Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału
BENEATH THE BLEEDING
Copyright © Val McDermid 2007
All rights reserved
Projekt okładki
Dark Crayon/Piotr Cieśliński
Zdjęcie na okładce
© Nilufer Barin/Arcangel Images
Redaktor prowadzący
Katarzyna Rudzka
Redakcja
Renata Bubrowiecka
Korekta
Anna Sidorek
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7839-471-6
Warszawa 2013
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
ABEDIK SA
61-311 Poznań, ul. Ługańska 1
PODZIĘKOWANIA
K
ażda z moich książek powstaje przy muzyce. Muzyka jest
dla mnie inspiracją, balsamem, wyznacznikiem rytmu,
rozkoszą. Piszę w samotności, dlatego mogę ją puszczać
bardzo cicho lub bardzo głośno w zależności od nastroju.
Mogę w kółko słuchać tego samego utworu i nie narażać się
przy tym na zarzut, że próbuję doprowadzić kogoś do szaleństwa. Każdej książce towarzyszą moi starzy przyjaciele
i nowe odkrycia. Za współudział w powstawaniu obecnej
powieści dziękuję Richardowi Thompsonowi, Sigur Rós,
Deacon Blue, Roddy’emu Woomble, Mary Gauthier, Ketilowi
Bjørnstadowi, Elvisowi Costello, Robowi Douganowi,
Michaelowi Marrze, Rabowi Noakesowi, Karine Polwart,
Wolfgangowi Amadeuszowi Mozartowi oraz Blue Nile.
Podziękowania należą się również Iainowi Andersonowi
z Radia Scotland, który sprawił, że wydałam fortunę na kompakty i downloady. Szczególnie ciepło ściskam w podzięce
dłoń Sue Turnbull, która przyjechała aż z Australii, żeby
zapoznać mnie z Sigur Rós i Peterem Temple’em.
Pomiędzy poprzednią powieścią a obecną przeszłam dwie
poważne operacje ortopedyczne. W związku z tym chciałabym wyrazić głęboką wdzięczność doktorowi Davidowi
Weirowi oraz personelowi pielęgniarskiemu z Newcastle
5
Nuffield Hospital za fantastyczne nowe kolana i inspirację,
dzięki której powstał jeden z wątków tej książki.
Niektóre osoby służące mi pomocą prosiły, by nie wymieniać ich nazwisk. Mam nadzieję, że po przeczytaniu powieści nie uznają, że nadużyłam ich zaufania. Harry i Louise
podzielili się ze mną wiedzą medyczną, a pomocni pracownicy Garden Alnwick dostarczyli sporo materiału do przemyśleń.
Na koniec dziękuję gorąco moim lojalnym ekipom
z Gregory & Co, HarperCollins i Coastal Productions,
a w szczególności Jane, Julii, Anne, Sandrze i Kenowi.
Największe jednak podziękowania należą się Kelly, która
sprawia, że wszystko wokół staje się lepsze.
6
Dla uczestników ceremonii weselnej,
którzy przyczynili się do powstania
najpiękniejszych wspomnień.
7
8
Zraniony chirurg stal przykłada
I bada pod nią część schorzałą;
Czujemy pod skrwawioną dłonią
Współczucie jego ostrej sztuki
T.S. Eliot, Cztery kwartety. East Coker,
przeł. Krzysztof Boczkowski
9
10
Piątek
K
siężyc ma niewytłumaczalny, lecz bezsprzeczny wpływ
na ludzi dotkniętych chorobą umysłową. Dla każdego
pielęgniarza z oddziału psychiatrycznego to prawda uniwersalna, dlatego nikt z nich nie weźmie dobrowolnie nadgodzin w czasie pełni – chyba że jest skrajnie zdesperowany.
