochodzenia
niemieckiego do przeprowadzki z miasta do okolicznych wsi, gdzie życie wydaje się być łatwiejsze. Większość Niemców z Tczewa emigruje do Niemiec, pozostawiając za sobą nierzadko dobytek całych pokoleń. W Tczewie i jego okolicach
pozostaje kilkutysięczna niemiecka mniejszość narodowa. Władze polskie ściągały do Tczewa osadników z terenów całej Polski. Stąd też jak się człowiek dobrze
rozejrzy w historii własnego rodu, to może się okazać, że jego rodzinne korzenie
sięgają nieoczekiwanie w odległe zakątki Polski.
Po rozpoczęciu działań wojennych i wkroczeniu wojsk niemieckich w 1939 r.
do Tczewa nastają dla tczewskich Niemców leprze czasy. Są uprzywilejowani
wieloma przepisami które spowodowały, że życie dla nich stało się prostsze i łatwiejsze. W maju 1942 roku Paul Krause zostaje zaciągnięty do Wehrmacht
gdzie pełni służbę w 125 Infanterie Division (dywizji piechoty – przyp. red.), walcząc w rejonach Stalino, Rostów, gdzie zostaje dnia 23 września 1942 roku ranny. Jeszcze tego samego dnia trafia do szpitala polowego z postrzałem stopy
w okolicach kostki. Trafia do Karlsruhe, gdzie 4 lutego 1943 zostaje uznany za
zdolnego do służby na froncie i trafia do 35 Pion. Ers. Btl. (batalionu saperów –
przyp. red.) w Karlsruhe. Tam niebawem ulega kontuzji i trafia na rekonwalescencje do Ettlingen na Wilhelmshöhe gdzie mieści się szpital wojskowy dla żołnierzy z ranami ortopedycznymi.
W tym samym czasie w szpitalu tym pracuje Olga Volk która przybyła do Niemiec z dalekiej Besarabii, gdzie żyła do 1940 roku.
Dziadkowie Olgi przybyli do Besarabii w ok. 1860 roku z Wittenbergu, w poszukiwaniu lepszych warunków życiowych dla swoich dzieci. Carowie rosyjscy
po przepędzeniu Turków z Besarabii zaczęli ściągać na wyzwolone tereny osadników z całej Europy, celem zaludnienia zdobytych terenów. Do Besarabii zaczęli ściągać osadnicy z Polski, Węgier, późniejszej Rumunii i Niemiec. Zwłaszcza ci
ostatni zasiedlili licznie besarabskie tereny, tworząc nie tylko niemieckie wsie ale
i zasiedlając całe obszary tworząc wiele wsi i miast, żyjąc i kultywując niemieckie tradycje oraz język, co było możliwe dzięki carskim przywilejom. Po październikowej rewolucji w 1917 roku tereny te przypadają Rumunii, z czego cieszyła się cala ludność, bo dzięki temu uchroniła się od zamętu rewolucyjnego. Rodzina Olgi Volk mieszka w bogatej wsi Tvardiza, gdzie ojciec Olgi Johannes posiadał swój zakład szewski. Wykonywał tam nie tylko buty, ale i różnego rodzaju
ozdobne rzeczy i przedmioty ze skóry dla bogatych gospodarzy. Wszystko było
29
dobrze do czasu, kiedy jeden z bogatych rolników bułgarskich zamówił bogato
zdobioną uprzęż i siodło dla konia. W tym miejscu trzeba powiedzieć, że zamożność tamtejszych gospodarzy była okazywana w ozdobnej uprzęży konia i bogato zdobionym odzieniu samego jeźdźca. Johannes Volk podjął się tego zlecenia,
inwestując w nie swoje wszystkie oszczędności
Zlecenie zostało wykonane oraz odebrane ku zadowoleniu zleceniodawcy, jednak wynagrodzenie z tego tytułu nigdy nie dotarło do rodziny Volk. Tym samym
niemalże z dnia na dzień rodzina Johannesa Volka stanęła w obliczu biedy i bez
środków do życia. Sytuacje finansowa pogorszyła wraz z nieoczekiwaną chorobą
ojca uniemożliwiającą wykonywanie zawodu. Pogłębiało to depresję Johannesa,
który z rozpaczy i wstydu próbował odebrać sobie życie.
Olga, jako najstarsza córka, opuściła w wieku 17 lat rodzinny dom, aby podjąć
prace u zamożniejszej rodziny, a tym samym odciążyć i pomóc rodzicom w utrzymaniu rodzeństwa. 23 sierpnia 1939 roku dochodzi między Hitlerem i Stalinem
do podpisania paktu Ribentropp-Mołotow, w którego tajnym załączniku Stalin
zgodził się na przesiedlenie ludności niemieckiej z Besarabii z powrotem na tereny Niemiec. Tym samym Hitler potwierdził swój brak zainteresowania terenami
Rumunii, a zwłaszcza Besarabii, która znalazła się w radzieckiej strefie wpływów.
Korzystając z wojennego zamieszania w 1940 roku Stalin stawia Rumunii bezwarunkowe, 24-godzinne ultimatum na opuszczenie terenów Besarabii i przekazania ich ZSRR. Rumunia się temu żądaniu poddaje i w pospiechu wycofuje wojsko oraz urzędy z anektowanego obszaru. Nazajutrz Armia Czerwona ostrożnie
przekracza granice, zbliżając się do besarabskich wsi oraz miast.
Po wkroczeniu Rosjan do Besarabii zaczęły się dziać tam rzeczy trudne do
opisania: wywłaszczano rolników oraz fabrykantów, aresztując ich nocami i wywożąc samochodami w nieznanym kierunku. Nierzadko po tych ludziach ginął
wszelki ślad. Z dnia na dzień z bogatej i zamożnej Besarabii stworzona została biedna enklawa sowieckiego państwa. Z półek sklepowych zginęły wszelkie artykuły spożywcze i przemysłowe. Od dnia wkroczenia Rosjan dużo stabilniejsza rumuńska waluta została radzieckimi nakazami zdewaluowana praktycznie
do zera, umożliwiając tym samym najeźdźcom sowieckim na wykup wszelkich
towarów za bezcen. Materiały płócienne, których praktycznie nie było na rynku
w Rosji, stały się jednym z najcenniejszych łupów, płótna te wykupywano nie na
metry ale całymi balami. Podobnie było z wieloma innymi rzeczami ze wszystkich sfer besarabskiej gospodarki.
W wyniku umowy Stalin-Hitler mieszkańców narodowości niemieckiej pozostawiono w spokoju, nie wywłaszczając ich z posiadanego majątku. Nie ominęły
ich jednak nałożone na rolników podatki, które trzeba było uregulować w zbożu
i, które należało dostarczyć do wyznaczonych punktów zbiorczych w głębi ZSRR.
Najmniejsze zanieczyszczenie lub wilgotność zboża powodowały narzucenie kar,
30
a taki rolnik był zmuszony wyrównać tą „stratę” stuprocentowym odszkodowaniem, co nierzadko doprowadzało do tego, że rolnikom nie pozostawało nic do
wykarmienia i utrzymania rodziny. Warunki materialne pogorszyły się radykalnie,
dlatego też jesienią 1940 roku, kiedy nadszedł czas, kiedy było można zacząć,
zgodnie z porozumieniem, przesiedlać ludność niemiecka z Besarabii, była ona na
tyle zdesperowana, że nie trzeba było jej namawiać na przesiedlenie do Rzeszy.
W krótkim czasie wysiedlono do Niemiec ponad 96 tysięcy ludzi, zapewniając im
równorzędne, stuprocentowe odszkodowanie za pozostawiony w Besarabii majątek. Nikt inny, ale właśnie besarabscy rolnicy otrzymywali polskie gospodarstwa rolne, z których wcześniej wyrzucono Polaków. Rolnicy z Besarabii zasiedlali polskie gospodarstwa na Pomorzu od Bydgoszczy poprzez Tczew po Gdynię.
W czasie kiedy dochodziło do zmian w Besarabii, moja babcia, Olga Volk pracowała i mieszkała w Buzau na terenie Rumunii. Kontakt z rodziną urwał się natychmiast po wkroczeniu Rosjan. Gdy pojawiła się możliwość także ona zgłosiła chęć do przesiedlenia i juz niebawem trafiła do obozu przejściowego w Ettlingen. który mieścił się w byłym budynku sanatoryjnym na Wilhelmshöhe. Olga
była jedną z ostatnich osób, które pozostały w obozie przejściowym przed jego
rozwiązaniem. Ze względu na to, że była sama i nie miała w Niemczech żadnej
rodziny, zaproponowano jej pracę w nowopowstającym szpitalu, który miał powstać w budynku obozu przejściowego. Babcia tą propozycję przyjęła bez namysłu. Zajmowała się tam opieką nad rannymi żołnierzami, wśród których znalazł
się Paul Krause z Tczewa.
Leczenie przestrzelonej w kostce nogi było ciężkie i długotrwałe, co spowodowało, że Olga i Paul zakochali sie w sobie, i zaledwie w kilka miesięcy później
pobrali się. Ich ślub był jedynym ślubem, który się tam odbył, dzięki czemu zapamiętał go tamtejszy lekarz. Po uznaniu Paula Krause za zdolnego do służby
frontowej trafił on 547. Volks Gren. Div. (dywizja grenadierów „ludowych”), która operowała na froncie wschodnim. W tym samym czasie Olga, już jako Olga
Krause, opuszcza Ettlingen i rusza do teściów mieszkających w Tczewie. W między czasie, w 1944 roku umiera też ojciec Paula Krause. W obliczu zbliżającego
sie końca wojny należało podjąć decyzje co dale: uciekać do Niemiec, czy czekać
na powrót dzieci i męża.
W sierpniu Olga urodziła córkę Elżbietę i wraz z teściową oraz jej synem Zygmuntem, postanowiły pozostać w rodzinnym Tczewie, i czekać na powrót z frontu Paula oraz jego brata Alfonsa. Po wkroczeniu wojsk Sowieckich zaczęły się
gwałty na mieszkankach miasta oraz kradzieże i szabrowanie w domach i mieszkaniach tczewian. Wraz z nowa władzą nadszedł też nowy porządek. Rozpoczęło
się od nowa klasyfikowanie mieszkańców Tczewa na Polaków różnych klas, gdzie
mieszkańcy niemieckiego pochodzenia otrzymali miano Polaków trzeciej klasy.
Zaczęły się aresztowania mieszkańców miasta oraz okolic, których następnie są31
dzono na podstawie tak zwanej „sierpniówki”.
„Sierpniówka” to ustawa uchwalona 31 sierpnia 1944 roku, która miała na
celu ułatwienie sądzenia kolaborantów oraz współpracowników władz okupacyjnych. Często było jednak tak, że sąsiedzi „wykorzystywali” ją do różnego rodzaju rozrachunków z okresu wojny. Trzeba być świadomym tego, że zwykle pomówienie wystarczało aby tak zwany Sąd Specjalny decydował o życiu lub śmierci
oskarżonej osoby.
4 sierpnia 1945 roku, na podstawie pomówienia oskarżono i osadzono w wiezieniu najmłodszego brata Paula Krause, 21-letniego Zygmunta. Oskarżono go
o kolaborację, w wyniku czego skazany został na karę śmierci, którą wykonano
19 lutego 1946 roku, na terenie tczewskiego sądu, przez rozstrzelanie. Wszelkie wnioski o ułaskawienie lub zmianę kary zostały przez Sąd Specjalny odrzucone. Poszukiwania śladów w 2009 roku, w niemieckich archiwach oraz urzędach,
nie potwierdziły w żadnym zakresie kolaboracji między Zygmuntem Krause a niemieckimi władzami okupacyjnymi.
Paul Krause wrócił latem 1946 roku z radzieckiej niewoli i zamieszkał wraz
z żoną Olgą i córką Elżbietą w Tczewie. Olga zaczęła uczyć się języka polskiego
z książki Adama Mickiewicza „Pan Tadeusz”. W latach pięćdziesiątych Olga wraz
z mężem podjęli pierwszą próbę odnalezienia zaginionej rodziny. Nawet dawniejszy sąsiad, który swego czasu pracował w milicji zaoferował swoją pomoc, jednakże po kilku dniach powiedział Oldze, że mają sobie dać spokój i nie szukać
rodziny. Olga Krause z domu Volk zmarła 9 listopada 1985 roku w Tczewie. Od
wiosny 1940, aż do śmierci nie miała kontaktu z rodzicami i rodzeństwem.
W nadziei na rozwiązanie tajemnicy zaginionej rodziny podjąłem ponowną
próbę odszukania zaginionej rodziny, z nadzieja ze z terenu Niemiec będzie to łatwiejsze niż nieudane, dawne poszukiwania w Polsce. Po koniec listopada 2008
roku napisałem dwa listy: jeden do Niemieckiego Czerwonego Krzyża oraz do katolickiej organizacji zajmującej sie poszukiwaniem zaginionych członków rodzin.
Wykonałem szereg różnych rozmów telefonicznych z organizacjami i zrzeszeniami byłych mieszkańców Besarabii. Wyniki tych rozmów były wręcz druzgocące i nie wróżące nic dobrego: nikt nie znal rodziny Volk, ani też wsi Tvardiza.
Po upływie kilku tygodni otrzymałem informację z obu instytucji z jednoznacznie negatywna odpowiedzią. Praktycznie nie istniała żadna inna możliwość, jak
pogodzenie sie z tym, że nie uda nam sie już nigdy odszukać zaginionej rodziny.
Wraz z synem podjęliśmy decyzję, że uczcimy pamięć o Oldze Volk i jej zaginionej rodzinę. Kwestią pozostawała forma w jaką chcieliśmy to zrobić. Po namyśle zdecydowaliśmy się na podróż do Mołdawii do której należy obecnie Besarabia, wraz z dawnymi niemieckimi i bułgarskimi osiedlami, w tym i miasteczkiem Tvardiza. Chcieliśmy być pierwszymi potomkami Olgi, którzy udali by sie do
miejsca, gdzie urwał się ostatni ślad istnienia rodziny Volk. Zaczęło się planowa32
nie oraz zbieranie materiałów, informacji potrzebnych do przeprowadzenia planu podróży.
Nierzadko to, co czytało się w różnego rodzaju publikacjach, sprawiało, że
włos na głowie się jeży, dotyczyło to głównie Rumunii oraz byłej republiki radzieckiej Mołdawii, która od niewielu lat jest niezależnym i suwerennym państwem.
Nastąpił okres wakacji letnich 2009 roku i zaplanowana przez nas podróż. Tuż
przed startem przez głowę przemykało nam wiele myśli. Co niektórzy znajomi
próbowali przemówić nam do rozsądku, przekonując nas o bezsensowności tego
przedsięwzięcia, inni znowu patrzyli na nas z uśmiechem na twarzy, będąc przekonanymi, że coś się nam w podróży wydarzy, a nawet przydarzy. Natkniemy się
na złodziei lub zostaniemy napadnięci przez bandytów, gdzieś na drodze miedzy
rumuńskimi Karpatami a Mołdawią z jej wielkimi besarabskimi stepami.
Ruszamy ok. godz.18:00 z Mechernich w Niemczech, gdzie mieszkamy po naszej emigracji, od końca lat osiemdziesiątych… Od pierwszych kilometrów zaczynają się problemy w formie kilkudziesięciokilometrowych korków na autostradzie. Szlak nasz prowadzi wzdłuż Niemiec, ku południowej granicy z Austrią i dalej przez ten kraj. Na granicy zabieramy parę młodych Holendrów, którzy na stopa chcą się dostać do Turcji. Wysadzamy ich na obrzeżach Wiednia, przy jednym ze zjazdów prowadzących do centrum miasta. Węgry przekraczamy nocą,
dojeżdżając porankiem, a raczej wczesnym przedpołudniem do granicy z Rumunia. Trzeba przyznać, że Unia Europejska do tej pory ułatwiła nam nieskomplikowane przekraczanie granic. Wczesnym popołudniem następnego dnia docieramy
do miasta Sibiu, które jest znane z niemieckiej historii, jako Hermannstadt. Tu tez
mamy swój pierwszy i jedyny planowany postój, świadomi tego ze naszym celem jest jedynie odwiedzenie rodzinnego miasteczka babci nie spieszy nam się
aby dotrzeć do celu naszej podróży.
Przed wyjazdem z domu wraz z synem Patrickem ustaliliśmy pewne punkty
zwiedzania, które każdy z nas chciałby zobaczyć. Tak też w naszej podróży przez
Rumunię chcieliśmy zobaczyć miasto Sibiu, przepiękne Karpaty, wraz z malowniczym i przepięknymi górami Fagaras. Następnie droga prowadzi do zamku Drakuli w Bran, który okazuje się ku naszemu rozczarowaniu, mało interesujący. Dalej zwiedzamy miasta Constanta, Mamaia oraz Buzau, gdzie w 1940 roku mieszkała i pracowała Olga Volk przed przesiedleniem do Niemiec. Po ponad tygodniowym pobycie w Rumunii, dojeżdżamy do granicy rumuńsko-mołdawskiej, którą,
ku naszemu zdziwieniu, przekraczamy szybko i bez komplikacji. Zostajemy mile
zaskoczeni faktem, że po przekroczeniu granicy nie zatrzymuje nas żaden patrol
mołdawskiej milicji. Mijając wiele wsi dojeżdżamy do celu naszej podróży, do dużego miasta Comrat, które jest jednocześnie stolicą Gagauzji. W Comrat spotykamy się z Ludmiłą oraz Sławkiem Rolewicz, którzy opiekują się tamtejszą Polo33
nią. Kontakt z państwem Wolewicz nawiązaliśmy jeszcze przed wyjazdem, szukając pomocy w dostaniu się do Tvardizy. Jeszcze tego samego dnia pokazują nam oni próby comrackiej grupy folklorystycznej. Tu, ku naszemu zdziwieniu,
spotykamy młodzież, która nie zna języka polskiego, która nigdy nie była w Polsce, ale za to tańczy polskie tańce narodowe. Ludmiła mówiąca płynnie po polsku, rosyjsku i mołdawsku, mająca w swoich żyłach polską krew, opiekuje się okoliczną ludnością polskiego pochodzenia.
W poniedziałkowy poranek wyjeżdżamy z Comrat w kierunku Tvardizy, którą osiągamy po ok. 50 min jazdy. Ludmiła, bez omówienia z nami dalszych kroków zaczepia na ulicy ludzi, rozmawiając z nimi w języku rosyjskim, wypytując się o coś po czym komenderując: teraz w prawo, w lewo… tam się zatrzymaj, prowadzi nas do celu. Stoimy przed brązowo-czerwonym parterowym budynkiem. Ludmił bez zastanowienia z pełnym zdecydowaniem pyta się w budynku o burmistrza. Po krótkich wskazówkach wchodzimy do przestrzennego pomieszczenia, z wielkim drewnianym biurkiem, przy którym siedzi urzędnik spoglądający na nas zza sterty teczek i dokumentów leżących na biurku. Za jego plecami stoi drzewiec z mołdawską flagą. Ludmiła rozmawia z urzędnikiem, przedstawiając nas jako Niemców, którzy szukają zaginionej rodziny. Urzędnik odkłada wszystko na bok, przysłuchując się uważnie opowiadaniu Ludmiły, zadając
co jakiś czas pytanie. Krótka rozmowa telefoniczna, po czym do biura wchodzi
cały szereg urzędników z urzędów stanu cywilnego oraz urzędu meldunkowego.
Z ust burmistrza pada polecenia szukania w dokumentach rodziny Volk. Po upływie ok. 20 minut urzędnicy jednak wracają, oświadczając że w Tvardizie nie ma
obecnie nikogo z tym nazwiskiem, a wcześniejsze dokumenty spłonęły wraz ze
starym urzędem miejskim.
Po chwili burmistrz prowadzi ponownie rozmowę telefoniczną, po której
w biurze pojawił się wysoki mężczyzna, jak się później okazało, dyrektor miejscowego gimnazjum. To właśnie dyrektor szkoły wpadł na pomysł, aby poprosić o pomoc miejscowego historyka. Wychodzimy z urzędu w głąb miasteczka,
gdzie otwiera się dla nas zupełnie inny świat, pełen zupełnie nowych widoków,
szerokich ulic. Wzdłuż ulicy stoi długi, wysoki mur, chroniący domowników od
ciekawskich, którzy chcieli by zerkać na ich posesję z zewnątrz.
U celu drzwi otwiera nam staruszek, w wieku ponad 80 lat, na nasze pytanie czy może nam pomoc w przedstawionej mu sprawie, oświadcza, że faktycznie w okresie przedwojennym mieszkała tu jedyna niemiecka rodzina z nazwiskiem Volk. Po wkroczeniu Sowietów ich nazwisko jednak zrusyfikowano i zamiast Volk w nowej pisowni przyjęto wersję Folik. Ku naszemu zdziwieniu starszy pan stwierdził na dodatek, że w miasteczku mieszka ciągle jeden członek tej
rodziny, a mianowicie Iwan Balew, który jest synem Emmy Volk, siostry mojej
babci Olgi. Serce zabiło jak dzwon i niespełna 30 minut później spotykamy na34
szego krewniaka, który prowadzi nas na cmentarz, gdzie spoczywają rodzice Olgi
Volk oraz jej siostra Emma.
Iwan w rozmowie z nami oświadcza nam, że ma jeszcze dwie siostry Annę
i Maszę, które mieszkają nigdzie indziej, ale w Comrat, dokładnie tym samym
mieście gdzie mieszkamy i jest nasza baza wypadowa. Po powrocie do Comrat
Ludmiła wykonuje rozmowę telefoniczną i zaledwie godzinę później poznajemy
ciocię Annę wraz z jej rodziną. Oczywiście radość rosła z minuty na minutę. Wywiązuje się ciepła i serdeczna rozmowa z wymianą wielu informacji, między innymi o tym, że cala rodzina babci Olgi przeżyła wojnę. Wieczór mija na miłej rozmowie o rodzinnej historii oraz przeżyciach Olgi Volk. Dowiadujemy się, że często, praktycznie przy każdej okazji, wspominano Olgę zastanawiając się co się
z nią stało i gdzie się ona podziewa.
Naturalnie nie obeszło się bez zaproszenia na kolację następnego dnia. Ciocia Anna oświadczyła nam także, że część rodziny mieszka po drugiej stronie
pobliskiej granicy na Ukrainie. Twardiza w Mołdawii oraz Podgorna na Ukrainie,
to praktyczne dwie sąsiadujące ze sobą miejscowości, które w wyniku rozpadu ZSRR pozostały oddzielone od siebie przebiegająca miedzy nimi granicą państwową. Ponownie następnego ranka ruszamy do wsi Podgorna, która przed
wojną była bogatą wsią niemiecką nazywającą się Kulm.
Po przybyciu do Podgornej nie napotykamy na nic, co by świadczyło o dawniejszej świetności tejże osady, nawet stary niemiecki kościół jest zdewastowany i w dużej części rozebrany. W Podgornej okazuje się ku naszemu zdziwieniu,
że tam już na nas czekano! Jak się okazało rodzinny przepływ informacji był bardzo sprawny. Tu spotkaliśmy najstarszą osobę w rodzinie, szwagierkę Olgi, która
wraz z córka przyjmuje nas bardzo serdecznie, częstując przysłowiowym czym
chata bogata. Niebawem dołączają do nas: Wala oraz ciocia Helena, a po chwili
dzwoni telefon, to wujek Stepan Folik zaprasza nas do siebie. U Stepana jest jeszcze więcej krewnych, którzy witają nas bardzo serdecznie, ciesząc się ze spotkania z nami. Zaczynają się długie rozmowy o życiu Olgi, naszym, oczywiście pada
też wiele pytań z naszej strony i znowu bogato zastawiony stół, przy którym
siedzimy wraz z całą rodziną. Mimo tego, że praktycznie byliśmy obcymi ludźmi
przywitano nas bardzo serdecznie i ciepło. Przy pożegnaniu nieobeszło się bez
prezentów, które musieliśmy przyjąć i zabrać ze sobą.
Dowiedzieliśmy się wtedy między innymi, że najmłodszy brat babci Olgi, Johannes, pilnie śledził historię rodziny Volk i zmarł zaledwie kilka miesięcy wcześniej, w 2008 roku.
Po powrocie z Ukrainy do Mołdawii odwiedziliśmy ciocię Annę wraz z jej rodzina, tu też po raz pierwszy spotkałem się z tradycyjnymi potrawami, które sporządzała nam niegdyś babcia Olga, które popijaliśmy wspaniałym winem swojskiej roboty. Dziękując za gościnę i pomoc w nieoczekiwanym odnalezieniu ro35
dziny, następnego dnia ruszyliśmy z Mołdawii do Polski, aby odwiedzić i podzielić się przeżyciami z tej podróży z dziećmi Olgi.
Wróciliśmy do domu mając w głowie wiele wspaniałych wspomnień i będąc
pod wrażeniem gościnności odnalezionej rodziny, a także z ziemią z grobów rodzeństwa oraz rodziców, która rozsypaliśmy na grobie babci Olgi.
Udając się w drogę w najśmielszych myślach nie przypuszczaliśmy, że uda
nam się po 69 latach odnaleźć zaginioną rodzinę naszej babci. Jak się okazało i ta
rodzina z Mołdawii poszukiwała Olgi Volk, poprzez telewizję moskiewską, ale na
terenie Niemiec. Nikt nie przypuszczał, że losy życiowe i wydarzenia wojenne
spowodują, że Olga wyjedzie do Polski i zamiesza od 1944 roku na terenie Tczewa, gdzie przeżyła czterdzieści jeden lat, wychowując samotnie, po śmierci męża
w 1965 roku, szóstkę dzieci.
36
Bogdan Wiśniewski
Nadzieje, zwycięstwa, rozczarowania
20 lat po pamiętnym 4 czerwca 1989 r., kiedy to Joanna Szczepkowska w TVP
(wtedy jeszcze PRL-owskiej!) ogłosiła upadek komunizmu, pojawia się ogrom
różnych refleksji.
Trzeba je jednak poprzedzić przypomnieniem tego, że wygrane wybory nie
były przypadkowe, nie były nieoczekiwanym zrządzeniem losu. Złożyły się na nie
tak ważne fakty z naszej powojennej historii, jak chociażby ofiary tysięcy polskich patriotów zamęczonych przez UB i SB, narodowe powstania (bo tak trzeba
o nich mówić) z 1956, 1968, 1970, powstanie „Solidarności” w 1980, noc stanu
wojennego bezprawnie nasłanego na naród w 1981r. i – co najważniejsze – wybór wielkiego Polaka Karola Wojtyły na papieża Jana Pawła II i jego brzemienne
w skutki pielgrzymki do Ojczyzny z proroczym wezwaniem z warszawskiego placu Zwycięstwa (sic!): Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej Ziemi.
Nadzieje
W listopadzie 1980 r. w wypełnionej po brzegi sali gimnastycznej jednej ze
szkół w Pelplinie zebrali się wszyscy bez mała pracownicy oświaty miasta i gminy
Pelplin. Ogólna euforia wynikająca z rejestracji NSZZ „Solidarność” i ciekawość,
jak dalej potoczą się losy Polski, a także swoiste niedowierzanie, że w kraju zniewolonym przez komunizm możemy robić cokolwiek sami, że możemy być wolni.
Tak zapewne było w tym czasie w całej Polsce, kiedy powstawały komisje zakładowe „Solidarności”. Autentyczne zaangażowanie, oddolne inicjatywy, niczym
nieskrępowane działania. Ogromna nadzieja
Nagrodzony właśnie w tamtym roku literacką nagrodą Nobla Czesław Miłosz
pisał: Nadzieja bywa, jeżeli ktoś wierzy, że ziemia nie jest snem, ale żywym ciałem.
Ziemia nie jest rzeczywistością nierealną, ale taką, którą można zmieniać. I dalej
czytamy u Miłosza: Niektórzy mówią, że oko nas łudzi, że nic nie ma, tylko się wydaje, ale ci właśnie nie mają nadziei. Mieliśmy wtedy nadzieję, że zwycięstwo narodu nie pójdzie na marne. Po kilkunastu miesiącach nazywanych karnawałem
„Solidarności” hydra komunizmu raz jeszcze pokonała nadzieję i zniszczyła zapał, energię, wiarę. Upokorzyła i upodliła naród, rzuciła go na kolana. Wydawało
się wtedy, że nie ma już odwrotu od Jałty, komunizmu, PRL-u, że naród poniósł
sromotną klęskę. I mało kto wtedy sądził, że można mieć nadzieję wbrew nadziei
(contra spem spero).
I oto nadszedł 4 czerwca 1989 r. Pierwsze częściowo wolne wybory do Sej37
mu i reaktywowanego Senatu. Zwycięstwo „Solidarności”. Zwycięstwo narodu.
Niedowierzanie i szok, jakie przeżywały wówczas komunistyczne władze. Ostatnie jeszcze próby odwrócenia biegu historii czynione przez władców PRL-u, które można porównać do porykiwań niedobitego zwierza. Na nic to się zdało. Naród zdecydował o wolności. Za nami poszli inni. Niemcy z NRD, Czesi i Słowacy,
Węgrzy, Bułgarzy, Rumuni. Litwini, Estończycy, Łotysze… O tym fakcie nie tylko musimy pamiętać, ale głośno o nim mówić w Europie. I bynajmniej nie w imię
megalomanii, ale w imię prawdy historycznej. Musimy wyzbyć się kompleksów,
by nie być pawiem narodów i papugą, jak pisał Juliusz Słowacki.
Zwycięstwa
I właśnie w imię prawdy historycznej musimy mówić o szeregu zwycięstw,
które odnieśliśmy począwszy od 1989 r. Po czerwcowych wyborach jak grzyby
po deszczu powstają w całej ojczyźnie Komitety Obywatelskie. I to jest pierwsze zwycięstwo społeczeństwa dotąd zniewolonego: umiejętność szybkiego reagowania na bieg historii i organizowania się w społeczności lokalne działające
dla dobra publicznego. W październiku 1989 r. powstaje w Pelplinie kilkuosobowa grupa inicjatywna, która w krótkim czasie skupia wokół siebie dziesiątki osób,
przychodzących z konkretnymi pomysłami, planami, inicjatywami. Jeszcze trochę nieufni, ale już przeświadczeni, że ich zaangażowanie ma sens, że nie pójdzie na marne, że można coś robić z przekonaniem i bez nakazu. A ile satysfakcji było z powstania niezależnego od nikogo (także od cenzury!) pierwszego po
wojnie wolnego pisma „Ziemi Pelplińskiej”. Ta radość odkrywania w sobie społeczeństwa obywatelskiego to przecież zwycięstwo nad mentalnością homo sovieticus. Okazało się, że 45 lat zniewolenia nie zniewoliło nas zupełnie.
A ile było potem zwycięstw. Pierwsze po wojnie całkowicie wolne wybory samorządowe. Jako przewodniczący Miejskiej Komisji Wyborczej organizowałem
inauguracyjne posiedzenie Rady Miejskiej w Pelplinie. Wszyscy mieliśmy wtedy
świadomość, że uczestniczymy w historycznej chwili. Potem pierwsze i kolejne
całkowicie wolne wybory do Sejmu i Senatu, wybory prezydenckie i kolejne samorządowe. Pewno narzekaliśmy, że wybieraliśmy tych, których nie powinniśmy.
Niektórzy nas zawiedli. Ale to były już nasze wybory, przez nikogo nienarzucane. Wynikające z tego, ze żyjemy w suwerennym państwie.
Tych zwycięstw było wiele. Dzisiaj po prostu ich nie dostrzegamy. Przywykliśmy do wolnej prasy, braku kolejek przed sklepami, paszportów i możliwości poruszania się po świecie, braku wszechwładzy cenzury, swobody stowarzyszania
się… Bardzo szybko zapomnieliśmy, gdzie i jak żyliśmy. Zwycięstwem jest i to,
że młode pokolenie żyje w demokratycznym, wolnym państwie. I nie jest jak my
– nieco starsi – naznaczone skazą zniewolenia.
A jakimż zwycięstwem jest nasze uczestnictwo w NATO i Unii Europejskiej.
38
Jeszcze 20 lat temu byliśmy (wydawało się, że na zawsze) w Układzie Warszawskim i RWPG. I owszem: niekiedy te nasze zwycięstwa mają gorzki smak, bo szły
i idą za nimi np. konsekwencje reform ekonomicznych (bezrobocie, inflacja, negatywne skutki prywatyzacji). Trzeba pamiętać, że zwycięstwo ma także gorzki
smak, ale mimo to zostaje zwycięstwem.
Rozczarowania
I tu dochodzimy do rozczarowań. Było ich zapewne w ciągu 20 minionych lat
bardzo wiele. Wynikały z przeświadczenia, że od razu żyć będziemy w kraju nie
tylko wolnym, ale dostatnim, sprawiedliwym, mlekiem i miodem płynącym. Mieliśmy to złudne przekonanie, które było doświadczeniem Polaków radujących się
z wolnej Polski po 1918 r. Myśleliśmy o tym, że żyć będziemy – mówiąc językiem Żeromskiego – w szklanych domach. I może jeszcze jeden cytat. Na progu II Rzeczypospolitej zapomniany już dzisiaj Juliusz Kaden Bandrowski, mówiąc
o nadziejach i optymizmie rodaków, przestrzegał przed radością z odzyskanego
śmietnika. Ta dosadna metafora zapewne mogłaby dotyczyć i początków III RP.
De facto musieliśmy kształtować nasze odrodzone państwo od nowa. I nie idzie
tutaj tylko o zmiany nazw instytucji i urzędów, likwidacje jednych i powstawania drugich, konieczność dokonywania głębokich reform społecznych, politycznych, ekonomicznych. Przede wszystkim trzeba było zmieniać mentalność. Trudny proces kształtowania nowego stosunku do państwa trwa nadal, chociaż nie
bez przeszkód. Istota społeczeństwa obywatelskiego polega i na tym, że powinniśmy czuć się wspólnotą odpowiedzialną za państwo i za naszą najbliższą, lokalną społeczność.
Euforia i entuzjazm społeczeństwa powoli ewoluował. I często zmieniał się
w zniechęcenie, apatię, obojętność, a bywało że i wrogość do struktur nowego odrodzonego państwa. Bo przecież zamiast idylli pojawiły się najpierw wspomniane konsekwencje reform ekonomicznych z galopującą inflacją, bezrobociem,
strajkami. Potem pojawiły się liczne afery korupcyjne, niejasne powiązania polityki, biznesu, wymiaru sprawiedliwości. A to tego nierozliczone zbrodnie przeciwko narodowi, procesy ciągnące się latami.
Największe zagrożenie i rozczarowanie wynika jednak z czegoś innego. To dewaluacja autorytetów i wartości, która jest nie tylko skutkiem konsumpcyjnego
modelu życia i postmodernistycznej kultury i obyczajowości. Jest – miejmy nadzieję, że nieświadomie i bezwolnie – propagowana przez media. A już na pewno – co szczególnie przykre – do zaniku autorytetów przyczyniają się politycy.
Kłótnie, swary, inwektywy dalekie od języka parlamentarnego często wynikające z partyjnych partykularyzmów czy egoizmu i nienawiści pojawiają się w miejsce rzeczowych polemik i troski o dobro państwa. Przykre jest to, że dotyczy to
tych, którzy wyszli z jednego opozycyjnego łona. To może zniechęcać obywa39
teli (szczególnie młodych) do polityki, a także powodować izolację rządzących.
Przykładem niech będzie chociażby niską frekwencja na wyborach (nie tylko tych
ostatnich – do Parlamentu Europejskiego). W czasach PRL-u zniewalała nas komunistyczna indoktrynacja, a obecnie zniewalamy się sami. Kiedyś wartości nam
zabierano, teraz sami je zatracamy, gubimy, nie dostrzegamy ich albo opacznie
rozumiemy. Jan Paweł II w czasie pamiętnego przemówienia do polskich parlamentarzystów w 1999 r. przestrzegał, że demokracja bez wartości może bardzo
łatwo zamienić się w jawny lub ukryty totalitaryzm. Warto mieć to na uwadze.
A jednak nadzieja
Co więc przyniosły nam wydarzenia ostatnich dwudziestu lat? Sporo rozczarowań, porażek, traumatycznych wręcz doświadczeń. Trzeba jednak pamiętać, że
żyjemy w wolnym, suwerennym państwie. I to jest największy sukces.
Swoim uczniom często powtarzam, żeby szanowali i dobrze rozumieli wolność, żeby identyfikowali się ze swoim narodem i krajem (do całkowitej irytacji doprowadzają mnie ci politycy i dziennikarze, którzy mówią o Polsce: ten kraj
zamiast: mój kraj!), żeby kultywowali polskie tradycje, żeby przyznawali się do
swoich małych ojczyzn. Bo tylko wtedy będą Europejczykami w każdym calu. Myślę, że największa nadzieja jest w młodych – nieskażonych konformizmem, partykularyzmem, otwartych i wykształconych, bez garbu doświadczeń PRL-owskich.
I to oni – miejmy nadzieję – wykażą, że Norwidowska myśl, że Polak jest olbrzym,
ale człowiek w Polaku jest karzeł przejdzie do lamusa.
40
Małgorzata Zielińska
Elementy kultury kociewskiej w środowisku
lokalnym na przykładzie Gniewu
Kociewie to obszar słabo znany wśród Polaków, a także, co można stwierdzić
z pewnym zakłopotaniem, wśród samych Kociewiaków. Często nie zdają sobie
sprawy, jakie jest jego terytorium oraz elementy kultury kociewskiej, rozumianej
jako tradycje i obyczaje, charakterystyczna gwara, sposób ubioru i folklor.
Obszar ten, od najmłodszych lat, powinien być mi bliski, ponieważ pochodziłam z tego regionu. Jednak mieszkając na tych terenach nigdy nie czułam potrzeby utożsamiania się z tą kulturą. Miało na to wpływ wiele czynników, ale przede
wszystkim fakt, iż jeszcze kilkanaście lat temu Kociewie i elementy z nim związane nie cieszyły się popularnością. Mowa tutaj o zespołach kociewskich, do których dzieci niechętnie przystępowały, czy imprezach regionalnych, na których
frekwencja nie była zbyt duża. O samym regionie również nie mówiło się często.
Taki obraz kreował się w mojej głowie przez wiele lat. Dlatego, gdy zostałam
poproszona przez mojego promotora o zgłębienie tematu regionalności w mojej
rodzinnej miejscowości nie byłam pewna, czy to dobry pomysł1. W niniejszym
artykule pragnę pokrótce przedstawić wyniki moich badań opracowane w mojej
rozprawie magisterskiej.
Temat ten nie należał do prostych, ponieważ z jednej strony byłam „niejako uprzedzona” z drugiej fakt, iż Kociewie nie cieszyło się zbyt dużą popularnością wypływało na stosunkowo małą liczbę opracowań, zwłaszcza stricte naukowych, które poświęcone są Kociewiu. Charakteryzują one kulturę kociewską,
jednak brakuje publikacji opisujących umiejscowienie jej w środowisku lokalnym,
w tym przypadku Gniewu.
Celem moich badań była analiza korelacji i przenikania kultury kociewskiej do
miasta. Wiązało się to ze sprawdzeniem, czy lokalność i regionalność są od siebie zależne, czy wpływają na siebie, czy miasto propaguje kulturę kociewską,
czy szczyci się nią. Ważnym elementem pracy jest również poczucie tożsamości
mieszkańców Gniewu. Czy patrzą na siebie tylko przez pryzmat lokalny, czy czują poczucie przynależności do regionu?
By zbadać powyższe zagadnienia niezbędne były odpowiednie narzędzia i metody badań socjologicznych. Praca została oparta na trzech najbardziej adekwat1
Co zaowocowało pracą magisterską pod tytułem „Elementy kultury kociewskiej w środowisku lokalnym na
przykładzie Gniewu”, napisaną pod kierunkiem Cezarego Obracht-Prądzyńskiego na Uniwersytecie Gdańskim i obronioną w 2010 roku
41
nych: wywiadach pogłębionych, socjologii wizualnej i analizie danych. Ich kompilacja była niezbędna w celu otrzymania jak najbardziej precyzyjnych wyników.
Wywiady pogłębione zostały przeprowadzone wśród gniewskich liderów opinii, między innymi takich jak Burmistrz miasta – Bogdan Badziąg, założyciele
zespołu kociewskiego – Wojciech Górski oraz Emilia Rulińska, Magdalena Frost –
kierownik Referatu Promocji i Informacji oraz Agnieszka Świercz-Hyska – Redaktor Naczelna „Nowin Gniewskich”. Taki wybór respondentów był celowy i podyktowany faktem, iż osoby te z racji swojej pozycji, posiadają szeroką wiedzę na temat tego obszaru. Wywiady przeprowadzone z liderami opinii dały szanse zdobycia szerszej wiedzy na temat kulis działań w zakresie kultury regionalnej. Ważna była także możliwość pogłębienia danej kwestii i uszczegółowienia jej w trakcie rozmowy twarzą w twarz.
Wykorzystanie socjologii wizualnej w pracy było również bardzo istotne. Została ona podzielona na dwie części. Pierwsza z nich polegała na analizie przestrzeni miejskiej w poszukiwaniu symboli lub wyznaczników kultury kociewskiej.
Znalezione materiały, bądź też ich brak w miejscach, w których powinny były
się znaleźć, zostały udokumentowane na fotografiach. Druga część polegała na
przejrzeniu i interpretacji zdjęć otrzymanych od respondentów, w lokalnej gazecie, artykułach znajdujących się w Internecie.
Jakościowa analiza treści była kolejną metodą odpowiednią do badań nad kulturą regionalną. Została ona dokonana na podstawie dokumentów otrzymanych
przez respondentów, między innymi kronik Centrum Edukacji Regionalnej, kronik zespołu Burczybas. Były to także liczne dokumenty z Urzędu Miasta jak na
przykład nie wydana jeszcze Wielka Księga Tożsamości Miasta i Gminy Gniew czy
znajdujące się na stronie internetowej Gniewu – Plan rozwoju lokalnego, czy
Strategia rozwoju turystyki.
Pierwszym aspektem badań, który jest niejako podstawą do stanu obecnego, było sprawdzenie w jaki sposób kształtowała się kultura kociewska w przeszłości. Rdzenni mieszkańcy regionu zdobywali wiedzę na jego temat od rodziny. W przypadku osób napływowych, pochodzących z innych terenów, źródłem
wiedzy była najczęściej praca. Warto zwrócić uwagę, że na początku szkoła nie
zajmowała się szerzeniem kultury regionalnej. Wszelkie jej przejawy były tępione. Uważano, że gwara kaleczy język polski i nie należy jej używać.
To, co dzisiaj można nazwać kulturą kociewską, w przeszłości było przekazywane na co dzień, jako coś normalnego, a nie jako tradycje charakterystyczne dla
regionu Kociewia, których nie znajdzie się nigdzie indziej. Odrębność można było
odczuć podczas interakcji z ludźmi z poza Kociewia. Wtedy zauważano, że znajomość tradycji, obrzędów, gwary czy wiedzy na temat regionu przejętej od rodziców jest czymś, czego osoby z innych regionów nie znają. Z wypowiedzi respondentów wynika, że w przeszłości nie przywiązywano większej uwagi do na42
uczania i przekazywania wiedzy o regionie, a tym bardziej do szerzenia kultury
kociewskiej.
Kolejnym ważnym elementem w określeniu regionalności Gniewu jest analiza
przestrzeni miejskiej, pod względem elementów i symboli charakterystycznych
dla Kociewia. Po obserwacjach można stwierdzić, że takie elementy nie występują. Brakuje wzmianek pisemnych na informatorach, przy Urzędzie Miasta nie ma
herbu ani flagi. Nie można znaleźć w mieście wyeksponowanego haftu czy rzeźby. Zauważalny jest tutaj prymat lokalności nad regionalnością. Na planie gminy
przedstawione są symbole lokalne – u góry widnieją herby Gminy Gniewu, a także województwa pomorskiego, na dole znajduje się charakterystyczne logo Opanuj Gniew, jednak brakuje jakichkolwiek wyznaczników przynależności miasta do
Kociewia, jak herb bądź logo regionu. Przeglądając dostępne w mieście pocztówki, zauważa się najczęściej panoramę Gniewu lub zespół zamkowy. Nie wiadomo,
dlaczego aspekt regionalizmu tutaj również został pominięty. Trudno stwierdzić,
dlaczego elementy kociewskie nie pojawiają się w ogóle w przestrzeni Gniewu.
Występowanie symboli lokalnych jest przejawem tożsamości i przynależności
mieszkańców do miasta. Chcąc wzbudzić świadomość regionalną wśród gniewskiego społeczeństwa, elementy kultury kociewskiej powinny być widoczne, podobnie jak te miejscowe2.
To czego nie widać w przestrzeni miasta zauważalne jest jednak w postaci
gwary. Mieszkańcy w wypowiedzi często wplatają słowa znane im z tych terenów. Często nie zdają sobie sprawy, z tego że jest to język używany tylko na tym
terenie i może być niezrozumiały dla ludzi napływowych.
Oprócz niego kulturę kociewską najłatwiej dostrzec w Gniewie najbardziej
podczas występów zespołów regionalnych. Miasto może pochwalić się co najmniej dwoma aktywnymi zespołami folklorystycznymi – Burczybas oraz Błękitna Wstęga. Pełnią one bardzo ważną rolę w przekazywaniu kultury regionalnej.
Występują oni ubrani stroje uszyte na wzór typowo kociewskich, wraz z charakterystycznymi instrumentami takimi, jak burczybas czy diabelskie skrzypce. Dla
większości mieszkańców miasta, to często jedyna możliwość obcowania z dziedzictwem regionalnym. Na podstawie rozmów z respondentami można wysnuć
wniosek, że podejście do zespołów folklorystycznych uległo zmianie. Na początku lat 80-tych i 90-tych młodzi ludzie raczej niechętnie uczestniczyli w tej formie
kultury. Wpływ na to miało najprawdopodobniej wrogie nastawienie do gwary
kociewskiej. By w jakiś sposób to zmienić, stosowano różne formy zachęty. Jednak w miarę upływu czasu Burczybas zyskiwał coraz większą popularność, jak
również wyjazdy zagraniczne, na które zespół był zapraszany, stały się bardziej
atrakcyjne. Młodzież coraz chętniej zapisywała się na próby3. Pomimo tego wy2
3
Powyższe spostrzeżenia zostały dokonane przez autorkę zimą 2009 roku.
Według wypowiedzi osób związanych z zespołem, które znajdują się w zbiorach autorki.
43
stępy zespołów regionalnych nie cieszą się wciąż zbyt dużą popularnością. Można stwierdzić również, że gdyby pojawiłby się pomysł zorganizowania w Gniewie
imprezy stricte regionalnej nie byłoby dużego zainteresowania ze strony mieszkańców.
Jednak występy zespołów regionalnych to za mało, żeby kultura kociewska
była ciągle żywa. Potrzebne są inne działania, by móc ją rozpropagować. Dlatego,
należy się przyjrzeć aktywności instytucji lokalnych w tym zakresie.
Burmistrz Miasta i Gminy Gniew jest często pomysłodawcą różnych imprez
związanych z Kociewiem. Jest on w zarządzie Lokalnej Organizacji Turystycznej Kociewie, która podejmuje inicjatywy na rzecz szerzenia turystyki regionalnej a przez to i promocji samego regionu. Oprócz tego Urząd Miasta wspomaga inne organizacje. Przykładem jest tutaj Centrum Edukacji Regionalnej. Dzięki
niemu dzieci i młodzież chodząca do szkoły, poprzez działania takie, jak zajęcia
plastyczne, czy konkursy wiedzy o regionie, zapoznaje się z kulturą kociewską.
W tej organizacji znajduje się także sporo regionalnych eksponatów. Dzieci podczas zajęć mogą zobaczyć jak wygląda haft kociewski, zabawki, rzeźby czy przymierzyć strój regionalny.
Centrum Edukacji Regionalnej współpracuje z Biblioteką. Ona również bierze
czynny udział w propagowaniu kultury kociewskiej na przykład przez współorganizowanie z Centrum imprez, użyczanie miejsca na różnego rodzaju koncerty zespołów folklorystycznych, wieczorki poetyckie. Nie ograniczają się tutaj jednak tylko do
prezentowania walorów kulturowych regionu, ale także o przedstawiają historię.
Do grona wyżej wymienionych instytucji zajmujących się propagowaniem kultury kociewskiej można zaliczyć również szkoły: podstawową, gimnazjum jak
i zespół szkół ponadgimnazjalnych. Szkoły mają ułożony program w ten sposób,
by przekazywać wiedzę dotyczącą regionu. Poza tym pojawiają się różnego rodzaju konkursy dotyczącej wiedzy na temat tego terytorium.
Działalnością propagującą region i jego kulturę zajmują się także Referat Promocji i Informacji, a także Stowarzyszenie Centrum Aktywnych. Jednak ich aktywność w zakresie kultury kociewskiej opiera się przede wszystkim na wsparciu finansowym, bądź pomocy w organizacji imprez. Obie instytucje współpracują również ze wspomnianą wcześniej Lokalną Organizacją Turystyczną Kociewie.
Instytucje na terenie Gniewu współpracują między innymi z Lokalną Organizacją Turystyczną. Owocem tej współpracy są między innymi projekty promocji regionu poprzez zintegrowaną informację turystyczną, propagowanie szlaków pieszych, rowerowych, końskich, spływów kajakowych Wierzycą i wiele innych. Może dzięki nim mieszkańcy miasta, jak i turyści zaczną bardziej dostrzegać możliwości tego regionu, które cały czas są niewykorzystane.
Należy wspomnieć również o mediach takich jak „Nowiny Gniewskie” czy
strona www.gniew.pl. Media gniewskie także zajmują się tematem regionu. Naj44
bardziej charakterystycznym jest miejska gazeta wydawana co miesiąc. Są to
„Nowiny Gniewskie”. Po analizie prasy jak i strony internetowej można stwierdzić, że przedstawiają one najważniejsze informacje dotyczące Kociewia. Gdy na
tym terenie odbywają się jakieś większe imprezy, media informują o tym. Uważnie także śledzą poczynania zespołów folklorystycznych takich jak Burczybas, czy
Błękitna Wstęga.
Warto także zastanowić się nad tym, czy mieszkańcy Gniewu utożsamiają się
z Kociewiem. Często pojawia się stwierdzenie wśród liderów opinii, że mieszkańcy miasta nie mają poczucia świadomości regionalnej. Bardziej myślą o sobie
w aspekcie lokalnym – Jestem z Gniewu, a nie – Jestem z Kociewia: Teraz pojawiają się nowe książki, nowe wydawnictwa, organizacje, które starają się szerzyć
kulturę. Organizowane są kociewskie warsztaty, wystawy, dzięki którym świadomość mieszkańców ma być coraz większa.
Analizując ten stan należy dodać, że fundamentalną sprawą dla rozwoju kultury kociewskiej jest kwestia autoidentyfikacji samych mieszkańców Kociewia.
Muszą mieć poczucie przynależności. Dopiero, gdy oni sami będą odczuwać
dumę z faktu bycia Kociewiakiem, czy choćby identyfikować się ze swoim regionem, Kociewie przestanie być tylko obszarem na mapie. Jednak by krzewić tą
kulturę potrzebni są pasjonaci. lokalni liderzy, którzy zainteresują społeczność
gniewską Kociewiem, choćby tak jak zostali oni zainteresowani rycerstwem.
Mówiąc o kwestii tożsamości i identyfikacji należy podjąć istotny wątek.
W wywiadach respondenci bardzo często stwierdzali, że Kociewie nie jest popularnym regionem. Częściej mówi się o Kaszubach. Również pojawiały się informacje, że świadomości mieszkańców regionu kociewskiego daleko do poczucia przynależności regionalnej Kaszubów. W wielu wypowiedziach, jak również
w artykułach dotyczących Kociewia porównywano obie kultury4. Powstaje pytanie: czy obszar Kociewia będzie istniał bez ciągłego porównywania się do sąsiedniego terytorium? W wielu publikacjach a także w rozmowach często zauważa się, że region Kaszub jest niejako wzorem, do którego się odnosi w rozmowach o Kociewiu. Ma to na pewno związek z faktem, iż Kaszuby są dużym regionem i bardzo silnym pod względem przynależności do zamieszkiwanego obszaru. Również kwestia bliskości położenia ma wpływ. Tak jak zauważa się w wielu pozycjach literatury o tej tematyce badania nad Kociewiem pojawiły się podczas badań Kaszub5. Pojawiały się informacje o wzajemnym przenikaniu się kultur tych dwóch regionów. Częste porównywanie może wynikać też z faktu, iż
Kociewie to młody region i w związku z tym jego mieszkańcy nie zdążyli wykształcić w sobie poczucia tożsamości.
4
S. Klein, Antagonizmy na pograniczu kociewsko-kaszubskim, [w:] Pogranicza kulturowe i etniczne w Polsce,
red. Z. Kłodnicki, H. Rusek, Wrocław 2003
5
H. Popowska-Taborska, Kociewie, „Pomerania”, 1981, nr 9
45
Istotny jest również fakt, że na Kaszubach jest o więcej organizacji i działaczy,
którzy podejmują różnego rodzaju aktywności mające na celu propagowanie kultury,
a także wzbudzanie świadomości mieszkańców. Przytoczony fragment odpowiedzi pokazuje, że w zakresie promocji Kociewia jest jeszcze sporo do zrobienia. Choć nie można powiedzieć, że żadne działanie nie są podejmowane w tej
kwestii. Warto jednak zwrócić uwagę na niektóre opinie zauważające zmianę podejścia w tym temacie. Może trzeba odejść od propagowania folkloru na rzecz innych elementów identyfikujących ludzi ze swoim regionem.
Pojawiają się głosy, że w związku z tym, iż nie ma typowej kultury kociewskiej
może warto by było skupić się na swego rodzaju produktach regionalnych bądź
zacząć promować region na trochę inny sposób. Można także skupić się bardziej na tym, co proponuje Lokalna Organizacja Turystyczna Kociewie, czyli nie
na promocji Kociewia jako regionu kulturowego, ale jako obszaru wartego zobaczenia pod względem wielu atrakcji turystycznych. Patrząc w szerokiej perspektywie, warto także zastanowić się jak wygląda kultura kociewska i jej propagowanie w Gniewie na tle innych miast regionu. W tym temacie zdania respondentów były bardzo podzielone. Niektórzy z nich wręcz stwierdzali, że w kwestii regionalizmu w mieście, oprócz sporadycznych występów zespołów regionalnych,
nic się nie dzieje. Trzeba się zastanowić, co należałoby zrobić, by kultura kociewska w Gniewie coraz bardziej się rozprzestrzeniała, by w Polsce pojęcie Kociewie
znaczyło coś więcej. Pomysły respondentów prowadziły często ku młodym osobom. Pojawiały się sugestie, by kształcić młodzież, bo to przyniesie dobre efekty w przyszłości.
