Metry na osobę - O trudnym losie kłodzkiego lokatora

Transkrypt

Metry na osobę - O trudnym losie kłodzkiego lokatora
Metry na osobę
O trudnym losie kłodzkiego lokatora
Łada Ponikowska
Według danych GUS średnia powierzchnia mieszkaniowa w Polsce wynosiła w 2013 roku
nieco ponad 26 m2 na osobę, mieszkanie miało przeciętnie 73 m2, a jedna izba mieszkalna
przypadała na ok. 0,7 osoby. Z taką średnią Polska znajduje się na jednym z ostatnich miejsc
w Europie. Jednak w porównaniu z dramatycznymi problemami mieszkaniowymi sprzed
kilkudziesięciu lat, te statystyki brzmią wręcz fantastycznie dobrze.
W Kłodzku końca lat 50. XX. maksymalna dozwolona powierzchnia lokalu przypadająca na
mieszkańca ustalona była na zaledwie 9 m2, a i o takim luksusie większość mogła tylko pomarzyć.
Nierzadko w jednym pokoju gnieździło się po kilkanaście osób, a ci, którzy mieli trochę lepiej niż
dopuszczała norma chwytali się wszelkich sposobów, aby ten stan utrzymać.
Dziennikarz „Głosu Ziemi Kłodzkiej” radził w 1957 roku: (...) należy uporządkować kartoteki,
by można mieć realne rozeznanie jaką przestrzeń użytkuje każdy lokator i z wielu osób składa
składa się jego rodzina aktualnie zamieszkująca razem z nim. Niektórzy bowiem amatorzy dużych
przestrzeni życiowych ratują się fikcyjnymi zameldowaniami a wygodni administratorzy milczą
(…). Zachęcał do surowego karania opornych oraz dzikich lokatorów samowolnie zajmujących
chwilowo wolne lokale.
Dzielenie dużych mieszkań na mniejsze, dokwaterowywanie jednych lokatorów do drugich nie
wystarczało. W ratuszu wciąż przybywało podań o przydzielenie mieszkania. W udzielonym w
końcu 1959 r. reporterowi „Słowa Polskiego” wywiadzie kierownik referatu kwaterunkowego
mówił o 1500 wnioskach. Władze i prasa apelowały do zakładów pracy o ścieśnianie powierzchni
biurowych i tymczasowe kwaterowanie pracowników w pozyskanych pomieszczeniach, co wcale
nie było przyjmowane entuzjastycznie.
Przyczyny ogromnego braku mieszkań w Kłodzku były liczne, ale dołączył do nich powód
szczególny – kłodzka starówka w latach 50. XX w. zaczęła się rozpadać. Z zagrożonych
zawaleniem kamienic trzeba było wysiedlać mieszkańców – tymczasem nowych mieszkań
budowano za mało, a ciągle napływali nowi osadnicy – zarówno repatrianci ze Wschodu, jak
mieszkańcy innych stron kraju. Wielka liczba osób nie mających mieszkania mogła być podstawą
do wystąpienia przez prezydium Miejskiej Rady Narodowej do prezydium Wojewódzkiej Rady
Narodowej o wstrzymanie napływu osadników do miasta. Na taki krok rada nie chciała się
zdecydować, tym bardziej, że w Kłodzku wciąż brakowało rąk do pracy – w każdym razie rąk
nadających się do pracy.
Brakowało ich choćby w budownictwie. Przedsiębiorstwa remontowo-budowlane wciąż nie
wykonywały norm i nie były nawet w stanie „przerobić” przeznaczonych na inwestycje pieniędzy.
Nic więc dziwnego, że gdy w 1957 r. Miejski Zarząd Budynków Mieszkalnych w Kłodzku
zaproponował zakładom pracy, aby przejmowały wymagające remontu lokale i budynki i odnawiały
je dla swoich pracowników, nie było chętnych. (…) musi się materialnie zainteresować fachowców
tej branży (budowlanej – przyp. aut.), niezbyt zresztą licznych pracą na terenie miasta. Wtedy
będzie można ratować stare piękne domy Kłodzka i budować nowe, aby zapewnić jego
mieszkańcom, których jest coraz więcej, dach nad głową – pisał w 1959 r. dziennikarz „Słowa
Polskiego”.
W kolejnych latach sytuacja nie poprawiała się. W sporządzony w lipcu 1967 r. sprawozdaniu
Prezydium MRN w Kłodzku z realizacji programu zabezpieczeń dzielnicy staromiejskiej miasta
Kłodzka przedstawiono „spadek mocy przerobowej” Miejskiego Przedsiębiorstwa RemontowoBudowlanego, które w 1961 r. wydało 80% środków na remonty i budowy, w 1962 r. 60%, a w
kolejnych czterech latach nie przekroczyło 40%. Dziennikarz „Gazety Robotniczej” w 1964 r.
następująco przedstawiał problemy mieszkaniowe Kłodzczan: (…) w kłodzkim kwaterunku leży
ponad 3 tys. podań o mieszkania. (dwa razy więcej niż w 1959 r. - przyp. aut.) Większość to sprawy
naprawdę pilne. Ludzie mieszkają w ciemnych, zawilgoconych suterenach, gnieżdżą się w ciasnych
klitkach, żyją w zagrożonych budynkach.