Tajemnicze oddziaływanie księżyca na zaburzone umysły
wprawia też w konsternację psychologów behawioralnych;
tego osobliwego zjawiska nie sposób przypisać przemocy
doznanej w dzieciństwie czy niezdolności do nawiązywania
relacji międzyludzkich. To zewnętrzny rytm natury, który nie
poddaje się żadnej, nawet najbardziej intensywnej terapii.
Rządzi pływami morza i wytrąca szaleńców z ich już i tak
niestabilnych orbit.
Zgodnie z tą logiką pełnia księżyca zawsze wywierała
wpływ na wewnętrzną dynamikę Bradfield Moor – zamkniętego szpitala psychiatrycznego o szczególnym nadzorze.
Duża część personelu uważała to miejsce za przechowalnię
dla wariatów zbyt niebezpiecznych, żeby ich puścić samopas; inni patrzyli na nie jak na schronienie dla umysłów
zbyt kruchych i delikatnych, aby mogły sprostać twardym,
skomplikowanym regułom życia na zewnątrz szpitalnych
murów. Pozostali pracownicy traktowali tę instytucję jako
tymczasową przystań, która chorym psychicznie dawała
11
szansę na powrót do luźno zdefiniowanej normy. Naturalnie
ta trzecia grupa znajdowała się w przytłaczającej mniejszości
i była serdecznie znienawidzona przez dwie pozostałe.
Dzisiejszej nocy do pełni księżyca doszło jeszcze jego
częściowe zaćmienie. W miarę jak Ziemia zmieniała swoje
położenie względem Słońca i swojego naturalnego satelity,
lunarna powierzchnia poznaczona plamami cienia zmieniała
barwę z mlecznej bieli na chorobliwą żółć, która z kolei przechodziła w głęboki cynober. Dla większości obserwatorów to
zjawisko miało w sobie wiele tajemnego piękna, wzbudzającego podziw niekiedy podszyty trwogą. Dla Lloyda Allena zaś,
jednego ze słabiej zakotwiczonych w rzeczywistości pacjentów
Bradfield Moor, było ono absolutnym dowodem na słuszność
jego najgłębszych przekonań: oto nadchodził kres ziemskiego
świata, w związku z czym Lloyd musiał wypełnić swoje posłannictwo i wyekspediować na łono Stwórcy rzeszę grzeszników.
Zamknięto go w szpitalu, zanim zdążył osiągnąć zamierzony
cel – przelać morze krwi, aby ułatwić innym wstęp do raju
w bliskim już dniu drugiego przyjścia – dlatego pragnienie
dopełnienia tej misji płonęło w nim z wyjątkową żarliwością.
Lloyd Allen nie był głupcem, co w znacznym stopniu
utrudniało pracę jego stróżom. Personel na oddziałach psychiatrycznych umiał bez trudu przejrzeć i zdusić w zarodku
knowania przeciętnie rozgarniętych podopiecznych. O wiele
trudniej przychodziło mu wychwycić machinacje pacjentów
obłąkanych, lecz inteligentnych. Ostatnio Allen wymyślił,
w jaki sposób unikać przyjmowania leków. Doświadczeni
pielęgniarze nie dawali się nabrać na podobne triki, ale
początkujący – jak Khalid Khan – nie nabyli jeszcze niezbędnej w tym zawodzie przebiegłości.
Tuż przed pełnią księżyca Lloydowi Allenowi udało się
więc nie zażyć dwóch dawek antypsychotycznego leku – obu
12
wydanych mu przez Khana – i gdy rozpoczęło się zaćmienie, w jego umyśle nieustannym echem pulsowała już cicha
mantra: „Sprowadź ich do mnie. Sprowadź ich do mnie.
Sprowadź ich do mnie”. Z okna swojego pokoju widział
fragment tarczy księżyca, którą zgodnie z przepowiednią
Apokalipsy zalewało morze krwi. A więc nadszedł czas.
Naprawdę nadszedł czas. W podnieceniu Allen zacisnął
dłonie w pięści i co chwilę podrywał w górę przedramiona,
niczym obłąkany bokser maniakalnie unoszący gardę.