Skutecznej promocji regionu upatruje się także w polepszeniu sytuacji
z samorządami i regionalnymi ośrodkami władzy. Analiza badań pozwala stwierdzić, że kultura kociewska w Gniewie rozwija się, lecz jest to bardzo powolny
proces. Pamiętając działania na początku lat 90-tych można powiedzieć jednak,
że aktywność instytucji jak i organizacji wzrosła.
Rozwój tematyki regionalnej w szkołach, a także utworzenie Centrum Edukacji Regionalnej pomaga młodymi mieszkańcom Gniewu zaznajomić się z Kociewiem. Może dzięki temu tożsamość i świadomość regionalna osób z tego obszaru wzrośnie, bo niestety dzisiaj jest jeszcze sporo do zrobienia w tej kwestii. Możliwe, że ludzie nie odczuwają przynależności regionalnej, ponieważ brak
w mieście jakichkolwiek wyznaczników Kociewia. Kultura kociewska jest w Gniewie po prostu mało widoczna – zwłaszcza w najbardziej reprezentacyjnym miejscu na zamku i podczas najbardziej ciekawych wydarzeń kulturalnych.
W dzisiejszych czasach, w dobie globalizacji, kiedy jedną z najważniejszych
wartości jest pieniądz, regionalizm nie jest zjawiskiem codziennym. Częściej aniżeli w wielkich aglomeracjach, można się z nim spotkać w małych miejscowościach i wsiach, choć czasem i tam bywa z tym ciężko. Mateusz Stopa w swojej
46
pracy stwierdza: „Rosnąca (...) rola doświadczenia zapośredniczonego sprawia, że
bezpośrednie otoczenie nie zapewnia już poczucia >>bezpiecznej swojskości<<”6.
Może właśnie powrót do tej swojskości jest jednym ze sposobów wyróżnienia się
wśród dążących do unifikacji państw.
Jednak powrót ten wcale nie musi być taki łatwy. Droga do regionalizmu może
wymagać od społeczeństwa wielu zabiegów, które często nie przynoszą zakładanych skutków. Przypadek Kociewia pokazuje jednak, że świadoma działalność
budująca poczucie regionalnej wspólnoty, przynosić może zauważalne efekty.
Działania te mogą przyjmować różny charakter i koncentrować się na różnych
problemach. Analizując wypowiedzi respondentów, jak również artykuły prasowe, nasuwa się następujący wniosek: Jednym z najważniejszych problemów nowoczesnego regionalizmu jest tożsamość. Dlatego tak ważna jest odpowiedź na
jest na pytanie: „Kim są Kociewiacy?” i „Jak wygląda tożsamość kociewska dzisiaj?” Odpowiedź jest bardzo złożona. Wszystko zależy od tego, jakie kryteria zostaną przyjęte. Jeżeli będzie to miejsce zamieszkania – Kociewiakami będą
wszystkie osoby, które zamieszkują ten region. Z pewnością można stwierdzić,
iż na tym terenie mieszka dużo osób, które nie zgodziłoby się z taką definicją,
choćby dlatego, że identyfikują się z innym regionem, czy grupą (jak np. Kaszubi). Natomiast biorąc pod uwagę znajomość gwary kociewskiej, pewne jest, że
ilość osób znacznie by się zmniejszyła. Jednak zauważa się, co w wywiadach jest
bardzo często podkreślane, brak tożsamości regionalnej rozumianej jako postawę
świadomą dziedzictwa kulturowego, tradycji, historii i troski o region. Niewątpliwy wpływ na to miał zapewne napływowy charakter części mieszkańców Kociewia, co przekłada się na brak silnego przywiązania do regionu, czy często pojawiający się w przeszłości, sprzeciw nauczycieli wobec używania gwary. Jednak
w tej kwestii nastąpiły widoczne zmiany, tak w przypadku edukacji regionalnej,
jak i samego nastawienia do Kociewia. Problem autoidentyfikacji mieszkańców
miasta jako Kociewiaków może mieć także związek z brakiem elementów charakterystycznych dla regionu w przestrzeni wizualnej Gniewu, jak również fakt ciągłego porównywania do Kaszubów.
Reasumując, celem mojej pracy było zbadanie stopnia zakorzenienia kultury
kociewskiej w środowisku małego miasta, jakim jest Gniew, tak w sferze publicznej, jak i wśród jego mieszkańców. A także ukazanie działań liderów opinii i polityki kulturowej miasta oraz instytucji zajmujących się szeroko pojętą kulturą.
Na podstawie przeprowadzonych badań można dostrzec różnice w postrzeganiu – przez respondentów – regionalizmu na terenie Gniewu. Zdarzały się opinie
zapewniające, że w Gniewie, pod tym względem, nic nie dzieje. Najczęściej jed6
M. Stopa, „My” lokalne – „my” regionalne. Granice społecznych światów mieszkańców województwa podkarpackiego, „Pogranicze. Studia społeczne”, tom XIV specjalny „Polskie granice i pogranicza: nowe problemy i interpretacje”, 2008, s. 111.
47
nak stwierdzano powolny, ale zauważalny progres w zakresie tworzenia i propagowania kultury Kociewia. Niekoniecznie musi być ona skorelowana z popularyzowaniem gwary czy stroju kociewskiego. Zauważa się odchodzenie od tradycyjnych regionalnych elementów, takich jak folklor, który w Gniewie nie cieszy się
zbyt dużą popularnością. Coraz częściej natomiast obserwuje się rozpowszechnianie Kociewia poprzez to, co może ono zaproponować turystom. Miasto zostało wypromowane dzięki średniowiecznym zabytkom, znajdującym się na jego
terenie. Może, dlatego warto propagować region w podobny sposób, jako miejsce z ciekawymi obiektami, godnymi zobaczenia. Potrzeba czasu i wielu działań,
by Gniew zaistniał w świadomości mieszkańców i turystów nie tylko jako miasto
o charakterze historycznym, ale także kociewskim.
Porównując sytuację obecną do tej sprzed kilkunastu lat, Kociewie jest bardziej widoczne i znane na terenie miasta. Jednak w stosunku do bardzo atrakcyjnej i promowanej przez miejscowych liderów „kultury rycerskiej”, która skoncentrowała się w rewitalizowanym zamku, pozostaje ono cały czas w cieniu, będąc
mocno niewykorzystanym potencjałem, tak w działaniach promocyjnych miasta,
jak i w wszelkiego rodzaju pracach budujących wspólnotę mieszkańców. Wydaje się, że stan ten wynika w dużej mierze z braku utożsamiania się z kulturą kociewską przez wielu z lokalnych liderów, a także mieszkańców. Na razie to Kociewie bardziej czerpie z atrakcyjności Gniewu, niż Gniew z potencjału Kociewia.
Jednak przy zachowaniu zaobserwowanego trendu można postawić hipotezę, że
w miarę upływu czasu ta „kociewskość” miasta będzie coraz bardziej podkreślana i zauważana.
48
II Z kociewsko-pomorskich
dziejów
_______________________________
Karolina Czonstke, Bartosz Świątkowski
Kontakty duńsko-pomorskie
w średniowieczu
Historia kontaktów pomiędzy Danią a Pomorzem ma dość długo tradycję.
O pewnych jej początkach można już mówić na przełomie okresów mezolitu
i wczesnego neolitu. W następnych epokach związki te stawały się jeszcze silniejsze, jak chociażby w okresie epoki brązu, czy w czasach wpływów rzymskich.
Nie inaczej było też w okresie średniowiecza, w odniesieniu do którego posiadamy liczne źródła pisane potwierdzające istnienie silnych związków pomiędzy
dwoma opisywanymi tutaj regionami. Powiązania między nimi miały różny charakter począwszy od wpływów kulturowych, poprzez przenikanie się osadnictwa i społeczności, aż po relacje polityczne. Natomiast poniższa praca swym zakresem obejmie okres rozkwitu i późnego średniowiecza, kiedy to kontakty duńsko-pomorskie przyjmą najbardziej wyrazistą formę. Poza tym zostaną one tutaj
ukazane poprzez pryzmat dwóch niezwykle istotnych, z punktu widzenia tematu, postaci, które stanowią najbardziej wyrazisty przejaw opisywanego tutaj zjawiska. Precyzując chodzi tutaj o osobę Małgorzaty Samborówny i Eryka I.
Na początku nakreślę pokrótce sytuację jaka zaistniała przed pojawieniem się
na scenie politycznej Małgorzaty. W drugiej połowie XII wieku Pomorze, a właściwie jego zachodnia część, było narażone na najazdy Duńczyków. W 1184 r.
doprowadzili oni do rozbicia floty władającego tym obszarem Bogusława I. Dzięki przełamaniu obrony na morzu, udało się im kilkakrotnie spalić Wolin, który
już nigdy nie podniósł się po tej klęsce. Nieco więcej szczęścia miały Szczecin
i Kamień. Pewnym sukcesem Bogusława było nie dopuszczenie do usadowienia
się Duńczyków na wyspach. Jednakże już w 1185 r. został zmuszony do złożenia hołdu Knutowi VI. W dwa lata później zmarł, pozostawiając po sobie dwóch
nieletnich synów Bogusława II i Kazimierza II. Księżna Anastazja, czyli wdowa
po Bogusławie I wraz z ówczesnym opiekunem nieletnich książąt, Warcisławem
Świętobrzycem, starali się uwolnić od zwierzchnictwa duńskiego. Doprowadziło to do zbrojnej interwencji Knuta VI w 1189 r., w wyniku której został usunięty Warcisław, a młodzi książęta dostali się pod opiekę księcia rugijskiego Jaromira, który stopniowo zaczął odrywać od Pomorza ziemie pograniczne. Dopiero
w 1198 r. Bogusław i Kazimierz, dzięki wsparciu Brandenburczyków, uwolnili się
spod opieki Jaromira i odparli najazd duński1.
Spokój nie trwał długo, bowiem już w 1205 r. Waldemar II uderzył na Pomorze
1
W. Czapliński, K. Górski, Historia Danii, Wrocław-Warszawa-Kraków 1965, s. 72-73.
51
Zachodnie. Książęta nie byli wówczas pozostawieni sami sobie, z pomocą swym
siostrzeńcom podążył książę Władysław Laskonogi. Nie doszło wtedy praktycznie do żadnego starcia zbrojnego, lecz zdecydowano się na zawarcie układu, wedle którego obaj książęta pomorscy musieli uznać zwierzchność króla duńskiego. Mieli też uczestniczyć w wiecach duńskich, natomiast na wiecach pomorskich mieli się pojawiać posłowie króla duńskiego. Aby dodatkowo umocnić zawarty układ Kazimierz II zawarł związek małżeński z księżniczką duńską Ingardą. Jednym ze skutków zawartego układu było usadowienia się Duńczyków na
terenie ziemi sławieńskiej w okolicach Sławna, Darłowa i Słupska. Przypuszczalnie ziemie te oddał im zapewne sam Władysław Laskonogi, w celu ratowania posiadłości swych siostrzeńców. Zachęcony sukcesami Waldemar II ogłosił krucjatę przeciwko poganom, dzięki czemu uzyskał nawet bullę protekcyjną od papieża. W 1210 r. wyprawił się najpierw w kierunku Sambii, aby potem stamtąd uderzyć z lądu i morza na Gdańsk. Zatem sama krucjata była tutaj jedynie przykrywką, która miała odwrócić uwagę od realizacji planu Waldemara II, który zakładał
zdobycie portu na wschodnim wybrzeżu Bałtyku i udało mu się to, bowiem Mściwój był całkowicie zaskoczony, a Polska osłabiona rozbiciem dzielnicowym nie
potrafiła skutecznie obronić rejonu ujścia Wisły2. W późniejszym czasie Waldemar II w ramach swej polityki, zwrócił książętom pomorskim ziemie pograniczne, utracone przez nich na rzecz Rugii i wspierał ich w walce przeciwko margrabiom brandenburskim. Dzięki czemu w 1213 r. do Pomorza powróciły Szczecin
i Pozdawilk. Koniec panowania duńskiego wyznacza 1223 r., kiedy to doszło do
uwięzienia Waldemara II.
Przedstawione powyżej fakty, poza tym, że ukazują jak rozwijały się relacje
duńsko-pomorskie pod koniec wieku XII i na początku wieku XIII, mogą zarazem
stanowić wyjaśnienie dalszego biegu wydarzeń związanych z osobą Małgorzaty, której postać zostanie tutaj przedstawiona nieco szerzej ze względu na to jak
wyrazistą rolę odegrała ona w historii Danii i Pomorza.
Małgorzata była najstarszą córką księcia lubiszewsko-tczewskiego Sambora II.
Datę jej narodzin sytuuje się gdzieś między 1230 a 1234 r.3 W źródłach duńskich
Małgorzata pojawia się też pod imieniem Sambiria, imię to miałoby znaczyć tyle
co Samborówna, czyli byłby to raczej przydomek4. Z jej imieniem wiąże się jeszcze jeden problem, bowiem część wcześniejszych badaczy identyfikowało pojawiające się w niektórych źródłach imię Swinisława właśnie z osobą Małgorzaty.
2
W. Czapliński, K. Górski, o. c., s. 73-74.
E. Rymar, Córki Sambora II lubiszewsko-tczewskiego, Rocznik Gdański, t. XXXVIII, z. 1, 1978, s. 38; E. Rymar, Rodowód książąt pomorskich, Szczecin 2005, s.280. W powyższym przedziale mieszczą się też daty
przytoczone przez innych autorów. B. Śliwiński, Poczet książąt gdańskich. Dynastia Sobiesławiców XII-XIII w.,
Gdańsk 1997, s. 58, określa datę urodzin Małgorzaty na rok 1234, natomiast R. Landowski, Tczew – spacery w czasie i przestrzeni. Ludzie i zdarzenia, Pelplin 1996, s.59, na 1231 lub 1232.
4
E. Rymar, Córki…, s. 38; E. Rymar, Rodowód…, s.279.
3
52
Ta dwuimienność miałaby ich zdaniem wynikać z faktu, iż pierwotnie nadano jej
słowiańskie imię Swinisława. Natomiast w momencie gdy wyszła za mąż za księcia duńskiego miałaby zmienić swe dawne imię na Małgorzatę. Jako dowód przytaczali oni fakt, iż większość słowiańskich księżniczek wychodzących za mąż
w Niemczech, czy w Skandynawii, przyjmowało imiona chrześcijańskie5. Jednakże, jak wynika z późniejszych ustaleń badaczy, imię Swinisława należało do innej córki Sambora II, a zatem mamy tutaj do czynienia w rzeczywistości z dwiema różnymi osobami. Poza tym pojawienie się niesłowiańskich imion wśród dzieci Sambora, przestaje dziwić jeśli zwróci się uwagę na pochodzenie jego żony.
Mechtylda pochodziła bowiem z Meklemburgii, w dodatku imię Małgorzata nosiła też jej siostra, żona hrabiego zwierzyńskiego Guncelina III6. Sytuacja ta staje się jeszcze bardziej prawdopodobna gdy weźmie się pod uwagę fakt, iż matką
Mechtyldy była królewna szwedzka Krystyna, a w szwedzkiej dynastii panującej
imię Małgorzata było jednym z popularniejszych7.
W 1248 r.8 Małgorzata poślubiła Krzysztofa pana na wyspach Lolland i Falster,
którymi władał od roku 12419. Był on najmłodszym z synów Waldemara II króla duńskiego i Berengueli, córki króla Portugali10. Co do genezy tego związku nie
ma pełnej jednomyślności wśród badaczy tego tematu. Jedna z hipotez głosi, iż
poprzez to małżeństwo, władający Pomorzem chcieli odsunąć od siebie widmo
ponownego dostania się pod panowanie duńskie, tak jak miało to miejsce w opisanych już wcześnie wydarzeniach 1210 r.11 Według innych badaczy związek
ten został zawarty przede wszystkim za sprawą księcia meklemburskiego Henryka Borwina II, który był teściem Sambora II. Chciał on poprzez to małżeństwo
umocnić swój związek z książętami duńskimi, którzy w tamtym czasie weszli
w konflikt z najstarszym bratem królem duńskim Erykiem IV. Henryk jednak miał
tylko czterech synów, piętnastu wnuków, a z wnuczek żadna nie osiągnęła jeszcze wtedy wieku umożliwiającego zamążpójście. Jedyną która spełniała wtedy
warunki wiekowe, była najstarsza z wnuczek Małgorzata. Wybór ten umożliwił
też fakt, iż Małgorzata dość często przebywała na dworze meklemburskim wraz
z matką i młodszym rodzeństwem. Zwłaszcza w okresach kiedy jej ojciec Sambor
II musiał uciekać z Pomorza, a tego typu wydarzeń w jego karierze politycznej nie
brakowało12. Niedługo po zawarciu związku małżeńskiego, bo już w 1249 r. Mał5
R. Landowski, op. cit., s.58-59;E. Rymar, Córki…, s. 41-42, E. Rymar, Rodowód…, s. 279.
E. Rymar, Córki…, s. 42, E. Rymar, Rodowód…, s. 279.
7
E. Rymar, Córki…, s. 42.
8
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 88; R. Landowski, op.cit., s.59; E. Rymar, Córki…, s. 38; E. Rymar,
Rodowód…, s.279; B. Śliwiński, Poczet…, s.58.
9
E. Rymar, Rodowód…, s. 279.
10
R. Landowski, op. cit., s.59.
11
Ibidem, s.59.
12
B. Śliwiński, Poczet…, s.58.
6
53
gorzata urodziła syna, przyszłego króla Danii Eryka V Glippinga13.
Dość szybko potoczyła się też droga tej pary do osiągnięcia władzy w Danii.
Już 10 sierpnia 1250 r. zamordowany został król Eryk IV14. Najprawdopodobniej
sprawcą tego mordu był jego osobisty wróg Lave Gundmundsen15. Eryk IV nie
miał syna, dlatego na jego następcę landsting w Viborgu obrał jego brata Abla,
który 1 listopada 1250 r.16 został koronowany na króla. Nie panował jednak długo, bowiem już 29 czerwca 1252 r. poległ w bitwie z Fryzami17. Dzięki tym niespodziewanym zbiegom okoliczności, jeszcze w tym samym roku, a konkretnie
25 grudnia, Krzysztof I został królem Danii18. Od samego początku swego panowania musiał się borykać z licznymi trudnościami, a zwłaszcza z opozycją wewnątrz kraju. Przede wszystkim musiał bronić się przed innymi pretendentami
do tronu, w postaci synów Abla i ich zwolennikami. Praktycznie od razu, o prawa Waldemara syna Abla, który w tamtym czasie był więźniem arcybiskupa kolońskiego, upomniał się Holsztyn. W 1253 r. był zmuszony oddać Waldemarowi
Południową Jutlandię. W tym samym czasie udało mu się też ugodzić z Norwegami19. Poza tym Krzysztof próbował umocnić władzę królewską kosztem ograniczenia przywilejów. Chodzi tu między innymi o wprowadzenie nowych zasad w sądownictwie, a mianowicie o przejęcie przez sąd królewski części spraw,
w których dawniej orzekał sąd wiecowy. Wyroki królewskie miały w tym wypadku
formę mandatów królewskich nakazujących np. wydanie spornej rzeczy w przeciągu 15 dni. Drugi mandat skracał ten czas do 10 dni, a trzeci do 5 dni. Ostatnim był mandat, z żądaniem natychmiastowego podporządkowania się wyrokowi. Jeśli pozwana osoba nie wykonała nakazu królewskiego, była wówczas oskarżana o obrazę majestatu, a w konsekwencji król mógł z nim zrobić co tylko chciał.
Najczęściej w takim wypadku urzędnicy całkowicie konfiskowali mienie, natomiast strona skarżąca niekiedy nie otrzymywała nic. Procesy tego typu odbywały się zaocznie i z całkowitym lekceważeniem praw ziemskich20. Polityka powadzona prze króla spotkała się z silnym sprzeciwem części możnych, zarówno
świeckich jak i duchownych. Doprowadzając do otwartego konfliktu z arcybiskupem Lund, Jakubem Erlandsenem21. 10 sierpnia 1256 r. odbył się zjazd w Lund,
13
R. Landowski, op. cit., s.59; E. Rymar, Córki…, s. 38; E. Rymar, Rodowód…, s.279; B. Śliwiński, Poczet…,
s.58.
14
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 87; R. Landowski, op. cit.,, s.60; E. Rymar, Rodowód…, s.280; B.
Śliwiński, Poczet…, s.58 podaje błędnie, iż był to Eryk V, najprawdopodobniej jest to błąd w druku.
15
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 87.
16
Ibidem, s. 87.
17
Ibidem, s. 87; R. Landowski, op. cit., s.60; E. Rymar, Rodowód…, s.279; B. Śliwiński, Poczet…, s.58.
18
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 87; E. Rymar, Córki…, s. 38; E. Rymar, Rodowód…, s.280; B. Śliwiński, Poczet…, s.58.
19
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 88-89.
20
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 89.
21
R. Landowski, op. cit., s.61; B. Śliwiński, Poczet…, s.59.
54
który miał doprowadzić do załagodzenia konfliktu pomiędzy Krzysztofem I a arcybiskupem Jakubem Erlandsenem. Mediacji między zwaśnionymi stronami podjął się, przebywający w Danii najprawdopodobniej od marca, Sambor II książę lubiszewsko-tczewski, ojciec Małgorzaty22. Spór został zażegnany, jak się potem
okazało jednak nie na długo, bowiem po krótkiej wojnie z Norwegią rozgorzał na
nowo. Arcybiskup Jakubem Erlandsenem wbrew decyzji papieża nie zrezygnował
z walki o przywileje. Tym razem Krzysztof I pierwszy zdecydował się uwięzić arcybiskupa. Decyzja ta miała jednak swoje poważne następstwa w postaci obłożenia całego państwa interdyktem. Tym samym cały kraj został wyłączony z udziału w praktykach religijnych23.
Mniej więcej w tym samy czasie, co opisywany powyżej spór, Krzysztof I toczył też walkę z Holsztynem. W trakcie tego konfliktu król nagle zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, a konkretnie 29 maja 1259 r. Pozostawił po sobie jednego następcę, a mianowicie Eryka Glippinga. Ze względu na nieletniość następcy tronu, rządy regencyjne w Danii objęła jego matka Małgorzata, stając się tym
samym samodzielną władczynią24. Królowa podobnie jak wcześniej jej mąż starała się wzmocnić władzę królewską, dlatego również musiała się zmagać z opozycją możnowładczą. Na początku jej rządów arcybiskup Jakub Erlandsen odzyskał wolność, ale nie zdjął interdyktu i nie zgodził się na koronowanie Eryka. Małgorzata doprowadziła jednak do koronacji syna, za co obydwoje zostali obłożeni ekskomuniką. Poza tym musiała też bronić praw swojego syna do tronu przed
innymi pretendentami, a konkretnie przed bratankami męża, czyli synami Abla,
wspieranymi przez Holsztyn. W 1261 r. wyruszyła na wyprawę przeciwko swym
oponentom. Jednakże już na początku jej wojska poniosły klęskę w bitwie pod
Lohede w południowej Jutlandii, w wyniku czego królowa wraz z synem dostała
się do niewoli. Przez rok przetrzymywali ich w Hamburgu w hrabiowie Holsztynu. Odzyskali wolność dopiero za sprawą interwencji księcia brunszwickiego Albrechta, który zmusił Holsztyn do zawarcia pokoju. Małgorzata z wdzięczności
ustanowiła go namiestnikiem w Danii. Wydaje się również, iż łączyło ich coś więcej niż tylko polityka i wzajemna sympatia25. Zdaje się, że mamy też pewne przesłanki mówiące o ich planach małżeńskich, jednakże nie doszły one do skutku26.
Dzięki zbrojnej interwencji Albrechta, Małgorzata mogła powrócić do Danii.
Zaraz po powrocie przystąpiła do okrutnej rozprawy z opozycją możnych. Jednocześnie jednak udało się jej pozyskać grupę zwolenników, również wśród kleru na czele z Nilsem biskupem Viborga. Krótko po opanowaniu sytuacji w Da22
23
24
25
26
R. Landowski, op. cit., s.61; E. Rymar, Córki…, s. 38.
R. Landowski, op. cit.,, s.61.
Ibidem, s.61; E. Rymar, Córki…, s. 38; E. Rymar, Rodowód…, s.280; B. Śliwiński, Poczet…, s.59.
R. Landowski, op. cit., s.61; E. Rymar, Rodowód…, s.280; B. Śliwiński, Poczet…, s.59.
E. Rymar, Rodowód…, s.280.
55
nii, czyli w 1262 r., jej syn Eryk został uznany za pełnoletniego i przejął władze
w państwie. W rzeczywistości jednak faktyczną władzę w Danii nadal sprawowała Małgorzata, a syn nadal ustalał z nią większość swych politycznych posunięć27. Poza tym sprawowała ona od tej pory zupełnie samodzielne rządy w Estonii, była ona wówczas przynależna Danii, a którą otrzymała w dożywotne posiadanie od swojego syna28. W następstwie tego od 1266 r. przyjęła tytuł domina Estoniae29. Na obszarze nowej domeny szczególną jej opieką cieszyło się miasto Rewel, czyli dzisiejszy Talinn. Dzięki niej miasto zyskało mury obronne, a prowadzona przez nią polityka doprowadziła do tego, iż stało się ono silnym ośrodkiem gospodarczym. Jego głównym atutem swatała się wspierana prze Małgorzatę, aktywna pod względem gospodarczym i politycznym ludność pochodzenia niemieckiego, a zwłaszcza mieszczenie lubeccy. Takie podejście do złudzenia przypomina rozwiązania jakie stosował ojciec Małgorzaty, książę lubiszewsko-tczewski Sambor II30.
Za kolejny sukces Małgorzaty można uznać zakończenie w 1272 r. konfliktu z arcybiskupem Jakubem Erlandsenem. Wytrwałość i upór pozwoliły jej osiągnąć wreszcie zwycięstwo, w wyniku którego arcybiskup był wręcz zmuszony do szukania królewskiej łaski. Nieco później królowa zrezygnowała z prowadzenia wielkiej polityki i oddała ją w ręce swego syna, jednak nadal służyła mu
radą31. Eryk V Glipping w trakcie swego panowania starał się kontynuować linię polityczną obraną przez matkę, starając się uczynić z Danii monarchie absolutną. Jednakże Erykowi zabrakło zdecydowania, wytrwałości i talentów politycznych, jakie miała jego matka. Rosnąca w siłę opozycja zaczęła wymuszać na
władcy ustępstwa i przywileje, w wyniku czego doszło do stopniowego osłabienia władzy królewskiej na rzecz możnowładztwa32. W konsekwencji tych wydarzeń Małgorzata utraciła swoje wpływy w Danii. Za definitywny koniec jej panowania można uznać 1282 r.33. Z tego właśnie roku pochodzi ostatni wystawiony
przez nią dokument, sporządzony w dniu 22 lipca w Nykøping w Danii34. Niedługo po tym Małgorzata opuściła Danię, wiadomo iż już 1 i 4 grudnia znajdowała
się ona w Rostoku na terenie Meklemburgii, czyli w ojczyźnie swej matki35. Zmarła w klasztorze św. Krzyża w Rostoku, gdzie przebywała w końcowym okresie
27
28
29
30
31
32
33
34
35
B. Śliwiński, Poczet…, s.59.
E. Rymar, Rodowód…, s.280; B. Śliwiński, Poczet…, s.60.
E. Rymar, Rodowód…, s.280.
R. Landowski, op. cit., s.61; B. Śliwiński, Poczet…, s.60.
B. Śliwiński, Poczet…, s.60.
Ibidem, s.60.
R. Landowski, op. cit., s.62; E. Rymar, Córki…, s. 38; E. Rymar, Rodowód…, s.280; B. Śliwiński, Poczet…, s.60.
E. Rymar, Córki…, s. 38; E. Rymar, Rodowód…, s.280.
R. Landowski, op. cit., s.62; E. Rymar, Córki…, s. 39; E. Rymar, Rodowód…, s.280.
56
swojego życia. Miało to miejsce najprawdopodobniej jeszcze w grudniu 1282 r.36
Pierwotnie pochowano ją właśnie we wspomnianym rostockim klasztorze37. Dopiero później zdecydowano się na przeniesienie jej doczesnych szczątków do kościoła klasztornego cystersów w Doberanie38. Była ona w pewnym stopniu z nim
związana, bowiem to właśnie stamtąd jej ojciec, książę Sambor II, sprowadził zakonników do ufundowanego prze siebie klasztoru w Pogódkach (Pelplin)39.
Warto tutaj także wspomnieć, jak królowa Małgorzata była postrzegana przez
ogół. Z jednej strony była uważana za osobę mądrą, zdecydowaną, obdarzoną
talentami dyplomatycznymi, umiejącą czytać i pisać, co jak na tamte czasy było
już pewnym osiągnięciem40. Z drugiej jednak miała ona opinię władczyni upartej, bezwzględnej i niecofającej się przed niczym w walce ze swoimi wrogami41.
Z legend jakie zachowały się na jej temat jawi się nam ona jako osoba o nieprzeciętnym charakterze, a jednocześnie jako kobieta posiadająca wiele cech męskich,
takich jak waleczność, zręczność, sprawność fizyczna, umiejętność posługiwania się bronią, zamiłowanie do polowań i jazdy konnej. Dość wyraźnie świadczą
o tym przydomki jakimi ją określano w legendach pochodzących z obszarów południowych wybrzeży Bałtyku. W okolicach Łeby, Szlezwiku i Holsztynu opowiadano historię o siejącym grozę duchu Czarnego Jeźdźca, zwanego też Czarną Łowczynią, czy też Czarną Małgorzatą (Swarte Grete). Miała być to kobieta
o czarnych włosach, odziana w czarny rycerski płacz i dosiadająca czarnego konia, która wraz z całą swoją świtą przez wieczność została skazana na wieczną
pogoń za dzikim zwierzem. W Danii tą samą postać określano mianem Małgorzaty Ujarzmiającej konie lub Co koń wyskoczy (Spreghengest)42.
Kolejną niezwykle istotną osobą z punktu widzenia przedstawianego tutaj
tematu jest Eryk ze Słupska. Zaczynając jednak od wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego narodziny warto tutaj wspomnieć o tym, że w 1377 r. władzę w księstwie słupskim objął rezydujący na zamku w Darłowie, syn Bogusława
V i Adelajdy, Warcisław VII. Około 1380 r. ożenił się on z Marią, córką Henryka III
Meklemburskiego na Szwerynie. Z tego to właśnie związku narodził się w 1382 r.
Eryk, któremu pierwotnie nadano imię Bogusław43. Dzięki dość niespodziewanemu biegowi wydarzeń, podobnie ja miało to miejsce w przypadku opisywanej już
36
E. Rymar, Córki…, s. 39; E. Rymar, Rodowód…, s.280; B. Śliwiński, Poczet…, s.60. Jedynie R. Landowski, op. cit.,, s.62 podaje, że Małgorzata zmarła dopiero po roku od przybycia do Meklemburgii, a zatem dopiero w 1283 r.
37
B. Śliwiński, Poczet…, s.60.
38
R. Landowski, op. cit., s.62; E. Rymar, Córki…, s. 39; E. Rymar, Rodowód…, s.280; B. Śliwiński, Poczet…, s.60.
39
R. Landowski, op. cit., s.62;
40
Ibidem, s.62-63.
41
B. Śliwiński, Poczet…, s.60.
42
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 88; R. Landowski, op. cit., s.63; E. Rymar, Rodowód…, s.281; B.
Śliwiński, Poczet…, s.60.
43
L. Walkiewicz, Z Darłowa na skandynawskie trony, „Pomerania”, nr 9, 1997, s. 13.
57
wyżej Małgorzaty, Bogusław, syn niezbyt znaczącego i ubogiego księcia z Pomorza stał się jednym z głównych aktorów sceny politycznej w Europie. Wszystko zaczęło się od dość tragicznego wydarzenia z 1387 r., kiedy to zmarł młody
Olaf, syn Hakona VI i Małgorzaty, a zarazem jedyny następca tronu Danii i Norwegii. W związku z tym Małgorzata postanowiła, iż adoptuje wnuka swej siostry Ingeborgi, czyli Bogusława44. Królowa postawiła właściwie tylko jeden warunek, iż chłopiec ma się wychować w Danii45. Warcisław VII przystał na ten warunek i odwiózł swego sześcioletniego syna do Roskilde, będącego ówczesną stolicą Danii46. Tuż po przybyciu Bogusławowi nadano nowe imię Eryk, lepiej kojarzące się w Skandynawii47. W swym nowym domu Eryk poza nauką języka łacińskiego, musiał sobie jeszcze przyswoić język duński48. Już w 1389 w Nidaros rada
królestwa uznała go za króla Norwegii, jako Eryka III. Jeszcze w tym samym roku
po zwycięstwie Małgorzaty w bitwie pod Falköping, przejęła ona rządy w Szwecji, a jej przybrany syn został obwołany królem również w tym kraju, jako Eryk
XIII. Natomiast w Danii uznano go za króla w 1392 r., jako Eryka VII49. Jednakże dopiero w 1396 r. został on formalnie obrany na króla wszystkich trzech królestw50. Natomiast uroczysta koronacja odbyła się dopiero po uznaniu pełnoletniości Eryk. Doszło do tego w dniu 17 czerwca 1397 r. w Kalmarze51, kiedy to arcybiskupi Uppsali i Lund koronowali go na króla wszystkich trzech królestw. Był
to moment zawiązania się tzw. unii kalmarskiej. Potwierdzeniem tego faktu jest
sporządzony wówczas akt koronacyjny. Pod wspomnianym dokumentem przywieszono 67 pieczęci należących do członków rad trzech wymienionych wyżej
królestw52. Wedle tego dokumentu król miał nadal posiadać takie same prawa jakie istniały już wcześniej w wymienionych tutaj trzech królestwach. Nie było tu44
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 122; L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.13; B. Zientara, Rozdrobnienie
feudalne (1295-1464), [w:] Historia Pomorza, red. G. Labuda, Poznań 1969, s. 290.
45
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 122.
46
L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.13.
47
Ibidem, s.13; B. Zientara, Rozdrobnienie…, s. 290.
48
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 122.
49
Ibidem, s. 122; L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.13.
50
B. Zientara, Rozdrobnienie…, s. 290.
51
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 122; L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.13; A. Waśko, Region bałtycki od XIII do połowy XV wieku, [w:]Wielka historia świata. Późne średniowiecze, t. 5, red. K. Baczkowskiego,
Kraków 2005, s. 515;B. Zientara, Rozdrobnienie…, s. 290.
52
Pojawia się tutaj pewien problem z określeniem daty wystawienia tegoż dokumentu, bowiem W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 122, podają, że dokument ten został sporządzony tego samego dnia, w którym
doszło do koronacji. Tymczasem L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.13 twierdzi, iż akt ten miałby zostać sporządzony dopiero w dniu 13 lipca 1397 r. Zdaje się, iż w tym wypadku rację mają W. Czapliński i K. Górski,
a L. Walkiewicz pomylił w tym wypadku datę wystawienia aktu koronacyjnego, z datą wystawienia innego dokumentu, o którym ten autor zapomina, czyli tzw. aktu unii. Poza tym również A. Waśko, Region…,
s. 516-517, wspomina o istnieniu dwóch dokumentów, czyli aktu koronacyjnego i aktu unii, różniących się
od siebie charakterem.
58
taj natomiast żadnych obietnic, ani potwierdzeń przywilejów53. Pojawia się tutaj również stwierdzenie, iż odtąd Dania, Szwecja i Norwegia są z sobą połączone poprzez osobę wspólnego dziedzicznego władcy54. W dniu13 lub 20 lipca 1397 r. w Kalmarze został wystawiony kolejny dokument, określany mianem
aktu unii. Najprawdopodobniej można go uznać za projekt dokumentu jaki miał
powstać później. Został on podpisany zaledwie przez 17 delegatów i przywieszono do niego zaledwie 10 pieczęci, z czego 7 należało do Szwedów, 3 do Duńczyków, brak jest natomiast jakiejkolwiek pieczęci norweskiej. Dokument ten zawierał bardziej szczegółowy program zawartej unii. Według niego nowo powstała unia miała mieć charakter trwały. Poszczególne państwa wchodzące w jej skład
miały wspierać się wzajemnie, zarówno w czasie wojny, jak i pokoju, a jednocześnie zachowały autonomię prawną i administracyjną. Elementem jednoczącym te
odrębne organizmy państwowe miał być elekcyjny władca. Dokument ten zdaje się być próbom realizowania programu arystokracji, która chciała poprzez rady
królewskie rządzić w swoich krajach. Wedle przyjętych przez nich założeń, król
miał być tylko gwarantem prowadzenia wspólnej polityki zagranicznej, tak aby
uwzględniane były zawsze interesy wszystkich trzech państw55.
Nowo zawarta unia doprowadziła do scalenia praktycznie całej Skandynawii
pod rządami wspólnego króla. Jednakże jak się później okazało, przez pierwsze
lata swego panowania Eryk był właściwie tylko władcą nominalnym, bowiem rządy w jego imieniu, aż do swej śmierci w dniu 27 października 1412 r., sprawowała królowa Małgorzata56. Eryk I gdy objął wreszcie faktyczne rządy w unii, miał już
30 lat i był związany z angielską księżniczką, córką króla Henryka IV Lancastera,
Filipą57. Uroczysty ślub tej pary, połączony z koronacją 12-letniej wówczas Filipy,
odbył się 26 października 1406 r. w katedrze w Lund58.
Eryk I za sprawą Małgorzaty otrzymał staranne wykształcenie i od najmłodszych lat był wychowywany na wielkiego władcę o wielkich ambicjach. Jednakże jego zdolności i cechy charakteru, zwłaszcza nadmierna porywczość nierozważność i nieumiejętność dobierania sobie dobrych doradców stanowiły pewną przeszkodę w zrealizowaniu celów jakie przed sobą postawił. Jego plany polityczne były bardzo ambitne, bowiem pragnął wcielić do swego państwa Szlezwik
i Holsztyn, odzyskać Estonię i Gotlandię, oraz uniezależnić się gospodarczo od
53
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 122.
Ibidem, …, s. 122, podają iż w akcie koronacyjnym brak jest zapisu o dziedziczności tronu trzech królestw. Bardziej prawdopodobna wydaje się jednak wersja przytoczona przez A. Waśko, Region…, s. 516,
wedle której dokument ten zawierał taki zapis.
55
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 122-123; A. Waśko, Region…, s. 516-517.
56
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 126, 128; L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.14; A. Waśko, Region…,
s. 517; B. Zientara, Rozdrobnienie…, s. 290.
57
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 128; L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.14; A. Waśko, Region…, s. 517.
58
L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.14.
54
59
Hanzy. Poza tym chciał uczynić z unii skandynawskiej największą potęgę w rejonie Bałtyku, o czym świadczy sformułowana przez niego doktryna polityczna
„Dominium Maris Baltici”59. W realizacji tych planów miały mu pomóc przymierza i sojusze zawierane z książętami pomorskimi i unią polsko-litewską60.
Praktycznie zaraz po przejęciu samodzielnych rządów, Eryk I rozpoczął walkę
z Holsztynem. Początkowo konflikt ten toczył się na polu prawnym, a mianowicie król zdecydował się wytoczyć proces hrabiom Holsztynu. W tym celu zwołał
Danehof na 1 lipca 1413 r., na którym wystąpił jako oskarżyciel. Danehof wydał
wówczas wyrok, wedle którego hrabiowie Holsztynu dopuścili się felonii, przez
co utracili Szlezwik. Jednakże hrabiowie Holsztynu nie uznali tego wyroku, dlatego Eryk zwrócił się ze skargą w tej sprawie do cesarza Zygmunta Luksemburskiego. W 1415 r. podczas soboru w Konstancji, cesarz potwierdził wyrok wydany
przez Danehof i nakazał oskarżonym zwrot Szlezwiku królowi unii61. Jednak nie
wypełnili oni nakazu cesarza, w wyniku czego w 1416 r. zakończył się rozejm zawarty jeszcze przez Małgorzatę. Na początku wojny Eryk I odnosił nawet pewne sukcesy. W 1417 r. udało mu się chociażby zdobyć Szlezwik, ale położonej na
przeciwległym brzegu fiordu Sli twierdzy Gottorp już nie zdobył62. Konflikt został wstrzymany w 1419 r., kiedy to za pośrednictwem hanzeatów doszło do zawarcia rozejmu, którego ustalenia okazał się bardzo niekorzystne dla unii. W jego
wyniku Eryk I został zmuszony do oddania dopiero co zdobytego Szlezwiku, który miał być przekazany Hanzie w zastaw. W zamian za to otrzymał on niewielki
zamek Tønder. Jak się później okazało Hanzeaci zdecydowali się po pewnym czasie oddać Szlezwik Holsztyńczykom, a konkretniej miało to miejsce w 1421 r.63
W trakcie trwania tego konfliktu Eryk I podjął także próbę odzyskania Estonii,
znajdującej się wówczas po panowaniem krzyżackim. Chciał w ten sposób wykorzystać osłabienie zakonu. W tym celu podjął decyzję o nawiązaniu sojuszu z Polską64. Na przełomie 1414 i 1415 r. doszło do wzajemnej wymiany poselstw pomiędzy Erykiem I Pomorskim, a Władysławem Jagiełłom. Ich wynikiem było ustalenie
wspólnego planu działania przeciwko Zakonowi na płaszczyźnie dyplomatycznej
i prawnej65. Efektem tych wspólnych ustaleń było wzajemne wsparcie swoich roszczeń na soborze w Konstancji w 1416 r. Wtedy to delegacja duńska dostarczyła
delegacji polskiej dodatkowych argumentów przeciwko Krzyżakom, a polski rzecznik na soborze w Konstancji, czyli rektor krakowski Paweł Włodkowic, prezentu59
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 128; L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.14; A. Waśko, Region…, s. 517.
L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.14.
61
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 129; A. Waśko, Region…, s. 518.
62
Ibidem, s. 129.
63
Ibidem, s. 129; A. Waśko, Region…, s. 518.
64
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 128; A. Waśko, Region…, s. 518.
65
Z. Nowak, Przymierze Polski i Litwy z państwami unii kalmarskiej w 1419 r., Zapiski Historyczne, t. XXXIV,
z. 3, 1969, s. 51.
60
60
jąc sprawę bezprawnego zagarnięcia Pomorza Wschodniego przez Zakon, przytaczał również sprawę zajęcia Estonii66. Również w późniejszym czasie dochodziło
do bezpośrednich spotkań dyplomatycznych pomiędzy Polską a Danią, które były
przede wszystkim skierowane przeciwko wspólnemu wrogowi w postaci Zakonu.
Warto tutaj również wspomnieć, iż zwolennikami zacieśnienia stosunków
między dwoma uniami byli także, skupieni wokół Eryka I, książęta pomorscy. Dotychczas dynastie pomorskie były pogrążone w wewnętrznych konfliktach między sobą. Wraz z wstąpieniem Eryka na tron skandynawski doszło do konsolidacji dynastii wokół najpotężniejszego z jej przedstawicieli. Poza tym król unii kalmarskiej od samego początku swego panowania chętnie wspierał swych pomorskich pobratymców. Największym zwolennikiem zawarcia przymierza pomiędzy
unią kalmarską a unią polsko-litweską, był książę słupski Bogusław VIII67. Wynikało to głównie z dwóch powodów, a mianowicie jego ziemie były nękane napadami Krzyżaków, dlatego szukał wsparcia jednocześnie u obydwu swych protektorów, a poza tym zdecydował się oddać Erykowi I na wychowanie swego jedynego syna Bogusława IX, który stał się tym samym najbardziej prawdopodobnym
następcą tronu unii kalmarskiej. Rozwiązanie to wydawało się bardzo korzystnym dla Eryka, bowiem sam nie miał potomków, którym mógłby pozostawić tron
skandynawski. Zwłaszcza, że wspomniany tutaj Bogusława IX należał praktycznie do najbliższej rodziny króla, a dokładniej był dla niego bratem stryjecznym68.
Od czasu soboru w Konstancji związki między unią kalmarską a unią polsko-litewską stopniowo się zacieśniały. Wielokrotne wymiany poselstw i listów
doprowadziły wreszcie do sfinalizowania tych rokowań. W 1419 r. doszło do zawarcia przymierza pomiędzy Polską i Litwą a unią kalmarską69. Zdarzenie to zostało potwierdzone poprzez sporządzenie odpowiednich aktów prawnych. Jednak mamy w tym wypadku do czynienia z dość dziwną sytuacją, bowiem w
tym wypadku nie doszło do osobistego spotkania władców państw obu unii.
Ograniczono się tutaj właściwie tylko do wymiany posłów. Dlatego przymierze
to zostało potwierdzone aż trzema aktami. Pierwszy z nich został sporządzony
w dniu 23 czerwca 1419 r. w Kopenhadze, był to akt ze strony Eryka I Pomorskiego króla Danii, Szwecji i Norwegi i księcia Pomorza70. Akt ze strony polskiej
powstał natomiast w postaci dwóch aktów, przy czym obydwa powstały w tym
samym dniu i w tym samym miejscu, a dokładniej 15 lipca 1419 r. w obozie pod
klasztorem w Czerwińsku71. Poza samym przymierzem Eryk I Pomorski wystąpił
66
67
68
69
70
71
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 128; Z. Nowak, Przymierze…, s. 51.
B. Zientara, Rozdrobnienie…, s. 290-291.
L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.14; B. Zientara, Rozdrobnienie…, s. 291.
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 128.
Z. Nowak, Przymierze…, s. 67; B. Zientara, Rozdrobnienie…, s. 291.
Z. Nowak, Przymierze…, s. 71.
61
też z projektem małżeństwa swojego następcy Bogusława IX z Jadwigą Jagiełłówną. Gdyby małżeństwo to doszło do skutku wówczas mogłoby dojść do pełnego zjednoczenia unii polsko-litewskiej i unii kalmarskiej, oraz Pomorza Słupskiego. Byłby to twór panujący praktycznie nad całym Bałtykiem, stanowiący olbrzymie zagrożenie zarówno dla Krzyżaków, jak i dla Hanzy. Jednak plan ten nigdy
nie został zrealizowany, tuż po tych wydarzeniach całkowicie odmieniła się sytuacja polityczna w Europie72. Polska zerwała bowiem kontakty z Zygmuntem Luksemburczykiem, który był przyjacielem Eryka I, a w dodatku w 1420 r. nawiązała kontakty dyplomatyczne z elektorem brandenburskim Fryderykiem przeciwnikiem Pomorza 73. Natomiast Eryk I wraz z książętami pomorskimi zawarł w dniu
15 sierpnia 1423 r. w Szczecinku, przymierze z Zakonem74.
Polityka prowadzona przez Eryka I spowodował, iż stosunki z Hanzą stały
się bardzo napięte. Niezadowolenie hanzeatów wzbudziło przede wszystkim to,
że nadał miastom duńskim nowe prawa i starał się wzmocnić handel krajowy.
W 1422 r. wprowadził prawo dotyczące wszystkich miast Zelandii, w którym zakazywał usuwania burmistrzów i nie pozwolił zasiadać w radzie miejskiej rzemieślnikom. Konsekwencją tego było właściwie oddanie rządów w mieście patrycjatowi kupieckiemu. Kolejnymi były postanowienia wedle, których zakazywał
handlu obcym kupcom z wsią i handlu detalicznego. W 1423 r. w Szwecji wydał
prawo, które zakazywało przybijania do brzegu, w miejscach gdzie nie było portów75. Wszystkie te postanowienia uderzały w Hanzę, dlatego już po wprowadzeniu pierwszych praw, czyli w 1422 r. wprowadziła zakaz handlu z krajami północy76. W 1423 r. doszło do rokowań pomiędzy Hanzą a unią kalmarską w czasie, których Eryk zagroził swym przeciwnikom wprowadzaniem cła w Sundzie77.
W 1426 r. unia kalmarska wspierana przez książąt pomorskich rozpoczęła
wojnę z Holsztynem, po stronie, którego opowiedziała się Hanza. W 1427 r. doszło w Sundzie do bitwy w wyniku, której flota duńska pokonała flotę hanzeatycką78. W wyniku tego konfliktu, Eryk I zdecydował się w 1429 r. wprowadzić cła
w Sundzie79. Doprowadziło to jednak do blokady portów szwedzkich przez Hanzę. Ostatecznie udało się jedna zawrzeć rozejm w 1432 r., zgodnie z którym unia
utraciła Szlezwik, ale za to jej flota panowała na morzu, a hanzeaci musieli się
wyrzec dalszych działań ofensywnych na morzu80.
72
73
74
75
76
77
78
79
80
B. Zientara, Rozdrobnienie…, s. 292.
Z. Nowak, Przymierze…, s. 75;B. Zientara, Rozdrobnienie…, s. 292.
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 130; Z. Nowak, Przymierze…, s. 76;B. Zientara, Rozdrobnienie…, s. 292.
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 134; A. Waśko, Region…, s. 518.
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 129.
Ibidem, s. 134.
Ibidem, s. 131.
Ibidem, s. 131; L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.14; A. Waśko, Region…, s. 518.
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 131-132; A. Waśko, Region…, s. 518.
62
Mniej więcej w tym samym czasie narastało niezadowolenie w Szwecji, gdzie
decyzje Eryka I zaczęły natrafiać na coraz to większy opór. Wynikało to przede
wszystkim z narastających obciążeń podatkowych, związanych z prowadzonymi
działaniami wojennymi. Poza tym szwedzka rada królewska miała już dość lekceważenia swych rad przez króla, a próba osadzenia duńskiego arcybiskupa w Uppsali, nieomal doprowadziła do zbrojnego powstania. Jednak najtrudniejsza sytuacja zapanowała w górniczej prowincji Dalarne, która zajmowała się głównie eksportem miedzi i żelaza do miast hanzeatyckich. Tymczasem wojna z Hanzą doprowadziła do znacznego spadku eksportu tych surowców, co w konsekwencji
doprowadziło do zubożenia miejscowej ludności81.
Rosnące niezadowolenie i pogarszająca się sytuacja gospodarcza, doprowadziły 1432 r. w prowincji Dalarne do wybuchu powstania chłopskiego, na czele którego stanął przedsiębiorca górniczy Engelbrekt Engelbrektson. Praktycznie
do 1434 r. wszystkie królewskie twierdze poza Sztokholmem trafiły w ręce powstańców. Wówczas rada królewska zdecydowała się na wypowiedzenie posłuszeństwa Erykowi I. W ten sposób król został zmuszony do podjęcia rokowań,
w wyniku których musiał zgodzić się na dość duże ustępstwa, prowadzące do
powiększenia szwedzkiej autonomii. Musiał przywrócić urzędy drotsa i marszałka, urzędników mógł mianować tylko za zgodą rady szwedzkiej. Poza tym wymuszono na nim także obniżenie podatków82.
Po załagodzeniu sytuacji w Szwecji Eryk Pomorski zdecydował się w maju
1435 r. w Vordingborg zawrzeć pokój z Holsztynem i Hanzą. Wedle jego postanowień Szlezwik stał się dożywotnim lennem hrabiego Adolfa Schauenburga
z Holsztynu. Hanza uzyskała potwierdzenie jej dotychczasowych przywilejów,
jednak cła w Sundzie zostały zachowane83.
W 1436 r. szwedzka rada zdecydowała się ponownie wypowiedzieć posłuszeństwo królowi, który wbrew wcześniejszym ustaleniom nie dotrzymał swych
zobowiązań. Rada mianowała wówczas dwóch gubernatorów Engelbrekta Engelbrektsona i antyunijnego Karla Knutssona Bonde. 27 kwietnia 1436 r. został
zamordowany Engelbrekt, w wyniku czego na czele państwa stanął teraz Karl
Knutsson. Wkrótce po tym wydarzeniu rada podjęła decyzję o przystąpieniu do
rozmów z królem. Rokowania pomiędzy Erykiem a szwedzką radą zakończyły się
zawarciem układu w Kalmarze w dniu 23 sierpnia 1436 r. Na mocy tego układu
związek państw skandynawskich stał się ograniczoną unią personalną, w której
poszczególne kraje miały zagwarantowaną odrębność prawną i administracyjną.
Natomiast na jej czele miał stać elekcyjny król. Poza tym Eryk I został zmuszony
do zniesienia cła w Sundzie84.
81
82
83
84
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 135; A. Waśko, Region…, s. 518-519.
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 135-137; A. Waśko, Region…, s. 519-520.
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 137; A. Waśko, Region…, s. 520.
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 137-138; A. Waśko, Region…, s. 520.
63
Układ zwarty w Kalmarze był praktycznie polityczną klęską Eryka I Pomorskiego i pogrzebaniem jego planów centralizacyjnych. Dlatego zdecydował się wycofać i osiąść na Gotlandii, licząc jednak na odmianę sytuacji. W 1437 r. Eryk po
raz ostatni udał się do Danii, aby zabiegać o uznanie księcia słupskiego Bogusława IX za króla duńskiego. Jednak jego plan spotkał się ze zdecydowanym sprzeciwem rady duńskiej. W 1438 r. Eryk ponowie opuścił Danię i osiadł na Gotlandii85,
gdzie przebywał aż do 1449 r.86 W tym okresie stopniowo został zdetronizowany we wszystkich trzech królestwach, a dokładniej w Danii 23 czerwca 1439 r.87,
w Szwecji we wrześniu 1439 r.88, w Norwegii w 1442 r.89
Eryk I Pomorski był osobą starannie wykształconą i niezwykle ambitną. Snuł
wielkie plany o stworzeniu wielkiego mocarstwa nad Bałtykiem. Jednak jak się potem okazało jego zdolności były nie wystarczające do realizacji celów jakie przed
sobą postawił, a jego cechy charakteru często doprowadzały go do podejmowania złych decyzji. Poza tym dość często starał się realizować kilka planów jednocześnie, przez co tracił możliwość skutecznej realizacji poszczególnych z nich.
Ale mimo tych wszystkich klęsk jakie poniósł, jest on pierwszą osobą pod władzą, której udało się zjednoczyć praktycznie całą Skandynawię, a dzięki jego pochodzeniu zostało zawarte również ścisłe i trwałe przymierze z Pomorzem.
Kontakty duńsko-pomorskie w okresie średniowiecza, zyskały zupełnie nowy
wymiar i charakter, bowiem poza sferą kulturową i społeczną, bardzo silnie zaczęły zaznaczać się w sferze politycznej. Oba te państwa zaczęły w tym okresie
dążyć do stworzenia coraz to silniejszego i trwałego przymierza. Jego podstawą
stała się chęć realizacji wspólnych planów i pojawienie się wspólnych wrogów.