Dochodziło do doskonale nam znanego wykorzystywania stanowisk do „załatwienia”
mieszkania, wobec czego prasa domagała się ujawniania list oczekujących, ogłaszania przydziałów
oraz powoływania do komisji osób starających się o własny kąt. Formalnie przydział lokali
odbywał się według pewnego klucza, a pierwszeństwo mieli wykwaterowywani z najbardziej
zagrożonych lub przeznaczonych do wyburzenia budynków. W 1962 roku „Gazeta Robotnicza” tak
przedstawiała podział mieszkań: (…) 64 izby - dla rodzin z budynków zagrożonych, 72 izby - dla
rodzin ze strychów i suteren i zagęszczonych mieszkań, 8 izb dla ludzi niezbędnych dla miasta.
Fakt, że w Kłodzku potrzebne jest nowe budownictwo, był oczywisty dla władz i mieszkańców
miasta, jeszcze zanim uświadomili sobie, jak ogromne jest zagrożenie zabytkowych budynków w
centrum. Nie było natomiast zgody w innych sprawach. Burzyć, remontować czy przebudowywać?
– te pytania budziły ogromne emocje. Nawet kiedy już było oczywiste, że zniszczenia bardzo wielu
pięknych kamieniczek są nieodwracalne, a ocalenie pozostałych zdecyduje o tym, czy Kłodzko w
ogóle będzie miało jakąś starówkę, znajdowali się obywatele, którzy gorąco protestowali przeciwko
marnotrawieniu pieniędzy na ratowanie „ruder”.
Nieustannie planowano budowę nowych domów, całych osiedli oraz zabudowy uzupełniającej
w miejscach wyburzonych budynków. Jednak realizacja tych zamierzeń przebiegała dużo wolniej
niż planowano i niż to było konieczne, w dodatku jakość budowanych mieszkań pozostawiała wiele
do życzenia. Lokatorów wymarzonego M z ciepłą wodą w kranie i centralnym ogrzewaniem
czekały nieprzyjemne niespodzianki. Z taką przeciwnością losu spotkali się w 1963 roku
mieszkańcy bloku przy ul. Morcinka 7, co z prawdziwym wyczuciem dramaturgii oddał reporter
„Gazety Robotniczej” w rubryce „obrazki spod ciemnej gwiazdki”: Pani domu znalazła przepis na
to danie w ostatnim „Przekroju”. I z początku wszystko szło jak z płatka: kartofelki się ładnie
zarumieniły, mięso skruszało, zupa zapachniała groszkiem. Ale w momencie przygotowania
ostatnich przypraw, na kuchenkę nagle runął półtorametrowej wielkości kawał tynku. Inne kawałki
zaczęły spadać z sufitu na stół, podłogę, naczynia.
Wobec niezbyt budującego tempa i jakości budownictwa pojawiały się różne oryginalne nigdy
niezrealizowane idee rozwiązania problemu mieszkaniowego w Kłodzku, a wprowadzano w życie
tymczasowe rozwiązania, które niestety okazały się nadzwyczaj trwałe.
Do tych pierwszych należy zapomniana już koncepcja przedstawiona w 1964 roku w „Gazecie
Robotniczej” w artykule zatytułowanym „Kłodzko w górę”. Autor pomysłu inż. Kazimierz
Bolechowski w liście do redakcji proponował, aby nadbudowywać dodatkowe piętra w będących w
dobrym stanie kamienicach oraz adaptować na mieszkania strychy, poddasza i mansardy.
Redaktorzy podchwycili temat, pytając: (…) czy owych dobudówek nie można poczynić na nowo
stawianych budynkach?
Przykładem tych drugich są rozsiane po mieście (Wiejska, Wolności, Partyzantów, Hołdu
Pruskiego, Targowa) tzw. „trzcinowce” zbudowane z gotowych prefabrykatów wyprodukowanych
przez Zakłady Prefabrykatów Trzcinowych z Namysłowa. Te pawilony wzniesione na początku lat
60. przetrwały już 50. lat tymczasowej egzystencji i nic nie zapowiada ich rychłego końca.
Podobnie dobrze trzymają się wzniesione w centrum miasta pawilony handlowe. Decyzję o ich
postawieniu podjęto, uważając że do czasu pełnego zabezpieczenia kłodzkich podziemi, budowanie
plomb nie ma sensu. O tej wiecznej prowizorce trudno nie pamiętać.
Kłodzkie katastrofy budowlane, remonty, przebudowy, inwestycje, sukcesy i klęski
wywoływały gorące dyskusje o tym, czy warto ratować zabytkowe domy, o tym jak, gdzie i co
remontować, przebudowywać i budować. Jednak skłaniały również do rozważań ogólniejszej
natury – z których najważniejsza konkluzja była taka: Kłodzko potrzebuje dobrych gospodarzy:
przewidujących konsekwencje prowadzonych działań (lub ich braku), realizujących plany,
umiejących podejmować decyzje póki czas.