Spojrzał na drzwi, a potem ruszył ku nim niezdarnie, potykając się o własne nogi. Musiał stąd wyjść, żeby dokończyć misję.
Wkrótce zjawi się pielęgniarz z nocną dawką pigułek i wtedy Bóg
da Lloydowi potrzebną moc – wydostanie go z tej sali i wskaże
drogę ucieczki. Bo to Bóg obmyślił dla niego posłanie. I Lloyd
sprowadzi do Niego wiele dusz. Czas się dopełnił, księżyc napęczniał krwią. Znaki się objawiły, trzeba przejść do działania. Lloyd
był wybrańcem – drogą do zbawienia dla grzeszników. Zrobi więc
wszystko, żeby doprowadzić ich do Boga.
Małe jezioro światła rozlewało się na blacie taniego biurka,
jakich pełno w rozmaitych instytucjach publicznych. Leżały
na nim otwarte akta, a na skraju jednej z kartek spoczywała
dłoń zaciśnięta na długopisie. W tle Moby melancholijnym
głosem wyrażał tęsknotę za pająkami. Tę płytę doktor Tony
Hill dostał w prezencie – sam dla siebie nigdy by nie wybrał
podobnej muzyki. Mimo to stała się integralną częścią jego
rytuału pracy po godzinach.
Tony zaczął trzeć oczy, które piekły, jakby ktoś nasypał
w nie piasku. Zapomniał jednak, że na nosie ma nowe szkła
do czytania, i aż jęknął, gdy minimalistyczna oprawka wbiła
13
się w ciało. Przy okazji niechcący zahaczył małym palcem
o zausznik i spiralnym lotem posłał okulary wprost na leżące
przed nim akta. Natychmiast wyobraził sobie wyraz pobłażliwego rozbawienia, jaki bez wątpienia pojawiłby się teraz
na twarzy nadinspektor Carol Jordan, ofiarodawczyni płyty
Moby’ego. Wynikające z roztargnienia drobne katastrofy
Tony’ego od dawna dostarczały im obojgu wdzięcznego materiału do żartów.
Za to z pewnością Carol nie mogłaby podkpiwać z faktu,
że o wpół do dziewiątej w piątkowy wieczór Tony wciąż tkwił
przy biurku, bo sama niechętnie wychodziła z pracy, dopóki
nie załatwiła wszystkiego, co się tylko dało załatwić. Pod tym
względem byli do siebie podobni. Zrozumiałaby zatem, dlaczego mimo tak później pory nadal analizuje ekspertyzę, którą
swego czasu z dużą pieczołowitością sporządził dla Komisji
Zwolnień Warunkowych. Tę samą ekspertyzę, którą owa komisja radośnie zignorowała i wbrew jego zaleceniom wypuściła
na wolność Bernarda Sharplesa. Elokwentny adwokat zdołał
wszystkich przekonać, że jego klient nie stanowi już żadnego
zagrożenia dla społeczeństwa i może z powodzeniem przejść
pod nadzór kuratora. Był przecież przykładnym więźniem,
wypełniał skrupulatnie wszystkie zalecenia władz. Stał się
bez mała istnym ucieleśnieniem skruchy.
Cóż, to oczywiste, że Sharples był wzorowym więźniem,
z goryczą skonstatował Tony. Nietrudno zachowywać się
wzorowo, gdy potencjalne obiekty pożądania są tak nieosiągalne, że nawet najbardziej obsesyjny fantasta nie zdołałby
wykreować w wyobraźni jakiejkolwiek pokusy. Ale teraz
Sharples znowu popełni zbrodnię, Tony nie miał co do tego
najmniejszych wątpliwości. I poniekąd będzie to również
jego wina, ponieważ nie dość pryncypialnie sformułował
swoje stanowisko.