Efektem tego były coraz silniejsze powiązania dynastyczne. Najlepszym tego
przykładem jest pojawienie się przedstawicieli pomorskich dynastii książęcych,
w osobie Małgorzaty Samborówny i Eryka I Pomorskiego, na tronie duńskim. Sam
Eryk natomiast stał się też pierwszym władcą pod którego rządami zjednoczyła
się cała Skandynawia.
85
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 137-138; A. Waśko, Region…, s. 520.
E. Rymar, Rodowód…, s. 332; L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.14.
87
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s.139; E. Rymar, Rodowód…, s. 332; L. Walkiewicz, Z Darłowa…,
s.14; A. Waśko, Region…, s. 520.
88
W. Czapliński, K. Górski, Historia…, s. 139; E. Rymar, Rodowód…, s. 332; A. Waśko, Region…, s. 520.
Natomiast L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.14, błędnie przytacza tutaj 1441 r.
89
E. Rymar, Rodowód…, s. 332; L. Walkiewicz, Z Darłowa…, s.14.
86
64
Kazimierz Ickiewicz
Strajk w Fabryce Przekładni Samochodowych
„Polmo” w Tczewie w 1980 roku
Niedawno minęła 30 rocznica lipcowego strajku w FPS „Polmo” w Tczewie.
Strajk ten wpisał się na karty najnowszej historii Polski. Był jednym z kilku, które poprzedziły sławny i zakończony sukcesem strajk sierpniowy w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, gdzie narodziła sie „Solidarność” jako Niezależny Samorządny
Związek Zawodowy.
Strajki lipcowe były odpowiedzią społeczeństwa na wprowadzne w życie 1 lipca 1980 roku znaczące podwyżki cen mięsa i wędlin – artykułów wówczas deficytowych. Znany historyk Andrzej Friszke (autor książki „Polska. Losy państwa
i narodu 1939-1989”. Warszawa 2003) tak napisał: „wybuchały strajki w wielu fabrykach odalonych od siebie o setki kilometrów – w Ursusie, Włocławku, Tczewie,
Mielcu i innych miejscowościach. Wszędzie wysuwano żądania wycofania podwyżki lub zwiększenia płac. Władze były zaskoczone protestami i obawiały się eskalacji sprzeciwu. Przyjęły więc metodę szybkiego gaszenia strajków przez zaspokajanie żądań ekonomicznych”.
Jednak nie wszyscy wiedzą, że pierwszy strajk w 1980 roku zorganizowany został w dniach 2-3 lipca we wspomnianej FPS „Polmo” w Tczewie. O tym
jak przebiegał rozwój wypadków w „Polmo” nie przeczytamy w żadnej syntezie dziejów Polski, ani nawet w monografii traktującej o sierpniowych strajkach
i powstaniu „Solidarności”. Historycy zainteresowani badaniem tej problematyki skazani są na zbieranie relacji świadków o tych szczególnych wydarzeniach,
ale dzięki temu otrzymujemy jedno z cenniejszych źródeł jakie zachowało sie po
tamtych protestach.
Szczegółowa relacja o strajku w FPS „Polmo” została zamieszczona w Biuletynie Informacyjnym Nr 13 Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” w FPS „Polmo”
z 1981 roku. Wspomnieniami o tych wydarzeniach podzielili sie późniejsi znani działacze „Solidarności”: Konrad Gajewski, Zdzisław Graczyk, Edmund Polak,
Zdzisław Stachowicz i Andrzej Staśkowski.
Dużą wiedzę nt. strajku wnoszą wywiady przeprowadzone przez Adama Cherka z Mieczysławem Śliwką i Maciejem Krużyckim a zamieszczone na stronie internetowej www.tygodniksolidarnosc.com/relacje/1_tczew.html. Z wymienionych
wspomnień i rozmów wyłania się obraz tego co wydarzyło się na początku lipca
1980 roku w tczewskiej fabryce, jak zaorganizowane były protesty, co się podczas
nich działo i jakie odczucia mieli jego uczestnicy. Dowiadujemy się, że FPS „Po65
lmo” zatrudniała w 1980 roku ok 2500 pracowników i był to jeden z większych
zakładów produkcyjnych w Polsce. To właśnie w tym miejscu w dniach 2-3 lipca 1980 roku po drastycznej podwyżce cen żywności, w tym również cen w zakładowej stołówce pracownicy postanowili zaprotestować. Zatrzymanie pracy jedynego takiego zakładu w Polsce – produkującego różne rodzaje skrzyń biegów
do wszystkich typów autobusów i samochodów ciężarowych – było odczuwalne dla gospodarki kraju.
Wszystko zaczęło się 2 lipca około godziny 9.00, od wprowadzenia nowego
cennika z podwyżkami w stołówce zakładowej. Pracownicy domagali się wyjaśnienia nagłej podwyżki cen (o 50-70 procent) w stołówce, z której często korzystali. Wybrali swojego „męża zaufania” w osobie Tadeusza Landowskiego, który został wysłany do Rady Zakładowej, aby dowiedzieć się czegoś więcej. W zakładzie pracy panowała napięta atmosfera, pracownicy nie włączali maszyn, rozmawiali o podwyżkach, które okazały się faktem, gdy Tadeusz Landowski powrócił na Wydział Narzędziowni, gdzie pracował i wywiesił na tablicy ogłoszeń dwie
kartki z cenami przed i po podwyżce. Wkrótce do narzędziowni zaczęli przychodzić robotnicy z innych wydziałów i odbył sie tam wiec, po którym zastrajkowały
inne wydziały. Istotne było także to, że do strajku przyłączyli sie pracownicy drugiej zmiany, którzy zaczynali pracę o godzinie 14.00. Wszystko działo się spontanicznie, bez przywódców. Nie było Komitetu Strajkowego, a jedynie „mąż zaufania” załogi – wspomniany Tadeusz Landowski.
Można powiedzieć, że tak naprawdę to cennik wywieszony w narzędziowni był iskrą zapalną. Podczas strajku domagano się zmiany cen i podwyżki płac,
a także likwidacji sklepów komercyjnych i podniesienia zasiłków rodzinnych. Dyrekcja i władze partyjne PZPR wywierały ogromną presję na strajkujących. Straszono wprost i jednoznacznie: „Jak nie podejmiecie pracy, to wejdzie wojsko i zajmie wasze miejsca przy maszynach, a was wyrzucą za bramę”. Pracownicy FPS
„Polmo” byli w tej atmosferze zdani tylko na własne siły.
Tczewski strajk odbił się jednak szerokim echem w Warszawie. Wkrótce zakład odwiedziło wielu oficjeli PRL: Jan Szydlak – szef Centralnej Rady Związków
Zawodowych i sekretarz KC PZPR, I. Maciejewski – dyrektor generalny Zjednoczenia Przemysłu Maszynowego i lokalne władze partyjne. Robotnicy wywalczyli
swoje. W dniu 4 lipca 1980 roku o godzinie 6.00 na tablicy ogłoszeń został wywieszony komunikat podpisany przez dyrektora FPS „Polmo”, który informował,
że zmieniono ceny na stołówce, a załoga otrzymała podwyżkę wynagrodzenia.
Podobno po wygaśnięciu strajku w Tczewie, powstała lista pracowników do
zwolnienia – tych, którzy byli najbardziej aktywni podczas protestu. Nie wiadomo jednak co się z nią stało. Wiele osób twierdzi, że gdyby nie strajki gdańskie w
sierpniu ’80 setki pracowników poszłoby na bruk.
Strajk w FPS „Polmo” z 2-3 lipca 1980 roku wyraźnie zapisał się w historii mia66
sta, regionu i Polski. Polmowcy mieli prawo mieć poczucie dumy i satysfakcji. Nie
tylko dlatego, że dyrekcja fabryki dotrzymała złożonych obietnic. Bowiem rzeczywiście podniesiono płace, zmieniono ceny stołówkowe. Jednak znacznie ważniejsze było to, z czego już zdawali sobie sprawę strajkujący – „przełamanie strachu
i uwierzenie we własne siły”. We wspomnianym „Biuletynie Informacyjnym nr 13”
trafnie spuentowano, że lipcowy strajk 1980 roku „była to cegiełka w budowie
sierpniowego zwycięstwa”.
Jaki był odgłos strajku załogi „Polmo” wśród pracowników Stoczni Gdańskiej im. Lenina? Alojzy Szablewski, jeden z głównych przywódców stoczniowych stwierdził, że „Strajk FPS „Polmo” w Tczewie był powszechnie komentowany. Stoczniowcy mówili i podziwiali, że zakład mniejszy niż stocznia podjął samodzielną walkę. Strajki w Tczewie i Lublinie stały się bodźcem do przygtowania strajku w Stoczni Gdańskiej”.
Strajki sierpniowe to już drugi etap strajków w Polsce w 1980 roku. Rozpoczęły się one 14 sierpnia w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. W ciągu następnych
kilku dni wiele zakładów na Pomorzu i w całym kraju zaczęło przystępować do
strajków solidarnościowych. Tak było również z FPS „Polmo” w Tczewie, gdzie
21 sierpnia 1980 roku, na drugiej zmianie, utworzony został Zakładowy Komitet
Strajkowy. Jego przewodniczącym został Andrzej Kaszuba, a wiceprzewodniczącym Janusz Weiznerowski. Strajk w Tczewie stał się faktem.
Strajkujący pracownicy przejęli zakład. Zażądali od kierownictwa „Polmo” pieczęci, ktorymi opieczętowali maszyny, zabezpieczyli magazyny, bramy oraz ważniejsze obiekty. Postawiono posterunki – stałe i ruchome – m.in. przy kasie zakładu. Odpowiedzialny za nie był Henryk Tarasiewicz. Zakładowy Komitet Strajkowy
powołał Komisję Socjalną, której celem było gromadzenie żywności dla strajkujących oraz Zespół Przeciwpożarowy z Mieczysławem Tydą na czele, dbający o bezpieczeństwo przeciwpożarowe. Nie udało się natomiast przejąć zakładowego radiowęzła. Pracownicy „Polmo” byli w stałym kontakcie z Gdańskiem. Jako łącznika wybrano Leszka Lamkiewicza, który informował załogę o przebiegu spotkań
z Międzyzakładowym Komitetem Strajkowym w Gdańsku. W Zakładowym Domu
Kultury, w dniu 27 sierpnia, została odprawiona msza święta. Były wzruszające pieśni, kazanie, spowiedź, komunia św., a na zakończenie „Boże coś Polskę”.
Wreszcie nadszedł dzień 31 sierpnia 1980 roku. Podpisane zostało porozumienie w sprawie 21 postulatów pomiędzy stroną rządową a Międzyzakładowym
Komitetem Strajkowym. Wkrótce zarejestrowany został Niezależny Samorządny
Związek Zawodowy „Solidarność”.
Podsumowując: w jubileuszu 30-lecia Sierpnia ’80 i powstania NSZZ „Solidarność” Tczew ma swój konkretny i wymierny udział. Nie ma już oczywiście
FPS „Polmo”, ale pozostała trwała tradycja i dziedzictwo. Tczewscy Polmowcy
znaleźli się wśród prekursorów późniejszych zwycięskich strajków sierpniowych.
67
Wielu strajkujących w FPS „Polmo” wpisano do Encyklopedii „Solidarności”.
W różnych publikacjach pojawiają się informacje, że pierwszy był strajk kolejarzy
w Lublinie. Miał on jednak miejsce w dniach 7-12 lipca. O strajku w naszym mieście wciąż jest mało publikacji i sprawa nie jest szerzej znana. Dlatego też winniśmy dzisiaj okazać szacunek, uznanie i pamięć załodze FPS „Polmo” w Tczewie.
Bibliografia:
• Biuletyn Informacyjny Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” w FPS „Polmo” Nr 13 z 1981 roku
• Cherek Adam, Sierpień ’80 w Fabryce Przekładni Samochodowych „Polmo”
w Tczewie, www.tygodniksolidarnosc.com/relacje/1_tczew.html
• Cherek Adam, Wywiad z Mieczysłąwem Śliwką, www.tygodniksolidarnosc.com/relacje/1_tczew.html
• Cherek Adam, Wywiad z Maciejem Krużyckim, www.tygodniksolidarnosc.
com/relacje/1_tczew.html
• Cześnik Janusz, Pracownicy FPS Polmo – za strajk zapłacili później, www.
portalpomorza.pl
• Friszke Andrzej, Polska. Losy państwa i narodu 1939-1989, Warszawa
2003
• Golicki Józef, Album tczewski 1945-2000. Początek i koniec, Pelplin 2006
• Grabowska Ewelina, Sząszor Agnieszka, Protest zaczął się w narzędziowni. Tczewska FPS „Polmo” była latem 1980 roku pierwszym strajkującym
zakładem na Pomorzu „Gazeta Tczewska” Nr 34 z 2009
• Kulas Jan, Historyczny strajk „Gazeta Tczewska” Nr 26 z 2005 roku
• Kulas Jan, Dziedzictwo tczewskiej „Soldarności” „Panorama Miasta” Nr 7
z 2005
• Roszkowski Wojciech, Historia Polski 1914-1990, Warszawa 1991
• Stachowicz Zdzisław, Stracone złudzenia, [b.m.w] 2006
• Ziółkowski Józef, Śladami bohaterów „Dziennik Bałtycki” Nr 203 z 2005
• Ziółkowski Józef, Tu zaczął się strajk „Dziennik Bałtycki” Nr 168 z 2005
68
Tomasz Jagielski
Franz Möller – nauczyciel z Wróblewa
na Żuławach Gdańskich
W 1872 roku urodził się we Wróblewie Franz Möller, którego zapiski są bezcennym źródłem wiedzy o historii Wróblewa. Małego Franza uczył Alber Zur,
który był jego wujem, ponieważ ożenił się z siostrą jego ojca. Gdy chłopiec miał
czternaście lat, zabrał go na wycieczkę po Niemczech. Stary wujek mający 68 lat
kształtował umysł młodego chłopca.
Z notatek kronikarza Wróblewa nauczyciela Franza Möllera, możemy poznać
ówczesne życie wiejskie1. W sierpniu rozpoczynały się zbiory rzepaku, który
zwożono na plac. Ziarno było młócone przez konie, które chodziły po okręgu.
Słomę wykorzystywano do ogrzewania budynków. Gdy plony były wysokie, gospodarze otrzymywali na Jarmarku św. Dominika dobrą cenę za niego.
W roku 1888 August Möller wraz ze swoim sąsiadem Nickel zakupił pierwszą maszynę parową do młócenia zboża. Domownicy na posiłki zbierali się w jednym pomieszczeniu. Każdy miał przy stole swoje miejsce według rangi. Właściciel majątku kroił chleb, każdy mógł jeść do woli. Wcześniej ostrzył nóż o próg
w drzwiach. Jedzenie nie było zbyt różnorodne; groch, zielona fasolka, pasternak,
peklowana wieprzowina. W czasie Świąt Bożego Narodzenia jadano mięso tłustych świń. Właściciele ziemscy i ich pracownicy jedli to samo przy jednym stole.
Konie wieczorem zaganiano do stajni z pastwiska. Krowy od wiosny do jesieni
były na łąkach. Dla 12 krów mlecznych w gospodarstwie Augusta Möller nie zatrudniano dojarza. Sama pani Möller wraz z dwoma służącymi doiła krowy. Z mleka robiono masło, które sprzedawano na rynku po 70-80 fenigów za funt. Pani
Möller bardzo dbała o ogród w którym rosło mnóstwo pięknych kwiatów. Umiała
z tego czerpać również profity. W piątki wraz z córką robiła bukiety, które sprzedawała. To samo robiły z owocami.
W 1898 roku czwartym nauczycielem w miejscowej szkole zostaje Franz Möl2
ler . Kiedyś sam się w niej uczył, a teraz miał nauczać innych. Gdy przybył pierwszego dnia do pracy zauważył tabliczkę w ławce ze swoim nazwiskiem. Młody pedagog z zapałem zabrał się do pracy. Prowadził kursy uprawy owoców i
małe przedszkole. Tłumaczył uczniom podstawy przetwórstwa i upraw drzew
1
T. Jagielski, Życie codzienne w pierwszej połowie XX wieku mieszkańców Wróblewa na Żuławach Gdańskich
[w:] „Teki Kociewskie 3”, Tczew 2009, s. 48.
2
F. Möller, Die Geschichte der Sperlingsdorf Schule, [w:] „Unser Danzig: Mitteilungsblatt des Budes der Danziger”, nr 1, Lübeck 1957, s. 2.
69
owocowych. Z wielką pasja oddawał się pszczelarstwu. Jego pszczoły pochodziły z 30 krajów i przynosiły bogate zbiory. Mógł z duma powiedzieć, że Wróblewo to: „kraina mlekiem i miodem płynąca”. Swoich uczniów wprowadzał również w świat pszczelarstwa.
W 1908 roku, dokładnie 9 czerwca, nauczyciel Franz Möller ożenił się z byłą
uczennicą Sabine Nickel, a uroczystość odbyła się w miejscowym kościele. Młodzi mieszkali w murach starej szkoły. Młoda żona uczyła prac ręcznych. Była dobrym duchem w szkole, pomagając w przypadku chorób i urazów. Młodzi doczekali się trójki dzieci. I tak mijały lata przy spokojnej pracy.
Mieszkanie szkolne było zbyt ciasne. Sam budynek w 1921 roku obchodził
100 rocznicę wybudowania. Szkołę postanowiono już dawno rozbudować. W latach 1928/1929 obiekt został wykonany. W dniu 2 września 1929 roku nastąpiło
uroczyste otwarcie nowej szkoły we Wróblewie. Po starej pozostał żal i smutek
oraz stare fotografie w szkolnej kronice. Oba budynki przedstawiały coś przeciwnego i czasowo odległego. W nowej szkole problem z brakiem miejsca został rozwiązany. Klasy były wysokie, jasne i przestrzenne. Organizowano w nich przedstawienia z okazji Świąt Bożego Narodzenia, co w starej szkole było niemożliwe.
Życie w latach trzydziestych XX wieku we Wróblewie płynęło sennie i spokojnie. Według spisu ludności z 18 sierpnia 1930 roku wieś zamieszkiwały 172,
w tym 87 mężczyzn i 85 kobiet. Sołtysem był Nickel, który reprezentował Wróblewo w Rokitnickim Związku Wałowym i dbał o dobry stan wałów. Tuż nad rzeką stała karczma wiejska, nieco na południe kuźnia, w kierunku północnym kościółek. Z okazji 340 rocznicy przekazania ołtarza przez U. Schewecke, przystąpiono do remontu świątyni w roku 1931 (przekazanie ołtarza w 1591 roku). Oddano tablice ołtarzowe do konserwacji w muzeum w Gdańsku, trwającej 10 lat.
W 1932 roku zakończono prace renowacyjne w kościele. Data ta (1932) została umieszczona na chorągiewce kościelnej wieży. Prace remontowe nie zmieniły charakteru świątyni. W dość niskim wnętrzu zachowano mały ołtarz, drewnianą ozdobioną malowidłami ambonę, chór i organy. Sufit był ozdobiony obrazami kobiecych głów, które symbolizowały: wiarę, cierpliwość, łagodność i pokój. W roku 1937 dalej grały organy mające 122 lata. Obsługiwało tylko czterech
organistów – nauczycieli. Przez 40 lat organistą podczas mszy był Franz Möller.
W 1933 roku małżeństwo nauczycieli Möller obchodziło srebrny jubileusz pożycia. Nastały jednak czasy rządów nazistowskich w Niemczech, a ich odgłosy docierały do Wolnego Miasta Gdańska. 1 października 1937 roku nauczyciel Franz
Möller przeszedł na emeryturę i wraz z cała rodziną przeprowadził się do Oruni.
Mieszkańcy Wróblewa uczcili go za jego 40-lecie pracy pedagogicznej podczas
okolicznościowego festynu.
Nowym nauczycielem był Hermann Decker. Dla niego Wróblewo stało się drugim domem. Poślubił córkę miejscowego gospodarza Ewę Makler. Wojna znisz70
czyła jednak ich małżeństwo. On zginął na froncie wschodnim w 1944 roku,
a jego żona została wdową z dwójką dzieci. Przez całą wojnę w szkole odbywały się zajęcia. W 1945 roku wycofujące się wojska niemieckie wysadziły most
na Motławie w Wróblewie. Odgrodzili wieś od szkoły, a uczniowie uczęszczali na lekcje do Grabiny-Zameczek. Taki był koniec niemieckiej placówki oświatowej w osadzie.
Rosjanie zastali wiejskiego nauczyciela Franza Möllera, który do końca spisywał dzieje osady. Później wyjechał do Niemiec Zachodnich, a jego notatki i Johna
Muhl oraz badania Artura Giesebrechta doprowadziły w sierpniu 1953 roku do
powstania opracowania o Wróblewie.
28 marca 1957 roku Franz Möller zmarł w Kilonii w Niemieckiej Republice Federalnej. Przeżył on 85 lat, z tego 40 był nauczycielem i organistą w Wróblewie (od 1898 do 1937). Pod koniec życia pisał wspomnienia z czasów żuławskich, które publikowano w niemieckim miesięczniku „Unser Danzig” – „Nasz
Gdańsk”. Jego byli uczniowie po wyjeździe z Wróblewa utrzymywali z nim stały kontakt i często do niego pisali. Pozostawił w ich pamięci dobre i miłe wspomnienia wspólnej nauki i zabawy w wróblewskiej szkole.
71
Lech Korda
Historia piłki ręcznej w Tczewie
w latach 1963-19701
I. Sekcja piłki ręcznej chłopców w latach 1963-1970
1. Reprezentacje tczewskich szkół podstawowych na arenie wojewódzkiej
Rozgrywki wewnątrzszkolne, międzyszkolne, międzypaństwowe, wojewódzkie oraz zawody pod egidą związków sportowych w grupach młodzieżowych
możemy podzielić na trzy kategorie wiekowe: dzieci, młodzików oraz juniorów2.
W najmłodszej grupie brały udział szkoły podstawowe. W młodzikach rywalizowały szkoły średnie, natomiast w najstarszej kategorii juniorów współzawodniczyły Szkolne Kluby Sportowe oraz Miejskie Kluby Sportowe3.
W kategorii dzieci, w zawodach piłki ręcznej Tczew reprezentowany był
w 1964 roku przez Szkołę Podstawową nr 4, która zwyciężyła w mistrzostwach
Tczewa, dzięki czemu uzyskała awans do finałów wojewódzkich w Garczynie,
a w nich zajęła trzecie miejsce, ustępując jedynie SP nr 3 z Gdyni, która zajęła pierwsze miejsce oraz SP Gdańsk4 sklasyfikowanej na drugim miejscu podium.
Nauczycielem wychowania fizycznego i opiekunem odpowiedzialnym za drużynę podczas zawodów był wówczas Józef Byczyński5.
Rok później przedstawiciel miasta Tczewa nie odniósł większych sukcesów,
natomiast już w 1966 roku, nowoutworzona Szkoła Podstawowa 1000-lecia
zwyciężyła w mistrzostwach Tczewa. Na arenie województwa nie dała szans
swoim rówieśnikom, wygrywając Mistrzostwa Wybrzeża wyprzedzając SP nr 2
Kwidzyn, które zajęło drugie miejsce i SP nr 23 Gdańsk, które zostało sklasyfiko1
Niniejszy artykuł powstał na bazie pracy licencjackiej pod tym samym tytułem, napisanej w Instytucie Historii Uniwersytetu Gdańskiego, pod kierunkiem prof. UG, dr hab. Grzegorza Berendta w 2010 r.
2
Dzieci i młodzicy grali piłkami o wadze od 325 do 400 gramów i obwodzie od 54 do 56 centymetrów. Juniorzy i seniorzy rywalizowali piłkami o ciężarze od 425 do 475 gramów i obwodzie od 58 do 60 centymetrów, Związek Piłki Ręcznej w Polsce (dalej cyt.: ZPRP), Przepisy gry w piłkę ręczną 11 i 7 osobową, Kraków 1961, s. 41.
3
APG, PWRN, t. 4238, Sprawozdanie z działalności Szkolnego Związku Sportowego w Gdańsku w 1965 r., s. 6.
4
Brak numeru szkoły podstawowej w Gdańsku, ze względu na zły stan dokumentów (ze względu na zalanie dokumentu wodą) i brak możliwości jego odczytania.
5
Relacja Mariana Stawickiego z dnia 14.03.2010.
73
wane na ostatnim miejscu podium6. Wówczas trenerami zespołów byli nauczyciele wychowania fizycznego, którzy zajmowali się ogólnym rozwojem uczniów
szkół, jeszcze nie w pełni skoncentrowanym na ukierunkowaniu klas w celu rozwoju piłki ręcznej.
Zdjęcie 1. Wręczenie medali za zwycięstwo w Mistrzostwach Wybrzeża, rok 1966.
Zdjęcie ze zbiorów Jacka Wiśniewskiego.
W 1967 roku zespół Szkoły Podstawowej nr 5 w Tczewie, pod kierownictwem Ryszarda Małkowskiego zajął drugie miejsce w województwie, ustępując
tylko SP nr 10 w Sopocie i wyprzedzając na podium SP nr 1 w Pucku. W kolejnym
roku chłopcy ze szkół podstawowych w Tczewie nie weszli do finałów, natomiast
w latach 1969-1970 zespół Szkoły Podstawowej nr 2 w Tczewie, pod opieką nauczyciela WF Bogdana Wujeckiego dwukrotnie zajmował drugie miejsce, ustępując tylko SP nr 29 z Gdańska i dwukrotnie wyprzedzając SP nr 8 z Wejherowa7.
2. Osiągnięcia tczewskiego szczypiorniaka w kategorii
młodzików
W kolejnej kategorii swoje zawody rozgrywali młodzicy, brali oni również
6
APG, PWRN, t. 4238, Sprawozdanie z działalności Zarządu Okręgowego SZS w Gdańsku w latach 19631966, s. 26.
7
APG, PWRN, t. 4238, Sprawozdanie z działalności Szkolnego Związku Sportowego w latach 1967-70 w Województwie Gdańskim, s. 44.
74
udział w starszej kategorii juniorów i reprezentowali MKS Tczew. Niestety ze
względu na zły stan dokumentów nie można odczytać ich osiągnięć z lat 196319648. W roku 1965 tczewski zespół reprezentowany był przez uczniów Zespołu Szkół Zawodowych, którzy zajęli czwarte miejsce, ustępując Technikum Mechanicznemu z Elbląga, szkole ponadpodstawowej z Gdańska9 oraz VII Liceum
Ogólnokształcącemu w Gdańsku. Począwszy od 1966 roku miasto Tczew było
reprezentowane przez uczniów Technikum Mechanicznego. Ten rok to ponowna dominacja TM w Elblągu, drugie miejsce przypadło szkole ponadpodstawowej z Gdańska, a trzecie miejsce na podium wywalczyli uczniowie TM z Tczewa10.
Podczas Wojewódzkich Mistrzostw Szkół Średnich w latach 1967-1970 o prymat walczyły cztery szkoły: TM Elbląg, którego trenerem był Mieczysław Pleśniak,
Technikum Budowy Miast i Osiedli z Gdańska wraz z trenerem Leonem Wallerandem, TM Gdańsk z nauczycielem Ireneuszem Furmanem oraz TM Tczew, pracujące pod okiem nauczyciela WF Henryka Gutowskiego. Henryk Gutowski był siatkarzem, lecz dzięki bardzo dobrej współpracy z trenerem MKS Tczew Ryszardem
Małkowskim zawodnicy otrzymywali i stosowali polecenia treningowe, „W Technikum miałem nauczyciela WF Pana Henryka Gutowskiego – wspomina Marian
Stawicki – który był siatkarzem. Nie mniej to wszystko, co przekazywał mu pan Ryszard, realizował z nami na zajęciach”11.
W 1967 roku w tych rozgrywkach zwycięża szkoła z Elbląga, która w finale pokonała szkołę ponadpodstawową z Gdańska, trzecie miejsce na podium
przypadło tczewianom, którzy wyprzedzili TM Gdańsk. Rok później zwycięża
TBMiO Gdańsk, wyprzedzając TM Elbląg, TM Tczew oraz Technikum Ekonomiczne
Gdańsk. Kolejny rok 1969 przynosi ze sobą niespodzianki, w tych rozgrywkach
zwycięża TM Gdańsk, przed TBMiO Gdańsk, TM Elbląg i TM Tczew. 1970 rok to
już rywalizacja tylko trzech zespołów, w których zwycięstwo przypadło TBMiO
Gdańsk, przed TM Elbląg oraz TM Tczew12.
W tym czasie sekcja MKS Tczew opierała się na uczniach Technikum Mechanicznego, a rocznik 1950 reprezentowany był przez dziewięciu uczniów jednej
klasy. Byli to m.in.: Andrzej Błaszk, Edmund Rogaczewski, Krzysztof Gorczyca,
Sylwester Strzałkowski, Tomasz Kurowski, Jerzy Radwanc, Marian Ormianin oraz
o rok starszy Marek Michalak. Później doszli młodsi zawodnicy, tacy jak Piotr
Kleinschmidt, Andrzej Stuczyński, Jacek Wiśniewski, Marian Kościelniak, Waldemar Ludew, Janusz Falc, Marek Ceglecki oraz Zbigniew Fedorczuk. Wzmocnili oni
8
Nie można odczytać dokumentu ze względu na jego zły stan, najprawdopodobniej ze względu na zalanie dokumentu wodą.
9
Ibidem.
10
APG, PWRN, t. 4238, Sprawozdanie z działalności Zarządu Okręgowego SZS w Gdańsku w latach 19631966, s. 25.
11
Relacja Mariana Stawickiego z dnia 14.03.2010.
12
APG, PWRN, t. 4238, Wojewódzkie Mistrzostwa Szkół Średnich, s. 55.
75
Tczewski MKS. Większość z tych osób w dużej mierze reprezentowała barwy technikum, będąc jednocześnie członkami MKS Tczew13. „Moim zdaniem – wspomina
Andrzej Stuczyński – zespół to była rodzina na dobre i złe, na boisku i poza nim”14.
3. Wspomnienie trenera Ryszarda Małkowskiego
Trenerem tczewskiego klubu był Ryszard Małkowski, który osobiście namawiał zawodników do grania w piłkę ręczną. „Rozmowa była konkretna, rzeczowa
i o dziwo wyczułem z jego wypowiedzi, że bardzo chciałby abym trenował w MKS
Tczew – wspomina Marian Stawicki. – Byłem w siódmym niebie. Nie dlatego, że
mogę kontynuować grę w piłkę ręczną, ale dlatego, że prosił mnie o to sam trener.
Po miesiącu współpracy był już dla mnie w temacie piłki ręcznej wyrocznią i autorytetem. Z tą ekipą Pan Ryszard pracował przez pięć lat. Były to dla nas fantastyczne lata.
Tworzyliśmy niesamowity kolektyw. Wszędzie razem, wspólne spotkania, Non Stopy (obecne dyskoteki) oraz biwaki. Zawdzięczaliśmy to wspólnej pasji, jaką była dla
nas piłka ręczna. Pan Ryszard sterował tym wszystkim tak subtelnie, że sami wiedzieliśmy, jak daleko możemy się posunąć i co nam wolno, a czego nie. Darzył nas daleko posuniętym zaufaniem, a my wiedzieliśmy, że nie możemy tego człowieka zawieść.
Traktował nas wszystkich równo. Nikt nie doznał z jego strony żadnej przykrości. Potrafił, jak zachodziła konieczność, odpowiednio skarcić. Nigdy nie zdarzyło się aby
nałożona przez Pana Ryszarda kara na któregokolwiek z nas była przyjmowana jako
niesprawiedliwa lub niesłuszna. Wiedzieliśmy, że to on ma rację”15.
4. Finansowanie zespołu oraz wsparcie socjalne dla zawodników
Działalność tczewskich klubów sportowych finansowały wówczas nie tylko
władze miasta, Szkolny Związek Sportowy, ale także tczewskie zakłady pracy, co
zresztą w tamtych czasach było rzeczą powszechną16.
MKS Tczew zapewniał swoim zawodnikom cały sprzęt sportowy m.in. stroje,
obuwie sportowe, dresy, torby, zwrot kosztów podróży, dofinansowanie obozów,
dożywianie oraz zapomogi17.
13
14
15
16
17
Ibidem.
Relacja Andrzeja Stuczyńskiego z dnia 13.03.2010.
Relacja Mariana Stawickiego z dnia 14.03.2010.
Ibidem.
Relacja Andrzeja Stuczyńskiego z dnia 13.03.2010.
76
5. Sukcesy tczewskiego MKS-u w kategorii juniorów
W kategorii juniorów grali zawodnicy szkół średnich, którzy wchodzili w skład
Miejskich Klubów Sportowych. W 1963 roku tczewscy juniorzy zajęli siódme
miejsce spośród 23 zespołów startujących. Rok później udało się powtórzyć ten
sam wynik, jednak liczba zespołów uległa zwiększeniu do 54 drużyn biorących
udział w rozgrywkach. W roku 1965 zweryfikowano 36 zespołów, wśród których
tczewianie zajęli piąte miejsce, a rok później dwunaste na 46 zespołów startujących18.
Tak zespół juniorów wspomina Marian Stawicki: „Jako pierwszoklasista z racji
umiejętności, jakie już posiadałem, a byłem w tym czasie jeszcze młodzikiem, reprezentowałem barwy MKS Tczew, grając wraz z juniorami starszymi. Oto czternastolatek jedzie z chłopakami 17-18 letnimi na pierwszy ważny mecz ligowy”19.
Grali w tym zespole tacy zawodnicy jak: Stanisław Reszke, Franciszek Grzegółkowski, Stefan Jaszczewski, Andrzej Tobiański, Marian Omernik, Jerzy Pawłowski,
Ryszard Jakubiak, Andrzej Jędraszewski, Janusz Płocki czy Adam Kamiński. „Byłem bardzo dumny i szczęśliwy, że będę siedział na jednej ławce z tymi zawodnikami – wspomina Marian Stawicki. – W żadnym momencie starsi koledzy nie dali mi
odczuć, że jestem młodszy przez co powinienem znać swoje miejsce w szeregu. Pan
Ryszard potrafił stworzyć wśród zawodników atmosferę koleżeństwa, wzajemnego
zaufania i szacunku. Dlatego też nigdy nie miałem żadnych problemów adaptacyjnych i nie tylko ja”20.
W Mistrzostwach Okręgowego Związku Piłki Ręcznej juniorów najlepiej spisali się zawodnicy z MKS Conradinum Gdańsk, którzy zajęli drugie miejsce, nieco
słabiej wypadli zawodnicy MKS „Truso” Elbląg ostatecznie plasując się na najniższym miejscu podium, czwarte miejsce przypadło MKS Gdańsk, a na szóstym zostaje sklasyfikowany MKS Tczew. Rok 1968 najlepiej zapisał się dla MKS „Truso”
Elbląg, które zdobyło drugie miejsce, czwarte MKS „Conradinum” Gdańsk, piąte
MKS Tczew oraz dziesiąte MKS Gdańsk. W 1969 drugą lokatę ponownie wywalczyli zawodnicy MKS „Truso” Elbląg, trzecie miejsce osiągnął MKS „Conradinum”
Gdańsk oraz czwarte MKS Tczew, kolejny rok to również wysokie pozycje MKS
„Truso” Elbląg oraz MKS „Conradinum” Gdańsk, które zajmują odpowiednio drugie i trzecie miejsce, natomiast Tczewski MKS plasuje się na szóstym miejscu21.
18
APG, PWRN, t. 4238, Sprawozdanie z działalności Zarządu Okręgowego SZS w Gdańsku w latach 19631966, s. 23.
19
Relacja Mariana Stawickiego z dnia 14.03.2010.
20
Ibidem.
21
APG, PWRN, t.4238, Mistrzostwa Okręgu OZPR juniorów, s. 121.
77
Zdjęcie 2. Mecz Półfinałów Wojewódzkich o Puchar Kuratora pomiędzy Technikum Mechanicznym z Tczewa a Liceum Pedagogicznym z Żukowa. Tczew, maj 1966 rok.
Zdjęcie ze zbiorów Jerzego Szwarca22.
6. Boisko
Tczewski zespół rozgrywał swoje mecze na boisku przy Szkole Podstawowej nr
4 w Tczewie, które znajdowało się na ulicy Czyżykowskiej, a otwarte zostało w
1965 roku23. Jak widać na zdjęciu pole gry składało się z ciemnego piasku, a pole
bramkowe z jasnego o czym w swojej relacji Jerzy Szwarc z uznaniem opisuje
tczewskie boisko: „Plac gry był piaszczysty, najbardziej podobało nam się, że część
gry miała ciemny piasek, a pole bramkowe jaśniejszy piasek. Takie warunki ułatwiały współzawodnictwo gry w szczypiorniaka”24. Linie należące do boiska robione
były z wapna, o czym wspomina Marian Stawicki: „Przed meczem sami musieliśmy przygotować boisko do zawodów. Musieliśmy robić linie z wapna, a później
trzeba się było z tego białego proszku jeszcze godzinę otrzepać”25. O szatniach na22
Mecz zakończony zwycięstwem Tczewian 19:17. Drugi z prawej w białej koszulce to Janusz Płocki, zawodnik Technikum Mechanicznego, przed nim w ciemnej koszulce Jerzy Szwarc, zawodnik Liceum Pedagogicznego
w Żukowie, późniejszy nauczyciel, wychowawca, dyrektor SP 12, trener szczypiornistek MKS Tczew oraz MKS
Sambor Tczew. W tle po lewej stronie budynek Szkoły Podstawowej nr 4 przy ul. Czyżykowskiej.
23
B. Okoniewska, op.cit., s. 426.
24
Relacja Jerzego Szwarca z dnia 14.03.2010.
25
Relacja Mariana Stawickiego z dnia 14.03.2010.
78
pomina Jerzy Szwarc: „Szatnie znajdowały się w Technikum Mechanicznym, w którym się przebieraliśmy”26. W zimie trenowano w sali I Liceum Ogólnokształcącego przy ul. Za Parkiem27.
7. Udział lokalnych szczypiornistów na turniejach sportowych z okazji obchodów świąt państwowych
Oprócz meczów o mistrzostwo Okręgu tczewscy szczypiorniści brali również udział w różnych komunistycznych imprezach sportowych, towarzyszących wówczas świętom państwowym, m.in. imprezach z okazji 1000-lecia Państwa Polskiego, spartakiadach z okazji 1 maja oraz niektórych sportowych Turniejach Miast28, jak np. w Ogólnopolskim Turnieju z okazji „wyzwolenia” Elbląga
w 1968 roku, gdzie juniorzy zajęli wysokie drugie miejsce29.
8. Reprezentowanie miasta przez zawodników MKS
Tczew na arenie ogólnopolskiej i międzynarodowej
Bieżące lata to również okres reprezentowania miasta, województwa i kraju na
arenie ogólnopolskiej i międzynarodowej przez zawodników MKS Tczew. Pierwszym poważnym występem na arenie międzynarodowej było reprezentowanie
kadry wojewódzkiej i wyjazd z nią na turniej do Szwecji Edmunda Rogaczewskiego, Marka Michalaka i Mariana Stawickiego, który tak wspomina: „podczas tego
wyjazdu rozegraliśmy tam dwa mecze z „Lugi” Lund, a następnie uczestniczyliśmy w turnieju międzynarodowym w Malme”30.
Po powrocie ze Szwecji Marian Stawicki otrzymuje powołanie do kadry wojewódzkiej, przygotowującej się do I Ogólnopolskiej Spartakiady Młodzieży we
Wrocławiu i tak opisuje okres swojej kariery: „W ramach przygotowań wygrywamy Turniej Miast. W skład zespołu wchodzili tacy zawodnicy jak: Jerzy Nowak,
Władysław Popielarski, Ireneusz Ośka, Tadeusz Leszczyński, Marek Panas, Leszek
Lewczuk, Zdzisław Ostrowski, Leszek Kilian, Bogdan Malinowski, Sławomir Sieńko, Waldemar Piechota i kilku innych. Trenerami kadry wojewódzkiej byli panowie
Mieczysław Pleśniak oraz Artur Zbylicki. Zdobywamy tytuł Mistrza Ogólnopolskiej
Spartakiady Młodzieży i w nagrodę wyjeżdżamy w okresie zimowym tj. grudniu na
turniej do Bułgarii.
26
27
28
29
30
Relacja Jerzego Szwarca z dnia 14.03.2010.
Relacja Mariana Stawickiego z dnia 14.03.2010.
APG, UWG, t. 2375, Sprawozdanie za rok 1966, s. 158.
APG, PWRN, t. 4238, Ogólnopolski Turniej z okazji wyzwolenia Elbląga, s. 121
Relacja Mariana Stawickiego z dnia 14.03.2010.
79
W tym czasie Jurek Nowak, Władek Popielarski, Irek Ośka, Marek Panas i ja
otrzymujemy powołanie na zgrupowanie kadry Polski Juniorów, miałem wtedy siedemnaście lat. Było to dla mnie ogromne wyróżnienie i powód do dumy, że dostąpiłem zaszczytu przywdziania koszulki z białym orłem. Nigdy jednak nie zapomnę, że
to co osiągnąłem w sporcie w dużej mierze zawdzięczam panu Ryszardowi.
Trenerami kadry są w tym czasie pan Tadeusz Wadych i Stanisław Majorek.
W kadrze juniorów gram do końca wieku juniora, a następnie dostaję powołanie do
kadry młodzieżowej. Jako reprezentant kraju uczestniczę w międzynarodowym turnieju w Niemieckiej Republice Demokratycznej, gdzie jako zespół zdobywamy trzecie miejsce. Grały tam zespoły Związku Radzieckiego, Węgier, Bułgarii oraz dwa zespoły byłej NRD i nasza reprezentacja”31.
9. Halowe rozgrywki juniorów o Mistrzostwo Okręgowego Związku Piłki Ręcznej w Gdańsku
Osobnym działem są halowe rozgrywki o mistrzostwo OZPR, podczas którego w 1967 roku juniorzy z Tczewa zajęli szóste miejsce, ustępując kolegom
z Wrzeszcza plasującym się na drugim miejscu, zawodnikom Elbląga, zajmującym trzecią lokatę oraz juniorom z Gdańska, którzy zakończyli rozgrywki na
najgorszym czwartym miejscu, tuż za podium. 1968 rok to znowuż dobry występ Elbląga, który jak rok wcześniej zajmuje czołową lokatę i kończy rozgrywki
na drugim miejscu, Wrzeszcz czwartym, Tczew piątym oraz Gdańsk dziesiątym.
W 1969 roku MKS „Truso” pieczętuje swą dominację, zajmując pierwsze miejsce, na trzecim plasuje się MKS Tczew, który jak do tej pory osiąga najwyższą lokatę oraz wyprzedza piąte MKS „Conradinum” Gdańsk32. W roku następnym zawody na hali się nie odbyły.
II. Sekcja piłki ręcznej kobiet w latach 1963-1970.
1. Sukcesy tczewskich podstawówek na arenie wojewódzkiej.
Tak jak w przypadku męskiej piłki ręcznej zawody kobiet rozgrywano w tych
samych kategoriach wiekowych. Możemy je podzielić na dzieci, młodziczki oraz
juniorki33. Drużyny brały udział w rozgrywkach szkolnych, turniejach ogólno31
Ibidem.
APG, PWRN, t. 4238, Halowe Mistrzostwa Okręgu OZPR juniorów, s. 121.
33
Zespoły kobiece grały piłkami o wadze od 325 do 400 gramów i obwodzie od 54 do 56 centymetrów.
ZPRP, op.cit., s. 41.
32
80
polskich oraz międzynarodowych. W kategorii dzieci Tczew reprezentowany był
przez szkołę 1000-lecia, która wywalczyła możliwość reprezentowania miasta na
arenie wojewódzkiej, dzięki zwycięstwu w eliminacjach miejskich. Na arenie województwa w 1963 roku tczewianki uplasowały się na trzecim miejscu podium,
ustępując jedynie Szkole Podstawowej nr 1 z Lęborka oraz Szkole Podstawowej
z Gdańska34.
Rok później przedstawiciel Tczewa nie awansował do rozgrywek finałowych.
W kolejnych latach dwukrotnie Szkoła Podstawowa 1000-lecia zajmowała najgorsze, czwarte miejsce, poza podium. W 1965 roku ustępując zwyciężczyniom SP nr 8 z Gdańska, SP nr 1 z Lęborka, które zajęło drugie miejsce oraz SP
nr 3 z Kwidzyna uplasowanym na trzecim stopniu podium. W następnym roku
tczewskie zawodniczki musiały uznać wyższość koleżanek ze SP nr 8 z Gdańska, które zdobyły mistrzostwo województwa oraz SP nr 5 z Lęborka, które zajęły drugie miejsce i SP nr 2 z Elbląga, sklasyfikowana na trzecim miejscu.
Kolejny rok to również dominacja SP nr 8 z Gdańska, które wyprzedziło SP
z Gardeji koło Kwidzyna, uplasowanym na drugim miejscu oraz SP nr 5 z Lęborka, które wywalczyło trzecie miejsce. Tuż za podium, na czwartym miejscu uplasowała się SP nr 2 z Tczewa, którą prowadził Bogdan Wujecki35.
2. Osiągnięcia I Liceum Ogólnokształcącego w kategorii
młodziczek na arenie wojewódzkiej i ogólnopolskiej.
Dziewczyny ze szkół średnich grały w kategorii Młodziczek. W tej kategorii
wiekowej, nie było eliminacji na terenie miasta. Bezpośrednio w finałach wojewódzkich Tczew reprezentowany był przez I Liceum Ogólnokształcące, które prowadziła Kazimiera Kędzierska.
W roku 1963 zespół z Tczewa odnosi wielki sukces podczas turnieju w Zielonej Górze. Po raz pierwszy tczewski zespół stanął na najwyższym miejscu podium Mistrzostw Polski. Drużyna I LO Tczew zajęła w finale wojewódzkim wysokie, drugie miejsce ustępując jedynie na podium Liceum Pedagogicznemu z Lęborka, a wyprzedzając VII LO Gdańsk. Awans do dalszej fazy rozgrywek na szczeblu centralnym uzyskały dwie najlepsze drużyny36.
W Półfinałach Mistrzostw Polski tczewianki ponownie przegrały z Lęborkiem,
który w tym roku zdobył mistrzostwa wojewódzkie w kategoriach młodziczek
34
Nie można rozczytać numeru szkoły z powodu złego stanu dokumentu, najprawdopodobniej z przyczyny zalania go wodą.
35
APG, PWRN, t. 4238, Sprawozdanie z działalności Zarządu Okręgowego SZS w Gdańsku w latach 19631966, s. 25.
36
APG, PWRN, t. 4238, Sprawozdanie z działalności Zarządu Okręgowego SZS w Gdańsku w latach 19631966, s. 24.
81
i juniorek. „Ponieważ zdecydowały się wystartować tylko w finałach juniorek, trener tej drużyny odstąpił nam start w młodziczkach – wspomina Gabriela Krukowska. – Lębork nie zdobył Mistrzostwa Polski w swojej kategorii, my natomiast zostałyśmy mistrzyniami. Nie wiem, czy później nie żałowali tej decyzji. W zwycięskim
składzie zagrały: Gabriela Krukowska, Zyta Czapiewska, Danuta Bzowska, Teresa
Bzowska, Teresa Olejniczak, Ewa Paprzycka, Halina Drews, Zofia Boratyn, Jadwiga
Arendt, Barbara Preus oraz Maria Sobieralska”37.
Rok później nie udało się powtórzyć sukcesu. W 1964 roku tczewianki zajęły dopiero trzecie miejsce w finałach wojewódzkich, ustępując zwyciężczyniom
z Technikum Ekonomicznego w Gdańsku oraz drugiej drużynie podium LP z Lęborka. Przez następne dwa lata drużyna tczewska zajmuje trzecie miejsce. Rozgrywki w tych latach zdominowało TE z Elbląga, które dwukrotnie zwyciężało
wyprzedzając LP z Lęborka oraz tczewski zespół.
W 1967 roku do gry o mistrzostwo powraca I LO Tczew, z trenerką Kazimierą Kędzierską. To one były faworytkami rozgrywek na szczeblu wojewódzkim i nie zawiodły. Tak jak parę lat wcześniej ich poprzedniczki, zdominowały
rozgrywki wyprzedzając na podium TE z Elbląga oraz LO z Lęborka. W Półfinałach Mistrzostw Polski tczewianki zajęły drugie miejsce i awansowały do Finałów
III Ogólnopolskiej Olimpiady Młodzieży, której finał rozgrywany był w Lublinie.
Ostatecznie tczewska drużyna została sklasyfikowana na miejscach V-VIII i ten
wynik też należy uznać za sukces38.
W kolejnych latach 1968-1969 tczewianki nie zakwalifikowały się do finałów.
Jednak już rok później w 1970 roku powróciły na szczyt, zajmując pierwsze miejsce i tym samym wyprzedzając na podium LO z Lęborka oraz PS Bud. Gdańsk39.
37
Relacja Gabrieli Krukowskiej (obecnie Chudoba) z dnia 18.04.2010.
APG, PWRN, t. 4238, Sprawozdanie z działalności Zarządu Okręgowego SZS w Gdańsku w latach 19631966, s. 24.
39
APG, PWRN, t. 4238, Wojewódzkie Mistrzostwa Szkół Średnich, s. 55.
38
82
Zdjęcie 3. Półfinały Mistrzostw Polski w piłce ręcznej w Zielonej Górze – młodziczek 1963 r.
Od prawej strony w białych koszulkach stoją: Danuta Bzowska, Gabriela Krukowska
(kapitan), Zyta Czapiewska, Halina Drews (bramkarka), Jadwiga Arendt, Teresa Browska, Jadwiga
Sobieralska, Ewa Paprzycka, Zofia Boratyn. Zdjęcie ze zbiorów Gabrieli Krukowskiej.
3. Mistrzostwa Okręgu w kategorii juniorek.
W juniorkach występowały zawodniczki zrzeszone w Miejskim Klubie Sportowym, były to głównie reprezentantki I LO z Tczewa. W tych rozgrywkach tczewskiemu zespołowi szło już trochę gorzej. W 1963 roku swą dominację w tej kategorii rozpoczęły dziewczyny z MKS Lębork, zajmując pierwsze miejsce, wyprzedzając na podium trzeci MKS Tczew, czwarty MKS Elbląg oraz piąty MKS Gdańsk.
W 1964 roku ponownie zwyciężyły zawodniczki MKS Elbląg, wyprzedzając drugi MKS Tczew, trzeci MKS Elbląg oraz czwarty MKS Gdańsk. Rok później swą dominację podtrzymał MKS Lębork, zwyciężając w finale z MKS Lębork. Juniorki
MKS Tczew w tym roku uplasowały się na trzecim miejscu. Kolejne finały przerywają dominację MKS Lębork, który po raz pierwszy zostaje wyprzedzony przez
MKS Elbląg i ostatecznie zajmuje drugie miejsce. Tczewianki po raz kolejny zajmują trzecią lokatę40.
W 1967 roku Mistrzostwo Okręgu zdobywa MKS Elbląg, które wyprzedziło
ostatecznie MKS Tczew, sklasyfikowany na drugim miejscu, co ciekawe MKS Lębork zajął dopiero czwarte miejsce. W 1968 roku w tych rozgrywkach ponownie
40
APG, PWRN, t. 4238, Sprawozdanie z działalności Zarządu Okręgowego SZS w Gdańsku w latach 19631966, s. 20.
83
zwycięża MKS Elblą, trzeci jest MKS Lębork, a czwarty MKS Tczew. Kolejny, 1969
rok przerywa dominację MKS Elbląg. Tym razem najwyższe miejsce zajmuje MKS
Lębork, który zostaje sklasyfikowany na drugim miejscu. Trzecie miejsce zajmuje
MKS Elbląg, a trzecie MKS Tczew. W 1970 roku tczewianki spisały się nieco słabiej zajmując szóste miejsce, największe rywalki Lęborka zajęły drugie miejsce,
a z Elbląga czwarte41.
4. Halowe rozgrywki juniorek o Mistrzostwo Okręgowego
Związku Piłki Ręcznej w Gdańsku.
Juniorki MKS Tczew brały również udział w halowych Mistrzostwach Okręgu. W 1967 roku zorganizowano pierwsze mistrzostwa na hali. Zwyciężył zespół MKS Elbląg, tczewski MKS był trzeci, a czwarty MKS Lębork. Rok później kolejność się nie zmieniła, drużyny powtórzyły swoje zajęte miejsca i tak pierwszy
został MKS Elbląg, trzeci MKS Tczew oraz czwarty MKS Lębork. W 1969 roku najlepiej spisał się MKS Lębork zajmując drugie miejsce, na trzecim miejscu sklasyfikowano MKS Elbląg, a na czwartym MKS Tczew. W 1970 roku MKS Tczew nie
startował42.
5. Wspomnienie trenerki Kazimiery Kędzierskiej.
Trenerką zespołów młodziczek i juniorek była ceniona w środowisku piłki ręcznej w całym województwie, ale i w Polsce pani Kazimiera Kędzierska. „Była moim
nauczycielem i trenerem piłki ręcznej. Zawsze była wspaniałym człowiekiem i trenerem – wspomina Gabriela Krukowska. – Pod jej okiem trenowałam piłkę ręczną od piątej klasy szkoły podstawowej. Lekcje i treningi były bardzo ciekawe
i wszechstronne. Grałyśmy również w piłkę koszykową i siatkową, uprawiałyśmy
też lekką atletykę. Program nauczania był bardzo szczegółowo realizowany, a nawet poszerzany. Na zajęciach panowała bardzo miła atmosfera. Moja nauczycielka zainteresowała mnie sportem i jest wzorem dla mnie do dzisiaj. Za jej przykładem poszłam na studia do Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie”43.
„Dla mnie była świetnym pedagogiem i trenerem – wspomina Zofia Boratyn (Łowczyńska-Zgolik). – To dzięki niej zainteresowałam się tą dyscypliną”44.
41
42
43
44
APG, PWRN, t. 4238, Mistrzostwa Okręgu OZPR juniorek, s. 121.
Ibidem.
Relacja Gabrieli Krukowskiej z dnia 18.04.2010.
Relacja Zofia Boratyn (obecnie Łowczyńska-Zgolik) z dnia 28.04.2010.