14
Założył z powrotem okulary i zakreślił długopisem kilka
akapitów. Należało wyrazić własne przekonania w bardziej
kategoryczny sposób, aby nie pozostawić obronie żadnego
pola do manewru. W tym celu powinien naciągnąć rzeczywistość: przedstawić w formie absolutnych pewników to,
co w istocie było jedynie jego domniemaniami opartymi
na doświadczeniu zdobytym w trakcie wieloletniej pracy
z seryjnymi przestępcami oraz na wypływających z intuicji
spostrzeżeniach poczynionych podczas wywiadów, które prowadził z Sharplesem. Świat Komisji Zwolnień Warunkowych
był czarno-biały, nie dopuszczał żadnych odcieni szarości.
Najwyraźniej Tony wciąż jeszcze się nie nauczył, że w kontaktach z systemem penitencjarnym bezwzględna szczerość
to nie najlepsza polityka.
Chwycił bloczek z karteczkami samoprzylepnymi, ale
zanim zdążył cokolwiek zanotować, dobiegł go osobliwy
hałas. Z zasady rozmaite odgłosy, składające się na ścieżkę dźwiękową codziennego życia w Bradfield Moor, nie
zakłócały mu spokoju; izolacja akustyczna zdumiewająco
skutecznie spełniała swoje zadanie, poza tym sceny tumultu
i rozpaczy zazwyczaj rozgrywały się z dala od gabinetów
ludzi z cenzusem naukowym i dyplomami. Ale hałas narastał
i przywodził już na myśl starcie fanów futbolu lub zamieszki
na tle religijnym. Podobnej wrzawy Tony nie mógł dłużej
ignorować bez urągania zdrowemu rozsądkowi. Wstał, rzucił
okulary na biurko i ruszył do drzwi. Wszystko będzie lepsze
od tego, czym się aktualnie zajmował.
Niewiele osób uważało pracę w Bradfield Moor za szczyt
marzeń. Ale dla Jerzego Gołąbka była zdobyczą, która
15
przekraczała jego najśmielsze wyobrażenia z czasów dorastania w Płocku, gdzie niewiele się działo od XVI wieku,
czyli od momentu, gdy Płock przestał się cieszyć zainteresowaniem władców Polski. Obecnie jedynym pracodawcą
były tam zakłady petrochemiczne, w których zarobki należały do żenująco niskich, a choroby przemysłowe stanowiły
nieodłączny element codziennej egzystencji.
Ograniczone możliwości rozwoju Jerzego niewiarygodnie
się poszerzyły, gdy Polska wstąpiła do Unii Europejskiej, a on
jako jeden z pierwszych wsiadł w Krakowie na pokład samolotu tanich linii lotniczych i wylądował na lotnisku Leeds
Bradford z nadziejami na nowe życie. Z jego perspektywy
brytyjska płaca minimalna równała się bez mała królewskim
apanażom, a praca z osadzonymi w Bradfield Moor niewiele
się różniła od codziennych kontaktów z dotkniętym demencją starczą dziadkiem, który tkwił w przekonaniu, że Lech
Wałęsa to wciąż dobrze rokujący młody związkowiec.
W rezultacie Jerzy nagiął prawdę i wykreował się na osobę
o sporym doświadczeniu w opiece nad chorymi umysłowo, co
miało się nijak do jego rzeczywistej przeszłości – pracy przy
taśmie produkcyjnej w wytwórni ogórków konserwowych.
Do tej pory jednak ta mistyfikacja nie miała większego znaczenia. Głównym bowiem zadaniem pielęgniarzy i sanitariuszy
było pilnowanie ładu i porządku, a nie działania terapeutyczne. Ich obowiązki ograniczały się w zasadzie do wydzielania
pigułek i ogarniania bałaganu. Leczeniem czy powściąganiem
ewentualnych zapędów pacjentów zajmowali się psychiatrzy,
terapeuci rozmaitych szkół i psychologowie kliniczni. Nikt
nie oczekiwał od Jerzego niczego poza tym, aby punktualnie
stawiał się w pracy i nie uchylał od fizycznie nieprzyjemnych
czynności, które trzeba było wykonywać niemal na każdej
zmianie. A to akurat przychodziło mu z łatwością.