84
6. Boisko, warunki treningowe.
„Nasze boisko, choć trudno placyk na terenie szkoły nazwać boiskiem – wspomina Gabriela Krukowska. – Po prostu grałyśmy na zwykłej ziemi. Bramki były niezabezpieczone (na szczęście nie było żadnego wypadku). Linie do gry rysowałyśmy
patykiem, na mecze kredą. Boisko było niepełnowymiarowe. Mecze międzyszkolne
rozgrywane były poza szkołą na boisku „harcerskim”. Podłoże było tam już >>lepsze<< – żużlowo-żwirowe.
W zimie trenowałyśmy w sali gimnastycznej I LO. Szatnie były z prysznicami.
Sala była bardzo mała, ale bardzo dobrze wyposażona w przyrządy gimnastyczne
takie jak drabinki, kraty, żerdzie, kółka gimnastyczne, równoważnia (opuszczana ze
ściany), drążek gimnastyczny, kozioł, skrzynie, materace, piłki ręczne, siatkowe, koszykowe (skórzane).
Sprzęt do gier czasami musiałyśmy reperować same. Pomagali nam również rodzice. Jedynym problemem był tylko brak bramek. Przy pomocy rodziców namalowałyśmy na ścianie kontury bramki farbą na ścianie. Nie było pełnych „skrzydeł” do
gry w piłkę ręczną. Na tej sali grałyśmy na jedną bramkę. Bramkarka rzucała piłkę
na koniec sali, a zespół który złapał piłkę rozpoczynał grę w ataku, a drugi ustawiał
się w obronie, mimo wszystko bardzo nam się podobało i między innymi dla tego
udało nam się wywalczyć tytuł Mistrza Polski”45.
7. Finansowanie zespołu oraz wsparcie socjalne dla zawodniczek.
„W szkole podstawowej i liceum ogólnokształcącym w zasadzie nie mieliśmy
żadnego wsparcia finansowego. Jedynie pomoc polegała na tym, że nie płaciliśmy
za przejazdy na mecze i zawody – wspomina Gabriela Krukowska. – Dziewczyny dostawały zwrot różnic kosztów podróży, jeżeli miały zniżki na kolej np. kiedy
ich rodzice byli kolejarzami. Dostawałyśmy też małe diety – które starczały nam na
ciastka lub lody”46. „Byliśmy też w czasie lata na obozach sportowych w Garczynie, Lęborku, Elblągu oraz Giżycku, – wspomina Halina Necel – a w zimie miałyśmy
obóz w Karpaczu. Dojazd na zgrupowania był darmowy oraz miałyśmy zapewnione pełne wyposażenie i wyżywienie, łącznie z organizacją zajęć pozasportowych takich jak kino, teatr czy tańce”47. „Dostawałyśmy też sprzęt sportowy: dresy, koszulki, obuwie sportowe, spodenki (same musiałyśmy je prać i przyszywać numerki)”48.
45
46
47
48
Relacja Gabrieli Krukowskiej z dnia 18.04.2010.
Ibidem
Relacja Haliny Necel (obecnie Muszyńska) z dnia 03.04.2010.
Relacja Gabrieli Krukowskiej z dnia 18.04.2010.
85
„Działalność sportową zespołu finansował Szkolny Związek Sportowy, przy pomocy miasta, jak i niektórych miejscowych firm”49.
Zdjęcie 4. Trening na boisku szkolnym L.O. im M. Skłodowskiej-Curie w Tczewie. Od lewej: Teresa Olejniczak, Jadwiga Sobieralska, Ewa Poprzycka, Gabriela Krukowska, Jadwiga Arendt.
Zdjęcie ze zbiorów Gabrieli Krukowskiej.
8. Udział zawodniczek w świętach państwowych.
„Uczestniczyliśmy w świętach państwowych jak np. w obchodach 1-go maja.
To była dla nas frajda pokazać się z medalami, ćwicząc jakiś układ z piłkami podczas przemarszu. Nie interesowała nas polityka, cieszyliśmy się z naszych osiągnięć
i chcieliśmy pokazywać, jaką jesteśmy fajną grupą. Byliśmy też w Warszawie na
obchodach 1000-lecia państwa polskiego. Mieliśmy cudowne, szerokie szarfy biało-niebieskie imitujące nasze morze. Nasz układ podczas przemarszu był cudowny.
To też były dla nas radosne chwile młodości”50.
49
50
Relacja Zofii Boratyn z dnia 28.04.2010.
Relacja Haliny Necel z dnia 03.04.2010.
86
9. Osiągnięcia zawodniczek na arenie ogólnopolskiej
i międzynarodowej.
Do najbardziej wyróżniających zawodniczek należała Zofia Boratyn, która po
zmienianie barw klubowych na AWF Wrocław, otrzymała powołanie do kadry
Polski. „W reprezentacji Polski seniorek grałam od 18 roku życia do końca kariery –
wspomina Zofia Boratyn. – W tym okresie rozegrałam ponad 100 meczy w kadrze
narodowej. Brałam udział w meczach eliminacyjnych i Mistrzostwach Świata oraz
w rozgrywkach klubowych Pucharu Europy”51.
Jako wychowanka pani Kazimiery Kędzierskiej jak na razie osiągnęła najwięcej. Była trzykrotną uczestniczką Mistrzostw Świata. 102-krotną reprezentantką
kraju w latach 1968-1978, zdobywczynią 133 bramek, kapitanem drużyny narodowej. Będąc zawodnikiem AWF Wrocław (1967-1974) oraz „Ruchu” Chorzów
(1974-1981) 6-krotnie zdobyła tytuł mistrza Polski w latach 1968, 1969, 1975,
1977, 1978. 5-krotna wicemistrzyni kraju w latach 1973, 1974, 1976, 1979,
1981 oraz triumfatorka Pucharu Polski w 1979 roku52.
Zdjęcie 10. W akcji Zofia Boratyn podczas meczu z kadrą Kanady, 1978 rok.
Fotograf Jiri Snižek. Zdjęcie ze zbiorów Zofii Łowczyńskiej-Zgolik (Boratyn).
51
52
Relacja Zofii Boratyn z dnia 28.04.2010.
W. Zieleśkiewicz, 90 lat polskiej piłki ręcznej, Związek Piłki Ręcznej w Polsce, Warszawa 2008, s. 225-226.
87
Zakończenie
W trakcie pisania pracy autor napotkał na wiele problemów, które bardzo
utrudniało jej kontynuowanie. Poczynając od wspomnianych we wstępie zmian
nazwisk przez główne bohaterki. Jednak za największą przeszkodę trzeba uznać
brak literatury związanej z opracowywanym zagadnieniem. Mimo trudności udało się zrealizować postawione cele.
Autor w swej pracy omówił zarys przemian, jakie zaszły w kulturze fizyczne
w latach 1956-1970 oraz zaangażowanie państwa w jej postęp. Zostały również
omówione sekcje piłki ręcznej w klubie MKS Tczew w latach 1963-1970, zarówno
kobieca, jak i męska, ich osiągnięcia, porażki, trenerów, zawodników, przedstawienie miejsc treningowych oraz wsparcie klubu dla zawodników podczas meczy i obozów.
To dzięki naszym poprzednikom możemy cieszyć się z obecnych sukcesów
tczewskiego szczypiorniaka. W końcu to oni pozostawili zagospodarowane pole,
które teraz pielęgnują młodzi trenerzy. Gdyby nie Kazimiera Kędzierska oraz Ryszard Małkowski, czy sami zawodnicy, którzy kontynuowali ich dzieło, nie byłoby teraz tylu osiągnięć. Wielu z ich wychowanków zostało trenerami i do dzisiaj
kontynuują ich dzieło. W 2007 roku sekcja piłki ręcznej mężczyzn awansowała
do I ligi mężczyzn, a kobiet w bieżącym roku awansowała na najwyższy szczebel, jakim jest Superliga. Nie można jednak zapominać o osiągnięciach zespołów
juniorskich. Młodzicy oraz juniorzy regularnie występują w rozgrywkach centralnych na arenie międzywojewódzkiej oraz godnie reprezentują barwy tczewskiego zespołu na turniejach międzynarodowych. Drużyny kobiece w ostatnich latach grają wręcz fantastycznie. Rokrocznie regularnie występują w Finałach Mistrzostw Polski i z każdej tej imprezy przywożą medale, również te z najcenniejszego kruszcu, jakim jest złoto. Kobiety również reprezentują klub na arenie międzynarodowej i świetnie się na nich spisują.
Miejmy nadzieję, że w najbliższym czasie powstanie więcej tego typu pozycji, dzięki czemu zagadnienia związane z piłką ręczną w Tczewie, jak i ze sportem
związanym z tym miastem, staną się bardziej popularne.
Na kolejnym etapie badań warto omówić historię piłki ręcznej od momentu
powstania klubu w 1957 roku do 1990 roku, kiedy to upada klub „Sambor” Tczew
i w jego miejsce powstaje MKS „Sambor” Tczew, który przyjmuje pod swą opiekę sekcje młodzieżowe piłki ręcznej zespołu MKS Tczew. Zdaniem autora warto
też zastanowić się nad napisaniem większej pracy, która obejmowała by sukcesy
i porażki tczewskiego zespołu do czasów najnowszych.
88
Krzysztof Korda
Źródła do Dziejów Kociewia.
Powrót do Polski. Generał Haller w Tczewie,
Pelplinie i Starogardzie.
W Tekach Kociewskich postanowiłem upowszechniać źródła oraz relacje prasowe dotyczące przeszłości naszego regionu. W tym roku przypada 90. rocznica powrotu Kociewia do Polski, dlatego w tym numerze znajdą się dwie relacje, wspominające pobyt wojsk generała Hallera, jak i samego wodza w naszych stronach. Kociewie wróciło do Polski dopiero w 1920 roku, a nie jak inne ziemie polskie w roku 1918.
Sam powrót całego Pomorza, jak i Kociewia do Rzeczypospolitej ma bogatą literaturę1, jednak mało znamy relacje osób, które brały udział w tych wydarzeniach. Wyzwolenie Tczewa miało miejsce 30 stycznia 1920 roku, Pelplina – 28 stycznia 1920
roku, a Starogardu w dniu 29 stycznia 1920 roku. Kilka dni później miasta te odwiedził generał Haller. Te wydarzenia opisują zamieszczone niżej źródła.
Teksty opowiadają o tych samych wydarzeniach, a jednak bardzo odmiennie.
Pierwszy tekst to relacja zamieszczona przez ukazujący się od roku 1869 w Pelplinie „Pielgrzym”. To artykuł napisany przez Pomorzanina i ukazuje jego spojrzenie na te wydarzenia. Drugi tekst jest pióra Edwarda Ligockiego towarzyszącego
generałowi Hallerowi w jego pobycie na Pomorzu. Ligocki całkowicie inaczej widział te wydarzenia. Po pierwsze wskazywał negatywne zachowania w miastach
skierowane przeciw Hallerowi (próba zamachu zorganizowana przez Niemców w
Tczewie), mało entuzjastyczne przywitanie generała w Tczewie (a całkowicie inaczej w Pelplinie czy w Starogardzie). To bardzo ciekawe teksty, obrazy nakreślone przed dwie różne osoby, z innych stron. To relacja prasowa miejscowego redaktora i redaktora spoza tego terenu, osoby z zewnątrz. Ligocki w swoim tekście zdradza żal z faktu utraty przez Polskę Gdańska. Bowiem dzisiejsza stolica
województwa pomorskiego w latach 1920-1939 nie należała do Polski, tworzyła quasi państwo zwane „Wolnym Miastem Gdańsk”. Granica Polski przebiegała w Tczewie na Wiśle i na północ od miasta w stronę Gdańska w okolicach wsi
Kolnik. Zaślubiny wojsk Hallera i tym samym Polski z morzem odbyły się w Pucku, a nie jak marzyło się wielu Polakom w Gdańsku. Dzisiaj owiane legendą zaślubiny Polski z morzem w Pucku, inaczej są przedstawiane przez świadka tamtych
wydarzeń Ligockiego, który był zawiedzony Puckiem.
1
M. Wojciechowski, Powrót Pomorza do Polski 1918-1920, Warszawa-Poznań-Toruń 1981. K. Ickiewicz, Powrót Tczewa do Polski w 1920 roku, Pelplin-Tczew 2000
89
Na zakończenie chciałbym wskazać, że tekst z „Pielgrzyma” jest publikowany
prawdopodobnie po raz pierwszy. W literaturze wspomina się bowiem, że rocznik z 1920 zaginął i nie możemy się przekonać jak relacjonowano pobyt wojsk
Hallera na Kociewiu w 1920 roku. Tymczasem w roczniku z 1927 roku znalazłem
artykuł, który ukazał się w 7. rocznicę oswobodzenia Tczewa w „Pielgrzymie”
nr 12 z 28 stycznia 1930 roku. Był to przedruk z 1920 roku. W ten sposób możemy zapoznać się z jego treścią. Z kolei tekst Edwarda Ligockiego2 towarzyszącego generałowi Hallerowi zamieszczono w Straży nad Wisłą zeszyt nr 2 z 1920
roku. Odnalazł go po latach historyk Tomasz Żuroch-Piechowski. Pan Piechowski zamieścił fragment tegoż tekstu na łamach „Tygodnika Powszechnego”, dzięki temu na łamach ogólnopolskiego tygodnika została spopularyzowana trudna
i często nierozumiana historia Kociewia. Poznanie postaci wymienionych w tekście ułatwią informacje zawarte w przypisach zaczerpnięte z Słownika Biograficznego Pomorza Nadwiślańskiego pod red. Gierszewskiego, Słownika Biograficznego Kapłanów Diecezji Chełmińskiej autorstwa księdza Henryka Mrossa i Polskiego Słownika Biograficznego. Zachęcam do lektury.
Zajęcie Tczewa
Nr. 21 „Pielgrzyma” z 21.02.1920 roku zajęcie Tczewa opisuje w sposób następujący:
W piątek dnia 30 stycznia spełniło się to, co od dawna było marzeniem naszem:
Nad miastem zatrzepotał po 150-ciu letniej ciężkiej niewoli nasz orzeł biały.
Ludność miasta naszego już od rana wyczekiwała z jakimś niepokojem przybycia wojsk polskich. Na ulicach panuje ruch niezwykły. Miasto jest udekorowane,
wszystkie towarzystwa polskie stają do szeregu. W dali widać pierwsze oddziały
hufców naszych, w szyku bojowym. Zebrane tłumy wznoszą okrzyk „Niech żyją!”.
Z wieży kościoła parafialnego uderzyły dzwony.
Wojska stanęły. Na czele stawają oficerowie, wita ich w tym grodzie nad stara
polską Wisłą jako pierwszy delegat powiatowy p. Brzóskowski3, wita tych, za którymi tak długo czekali przodkowie nasi, wybawicieli naszych, którzy przynoszą nam
2
Ligocki Edward, (1887-1966), literat, publicysta polityczny. Ur. 5 III w Tuczy (w pow. berdyczowskim), w środowisku ziemiańskim. Od listopada 1918 do czerwca 1919 r. L. był sekretarzem
poselstwa polskiego w Bernie, kierowanego przez Augusta Zaleskiego. Latem 1919 r. wrócił do
kraju. W 1920 roku brał udział w przyłączaniu Pomorza do Polski. Był współtwórcą legendy Józefa Hallera. Upiększał jego czyny wojskowe w swoich pracach jak np. „Płonące Reims” (W. 1921),
„Lew św. Marka” (W. 1922), „Nowa legenda” (W. 1921), „Derwisz tańczący” (P. 1924), „Mare
Polonum” (Tor. 1924), „Gdyby pod Radzyminem...”
3
Józef Brzóskowski – delegat Powiatowej Rady Ludowej w Tczewie
90
wolność i swobodę. Córeczka burmistrza p. Orcholskiego4 podaje chleb i sól, a panna Brzóskowska wręcza słowami, – serdecznie witamy – bukiet.
X. Kuratus Bączkowski5 w asyście księży Jesionowskiego6 i Steina7 wita w imieniu parafian tczewskich żołnierzy naszych jako wybawicieli i obrońców wiary naszej świętej i udziela im błogosławieństwa.
Rozpoczyna się pochód do miasta. Muzyka gra „Marsz Polaków”. Towarzystwa
utworzyły szpaler, przez który kroczą oddziały polskie, a tłumy wołają nieustannie:
„Niech żyją”.
Przed starostwem wita chłopców naszych starosta p. Arczyński8. Wzniósł okrzyk
na cześć wojska polskiego, który zebrani z zapałem powtórzyli. Następnie odspiewano pierwszą zwrotkę: „Boże cos Polskę”. Wojsko prezentuje broń.
Pochód ruszył na Rynek, kapela gra Marsza Strzelców. Na rynku wstępuje na
mównicę p. Orcholski w serdecznych słowach. I tu odśpiewano: Boże coś Polskę
a wojsko prezentowało broń. Z wieży kościoła zadzwoniły ponownie dzwony.
Następnie wchodzi na mównicę p. Pokorniewski9 z Gdańska. Wita on braci-żołnierzy tej polskiej ziemi w imieniu prastarego grodu nadmorskiego, który był, jest i pozostanie polskim na wieki i wznosi okrzyk powtórzony z zapałem na cześć wojska.
W imieniu wojska dziękuje za serdeczne przyjęcie p. porucznik Parat. Podnosi on
4
Władysław Orcholski – jeden z głównych działaczy Powiatowej Rady Ludowej w Tczewie, delegat na Polski Sejm Dzielnicowy w Poznaniu, członek zarządu Banku Ludowego w Tczewie, wygłosił pierwszą w języku polskim po latach zaboru mowę na tczewskim rynku. W latach 1920-1922 był tymczasowym burmistrzem tczewskim
5
Bernard Bączkowski (1884-1939) – ksiądz. Po święceniach kapłańskich w 1909 pracował początkowo
w Gdańsku w parafii św. Józefa, Wałdowie, Lichnowach, Wejherowie a od roku 1915 w Tczewie. Był duszpasterzem ośrodka duszpasterskiego św. Józefa. Po kilkunastu latach ośrodek przekształcił się w samodzielną parafię i rozpoczęto budowę kościoła św. Józefa w Tczewie na Nowem Mieście. W roku 1927 Bączkowski został proboszczem w Chełmnie. Księżom towarzyszyli ministranci Paweł Kapich i Franciszek Samp.
6
Ernest Jesionowski (1889-1981) – ksiądz. Po święceniach kapłańskich w 1914 roku był wikarym w Wielkich Radowiskach, Gdańsku (Kaplica Królewska), i tczewskiej farze od roku 1918 do 1922. Z Tczewa odszedł
do pracy w parafii w Nowem
7
Bernard Stein (1893-1957) – ksiądz. Po święceniach kapłańskich uzyskanych w roku 1917. Pierwszą placówką duszpasterską w której pracował był Tczew. Był wikarym w tamtejszej farze aż do roku 1931. Po 1920
roku pełnił obowiązki wikarego – duszpasterza tczewskich katolików niemieckich. W 1931 wyjechał do Niemiec. Głosił kazania w języku polskim i niemieckim. Utrzymywał poprawne stosunki z Polakami. Witał wojsko polskie w 1920 roku w Tczewie, a w czasie II wojny światowej ściągnął (po wypuszczeniu z aresztu) do
Berlina księdza Aleksandra Kupczyńskiego, proboszcza fary tczewskiej od roku 1927.
8
Maksymilian Arczyński (1887-1983) – przywódca ruchu polskiego w latach 1914(?)-1920, jeden z głównych działaczy Powiatowej Rady Ludowej w Tczewie, oskarżony przez władze niemieckie o zdradę stanu,
przejął władzę administracyjną w Tczewie z rąk niemieckich, piastował funkcje starosty tczewskiego w 1920
roku (do 5 sierpnia), jako gospodarz Tczewa witał wojsko gen. J. Hallera.
9
Tomasz Pokorniewski (1862-1941). Działacz społeczno-narodowy w Gdańsku i na Pomorzu. Był współzałożycielem Katolickiego Towarzystwa Ludowego „Jedność” (1884) oraz Towarzystwa Śpiewaczego „Lutnia”
(1891). Współpracował m.in. z Józefem Czyżewskim wydawcą „Kuriera Gdańskiego”. W czerwcu 1920 Pokorniewski z zawodu krawiec przeniósł się z Gdańska do polskiego Starogardu (Gdańskiego), gdyż pracował
był krawcem i rozpoczął pracę w Zakładzie Psychiatrycznym w Kocborowie. Pokorniewskiemu przypadł zaszczyt powitania na rynku w Tczewie w dniu 30 stycznia 1920 roku wojsk polskich.
91
znaczenie połączenia Pomorza z resztą Polski. W uroczystych słowach zapewniał zebranych, iż ziemi tej bronić będzie armia polska do upadłego, a gdy nie stanie rąk,
zębami będzie jej broniła. Na słowa te podniósł się gromki okrzyk „Słusznie!” i wznosi okrzyk na cześć Zjednoczonej, niepodległej Polski, który rodacy z zapałem powtórzyli. W końcu odbyła się defilada i pochód wojsk do kwater, a towarzystwa i ludność je odprowadziły.
O godz. 4 po poł. Wojska, towarzystwa i wierni udali się do kościoła, gdzie odbyło się uroczyste nabożeństwo dziękczynne. Uroczystość przyjęcia wojsk polskich
w Tczewie wypadła wspaniale. Wzruszenie ogarnęło wszystkich.
Zadawaliśmy kłam twierdzeniom niemieckim, iż w Tczewie Polaków nie ma.
Wszelkimi środkami germanizowano Tczew, ściągano z całych Niemiec całe zastępy
pruskich urzędników, lecz życie polskie wre nadal, a piers polska oddycha swobodą.
Porządek panował wzorowy. Dzień 30 stycznia 1920 roku pozostanie nam i dzieciom naszym w pamięci po wszystkie wieki.
Edward Ligocki, Djariusz pomorskiej wyprawy.
4 lutego 1920 r.
Ósma rano. Pociąg sztabowy czeka na dworcu miejskim w Toruniu. Jedziemy
z Jenerałem do Pelplina, Tczewa i Starogardu.
W Pelplinie witają nas tłumy. Po raz pierwszy widzimy nie programowe przyjęcie w mieście, nie oficjalne, obmyślane z góry powitanie, a prosty, żywiołowy entuzjazm. Młodzież wyprzęga konie z powozu Jenerała, i wiezie Wodza dobrego kłusa
przez miasto do katedry.
Jest to właściwie dużo, porządnie zabudowana wieś, a nie miasto. Klasztor Cystersów i wspaniała katedra górują nad dachami osady. Wita Jenerała we drzwiach
kościoła dyecezjalnego biskup sufragan ks. dr. Klunder10, polak, w zastępstwie biskupa Niemca ks. Rosentretera11.
Dziwne są losy tej Pomorskiej dyecezji. Widzę już trzeci kościół katedralny, goszczący tron biskupów pomorskich.
10
Jakub Jan Klunder (1849-1927), Polak, biskup pomocniczy diecezji chełmińskiej. Urodzony w Koślince
(obecnie dzielnica Tucholi). W roku 1876 uzyskał święcenia kapłańskie w Bazylice Laterańskiej. W tym czasie seminarium w Pelplinie było zamknięte z uwagi na kulturkampf. Od roku 1907 biskup sufragan diecezji.
11
Augustyn Rosentreter (1844-1926), Niemiec, biskup ordynariusz Diecezji Chełmińskiej. Urodzony w Obrowie pod Chojnicami. Święcenia kapłańskie otrzymał w roku 1870. Od roku 1898 biskup ordynariusz diecezji chełmińskiej. Uznawany przez wielu Polaków działaczy polskiego ruchu narodowego za biskupa Niemca,
dbał jednak o polskich katolików w swej diecezji. Zachował język polski w Collegium Marianum w Pelplinie,
opowiedział się za nauczaniem religii w języku polskim, kiedy to na Pomorzu w roku 1906 wybuchły strajki
szkolne. Po powstaniu niepodległego państwa polskiego wydał list pasterski, w którym mówił, że w „odrodzeniu Polski uznaje oczywiste działania Boże. Polacy, którzy przechodzili przez długie lata różne cierpienia
i udręczenia, teraz niekłamaną radością radują się z powodu odzyskania wolności”.
92
W Chełmży zostały groby. W Chełmnie, starem Chełmnie książąt mazowieckich
– wspomnienie, i przywiązany do kościoła tytuł biskupów chełmińskich. Dziś rezyduje biskup tej ziemi w Pelplinie, gdzie złociste kolumny wielkiego ołtarza przypominają tak żywo katedrę na Wawelu, a portrety Zygmuntów i Władysławów mówią
o wspólnej przeszłości.
Jesteśmy tu w Polsce. Pokost kultury germańskiej słąbem echem odzywa się w tej
katedrze. W poczerniałych ramach takie dziwne obrazy. Sceny jakieś z cytatami Horacego, Wirgiliusza… Mogłoby to wszystko być gdzieś w Sabaudyi, Krakowie, czy
pod Palermo. Niskie odrzowia gotyckie, – krużganki, rzeźbione główki potworów,
ostrołuki sklepień klasztornych, – biblioteka, przechowująca prastare druki. Dziwnie odbija się to wszystko od tej wiejskiej osady polskiej doszczętnie. Katedra, gimnazjum, wieś – i kompozytor organista, witający własną kantatą Jenerała Halllera…
Ale czas na nas, czas… Jedziemy w słońcu przez ludu pełne ulice. Dzieci garną
się do nas – i w naszym samochodzie jest taki mały Stefuś z Pelplina, w złotych włoskach, z chorągiewką w ręku – który nas żegnać musi i wracać do domu.
W Tczewie jest już inaczej. Bądź co bądź miasto. Przemawia pan starosta Arczyński, pan burmistrz Orcholski. Z dworca udajemy się automobilami na most, podwójny wielki most na Wiśle, będący dumą inżynierów niemieckich.
Na rzece kra. Ogromne bryły lodu posiadały na brzegach. Woda mętna i szara.
Tam, za Wisłą, kończy się państwo polskie i zaczyna się „wolne miasto” Gdańsk.
Na prawem brzegu rzeki przyczółek mostowy, obsadzony przez pluton hallerczyków
ze szturmowej kompanji. Dwadzieścia kroków – druty kolczaste – i koniec własnej
ziemi. Ma się wrażenie, że posterunek polski stoi w żelaznym koszyku, wiszącym na
końcu mostu. Droga zamknięta – nowy jakiś Gibraltar.
W Tczewie bawimy krótko. Na Rynku, przed oczyma niemieckiej ludności, batalion morski śpiewa Rote konopnickiej. Jenerał Haller przemawia krótko, energicznie,
po żołniersku. Jesteśmy tu w kącie Polski najbardziej cennym dla Prus, nie mogących
odżałować kolejowego węzła o pierwszorzędnym znaczeniu.
Jedziemy dalej, do Starogardu. Przybywamy pod wieczór. Witają nas o wiele serdecznie niż w Tczewie. Nic dziwnego – ludność tu polska – i nielicznie rozrzuceni Niemcy
pragną zgodnego współżycia z nami. Wyprawicielem ich jest pan burmistrz Komossa12.
Polskie władze reprezentuje pan starosta Nagórski. Imieniem duchowieństwa
przemawia ks. dr Dyring, 13z serdecznymi słowami zwracający się do Jenerała
12
Komossa – ostatni niemiecki burmistrz Starogardu. Pełnił swój urząd do 11 lutego 1920 r. Decyzją Powiatowej Rady Ludowej został odwołany. Po przekazaniu władzy Polakom, był radnym miejskim, służąc pomocą swemu następcy Janowi Bucholzowi.
13
Jan Doering (1873-1939) – ksiądz. Święcenia kapłańskie otrzymał w roku 1899. Słynął z kazań, w których
porywał słuchaczy. Działał w polskich organizacjach kulturalnych i społecznych m.in. w Towarzystwie Naukowym w Toruniu i Towarzystwie Czytelni Ludowej. Od 1916 roku proboszcz w Kokoszkowach koło Starogardu. W dniu 24 listopada 1918 został wybrany na wiecu w Starogardzie zastępcą przewodniczącego Powiatowej Rady Ludowej. Od 1920 roku do 1939 był dziekanem starogardzkim. Zginął w roku 1939 w Szpęgawsku.
93
w dłuższej mowie opartej o gruntowną znajomość historyi ziemi pomorskiej.
Tegoż wieczora czeka nas szereg wrażeń, miłych i niespodziewanych. Trzy dni zaledwie jesteśmy gospodarzami w Starogardzie – a już idący z wojskiem pełnomocnem Y.M.C.A14. amerykańskiej zdążył zorganizować pierwszorzędną gospodę dla
żołnierza polskiego. Znajdujemy już tu dom rodzinny żołnierski, a co ważniejsze ciepłą i miłą atmosferę wniesioną przez zacnych amerykanów.
O parę wiorst od Starogardu wysiadamy z powozów by zwiedzić stajnie rządowe, pozostawione przez władze niemieckie. Prawdziwa radość dla żołnierza polskiego. Konie wysokiej krwi, świetnie utrzymane, budynki pierwszorzędne. Kto z oficerów nie marzył o własnej stadninie? Śmieją się im oczy – konie na schwał …
Ale spieszyć musimy – czekają na nas z kolacją państwo Rudowscy w Klonówce. Jest nam dobrze i miło w zacisznym staropolskim dworze. Zjechało nas kilkunastu z Jenerałem – rozsunęły się modrzewiowe ściany – dla wszystkich jest miejsce
i uprzejmie słowo gościnnych gospodarzy.
Jedziemy końmi do Pelplina – i zbliża się ku nam w mrokach – nad polami stojąca, wielka Katedra …
7 lutego
Jedziemy do Lidzbarku, Działdowa i Lubawy.
Lidzbark i Lubawa witają nas jak Pelplin. Entuzjazm niema granic. Na rynku
w Lubawie tysiące ludzi. Z trudnością przeciskamy się przez tłumy. Wieczór już, zapalają pochodnia. W ogniach żagwi smolnych jedziemy długą, drzewami wysadzaną aleją, na dworzec. Tak nas żegnają serdecznie – że aż żal odjechać – i chciałoby
się pozostać jeszcze. Jenerał wzruszony, my wszyscy również. Inaczej tu niż w niemieckim Działdowie.
Ale czas wracać – dwa dni tylko przed nami. Pojutrze wieczór wyjazd uroczysty
do Pucka nad polskie morze.
Lat temu kilka wierzyliśmy, że po krwawych bojach i trudach staniemy u Gdańskich bram, i stamtąd wybiegniemy nad morze pod polską banderą.
Później – wierzyliśmy, że z wichrami i falą przybędzie wielka armia halle rowska z Zachodu, i do tych samych bram królewskiego, polskiego Gdańska dotrze od
strony Bałtyku.
Los nam kazał inaczej.
To też nie bez pewnej goryczy wyjeżdżaliśmy z Polskiego Tczewa, by przez terytorium „wolnego miasta” dotrzeć znów do fantastycznie wygiętej polskiej granicy
YMCA, (z ang. Young Men’s Christian Association – Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej) – międzynarodowa ekumeniczna organizacja propagująca program oparty na wartościach
chrześcijańskich. Głównym celem organizacji jest służenie harmonijnemu rozwojowi fizycznemu,
umysłowemu i duchowemu. Obecnie YMCA funkcjonuje w 130 krajach i zrzesza prawie 30 milionów członków.
14
94
i ztamtąd dopiero zobaczyć to „polskie morze”.
Tryumfatorzy – to prawda. Pociąg sztabowy przybrany zielenią, kwiat rycerstwa
pod buławą samego Józefa Hallera, delegacje sejmowe…
Witała nas w Gdańsku na dworcu polska ludność, odwiecznie tu, nad morzem
siedząca… Aleśmy szli z poczuciem krzywdy – i poczucie to rosło w nas wciąż, skoro nam z za domów i drzew błysnęła wreszcie linia daleka morza, maszty i żagle
i dymy wielkich okrętów…
Staliśmy długo w Redzie, gdzie wyminą nas pociąg niemiecki, idący przez nasze
terytorium do Prus.
Patrzyła na nas oczy pełne upokorzenia i żalu – patrzyły i wściekłe źrenice zwyciężonych, myślących o dniu krwawego odwetu. Jeden wagon tego obcego pociągu uszkodzony był wybuchem bomby w Tczewie. Domyśleć się nie trudno, dla kogo
była przeznaczona ta bomba. Dość, że poparzyło ludzi ubogich, kobiety i dzieci.
I znowu szereg ofiar zbytecznych…
Szaro było na niebie, mżył deszczyk drobny, włóczyła się lekka mgła. Dojeżdżaliśmy do Pucka, przepełnieni oczekiwaniem, tak długo noszonem w sercu. Tłum, czekający na dworcu ogarnął nas, zmieszał, popsuł szyk i kolejność pochodu. Brnęliśmy przez błoto puckie, a potem wprost przez łąki, do morza.
Trudno nawet powiedzieć – do morza. Spieszyliśmy nad brzeg puckiej zatoki, wyglądającej jak staw gdzieś na stepach, zamarzniętej doszczętnie – i gdzieś daleko
zlewającej się z linią obcej wody i chmur. Przed nami majaczyły kontury Helu, ciemne plamy karłowatych lasów sosnowych, łóz i gęstego sitowia po brzegach. Smutno
było i szaro – i niczem cień innego jakiegoś, obiecanego świata, szła z mgieł ku nam
powoli, uroczyście, przewspaniała kawaleria polska, niczem z obrazu Chełmońskiego zstępująca nad ziemię…
Miało to być święto radości, dzień odzyskania, po tylu latach, własnego naszego, polskiego morza. Był natomiast dzień męskich rozmyślań – o tem, że li tylko złudzeniem dojścia do morza rzucono nam w oczy. Puck nie jest portem – Puck jest
małem rybackim miasteczkiem, jakich setki są na lagunach, pod Mestre i Chioggią,
pod Carcassonne`ą i Cette, na południowym brzegu francuskim. Ktoby się ośmielił twierdzić, że wielkiej Francji błotnisty brzeg gnijącej zatoki, wpół zarośnięty szuwarem, gdzieś pod Montpellier, jako port morski wystarczy? Takim właśnie jest nasz
polski port Puck…
To też z pośród wszystkich wrażeń, któreśmy z Pucka wynieśli – górowało jedynie
poczucie dziejowej krzywdy, osłodzonej uroczystym obchodem. Słońce nie chciało patrzeć na nas, gdyśmy doszli do Pucka i podnieśli polską banderę. Deszcz lał podczas
wbijania pamiątkowego pala w morze. Lód był potrzaskany przy brzegu – i w ten sposób dopiero mógł wjechać Jenerał Haller ze sztabem konno w „polskie morze”…
W tę smutną wodę, marznącą i płytką, w istną wodę martwej laguny, wrzucił Jenerał pierścień Rzeczypospolitej wiążącej się z morzem na zawsze…
95
Ale dzień ten był zapowiedzią innego jutra – był dniem uroczystego ślubu dojścia
do morza. Był, jak dzień wczesnej wiosny, kiedy dopiero lody pękają i jęczą gdzieś
Żórawie wysoko, z pod chmur.
Msza polowa nie była mszą dziękczynną – ale tylko mszą na intencję dojścia do
morza. Strzały armatnie były groźbą, a nie echem tryumfu. Wieczornica w miasteczku zgromadzeniem ludowem ze wszystkich ziem Polski, domagającem się Polskiego Morza. Wrzało i kotłowało na Sali – i, jako znak żywy francuskiego aliansu, zabrzmiał głos pułkownika Allegriniego domagający się POLSKIEGO GDAŃSKA.
Nie dziś, to jutro…
…
Dzień każdy w dziejach ma to jutro dalekie, zapisane gdzieś w losach przyszłości – i to jutro najbliższe, skoro noc minie, ciemna, i nowy promień słońca zaświeci.
Otóż to jutro bliskie zajaśniało nad Puckiem dniem słonecznym i przejrzystym,
jak wiosna.
Po mszy w puckim kościele pojechaliśmy automobilem nad morze, do Wielkiej Wsi.
Poszliśmy stamtąd przez łąki piaszczyste i nadmorskie zarośla, na ów brzeg morza, któreśmy w Pucku napróżno szukali. Przestrzeń się przed nami otworzyła szeroka, fal białe grzywy, błękit i słońce.
Błękit i fala, aż hen, daleko, do szwedzkich obcych skał. Linia brzegu piaszczysta,
złota i jasna, morska latarnia na wzniesieniu, w Rexywiu – gra fal…
Dopiero jedenastego lutego witaliśmy polskie morze.
Wylegli na brzeg licznie rybacy, łodzie przystroili zielenią. Wsiedliśmy z Jenerałem Hallerem w te łodzie, płynąc do statku rybackiego, polska bandera którego łopotała na wichrze. Gwiazda Morska zwie się ów statek rybacki, pod kapitanem Jakóbem Myśliczem – który miał pierwszy zaszczyt wypłynięcia od polskiego brzegu na
polskie morze. Pędził nas wicher morski, migotała fala krótka i żywa.
Było to wszystko wróżbą dobrą i jasną. Po dniu rozmyślań puckich, po godzinach smętku i dżdżu, nastało słońce – błękit się ukazał – lody gdzieś zostały za
nami. Dzień jedenastego lutego był dniem otuchy – że przecież dojdziemy rychło do
polskiego morza i wypiszemy wyniosłej banderze krótkie nec mergitur.
Edward Ligocki
96
Paweł Okulski
(wnuk nadkomisarza Straży Granicznej)
Edward Karol Okulski „Wacław” – major
Wojska Polskiego, nadkomisarz Straży Granicznej 1891-1940
Edward Karol Okulski pseudonim „Wacław” (z czasów I Brygady Legionów),
major rezerwy Wojska Polskiego 16 IX 1933 – 16 VII 1939 r. Komendant Obwodu Straży Granicznej w Tczewie w randze nad-komisarza, dodatkowo od 23 V
1939 r. – Polski Inspektor Celny na obszar Wolnego Miasta Gdańska. Od 17 VII
1939 r. – ostatni komendant Komendy Obwodu Jasło Straży Granicznej RP.
Urodził się 13 VII 1891 r. w Wieliczce, ochrzczony 19 VII 1891 w kościele parafialnym w Wieliczce przez ks. Franciszka Krupnika, wyznania rzymsko-katolickiego.
Ojciec – Jan Okulski1, syn Wawrzyńca i Zofii z domu Włodarczyk, matka – Maria, córka Franciszka Włodarczyka i Teresy z domu Nodryńska. Rodzice Edwarda
1
Ojciec Edwarda zmarł bardzo wcześnie, kiedy syn miał zaledwie 14 lat (był najmłodszym dzieckiem spośród rodzeństwa), w związku z zaistniałą sytuacją wychowaniem Edwarda zajął się starszy brat Jan, który zmarł jeszcze przed I Wojną Światową. Natomiast siostrami: Marią, Heleną, Franciszką i Zofią zajmowała się matka. Mieszkały w Wieliczce w domu parterowym aż do śmierci, z wyjątkiem Zofii. Matka zmarła
w 1930 r. Rodzeństwo:
1.Jan – ur. ? – zm. ?, pochowany w Wieliczce; pozostawił czworo dzieci. Wdowa po Janie Okulskim miała
dom w Prokocimiu i tam mieszkała przed I Wojną Światową, zajmując się kupiectwem.
2. Maria – ur. 1873 r. – zm. 1950 r., pochowana w Wieliczce; po mężu Kozak. Pozostawiła jedno dziecko.
Bardzo wcześnie owdowiała, jej mąż był prawdopodobnie oficerem austriackim.
3. Helena – ur. 1886 r. – zm. 1963 r., pochowana w Wieliczce; po mężu Bombała, pozostawiła szóstkę dzieci. Owdowiała po roku 1940, mieszkała wraz z mężem przy ul. Zyblikiewicza w Wieliczce.
4. Franciszka – ur. ? – zm. 1956 r., pochowana w Wieliczce; po mężu Bitmar, pozostawiła szóstkę dzieci. Owdowiała ok. 1926 r. Mąż przez długi czas był radnym w Wieliczce, gdzie wybudowali własny dom.
5. Zofia – ur. 1889 r. – zm. ? Pochowana w Poznaniu; po mężu Niedzwiecka, pozostawiła dwójkę dzieci.
Owdowiała w l. 30-tych; jej mąż był wysokim urzędnikiem w Poznaniu.
6. Edward Karol – ur. 3 VII 1891 r. – zamordowany w Twerze 8 IV 1940 r. przez NKWD, pozostawił czwórkę dzieci:
• Zbigniew – ur. 12 II 1922 r., zm. bardzo wcześnie
• Irena – ur. 25 VII 1923 r., obecnie mieszka w Jaśle
• Michał – ur. 20 IX 1925 r., zm. tragicznie 17 VII 1991 r.
Cała trójka urodziła się w majątku Marysin, pow. Nowogródek, jako dzieci Edwarda i Olgi, z domu Mironowicz (zm. na gruźlicę w 1926 r.)
• Zofia – ur. 12 I 1929 r. w Wieliczce, zm. – ? w Warszawie. Córka z drugiego małżeństwa Edwarda i Franciszki, z dom Dublewicz.
Powyższe informacje mogą być niestety niekompletne i nieścisłe, gdyż ich źródło stanowią w głównej mierze
opowiadania rodzinne.
97
przybyli do Wieliczki ze Skawiny.
Wykształcenie:
• Seminarium nauczycielskie w Białej – 1912 r.
• Szkoła oficerska I pułku Legionów w Zambrowie 1916 r.
• Kurs dla młodszych oficerów w Chełmie od 5 IX 1925 r. do 20 XII 1925 r.,
z wynikiem pozytywnym
Legiony Polskie – I Brygada
Oddaję głos Edwardowi Okulskiemu – „Karta ewidencyjna Komendy Koła
I Pułku Piechoty Legionów, z dnia 19.10 1934 r.”[bez korekty z zachowaniem
oryginalnej pisowni dziadka – P.O.]:
„Dwa lata przed wybuchem wojny należałem do „Stałych Drużyn Polowych”.
Dn. 6. 8. 1914 wyruszyłem z oddz. (plut.) Z.S. [Związkiem Sokolim?] z Wieliczki z
dow. plut. ś.p. „Bolkiem” Szpunarem. W Krakowie wcielono nas do Komp. 12, która stała się składową V. Baonu w Kielcach Gener. Karasiewicz-Tokarzewski. W plut.
przechodziłem kolejno awans na sekcyjnego, podofic. za frontem, a wreszcie dow.
plut. (sierż.) w czasie od 12 [pismo nieczytelne] 1914 – 12.2.1916. W Karasinie
przeniosłem się do OKM (ppr. „Prot” [pismo nieczytelne] i tu znów kolejno od celowniczego, aż do szefa OKM awansowałem 12.2.1916 – 1.9.1917. Nadmieniam
że przeniesienie się było podyktowane zajściem, jakie miałem z ówczesnym D-cą 7
p.p. Leg. w Karasinie mjrem Żemirskim, który niesłusznie posądzając mnie o nieprawne przedłużenie urlopu zdrowotnego (świadectwo i zezwolenie miałem z I.
Bryg. Kmdy) doprowadził do konieczności przeniesienia się – a zatem od 12.2.19161.9.1917 jestem faktycznie i personalnie w I p.p. Leg (2. O.K.M.).
Brałem udział we wszystkich walkach i potyczkach V. Baonu od 7.8.1914 – końca 1915 r., a dalej od 12.2 .1916 – 1.9.1917 bez przerwy w p.p. Leg. (2. O.K.M.)
i dzieliłem losy moich kolegów będąc wspólnie z nimi jako (Małopolanin) wywieziony z [Pomiechówka?] do Przemyśla (Korp. [nieczytelne]) od 1.9.1917, a stąd na
włoski front do Grupy wyszkol. (Kras!) a następnie przydział jako jednoroczny sierż.
do 20 p.p. [nieczytelne] jako D-ca. plut. K.M. Z kolei do 4 B p.p. i w końcu do 13
p.p. również ze stopniem jednorocznego sierż. i funkcją dow. plut. K.M. skąd we
wrześniu 1918 urlopowany przyjeżdżam do domu (Wieliczka) zachorowałem przypuszczalnie na „malarję” i leżałem w szpitalu garn. nr 15 Kraków i doczekałem się
powstania krakowskiego pod koniec październ. 1918. Zwiałem resztkami sił ze szpitala i już w dn. 11-13.11.1918 zgłosiłem się do Kmdy w Krakowie u (mjra Borka-Boreckiego) dostaję przydział do ppr. Koguta Wyrwińskiego i z nim org. K.M. w koszarach Krakowa (Czerw. Prądnik) a następnie z komp. wyj. do Żurawicy i Radymna.
98
(Baon zapas. 5 p.p. L.) jako inst. K.M2. w stopniu chorążego. W grudniu 1918 uzyskuję nominację ppr. z datą 13.11.1918, biorę udział w walkach n/d Sanem (Jaworów!) jako D-ca. plut. K.M. przydzielony specjalnie piechocie.
Po zlikwidowaniu Baonu zapas. w Radymnie udaję się z całością do [Żagna?]
– gdzie jestem instr. i D-cą. komp. K.M., z którą wiosną z Komorowa z przydziałem II/ 1 p.p. Leg. wyruszam na Wilno z dyw. p. Leg. i od tej chwili stale przy 1 p.p.
Leg. z tem iż biorę udział we wszystkich walkach do dn. 16.8.1920 r. przy czem
otrzymuję zmianę funkcji, a mianowicie D-cy 5/1 p.p. Leg. (Ewidenc.) oraz zastępcy
D-cy II/1 p.p. Leg. prowadząc [bojowo?] Po 16.8.[19]20 wyj. na urlop wyp. i zdrowotny. Uzyskuję nominację przez [Komis. Weryf?] na por. a w kilka dni kapitana
(ewidenc.). Wracam do pułku i niedługo zostaję wydeleg. z Samodzielnym baonem
1 Dyw. p. L. na osadnictwo (Nowogródek) od 23.3.[1]921 – 15.3.1922. Otrzymuję osadę wojskową pracuję społeczn. – jestem prezesem [powiat.?] warunki ciężkie i tragiczne – tracę żonę/gruźlica/ w międzyczasie wstępuję do Służby czynnej
[26.4.1925 – 31.5.1926, odchodzi do rezerwy w stopniu kapitana – P. O.3] ale
niewdzięczne warunki rodzinne i znów [nieczytelne]. Po śmierci żony wstępuję do
Str. Gr. w 1929 r. chcąc pracować sumiennie dla pożytku i potęgi Państwa”.
Edward Okulski otrzymał na własność majątek ziemski na podstawie ustawy
z dn. 17.12.1920 r. o nadaniu ziemi żołnierzom Wojska Polskiego (Dz. Ust. Rz.
Pol. z 1921 r. Nr 4, poz. 18)4. Aktem nadawczym nr 290 przekazano „[…] na
własność Edwardowi Okulskiemu z majątku Marysin, położonego w gminie Szczorsewskiej w powiecie Nowogródzkim, w woj. Nowogródzkiem, stanowiącego własność Skarbu Państwa Rzeczypospolitej Polskiej i zapisanego w Księdze Hipotecznej Sądu Okręgowego w Nowogródku pod nr. 159, działkę ziemi, oznaczoną na planie wymienionego majątku Marysin nr 19 zatwierdzonym przez Powiatowy Komitet Nadawczy w Nowogródku uchwałą z dnia 18-go stycznia 1923 r. Nr 1 o ogólnym obszarze wedle tego planu, 21.2700 ha, słownie: dwadzieścia jeden ha 2700
m2, w granicach na powyższym planie uwidocznionych” 5.
2
.
3
Powołany do służby czynnej 79. p.p., Dziennik Personalny nr 22/25, zwolniony do rezerwy – Dziennik
Personalny nr 19/26.
4
W myśl tej ustawy ziemie otrzymywali:
Art. 1. Żołnierze Wojska Polskiego, którzy bronili granic Ojczyzny, mogą otrzymać ziemię na własność z zapasu, utworzonego z mocy ustawy z dnia 17.12.1920 r., o przejęciu ziemi na własność Państwa w niektórych powiatach Rzeczypospolitej Polskiej na zasadach, wyłożonych w następujących artykułach:
Art. 2. Do otrzymania ziemi darmo są uprawnieni:
a) Inwalidzi i żołnierze Wojska Polskiego, którzy szczególnie się odznaczyli,
b) Żołnierze, którzy dobrowolnie do Wojska Polskiego wstąpili i odbyli służbę frontową.
Art. 3. Wszyscy inni inwalidzi, oraz żołnierze uzdolnieni do pracy na roli mogą w miarę rozporządzalnego
zapasu otrzymać ziemię odpłatnie.
Art. 14. Ustawa niniejsza uzyskuje moc obowiązującą z dniem ogłoszenia
5
Akt Nadawczy nr 290 z dnia 17 grudnia 1928 r. Powiatowego Komitetu Nadawczego w Nowogródku.
99
Aktem nadawczym nr 291przekazano „[…] na własność Edwardowi Okulskiemu z majątku Zaolesze, położonego w gminie Szczorsewskiej w powiecie Nowogródzkim, w woj. Nowogródzkiem, stanowiącego własność Skarbu Państwa Rzeczypospolitej Polskiej i zapisanego w Księdze Hipotecznej Sądu Okręgowego w Nowogródku pod nr. 1145, działkę ziemi, oznaczoną na planie wymienionego majątku
Zaolesze nr 83 zatwierdzonym przez Powiatowy Komitet Nadawczy w Nowogródku uchwałą z dnia 18-go stycznia 1923 r. Nr 1 o ogólnym obszarze wedle tego planu, 5,4229 ha, słownie: pięć ha 4229 m2, w granicach na powyższym planie uwidocznionych” 6.
Odznaczenia7
I. Odznaczenia bojowe:
1. KRZYŻ SREBRNY ORDERU WOJENNEGO VIRTUTTI MILITARI V KLASY
(nr 496 nadany przez Wodza Naczelnego dekretem nr 2630/16.2.1922 r.)
[I]
2. KRZYŻ WALECZNYCH CZTEROKROTNY (Dziennik personalny z dnia
16.9.1922 r., str. 672; opublikowany także w czasopiśmie Straży Granicznej Czaty. Na straży granic Rzeczypospolitej, wydawnictwo pamiątkowe
z okazji X-lecia Straży Granicznej 1928-1938, Warszawa 19388) [II]
3. KRZYŻ NIEPODLEGŁOŚCI (Monitor Polski nr 259 z dnia 22.8.1933 r.) [III]
4. ODZNAKA ZA WIERNĄ SŁUŻBĘ I BRYGADY(krzyż)(nr legitymacji [prawdopodobnie] 3) [IV]
5. ODZNAKA (krzyż) WILNO WIELKANOC 1919 (nr W 499) [V]
6. ODZNAKA I BRYGADY LEGIONÓW [VI]
7. SREBRNY MEDAL WALECZNOŚCI II KLASY (odznaczony 28.6.1916 r.) –
odznaczenie austro-węgierskie [VII]
II Odznaczenia pamiątkowe:
1. MEDAL PAMIĄTKOWY ZA WOJNĘ 1918-1921 [VIII]
2. MEDAL X-LECIA ODZYSKANIA NIEPODLEGŁOŚCI [IX]
6
7
8
Akt Nadawczy nr 291 z dnia 17 grudnia 1928 r. Powiatowego Komitetu Nadawczego w Nowogródku.
Dokumenty nadania oraz informacje dotyczące odznaczeń – patrz ANEKS.
Materiały ze zbiorów Waldemara Bocheńskiego.
100
Służba w Straży Granicznej:
• 7 lipca 1929 r. Edward Okulski wstępuje do Straży Granicznej (otrzymuje
nominację na komisarza w VII stopniu służbowym) Pomorskiego Inspektoratu Straży Granicznej w Czersku (Ministerstwo Skarbu KSG/1916/I/
Tj/29). Początkowo pełnił służbę w Kamieniu Pomorskim jako kierownik
komisariatu, a następnie jako komisarz.
• 15 marca 1932 r. obejmuje Komendę Obwodu Straży Granicznej w Tczewie przy ul. Kościuszki 1, na stanowisku p.o. kierownika (KSG/478/I/32 r.).
• 16 września 1933 r. otrzymuje nominację na nadkomisarza Straży Granicznej (Ministerstwo Skarbu KSG/2044/I/33 r.).
• Od 23 maja 1939 r. pracując nadal w K.O.S.G. Tczew9 otrzymuje dodatkowo funkcję Polskiego Inspektora Celnego na obszar Wolnego Miasta
Gdańsk (Ministerstwo Skarbu B.P. 6119/Os./39).
• Z dniem 17 lipca 1939 r. (rozkazem nr 6 Ministerstwo Skarbu Komendanta Głównego Straży Granicznej) otrzymuje przeniesienie z Pomorskiego
Okręgu Straży Granicznej do Z. Młp. O. S. G. w Jaśle, na stanowisko Komendanta.
Za służbę w Straży Granicznej został odznaczony:
1. Srebrnym Krzyżem Zasługi (Warszawa, 19.3.1936 r., Monitor Polski
nr 66/36r.) [X]
2. Złotym Krzyżem Zasługi (2.11.1938 r., Monitor Polski nr 253/38r.) [XI]
3. Medalem za Długoletnią Służbę (nadanie Ministra Skarbu z dnia
21.4.1938 r.) [XII]
4. Odznaka pamiątkowa Straży Granicznej zatwierdzona rozkazem Komendanta SG nr 60 z roku 1930. [XIII]
Wybuch II Wojny Światowej
Od 1 września 1939 r. major Edward Okulski walczył wraz z Kompanią Straży Granicznej w składzie 2 Brygady Górskiej w ramach Grupy Operacyjnej „Jasło”
Armii „Karpaty”10. 4 września otrzymał rozkaz skierowania się do Dubna (Wo9
Komenda Obwodowa Straży Granicznej Tczew.
„Z chwilą obwieszczenia zarządzonego przez Prezydenta RP z dnia 31.08.1939 r. o mobilizacji powszechnej,
Straż Graniczna stała się na mocy samego prawa częścią Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej. Wcielenie SG w układ
Sił Zbrojnych RP ustalało zarządzenie Ministra Spraw Wojskowych regulujące stosunek SG do wojska” (str. 47)
„(…) oficerowie i szeregowi SG stali się żołnierzami pełniącymi czynną służbę wojskową, a posiadane przez
nich stopnie służbowe SG stały się stopniami wojskowymi na czas wojny.” (str. 65)
Bocheński Waldemar, Formacje graniczne II RP. Straż Graniczna w Beskidzie Sądeckim i Niskim. [w:] „Almanach Muszyny”, 2009 r.
10
101
łyń), gdzie zameldował się w Komendzie Wojskowej. Wyjeżdża samochodem SG
prowadzonym przez przodownika – sierżanta Diuka. Dnia 5 września 1939 r. zameldował się w Komendzie Wojskowej w Dubnie i tam też otrzymał funkcję Komendanta Wojskowego miasta Dubno. 16 września otrzymał rozkaz opuszczenia komendy w Dubnie i wraz z pułk. Mularczykiem (prawdopodobnie z Bydgoszczy) i dokumentami skierował się na Lwów (kierowcą nadal był sierżant Diuk).
Udali się do Zdołbunowa, gdzie przebywała rodzina Edwarda, z którą major Okulski żegna się (z żoną i dziećmi – Michałem i Ireną).
Ze wspomnień Michała Okulskiego: „16 września 1939 r. ojciec żegnając się
z nami powiedział, że już się nie spotkamy, bo albo zabiją go Niemcy, albo zginie
w sowieckiej niewoli. (...) Ojciec wyjechał samochodem w godzinach wieczornych
w kierunku Dubna”. 23 września między Żółkwią a Złoczowem samochód został
zatrzymany przez wojska sowieckie. Tam kazano im opuścić pojazd i wsiąść do
pociągu stojącego z wojskiem sowieckim. Kiedy odmówili, wywiązała się „szarpanina”, po czym rozbrojono ich, a pułk. Mularczyka i majora Okulskiego obezwładniono, związano (skręcono) im ręce drutem i wrzucono do stojącego pociągu. Kierowcy Diukowi natomiast wsadzili do samochodu chorego sowieckiego
żołnierza, którego nakazali zawieźć do szpitala. Dzięki temu, czy raczej na skutek tego zdarzenia, sierżant Diuk uratował się. Później ukrywając się powrócił do
Jasła, gdzie opowiedział o wszystkim swojej żonie. Po wojnie, kiedy Franciszka
Okulska przyjechała do Jasła, odwiedziła panią Diuk, od której to dowiedziała się
o całym zajściu i wzięciu do niewoli jej męża.
Przebieg służby w Legionach, Straży Granicznej oraz pracy społecznej
Stopień
służbowy
Czas (od – do)
Jednostka organizacyjna
Zajmowane stanowisko służbowe
Kapitan
20.2. – 22.3.1921
Komenda Miasta
Mołodeczno
Komendant Miasta
23.3.1921 –
15.3.1922
Baon Osadniczy I Dywizji
Piechoty Legionów
Dowódca Baonu
16.3.1922
Zwolniony do rezerwy
Kapitan
26.2.1925
Ponownie przyjęty do WP
79 p.p.
Dowódca
Kompanii
14.9.1925
Przeniesiony służbowo
na 4,5 miesięczny kurs
młodszych oficerów
w Chełmie
102
Stopień
służbowy
Czas (od – do)
25.9.1925
20.12.1925
21.12.1925 –
2.1.1926
3.1.1926
31.5.1926
Jednostka organizacyjna
Przesunięcie na stanowisko
Adiutanta
Ukończenie kursu
trwającego od 15.9.1925
Urlop
Zajmowane stanowisko służbowe
Adiutant
79 p.p.
Adiutant I Baonu
Zwolniony do rezerwy
Ćwiczenia rezerwistów 79
p.p. Po odbyciu ćwiczeń
w 1 kompanii, zwolniony
do rezerwy
Kapitan
27.5.1927 –
7.7.1927
Kapitan
7.7.1927 –
6.7.1929
Rezerwista (osada
wojskowa Marysin, pow.
Nowogródek)
Komisarz SG
7.7.1929 –
14.3.1932
Komisariat SG Kamień
Pomorski, Inspektorat
Obwodu Czersk
Kierownik
Komisariatu
Komisarz
Komisariatu
Komisarz SG
15.3.1932
Komenda Pomorskiego
Obwodu Straży Granicznej
w Tczewie
p. o. Kierownika
16.9.1933
Komendant Pomorskiego
Obwodu Straży Granicznej
w Tczewie
Komendant
Obwodu Nadkomisarz
SG
23.5.1939
Komendant Pomorskiego
Obwodu Straży Granicznej
w Tczewie
Polski Inspektor
Celny na obszar
W. M. Gdańsk
Nadkomisarz
SG
17.7.1939
Major
1.9.1939 –
4.9.1939
Nadkomisarz
SG
Komenda Obwodu Jasło Kierownik Obwodu
Straży Granicznej RP
SG w Jaśle
Kompania Straży Granicznej
II-giej
Brygady Górskiej, Grupy
Operacyjnej
Jasło Armii „Karpaty”
103
Stopień
służbowy
Czas (od – do)
Major
5.9.1939 –
16.9.1939
Jednostka organizacyjna
Zajmowane stanowisko służbowe
Komendant
Komenda Wojskowa Dubno
Wojskowy miasta
(Wołyń)
Dubno
Działalność społeczna:
• Od 1922 r. do 1929 r. – Prezes Związku Osadników powiatu Nowogródzkiego.
• Od 1933 r. do 15.7.1939 r. – Skarbnik Oddziału Legionów Gdańsk – Tczew
– Starogard oraz Prezes pow. kom. P. Z. S. Tczew. Poza tym należał do
wszystkich organizacji miejscowych.
Udział w walkach o niepodległość Polski (oraz innych 1914-1921) i 1939 r:
•
•
•
•
•
Od 6.7.1914 r. do 1.10.1916 r. – przeciwko Rosji
Od 1.9.1917 r. do 1.9.1918 r. – przeciwko Włochom w armii austriackiej
Od 13.4.1918 r. do 15.10.1920 r. – przeciwko Bolszewikom
Od 1.9.1939 r. do 4.9.1939 r. – przeciwko Słowakom lub Niemcom11
Od 5.9.1939 r. do 23.9.1939 r. – przeciwko Związkowi Radzieckiemu
Przebieg służby wojskowej przed 1.11.1918 r.:
• Od 6.8.1914 r. do 1.9.1917 r. – V Baon Legionów Polskich (dowódca plutonu)
• Od 13.2.1916 r. do 1.9.1917 r. – I p.p. Legionów (O. K. M.)
• 1.9.1917 r. do 3.9.1918 r. – 20, 46 i 13 p.p. armii austriackiej
• Od 3.9.1918 r. do 3.11.1918 r. – Szpital Garnizonowy nr 15 w Krakowie
Poszukiwania
Zaraz po wojnie, żona Edwarda – Franciszka, wraz z córką Zofią przyjechały do
Jasła w celu zdobycia informacji na temat losów męża. Spotkały się z panią Diuk,
11
W trakcie weryfikacji.
104
która to opowiedziała o zatrzymaniu majora Okulskiego przez Sowietów ale nie
dowiedziały się ostatecznie czy jeszcze żyje.
Kontynuując poszukiwania, Franciszka Okulska napisała 18 lutego 1947 r. list
do Komitetu Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie z prośbą o pomoc w zdobyciu jakichkolwiek informacji o losach męża. W odpowiedzi otrzymała kartkę pocztową, zamieszczoną poniżej.
12 maja 1948 r. zwróciła się do Sądu Grodzkiego w Jaśle o uznanie jej męża
za nieżyjącego.
Jak wspominał Michał Okulski, syn Edwarda: (...)już w 1943 roku wiedziałem,
że ojciec mój został zamordowany przez NKWD ale nie miałem na to żadnych dowodów... Pomimo tego jednak, cały czas prowadził poszukiwania.
Dnia 5 marca 1949 r. Sąd Grodzki w Jaśle wydał postanowienie, w którym
uznał Edwarda Okulskiego za zmarłego (poniżej).
6 stycznia 1991 r. Rzeczpospolita wydrukowała listę jeńców NKWD oraz jej
tłumaczenie, obozu w Ostaszkowie, datowaną na 7 kwietnia 1940 r. Pod pozycją nr 8 widnieje Edward Okulski s. Jana, nr akt 5156. Wkrótce po tej publikacji
rodzina majora otrzymała ksero oryginalnej listy NKWD od stowarzyszenia „Rodzina Katyńska” z Warszawy.
W tamtym okresie Michał Okulski wysłał – po raz kolejny – pismo do Biura Informacji i Poszukiwań Polskiego Czerwonego Krzyża w sprawie uznania Edwarda Okulskiego za zamordowanego przez NKWD w obozie w Ostaszkowie. Niestety odpowiedzi datowanej na 24 lipca 1991 r. już nie otrzymał, ponieważ zginął (wraz z żoną Stanisławą) śmiercią tragiczną 17 lipca 1991 r.
Wreszcie, po tylu latach, ja, jak i wiele rodzin w Polsce, dowiedziałem się gdzie
leżą szczątki mojego dziadka – Edwarda Okulskiego, bohatera narodowego, Kawalera Orderu Wojennego Virtuti Militari, legionisty z I Brygady. Jemu to właśnie
poświęcam owo opracowanie.
„Nieludzka Ziemia”
Minęły lata: rozbiorów, powstań, Narodu niedoli,
Powraca wreszcie żołnierz z sowieckiej niewoli (?!)
Niestety! Nie wraca! Rozstrzelany skrycie!
Zdradziecko, w tył głowy – odebrano życie!
W lasach katyńskich – krew przepełnia ziemię
Polski kwiat umarł! Polskie pokolenie –
Inteligencji, oficerów, żołnierzy walczących
Z sowiecką hordą szans nie mających!
105
Tam nie brano w jasyr jeńców,
Łatwiej strzelić w głowę! Uznać za straceńców
Wojennej zawieruchy! Kto docieknie prawej treści?!
Zbyt dużo by trzeba światu obwieścić!
I przekłamano tragedię żołnierzy...
Na pięćdziesiąt lat! Choć im się należy
Najwyższy hołd! Najwyższe uznanie!
Ale Ty jeden błogosław im Panie!
Janina Okulska,
Jasło, 1 sierpnia 2009
5 października 2007 roku major Wojska Polskiego – Edward Okulski otrzymał
pośmiertną nominację z rąk Prezydenta RP na podpułkownika Wojska Polskiego
oraz nominację z nadkomisarza Straży Granicznej na Inspektora Straży Granicznej.
Postscriptum:
15 września 2009 roku na ścianie budynku przy ul. St. Wyspiańskiego 4 w
Jaśle (dawnej siedzibie Inspektoratu Granicznego SG w latach 1936-38, a w latach 1938-39 Komendy Obwodu Jasło SG RP) odsłonięto tablicę pamiątkową poświęconą trzem ostatnim komendantom Straży Granicznej obwodu Jasło: nadkomisarzowi Zdzisławowi Rucińskiemu, nadkomisarzowi Edwardowi Okulskiemu
i komisarzowi Józefowi Bocheńskiemu. Podczas uroczystości odsłonięcia tablicy
pamiątkowej, trzej komendanci zamordowani przez NKWD odebrali należny im
hołd. Szkoda, że dopiero po śmierci…
106
Bogdan Wiśniewski
20 rocznica powstania Komitetu Obywatelskiego w Pelplinie
Idea komitetów obywatelskich ma swój początek w Komitecie Obywatelskim
przy Lechu Wałęsie (1987, ukształtowana ostatecznie w XII 1988), przekształconym już w okresie obrad Okrągłego Stołu w Komitet Obywatelski „Solidarności”
(II – VI 1989). I tenże KO „S” zainicjował powstawanie komitetów obywatelskich
w tzw. terenie. Celem było przygotowanie i wygrana wyborów 4 czerwca 1989 r.
Po wyborach chciano je zlikwidować, gdyż widziano w nich trzecią (obok NSZZ
„Solidarność” i Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego) siłę społeczno-polityczną wywodzącą się z tego samego nurtu, z tej samej idei. Komitety jednak przetrwały i zaczęły powstawać tam, gdzie ich do tej pory nie było, czyli w tzw. terenie. Głównym celem było przygotowanie kolejnych wyborów – tym razem całkowicie wolnych wyborów do samorządów terytorialnych.
Tak też było Pelplinie – mieście szczególnym. W czasach PRL-u to niewielkie
miasteczko ze względu na swoja specyfikę było solą w oku ówczesnych władz
komunistycznych. Niewiele było tutaj w latach osiemdziesiątych działalności
opozycyjnej, chociaż w 1980 r. powstała „S” nauczycielska i prężniejsza „S” przy
Cukrowni „Pelplin”.
Zapewne już wcześniej w różnych pelplińskich środowiskach nieco półprywatnie rozmawiano o konieczności powołania komitetu obywatelskiego, ale ostatecznie 21 października 1989 r. ukonstytuował się Komitet Obywatelski Miasta
i Gminy Pelplin, w którego składzie pierwotnie było ponad 20 osób. Przewodniczącym Tymczasowego KO został autor niniejszego artykułu, a ponadto w prezydium zasiedli: Jerzy Sykutera (pierwszy burmistrz Pelplina w III RP w latach
1990-1994), Tadeusz Serocki (obecny wiceprezes Wydawnictwa Diecezji Pelplińskiej „Bernardinum”), Ryszard Rogaczewski (redaktor „Bernardinum”) oraz inicjator powołania KO, późniejszy poseł na Sejm, Andrzej Liss. Symptomatyczne było
to, że pierwszą wizytę złożyliśmy ks. infułatowi Tadeuszowi Borczowi, proboszczowi parafii katedralnej. Dopiero później byliśmy u władz miasta, które przyjęły nas bardzo grzecznie, proponując wydelegowanie przedstawicieli KO do Rady
Narodowej Miasta i Gminy w charakterze obserwatorów z głosem doradczym.
10 listopada 1989 r. odbyło się spotkanie mieszkańców miasta, w czasie którego ukonstytuowały się władze KO z Andrzejem Lissem na czele (zastąpił go
później na tym stanowisku Tadeusz Giejsztowt – mieszkaniec Pelplina, pracujący
w gniewskiej „Famie”). Ponad sześćdziesiąt osób (zauważmy, jak na mały Pelplin,
107
to liczba całkiem przyzwoita!) podpisało deklarację programową.
Warto ją dzisiaj przywołać:
– mam własne, niezależne poglądy, które uważam za konieczne i możliwe do
zrealizowania;
– popieram inicjatywy obecnego rządu, Sejmu i Senatu;
– dostrzegam konieczność zmian politycznych, społecznych i gospodarczych
inspirowanych przez rząd Tadeusza Mazowieckiego;
– identyfikuję się z nauką społeczną Kościoła;
– jestem zwolennikiem wartości reprezentowanych przez ideę „Solidarności”;
– mam świadomość, że należy wiele zmienić w naszym mieście i naszej gminie;
– chcę uczestniczyć w autentycznie oddolnym ruchu społecznym.
Powołano komisje, w tym – co w tamtych czasach nie było zupełnie oczywiste
– te, które miały zajmować się bankowością i finansami oraz informatyką. Przewodniczyli im Marzena Blum, Wacław Bruski, Zbigniew Drąg, Ryszard Małafiejuk,
Milan Owsiak, Ryszard Rogaczewski, Tadeusz Serocki, Jerzy Sykutera, Zbigniew
Zgoda. Komisje te wykonały – nie boję się tego określenia – tytaniczną pracę. Byliśmy wszyscy amatorami, jeżeli chodzi o sprawowanie władzy (i to była swoista
trudność czy niedoskonałość), chociaż reprezentowaliśmy spory potencjał intelektualny – wielu z nas było specjalistami w swoich dziedzinach (nauczyciele, inżynierowie, lekarze, ekonomiści, rolnicy). I z tego wynikała nasza siła wspomagana autentycznym zaangażowaniem. Pomimo pewnej nieufności (pochodziliśmy
z różnych środowisk, reprezentowaliśmy różne pokolenia i życiorysy), a może
i braku przekonania, że się uda, przystąpiliśmy do opracowania programu wyborczego, który miał być podstawą przyszłego samorządu miasta i gminy Pelplin.
W tym celu m.in. odbywały się spotkania z mieszkańcami wszystkich miejscowości gminy Pelplin. Konieczność dotarcia z informacjami na temat naszej działalności była traktowana jako priorytet.
Chcieliśmy zmian: szybkich, gruntownych, we wszystkich dziedzinach życia.
Nie zawsze to się udawało. Nawet najszlachetniejsze idee wymagają konkretnych środków realizacji. Praca w KO nie była idyllą. Dochodziło do sporów, ale
zawsze miały one na uwadze dobro publiczne. Nikt wtedy nie myślał partykularnie. Niech ilustracją ścierania się z twardą i realna materią rzeczywistości będzie
sprawa Fabryki Kwasu Cytrynowego. Walczyliśmy o to, aby nie zatruwało ona
środowiska i nie przyczyniała się obniżenia stanu zdrowia mieszkańców miasta.
Z drugiej strony (co dzisiaj widać z całą mocą) mieliśmy świadomość, że jej zamknięcie może spowodować bezrobocie. I tu paradoks historii: dzisiaj nie ma już
tej fabryki (podobnie jak i cukrowni), ale nie została ona bynajmniej zlikwidowana z tych powodów, o których mówiliśmy głośno dwadzieścia lat temu.
Komitet Obywatelski miał nie tylko stworzyć program wyborczy, ale także
przygotować kampanię wyborczą 1990 r. poprzez promowanie kandydatów do
108
Rady Miejskiej – ludzi bezkompromisowych, o niezależnych poglądach, fachowców (tę ostatnią cechę podkreślaliśmy szczególnie dobitnie).Nie zawsze to się
udawało, nie wszyscy chcieli wziąć na siebie olbrzymią odpowiedzialność kształtowania nowego oblicza miasta i gminy. Nikt nie myślał wtedy o prestiżu wynikającym ze sprawowania władzy. W niektórych obwodach wyborczych mieliśmy
nadmiar dobrych kandydatów, w innych ich brakowało. Tym nie mniej kandydaci KO wygrali wybory, w nowej Radzie Miejskiej stanowili ponad 50 %, co spowodowało, że przejęliśmy władze w mieście. Burmistrzem został Jerzy Sykutera,
wiceburmistrzem Marek Modrzejewski (późniejszy długoletni starosta tczewski),
zaś przewodniczącym Rady Wacław Bruski.
Istotnym zadaniem KO było kształtowanie mentalności społeczeństwa.
I z tym było najtrudniej. Trzeba była uświadomić, że znaleźliśmy się w nowej sytuacji społeczno-politycznej, która wymaga od obywateli cierpliwości, samozaparcia, przyjęcia postaw kreatywnych, działania.
Aktywizacji mieszkańców miała służyć „Ziemia Pelplińska” – nieformalny organ Komitetu Obywatelskiego. To pierwsze po wojnie niezależne pismo zaczęło
ukazywać się późną jesienią 1989 r. Wychodziło dość nieregularnie (mniej więcej
co dwa tygodnie) dzięki życzliwości wielu osób i – przede wszystkim – ks. infułatowi Jerzemu Buxakowskiemu, ówczesnemu rektorowi Wyższego Seminarium
Duchownego w Pelplinie, gdzie gazeta była drukowana techniką offsetową. Pismo podejmowało różnorodne tematy. Oprócz promowania działalności KO wiele miejsca poświęcano świetlanej przeszłości biskupiego miasta, pojawiały się felietony i reportaże, artykuły interwencyjne. Nie brakło miejsca nawet na poezję.
Redakcja przeprowadziła wiele ankiet, które dzisiaj można by nazwać badaniem
opinii społecznej. Występowała z wieloma inicjatywami (m.in. w sprawie wspomnianej już sprawy Fabryki Kwasu Cytrynowego, czy zmian w nazewnictwie
ulic). Była pismem pozytywistycznym, kultywującym przedwojenne tradycje, ale
jednocześnie inspirującym twórcze, kreatywne postawy. W jednym z pierwszych
artykułów pióra młodego wtedy Artura Mrówczyńskiego (dzisiaj poważnego wydawcy katolickiego w Hiszpanii) można było przeczytać: „Kiedy wreszcie rodzi
się okazja do tego, abyśmy poczuli się w swojej gminie tak, jak u siebie w domu
– gospodarzem, nie zmarnujmy jej. Przestańmy narzekać na sytuację, w jakiej się
znajdujemy i przestańmy się oglądać na obecne władze. Sami zróbmy porządek!”.
Komitet Obywatelski Miasta i Gminy Pelplin zaprzestał swojej działalności
tuż po wygranych wyborach samorządowych w czerwcu 1990 r. Tak zresztą było
prawie w całej Polsce. Nowe władze samorządowe zostały pozbawione zaplecza.
Wielu miało o to pretensje. W skali ogólnopolskiej rolę tę zaczęły sprawować powstające wtedy – jak grzyby po deszczu – partie polityczne, jaką komitety obywatelskie nigdy (na szczęście!) nie były. Jeszcze raz próbowano w Pelplinie wrócić do tego niepowtarzalnego ruchu społecznego w czasie kampanii wyborczej
109
w 1994 r., organizując Forum Pelplińskie, częściowo złożone z byłych członków
Komitetu Obywatelskiego. Ale inicjatywa ta nie miała już takiego zasięgu i znaczenia jak ta z przełomu lat 1989/1990.
Jak należy ocenić dzisiaj – z perspektywy dwudziestu lat – działalność Komitetu Obywatelskiego Miasta i Gminy Pelplin? Trudno o całkowicie obiektywną ocenę kogoś, kto był w centrum tamtych wydarzeń. Wydaje się jednak, że KO
spełnił swoje działania: przygotował grunt dla nowych włodarzy miasta i próbował aktywizować społeczeństwo.
Idea społeczeństwa obywatelskiego oparta na samorządności – wykorzeniona
przez komunizm – dziś tak aktualna i przypominana w zawiązku z Rokiem Lecha
Bądkowskiego (2009) jest nam wszystkim bardzo potrzebna. Chociażby i po to,
aby zajęła miejsce coraz bardziej męczącym i niszczącym życie społeczno-polityczne partykularyzmom partyjnym.
110
III Z życia Zrzeszenia
_______________________________
Małgorzata Kruk
IV Nadwiślańskie Spotkania Regionalne
21-23 października 2010 r.
Już po raz czwarty Oddział Kociewski Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego
w Tczewie zorganizował Nadwiślańskie Spotkania Regionalne, które odbyły się
w dniach 21-23 października 2010 roku.
W bieżącym roku wspominaliśmy i upamiętnialiśmy dwa ważne dla naszego
narodu wydarzenia: 70-lecie zbrodni katyńskiej i 30. rocznicę powstania „Solidarności”. Warto też nadmienić, że dla tczewian był to wyjątkowy rok z uwagi na
jubileusz 750-lecia nadwiślańskiego grodu. Dlatego tematyka tegorocznych Spotkań skupiona była wokół tych ważnych zagadnień.
Tradycyjnie nasz program był zróżnicowany. Obejmował prelekcje dla uczniów,
warsztaty, koncert muzyczny, pokaz filmowy i spotkanie z podróżnikami. Organizowane przez ZKP spotkania w szkołach skupiają się zawsze wokół ekologii
i historii. To pierwsze zagadnienie przybliżyła dr Elżbieta Sontag z Uniwersytetu Gdańskiego, zoolog, kierownik Muzeum Inkluzji w Bursztynie, która przygotowała i przeprowadziła warsztaty „Bursztyn bałtycki – odkrywamy wymarły świat”. Uczestniczyły w nich dzieci ze Szkoły Podstawowej nr 7 w Tczewie,
które mogły nie tylko wysłuchać pogadanki, ale również obejrzeć okazy inkluzji
w bursztynie. Z całą pewnością, była to nietypowa lekcja przyrody.
Kolejne spotkania odbyły się w Zespole Szkół Katolickich w Tczewie. Nasze
zaproszenie przyjął znany tczewianin Kazimierz Zimny – lekkoatleta, medalista
olimpijski i Mistrzostw Europy, który obecnie jest dyrektorem Maratonu Solidarność i członkiem zarządu Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Młodzież z zainteresowaniem słuchała jego opowieści o najważniejszych sportowych sukcesach
i kulisach sławy. Drugie spotkanie w ZSK miało charakter stricte historyczny. Ideę
wielkiego ruchu solidarnościowego przybliżył prof. Wojciech Polak z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, autor wielu publikacji o opozycji antykomunistycznej w PRL-u. O „Solidarności” mówił również Krzysztof Korda – pracownik
Europejskiego Centrum Solidarności, który przedstawił gimnazjalistom z Suchego Dębu misję i zadania placówki.
Już w ubiegłym roku w programie NSR znalazł się nowy punkt – projekcja
filmowa. Wówczas spore poruszenie wywołał film „Sophie Scholl”. Tym razem
w II Liceum Ogólnokształcącym w Tczewie odbyła się projekcja filmu dokumentalnego „Ostatni świadek”. To opowieść o prof. Stanisławie Swianiewiczu, który był więźniem obozu w Kozielsku, ale nie podzielił losu swych kolegów – ofi113
cerów, tylko na stacji Gniazdowo został nagle przetransportowany do więzienia
w Smoleńsku. Tym samym ocalał i stał się bezpośrednim świadkiem zbrodni katyńskiej. Ta postać jest związana z naszym miastem przez osobę Olimpii Swianiewicz – małżonki Profesora, która była nauczycielką w Technikum Handlowym
w naszym mieście (ob. Zespół Szkół Ekonomicznych). To nie wszystkim znany,
a godny upowszechnienia tczewski ślad związany z Katyniem.
Wspomniane spotkania w szkołach odbyły się 21 i 22 października i z oczywistych względów miały charakter imprez zamkniętych. Natomiast oficjalnie
IV Nadwiślańskie Spotkania Regionalne zostały zainaugurowane 21 października w Centrum Wystawienniczo-Regionalnym Dolnej Wisły w Tczewie. O godz.
17:00 mogliśmy zobaczyć efekt warsztatów „Jan Karnowski na kociewsko-kaszubską nutę”. Intensywna praca Kociewsko-Kaszubskiej Orkiestry Dętej „Torpeda”, uczestników Warsztatów Terapii Zajęciowej i chórzystów „Niebieskiej Scholi” przyniosła niebywałe efekty. Ponadgodzinny koncert spodobał się licznie zebranej widowni. Aranżacja muzyczna wierszy Jana Karnowkiego „okraszona”
przyśpiewkami kociewskimi była niebywałym wydarzeniem muzycznym. Brawa
dla uczestników występu! Plonem tych warsztatów jest także śpiewnik, który zamieszczamy w tym numerze „Tek Kociewskich”.
Kolejny punkt czwartkowej odsłony NSR – to dyskusja zatytułowana „Tczew-
Gimnazjaliści w Suchym Dębie z zainteresowaniem słuchali wykładu Krzysztofa Kordy
(foto T. Jagielski)
114
ski genius loci – Tczew na łamach
historii powszechnej”, w której
udział wzięli: Mirosław Pobłocki –
Wiceprezydent Miasta Tczewa, Tadeusz Wrycza – Prezes Stowarzyszenia Dolna Wisła w Tczewie, Peter
Liedtke – Prezes Freundschafts Verein Tczew-Witten oraz członkowie
ZKP. Nad przebiegiem dyskusji czuwał dr Michał Kargul. Rozmawialiśmy o tym, z jakimi wydarzeniami i osobami identyfikują się tczewianie i które z nich wymagają pogłębionej analizy i są warte szerszej
popularyzacji nie tylko w naszym
regionie. Poruszyliśmy też ważny
i frapujący problem przymusowego
wcielenia Pomorzan do Wehrmachtu. Tradycyjnie dyskusja ta został
Spotkanie z Kazimierzem Zimnym (foto D. Kulas)
spisana i wydrukowana w „Tekach”.
23 października – to ostatni dzień IV Nadwiślańskich Spotkań Regionalnych.
Tradycją już się stało, że podczas tej cyklicznej imprezy „odwiedzamy” odległe
kraje. Tym razem Ewa i Paweł Klecha zabrali nas w fascynującą podróż do Nepalu. I choć była to wycieczka tylko wirtualna, to i tak warto było skorzystać z okazji, by poszerzyć swoją wiedzę o tym odległym miejscu.
Na zakończenie warto podkreślić, że IV Nadwiślańskie Spotkania Regionalne
odbyły się pod patronatem Przewodniczącego Sejmiku Województwa Pomorskiego i dzięki wsparciu finansowemu Samorządu Miasta Tczewa, Związku Miast Nadwiślańskich oraz Zarządu Głównego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Partnerami projektu byli: Centrum Wystawienniczo-Regionalne Dolnej Wisły w Tczewie, II Liceum Ogólnokształcące w Tczewie, Kociewsko-Kaszubska Orkiestra Dęta
„Torpeda”, Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej w Tczewie, „Niebieska Schola”,
Szkoła Podstawowa nr 7 w Tczewie, Warsztaty Terapii Zajęciowej w Tczewie, Zespół Szkół Katolickich w Tczewie, Zespół Szkół w Suchym Dębie. W imieniu Oddziału Kociewskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Tczewie chcielibyśmy
serdecznie podziękować za okazaną pomoc i współpracę przy organizacji IV Nadwiślańskich Spotkań Regionalnych.
115
Ewa i Paweł Klecha wywołali lawinę pytań, które zadawano nawet po zakończeniu spotkania
(foto J. Cherek).
Koncert poprowadził Radosław Kornas z Kociewsko-Kaszubskiej Orkiestry „Torpeda”
(foto J. Cherek).
116
Tczewski genius loci.
Dyskusja w ramach IV Nadwiślańskich Spotkań Regionalnych z dnia 21 października 2010 r.
Michał Kargul:
Szanowni Państwo, witam, na drugiej, bardziej kameralnej części dzisiejszych
Spotkań. Po koncercie w wykonaniu Kociewsko-Kaszubskiej Orkiestry Dętej „Torpeda” oraz uczestników Warsztatów Terapii Zajęciowej w Tczewie spotykamy
się na tradycyjnej spotkaniowej dyskusji. Dziś chciałbym byśmy porozmawiali o „Tczewskim genius loci” – duchu miejsca, w kontekście obecności Tczewa
i jego dziejów na łamach historii powszechnej. Temat ten jest związany rzecz jasna z jubileuszem 750-lecia Tczewa, który obchodzimy w tym roku i w który, także w ramach Nadwiślańskich Spotkań Regionalnych chcemy się wpisać.
Żeby zagaić tą dyskusje pozwolę sobie na postawienie kilku, pytań, problemów, które nasuwają się w tym temacie. Po pierwsze warto myślę porozmawiać
o żywych tradycjach historycznych Tczewa, o tym, co tczewianie z historii czerpią i co historycznego funkcjonuje w dzisiejszym Tczewie i z czym się tczewianie
identyfikują. Dalej warto się zastanowić, co historycznego i w kontekście historii
wiedzą o Tczewie Polacy, czy choćby nasi sąsiedzi mieszkańcy Pomorza.
Drugą refleksją, nad która warto się chyba pochylić to pytanie jaką rolę Tczew
w ponadlokalnej historii odegrał. Po trzecie sprawa bardzo ważna, zwłaszcza
w kontekście koncertu wierszy Jana Karnowskiego, który przecież tworzył także
po niemiecku, a mianowicie, zapomniana niemiecka historia grodu Sambora. Czy
nawet precyzyjniej historia niemieckojęzyczna. Przecież Tczew przez wiele lat był
miastem, gdzie językiem dominującym był język niemiecki. Przecież żyły tu osoby
które się uważały za Polaków w tamtejszych kategoriach, czyli za poddanych króla polskiego, których rodzinnym językiem był niemiecki i w tym języku tworzyły
ważne rzeczy, choćby jak opis historii Tczewa pastora Schneidera.
Równie warto podnieść wątek, ostatnio bardzo popularny, dotyczący zagmatwanych losów tczewian w czasie II wojny światowej. W ubiegłym roku gościliśmy pana Czesława Knoppa, weterana Wehrmachtu i II Korpusu i ten wątek
„dziadka w Wehrmachcie” też warto chyba dzisiaj podnieść. No i na koniec problem bardziej ogólny, a mianowicie co w kwestii popularyzacji miasta i jego historii jest robione, i co można tu zmienić, czy jeszcze zrobić.
Tyle tytułem krótkiego zagajenia i może na początek poproszę kolegę Krzysztofa Kordę o pierwszy głos.
117
Koncert „Jan Karnowski na kociewsko-kaszubską nutę” prawie całkowicie zapełnił salę
(foto J. Cherek).
„Torpedę” oraz uczestników warsztatów Terapii zajęciowej wspierali członkowie „Niebieskiej
Scholi” z tczewskiej parafii pw. św. Maksymiliana Kolbego (foto J. Cherek).
118
Krzysztof Korda:
Szanowni Państwo, zacznę może od kwestii żywych tradycji historycznych
Tczewa. To też pytanie z jakimi osobami tczewianie się identyfikują, a także z kim
może powinni się identyfikować, co bez wątpienia jest zadaniem dla popularyzatorów i historyków. Tak więc, w sprawie tradycji historycznych, to przewijają się w naszym mieście ciągle te same wątki. Mówi, się, że każde pokolenie pisze swoją historię i starsze pokolenie porusza jedne wątki, a młodsze inne. My
w inny sposób ta historię widzimy, wręcz jako coś co się bardziej kojarzy z promocją miasta, piarem z popularyzacją historii, a nie nudnym powtarzaniem cały
czas kilku dat i faktów.
Jakie są żywe tradycje i osoby historyczne, z którymi identyfikują się tczewianie? Na pewno na pierwszym miejscu jest tu Sambor II. Ludzie się z nim identyfikują choćby dlatego, że istnieje klub sportowy Sambor. To, więc na pewno
on jakoś zostaje w młodzieży zwłaszcza w tej, która w tym klubie występuje
w różnych sekcjach. A sam Sambor II to jest bez wątpienia ważna i ciekawa postać z historii Pomorza. Książę, który chciał uniezależnić swoje państwo od starszego brata. Próbował budować gród w Gorzędzieju, ostatecznie założył miasto
w Tczewie. Piękna postać historyczna, która nieco została skrzywdzona w pracach dawniejszych historyków, czy dokładniej przez popularyzatorów historii
bardziej niż samych historyków, bo w sumie jedyna naprawdę dobra praca na temat Sambora to ostatnia publikacja profesora. Błażeja Śliwińskiego. Wytykano
Samborowi dawniej różne działania, głównie współpracę z krzyżakami. Profesor
Śliwiński dobrze pokazał, że podstawową kwestią jego losów był konflikt z bratem, a cała współpraca z zakonem w połowie XIII wieku, to był wręcz obowiązek chrześcijańskich władców wobec kościelnej instytucji. To okres wypraw krzyżowych, u nas ciężkich walk z pogańskimi Prusami i rola Sambora jest względem
nich całkiem zrozumiała. Dopiero w późniejszych wiekach całkiem sens tych kontaktów wypaczono, co wynikało to także z niewiedzy tych, którzy o tym pisał.
Druga osoba, o której chciałbym wspomnieć, to może nie postać, z która się
dziś tczewianie identyfikują, ale którą można by wykorzystać do budowy wizerunku i historycznego „piaru” miasta. Tak naprawdę Tczew na łamach historii powszechnej pojawia się tylko raz: w XVII wieku w okresie wojen szwedzkich. Stało się tak za sprawą króla Szwecji Gustawa II Adolfa i o nim chcę właśnie teraz
wspomnieć. Gustaw Adolf był wybitnym władcą i genialnym żołnierzem, który zaważył nie tylko na losach wojny trzydziestoletniej, ale także, i losach religii
protestanckiej. Obrońca protestantów, mający dla tej religii ogromne zasługi i to
nie tylko w Szwecji ale w całej Europie.
Z Tczewem związany jest pewien wątek życia Gustawa Adolfa, z okresu wojny
polsko-szwedzkiej w z lat 1626-1629. Mianowicie w roku 1626 po zajęciu Tczewa król szwedzki ufortyfikował nasze miasto, wybierając je na główną kwaterę
119
operacyjną dla swojej armii. Tczew dzięki temu stał się fortecą, a dobra zgrabione w tym okresie, z całej północnej Polski spływały do naszego miasta, by później trafić do Szwecji. Z tej jego obecności w Tczewie związanych jest kilka ważnych spraw. Po pierwsze wiek XVII., to okres sporu w mieście pomiędzy katolikami a luteranami o świątynię. Początkowo ewangelicy przejęli farę, ale król polski zmusił ich na przełomie XVI i XVII wieku do oddania jej katolikom. I dopiero
Gustaw II Adolf zapewnił współwyznawcom nową świątynię w granicach miasta przekazując im budynek na ulicy Krótkiej, gdzie stanął na dwieście lat ewangelicki kościół św. Jerzego. Po drugie ważna bitwa nad Jeziorami Lubiszewskimi,
w czasie której król Szwecji został bardzo ciężko rany. Na pewno jest to osoba,
która warto tczewianom przypominać.
Miasto jest identyfikowane na pewno także z Napoleonem, choć z nim samym
to może nieco na wyrost, ale w czasie wojen napoleońskich Tczew pojawia się
kilkukrotnie na kartach historii powszechnej. Bitwa z lutego 1807 roku trafiła nawet na karty dzieł Żeromskiego czy płótna znanych malarzy. Tu na pewno dobrą
rzeczą jest robiona od kilku lat inscenizacja. Dobrze ona służy nie tylko promocji
historii, ale i promocji miasta. Na pewno warto też tu wspomnieć o generale Hallerze, z którym nie tylko identyfikowany jest Tczew, ale z którym mocno identyfikują się tczewianie. No, a za mało pokazujemy Försterów, podróżników rodem
z Tczewa, czy Eisenstädta, czyli człowieka, który urodził się w Tczewie i który zrobił karierę na świecie jako ojciec fotografii reportażowej. Go tak naprawdę przypomniała nam parę lat temu Ewa Żywiecka. Uważam, że na rynku, czy w pobliżu
miejsca, gdzie się urodził powinna stanąć co najmniej tablica a może nawet jakiś
pomnik, który będzie go nam przypominał. Nie mówię tu o jakimś monumencie,
ale o prostej rzeczy, która przypomni mieszkańcom i turystom tak o samej osobie Eisenstädta, jak i o jego tczewskich korzeniach. Był to człowiek, który urodził
się w Tczewie na początku XX wieku. Zrobił potem karierę w Niemczech w okresie międzywojennym, a następnie do Stanów Zjednoczonych, gdzie związał się
z magazynem „Life” i zrobił światową karierę jako fotograf. Często oglądamy jego
rożne zdjęcia nie wiedząc nawet kto jest ich twórcą, mało sobie zdając sprawę,
że pochodził on z Tczewa.
A na pokazywaniu takich osób nam powinno najbardziej zależeć, bo to jest
przykład dla młodych osób, że z Tczewa można także wypłynąć na szerokie wody
i to nie tylko kilkaset lat temu jak Försterowie, ale także i w XX, czy XXI wieku.
Michał Kargul:
Dziękuje. Mam teraz pytanie do Małgorzaty Kruk. Gosiu, pracujesz w Miejskiej
Bibliotece Publicznej, w Sekcji Historii Miasta. Gdy ludzie przychodzą do Ciebie,
to jakich informacji o Tczewie szukają? Jakie elementy historii grodu Sambora cieszą się największą popularnością?
120
Dyskusja „Tczewski genius loci” (foto J. Cherek).
Małgorzata Kruk:
Na początku dokonam pewnego podziału moich czytelników. Przede wszystkim Sekcję Historii Miasta odwiedzają pasjonaci. Można tutaj wyróżnić stałych
pasjonatów, którzy uczestniczą w sesjach historycznych, imprezach kulturalnooświatowych. Interesują ich wszystkie nowości, wątki historyczne. Z zaciekawieniem śledzą też nowe publikacje na lokalnym rynku wydawniczym. Są też pasjonaci okazjonalni, niekoniecznie zamieszkali w Tczewie. Sprowadza ich do biblioteki konkretny temat. Nie zawsze pojawiają się osobiście chociażby z tego powodu, że pochodzą z różnych rejonów Polski. Są to często lokalni działacze, popularyzatorzy historii. W miarę duże jest zainteresowanie z ich strony postaciami, które niekoniecznie były związane z Tczewem poprzez miejsce urodzenia
albo długoletnią działalność, ale w których biografii można znaleźć tczewski epizod. Warto zaznaczyć, że takie kontakty dają obopólne korzyści. Wspominaliśmy przed chwilą Eisenstädta. Przypominam sobie taką sytuację, że zgłosił się
do nas pewien młody pasjonat, który dotarł do tczewskiej biblioteki po przeczytaniu artykuły Ewy Żywieckiej – ówczesnego pracownika książnicy. Dzięki niemu
dowiedzieliśmy się dokładnie, w którym domu mieszkał nasz bohater.
Drugą grupę stanowią studenci. Studenci oczywiście też mogą być pasjonatami, czy wręcz powinni nimi być. Ze zbiorów Sekcji korzystają studenci historii, turystyki, ekonomii, administracji i wielu innych kierunków. Można wyczuć,
121
że niejednokrotnie Tczew został im w jakiś sposób narzucony. Najczęściej muszą napisać pracę o jakiejś problematyce (np. bezrobocie, pomoc społeczna etc.)
na przykładzie właśnie naszego miasta czy też powiatu. Na szczęście spotykam
studentów, u których zainteresowanie dziejami grodu Sambora stopniowo wzrasta. Zaczyna się od pisania pracy semestralnej, a kończy na obronie pracy dyplomowej. Aż pięknie patrzy się na to, jak ich autorzy pogłębiają swoją wiedzę i zainteresowania. Warto w tym miejscu nadmienić, że powstaje rozprawa doktorska
o Tczewie w latach 1945-1956. I zapowiada się nader interesująco.
Trzecia grupa – to uczniowie, którzy odwiedzają Sekcję, ponieważ muszą odrobić pracę domową, np. przy okazji omawiania problematyki krzyżackiej mają
za zadanie znaleźć w źródłach i opracowaniach tczewskie ślady ich panowania.
Wówczas potrafi pojawić się w bibliotece niemal cała klasa.
Ostatnią grupę czytelników stanowią turyści, odwiedzający nasze miasto
na ogół latem, bardzo często są to goście z Niemiec. Zajmują się losami własnej
rodziny, dlatego szukają starych map, fotografii. Interesują ich dawne nazwy ulic.
Na zakończenie warto wspomnieć, jakie zagadnienia cieszą się największym
zainteresowaniem czytelników. Są to: most tczewski i inne zabytki, rewitalizacja, turystyka, bezrobocie, rozwój gospodarczy Tczewa w ostatnich dwudziestu
latach oraz historia powiatu w zarysie. Dlatego z niecierpliwością czekamy na
książkę o tej tematyce autorstwa Leszka Muszczyńskiego, która ma niebawem
ukazać się1. Jeżeli chodzi o postacie historyczne, to zainteresowanie jest mniejsze aniżeli wyżej wymienionymi tematami. Najczęściej poszukiwane są informacje o Försterach. Warto też w tym miejscu nadmienić, że powstało już kilka prac
(zarówno autorstwa uczniów klas maturalnych, jak i studentów) o bardzo zasłużonym regionaliście śp. Romanie Landowskim. Wzrasta również zainteresowanie jego twórczością z uwagi na konkurs literacki2. Bez wątpienia, z 750-letniej historii Tczewa największym zainteresowaniem cieszy się okres drugiej wojny światowej.
Michał Kargul:
Dziękuję Gosiu. Szanowni Państwo, ja bym zwrócił tylko uwagę na jedną
rzecz. Tradycje historyczne, o których tutaj mówimy są związane zazwyczaj albo
z ludźmi, albo z jakimiś obiektami, zabytkami. Mimo, że Tczew w stosunku do
wielu miast Pomorza, nie uległ po 1945 roku kilkudziesięcioprocentowej wymianie ludności, to takie zjawisko miało miejsce po roku 1920, gdy miasto opuściła
ponad połowa dotychczasowych mieszkańców. To jest chyba przyczyną, że tradycje, nazwijmy je kulturowe, zwyczajowe, w Tczewie są stosunkowo słabe. Po
1
Dwa tygodnie po dyskusji została wydana książka Leszka Muszczyńskiego pt. „Zarys dziejów Powiatu
Tczewskiego”.
2
Kociewski Konkurs Literacki im. Romana Landowskiego.
122
za bractwem kurkowym, nie mamy instytucji, czy nawet imprez które są w naszym mieście obchodzone choćby od stu, czy dwustu lat i stąd tożsamość Tczewian jest budowana przez przypominanie historii osób czy miejsc.
Z tych miejsc bez wątpienia na pierwszym miejscu należy postawić most wiślany, mający stupięćdziesięcioletnią historię. Grono osób jest o wiele szersze.
Przy osobach to też mam taka dygresję. Często narzekamy, że dana osoba, choćby taki Eisenstädt z Tczewem nie miał za wiele wspólnego, ot tylko się tu urodził.
Ale wiele miejscowości o wiele mocniej niż my podkreśla swoje związki właśnie
z takimi osobami, budując na tym nie tylko swoja tożsamość ale i ciekawy produkt turystyczny. Choćby w takiej Słowenii wiele miasteczek dopisuje do swojej nazwy dodatek „miasto kogoś tam” – znanego twórcy czy artysty, mającego
często z ta miejscowością dość przelotny związek. Np. malutka podalpejska Radovlica wszem i wobec głosi, że jest miastem Antona Tomaša Linharta, znanego w kręgach niemieckojęzycznych dramaturga oświeceniowego, który praktycznie jedynie się w tej miejscowości urodził i czerpie z tego wymierne korzyści.
A czymże innym są choćby związki Torunia z Kopernikiem? Powinniśmy się tutaj
na pewno uczyć od lepszych.
Tyle moja refleksja, a teraz bym może poprosił pana wiceprezydenta Mirosława
Pobłockiego, by nam spróbował powiedzieć, jak to wygląda z punktu widzenia
władz miasta, które przypomnijmy przeprowadza choćby ostatnimi czasy rewitalizacje Starego Miasta, no i ma ogromne pole do popisu w kwestii działań promocyjnych różnego rodzaju. Czy mamy tu do czynienia z jakaś ciągłością tradycją, czy świadomym kreowaniem pewnych elementów historii Tczewa, czy raczej
bardziej to wszystko się odbywa tak od okazji do okazji?
Mirosław Pobłocki:
To jest dobre pytanie, bo tak przysłuchując się poprzednim glosom, zacząłem
się zastanawiać jak to jest i chyba nie jest tutaj za dobrze. Okazja 750-lecia miasta spowodowała, ze nagle wszyscy zaczęli mówić o historii, o Samborze. Pojawiła się książka, medale, monety, jakaś inscenizacja była… Coś się zaczęło dziać,
ale to było tylko z okazji tej rocznicy. Natomiast do tej pory wszelkie tego typu
imprezy kulturalne w zasadzie odbywały się bez tego źródła historycznego. To
po prostu była impreza dla ludzi, żeby dobrze się zabawić, bez jakiegoś głębszego wnikania w historię. Być może to się wiąże z tym co już tutaj padło, że Tczew
trochę nie ma głębszych korzeni. Ja wręcz czasami tak sobie mówię, że Tczew to
właściwie nie jest Kociewie, że ono zaczyna się za granicami miasta. Właśnie dlatego, że w Tczewie nam brakuje tych korzeni. Ja to widzę po swojej rodzinie, że
to się tutaj nam wymieszało.
Ja się nad tym porządnie zastanawiałem, gdzieś z dwadzieścia lat temu, kiedy były duże dyskusje na temat rozwoju Tczewa i Starogardu, gdy pytano cze123
mu Tczew się rozwija inaczej, a Starogard inaczej? Dlaczego pewne rzeczy w tych
miastach są inaczej przyjmowane przez mieszkańców? To chyba właśnie wynika z tej tradycji. Starogard jest bardziej, taki zasiedziały, te tradycje są głębsze.
W Tczewie, jeżeli tradycja jest jedno-dwu pokoleniowa, to góra. Nie ma u nas rodów z dziad pradziada, a jak nawet takie znajdziemy to, są to często nazwiska
mało znane, czy wręcz zapomniane.
Czy most? Ja myślę, że most się pojawia, ale most się niestety pojawia w złym
kontekście. Pojawia się jako przykład obiektu technicznego, z którym nie wiadomo co zrobić. Bo tak właśnie jest. Nie ma nikt pomysłu na to, czym ten most powinien być? Czy ma być mostem transportowym, przystosowanym do normalnego ruchu transportowego i ciężarowego, czy ma być obiektem historycznym
i robimy z tego muzeum. Po jednej i drugiej stornie kasa, kapcie do zwiedzania
i sprzedajemy bilety? Ten brak planowego podejścia do tego obiektu powoduje
również to, że właściwie na dzień dzisiejszy most nie ma gospodarza. To się wiąże naturalnie z jedną rzeczą: pieniędzmi. Tradycja też kosztuje i to wcale nie małe
pieniądze. Ocenia się, że remont tego mostu kosztował by krocie. Różnie się szacuje: do 30 do 300 milionów złotych, zależnie od zakresu tego remontu. Nikt nie
ma takich pieniędzy. Most jest naturalnie charakterystycznym symbolem. Kiedyś robiliśmy w tej materii badania wśród szkól tczewskich: jaki element Tczewa
można wypromować jako produkt turystyczny. No i odpowiedzi były sztampowe: most, wiatrak, itd.
Było tutaj powiedziane, jak robią to inne miasta. Czasem nawet na siłę, jak jakiś kamień, przy którym stał Kim Ir Sen z którego robi się atrakcje turystyczną. My
się tutaj śmiejemy trochę z Korei, ale taki schemat jest masowo powielany w całej Europie. Wymyśla się wręcz cokolwiek, byle tylko odróżnić się od innych. Pacanów – stolicą europejskich bajek – usłyszałem takie hasło. Nie na wyrost?
Tczew niestety nie wypracował sobie tego produktu turystycznego, rozumianego jako produkt historii, czy produkt kultury. Kultury materialnej, czy niematerialnej. Most jest, bo jest, na razie jeszcze jest. Pytanie jak długo będzie jeszcze stał, jak się z nim nic nie zrobi. Wiatrak, no w sumie też można powiedzieć,
że jest bo jest, ale jest własnością prywatną i z tego też wynikają określone problemy. Mam nadzieję, że jeszcze trochę postoi. Nie wiadomo, jak długo też, bo
jest konstrukcją drewnianą i wymaga dużo nakładów na konserwację. I w zasadzie poza tym my nie mamy nic takiego, co moglibyśmy promować, czym się pochwalić.
Te inscenizacje, które są, była tu mowa o Napoleonie. Tak pół żartem, pół serio, to obserwując tą bitwę można pomyśleć, że fajnie to wygląda, ale dlaczego
nasi znowu przegrali. Tczewianie mają jakiegoś pecha, bo pod Grunwaldem też
przegraliśmy.
Jak już jestem przy głosie, to też chciałbym o czymś innym powiedzieć. Przy124
pomina mi się taka dyskusja na temat dziedzictwa niemieckiego. Teraz odważniej o tym rozmawiamy, ale wiele lat temu to był temat praktycznie tabu. Temat, w którym praktycznie na siłę próbowano się odciąć od niemieckich korzeni. I pamiętam takie sytuacje, nie aż tak dawno, bo u początków samorządu, kiedy trwała dyskusja na forum rady, jaki powinien być herb miasta, a konkretnie,
jakie powinny być kolory tego herbu. Powiem szczerze, a byłem wówczas radnym, że przysłuchiwałem się tej dyskusji nieco zdziwiony. Ja pamiętam z lat młodzieńczych tego gryfa żółto-niebieskiego, który był wszędzie, nawet na autobusach wymalowany. I nagle się wywiązała dyskusja, że te kolory trzeba zmienić, bo
to jest nawiązanie do tradycji niemieckiej, że należy się od tego odciąć, że należy wrócić do barw narodowych, biało-czerwonych, bo takie barwy też gdzieś się
pojawiały w gryfie. Taka właściwie była argumentacja dwadzieścia lat temu. Stąd
się wzięły te barwy jakie w tej chwili są.
Pytanie, czy w ten sposób powinniśmy się odcinać od historii, czy też nie, czy
powinniśmy o tych korzeniach mówić? Te korzenie czasami są niezmiernie trudne. One są niewdzięczne,. Czasami się ich wstydzimy. Ale na litość boska, to są
nasze korzenie. Tczew 750 lat ma nie dlatego, że był cały czas polski, ale połowę
z tego okresu był przecież niemiecki.
Michał Kargul:
Dziękujemy panie prezydencie. Gdy mowa o mostach i o Wiśle, to korzystając
z tego, że na sali mamy pana Tadeusza Wryczę, prezesa Stowarzyszenia Dorzecza Dolnej Wisły, chciałbym go poprosić o głos.
Tadeusz Wrycza:
Proszę Państwa, ja nie chciałbym tutaj koncentrować się na tym, co mi najbardziej leży na sercu: tego statku rzecznego dla dzieci i młodzieży, który powinien
pływać po Wiśle. We wtorek, 19 października, odbyła się ważna konferencja sześciu marszałków w sprawie trasy E 70, czyli międzynarodowej drogi wodnej biegnącej m.in. od Berlina do Kaliningradu. O ile infrastruktura lądowo-wodna rośnie jak na drożdżach, to, to co jest związane bezpośrednio z korytem tych rzek:
Warta Noteć, Wisła, jest na dzień dzisiejszy w tragicznym stanie. Ja się cały czas
zastanawiam, dokąd my zmierzamy. Tam była przedstawicielka od pani Śliwińskiej z Urzędu Miasta, i warto panie prezydencie się z tym zaznajomić.
To jest coś przerażającego. Jesteśmy jedynym państwem na świecie, gdzie
drogi wodne, w rezultacie woda, bez której nie ma życia, podlegają pod Ministra
Środowiska. Jak ja dziś słyszę, ze tam trzeba upchnąć również Lasy Państwowe, to trudno mi w tej debacie coś sensownego powiedzieć. Bo ja się zgadzam
tu z panem prezydentem, odnośnie mostu. My musimy, czy raczej wy jako młodzi musicie przyjąć do wiadomości, że o ile nam się uda wspólnym wysiłkiem, bo
125
sam powiat nie da tu rady, utrzymać ten stan jaki jest, przez zakonserwowanie,
to będzie to produkt turystyczny, który warto porównać na zdjęciach ze stanem
jaki był, mówiąc, że to jest wynik drugiej wojny światowej. Jednak mówienie, że
dzięki mostom, Tczew stanie się bardzo atrakcyjnym miejscem dla turystów, jest
po prostu błędne. Tu trzeba się naprawdę głęboko zastanowić dokąd zmierzamy.
Ja uważam, i rozmawiałem już na ten temat nawet z kilkoma osobami, że powinniśmy stworzyć taki klub dyskusyjny, by omawiać właśnie takie problemy.