16
Ponadto w miarę upływu czasu rozwinął w sobie nadzwyczajny zmysł obserwacji, czym przede wszystkim zadziwił
samego siebie. W rezultacie niemal podświadomie rejestrował oznaki, które mogły sugerować, że ten lub inny pacjent
zatraca równowagę niezbędną do normalnego funkcjonowania Bradfield Moor. I bez wątpienia należał do niewielu
pracowników szpitala zdolnych błyskawicznie wychwycić,
że z Lloydem Allenem dzieje się coś bardzo niepokojącego.
Niestety, przez te kilka lat nabrał już dość pewności siebie,
aby uwierzyć, że samodzielnie poradzi sobie z każdym problemem. Nie był pierwszym dwudziestoczterolatkiem, który
miał rozdęte wyobrażenie o własnych umiejętnościach, lecz
jako jeden z nielicznych zapłacił za to życiem.
Gdy tylko wszedł do pokoju Allena, włosy zjeżyły mu się
na karku. Allen stał pośrodku ciasnego pomieszczenia wyraźnie spięty. Błysk w jego oku natychmiast zdradził Jerzemu,
że albo środki farmakologiczne gwałtownie i spektakularnie
przestały działać, albo Allenowi udało się wymigać od ich
przyjmowania. Tak czy inaczej wyglądało na to, że teraz
Allen słucha jedynie głosów rozbrzmiewających w jego głowie.
–Czas na twoje pigułki, Lloyd – Jerzy z rozmysłem przybrał nonszalancki ton.
–Nie wezmę, nie mogę – burknął Allen.
Wspiął się na palce i pocierał jedną dłonią o drugą, jakby
je mydlił. Mięśnie jego ramion tak drgały, że zdawały się
tańczyć.
–Przecież wiesz, że ich potrzebujesz.
Allen stanowczo pokręcił głową. Jerzy skopiował ten ruch.
–Jeżeli nie weźmiesz leków, będę musiał napisać o tym
w raporcie. I wtedy ostro się do ciebie zabiorą, Lloyd. A tego
przecież nie chcemy, prawda?
17
Allen zaatakował bez ostrzeżenia. Prawym łokciem ugodził Jerzego w dołek tuż pod mostkiem i całkowicie pozbawił
go tchu. Jerzy mimowolnie zgiął się wpół i walcząc z mdłościami, łapczywie wciągał powietrze. Wtedy Allen taranem
powalił go na ziemię, dopadł do drzwi, ale w progu raptownie przystanął i zawrócił. Jerzy natychmiast się skulił, żeby
wyglądać na niegroźnego, drobniejszego, niż był w istocie.
Mimo to Allen do niego doskoczył i wymierzył kopniaka
prosto w żołądek. Jerzy złapał się za brzuch. Eksplozja bólu
po raz kolejny wycisnęła mu powietrze z płuc. Tymczasem
szaleniec spokojnie się nachylił i zerwał kartę magnetyczną
z klipsa u paska Jerzego.
–Muszę ich do Niego sprowadzić – wymamrotał i znowu
ruszył ku drzwiom.
Jerzy nie był w stanie zapanować nad konwulsyjnym rzężeniem. Jego organizm gwałtownie domagał się większej
dawki tlenu, ale umysł nadal działał bez zarzutu. Trzeba
jak najszybciej włączyć alarm. Karta magnetyczna dawała Allenowi nieograniczony dostęp do niemal wszystkich
zakątków szpitala. Mógł nią też otworzyć pokoje innych
osadzonych i w krótkim czasie uwolnić tylu wariatów, że
liczebnie zaczęliby górować nad personelem, który pozostał
na wieczornym dyżurze.