Trzeba pamiętać o historii. Mi się bardzo podobało odsłonięcie tablicy upamiętniającej przedwojennego burmistrza Tczewa Jagalskiego. To była piękna uroczystość. Wydaje mi się jednak, że za bardzo żyjemy ta historią, jednak trzeba przyjąć do wiadomości, że jedynie rozwój społeczno-gospodarczy może nam przynieść pieniądze na utrzymanie takiego mostu. Tragedią jest to, że nie jest on droga krajową, jedynie powiatową. Ja sobie cały czas zadaje pytanie: dlaczego ten
most ma utrzymywać Tczew i powiat tczewskie, a dlaczego nie Malbork? Tu są na
pewno błędy prawne dotyczące statusu tej drogi. Pan prezydent ma jednak rację
zadając pytanie, czemu ten most ma służyć, skoro po Lisewskiej stronie każdy ma
jeden czy dwa samochody i jeżdżą nimi i tak przez Knybawę.
W piątek były programy ekologiczne na TVP Info, z których jeden był poświęcony rzece Osie. I jest taki obrazek: las i jezioro. Pani redaktor się pyta leśniczego, skąd to jezioro, a on odpowiada bobry zrobiły tamę na rowie i mamy nowe jeziorko. I aż się prosi o propozycje dla Ministra Środowiska, by zwołał te wszystkie mądre zwierzątka gdzieś w okolicach Ciechocinka i one nam może w reszcie
zbudują tamę osłaniającą Włocławek. Proszę Państwa ja śmiem twierdzić, że co
najmniej w 70% te wszystkie powodzie, które obserwowaliśmy to wynik zaniedbań ludzkich. Tylko chyba już Marszalkowie są w stanie jakoś zadziałać by wyrwać z rąk ministerstwa zarządzanie drogami wodnymi. Jak ja bym Państwu pokazał jak dziś Wisła wygląda, kęp pełno, to nie ma się co dziwić, że woda nie
mając jak płynąc korytem przerywa wały. Atrakcyjna, ważna gospodarczo droga
wodna jest dziś ruiną. A jej stan powoduje, że w każdej chwili może dojść do podobnej tragedii jak pod Świniarami.
To są naturalnie skutki zaniedbań. Daleko nie szukając Program Natura 2000
jest zrobiony na kolanie. Według ustawy powinny go zaaprobować samorządy,
a żaden z nich nie wydał zgody. A ja zacytuję tutaj to, co powiedziała pani profesor Król: działania przeciwko rewitalizacji śródlądowych dróg wodnych i odrodzeniu się żeglugi, są niezgodne z tą zasadą zrównoważonego rozwoju, bo na dzień
dzisiejszy ten rozwój jest całkowicie niezrównoważony. Dlatego właśnie powinniśmy rozmawiać i dyskutować, tak jak dzisiaj.
Michał Kargul:
Jak już zeszliśmy na temat powodzi, to nasuwa mi się kolejne pytanie. Tczew
126
leży nad Wisłą, na Kociewiu. Ale geograficznie Tczew i parę wsi Kociewia leżą
także na Żuławach. Mówiliśmy już o tych niemieckich wątkach i o problemach
z nimi, to może pociągnijmy ten temat. Jak powodzie wywołane Wisłą i Żuławy,
to nasuwa się od razu osoba Maxa Halbego, urodzonego i wychowanego kilka kilometrów od Tczewa, w Koźlinach. Tomek Jagielski zajmował się ta osoba, więc
poprosiłbym go teraz o przedstawienie tej sylwetki, która jest dobrym przykładem trudnej historii naszej małej ojczyzny.
Tomasz Jagielski:
Tak, rzeczywiście. Historia może być rozumiana, jako coś wielkiego, przez
wielkie „H”, ale może być też taka mała, wręcz na wyciagnięcie ręki. Życie, działalność i twórczość Maxa Halbego jest takim połączeniem. Urodził się w małej
miejscowości Koźlinach, miejscowości na pograniczu Żuław Steblewskich. Przyszedł tam na świat w XIX wieku, dokładnie 2 października 1865 roku. A więc kilkanaście dni temu obchodziliśmy rocznicę 145 urodzin tego pisarza. Dziś spieramy się, czy Tczew był polski czy niemiecki, a jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu, tak
mieszkańcy Tczewa, jak i Koźlin traktowali po prostu okolicę jako swoją małą ojczyznę. Tak samo było w przypadku rodziny Maxa Halbego. Jej członkowie byli po
prostu mieszkańcami tej ziemi. Dopiero nacjonalizmy, które, zaczęły się pojawiać
w tym okresie, a które na dobre rozwinęły się w początkach XX wieku zaczęły rysować linie na mapie: tutaj jest Polska, tu są Niemcy, albo inne kraje.
Max Halbe urodził się w rodzinie chłopskiej, ale w realiach żuławskich była to
dość bogata warstwa ludzi, którzy trudnili się rolnictwem, gdzie musieli zmagać
się nie tylko z trudami dnia codziennego, ale z przyrodą, zwłaszcza wodą która ciągle zagrażała im zabraniem dobytku czy nawet życia. Cały czas trzeba było
walczyć z tym żywiołem, mieszkając po sąsiedzku z wałami, które trzeba było
nieustannie zabezpieczać. Rodzice przykładali wielką wagę do jego wykształcenia i póki mieszkał w Koźlinach, do dziesiątego roku życia miał zapewnionych
prywatnych nauczycieli. Gdy już miał dziesięć lat, to zaczął się uczyć na terenie
Malborka w gimnazjum, a potem kontynuował ją dalej w najlepszych uniwersytetach niemieckich: w Berlinie, Heidelbergu i w Monachium. Szczególnie zainteresował się literaturą. W Monachium stał się wschodzącą gwiazdą dramatu niemieckiego, a także pewniej grupy artystów, malarzy, którzy wtedy wytyczali kierunki szeroko rozumianej kultury i sztuki w Niemczech.
Trzeba zaznaczyć, że Max Halbe nigdy nie odciął się od swoich korzeni. Zawsze
wracał i spędzał wakacje w Koźlinach. Wsi, której historia zaczęła się jeszcze
w czasach słowiańskich, później przez różne wątki krzyżackie, polskie, szwedzkie. To powodowało, że jego rodzina była typową symbiozą różnych nacji, jakich
wiele na Pomorzu. W swoich wspomnieniach pisał m.in., że jego babcia, lepiej
mówiła po polsku i po niemiecku i mogła swobodnie rozmawiać z polskimi robot127
nikami, których zatrudniał jego ojciec, którzy przybywali do Koźlin za chlebem.
Max Halbe i jego literatura stały się szczególnie popularne w latach trzydziestych XX wieku, ponieważ wysławiał w swoich pracach, tak najogólniej mówiąc,
siłę, przyrodę, dzięki czemu w czasach Hitlera dzieła te bardzo podobały się nowym elitom władzy. Został wciągnięty, czy wręcz przemielony przez ówczesną
machinę propagandową, która go umiejętnie wykorzystała. Był artystą, starał się
realizować to, co umiał najlepiej: tworzył dramaty i inne dzieła literackie, które
propaganda hitlerowska po prostu wykorzystała. Z drugiej strony on jednak nie
opierał się. Jedną z jego najciemniejszych kart w biografii było sygnowanie poparcia Adolfa Hitlera przez literatów niemieckich. Jego dzieła były popularne, nakłady ciągle zwiększane, on na tym wszystkim dobrze zarabiał. Ale to nie była prostolinijna propaganda, czy szerzenie idei nazistowskich. Był na pewno zdolnym
pisarzem, jego sztuki zaś miały realne walory artystyczne. Wystawianie były także u nas w Tczewie. Jeszcze w latach dwudziestych kręcono już na postawie jego
dziel filmy.
Ukoronowaniem jego propaństwowej, prohitlerowskiej postawy, było nadanie
mu honorowego obywatelstwa zarówno miasta Malborka, jak i Gdańska. To drugie odebrał w Dworze Artusa z rąk gauleitera gdańskiego Alberta Förstera. Nawet
wtedy pamiętał o rodzinnej wsi i ostatnie jego zdjęcia z Koźlin są właśnie z tego
okresu, gdy przekracza próg rodzinnego domu, gdy odwiedzał swoja ciocię, która czekała na jego coroczne przybycie. Zmarł na terenie swojego zamku w Bawarii w 1944 roku i od tego momentu, wraz z upadkiem III Rzeszy, także jego popularność legła w gruzach. Jest dziś nieznany, tak w Niemczech, jak i w swojej rodzinnej okolicy, zamieszkałej zresztą głównie przez ludność napływową. Był bez
wątpienia wybitnym pisarzem, o nieciekawym kręgosłupie politycznym, ale bez
wątpienia to właśnie takie osoby tworzą nasza lokalną historie wraz z wszystkimi barwami, tak tymi jasnymi, jak i tymi ciemnymi.
Tadeusz Wrycza:
Ja chciałbym uzupełnić przedmówcę. Ja bym proponował, żeby zainteresować
się takimi osobami jak Wincenty Pol. I teraz rodzi się pytanie, czy jego działanie
ma związek z Tczewem? Oczywiście, że tak. Inna osoba, profesor Haberda, nadradca związków wałowych, zwłaszcza tego lewego. My tak mało o tym mówimy.
Michał Kargul:
Nie bez kozery wybrałem właśnie Maxa Halbego. Bo to jest bardzo symptomatyczna postać. To jest dobra ilustracja, do tego, co pan prezydent mówił. Jest
u nas taka tendencja, że przysłowiowa wajcha przesuwa się raz w jedną, raz
w druga stronę. Najpierw było, że wszystko co niemieckie jest złe, potem, że
wszystko zza Odry jest dobre. A Max Halbe świetnie pokazuje, że zawsze musi128
my być tutaj ostrożni i krytyczni, ale też nie możemy omijać takich tematów. Bo
z jednej strony osoba o życiorysie, delikatnie mówiąc szarym. Nikomu pewnie fizycznie krzywdy nie zrobił, czy nawet nikogo do krzywdzenia nie nawoływał, ale
na żadne wyróżnienia, czy słowa pochwały, w tym co robił, nie zasługuje.
Z drugiej strony, napisał choćby takie dzieło „Storm”, która opowiada o czymś,
co na pewno zainteresowało by Pana Tadeusza, a mianowicie o wielkiej powodzi wiślanej, która dotknęła miejscową ludność. Jest ona świetnym przykładem
na pamięć historyczną mieszkańców Koźlin, nieraz dotykanej tym nieszczęściem,
była groźbą, która corocznie jej towarzyszyła praktycznie aż do przekopania Wisły pod koniec XIX wieku. Ten fragment naszej lokalnej, przecież także tczewskiej
historii przeniósł on na łamy wysoko ocenianej sztuki, tworząc bardzo ciekawe
i swego czasu popularne dzieło. To dzieło literackie wpłynęło na pewno znacznie
na tożsamość i świadomość ówczesnych mieszkańców Żuław i Koźlin. Jest także nasza spuścizna, do której mimo zastrzeżeń do osoby jej autora, warto jednak
chyba sięgnąć. Właśnie w kontekście tego o czym opowiadał pan Tadeusz: Wisły, przyrody, ciężkiej pracy człowieka i zagrożenia, jakie niesie ze sobą tak wielka rzeka. Warto chyba do takiej twórczości sięgnąć, bo to jest właśnie ta lokalna
tożsamość, która tworzyli przecież tak ludzie dobrzy, jak i ludzie źli.
Czy inny przykład, to zdobycie Tczewa w 1807 roku. Którzy to byli tak naprawdę nasi? Kot był dobry, a kto zły? Tczewianie, którzy bronili swoich domostw przed
wojskiem najeźdźcy, Polakami pod wodza generała Dąbrowskiego, którzy po zdobyciu miasta świeci przecież nie byli, czy właśnie owi Polacy walczący przecież
o wolność, płacąc krwawą ofiarę w tej bitwie? Proste przebitki, gdy dziejesz wartości i konteksty przekładamy w przeszłość nie są takie oczywiste. Według mnie warto się koncentrować nie na samej ocenie, że coś jest białe, czarne, jasne, czy ciemne, ale czy dana rzecz, dzieło, postać umożliwi nam lepsze poznanie i zrozumienie
tego co dzieło się w przeszłości i przybliży nam nasze korzenie. Dzięki temu możemy sięgnąć głębiej do tczewskiego środowiska w przeszłości, tego ducha miejsca,
którego jak nam wychodzi w tej dyskusji, chyba nie do końca rozumiemy.
Klasyczny przykładem w tej materii mogą być Försterowie. Georg i Johann Reinhold, dwie osoby na pewno niezapomniane. Może nie super popularne, ale nawet w Tczewie są popularne, na świecie, zwłaszcza tym niemieckojęzycznym
szalenie istotne. Osoby które nie maja tutaj żadnych negatywnych kontekstów,
może poza chwilowym okresem gdy źle się kojarzyło nazwisko po II wojnie światowej. Dziś jednak żadnych złych skojarzeń w tczewianach przecież już nie budzą. Ale tak naprawdę, zwróćcie Państwo uwagę nie potrafimy tak do końca tych
Försterów ugryźć. Powiesimy ku ich pamięci tablice, nazwiemy ulice, może kiedyś wzniesiemy pomnik, a tak naprawdę nie potrafimy poczuć i przybliżyć tak innym jak i sobie tego, co oni tak naprawdę do światowej nauki, ale i miejscowej
tradycji wnieśli.
129
Choćby taki zapomniany wątek związany z młodszym Georgiem, który przez
kilkanaście lat był, na zaproszenie Stanisława Augusta profesorem na uniwersytecie w Wilnie, czy jak to wówczas nazywano w Szkole Głównej, profesorem. On
właśnie, w swojej prywatnej korespondencji bardzo ciekawie opisuje Polskę i nasze oświeceniowe, stanisławowskie społeczeństwo. Był to człowiek, który urodził się w niemieckojęzycznej części Rzeczpospolitej, który przewędrował z ojcem świat, wychowywał się tak naprawdę w Niemczech i Anglii, który już jako
osoba dojrzała wrócił do kraju i zderzył się z nasza rzeczywistością. I opisuje on,
krytycznie, czasem złośliwie, ale jednak bardzo celnie jeden z najważniejszych
momentów naszej historii, czy dokładniej polskie społeczeństwo w tym okresie.
Zawsze przykro nam, gdy ktoś o na spisze źle. Ale z drugiej strony, to właśnie to
społeczeństwo miało walny udział w doprowadzeniu do rozbiorów. Bez Szczęsnych Potockich i Branickich, kto wie jak by potoczyła się historia tamtego okresu. I tu mamy źródło, autorstwa osoby niby z zewnątrz, ale obywatela Rzeczpospolitej, pochodzącego z zasłużonej rodziny pomorskiej i tczewskiej, przez które na pewno widać, jak te nasze elity postrzegali mieszkańcy Prus Królewskich,
zaradni kupcy i handlarze, bogaci rajcy i uczeni burmistrzowie. W myśl tamtejszych kategorii był przecież Polakiem. Polakiem, bo poddanym króla polskiego,
ale Polakiem niemieckojęzycznym, wychowanym w kulturze niemieckiej, a jednocześnie światowcem, znającym świetnie realia Anglii, który na marginesie, pod
koniec życia wbrew powszechnym niemieckim odczuciom stał się zwolennikiem
rewolucji francuskiej i republikaninem.
Być może właśnie taki krytyczny głos sprzed ponad dwustu lat, głos osoby
tak związanej z naszym miastem warto sobie czasem przypomnieć gdy zastanawiamy się kim jesteśmy i dokąd zmierzamy? To potomek kilku tczewskich burmistrzów, jednych z najbogatszych tczewian, na którym ten lokalny rys musiał odcisnąć swoje piętno. A przecież formalnie z Tczew nie miał już nic wspólnego, bo
jego ojciec wyprowadził się z miasta na kilka lat przed jego urodzeniem. Dlatego właśnie przy szukaniu ducha Tczewa, tożsamości i nauki z lokalnej historii ja
mniej koncentrowałbym się na sztampowych biogramach: urodził się, umarł, ma
tablicę, jego portret gdzieś na ścianie wisi, a bardziej na tym, co oni tak naprawdę
temu miejscu przynieśli lub co z niego wynieśli. Jak inny przykład: Alfred Eisenstädt. Niemiecki Żyd, tczewianin. Człowiek, który do tej pory wywołuje emocje,
o czym przekonaliśmy się w zeszłym roku w trakcie dyskusji na sesji, gdzie prezentowano jego sylwetkę. Jeszcze dziś ludzie potrafią publicznie zabrać głos kontestując przypominanie tej osoby w myśl reguły, nie dość, że Niemiec, to jeszcze
Żyd. Możemy nad tym ubolewać, ale tak jest i trzeba mieć tego świadomość. Dla
nas jednak postać, która pochodząc z Tczewa zrobiła gigantyczną karierę.
Szanowni Państwo, teraz chciałbym poruszyć bardziej pewnie współczesny,
a na pewno do dziś wywołujący żywe emocje. Ukazała się niedawno książka pro130
fesora Ryszarda Kaczmarka „Polacy w Wehrmachcie”, która choć koncentruje się
na sprawach śląskich porusza wątek, który jest żywy także na Pomorzu i w Tczewie. Podaje on, że można szacować, że prawie pól miliona Polaków, obywateli II Rzeczpospolitej walczyła w czasie II wojny światowej w niemieckim mundurze. Prawie połowa z nich zginęła, i jest to liczba poległych większa od tych, którzy oddali swoje życie walcząc na wszystkich frontach tej wojny w mundurach
polskich. Książka ta opisuje wojenne losy i przypadki, które nam tczewianom są
dobrze znane. I teraz moje pytanie. Mamy dobrze znany fakt historyczny: gros
tczewian walczyło w czasie ostatniej wojny w niemieckich mundurach. Niektórzy mieli szanse, jak autor wspomnień wojennych pan Czesław Knopp i trafili potem do wojska polskiego, inni ginęli tysiącami na froncie wschodnim, wiedząc, że
poddanie się Armii Czerwonej to pewien wyrok śmierci. Co my powinniśmy robić z tym faktem, gdy zastanawiamy się nad nasza lokalna tożsamością i pamięcią historyczną? Przez kilkadziesiąt lat ten fakt był wymazywany, choć wszyscy
mieli chyba jednak jego świadomość. I teraz moje pytanie do Państwa co z tym
fantem zrobić. Są dziś żywe tendencje by takie sprawy upubliczniać, wręcz obnosić się z nimi, może nie w celu robienia sensacji, ale właśnie by pokazać swoja inność, odrębność. Czy powinniśmy iść ta drogą?
Damian Kulas:
Wydaje mi się, że to jest trochę pytanie retoryczne. Ostatnio oglądałem na
TVP Kultura program o górlalenvolk: kto, gdzie, jaka geneza. Mówiono o założycielach, ich losach, dla mnie była to pierwsza dobra i szeroka analiza tego zjawiska w telewizji. Wypowiadali się tam członkowie rodzin tych przywódcą, którzy
podnosili to, że niepotrzebnie może dodaje się tutaj jakąś ideologię, bo ten miał
po prostu oportunistyczny charakter, a tamten szedł zawsze za pieniędzmi. Próbowali to sprowadzić do rangi drobnego ludzkiego grzeszku, któremu mógł ulec
każdy o słabszym charakterze. No dobrze, ale to byli ochotnicy, chcący się aktywnie włączyć w nazistowski system!
A u nas była przecież całkiem inna sytuacja, a jak łatwo czasem się to wkłada
do jednego worka. Pomorzanom mówiono, urodziłeś się jako poddany państwa
pruskiego przed 1920 rokiem, albo twoi rodzice nimi byli, to z automatu jesteś
ochotnikiem do listy narodowościowej.
Krzysztof Korda:
Przede wszystkim nie podoba mi się jak czytam, jakiś czas temu, w „Kociewskim Magazynie Regionalnym”, czy w „Rydwanie”, gdzie można odnieść wrażenie, że każdy Kociewiak, który trafił do Wehrmachtu trafił ostatecznie do armii
Andersa. To jest niestety fałszowanie historii, bo tylko nieznaczna część z nich
przedostała się do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Trzeba o tej historii i tych
131
losach mówić i pisać, zwłaszcza tutaj na miejscu, ale pisać o wszystkim, a nie
wybierać wygodne w danej chwili wątki czy postacie. Rozmawialiśmy z panem
Knoppem, któremu udało trafić się do polskiego wojska, choć po prawdzie było
to już na sam koniec wojny. Z kolei czytałem niedawno wspomnienia innego weterana Wehrmachtu, który wspomina, że gdy trafił do niewoli alianckiej, to pojawił się polski oficer, który pytał w obozie w czasie zbiórki kto chce wstąpić do
polskiego wojska. I ten człowiek wspomina, że nieliczni w tej grupie Polacy bali
się w tym momencie zgłosić, wobec wrogości swoich dotychczasowych towarzyszy broni.
Powstał też film „Dzieci Wehrmachtu” dotyczący Ślązaków i jego autor też
chciałby sfilmować wojenne losy Pomorzan, trafiając m.in. do mnie szukając kontaktów zwłaszcza z osobami, które nie trafiły do jednostek polskich, nie chcąc
właśnie fałszować historii pojedynczymi przypadkami. I tak trafił autor do mojego
dziadka, ojca mojej matki, który walczył w niemieckich jednostkach pancernych
przez całą wojnę na froncie wschodnim nie mając nawet najmniejszych szans
na trafienie do Andersa. Być może dziadek w tym filmie wystąpi, choć to nie takie proste, bo trzeba go najpierw do tego przekonać. A jego historia jest taka,
że w 1939 roku zaczynał od takiego małego sabotażu, kiedy Niemcy wkraczali on w Pelplinie wymalował Hitlera na szubienicy z kolegami. Większość z nich
wraz z nauczycielem, który nimi przewodził trafiła do Szpęgawska. Dziadek miał
szczęście go nikt nie zadenuncjował, ani nie wydał. A zginęli wtedy jego wujek,
kuzynka, a także w Szpegawsku miał zginąć jego ojciec, ale w porę ostrzeżony
uciekł w głąb Niemiec, a dziadek ostatecznie trafił w niemiecki mundur.
Gdy w wyszukiwarkę niemieckiego urzędu za to odpowiedzialnego za rejestrację poległych w czasie ostatniej wojny, wpisze się Tczew, czy dokładniej Dirschau, to pojawia się ponad 630 nazwisk, chyba dokładnie 633. Sa to osoby, które miały w dokumentach miejsce urodzenia Tczew. Urodzenia, nie zamieszkania,
co nam nieco zafałszowuje ta statystykę. Sporo z tych nazwisk do dziś występuje w naszym mieście, wiec najprawdopodobniej ich rodziny ciągle tu żyją. Kiedyś pan Szlagowski, już świętej pamięci, opowiadał mi, że miał dosłownie do wyboru: albo podpisać volkslistę, albo wsiąść do samochodu, który miał jechać do
Stutthofu, który stał przed budynkiem.
Teraz problem jest taki, czy jak powstanie muzeum Tczewa w przyszłości,
to czy powinno być w nim miejsce pokazujące losy tczewian w czasie II wojny
światowej. Bo jeżeli tak, to będzie należało pokazać nie tylko obrońców miasta
z 1939 roku, żołnierzy Andersa czy Maczka, ale również tych walczących w Wehrmachcie. Rzecz jasna również tych walczących w „Gryfie Pomorskim”, a wielu z konspiratorów było jednocześnie żołnierzami Wehrmachtu oraz tych z Ludowego Wojska Polskiego.
132
Mirosław Pobłocki:
Mamy chyba taka naturalną skłonność do wybielania historii. Wolimy opowiadać o jej lepszych stronach, jasnych kartach, więc tutaj jak Krzysiek powiedział: najlepiej o tych którzy co prawda byli w Wehrmachcie, ale z niego uciekli
i trafili do Andersa. Zaś ci co zostali w niemieckich mundurach, albo i w nich zginęli, to są ci gorsi. O nich lepiej nie mówić. Ci pierwsi to są bohaterowie, a tych
drugich jak nazwać? Brakuje nam tego słowa.
Ja pamiętam, jak w ubiegłym roku gościliśmy dowódcę obrony mostu
z 1939 roku pana Faterkowskiego. Wszyscy się zachwycali ta obroną, jej skutecznością, a ten pan powiedział cos innego: największe ofiary wśród jego żołnierzy, były wtedy gdy oni się wycofywali, gdy szli ulicą Sambora w górę, to do nich
strzelali z okien mieszkańcy Tczewa. I teraz pytanie jak to przedstawić? Czy my
jesteśmy gotowi na taką prawdę? Gdy wybuchła sprawa dziadka Tuska, to wzbudziła ona aferę w całej Polsce wyjątkiem Pomorza i Śląska. Bo tam to było naturalne. Reszta niestety nie rozumiała i pewnie nigdy tego do końca nie zrozumie.
Gdy chcemy ujawniać takie rzeczy, to pojawia się pytanie dla kogo?
Czy my jesteśmy dzisiaj gotowi do przyjęcia tej prawdy, gdy ta prawda niekoniecznie jest biała, czy dla nas miła? Prawda jest najczęściej szara. Większość
z tych ludzi nie była bohaterami, czy może lepiej był bohaterami dnia codziennego.
Tadeusz Wrycza:
Ja chciałbym w tej kwestii powiedzieć w ten sposób. To bardzo ważny temat, ale jednocześnie bardzo kłopotliwy z uwagi na to, że trzeba by było operować nazwiskami. Ja tylko na podstawie mojej rodziny powiedzieć taką historię: Brat mojej mamy przed wojną w Grudziądzu służył jako kawalerzysta, potem
wcielony do Wehrmachtu, wrócił jako inwalida. Z kolei mój wujek, szwagier mojej mamy, wcielony, też po służbie w wojsku polskim do armii niemieckiej trafił na
front wschodni i do dzisiejszego dnia nie wiadomo co się z nim stało. Też mamy
w rodzinie taką osobę, która trafiła na front włoski, tam trafiła do niewoli angielskiej. Potem nasze wojsko, a tam było przyjęte, że uciekinierom z Wehrmachtu
nadawano od razu nowe nazwisko i tak się złożyło, że trafił znów do Niemców.
Brat natomiast mojej teściowej trafił z armii niemieckiej do Maczka, a jego najbliższym kolegą, który go zresztą później chował, był ksiądz profesor Znaniecki z Pelplina.
Zastanawiam się nad tym, czy to jednak należy wspominać. Rozdrapywanie
w tej chwili tych wszystkich osobistych, rodzinnych spraw nie ma sensu. Natomiast ogólnie napisać, to w sumie jest już napisane, to tak. Bo tak było. Ta sprawa ogólnie jest napisana, pogłębić ja na pewno trzeba. Ale broń Boże operować
nazwiskami. Komu by to miało służyć?
133
Leszek Muszczyński:
Mi przypomina się taki przypadek, który miał miejsce parę lat temu. Osoba,
która pisała prace magisterską z problematyki II wojny światowej w okolicach
Świecia, popełniła podstawowy błąd nazywając jedną osobę z imienia i nazwiska folksdojczem. Minęło parę dni i prawdopodobnie ktoś z rodziny zasadził się
na tego autora i pobił go.
Ja uważam, że jednak z wyczuciem, ale należy o tym mówić. Gdyby nie próbowano tego tuszować zaraz po wojnie, to dziś pewnie nie było by tutaj najmniejszego problemu. A należy to przedstawiać zwłaszcza Polakom z innych części
kraju. Zresztą podobne zjawisko występowało też zaraz po 1920 roku, gdzie tropiono niemieckość Pomorzan i dochodziło do absurdów i wypominano ludziom
jakieś pamiątki na ścianach czy inne różne rzeczy. Zresztą to nie tylko polski problem, że przypomnę kwestię Norwegii i tamtejszych dzieci zrodzonych z Norweżek i Niemiec żołnierzy. Tam właśnie, dzięki temu, że zaczęto o tym mówić to
badać, opisywać, to problem został w dużej mierze rozwiązany. Takie dzieci to
był głównie skutek stosunków osobistych, a nie politycznej kolaboracji, czy zdrady swojej ojczyzny. Nasza sytuacja była na pewno inna, ale nie zapominajmy, że
Niemcy, kultura niemiecka nie była dla Pomorzan czymś obcym i z definicji wrogim. Nie mniej zdecydowana większość znalazła się w niemieckim wojsku nie na
ochotnika czy jakichś pobudek materialnych, ale po przymusem, ulegając mniejszej, czy większej presji bardzo groźnego reżimu.
Jakub Borkowicz:
Należy jeszcze dodać, że ten fragment historii należy wyjaśnić nie tylko Polakom, ale także innym, zwłaszcza historykom z zagranicy. Przypomina bowiem mi
się słynna książka Corneliusa Rayna „Najdłuższy dzień”, gdzie są opisywani walczący w niemieckich mundurach Polacy. Tylko, że oni są opisywani jako sprzymierzeńcy Niemiec. On siłą wcielonych do Wehrmachtu, de facto ofiary reżimu,
opisuje wręcz jako ochotników z jednostek polskich, które wspomagały Niemców. Nie rozróżnia tam tak naprawdę przymusowego poboru z ochotniczym, jaki
choćby był w Waffen-SS i dlatego według mnie trzeba te sprawy nagłaśniać by
nie dochodziło do takich przekłamań.
Michał Kargul:
Szanowni Państwo, czas naszej debaty powoli mija, dlatego już na koniec
chciałbym poprosić o krótkie wypowiedzi na temat tego, w jaki sposób powinniśmy zadbać o przybliżenie historii i jej wykorzystanie dla dobra Tczewa i jego
mieszkańców? Tak w sensie promocji, uatrakcyjnienia miasta, jak i budowania,
i podtrzymywania tożsamości mieszkańców.
134
Jakub Borkowicz:
Ostatnio byłem w warszawie w Muzeum Kolejnictwa i wydaje mi się, że naprawdę szkoda, że czegoś takiego nie ma właśnie w Tczewie, mieście przecież kolejarzy. Baa nawet tczewskie role filmowe: „Szkatułka z Hongkongu”, „Pogranicze
w ogniu” czy „Polskie drogi”, to sceny, gdzie Tczew jest przedstawiane przez pryzmat kolei, pociągów. No może, jak mi tu podpowiada Tomek „Czarodziej z Harlemu” miał tylko inny charakter”. Dlatego moim zdaniem ta kolej jest tak naprawdę ciągle u nas niewykorzystana i być może naprawdę warto stworzyć to muzeum kolejnictwa o którym się czasem mówi.
Tomasz Jagielski:
Prawdę mówiąc należy się nie tyle zastanawiać co, ale jak. Tych ciekawych sytuacji z historii jest bardzo dużo, tylko trzeba poszukać nowych form przekazu. Owszem tablica, kamień, pomnik, ale także internet, nowoczesne środki multimedialne, a być może jeszcze nowsze narzędzia, które upowszechnią się w najbliższym
czasie. Tym dotrzemy do młodych ludzi, na których nam najbardziej zależy.
Krzysztof Korda:
Ważna jest tutaj szkoła. Lekcje dotyczące historii regionalnej powinny pojawiać się od najmłodszych lat. Ja miałem szczęście, że trafiłem w technikum
na Kazimierza Ickiewicza, nauczyciela historii, który tak naprawdę zainteresował
mnie i wielu innych Kociewiem i historią mojego miasta. U mnie w domu mówiło
się, że jesteśmy Pomorzakami, a mój dziadek Korda, to nawet zawsze mówił, że
jest alterdirschauer. Brakuje nam na pewno książek: historii Tczewa dla najmłodszych, dla dzieci 1-4, przedszkolaków i kolejnych etapów kształcenia. Jest świetna, naukowa „Historia Tczewa” pod redakcją profesora Długokęckiego, ale na jej
podstawie powinny powstać prace popularyzatorskie. Nie wszyscy są studentami czy naukowcami. To jak z Wołoszańskim, który choć niehistoryk wychował
pewnie więcej historyków niż prace takiego Zientary, czy kogoś innego.
Mirosław Pobłocki:
Trzeba na pewno popularyzować i jak najwięcej publikować na temat historii miasta i dawnych tczewian. Przy czym należy to robić językiem popularnym. To nie może
być rozprawa doktorska, która przeczyta tylko autor i kilku kolegów. Dla mnie najciekawsza publikacja, z która do tej pory się spotkałem, to książka Romana Landowskiego „Wędrówki w czasie i przestrzeni”. Być może tam są błędy historyczne, ale to jest
napisane tak, że się łatwo czyta, a dzięki temu się łatwo przyswaja. Po tym został wydana taka gruba księga o historii Tczewa, nad która się ciągle zastanawiam, czy ktoś
ją cała przeczytał oprócz autorów. Z punktu widzenia naukowego, to jest na pewno
cenna pozycja, ale z punktu widzenia popularyzacji, to jest materiał nieco chybiony.
135
Michał Kargul:
Tutaj Panie Prezydencie, musze wejść w słowo z głosem polemicznym, ponieważ paradoksalnie ta właśnie książka, o której Pan mówi, „Historia Tczewa”, jest
jedyną dostępna i czytaną poza naszym regionem. Bo w wielu bibliotekach jest
jedyną książką o naszym mieście. Bo właśnie jako książką naukowa jest obecna na
półkach wielu bibliotek uczelnianych dając wiedze o naszym mieście zainteresowanym studentom i niestudentom z Warszawy, Krakowa, czy Łodzi.
Krzysztof Korda:
Odnosząc się do Landowskiego, to chce uspokoić, że jako historyk wysoko
oceniam ta pracę. Nie dość tego. Miłość do Tczewa i historii regionu właśnie narodziła się z lektury artykułów Landowskiego w „Gazecie Tczewskiej”, z których
właśnie narodziła się ta i inne jego publikacje.
Mirosław Pobłocki:
Kończąc poprzednia myśl. Mówiliśmy o ludziach i wydarzeniach. Natomiast
jak popularyzować ta historie materialną? Mamy 750-lecie, dużo się mówi o średniowiecznej zabudowy, rewitalizacji Starego Miasta. Obecnie jest na topie sprawa domniemanych ruin zamku krzyżackiego. Tak prawdę mówiąc, jeżeli są to naprawdę ruiny zamku, to co z nimi zrobić? Odbudować, czy zasypać piaskiem?
Rozmawiałem ostatnio na ten temat z wojewódzkim konserwatorem zabytków
i zadałem to same pytanie. On pomyślał chwile i powiedział: zasypać piaskiem
i poczekać do lepszych czasów. To jest odpowiedź, która pokazuje nasza bezsilność wobec zabytków, z którymi nie wiadomo co zrobić. Po tej budowli zostały fundamenty. One tak naprawdę wyglądają jak każde inne fundamenty. Nie ma
tam nic nadzwyczajnego, co przyciągało by i zachwycało mieszkańców, czy turystów. Ktoś jak u nas chce obejrzeć prawdziwy zamek to jedzie do Malborka. Co
gorsza te fundamenty są dwa metry poniżej poziomu Wisły i jest problem techniczny jak to zabezpieczyć.
Przy okazji tej mojej rozmowy z konserwatorem na temat samego hasła ochrona dziedzictwa. Konia z rzędem temu kto powie co to sformułowanie w ogóle
znaczy. Zachować dziedzictwo. Czyli co zrobić? Gdy zadałem to pytanie panu
Wapińskiemu, to on powiedział tak: gdyby w czasach Sambora był konserwator zabytków, to do dziś wszystkie kościoły byłyby romańskie. Bo nikt nie pozwolił by na jakiekolwiek nowoczesne zmiany. A to co mamy to owoc właśnie
takich zmian. Pytanie zatem jest bardzo poważne, zwłaszcza w kontekście naszej rewitalizacji: jak daleko mamy chronić to co jest. Czy z szczoteczka zachwycać się nad każdym starym kamieniem, pielęgnować go i nie pozwalać na jakąkolwiek ingerencję, czy jednak tak, jak to przez wieki bywało, poddać to przebudowie dla pożytku mieszkańców. Na tym polega właśnie ta wartość historycz136
na tego, a nie na tym, że próbujemy zachować jakiś obiekt w stanie jak wyglądał
pięćset lat temu.
Krzysztof Korda:
Kontynuując kwestię rewitalizacji. Widzimy, że Tczew się zmienia i to na lepsze. Trasa widokowa Placu Hallera nad Wisłę, to naprawdę udana rzecz. Mamy
tutaj przecież przykład konkursu na elewacje, otocznie budynków w obrębie Starego Miasta. Ludzie niby zawsze remontują swoje domy, ale ja widzę, że właśnie
ta nagroda ludzi do tych remontów zachęca.
Mirosław Pobłocki:
Krzysztof, ale żebyś wiedział, ile jest zawsze problemów i sporów właśnie przy okazji tego konkursu. Każdy remont jest zawsze źródłem konfliktów
z konserwatorem zabytków. Konserwator zawsze chciałby zostawić wszystko tak jak jest. przychodzi do na wspólnota i mówi, chcemy ocieplić budynek
bo jest w nim po prostu zimno. A konserwator na to, że niestety z zewnątrz
nie można niczego dodać, wszystko musi zostać tak jak jest. I teraz jak popatrzymy na Stare Miasto, np. na okna, to widzimy, że dzisiaj w połowie są tam
już okna plastikowe. Czy mamy z tym walczyć na siłę, kazać ludziom trzymać
te stare drewniane, skrzynkowe i najczęściej bardzo nieszczelne okna, czy dopuścić jednak ingerencje w postaci nowoczesnych okien. Czy dachówki musza
być na siłę produkowane jak przed dwustu laty, czy może jednak dopuścić tańsza i trwałą blachodachówkę? Takie problemy się bowiem pojawiają, gdy mowa
o rewitalizacji i takich konkursach. Jak oceniać remonty budynków na starym
mieście? Na co pozwalać?
Krzysztof Korda:
Na pewno są tutaj problemy. Mamy za mało czasu by szczegółowo się do nich
odnieść. Jednak ludzie coraz częściej, zwłaszcza jak są to jego właściciel, to o niego dbają. Problem jest z najemcami, zwłaszcza mało związanymi zdanym miejscem. Nawet u mnie w nowym, oddanym w tym roku domu, widać ta różnicę.
Tym bardziej należy docenić starania właścicieli kamienic, którzy robią tutaj dużo
dobrego. Przykładem na to najlepszym są właściciele salonu SPA na ulicy Krótkiej, którzy przyszli kiedyś do nas z prośbą o opracowanie informacji o historii ich
budynku, bo chcieli wywiesić w swoim lokalu taką tabliczkę. Gdy robiliśmy nocny
spacer po starówce w ramach Nocy Muzeów, to oni nas do siebie zaprosili udostępniając bardzo ciekawe średniowieczne piwnice. Piwnice, w których dziś jest
SPA. Takie zainteresowanie naprawdę cieszy.
137
Mirosław Pobłocki:
Rozmawiamy o tym jak popularyzować historię miasta, wiec nie zapominajmy
gdzie się znajdujemy. Ten obiekt, gdzie dyskutujemy, dawna fabryka, później Muzeum Wisły, obecnie Centrum Wystawienniczo-Regionalne Dolnej Wisły, zrobił
bardzo wiele by historię wypromować i o niej nam przypominać. Wspomnę tylko o
tych wszystkich wystawach, które tu się odbywały i odbywają. Była mowa o tych
nowoczesnych środkach przekazu i tu mamy żywy przykład ich skuteczności. Jeżeli
jest wystawa poświecona komukolwiek, to zupełnie się inaczej odbiera, jak jest ona
zrobiona, jak aktualna wystawa o prehistorii na terenie miasta. Bardzo wielu osobom na pewno uświadomiła, że tutaj żyli ludzie na długo przed czasami Sambora.
Michał Kargul:
Szanowni Państwo, kończąc naszą dyskusję pozwolę sobie podnieść jeszcze
dwie takie kwestie. Mówiliśmy tutaj o koncepcji muzeum miasta, które cały czas
jest w planach i myślę, że warto porządną dyskusję zrobić, co my byśmy chcieli
tak naprawdę w takim muzeum prezentować i oglądać. Był tu głos, że kolej tam
powinna być obecna, podejrzewam, że zaraz do głowy nam przychodzi parę innych rzeczy. Natomiast druga rzecz, to nawiązując do wypowiedzi Pana Prezydenta, który mówił o odkopanych ruinach, które są problemem dla konserwatora, właścicieli i nie tylko. Ja tu jednak mam inne zdanie. Gdy wróciłem w tym
roku do szkoły podstawowej jako nauczyciel, to nagle ze zdumieniem się przekonałem, że nagle mnóstwo, dzieci, gdy porusza się kwestię historii Tczewa zaraz się pyta: „A wie pan, że odkryto zamek, gdzie mieszkał Sambor?” „Wie pan,
że rodzice pokazali mi gdzie był w Tczewie zamek? Widziałem nawet jego piwnicę!”. I mi się ta cała sytuacja od razu kojarzy z tym co stało się w Gniewie. Zwrócicie Państwo uwagę. Zamek w Gniewie, sam główny budynek, który był dobrze
zachowaną, ale jednak ruiną dwadzieścia lat temu, dzisiaj w dużym stopniu nią
dalej pozostaje. Ale został uporządkowany i co najważniejsze zagospodarowano teren wokół niego. Dodano do tego historię, atrakcyjną opowieść. Zrobiono to
wszystko tak naprawdę obok tego zamku, który jest przede wszystkim symbolem tych działań. My nie mamy tak imponującego gmachu, ale czy nie stać nas
na stworzenie podobnego produktu? Czegoś, czego symbolem mogą być mało
ciekawe same w sobie ruiny, ale co będzie żyło tak bogatym życiem, że stanie się
naprawdę atrakcyjne?
Mirosław Pobłocki:
Przecież podobne zjawisko obserwować możemy w Kwidzynie z tamtejszą
krypta wielkich mistrzów na zamku. Nagle wokół tego zrobiło się głośno. Duszo
zamieszania, pozytywnego zamieszania. Nagle wiele osób zainteresowało się,
cóż ci mistrzowie tam robili i co to jest za miejsce.
138
Michał Kargul:
Właśnie to mam na myśli. Gdy molowa tutaj o fundamentach, czy murach,
to świetnie wiemy, że same fundamenty, same gołe mury nigdy żadnej kariery nie zrobią. Ale być może mogą być cennym dodatkiem, do czegoś większego,
gdy wędrując z ludźmi, robiąc jakieś rzeczy staniemy w tym miejscu i powiemy:
a tu mam widoczny do dziś fragment czegoś co postawiono właśnie w tych czasach, co widziała ta czy inna historyczna postać o której tutaj mówimy. Zatem
gdy mowa o rewitalizacji to ja twierdzę, że jedna kapitalna rzecz ten cały medialny szum o odkopanym zamku, który, najpewniej niewłaściwie przypisano samemu Samborowi, zrobił: Nagle mnóstwu osób ten Sambor się objawił jako rzeczywista postać. Dzieci mi dziś mówią: „Sambor – tak to ten książę co mieszkał nad
Wisłą w tym zamku, co został odkopany. I nawet jak by miał to być jedyny efekt
tej całej sprawy, to naprawdę było już warto.
Mirosław Pobłocki:
To ja na sam koniec jeszcze jedno zdanie. Niedawno podpisałem umowę na
przebadanie georadarem dwóch kościołów: fary i szkolnego. Tez być może to co
się działo spowodowało, że ksiądz prałat zmienił zdanie, bo do tej pory twierdził,
że w farze na pewno nie ma krypt ani podziemi, nagle chce to jednak sprawdzić,
zwłaszcza kaplicy Czarlińskich. I to na pewno jest krok w dobra stronę. Zresztą
sam fakt, że coś takiego się robi, już propaguje historię i sam obiekt. Niezależnie
od ostatecznych efektów.
Dyskusja „Tczewski genius loci” – od lewej: Mirosław Pobłocki, Krzysztof Korda,
Waldemar Gwizdała oraz Michał Kargul.
139
Michał Kargul:
Szanowni Państwo myślę, ze to jest dobra puenta naszej dyskusji. By duch
miejsca – genius loci, żył w Tczewie trzeba po prostu działać i zajmować się aktywnie historią. W co mam nadzieję wpisują się tak Nadwiślańskie Spotkania Regionalne, jak i dzisiejsza dyskusja. Dziękuje wszystkim za głos i zapraszam na kolejne punkty programu tegorocznych NSR w piątek i sobotę.
W dyskusji głos także zabierali (od prawej): Tadeusz Wrycza, Małgorzata Kruk,
Jakub Borkowicz oraz Tomasz Jagielski (foto J. Cherek).
140
Bogdan Wiśniewski
Działalność Oddziału Kociewskiego
Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego
w Pelplinie w latach 2007-2010
Na Walnym Zebraniu Członków Oddziału Kociewskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Pelplinie, które odbyło się 4 października 2007 r. wybrano zarząd w składzie: Bogdan Wiśniewski – prezes, Albin Zielke – wiceprezes, Helena
Świtała – skarbnik, Elżbieta Wiśniewska – członek, Marzena Żmudzińska – członek. Komisja Rewizyjna minionej kadencji pracowała w składzie: Roman Pruszyński – przewodniczący, Krystyna Kłoda-Demska – członek, Danuta Leszczyńska
– członek. Delegatami na XVII Walny Zjazd Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego,
który odbył się w grudniu 2007 r. zostali: Bogdan Wiśniewski, Albin Zielke, Marzena Żmudzińska. Znakiem szczególnym kadencji 2004 – 2007 była uroczystość
błogosławieństwa i wręczenia sztandaru (3 czerwca 2006 r.), o który starał się
przez wiele lat długoletni prezes pelplińskich zrzeszeńców Jerzy Henryk Demski,
zmarły w przeddzień tego historycznego wydarzenia.
Pelplińscy zrzeszeńcy
W dniu Walnego Zebrania Sprawozdawczo-Wyborczego 4.10.2007 r. oddział Kociewski liczył 38 członków. W ostatniej kadencji skierowano do Zarządu
Głównego listę dziesięciu osób do skreślenia z członkostwa w ZKP. Były to osoby,
które przez okres kilku lat nie uczestniczyły w zebraniach i nie opłacały składek
członkowskich. Ze smutkiem pożegnano zmarłych w sierpniu 2010 r. członków
oddziału: Bożenę Homę i Adama Kaszowicza – przewodniczącego Rady Miejskiej
w Pelplinie.
W omawianym okresie przyjęto natomiast następujące osoby: ks. Tadeusza
Brzezińskiego – proboszcza parafii katedralnej i prezesa Wydawnictwa „Bernradinum”, Małgorzatę Flisik – wicedyrektor Biblioteki Wyższego Seminarium Duchownego, Krystynę Gierszewską – prezes Kociewskiego Forum Kobiet, Piotra
Łagę – dyrektora Miejskiego Ośrodka Kultury i jednocześnie prezesa Stowarzyszenia Miłośników Pelplina, Adelę Rulińską – dyrektor Przedszkola nr 2, Zofię Bielecką i Marzenę Żmudzińską – emerytowane nauczycielski oraz Pawła Bałdowskiego i Mateusza Zielińskiego – studentów prawa. Nowi członkowie są przykładem przekroju społecznego pelplińskich zrzeszeńców, wśród których znajdują się
141
głównie nauczyciele zarówno czynni, jak i emerytowani (w tym dyrektorzy jednostek oświatowych), pracownicy funkcyjni instytucji samorządowych, przedsiębiorcy, księża i studenci. Od wielu lat członkami są włodarze miasta (burmistrz, przewodniczący Rady Miejskiej, radni). Od niedawna także proboszcz parafii katedralnej. Pelpliński oddział Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego jest w jakimś sensie organizacja kadrową, co ma zarówno dobre, jak i złe strony. Do tych
drugich należy to, że większość zrzeszeńców ma bardzo liczne i często odpowiedzialne zadania i nie zawsze dysponuje wystarczającą ilością czasu na działalność społeczną. Obecnie oddział liczy 36 członków, co plasuje go wśród mniejszych (ale dość prężnych) jednostek organizacyjnych Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego.
Poczet sztandarowy Oddziału ZKP w Pelplinie w kościele w Gdańsku-Oruni
(foto ze zbiorów ZKP o/Pelplin).
Srebrny jubileusz
Miniona kadencja 2007-2010 obfitowała w wiele znaczących wydarzeń, spośród których najważniejsze były uroczystości 25-lecia Oddziału Kociewskiego
ZKP, które odbyły się 29 sierpnia 2009 r. Ich znaczenie w historii oddziału można
jedynie porównać do innego ważnego wydarzenia, jakim było wręczenie sztandaru w 2006 r. Na uroczystości gościli przedstawicieli władz wojewódzkich, powia142
towych i miejskich. Zarząd Główny reprezentował wiceprezes Łukasz Grzędzicki; obecne były delegacje kilkunastu oddziałów ZKP. Proboszcz parafii katedralnej
ks. prałat Tadeusz Brzeziński koncelebrował z innymi kapłanami mszę św. nie tylko w intencji zrzeszeńców, ale przede wszystkim o rychłą beatyfikację Sługi Bożego Biskupa Konstantyna Dominika. W części oficjalnej historię pelplińskiego oddziału przedstawił Bogdan Solecki – znawca dziejów Pelplina, autor i współautor
kilku publikacji książkowych i niezliczonych artykułów w „Informatorze Pelplińskim”, poświęconych biskupiemu miastu i ludziom z nim związanych. W części artystycznej wystąpiły zespoły folklorystyczne (pelplińskie „Modraki” i kapela kociewska ze Starogardu Gd.). Była to okazja do promocji Kociewia wśród gości istotnych Kaszub. Okazuje się bowiem bardzo często, że istotnych Kociewiu najmniej wiedzą nasi najbliżsi sąsiedzi. Z okazji srebrnego jubileuszu wydano książkę „Pelplin – nasza mała ojczyzna”. Składa się na istotnych kilku części.
Najważniejsze z nich mają charakter faktograficzny i dokumentacyjny. Obrazują
dzieje Oddziału Kociewskiego ZKP, zilustrowane kopiami dokumentów i zdjęciami, prezentującymi działalność istotnych latach 1984-2009. W książce znalazły
się także biogramy wszystkich prezesów (Brunona Chmieleckiego, Jadwigi Wasiuk, Wacława Bruskiego, Jerzego Henryka Demskiego i Bogdana Wiśniewskiego).
Ważnym rozdziałem jest „Pelpliński alfabet”, stanowiący skromną próbę panoramicznego spojrzenia na miasto z perspektywy historycznej i społecznej. Książkę
wydano dzięki dofinansowaniu Gminy Pelplin i Banku Spółdzielczego w Skórczu.
Poczty sztandarowe ZKP na ulicach Pelplina w czasie uroczystości 25-lecia pelplińskich
zrzeszeńców (foto ze zbiorów ZKP o/Pelplin)
143
Projekt „Lech Bądkowski – patron społeczeństwa
obywatelskiego”
Do istotnych przedsięwzięć należą te, które kształtują i promują tożsamość
pomorską i kociewską. W tym celu w minionej kadencji zorganizowano kilka imprez otwartych dla mieszkańców Pelplina. W ramach konkursu projektów ogłoszonego przez Zarząd Główny Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego przygotowano przedsięwzięcie „Lech Bądkowski – patron społeczeństwa obywatelskiego”.
24 listopada 2009 r. odbyła się w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Pelplinie finałowa część tego przedsięwzięcia, czyli konferencja „Lech Bądkowski – patron
społeczeństwa obywatelskiego”. Główny referent prof. Józef Borzyszkowski (prezes Instytutu Kaszubskiego, profesor Instytutu Historii Uniwersytetu Gdańskiego) mówił o Pomorzu i Kociewiu w myśli Lecha Bądkowskiego. Idea Wielkiego
Pomorza – mówił prof. Borzyszkowski – nie odnosiła się do płaszczyzny przestrzennej, geograficznej, ale do roli i znaczenia tego regionu w odradzającej się
Polsce. Znaczące są zasługi Bądkowskiego w odkrywaniu i promowaniu Kociewia. To już w latach sześćdziesiątych XX w. pisał on o konieczności zainteresowania się działaczy pomorskich tym regionem. Doktorant prof. Borzyszkowskiego i jednocześnie pracownik Europejskiego Centrum Solidarności Krzysztof
Korda mówił zaś o związkach Bądkowskiego z kształtującym się 1980 r. NSZZ
„Solidarność”. Przypomniał, że był on członkiem prezydium Międzyzakładowego
Komitetu Strajkowgo, a później pierwszym rzecznikiem prasowym „Solidarności”, w której upatrywał przede wszystkim ruch społeczny. O istocie społeczeństwa obywatelskiego mówił natomiast dr Piotr Koprowski – historyk idei z Uniwersytetu Gdańskiego, ukazując zagadnienie w aspekcie historycznym i współczesnym. Referaty były inkrustowane tekstami Lecha Bądkowskiego, które czytał
znamienity aktor Jerzy Kiszkis, uświadamiając licznie zebranej publiczności, że
tezy autora „Pomorskiej myśli politycznej” są jak najbardziej aktualne.
W czasie konferencji wręczono nagrody rzeczowe i książkowe laureatom ogłoszonych przez pelplińskich zrzeszeńców konkursów. W konkursie plastycznym
„Jestem Kociewiakiem. Mieszkam na Kociewiu” zwyciężyły: Daria Domachowska i Patrycja Ciesielska (I i II miejsce – obie z Zespołu Szkół nr 1 w Pelplinie) oraz
Paulina Kaznowska (III miejsce – Szkoła Podstawowa w Lignowach Szlacheckich).
W konkursie literackim „Jestem Europejczykiem, Polakiem, Pomorzaninem” najlepszą pracę wśród gimnazjalistów napisała Dorota Podjacka (Zespół Kształcenia i Wychowania w Kulicach), zaś wśród licealistów najlepsi byli: Zofia Wojtysiak – I miejsce (III LO w Tczewie), Karolina Oberska – II miejsce (LO Pelplin) oraz
Mateusz Makać i Martyna Gawrońska – III miejsce (oboje z III LO w Tczewie). Wyróżnienia otrzymali: Laura Gretkowska, Magdalena Keller (obie z LO w Pelplinie),
144
Patrycja Zielińska (III LO Tczew), Przemysław Rekowski (Zespół Kształcenia i Wychowania Kulice) oraz Michał Szyszkowski (Zespół Szkół nr 1 Pelplin).
Dopełnieniem zrealizowanego projektu były pokazy filmu poświęconego Bądkowskiemu „Kryptonim Inspirator” autorstwa Marii Mrozińskiej i Henryki Dobosz, które obejrzeli uczniowie Liceum Ogólnokszatłcącego im. ks. J. St. Pasierba w Pelplinie.
Gośćmi konferencji byli przedstawiciele władz samorządowych z przewodniczącym Rady Miejskiej Adamem Kaszowiczem i wiceburmistrzem Tadeuszem
Błędzkim, dyrektorzy szkół i instytucji kulturalnych, młodzież i nauczyciele, a także
słuchacze Uniwersytetu III Wieku. Sejmik Województwa Pomorskiego reprezentował Patryk Demski – przewodniczący Komisji Samorządu Terytorialnego i Bezpieczeństwa Publicznego. Wśród gości była także sędzia Kamila Thiel-Ornass.
Pelplińska uroczystość wpisała się w cykl licznych imprez, które miały miejsce w 2009 r., ogłoszonym przez Zarząd Główny Zrzeszenia „Rokiem Lecha Bądkowskiego”. Ponadto organizatorzy tą konferencją zaznaczyli 20 rocznicę powołania w Pelplinie Komitetu Obywatelskiego Miasta i Gminy (powstał on 21 października 1989 r.).
Warto nadmienić, że pelplińskimi partnerami konferencji i konkursów byli:
Miejska Biblioteka Publiczna, Liceum Ogólnokształcące im. ks. Pasierba oraz Wydawnictwo „Bernradinum”, które obdarowało laureatów pięknymi albumami. Interesujące książki przekazało również Wydawnictwo Wojciecha Kiedrowskiego
„Czec” oraz Europejskie Centrum Solidarności. To dzięki tym instytucjom (oraz
funduszom sponsorów ZG ZK-P) udało się obdarować wszystkich laureatów (wydarzeń także ich nauczycieli) interesującymi nagrodami.
W czasie konferencji poświęconej Lechowi Bądkowskiemu (foto ze zbiorów ZKP o/Pelplin).
145
Konferencja „Przyczynek do stanu badań nad kociewszczyzną”
Kilka miesięcy później, 8 kwietnia 2010 r., Oddział Kociewski Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Pelplinie w ramach Kociewskiego Roku Kongresowego
zorganizował – ponownie w gościnnej Miejskiej Bibliotece Publicznej – konferencję popularnonaukową zatytułowaną „Przyczynek do stanu badań na kociewszczyzną”.
Najważniejszy referat wygłosiła dr Anna Weronika Brzezińska z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Przedmiotem jej zainteresowań i badań naukowych jest m.in. kultura materialna i duchowa Kociewia jako miejsca pochodzenia jej ojca prof. Jerzego Brzezińskiego – pelplinianina i absolwenta miejscowego LO. Dr Brzezińska w sposób
niezwykle sugestywny (posługując się prezentacją multimedialną) mówiła o istocie folkloru. Wskazała na jego pięć nurtów: propagandowy, reprezentacyjny, dokumentacyjny, historyczny oraz „naturalny”. Ten ostatni nurt jest szczególnie
ważny, ponieważ związany jest z umiejętnością przekazywania młodym wartości kulturowych rodzinnego regionu. Mówiła ponadto i o tym, że przetwarzanie
obyczajów i czerpanie różnorodnych inspiracji w celu wzbogacania i zmieniania
folkloru jest jak najbardziej potrzebne i w niczym nie umniejsza siły tradycji. Folklor – mówiąc inaczej – zmienia się tak, jak zmienia się nasze życie.
Znany regionalista Ryszard Szwoch ze starogardzkiego Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Kociewskiej mówił o swojej pracy nad „Słownikiem biograficznym Kociewia”. Szwoch od 25 lat zbiera materiały do haseł biograficznych, przeprowadzając kwerendy w bibliotekach, archiwach, księgach parafialnych, prowadząc
rozmowy z potomkami znanych i zasłużonych dla regionu ludzi. Zebrał materiały do 5-6 tysięcy haseł, które ciągle uzupełnia. Do tej pory ukazały się trzy tomy
słownika, zawierające 502 biogramy. Jego benedyktyńska praca jest nieocenionym źródłem wiedzy nie tylko o ludziach, ale poprzez historie ich życia wiele
mówi o Kociewiu.
Prof. dr hab. Maria Pająkowska-Kensik z Uniwersytetu im. Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy jest niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie językoznawstwa i dialektologii, szczególnie zaś w zakresie gwary i kultury Kociewia.
Podkreślała, że tak jak ważne jest posiadanie własnego imienia, tak też ważna
jest tożsamość, świadomość przynależności do małych ojczyzn. Nawiązując do
wypowiedzi dr Brzezińskiej, stwierdziła, że żyjemy w czasach folkloryzmu, czyli swoistego przetwarzania tradycji. Nawiązując zaś do IV Kongresu Kociewskiego, który swoją tczewską odsłonę mieć będzie 8 maja 2010 r., postulowała wydanie Księgi Kongresowej, aby przekazać w niej potomnym to, co w czasie Kon146
gresu zostanie powiedziane i ustalone.
Sędzia Kamila Thiel-Ornass mówiła o tym, jak dochodziła do własnej tożsamości kociewskiej. Podkreśliła także rolę swojej mamy związanej z pobliskim
Oransowem, która swoim życiem uczyła ją, czym jest tożsamość lokalna. I w tym
kontekście wspomniała poetę i eseistę ks. Janusza St. Pasierba piszącego: „Małe
ojczyzny uczą żyć w ojczyznach wielkich, w wielkiej ojczyźnie ludzi”. W dyskusji
głos zabrali także: dr Michał Kargul – przedstawiciel Oddziału Kociewskiego ZKP
w Tczewie, Patryk Demski – radny do Sejmiku Województwa Pomorskiego, Adam
Kaszowicz – przewodniczący Rady Miejskiej w Pelplinie oraz Piotr Łaga – dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury, który zapoznał uczestników konferencji z programem III Festiwalu Kultury Kociewskiej (22 – 24.04.2010).
Pelplińska konferencja była jedną z debat przedkongresowych. Jak stwierdził
dr Michał Kargul debaty te kreują rzeczywistość kociewską. W spotkaniu zorganizowanym przez pelplińskich zrzeszeńców wzięło udział ok. 70 uczestników
z włodarzami naszego miasta na czele, a także sporo gości z Tczewa, Starogardu
Gd.i innych miejscowości.
W Kociewskim Roku Kongresowym
Rok 2010 ogłoszono Kociewskim Rokiem Kongresowym (IV Kongresem Kociewskim). Chociaż jego geneza, idea, formuła i organizacja pozostawiały wiele
do życzenia (co jest tematem na zupełnie oddzielną wypowiedź), pelplińscy zrzeszeńcy włączyli się w jego przedbieg. Oprócz przygotowania konferencji, o której pisałem wyżej, czynnie uczestniczyli w tczewskiej odsłonie Kongresu, która
miała miejsce 8 maja 2010 r. i poświęcona była dziedzictwu historycznemu Kociewia, zabierając głos m.in. na temat roli i wykorzystania Internetu w promowaniu i poznawaniu regionu.
W przeddzień uroczystości kongresowych w Tczewie miało miejsce w Szczecinie wydarzenie niezwykle ważne dla promocji Kociewia. Otóż tamtejszy oddział Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego wyszedł z inicjatywą skwapliwie przyjętą przez oddziały kociewskie w Tczewie, Pelplinie i Zblewie. Oddziały te podpisały umowę patronacką nad statkiem „Kociewie” z Polską Żeglugą Morską.
Umowa ta jest niepowtarzalną okazją do promowania naszego regionu nie tylko wśród załogi statku, ale także w środowisku szczecińskim, czego pierwszym
aktem było spotkanie na Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie. Może warto
wespół z tamtejszym oddziałem Zrzeszenia zorganizować konferencję popularnonaukową na temat historii, kultury i obyczajów Kociewia. To zapewne kolejne
wyzwanie stojące przed oddziałami kociewskimi ZKP w Tczewie i Pelplinie.
W 2010 r. miały miejsce jeszcze trzy imprezy warte odnotowania. 28 stycznia
w Miejskim Ośrodku Kultury miała miejsce akademia z okazji 90 rocznicy powro147
tu Pelplina do Macierzy, przygotowana przez Liceum Ogólnokształcące im. ks. Janusza St. Pasierba wespół z Państwową Szkołą Muzyczną i Oddziałem Kociewskim Zrzeszenia. Z interesującym wykładem okolicznościowym wystąpił dr Michał Kargul z tczewskiego ZKP.
26 kwietnia minęła 10 rocznica śmierci ks. kanonika Henryka Mrossa – dyrektora Biblioteki Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie, historyka Pomorza i kapelana pelplińskich zrzeszeńców. Z tej okazji odbyło się sympozjum,
w czasie którego o ks. Mrossie mówił m.in. ks. prof. dr hab. Anastazy Nadolny .
17 maja natomiast odbył się w Miejskiej Bibliotece Publicznej pelpliński wernisaż wystawy przygotowanej przez Europejskie Centrum Solidarności „Autorytety: Lech Bądkowski”, w czasie którego licznie zgromadzona młodzież licealna
wysłuchała prelekcji Krzysztofa Kordy z ECS, później obejrzała film Henryki Dobosz i Marii Mrozińskiej „Kryptonim: Inspirator”, ukazujący życie i dzieło Lecha
Bądkowskiego.
Ostatnim zadaniem ustępującego Zarządu Oddziału ZKP w Pelplinie w 2010 r.
była współpraca z Zarządem Głównym Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego i władzami kościelnymi przy organizacji uroczystości z okazji 140 rocznicy urodzin
Sługi Bożego Biskupa Konstatyna Dominika, która odbyła się w niedzielę 7 listopada. Przez dziewięć lat w wielu kościołach Pomorza członkowie Zrzeszenia
modlili się o rychłą beatyfikację tego Kaszuby związanego z Kociewiem. Zwieńczeniem Wielkiej Nowenny była msza św. w pelplińskiej bazylice katedralnej,
koncelebrowana pod przewodnictwem Nuncjusza Apostolskiego abpa Celestino Migliore. Do Pelplina przybyło ok. 500 przedstawicieli ponad 30 oddziałów
ZKP, którzy po uroczystościach w katedrze i przy grobie Konstantyna Dominika
na pelplińskiej nekropolii zebrali się na zorganizowanym przez pelpliński oddział
spotkaniu przy stole w Zespole Szkół nr 1. Było to spore pod względem logistycznym przedsięwzięcie zrzeszeńców z Pelplina.
Współpraca z lokalnym środowiskiem i oddziałami
ZKP
Do stałych i tradycyjnych punktów działalności należą spotkania z władzami
Wyższego Seminarium Duchownego i klerykami skupionymi w Klubie Studentów Kaszubów. Corocznym spotkaniom opłatkowym towarzyszą goście szczególni, czyli Gwiżdże, wprowadzający aurę humoru i refleksji, a poza tym kolędnicy – klerycy pokazują nam – Kociewiakom – kaszubskie tradycje. Współpraca
ta miała w minionej kadencji jeszcze jeden, szczególny wymiar. Otóż Zarząd Oddziału wystąpił z wnioskiem o przyznanie Klubowi Studentów Kaszubów Medalu Stolema. Zabiegi okazały się skuteczne i w maju 2008 r. – w setną rocznicę po148
wołania przez ówczesnego kleryka pelplińskiego Seminarium Duchownego Jana
Karnowskiego Koła Kaszubologów – w gdańskim Ratuszu Staromiejskim obyła
się uroczystość wręczenia tego prestiżowego wyróżnienia przyznawanego przez
Klub Studentów „Pomorania”. Na marginesie należy wspomnieć, że również pelpliński oddział ZKP był inicjatorem przyznania innego zrzeszeniowego wyróżnienia, czyli Medalu Abrahama Wyższemu Seminarium Duchownemu w 2002 r.
Na uwagę zasługuje współpraca z oddziałami Zrzeszenia. Wspólnie z oddziałem gdańskim zorganizowano w kwietniu 2008 r. w Pelplinie promocję publikacji
„Wzory haftu kociewskiego”. Gdańscy Kaszubi gościli w Pelplinie wielokrotnie, raz
na całodniowej wycieczce. A i pelplińscy zrzeszeńcy bywali na spotkaniach opłatkowych w Gdańsku, czy na mszach św. w intencji beatyfikacji Biskupa Konstatyna
Dominika, sprawowanej w kościele św. Ignacego Loyoli w Oruni. Bywaliśmy dość
często na różnych uroczystościach (najczęściej rocznicowych) w Gdańsku, Grudziądzu, Nowej Karczmie, Baninie, Kartuzach. Ściśle współpracujemy z Oddziałem
Kociewskim w Tczewie, znajdując wspólną płaszczyznę działania.
Także współpraca z władzami miasta i władzami kościelnymi, a także szkołami oraz instytucjami kultury i innymi stowarzyszeniami w Pelplinie układa się
co najmniej dobrze. Oddział Kociewski ZKP jest traktowany jako ważny partner
w działalności społeczno-kulturalnej.
Od sztandaru do osobowości prawnej
Od 2006 r. Oddział Kociewski ZKP w Pelplinie posiada sztandar, który jest
widomym znakiem obecności organizacji w życiu lokalnego środowiska. Poczet
sztandarowy uczestniczy w wszystkich ważnych uroczystościach kościelnych
i państwowych w mieście oraz zrzeszeniowych w różnych miejscach Pomorza,
gdzie jego obecność jest sama w sobie swoistą promocją Kociewia. Od kilku lat
oddział w Pelplinie jest zauważalny i rozpoznawalny w środowisku Zrzeszenia
Kaszubsko-Pomorskiego.
W celu zintensyfikowania działalności postanowiono w 2009 r. reaktywować konto bankowe. W tym samym roku uzyskano zgodę ZG Zrzeszenia na
rozpoczęcie procedury nadania osobowości prawnej, którą oddział uzyskał latem
2010 r. Przed oddziałem w Pelplinie stają więc zupełnie nowe zadania, wynikające chociażby i z tego, że może obecnie bez formalnych przeszkód starać się o dofinansowanie różnych inicjatyw i projektów promujących tradycje, kulturę, historię Pelplina i Kociewia – małych ojczyzn, które uczą żyć w ojczyznach wielkich,
w wielkiej ojczyźnie ludzi” (jak pisał ks. Janusz St. Pasierb).
149
Sprawozdanie merytoryczne z działalności
Oddziału Kociewskiego ZKP w Tczewie
w kadencji 2007-2010
Na zebraniu walnym Oddziału Kociewskiego ZKP w Tczewie w dniu 21 września 2007 roku odbyły się wybory władz oddziału. W ich wyniku prezesem na kolejną kadencję wybrany został ponownie kolega Krzysztof Korda, zaś skład zarządu uzupełnili: Damian Kullas oraz Jakub Borkowicz jako wiceprezesi, Jacek Cherek
jako skarbnik, Michał Kargul jako sekretarz oraz Małgorzata Kruk, Seweryn Pauch
i Bartosz Świątkowski jako członkowie bezfunkcyjni. W skład Komisji Rewizyjnej
natomiast weszli: Kazimierz Ickiewicz jako przewodniczący oraz Waldemar Gwizdała i Piotr Lużyn jako członkowie. Delegatami na Zjazd Walny ZKP, który odbył się
1 grudnia zostali: Krzysztof Korda, Jan Kulas oraz Michał Kargul. W efekcie wyborów na szczeblu całego Zrzeszenia Jan Kulas znalazł się w Radzie Naczelnej, Michał
Kargul w Głównej Komisji Rewizyjnej, zaś 5 stycznia Krzysztof Korda został przez
Radę Naczelną po raz kolejny powołany do Zarządu Głównego.
Głównym przedsięwzięciem jesieni 2007 roku były I Nadwiślańskie Spotkania
Regionalne, które odbyły się w dniach 19-20 października w Centrum Wystawienniczo-Regionalnym Dolnej Wisły w Tczewie. Spotkania zainaugurował wykład Michała Kargula „Kociewski ruch regionalny”, który wzbudził ożywioną, prawie dwugodzinną dyskusję. Drugim i ostatnim punktem pierwszego dnia było
wystąpienie Grzegorza Szyszkowskiego, młodego podróżnika pomorskiego, nagrodzonego nagrodą Kolos za wyprawę w Andy Boliwijskie w 2006 roku. Drugiego dnia uczestnicy, a przez całe Spotkania przewinęło się ich ponad stu, obradowali w czterech panelach dyskusyjnych, poświeconych samorządowi, historii, gospodarce oraz turystyce. Tego dnia swoja prezentację miała także Państwowa Straż Łowiecka z Gdańska, która prezentowała strategię ochrony fauny w naszym województwie. Spotkania zakończyła promocja pierwszego zeszytu „Tek
Kociewskich” oraz wystąpienie doktora Duszana Paździerskiego z Uniwersytetu Gdańskiego, z pochodzenia Serba, który zaprezentował międzynarodowy projekt biblioteki cyfrowej Rastko. Było to zarazem preludium do promocji pierwszego numeru Tek Kociewskich.
Rok zakończyliśmy dwoma roboczymi spotkaniami członków oddziału w listopadzie oraz grudniu, w trakcie których przygotowywaliśmy się do naszej kolejnej inicjatywy wydawniczej: broszury promocyjnej pod roboczym tytułem
„Nieznane Kociewie”, która, jako „Kociewie – Pomorska Kraina” została wydana
na wiosnę 2008 roku.
151
2008
Rok 2008 zainaugurowaliśmy promocją „Wzorów Haftu Kociewskiego” – wydawnictwa oddziału gdańskiego ZKP, którą zorganizowaliśmy 22 lutego w Centrum Wystawienniczo-Regionalnym Dolnej Wisły w Tczewie. Na tej samej imprezie przedstawiliśmy także publikację z sesji poświeconej 200-leciu Kociewia
pt. „Na 200 urodziny Kociewia, Sesja Napoleońska” wydanego przez Samorząd
Miasta Tczewa pod redakcją kolegów Krzysztofa Kordy i Kazimierza Ickiewicza.
W dniu 14 marca w Centrum Wystawienniczo-Regionalnym Dolnej Wisły odbyło się coroczne Walne Zebranie Sprawozdawcze Oddziału Kociewskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Tczewie. Na którym, poza przyjęciem sprawozdania za rok 2007 zebrania, omówiono także plany pracy na lata 2008-2010,
przyjętych przez zarząd oddziału. W dniu 29 marca odbyła się kolejna sesja z cyklu „Śladami nieznanych działaczy społeczno-kulturalnych Kociewia”, gdzie swoje referaty przedstawili:
• Kazimierz Ickiewicz – Juliusz Kraziewicz pionier polskich kółek rolniczych;
• Krzysztof Kowalkowski – Ksiądz Alojzy Kowalkowski. Historyk, polonista,
bibliofil i wielki patriota;
• Jakub Borkowicz – Alfons Wyczyński, redaktor, polityk, więzień Berezy Kartuskiej.
Natomiast 18 kwietnia w CWRDW odbyła się kolejna promocja zorganizowana przez nasz oddział. Tym razem promowano książki dwóch pomorskich Instytutów: Kociewskiego i Kaszubskiego. W sali konferencyjnej Centrum zebrało się kilkadziesiąt osób, którym przedstawiono trzy najnowsze dzieła poświęcone Kociewiu i jego historii. Jako pierwszy wystąpił Michał Kargul, który zebranym
przedstawił dwie najnowsze pozycje Instytutu Kociewskiego: album „Najstarsze Kościoły Kociewia”, autorstwa Andrzeja Grzyba i Krzysztofa Strzelińskiego
(z fotografiami Zenona Usarkiewicza, Krzysztofa Powierzy, Olgierda Lichego oraz
Marcina Saldata) oraz „Krajobrazy Kociewia”, atlas i mapę turystyczną autorstwa
Jerzego Szukalskiego. Następnie głos zabrał Jan Kulas prezentujący trzecią pracę, autorstwa Andrzeja Romanowa „Pielgrzym pelpliński w latach 1869-1920”.
W maju oddział zaangażował się w pomoc CWRDW w organizacji „Nocy muzeów” w dniu 17 maja, która okazał się wielkim sukcesem frekwencyjnym. Pomagaliśmy m.in. przy organizacji imprez dotyczących Kaszub oraz zapewniliśmy
przewodników po Tczewie dla nocnych wycieczek. Pomagaliśmy także, poprzez
lobbing w ZG ZKP, Kołu Naukowemu „Mozaika” w organizacji w dniu 24 maja
imprezy na Uniwersytecie Gdańskim: pt „Miłość po kociewsku, czyli o ruchankach naukowo”.
W dniach 18-19 sierpnia oddział udał się z wizytą do checzy Pomorańców
nad Jezioro Raduńskie, gdzie miała miejsce oddziałowa impreza integracyjna. Po
152
wakacyjnej przerwie zorganizowaliśmy kolejną promocje, tym razem książki naszego kolegi Kazimierza Ickiewicza o „Kaszubach w Kanadzie”, wydanej przez
ZG ZKP.
16 października rozpoczęły się II Nadwiślańskie Spotkania Regionalne, główna impreza oddziałowa w roku 2008. Przed południem reprezentacja Państwowej
Straży Łowieckiej oraz Państwowej Straży Rybackiej przedstawiała uczniom szkół
podstawowych nr 8 i 10 prezentacje ekologiczne, które spotkały się z ich ogromnym zainteresowaniem.
O godzinie 17.30 w Centrum Wystawienniczo-Regionalnym Dolnej Wisły
rozpoczęła się część konferencyjna. Po przywitaniu i krótkim omówieniu historii i programu imprezy, któremu towarzyszył multimedialny pokaz zdjęć z imprezy ubiegłorocznej, Piotr Dziadul, komendant wojewódzkiej Straży Łowieckiej
w Gdańsku zrelacjonował zebranym poranne wizyty w szkołach.
Następnie wystąpił Łukasz Grzędzicki, który zaprezentował problematykę wykorzystania funduszy unijnych na potrzeby organizacji społeczno-kulturalnych.
Treściwa i ciekawa prezentacja wywołała głos polemiczny Patryka Demskiego,
radnego Sejmiku Województwa Pomorskiego, który odnosząc się do przedmówcy zwrócił zebranym uwagę, na obecne problemy z wykorzystaniem unijnych dotacji, które wynikają z naszych zaniedbań legislacyjnych. W dyskusji zwrócono
też uwagę na trudności, jakie z pozyskiwaniem tych funduszy mają małe samorządy i społeczności. Niestety dziś gros kwot jest przejmowana, przez bogatsze
i silniejsze samorządy Trójmiasta.
Kolejnym gościem Spotkań był Dominik Włoch, znany pielgrzym do
miejsc świętych. Przedstawił on zebranym historię swoich pieszych pielgrzymek:
do Santiago de Compostela, Rzymu, Medjugorje i tej najdłuższej, liczącej cztery
i pół tysiąca kilometrów, do Jerozolimy. Ciekawe omówienie tych wypraw, okraszone refleksjami duchowych przeżyć i doświadczeń autora, wywołała duże zainteresowanie zebranych, potwierdzone ożywioną dyskusją po wystąpieniu.
Sobotnia, konferencyjna część Spotkań, zainaugurowana została panelem historycznym. W jego trakcie swoje referaty wygłosili: Bartosz Świątkowski „Rola
Wisły w szlaku bursztynowym w pradziejach”, Waldemar Gwizdała „Budownictwo ludowe Żuław”, Krzysztof Korda „Zabytki małej architektury Tczewa” oraz
Roman Chylewski „Żuławy – kraina ocalona”.
Po dyskusji nad tymi referatami przedstawiony został kolejny panel, ekologiczny, gdzie swoje prezentacje mieli: Anna Peichert o Pracowni Ekologicznej w Tczewie, Katarzyna Duda-Zauer, o działalności i projektach Zespołu Parków Krajobrazowych Chełmińskiego i Nadwiślańskiego, Piotr Dziadul o świecie zwierzęcym
Kociewia oraz Mirosław Pobłocki o powrocie Tczewa nad Wisłę. Prezentacje te
wzbudziły bardzo duże zaciekawienie wśród zebranych i praktycznie każda z nich
kończyła się ożywioną dyskusją.
153
Po przerwie na posiłek Seweryn Pach zaprezentował, w formie multimedialnej,
wystawę: „Menonici nad Wisłą”, przygotowana na NSR, a prezentowana jednej
z tczewskich szkół. Następnie wystąpili „żołnierze JKM Króla Pruskiego” z grupy
rekonstrukcyjnej z czasów napoleońskich, którzy przedstawili plany zorganizowania w Tczewie inscenizacji bitwy o miasto z roku 1807.
Ostatnim zaś punktem programu była dyskusja panelowa „Pomorski ruch regionalny w dobie globalizacji”, w której uczestniczyli: Patrycja Hamerska reprezentująca Koło Naukowe „Mozaika” z UG, Tatiana Kuśmierska z Klubu Studenckiego „Pomorania”, Kazimierz Smoliński i Leopold Kulikowski z Stowarzyszenia
Rozwoju Ziemi Tczewskiej „Gryf”, Antoni Baranowski z Towarzystwa Miłośników
Ziemi Kwidzyńskiej, Tadeusz Wrycza, ze Stowarzyszenia Dorzecza „Dolnej Wisły oraz Michał Kargul i Krzysztof Korda z Oddziału Kociewskiego ZKP w Tczewie. Ożywiona i bardzo ciekawa, blisko dwugodzinna dyskusja została nagrana,
i została zamieszczona w drugim zeszycie „Tek Kociewskich”.
W listopadzie braliśmy udział w „Zaduszkach Kociewskich” w Starogardzie
Gdańskim, organizowanych przez Koło Naukowe „Mozaika”, gdzie nasza delegacja przypominała sylwetki zasłużonych tczewian: Edmunda Raduńskiego oraz
Romana Klima. Rok zakończyliśmy spotkaniem opłatkowym w dniu 20 grudnia.
Przez cały rok regularnie, poza przerwą wakacyjną, prowadziliśmy piątkowe
audycje „Spotkania z Kociewiem” na antenie Radia Fabryka. W roku 2008 wydaliśmy także dwa własne wydawnictwa. W maju we współpracy z ZG ZKP ukazała się broszurka „Kociewie – Pomorska kraina”, natomiast w grudniu, dzięki dotacjom Samorządu Miasta Tczew oraz Samorządu Województwa Pomorskiego
udało nam się wydrukować 400 egzemplarzy drugiego numeru naszego rocznika: „Teki Kociewskie”.
2009
Rok 2009 rozpoczęliśmy od działań związanych z promocją drugiego zeszytu
„Tek Kociewskich”, który ukazał się w wersji papierowej i elektronicznej pod koniec roku 2008. Do połowy roku rozdaliśmy zainteresowanym podmiotom i osobom około 300 sztuk wersji drukowanej, natomiast wersja elektroniczna, zamieszczona w Kociewskiej Bibliotece Internetowej była pobierana w pierwszym
kwartale tego roku prawie 500 razy. Dodatkowo w tym czasie zasoby KBI wzbogaciły się o dwie prace: Patrycji Hamerskiej „Dziadek Benek – życie i twórczość
Bernarda Janowicza” oraz Magdaleny Świerczyńskiej „Tożsamość mieszkańców
pogranicza Kaszub i Kociewia na przykładzie miejscowości Stara Kiszewa”.
Członkowie oddziału spotykali się regularnie w Centrum Wystawienniczo-Regionalnym Dolnej Wisły zazwyczaj w drugi i czwarty piątek miesiąca. Zebrania
zarządu oddziału odbyły się w dniach: 6 luty, 13 marca, 16 kwietnia, 5 czerwca,
154
3 lipca, 4 września, 17 października, 19 grudnia, zaś zebrania ogólne członków
w dniach: 9 stycznia, 27 luty, 13 marca, 28 marca – walne, 8 maja, 2 października, 13 listopada i 19 grudnia.
Rok zaczął się pomyślnie od sukcesu dwóch naszych inicjatyw. W dniu
30 stycznia Alicja Gajewska, dyrektor CWRDW, została uhonorowana tytułem
Tczewianin Roku 2008. Jednym z wnioskodawców był nasz oddział. Zaś 26 lutego powodzeniem skończyła się batalia zainicjowana przez nasze środowisko,
o uhonorowanie zasłużonych tczewian i Pomorzan własnymi ulicami. Zwłaszcza ucieszyła nas decyzja o nadaniu jednej z nowych ulic miasta imienia Lecha
Bądkowskiego, którego rok obchodzony jest aktualnie przez Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie.
Także w lutym m.in. doceniając audycję regionalną prowadzoną od trzech lata
przez członków naszego oddziału, redakcja miesięcznika „Pomerania” nagrodziła tczewskie Radio Fabryka Skrą Ormuzdową, która jest nagrodą za działania regionalne. W lutym oddział zaangażowany była także w promocję inscenizacji
bitwy o Tczew z roku 1807 organizowaną przez CWRDW oraz Grupę Rekonstrukcji Historycznej Koeniglisch-Preussisches Infanterie-Regiment von Hamberger (No.52).
Kalendarz imprez zainaugurowaliśmy w Starogardzie Gdańskim, gdzie 7 marca wraz z Starogardzkim Centrum Kultury zorganizowaliśmy promocję „Tek Kociewskich”. „Teki” promował senator Andrzej Grzyb, zaś impreza zgromadziła kilkadziesiąt osób z całego powiatu starogardzkiego. W Tczewie natomiast 20 marca miała miejsce, przy jak zwykle życzliwym wsparciu Centrum Wystawienniczo-Regionalnego Dolnej Wisły w Tczewie, sesja z cyklu „Śladami mieszkańców
Tczewa i okolic” poświęcona ofiarom II wojny światowej. Referaty w jej trakcie
wygłosili:
• Jakub Borkowicz – Policjanci z Komendy Powiatowej Policji Państwowej
w Tczewie zamordowani w latach 1939-1940;
• Małgorzata Kruk – Henryk Chmielewski, Tczewski harcerz, ofiara wojny
z okupantem;
• Seweryn Pauch – Ksiądz Alfons Mańkowski (1870-1941), Wybitny historyk
szkoły pelplińskiej.
W jej trakcie zainaugurowaliśmy także akcję spisu tczewskich ofiar drugiej
wojny światowej, zamieszczając na naszej stronie ciągle aktualizowaną listę.
W połowie kwietnia nagraliśmy, na potrzeby Telewizji TeTka oraz naszych audycji w Radiu Fabryka, dwugodzinny wywiad z Czesławem Knoppem mieszkającym od wojny w Londynie tczewianinem, autorem wspomnień „Przez Stalingrad
do Londynu”. Wywiad ten puszczany w dwóch odcinakach w maju pobił rekord
słuchalności Radia Fabryka, co zaowocowało jego powtórkami.
16 kwietnia 2009 r. w odbyła się prelekcja o założycielu Miasta Tczewa Sam155
borze II, zorganizowana przez Miejską Biblioteką Publiczną w Tczewie oraz Oddział Kociewski Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Tczewie. Prelekcję wygłosił
uznany mediewista prof. Błażej Śliwiński, Kierownik Zakładu Historii Średniowiecza Polski w Katedrze Historii Uniwersytetu Gdańskiego. Prelekcja była wpisana
do kalendarza imprez 750-lecia Miasta Tczewa. Podkreślić trzeba imponującą publiczność jak na tego rodzaju wydarzenie, wynosząca ponad sto osób.
W maju byliśmy współorganizatorem konferencji z okazji dwudziestej rocznicy wyborów czerwcowych, w trakcie której w Tczewie gościli ówcześni parlamentarzyści. Impreza ta odbyła się 15 maja. Następny dzień obfitował w wydarzenia. Rano członkowie naszego oddziału znów licznie uczestniczyli w III Pomorskim Kongresie Obywatelskim w Gdańsku, organizowanym przez Instytut Badań
nad Gospodarka Rynkową. W tym roku nasz oddział pomagał w promocji tego
przedsięwzięcia jako organizacja współpracująca z IBnGR. Wieczorem natomiast
wzięliśmy udział w Nocy Muzeów przygotowywanej przez tczewskie Centrum
Wystawienniczo-Regionalne Dolnej Wisły. Podjęliśmy się poprowadzenia nocnej wycieczki szlakiem murów miejskich. Mimo fatalnej pogody zebrało się ponad pięćdziesięciu chętnych, którzy prawie dwie godziny wędrowali po tczewskiej starówce. Szlak wędrówki prowadził od miejsca gdzie dawniej stałą Brama Długa – skrzyżowania ulic Mickiewicza i Krótkiej przez ulice Podmurną, Plac
św. Grzegorza, Zamkową, Chopina, Rybacką do Krótkiej. Po drodze zwiedziliśmy
także, na zaproszenie właścicieli salonu SPA na ulicy Krótkiej tamtejsze zabytkowe piwnice. Uczestnicy wycieczki otrzymali także materiały informacyjne na temat tczewskich umocnień
W dniu eurowyborów, 7 czerwca w Tczewie gościliśmy gości z oddziału bytowskiego ZKP. Ponad pięćdziesięcioosobowa grupa pod wodzą profesora Cezarego Obracht-Prondzyńskiego zwiedziła Centrum Wystawienniczo-Regionalne
Dolnej Wisły, Muzeum Wisły oraz tczewski bulwar.
Nasze kontakty z Czesławem Knoppem i jego rodziną zaowocowały 19 czerwca zorganizowaniem promocji jego wspomnień. Mimo, że książka „Przez Stalingrad do Londynu” wydana została dwa lata temu, nikt nie podjął się do tej pory
zorganizowania spotkania na jej temat i z radością nadrobiliśmy ta lukę. Ponad
siedemdziesięciu uczestników i czterdzieści sprzedanych egzemplarzy, najlepiej
świadczą o zapotrzebowaniu na tego rodzaju przedsięwzięcie.
Także czerwcu zajęliśmy się sprawą prac budowlanych na ulicy Zamkowej
12/13, w miejscu przypuszczalnego zamku Sambora II i wójtów krzyżackich,
gdzie zwrócono naszą uwagę na odkopane mury. Wobec niepokojąco brzmiących informacji o braku zainteresowania archeologów, skierowaliśmy odpowiednie pisma do Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków oraz Muzeum Archeologicznego w Gdańsku. Jak się okazało nasze akcja zdynamizowała działania nadzoru archeologicznego i pod koniec roku przeprowadzona na tym miejscu ba156
dania archeologiczne potwierdzające odkrycie na tym miejscu reliktów średniowiecznych murów.
Na 26 czerwca wraz z Centrum Wystawienniczo-Regionalnym Dolnej Wisły
w Tczewie odbyła się kolejna sesja z cyklu „Śladami mieszkańców Tczewa i okolic”, na którą referaty przygotowali:
• Ewa Żywiecka – Alfred Eisenstaedt (1898-1995) – światowej sławy fotograf, mistrz fotografii reportażowej – rodem z Tczewa;
• Marek Kordowski (jego referat odczytał Damian Kulas) – Tczewianie i inni
mieszkańcy Kociewia w obozie przejściowym w Gniewie;
• Kazimierz Ickiewicz – Pułkownik Stanisław Janik (1895-1981) dowódca 2
Batalionu Strzelców obrońców Tczewa roku 1939.
Wyjątkowo pracowicie oddział spędził wakacje roku 2009. Tym razem zamiast
tradycyjnej wycieczki rowerowej organizowaliśmy, wspólnie z CWRDW, cykliczne wakacyjne wędrówki po starówce tczewskiej, po której chętnych oprowadzali członkowie naszego oddziału. Łącznie zorganizowaliśmy cztery takie wycieczki w dniach: 17 i 31 lipca 2009 roku oraz 14 i 28 sierpnia 2009 roku. Łącznie
uczestniczyło w nich około stu tczewian i turystów zainteresowanych naszym
miastem.
W dniu 27 sierpnia na tczewskim starym cmentarzu pożegnaliśmy pierwszego prezesa oddziału tczewskiego Michała Spankowskiego.
W dniu 5 września ramach projektu „Turystyka mnie dotyka” Lokalna Organizacja Turystyczna Kociewie przy współpracy i z inicjatywy Oddziału Kociewskiego ZKP, zorganizowała pierwszy spływ kajakowy po Kanale Młyńskim zwany popularnie Milenem. Pomysłodawcami spływu byli Zbigniew Mocny i Krzysztof Korda, którzy w maju odbyli rejs próbny tym szlakiem. Próba wypadła bardzo
dobrze, co zaskutkowało pomysłem zorganizować spływ dla mieszkańców grodu Sambora. Do przepłynięcia Kanału Młyńskiego, od Jezior Rokickich do SP nr 8,
zgłosiło się kilkadziesiąt osób. I choć pogoda przed startem nie dopisała, to jednak znalazła się 20-osobowa grupa śmiałków, która bez względu na warunki pogodowe postanowiła przepłynąć Milen. Po niecałych dwóch godzinach uczestnicy dotarli do mety spływy przy szkole podstawowej nr 8 w Tczewie. Warto zaznaczyć że cała impreza była dla uczestników bezpłatna, a to dzięki pomocy finansowej Urzędu Miejskiego w Tczewie.
W dniach 8-10 października odbyły się w Tczewie III Nadwiślańskie Spotkania Regionalne. Tradycyjnie już, tematyka Spotkań koncentrował się wokół dwóch
zagadnień: ekologii oraz historii. W części historycznej natomiast organizatorzy
nawiązywali zwłaszcza do wydarzeń II wojny światowej, której okrągłą, siedemdziesiąta rocznicę wybuchu obchodziliśmy w tym roku
W czwartkowy wieczór w Centrum Wystawienniczo-Regionalnym Dolnej
Wisły III NSR zainaugurowano projekcja filmu Sophie Scholl w reżyserii Marca
157
Rothemunda opowiadający o antyhitlerowskiej konspiracji wśród studentów monachijskich na przełomie 1942 i 1943 roku. Jak podkreślali organizatorzy, film ten
miał być pewnym kontrapunktem do rozważań o drugiej wojnie światowej z polskiej perspektywy, ukazującym jej ogólnoludzki wymiar.
Drugi dzień Spotkań rozpoczęło spotkanie funkcjonariuszy Państwowej
Straży Łowieckiej oraz Państwowej Straży Rybackiej z uczniami Szkoły Podstawowej nr 11 w Tczewie. W jego trakcie strażnicy prezentowali swój sprzęt oraz
przeprowadzali pogadanki z uczniami na temat ochrony przyrody.
O dziesiątej rano w Zespole Szkół Katolickich w Tczewie z uczniami spotkała się dr Danuta Drywa z Muzeum Stuthoff w Sztutowie. Licznie zgromadzonym
uczniom zaprezentowała krótką historię oraz zbiory muzeum.
W samo południe natomiast w CWRDW Kamil Rutecki, przedstawiciel Muzeum II Wojny Światowej, zebranej młodzieży z tczewskich szkół średnich przedstawiał działalność Muzeum oraz przybliżył wydarzenia jakie we wrześniu 1939
roku miały miejsce na Westerplatte. Następnie w Forum Inicjatyw Społecznych
w Tczewie, nasz gość z Niemiec, Tomasz Rajkowski, badacz okupacji niemieckiej na Pomorzu, opowiadał o wysiedleniach i aresztowaniach w 1939 roku oraz
przymusowych robotach przy odbudowie infrastruktury komunikacyjnej zniszczonej przez wojsko polskie.
Popołudniowa część rozpoczęła się od spotkania z werbistą, księdzem Krzysztofem Łukoszczykiem, misjonarzem który ponad dwadzieścia lat spędził w afrykańskiej Angolii.
Po nieco weselszym przerywniku, jakim było wystąpienie Kociewsko-Kaszubskiej Orkiestry Dętej „Torpeda”, bogaty program piątku zamykało kameralne spotkanie z Piotrem Szubarczykiem z gdańskiego IPN-u. Ostatnim akordem tegorocznych Spotkań była konferencja historyczna na temat miejscowości, które pretendują do roli miejsc, gdzie wybuchła II wojna światowa. Najpierw krótko je
zaprezentowano. Szczepan Michmiel przedstawił niemiecki mord w Szymankowie, dr Grzegorz Bębnik z katowickiego IPN-u śląską „płonącą granicę” w sierpniu 1939 roku, Leszek Muszczyński nalot na Wieluń, zaś Jakub Borkowicz walki o tczewskie mosty na Wiśle. Po krótkiej przerwie Tomasz Rajkowski przypomniał o zapomnianych niemieckich ofiarach tuż sprzed wybuchu wojny – niemieckich niepełnosprawnych i psychicznie chorych, mordowanych od lata 1939
roku, których tak wielu spoczywa w Lesie Piaśnickim. Na zakończenie tej części
Jan Szkudliński z Muzeum II Wojny Światowej przedstawił zebranym role i znaczenie wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte.
Następnie odbyła się dyskusja na temat sporów o „pierwsze strzały wojny”
oraz o obecność przedstawianych tutaj miejsc w pamięci ogólnopolskiej. Zebrani byli zgodni, że wiele kontrowersji jest nie do rozwiązania. W tamtej dobie nikt
nie synchronizował przecież zegarków, a świadectwa zbierane w kilkadziesiąt
158
lat po wojnie są często bardzo niedokładne. Istotniejszą konkluzją było jednak
stwierdzenie, że pamiętając o symbolicznej roli Westerplatte, warto przypominać także inne miejsca: Wieluń pierwsze miasto, które padło ofiarą terrorystycznych bombardowań nie mających związku z działaniami wojennymi w czasie tej
wojny; Szymankowo, Tczew, Chojnice oraz Przełęcz Jabłonkowską wraz z stacją Mosty, gdzie przekreślono strategiczne plany niemieckie, zakładające całkowite rozgromienie Polski w dwa tygodnie oraz wiele innych, często zapomnianych
miejscowości, gdzie tak miejscowi ochotnicy jak i Strażnicy Graniczni, o pamięć
których apelował zwłaszcza Zbigniew Talewski, redaktor naczelny miesięcznika
„Naji Gochë”, bohatersko stawili opór od pierwszych minut walk informując tak
swoje dowództwo, jak i cały świat, że rozpoczęła się niemiecka inwazja. Z cennych głosów w dyskusji należy jeszcze wspomnieć wystąpienia Dariusza Szostaka, przedstawiciela Samodzielnej Grupy Odtworzeniowej „Pomorze”, Tadeusza
Wryczę ze Stowarzyszenia Dorzecza Dolnej Wisły, Czesława Glinkowskiego oraz
Damian Kullasa.
W październiku oddział zaangażował się także w prace nad przygotowaniami do IV Kongresu Kociewskiego. Przedstawiciel naszego stowarzyszenia – Michał Kargul był obecny na konferencji w Tleniu, w dniu 5 października, na której zapadał decyzja o organizacji kongresu, a następnie mimo naszego krytycyzmu, w różnych kwestiach szczegółowych, na prośbę władz miasta weszliśmy
do zespołu przygotowującego część tczewską kongresu (planowaną na 8 maja
2010 r.). Z ramienia Oddziału Kociewskiego pracowali w nim Damian Kullas oraz
Michał Kargul, zaś z ramienia Miejskiej Biblioteki Publicznej nasza członkini Małgorzata Kruk. Prace zespołu zaowocowały przyjęciem forsowanej przez nas koncepcji kongresu jako debaty zaprezentowanej miastu w grudniu 2009 roku i ostatecznie zaakceptowanej na początku 2010 r.
W niedzielę, 18 października 2009 roku Biskup Pelpliński Jan Bernard Szlaga
poświęcił Kaplicę Męczenników w kościele NMP Matki Kościoła na Suchostrzygach. Na umieszczonych w niej tablicach widnieją nazwiska zamordowanych
podczas hitlerowskiej okupacji 407 mieszkańców ziemi tczewskiej. Listę sporządzili członkowie naszego oddziału: Kazimierz Ickiewicz, Krzysztof Korda, Małgorzata Kruk i Jacek Cherek. Do listy dołączono 35 nazwisk księży zamordowanych
m. in. w tczewskich koszarach, którą przygotował ks. prof. Anastazy Nadolny.
W dniu 6 listopada członek naszego stowarzyszenia – sekretarz oddziału Michał Kargul obronił na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Gdańskiego rozprawę doktorską pt. „Gospodarka leśna w województwie pomorskim w okresie nowożytnym (1565-1772)”. Praca została napisana pod kierunkiem dr hab. Józefa Arno
Włodarskiego prof. UG, a recenzentami byli prof. Andrzej Groth i prof. Józef Broda.
Tradycyjnie już, akordem kończącym rok było ukazanie się kolejnego, trzeciego
zeszytu „Tek Kociewskich”, zawierającego materiały pokonferencyjne z III NSR.
159
Przez cały rok, z wyjątkiem przerwy wakacyjnej prowadziliśmy cotygodniowe,
piątkowe audycje regionalne „Spotkania z Kociewiem”. W roku tym w skład ekipy redaktorskiej na stale wchodzili: Krzysztof Korda, Damian Kulas, Michał Kargul, Leszek Muszczyński oraz Tomasz Jagielski, a okazjonalnie wspierali ją Jakub
Borkowicz oraz Magdalena Kargul. W ramach Roku Lecha Bądkowskiego przygotowaliśmy sześć audycji poświęconych jego osobie w różnych wymiarach.
W roku 2009 do Oddziału przyjęci zostali trzej nowi członkowie: Marek Kordowski, Tomasz Jagielski oraz Adam Cherek którzy mocno zaangażowali się
w życie naszego stowarzyszenia. Zwłaszcza podkreślić trzeba pracę kolegi Tomka Jagielskiego, który dołączył do ekipy prowadzącej „Spotkania z Kociewiem”.
Na zebraniu walnym uaktualniliśmy listę członków, akceptując osoby wykreślone przez Zarząd z powodów statutowych (brak aktywności i opłacanych składek
od co najmniej 2 lat). Pod koniec roku 2009 Oddział Kociewski ZKP w Tczewie liczył 36 członków.
2010
Pierwsza imprezą roku 2010, kończącą z naszej strony obchody roku Lecha
Bądkowskiego był wernisaż wystawy: „Autorytety: Lech Bądkowski” w Centrum
Wystawienniczo-Regionalnym Dolnej Wisły. Wystawę ta przygotowało Europejskie Centrum Solidarności przy współudziale m.in. ZKP. Rok Jubileuszu 750-lecia
Miasta Tczewa rozpoczęliśmy 30 stycznia organizując pierwszą imprezę z cyklu
„Spacery po historii Tczewa” w postaci debaty historycznej na temat dziewięćdziesiątej rocznicy powrotu Tczewa do Polski. W debacie tej udział wzięli m.in.:
Kazimierz Ickiewicz, Krzysztof Korda, Małgorzata Kruk, Leszek Muszczyński, Tomasz Jagielski oraz Michał Kargul.
Kolejne miesiące upłynęły nam na przygotowaniach do IV Kongresu Kociewskiego. Zespół przygotowujący część tczewską Kongresu, na czele którego stanął kolega Michał Kargul przeforsował, wypracowaną przez nasz oddział, koncepcję zorganizowaniu w dniu 8 maja szeregu debat poświęconych szeroko rozumianej historii regionu. Jednocześnie postanowiliśmy przygotować w ramach
„Spacerów po historii Tczewa” debaty przedkongresowe, mające nas lepiej przygotować do samego kongresu. Mimo, że już 9 stycznia z naszej inicjatywy odbyło się w Tczewie spotkanie osób odpowiedzialnych za przygotowanie kongresu we wszystkich trzech powiatach Kociewia, z różnych względów nie doszło do
powołania jednego komitetu organizacyjnego, ani nawet do głębszej współpracy.
O ile jeszcze ze Świeciem, póki tam za sprawy kongresowe odpowiedzialna była
pani Bożena Ronowska byliśmy w stałym kontakcie, to niestety o przygotowaniach w stolicy regionu nie wiedzieliśmy praktycznie nic. Tym bardziej warto podkreślić, że część tczewska Kongresu nie ograniczyła się tylko do spotkania w dniu
160
8 maja, ale objęła także kilka debat przedkongresowych. Już pierwszą taką debatą, choć jeszcze nieoficjalną, było spotkanie w dniu 26 lutego, kiedy w ramach
„Spacerów po historii Tczewa”, dyskutowaliśmy nad dotychczasowymi kongresami Kociewskimi i wnioskami z nich płynącymi.
W marcu i kwietniu w ramach „Spacerów po historii Tczewa” zorganizowaliśmy dwie debaty przedkongresowe: 23 marca: pt. Badania archeologiczne na
Kociewiu – stan, plany, potrzeby i ich wykorzystanie w planach rewitalizacyjnych, zaś 23 kwietnia pt. Kociewie w sieci. Szczegółowe wnioski i sprawozdania
z ich przebiegu opublikowane zostały na portalu Kongresu Kociewskiego oraz zamieszczone zostaną w planowanej publikacji pokongresowej.
Owocem naszej kongresowej aktywności były dzień tczewski kongresu, który
odbył się 8 maja pod hasłem: Dziedzictwo historyczne Kociewia – wartością naszej małej ojczyzny? Mimo szeregu krytycznych uwag, jakie można mieć do realizacji IV Kongresu Kociewskiego, to debata w Tczewie była bez wątpienia jednym
z najciekawszych merytorycznie jego elementów. Ponad stu uczestników, z których na czterech debatach panelowych znaczna część zabierała głos. Z Towarzystwem Miłośników Ziemi Tczewskiej przygotowaliśmy bardzo ciekawą propozycję, której realizacja umożliwiła sformułowanie wielu ciekawych wniosków i zadań. Pytanie tylko czy znajdą się chętni do ich realizacji…
W sobotę, 21 maja spędziliśmy w Opaleniu, na wycieczce i sesji zorganizowanych przez naszego członka Marka Krodowskiego. Do południa zwiedzaliśmy
wieś i jej okolice, natomiast później w miejscowym Domu Kultury, wzięliśmy
udział w sesji popularno naukowej organizowanej wespół z animatorami gminy
Gniew w ramach projektu „Trzy Filary”. Z referatami wystąpili tam:
• Krzysztof Korda – Towarzystwa Ludowe w Opaleniu i okolicach;
• Jakub Borkowicz – Zniszczenia starostwa gniewskiego w czasie wojen
szwedzkich w XVII w.
Na zaproszenie Trójmiejskiego Klubu Kociewiaków 26 maja promowaliśmy
w Ratuszu Staromiejskim trzeci zeszyt „Tek Kociewskich”, natomiast w ostatni dzień maja, wspólnie z CWRDW organizowaliśmy promocję książki Tomasza Hildebrandta „Wyjechać nie wrócić”, opowiadającej o losach polskiej emigracji na Wyspach Brytyjskich. W czerwcu w Centrum Wystawienniczo-Regionalnym Dolnej Wisły gościła natomiast wystawa „Zbrodnia Katyńska”, której wraz
z IPN-em byliśmy organizatorem. Jej uroczyste otwarcie odbyło się 14 czerwca. W ostatnią sobotę czerwca w ramach kolejnego „Spaceru po historii Tczewa” zorganizowaliśmy wycieczkę „Tczew którego nie ma”, którą poprowadził kolega Michał Kargul. Ostatnią naszą przedwakacyjną imprezą była promocja Popularnego słownika kociewskiego pod redakcją profesor Marii Pająkowskiej-Kensik, która była naszym gościem. W okresie wakacyjnym kontynuowaliśmy nasze
spacery po historii grodu Sambora: 31 lipca „Śladami znanych tczewian” opro161
wadzali Małgorzata Kruk i Michał Kargul, zaś 28 sierpnia „Śladami zapomnianego Tczewa” oprowadzał Michał Kargul. Trzeba zaznaczyć, że w przeciwieństwie
do roku poprzedniego, frekwencja na trzech letnich spacerach była stosunkowo
niska i nie przekroczyła w sumie 30 osób.
Przez cały okres zimowy i wiosenny kontynuowaliśmy prowadzenie audycji
„Spotkania z Kociewiem” na antenie Radia Fabryka o stałej porze w piątki o godzinie 20.00 We wrześniu 2010 roku obchodziliśmy już pięciolecie jej prowadzenia. Także rozrasta się nasza Kociewska Biblioteka Internetowa, którą na początku lata wzbogaciła praca naszego kolegi Marka Kordowskiego: Opalenie historia
wsi. Lista członków oddziału wzrosła do 37 osób po przejściu z oddziału z Toruniu, kolegi Tomasza Żuroch-Piechowskiego.
Za zarząd
Krzysztof Korda
162
Tomasz Jagielski, Leszek Muszczyński
„Sonety Krymskie, czyli tak się bawią ludzie
o złotych zębach”
Sprawozdanie z wyprawy na Krym w lipcu 2010 r.
„Chcę odurzyć się, upić tym wirem obrazów” pisał Adam Mickiewicz w „Sonetach krymskich”. Naszym celem było również poznanie tego pięknego zakątka położonego na południu Ukrainy nad Morzem Czarnym. Ciepły klimat, wyjątkowe walory przyrodnicze i bogata historia powodują, że Półwysep Krymski jest
ciekawym miejscem na wakacyjny cel podróży. Jest początek lipca, żar leje się
z nieba. Mozolnie pakujemy się do rejsowego autobusu na warszawskim zachodnim dworcu autobusowym relacji Warszawa-Kowel. Stary Ikarus bez klimatyzacji i możliwości otwierania okien, jest zapełniony po brzegi czekając jeszcze na
naszego kolegę, który niczym maratończyk wpadł do pojazdu w ostatniej chwili. Jeszcze chwila i ruszamy, by po trzech kilometrach stanąć przy dworcu Warszawa Stadion. Ciekawy obraz przedstawia tutejszy dworzec. Nie przypomina
on żadnego znanego nam europejskiego przystanku autobusowego, lecz coś na
kształt skrzyżowanego wschodniego bazaru z afrykańską prowincją. Na parkingu
przed bazarem mnóstwo trąbiących pojazdów i autobusów, nie mających gdzie
przejechać. Mało tego co chwila podchodzą do nich podróżni o wschodnich rysach, próbujący zaczepiać ludzi, oferując im cośkolwiek do sprzedania. Zaraz doskakują do nich czarnoskórzy, którzy nie są lepsi i wykorzystując nieudane próby swoich poprzedników, sami starają się „wepchnąć” jakiś towar wysiadającym
z autobusu pasażerom. Jednak pasażerowie naszego autobusu, to raczej biedni
Ukraińcy, którzy wracają do domu po pracy w ogrodnictwie, budowie czy pracy
u polskich rodzin.
Jeszcze przedostatnie zakupy i wskazówki dla rodaków zostających u nas dłużej lub na stałe, i w drogę czas. Jedziemy przez Lublin, Chełm do przejścia drogowego w Dorohusku na obecną granicę polsko-ukraińską. Topimy się racząc się
co chwila zimnymi napojami. Na postojach dokupując trochę jedzenia i picia. Atmosfera zrobiła się lekka i nieco rozleniwiająca. Nagle przed samą granicą osobliwe zjawisko. Oto rejsowy autobus nie może tak sobie przejechać granicy bez towaru. Najpierw zatrzymujemy się przed składem budowlanym, gdzie ku naszym
zdziwieniu kierowca ładuje do luka bagażowego worki z cementem i glazurą, następnie pół kilometra przed granicą w Dorohusku powtarza się ten sam scenariusz, tyle tylko, że postój robimy przed sklepem mięsnym. Tu prym wiodą głów163
nie kobiety, które ustawiają się w kolejce po wędliny, bo jak podkreślają – „U was
są lepsze”.
Wreszcie po tych przymusowych postojach docieramy do granicy. A tu standardowo kontrola i zmiana czasu o godzinę do przodu. Najpierw kontrola polska bez problemów, potem ukraińska, wypełnianie kartki emigracyjnej, która i
tak idzie do kosza oraz retoryczne pytanie ukraińskiego wopisty: „po co wy jedziecie?” i jego uśmiech na naszą odpowiedź – „Turystycznie do Kowla”. Oczywiście naszym celem nie był Kowel, lecz Krym. Im mniej bowiem wiedzy dostanie od nas pogranicznik ukraiński, tym lepiej. Pamiętam dobrze, że rok wcześniej
nasi polscy współpodróżnicy podali urzędnikowi w odpowiedzi, że zatrzymają
się w huculskiej Osmołdzie, to z ciekawości chyba staliśmy o 20 minut dłużej na
granicy, bo nie wpisali nazwy hotelu, w jakim mieli zamiar nocować.
Nareszcie po godzinie wjeżdżamy na Ukrainę, a dokładnie Wołyń, a tam ugór
za ugorem. Krajobraz w Kowlu postindustrialny, rzekłbym postkatastroficzny.
I pierwsze zdziwienie mojego młodego towarzysza podróży Jacka – „A z czego
ci ludzie żyją”? Odpowiadamy zwyczajowo – „Są biznesmenami”. Samo miasto
sprawia wrażenie niemiłe. Odrapane blokowiska, parę cerkwi, dwa kościoły katolickie, najciekawsza chyba część miasta to ulica biegnąca od dworca (ciekawy budynek a przed nim na placu stoi stara lokomotywa) do centrum miasta.
Kowel jest jednym z najstarszych miast zachodniej Ukrainy liczącym około
74 tys. mieszkańców. Wykopaliska archeologiczne dowiodły, że początki osady
Kowel sięgają epoki brązu. W 1518 r. król polski Zygmunt I Stary zezwolił Kniaziowi Sanguszce utworzyć ze wsi miasto Kowel i nadał mu prawa magdeburskie.
Od tego momentu Kowel stał się miejscem targów i jarmarków. Od XVI w. znaczne skupisko Żydów (w 1939 r. około 60% mieszkańców). Po rozbiorach Polski Kowel znalazł się w zaborze rosyjskim.
Burzliwy rozwój ekonomiczny miasta przypada na drugą połowę XIX stulecia,
czemu sprzyjało powstanie szlaków komunikacyjnych Kijów – Kowel – Chełm
– Lublin. Kowel stał się wtedy jednym z ważniejszych miast Wołynia. W okresie międzywojennym Kowel znajdował się w granicach Polski. W czasie II wojny
światowej miasto zostało zrujnowane. Po wyzwoleniu szybko zaczęło się odbudowywać. Obecnie w mieście dominuje przemysł maszynowy, budownictwa inżynieryjnego, transportowy, spożywczy. Istnieje wiele przedsiębiorstw handlowych i przemysłu spożywczego. Rozpoczęły działalność spółki akcyjne, przedsiębiorstwa komunalne, świadczące usługi na rzecz mieszkańców. Miasto posiada
niemałą bazę sportową i rekreacyjną, oświatową i wychowawczą. Kowel znajduję
się w odległości około 100 km od Chełma, co sprawia, że współpraca między miastami w różnych dziedzinach życia społeczno-gospodarczego trwa już wiele lat.
Bez problemu znaleźliśmy hotel o wdzięcznej nazwie „Lisowa Piśnia”. To na
cześć utworu największej ukraińskiej poetki Łesi Ukrainki, która urodziła się w po164
bliżu Kowla. Czołowe miejsce w jej twórczości zajmują głównie dramatyczne poematy, szkice i dialogi, zaś do największych osiągnięć zaliczany jest właśnie dramat-feeria Lisowa piśnia z 1912 r. Sam hotel to piękny przykład minionej epoki,
dokładnie lat 60-tych XX w. I aż dziw bierze, że wnętrze hotelu nie rozpadło się
jeszcze pod wpływem otwarcia kurka z wodą w miejscowej łazience. Włączamy
telewizor, pierwszy kanał ukraiński, a tam mecz mistrzostw świata w RPA, gdzie
beznamiętnym głosem, siły spokoju ogłasza spiker, że „Wesley Snajder, łoj gol”,
czyli strzelił bramkę w meczu Holandia-Urugwaj. Po południu mały spacer po
mieście oraz kupno biletów na pociąg Kowel-Symferopol. Najpierw pani w kasie
oświadczyła, że nie ma miejsc na ten pociąg, lecz po chwili spytała, czy chcemy
jechać przez Kijów. W końcu sprzedała nam bilety „plackartne” do Symferopola,
podzielone na dwa odcinki z Kowla do Mariupola i od Mariupola do Symferopola. Tu dygresja na temat kolei wschodnich: w zasadzie oferują one dwa standardy. RŻD (Rosijskaja Żelieznaja Doroga) proponuje „kupiejny”, który niczym się nie
różni od polskich kuszetek, jest tylko nieco wygodniejszy. No i oczywiście plackarta: to właściwie także wagon sypialny, ale bez ścian oddzielających nisze sypialne od korytarza. – Całe szczęście, że ich nie ma – Dzięki temu ludzie mogą się
poznać, swobodnie rozmawiać i „w plackartie wsiegda
wiesieło”. A rozmawiać trzeba, bo jak inaczej przetrwać
tyle dni w podróży? Najważniejszą osobą w pociągu jest
tzw. „prowidnyk”. Nikt nie
wsiądzie i nie wysiądzie bez
jego wiedzy. W wagonie nic
też się nie dzieje bez zezwolenia konduktora. Rosyjskie
słowo prowadnik wydaje się
dużo trafniejsze dla określenia dostojnej i odpowiedzialnej funkcji, jaką pełni zasłużony pan czy pani kolejarz. Tylko on może udzielić zezwolenia na otwarcie okna. Choć latem temperatura w wagonie
przekracza 30 stopni, niektóre okna są zamknięte, jako że
zimą na zewnątrz bywa dużo
Przed dworcem w Symferopolu (foto ze zbiorów autorów). poniżej minus 30 stopni.
165
Tylko prowadnik może włączyć i wyłączyć potężny samowar, który bieleje
w końcu wagonu. – Samowar ma znaczenie strategiczne. Ceny w wagonie restauracyjnym raczej nie zachęcają, a wrzątek z samowara to nie tylko herbata, ale i tania zupa czy gorące kubki, dzięki którym koszty kontynentalnej podróży spadają właściwie do ceny biletu. W jurysdykcji prowadnika znajduje się również główny wyłącznik radia, które współczesnymi rosyjskimi szlagierami umila
podróż. Niektóre z wbudowanych w ściany płackarty głośników nie dają się co
prawda regulować, ale to mały szczegół.
Przecież trzeba sprzątać. Sprzątanie to jedno z najważniejszych wydarzeń
każdego dnia podróży składem. Wygląda ono w ten sposób, że prowadnika
zmiotką (chrustem spiętym drutem) oraz wodą z plastikowej butelki, wprawnym ruchem manewruje pomiędzy łóżkami, by nie zostawić żadnego brudnego
miejsca. A o porządek, to co, jak co na kolei dbają od czasów carskich, w przeciwieństwie do własności prywatnej czy komunalnej. W płackarcie wszyscy chcą
rozmawiać. Zaproszenie do rozmowy czai się za każdym proponowanym kieliszkiem wódki, pytaniem o narodowość, cel podróży. Nam towarzyszy grupa niewidomych oraz kilka rodzin, podróżujących na wakacje na Półwysep Krymski. Za
oknem pola i lasy dalekich Kresów Wschodnich: mijamy Szepietówkę, Połonne,
Berdyczów, Fastów pod Kijowem, Białą Cerkiew, Dniepropietrowsk z mostem na
Dnieprze, Zaporoże by wreszcie nad ranem zobaczyć lagunę na przesmyku Perekopskim. A stąd już blisko do celu naszej podróży – Symferopola.
Stolica autonomicznej Republiki Krymskiej, stanowiąca centrum komunikacyjne Krymu. Od III w. p.n.e. do IV w. n.e. w tym miejscu istniała stolica państwa scytyjskiego – Neapol Scytyjski. Była to największa twierdza scytyjska na
terenie średniowiecznej Taurydy. Jej ruiny leżą w południowo-wschodniej części
dzisiejszego Symferopola. Miasto zajmowało 20 ha, miało dwie bramy i potężne mury. Podczas najazdu Tatarów miasto zostało zburzone, a do budowy nowej
osady – Akmescit, wykorzystano ruiny Neapolu Scytyjskiego. W skutek tego do
dzisiejszych czasów z dawnego miasta scytyjskiego zachowały się jedynie ruiny
murów obronnych i centralnej bramy miejskiej. Najlepiej zachowany jest grobowiec-mauzoleum z I-II w. W Muzeum Regionalnym znajdują się ponadto eksponaty sztuki scytyjskiej. Później znajdowała się tu tatarska osada Akmescit . Pełniła stosunkowo ważną rolę, była jednym z powiatów w chanacie oraz siedzibą kałgi-sułtana. Niestety po osadzie tatarskiej nie zostało praktycznie nic. Dzisiejszy Symferopol został założony przez Rosjan w 1784 r. kiedy caryca Katarzyna zgodziła się na projekt księcia Potiomkina przewidujący założenie tu obwodu
taurydzkiego z nową stolicą. Dziś Symferopol zamieszkuje 360 tys. z czego większość to Rosjanie i Ukraińcy, Tatarzy stanowią 20% ludności. Miasto jest jednym
z głównych ośrodków przemysłowych i kulturalnych Krymu. Mieści ponad 80 zakładów, pięć wyższych uczelni (m.in. Taurydzki Uniwersytet Narodowy, Akade166
Symferopol – pomnik Lenina (foto ze zbiorów autorów).
mia Medyczna, Akademia Budownictwa Rekreacyjnego oraz Akademia Rolnicza),
trzy teatry, ponad dziesięć kin, wiele klubów i domów kultury, oraz dwa, jedyne
na Krymie, porty lotnicze.
Miasto odwiedzało wiele sław: Aleksander Puszkin (mieszkał tu we wrześniu
1820), Dymitr Mendelejew, Aleksander Gribojedow, Lew Tołstoj i Włodzimierz
Majakowski. Symferopol to oczywiście też centrum życia politycznego Krymu,
mieści się tu: Parlament, Rada Ministrów oraz sądy. Miasto składa się z trzech
dzielnic: Centralnej, Kolejowej oraz Kijowskiej. Najważniejsze ulice to: Kijowska,
Jałtańska, Sewastopolska, Kirowa i prospekt Pobedy. W Symferopolu warto zobaczyć najstarszy budynek w mieście, meczet Kebir-Dżami z 1508 r. (ulica Kurczatowa 4). Uważa się też, że to pierwsza budowla tatarskiego Akmescit. Wzniesiono go na cześć chana Mengli Gireja. Dziś otwierany jest tylko w celach kultowych. Można też pospacerować po XVIII wiecznym parku Sałgirka oraz obejrzeć
stojący w nim dwór Pallasa. Najstarszą cerkwią Symferopola jest Sobór św. Piotra i Pawła z 1787 roku.
Na Skwerze Pabiedy można obejrzeć obelisk ku czci kniazia Dołgorukowa, dowódcy wojsk rosyjskich, które zdobyły w 1771 r. Krym, oraz czołg T-34 – pomnik
na cześć wyzwolenia Symferopola spod okupacji niemieckiej.
167
Stolica Krymu sprawia przyjemne jak na wschód miasto. Swoją siedzibę ma
tutaj Autonomiczna Republika Krymu. Samo miasto to konglomerat wielu kultur,
przeważa jednak zdecydowanie kultura rosyjska oraz tatarska. Ukraińskie są jedynie symbole państwowości na budynkach publicznych oraz napisy o charakterze państwowym, głównie przy drogach i na dworcach. W stolicy, jak i na całym
Krymie wyczuwa się silną niezależność od Kijowa. Warto przypomnieć, że to żelazny bastion prorosyjskiego prezydenta Wiktora Janukowicza. Napisy w rodzaju: „Janukowicz – jedyna nadzieja Krymu” czy „Na zawsze z Rosją” potwierdzają
silne przywiązanie rosyjskojęzycznego wschodu Ukrainy z Rosją, wszakże większość z nich to Rosjanie lub rosyjskojęzyczni Ukraińcy. Przewodzi nim Partia Regionów i organizacja „Ruskie jedinstwo” (Rosyjska jedność). Walka o rząd dusz
pomiędzy władzą autonomiczną a ukraińskim rządem dało się zauważyć w postaci zalanego czerwoną farbą plakatu wyborczego „Ruskiego jedinstwa”. Wieczorem natomiast obowiązkowo udaliśmy się na coś w rodzaju heppeningu kulturalnego „Ruskiego jediństwa”. W centrum Symferopola na dużym placu zgromadziło się kilkaset mieszkańców miasta. Koncert składał się z pokazów rosyjskich artystów różnych stylów muzycznych. Towarzyszyła temu agitka polityczna prorosyjskiej organizacji, której przedstawiciele rozdawali ulotki oraz lokalną
prasę partyjną. Atmosferze radości i nadziei wtórowała podchmielona alkoholem
młodzież.
Nazajutrz pojechaliśmy miejscowym taksówkarzem-Tatarem do Teodozji.
Przekonaliśmy się jednocześnie, że miejscowi Tatarzy to najbardziej mobilna gospodarczo grupa etniczna na Krymie. Najpierw stargowaliśmy cenę przejazdu
do 250 hrywien od osoby a potem kierowca oświadczył nam, że za pół godziny przyprowadzi jeszcze dwóch pasażerów, gdyż wówczas przyjedzie pociąg.
Rzeczywiście po tym okresie pojawiła się para młodych Rosjan. Myśleliśmy, że
wreszcie ruszamy, a nasz Tatar o imieniu Murat oświadczył. – „Dopłacacie jeszcze po 50 hrywien, albo nie jadę”. Znużeni tym oczekiwaniem oraz brakiem czasu, chcąc nie chcąc, zgodziliśmy się na jego propozycję, po czym kolega Tatara
przyprowadził dwie dziewczyny, aby kurs jeszcze bardziej mu się opłacał. Trochę
wkurzeni na Murata ruszyliśmy a piękno widoków spowodowało, że zapomnieliśmy o tych targach.
Półwysep Krymski leży w południowej części Ukrainy, między 44o i 46o szerokości geograficznej północnej oraz między 32o i 36o długości geograficznej
wschodniej. Powierzchnia półwyspu wynosi ok. 27 tys. km2. Jest to największy
półwysep Morza Czarnego połączony z lądem wąskim Przesmykiem Perekopskim.
Półwysep otaczają morza Czarne oraz Azowskie, połączone cieśniną Kerczeńską.
Rozciągłość półwyspu z południa na północ wynosi 218 km, zaś ze wschodu na
zachód – 325 km. Stolicą jest miasto Symferopol, położone w centrum półwyspu na skrzyżowaniu głównych magistrali drogowych i kolejowych. Ponad 2/3
168
powierzchni zajmują płaskie obszary – stepy. I tylko w południowej części występują góry. Rozciągają się one na 150 km z południowego zachodu na wschód
trzema pasmami: wewnętrznym, zewnętrznym i głównym. W zachodniej części góry mają pochodzenie osadowe, we wschodniej dominuje wulkaniczne. I tak
np. w okolicach osiedla Koktiebiel znajduje się wygasły wulkan Kara-Dag („Czarna góra”). Najwyższe masywy górskie zwieńczone są płaskimi szczytami – „jajłami” (z tat. „letnie pastwiska”). Najwyższym szczytem Krymu jest Roman-Kosz
(1545 m). Do najbardziej znanych masywów można zaliczyć również szczyty:
Czatyrdag (z tat. „namiot góra”), Demardży, Aj-Petri (z grec. „Św. Piotr”), Kara-Dag, Ajudag (z tat. „niedźwiedź góra).
Sama Teodozja jest jednym z największych miast położonych na Krymie.
Obecnie liczy ona 90 tys. mieszkańców. Jest miastem pełnym zabytków oraz
kurortów wypoczynkowych z niezwykłymi plażami. Jej historia sięga aż kolonii
greckiej założonej w VI w p.n.e. dlatego też jest zaliczana do grona 100 najstarszych miast świata. Największą atrakcją architektoniczną tego miejsca są ruiny
Twierdzy Genueńskiej zbudowanej w XIV wieku, gdy miasto nosiło nazwę Kaffa, jak również stara dzielnica ormiańska z zachowanymi świątyniami. Tu jedną
z najciekawszych jest cerkiew św. Sergiusza, w pobliżu którego znajduje się grobowiec wybitnego marynisty Ajwazowskiego.
Do innych atrakcji należy muzeum z galerią Ajwazowskiego, znajdująca się
Teodozja – Twierdza Genueńska (foto ze zbiorów autorów).
169
w samym centrum. Są tam wystawione obrazy jednego z największych marynistów w dziejach. Inne ciekawe muzeum prezentuje historię lotniarstwa i paralotniarstwa. Piękne zachody słońca można oglądać tu na Złotej Plaży, która jest wyłożona złotymi, drobnymi kamyczkami przypominającymi piasek oraz sporą ilością pokruszonych muszli. Plaża jest szeroka, nie jest poprzegradzana, zejście
do wody jest bardzo łagodne. Panuje tu spokój. Dzięki temu, że woda jest bardzo płytka a temperatura wody jest z reguły wyższa niż w okolicznych kurortach. Miasto stało się sławne z powodu oblężenia portu przez Tatarów w 1346 r.
pierwszy raz zastosowano dżumę jako broń biologiczną Oblegający przy pomocy katapult wrzucali za mury miasta zwłoki zmarłych na tę chorobę (uciekinierzy
z tego miasta roznieśli epidemię na cały kontynent) zapoczątkowując tym samym
epidemię dżumy w Europie.
Miasta wybrzeża czarnomorskiego są skrzyżowaniem kultury rosyjsko-grecko-tatarskiej. W zależności w jakiej części miasta znajduje się podróżnik wydaje się, że niepostrzeżenie przechodzi z epoki w epokę cz też z jednej kultury do
drugiej. Obowiązkowo zwiedziliśmy więc pozostałości twierdzy genueńskiej sąsiadującej z rosyjskim portem. W centrum spore rzesze wypoczywających, przeważnie Rosjan oraz innych przedstawicieli byłych republik radzieckich: Białorusinów, Mołdawian czy Ukraińców. Bardzo mało, prawie nie widoczni byli za to zagraniczni goście z zachodu. Polaków spotykało się jedynie w Wielkiej Jałcie. Trzeba przy tym zwrócić uwagę, że Krym jest kompletnie nie wyzyskany turystycznie. W dużej mierze siermiężna infrastruktura postsowiecka konkuruje z tą nowoczesną, której jest bardzo mało. Zlokalizowana jest przeważnie w Wielkiej Jałcie, Teodozji czy Sewastopolu. Wielką ciekawostką są noclegownie na dworcach
kolejowych, czyli tzw. „komnaty oddycha”. Warto z nich skorzystać w momencie braku noclegu na jeden lub dwa dni, kiedy chcemy zwiedzić okolicę albo pociąg, szczególnie gdy nam akurat uciekł. Ich standard nie jest delikatnie mówiąc
wysoki, mimo to warto tanio z takiego „wypoczynku” skorzystać, by poznać koloryt społeczeństwa postradzieckiego. Bagaż zapewne znajdzie się pod szczególnym okiem babuszki z „kamery chranienia”, czyli przechowalni bagażu.
Pod koniec pobytu w Teodozji będąc na dworcu mogliśmy przeżyć jeszcze ciekawe zjawisko. Otóż każdemu odjeżdżającemu do Rosji pociągowi towarzyszyła wojskowa muzyka marszowa z czasów II wojny światowej. Była to zapewne pozostałość po minionej epoce, kiedy to z uśmiechem na twarzy żegnała wyjeżdżających na front żołnierzy. W mieście zajadaliśmy się specjałami kuchni tatarskiej tzw.: czeburekami. Są to placki nadziewane mieloną wołowiną z cebulą
i pieprzem lub żółtym, bądź owczym serem. Czebureki można zakupić w każdej
większej miejscowości na Krymie. Jest zawsze świeży i przyrządzany na naszych
oczach. Można też spotkać jego wegetariańskie wersje. Czebureki podaje się na
gorąco. Można je polać topionym masłem lub posmarować ostrą musztardą. Ta170
tarzy zwykle podają do nich gorącą herbatę. Chyba nie popełniliśmy „faus pas”
popijając je „Czerniachowskim Piwem”, „Oboloniem”, „Lwowskim” czy „Biłym”.
Kolejnym etapem podróży po Krymie był najdalej wysunięty na wschód punkt
półwysep Fonar oraz miasto Kercz. 100-tysięczny Kercz jest dziwnym miastem.
Złożonym jakby z trzech, a nawet czterech, osobnych miast, między którymi
trzeba pokonywać spore odległości. Kercz jest miastem, w którym znajduję się
aż kilkaset starożytnych kurhanów, z czego dwa udostępnione są dla zwiedzających.
Główna część miasta z dworcami kolejowym i autobusowym. Na placu manewrowym dworca autobusowego znajduje się jeden z kurhanów Kerczu – kurhan Melek-Czesmieński. Niedaleko stąd, a bliżej morza stoi piękna cerkiew p.w.
Proroka Jana Chrzciciela (VIII-XIV w.). Nad cerkwią wznosi się góra Mitrydat, na
której znajduje się pomnik żołnierzy radzieckich broniących Krymu w 1942 r.
przed wojskami hitlerowskimi i oswobadzających go rok później, oraz ruiny greckiej koloni – Pantikapiej.
Pantikapiej powstał w VI w. p.n.e., a od 65 r. p.n.e. był stolicą Królestwa Bosforańskiego. Legenda głosi, że tu w 63 r. p.n.e. po przegranej wojnie zginął najgroźniejszy wróg Imperium Rzymskiego – król Bosforu i ex-król Pontu, Mitrydat
II Eupator Dionis. Mitrydat chciał popełnić samobójstwo i wraz z córkami zażył
trucizny. Córki zmarły, a Mitrydat od młodości zabezpieczany przed podstęp-
Kercz – schody na wzgórze (foto ze zbiorów autorów).
171
nym otruciem przez agentów Rzymu poprzez zażywanie niewielkich ilości różnych trucizn okazał się odporny. W skrajnej rozpaczy musiał błagać swoich żołnierzy o śmierć.
Położona na wysokich wzgórzach nad Kerczem dzielnica Adżimuszkaj wygląda jak wieś za miastem. Pierwsze co zwraca uwagę to wielki betonowy pomnik żołnierzy radzieckich. Pod tym pomnikiem znajduje się wejście do kamieniołomów będących obecnie muzeum-miejscem pamięci. W 1942 r. armia tu stacjonująca osłaniała odwrót kilku innych armii radzieckich przez przeważającymi
wojskami niemieckimi. Tamte armie wycofały się ta tutaj została otoczona. Dowódca armii zadecydował, że cała 15-tysięczna armia zeszła w podziemne korytarze kamieniołomów. Wraz z żołnierzami do podziemi zaszło też parę tysięcy
ludności cywilnej – starców, kobiet i dzieci. W podziemiach parę traktorów zamienionych na agregaty zapewniało prąd, ale opał szybko się skończył. Palono
wszystko co tylko dawało się spalić a czarny osad pokrywał wszystko – ściany i
ludzi. Brakowało też wody, a wkrótce nie było też jedzenia. Niemcy bombardowali teren i przypuszczali ataki gazowe.
Po przybyciu na dworzec kerczeński od razu „obsiedli” nas miejscowi waliutczyki, oferujący wymianę hrywien na ruble i odwrotnie. Jako że miasto jest rozwlekłe zastanawialiśmy się, jak tutaj dojechać do wybranych punktów podróży,
gdy w tym samym momencie podszedł do nas starszy człowiek, miejscowy taksówkarz. Oferował za pewną sumę, że obwiezie nas po miejscach, które nas interesują. Dziadek, zabawiając się w przewodnika, zawiózł nas najpierw na Fonar
oraz na odprawę graniczną nad Cieśniną Kierczeńską. Oddziela ona Ukrainę od
Rosji. Długość ok. 41 km; szerokość od 4 do 45 km, średnio 20 km; głębokość od
5 do 15 metrów, średnio 6 m. W zimie pokryta jest pływającym lodem. Na stronę rosyjską można dostać się jedynie promem. Pośrodku cieśniny znajduje się
wyspa Tuzla, która w latach 2002-03 była przedmiotem sporu pomiędzy oboma państwami. Ostatecznie podlega dzisiaj jurysdykcji ukraińskiej. Miasto sprawiało miłe wrażenie, jak na miejscowe warunki. Widać było, a raczej czuć, że coś
jeszcze produkują. Miejscowy „Rybozawod” wraz z portem oraz granica, to chyba jedyne miejsca utrzymania miejscowej ludności. Centrum zadbane w porównaniu do obrzeży. Na nadbrzeżu portowym można zjeść coś rosyjsko-tatarskiego, zobaczyć Lenina, odwiedzić kilka cerkwi i obowiązkowo wejść na górę Muzeum-pomnik Kamieniołom Adżymuszkaj, skąd rozciąga się wspaniały widok na
dwa akweny Morze Czarne i Azowskie oraz Kraj Krasnodarski w Rosji. To tylko
kilkaset stopni schodów oraz metrów do góry, by podziwiać miasto, które kilka
dni wcześniej obchodziło swoje święto. Chociaż poza flagami wcale tego nie widać. No, ale dziadek nas poganiał, że mało czasu. Więc jeszcze kilka fotek twierdzy genueńskiej Jenikkale i z w drogę powrotną na dworzec, gdzie dosłownie na
samym środku placu manewrowego stoi kurhan starożytny.
172
Następnego dnia jedziemy do Koktebelu, czyli Mekki ukraińskich naturystów.
Na pierwszy rzut oka miejscowość przypomina Rowy czy Chałupy. Miejsce typowo turystyczne, bary i dyskoteki przy kamienistej plaży. Głośna muzyka oraz delfinarium, to charakterystyczne cechy Koktebelu. Na plaży naturystów prawie nie
widać i gdyby nie to, że ich niewielkie grupki zaplątały się pośród tzw: „tekstylnych”, to nie istnieliby. Chyba to specyfika tego typu plaż, które chociaż przegrodzone są od siebie płotami, akurat w przypadku „naturystycznej” części czegoś takiego nie ma. Sam Koktebel jest ładnie położony pomiędzy górą Uzyrt-Syr
a pomniejszymi wzniesieniami. Morze Czarne więcej zasolone i cieplejsze niż
Bałtyk. Babuszki oferują specjały kuchni tatarskiej: płow, mantę i szarmę oraz łachwę, krewetki oraz wszelkiego rodzaje ryby. Nie omieszkają przy tym zapytać
turystę o nocleg.
Nazajutrz, znowu w drogę, tym razem Sudak, który jest szczególnie znany
z Twierdzy Genueńskiej. Zawieszona nad morzem na stromych skałach, jest najlepiej zachowanym zabytkiem z czasów rozkwitu i ekspansji średniowiecznej Republiki Genueńskiej. Forteca została wzniesiona w latach 1381-1430. Obszar
29,5 ha otoczono murem o długości 1 kilometra, wysokości 6-8 metrów i grubości 2 metrów. Wewnątrz murów mieściła się duża osada. Fortece, stanowiącą ostatni bastion Genueńczyków na Krymie, zdobyli Turcy latem 1475 r. Około tysiąca obrońców broniło sie w twierdzy. Wszyscy zginęli w pożarze wznieconym przez Turków. Do dziś zachowały się dwa ciągi murów z czternastoma
W krymskich górach (foto ze zbiorów autorów).
173
basztami. Do dziś zachowały się dwa ciągi murów z 14 basztami, meczet, ruiny
kościoła, cysterna oraz fundamenty mieszkań. Odnośnie zastosowania cysterny – zdania są podzielone. Niektórzy uważają, że było to więzienie inni opowiadają się za jej przeznaczeniem na wodę. Najstarsze informacje dotyczące meczetu pochodzą z roku 1222. Z najwcześniejszego okresu zachował się jedynie północno-wschodni róg z jednym oknem, w klasycznym tureckim stylu. Reszta budowli pochodzi z początku XIV w., a portal z wieku XVI. Na południowy zachód
od wzgórza fortecznego znajdował się port i miasto. Budynki ówczesnego miasta
nie zachowały się do naszych czasów, za wyjątkiem maleńkiej ormiańskiej cerkwi. Wejście do ormiańskiej cerkwi Dwunastu Apostołów znajduje się naprzeciw
zachodniej ściany twierdzy.
Kolejnym etapem podróży była Wielka Jałta. Z Sudaku nie udało nam się wyjechać autobusem, musieliśmy więc udać się do Jałty autostopem. Mieliśmy szczęście, zatrzymał się samochód terenowy a w środku młody mężczyzna, Rosjanin
ze Lwowa, akustyk. W aucie muzyka rosyjskiego zespołu rockowego „Mumyj
Trol” i jedziemy nawet około 100 km/h. Piękne widoki z lewej strony morze a prawej góry. Mały ruch samochodów. Góry Krymskie rozciągają się zgodnie z kształtem wybrzeża na obszarze 7 tys. km2. Osiągają długość 150 km ciągnąc się z południowego zachodu od Bałakławy na północny wschód do Teodozji. Na przedgórzu wyróżnia się, patrząc od północy, pasmo zewnętrzne, wewnętrzne i główne, najwyższe, które gwałtownie ucinają nadmorskie klify. Pasma północne nie
uległy sfałdowaniu. Zostały jedynie wychylone pod niewielkim kątem w stronę
stepów. Najwyższy szczyt jest w masywie Roman-Kosz i sięga 1545 m n.p.m.
Najbardziej znane są jednak dwie inne góry: Czatyrdach i Ajudah. Jednak w prawdziwie romantyczny nastrój może nas wprowadzić dopiero widok z okolicznych
masywów na morze. Podróżnik udający się w wędrówkę wzdłuż wybrzeża po
stromych klifach może nieskończoną ilość razy szczypać się w razie gdyby okazało się, że jest w bajce. Ale to na nic! To wszystko jest prawdziwe. Przed nami
rozciąga się pas klifów obrośniętych gdzieniegdzie rosnącymi niemal prostopadle do ściany drzewkami. A u naszych stóp aż po nieskończony horyzont ciemno błękitna toń Morza Czarnego.
Jałta, a właściwie cały kompleks miejscowości takich jak Ałuszta czy Ałupka, stanowi zespół kilku większych lub mniejszych miejscowości kurortowych na
wybrzeżu czarnomorskim Ukrainy. Po zakwaterowaniu się na miejscowym dworcu autobusowym w tzw.: „komnatach oddycha” udaliśmy się do centrum Jałty.
Z pozoru nie różni się ono odpoznanych wcześniej miast. Jednak po głębszym
zapoznaniu się z jego topografią dostrzega się wspaniałe położenie oraz częściowo nowoczesne budownictwo, które rozłożyło się w jej nadmorskiej części. Odczuliśmy to zwłaszcza wieczorem, kiedy to nocne neony oświetlały rzęsiście pobrzeże, a z zewnątrz wszelkiego rodzaju knajpek i restauracji dobiegała muzyka
174
oraz niesamowite zapachy. Wszędzie pełno ludzi, słuchających tu i ówdzie różnych artystów na nadmorskiej promenadzie. Rano obudził nas dworcowy naganiacz, który krzyczał monotonnym głosem aż do znudzenia „Aj Pietri”, próbując
nagabywać klientów na wycieczkę kolejką linową, pamiętającą czasy radzieckiej
techniki, na najwyższy szczyt w okolicy.
W Jałcie obowiązkowym punktem wycieczki był pałac w Liwadii oraz Gniazdo
Jaskółcze. Liwadia to historyczne miejsce, gdzie w dawnym carskim dworze odbyła się trwająca od 4 do 11 lutego 1944 r konferencja pokojowa, zaprowadzająca nowy ład społeczny po II wojnie światowej. Miejsce to niechlubnie zapisane w naszej historii. Tutaj bowiem Stalin wraz z Churchilem i Roosveltem „przesunęli” Polskę ze wschodu na zachód. Miejsce bardzo ciekawe, ładnie położone
o dużej wartości historycznej. Drugim punktem było „jaskółcze gniazdo”, mały
pałacyk, obecnie restauracja, znajdująca się nad urwiskiem morza. Obecnie raczej to miejsce turystyczne niż historyczne. Dużo turystów, ładne miejsce, gdzie
można sobie trochę odpocząć.
Kolejnym przystankiem naszej eskapady był Sewastopol – „Miasto Twierdza”.
Wielki port czarnomorski oraz baza rosyjskiej marynarki handlowej. Liczy ponad
300 tyś mieszkańców. Miasto zostało założone z inicjatywy Grigorija Patiomkina w 1783 r. jako baza marynarki wojennej, twierdza i ważny port handlowy.
Podczas wojny krymskiej było przez 11 miesięcy było oblegane a następnie zajęte przez siły koalicji brytyjsko-francusko – tureckiej. W czasie II wojny światowej
port został zdobyty przez wojska niemieckie i rumuńskie w lipcu 1942 roku, tym
razem po ośmiu miesiącach. Sewastopol został wyzwolony przez Armię Czerwoną w maju 1944 roku. W 1945 roku otrzymał tytuł „miasta-bohatera” ZSRR.
Dziś region Sewastopolu wyróżnia się na półwyspie krymskim także pod względem politycznym. Funkcjonuje on według własnych zasad. Nie podlega władzom
Autonomicznej Republiki Krymu, a władzom w Kijowie. Konstytucja Krymu nie
obowiązuje na jego terenie, a mieszkańcy miasta nie uczestniczą w wyborach do
Parlamentu krymskiego. Gros ludności stanowią Rosjanie, szczególnie obywatele Federacji Rosyjskiej. Mówi się, że Sewastopol to ani Krym, ani Ukraina, tylko
Rosja.
Miasto sprawia wrażenie w miarę czystego, jak na warunki ukraińskie. Zwłaszcza centrum miasta oraz promenady nadmorskie posiadają swoisty urok. Na ulicach dużo marynarzy i ładnych kobiet. Sporo pozostałości w architekturze rosyjskiego „empiru” oraz świata postsowieckiego. W pobliżu dworca autobusowego
stoi fragment działa kolejowego z okresu minionej wojny, na której wymalowane zostało białą farbą wielkimi literami „Śmierć faszyzmu”. Następnie zabytkowym trolejbusem udaliśmy się do centrum miasta. Warto przejechać się tym historycznym zabytkiem, by poczuć magię tamtejszego klimatu. Obejrzeliśmy Muzeum Wojny, słabo wyposażone i mało eksponowane, to rozczarowanie. Za to
175
warto odwiedzić Panoramę Obrony Sewastopola z okresu wojny krymskiej. Mieści się ona w tzw. okrąglaku, czyli coś na kształt naszej „Panoramy Racławickiej”,
tylko może trochę mniej multimedialna. Jednakże sugestywnie pokazująca tamte zmagania.
Bakczysaraj, to kolejny punkt naszej wizyty. Tajemniczo brzmiące tytułowe
słowo „Bakczysaraj” to nazwa miasta, dawnej stolicy chanów krymskich. Było to
miasto licznych meczetów, z ruinami dawnego pałacu. Zwiedzanie pałacu stało
się dla Mickiewicza inspiracją do napisania tego sonetu.
„Sofy, trony, potęgi, miłości schronienia,
Przeskakuje szarańcza, obwija gadzina.”
Belteszassar (Balsazar) to imię proroka Daniela. Wspomniane przez poetę
„głoski balsazara” wiążą się z biblijną opowieścią z księgi Daniela. Król Baltazar
był przekonany o swojej potędze, odrzucał boskie prawa. Zbezcześcił naczynia
zabrane ze świątyni używając ich w czasie uczty. Wówczas ujrzał rękę piszącą na
ścianie tajemnicze słowa. Sens przestrogi objaśnił mu prorok Daniel: królestwo
Baltazara miało upaść i zostać podzielone. Tak też się stało – Baltazar został ukarany za swoją pychę, zabito go a na czele królestwa stanął Daniel.
„Zajmuje dzieło ludzi w imię przyrodzenia
I pisze Balsazara głoskami – „RUINA”.
Pałac chanów krymskich w Bakczysaraj (foto ze zbiorów autorów).
176
Samo miasteczko powitało nas deszczem. Przypominało trochę bliskowschodnie osiedla. Napisy rosyjskie razem wymieszane ze stylizowaną czcionką tatarską. Wokół pełno samochodów i autokarów, sprzedaży oraz miejscowych naganiaczy, oferujących pyszne jedzonko w pobliskich restauracjach. W mieście do
dziś zachował się jeden z trzech muzułmańskich kompleksów pałacowych w Europie – pałac chanów krymskich, w którym znajduje się najważniejszy na Krymie
meczet – Wielki Meczet Chan Dżami. W okolicy znajdują się inne cenne zabytki: całkowicie wydrążony w skale Monastyr Uspieński oraz skalne miasta (m.in.
Czufut-Kale, Bakła, Eski-Kermen). Sam pałac robi wrażenie, wewnątrz muzeum
wraz z wystawą rzemiosła i kultury tatarskiej można obejrzeć wnętrza pałacowe oraz część sakralną wraz z dobrze zachowanym cmentarzem. A po obejrzeniu odpocząć w pobliżu fontanny-sadzawki pośród zieleni. Zmęczeni zjedliśmy
w pobliskiej restauracji specjał miejscowej kuchni o nazwie płow, czyli ryż z mięsem i warzywami, któremu smaku nadają dwie najważniejsze przyprawy owego
dania: kurkuma i kardamon.
Najedzeni udaliśmy się w dalszą drogę, tym razem do skalnego miasta, jakim
jest Czufut-Kale.
Czufut-kale jest jednym z najlepiej zachowanych i najsławniejszych skalnych
miast Krymu. Leży na wzgórzach niedaleko Bakczysaraju. Przyroda sama zatroszczyła się o to, aby miasto było nieprzystępne, a wybudowane przez ludzi wały
obronne i twierdze dodatkowo wzmocniły je. Historycy nie dysponują pewnymi
informacjami co do jego powstania. Mówi się o VI albo X-XI wieku. W starej części miasta Czufut-kale można zobaczyć ruiny meczetu oraz mauzoleum, w którym znajduje się grób córki chana Tochtamysza, Dianiki-chanym (1437). W nowej części miasta dobrze zachowało się gospodarstwo z XVII wieku. Daje ono
wyobrażenie o konstrukcji budynków mieszkalnych i sposobie zagospodarowania miasta. Domy najczęściej były piętrowe, z balkonami i oknami. Piętro budynku wykorzystywano jako część mieszkalną, natomiast parter był przeznaczony dla bydła i inwentarza. Domy pokrywała dachówka. Ogrzewano je paleniskami, a niektóre miały nawet piece. Produkty żywnościowe trzymano w wykutych
w skale piwnicach pod domami. Na podwórzu były stodoły i szopy. Wszystkie te
zabudowania otaczał wysoki mur kamienny. Był to sposób budownictwa typowy
również dla innych miast skalnych na Krymie.
Czas nagli, a my mamy coraz mniej czasu. Następnego dnia mamy wyjechać
z pobliskiego Symferopola w kierunku Polski. Zataczając koło, po przyjeździe do
Symferopola, okazało się, że nie ma biletów na powrót pociągiem do Kowla. Za
pół godziny miał odjeżdżać pociąg do Lwowa, bilety jedynie LUX, a my nie mamy
pieniędzy ukraińskich. Wokół kręcą się koniki, które proponują za znacznie większą opłatą bilety do Kijowa lub Lwowa. W końcu nie decydujemy się. Szukamy
bankomatu, a tu nic. Pociąg odjechał w końcu. A my znaleźliśmy wreszcie ban177
komaty PRIVAT-BANKU, gdzie udało się wymienić gotówkę, po całkiem niezłym
kursie i prowizja była również niewielka. Ale co tutaj dalej robić. Wpadłem na pomysł, by pojechać sprawdzić połączenia na dworzec autobusowy, który znajdował się poza miastem. Pojechaliśmy tam marszrutką, jednakże na miejscu okazało się, że najdalsze połączenie do polskiego kiedyś Tarnopola, mamy dopiero jutro po południu. Nie mając wyjścia kupiliśmy te bilety i ruszyliśmy na znany nam
dobrze nocleg w pobliżu dworca kolejowego. Nazajutrz podjechał nasz autobus, trochę zawiedzeni że ok 1500 km. pojedziemy nie jakimś mało wysłużonym
NEOPLANEM, podstawili starego MEREDESA, w którym jedyną klimatyzacją były
dwa otwory w jego suficie. Mimo że mieliśmy miejsce, duży ścisk, mało swobody,
ogromny ukrop. Wreszcie ruszyliśmy, ponad 30 stopni, przed nami step krymski. Wracaliśmy trasą Symferopol – Cheroń – Mikołajów – Humań – Chmielnicki (dawny Płoskirów) – Tarnopol. Wszędzie płasko, postoje po pół godziny, był
już wieczór kiedy zatrzymaliśmy się na tzw. miejscowych MOP. Składają się one
z szeregu rozstawionych po poboczach bud, znanych z odpustów. Sprzedają
w nich wszystko, co da się sprzedać. Jest babcia klozetowa z własnym interesem.
Kobiety sprzedające suszone i wędzone ryby jako dobrą zakąskę pod wódkę, a raczej samogon, niezwykle tutaj popularny. Rarytas plastikowa butelka po napoju
za 4 zł, to bardzo atrakcyjna oferta samogonu, a obok cała paleta win, w różnych
plastykowych opakowania w kształcie karafki. Próbujemy, naprawdę wyśmienite.
Zrobiła się miła atmosfera.
No, ale czas już wracać do autokaru. Ciemno i trochę chłodno. A tutaj pierwsza przygoda. Silnik naszego autobusu zgasł. Autokar na pewno bez przeglądu
zakaszlał i stanął. Co robią miejscowi wraz kierowcami? Nie denerwują się, nie
wzywają pomocy. Zaglądają do silnika na wysokości wlotu paliwowego i spuszczają 20 litrów paliwa, cud!!! zadziałało!!! a my już myśleliśmy, że zostaniemy
w stepie szerokim. Zaczyna świtać i gdy już znajdowaliśmy się ok. 10 km od
dawnej granicy polsko-radzieckiej koło Podwołoczysk, 40 km od celu w Tarnopolu kolejna niespodzianka. Nagle gruchnęło coś i autokar zatrzymał się. Okazało
się, że wypadł z niego wał korbowy. To już koniec, tak blisko. Ale od czego mamy
naszych niezmordowanych kierowców. Po pewnym czasie decyzja: autobus dalej nie jedzie. Ludzie wysypują się z niego, zabierają bagaże. Za 10 minut ma jechać inny autobus rejsowy do Tarnopola, część ludzi, przeważnie kobiety i dzieci
ładuje się do niego. My i jeszcze kilku zostajemy, mamy szczęście w nieszczęściu
obok budy z „mydłem i powidłem”, zwiedzamy je. Za pół godziny podobno kolejny transport. Rzeczywiście nasz kierowca zatrzymał rejsowy autobus z Jaremczy,
płacąc kierowcy z pieniędzy firmowych, i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Na stojąco prawie 40 km dojechaliśmy do Tarnopola. Ukrop, duszno, brak klimatyzacji na dworcu tarnopolskim daje się szczególnie we znaki. Po zaopatrzeniu się w jedzenie i picie, kupiliśmy bilety na popołudniowy autobus do Warsza178
wy. Pomimo że nasz polski autobus także był wysłużony, ale jego widok bił na
głowę ten ukraiński. Raziła nas w porównaniu z poprzednim jego klimatyzacja,
czystość i punktualność. Większość jego pasażerów stanowili Ukraińcy jadą na
„roboty do Polski”.
Spotkaliśmy w nim Wołodię, opowiadającego o problemach zdrowotnych,
swojej bratanicy i trudach życia na Ukrainie. Jechał do pracy z Brzeżan do podwarszawskiej miejscowości, gdzie pracował na roli. Wreszcie granica polskoukraińska w Hrebennem. Czekamy tylko trzy godziny, nagle karetka pogotowia
wjeżdża na punkt odpraw. Jakaś kobieta podobno zemdlała, chyba z powodu
wrażenia wjazdu do Polski. Ulga. Jesteśmy znowu na Zachodzie, czyli w domu.
Uczestnikami wyprawy byli: Jacek Bielecki, Tomasz Jagielski i Leszek
Muszczyński.
179
Śpiewnik
na kociewskokaszubską nutę

Dodatek do „Tek Kociewskich”
przygotowany w ramach projektu
„Jan Karnowski
na kociewsko-kaszubską nutę”
Szanowni Czytelnicy!
W bieżącym numerze naszego rocznika zamieszczamy także, w formie dodatku, śpiewnik opracowany przez Radosława Kornasa. W ramach Roku Jana Karnowskiego, Oddział Kociewski ZKP w Tczewie przygotował projekt „Jan Karnowski na kociewsko-kaszubską nutę”, który został zrealizowany w ramach IV Nadwiślańskich Spotkań Regionalnych. Dzięki dofinansowaniu tej inicjatywy przez
Zarząd Główny Zrzeszenia, odbyły się bardzo ciekawe warsztaty dla uczestników
Warsztatów Terapii Zajęciowej w Tczewie oraz niezwykle udany koncert z ich
udziałem, w dniu 21 października 2010 roku, pod egidą członków KociewskoKaszubskiej Orkiestry Dętej „Torpeda”, która była głównym partnerem i merytorycznym realizatorem tego projektu.
Na potrzeby warsztatów oraz koncertu nie tylko opracowano melodię dla
czterech wierszy Jana Karnowskiego (z których część została przetłumaczona na
język polski przez zespół w składzie: Bożena Ugowska, prof. Jowita Kęcińska i od
redakcją Felicji Baski-Borzyszkowskiej), ale także przygotowano nowe aranżacje
dla sześciu dobrze znanych utworów kociewskich.
W niniejszym śpiewniku prezentujemy państwu dziesięć takich utworów.
Poza linią melodyczną i tekstem dołączamy także partyturę dla orkiestry dętej.
Śpiewnik ten, mamy nadzieję, umożliwi wielu z nas, nowe spojrzenie na twórczość poetycką Jana Karnowskiego, a także przypomni jego rolę także u nas na
Kociewiu.
182
Jan Karnowski
(tłum. F. Baska-Borzyszkowska)
Frantówka
1. Nową bryczkę sprawię
Lśniącą uprząż koniom,
Z cegieł dom postawię,
Wymaluję go:
Ref.
Gdybyś moją chciała być,
Dzielić ślubny kobierzec
Gdybyś moją chciała być,
Do ołtarza ze mną iść (Chór)
3.
Zabrzmi na weselu
Laj, laj, laj, laj w stary szyk;
Zwiąże nas ksiądz z Wiela,
Nowy wstanie świt:
Ref.
Gdybyś moją chciała być
2. Ogród po zoraniu
Obsadzę tysiącem róż;
Ja będę ich panią,
I ich anioł –stróż:
Ref.
Gdybyś moją chciała być…
183
184
Jan Karnowski
Muzyka Hanczi
1. Nową bryczkę sprawię
1. Czedë spiéwôsz, cëchò griwôsz,
Dusza we mie taje
I tak słëchóm, nie òddichóm,
Serce we mie graje.
Ref.
I tak słëchóm, nie òddichóm, nie
òddichóm
I tak słëchóm, serce we mie graje.
2. Czë ten blôsk, co wkòło bije
Miesądzowi wid?
To dësza twòja promienieje
Jak czej zorzë swit.
Ref.
Dësza twòja promienieje, promienieje
Dësza twòja, Jak czej zorzë swit
3. Znóm te tónë, milijónë,
Co jak strëga płëną –
A gdze strzelą, dusze bielą,
Dzëczé mëslë dżiną.
Ref.
A gdze strzelą, dusze bielą, dusze bielą
A gdze strzelą, dzëczé mëslë dżiną
185
186
187
Jan Karnowski
(tłum. F. Baska-Borzyszkowska)
Tylko tego bym chciał
1.
Tylko tego bym chciał,
Żeby twojej mowy,
Którą Bóg nam dał,
Nie przykryły groby
3.
Żeby w letni dzionek
Zapragnęła słońca,
Śmiały lotu obieg
Nigdy nie miał końca
Mowy którą Bóg dał
Nie przykryły groby (Chór)
Żeby lotu obieg
Nigdy nie miał końca (Chór)
2.
Żeby po wsze lata
Lat tysiące żyła,
Nigdy twoja chata,
Klatką dlań nie była.
Żeby twoja chata
Klatką dlań nie była (Chór)
188
189
Jan Karnowski
Unsere sprache
1. Ich kenne dich gut, du meine Sprache –
Dein Wort hörte ich als erstes! / 2x
2. Als ich meine Mutter dich lehrte,
Schöpfte sie einfach aus deiner Quelle. / 2x
3. Hören dich doch gerne die kaschubischen Lande,
Einöden, Dörfer, Wiesen und Wäldchen. / 2x
190
191
192
193
A u naszej Anki
1. A u naszy Anki, psiankny Kociewianki
Je chałupa jak stodoła ji coś eszcze wiancy / 2x
2. A u naszy Anki, psiankny Kociewianki
Kawalyrów duża kupa, aż trzeszczy chałupa / 2x
3. A u naszy Anki, psiankny Kociewianki
Grajó skrzypki, mruczó basy, grajó i bambanki / 2x
4. A u naszy Anki, psiankny Kociewianki
Wszystko je na swoim miejscu, nic niy trzeba wiancy /2x
194
195
Baba
1. Mniała baba jedna córa raz, dwa, trzy!
Łowjinyła jó wew skóra raz, dwa, trzy!
Posłała jó na wesele, gdzie chłopaków było wiele.
Posłała jó na wesele raz, dwa, trzy! /2x
2. Wlazła koza raz na jabłoń mee, mee, trzy!
Pokazała chłopcom ogón mee, mee, trzy!
A wy chłopcy nie żałujta, koza w ogón pocałujta, /
Dali chłopcy nie żałujta raz, dwa, trzy! /2x
196
/
197
198
199
Grożony
1. Na bambanku bum, bum, bum,
Na gwizdałce fiu, fiu, fiu,
Na skrzypeczkach pi, li, lo, /
Przyńdź do tańca kochana /2x
2. Nie umiała tańcować,
Na napsiantek skakała,
Jadło z stołu zwaliła, /
Tak sia mniyła bawiła /2x
200
201
202
Na jarmarku
Po czemu babko droga,
Po czemu jajka masz,
Czi abi jajka świże,
Za ile mnie je dasz? (Mężczyźni)
Po trzi, po dwa, po trojaku,
Dawali nóm na deptaku, (Kobiety)
Bo gdi banda na jarmarku,
Mandel po talarku. (wszyscy)
203
204
205
Polka Kociewska
1.Dawni u nas na Kociewiu
Karczma była w każdy wsi,
Na zabawa co niydziela
Młode tańczyć szli .
Na zabawa co niydziela
Młode tańczyć szli. (Chór)
2. Jak kapela polka rżnęła
Każda para w tóny szła,
Aż ze spodni ji spodkówków
Sypała sia skra.
Aż ze spodni ji spodkówków
Sypała sia skra.
(Chór)
3.Dziś ‘uż polki niy tańcujó
Jinsze tóńce w modzie só,
206
Wspominajma dawne czasy
Tańczónc polka tó.
Wspominajma dawne czasy
Tańczónc polka tó.
(Chór)
207
Taniec kawalera
1. Maryna, Maryna, gotuj psierogi! (Mężczyźni)
A mój Jaśku drogi, jak ja ni móm wody! (Kobiety)
A Jasiek do studni, ciągnie woda jaż dudni. (Wszyscy)
Maryna, Maryna, gotujże psierogi! (Mężczyźni)
2. Maryna, Maryna, gotuj psierogi! (Mężczyźni)
O mój Jaśku drogi, kiedy ni móm mąki! (Kobiety)
A Jasiek do młyna po mąka zarzyna (Wszyscy)
Maryna, Maryna, gotujże psierogi! (Mężczyźni)
3. Maryna, Maryna gotuj psierogi! (Mężczyźni)
O mój Jaśku drogi, kiedy ja ni umjam! (Kobiety)
A Jasiek do kija i Maryna łobija (Wszyscy)
Maryna, Maryna, gotujże psierogi! (Mężczyźni)
208
209
210
Spis treści
Od redakcji.......................................................................................................3
I Społeczeństwo, kultura, język .........................................................5
VIII Pomorski Zlot Przewodników PTTK w Tczewie ...........................................7
I minął kolejny Kociewski Kongres... . ...............................................................9
Ratujmy żuławską perełkę ..............................................................................21
Tczewianinie, czy wiesz kim jesteś i skąd pochodzisz. Z historii jednej tczewskiej
rodziny ..........................................................................................................25
Nadzieje, zwycięstwa, rozczarowania ............................................................35
Elementy kultury kociewskiej w środowisku lokalnym na przykładzie Gniewu ......39
II Z kociewsko-pomorskich dziejów .................................................47
Kontakty duńsko-pomorskie w średniowieczu ...............................................49
Strajk w Fabryce Przekładni Samochodowych „Polmo” w Tczewie w 1980 roku . ..63
Franz Möller – nauczyciel z Wróblewa na Żuławach Gdańskich ......................67
Historia piłki ręcznej w Tczewie w latach 1963-1970 ...................................71
Źródła do Dziejów Kociewia. Powrót do Polski. Generał Haller w Tczewie, Pelplinie i Starogardzie ...........................................................................................87
Edward Karol Okulski „Wacław” – major Wojska Polskiego, nadkomisarz Straży
Granicznej 1891-1940 . .................................................................................95
20 rocznica powstania Komitetu Obywatelskiego w Pelplinie ......................105
III Z życia Zrzeszenia .....................................................................109
IV Nadwiślańskie Spotkania Regionalne .......................................................111
Tczewski genius loci. Dyskusja .....................................................................115
Działalność Oddziału Kociewskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Pelplinie w latach 2007-2010 ..............................................................................139
Sprawozdanie merytoryczne z działalności Oddziału Kociewskiego ZKP w Tczewie w kadencji 2007-2010 ..........................................................................149
„Sonety Krymskie, czyli tak się bawią ludzie o złotych zębach” . ..................161
Śpiewnik na kociewsko-kaszubską nutę . ........................................179

Podobne dokumenty