Jerzy wciąż się krztusił i charczał, strużki śliny spływały
mu po brodzie, lecz jakoś zdołał się podnieść na kolana
i podczołgać bliżej łóżka. Uczepił się kurczowo poręczy
i z wysiłkiem dźwignął na nogi. Wciąż zgięty wpół wytoczył
się na korytarz. Zobaczył, jak rozjuszony Allen raz po raz
przeciąga kartą przez czytnik przy drzwiach prowadzących
do głównej części budynku. Żeby zwolnić blokadę, trzeba
było przejechać nią w odpowiednim tempie. Na szczęście
w odróżnieniu od Jerzego Allen o tym nie wiedział. Uderzył
18
w czytnik pięścią i ponowił próbę. Jerzy ruszył przed siebie
chwiejnym krokiem, chcąc bezszelestnie pokonać odległość
dzielącą go od przycisku alarmu.
Nie poruszał się jednak dość cicho. Allen musiał coś usłyszeć, bo gwałtownie się odwrócił.
–Sprowadź ich do mnie! – ryknął i zaszarżował na młodego sanitariusza.
Sama masa jego ciała wystarczyła, żeby powalić osłabionego Jerzego na podłogę. Chłopak osłonił głowę ramionami,
ale to była marna ochrona. Ostatnią rzeczą, jaką poczuł
w życiu, był potworny ucisk za oczami, gdy Allen z całej siły
nadepnął mu na czaszkę.
Tony otworzył drzwi i natężenie hałasu natychmiast się
zwielokrotniło. Klatką schodową dobiegały z dołu nawoływania, przekleństwa i wrzaski. Ale najbardziej przerażające
było to, że nikt nie aktywował alarmu. A więc zapewne doszło
do wydarzeń tak nagłych i groźnych, że żaden z pielęgniarzy czy
sanitariuszy nie miał czasu na dopełnienie procedur, które kandydatom do tego zawodu rzekomo wbijano w głowę od pierwszego dnia szkolenia. To zaś sugerowało, że wszyscy musieli się
skoncentrować na doraźnym zażegnaniu niebezpieczeństwa.
Tony pospieszył korytarzem w stronę schodów i po drodze
uderzył w pierwszy napotkany przycisk. Natychmiast rozległo się wycie syreny. Chryste, jeżeli już jesteś szaleńcem, jak
twój mózg zareaguje na ten ogłuszający dźwięk? – pomyślał
i poderwał się do biegu, ale gdy dopadł do schodów, zwolnił
i wychylił się przez barierkę, ciekawy, co zobaczy na dole.
Odpowiedź była krótka – nic. Podniesione głosy zdawały się dochodzić z głębi korytarza położonego na prawo
19
od klatki schodowej, chociaż Tony nie mógł być tego stuprocentowo pewny ze względu na pogłos i odległość, jaka go
dzieliła od źródła dźwięku. Nagle rozległ się brzęk tłuczonego
szkła, po którym zapadła idealna cisza zwiastująca zazwyczaj
szok lub przerażenie.
–Ożeż kurwa! – zaklął ktoś wyraźnie i z odrazą.
Niemal natychmiast znowu rozległy się krzyki, teraz niewątpliwie podszyte paniką. Przeraźliwy wrzask, a potem
szurgot stóp i odgłosy szamotaniny. Tony bez zastanowienia
zaczął zbiegać po stopniach, żeby sprawdzić, co się dokładnie dzieje.
Kiedy pokonał ostatni zakręt schodów, ujrzał trzy postaci
u wylotu korytarza, z którego wcześniej dochodziły podniesione głosy. W jego stronę cofali się pospiesznie dwaj pielęgniarze podtrzymujący trzeciego mężczyznę – sanitariusza,
sądząc po jasnozielonej barwie uniformu, widocznej w tych
nielicznych miejscach, które nie były zlane krwią. Za mężczyznami ciągnęła się szeroka smuga szkarłatu. Rzeź, pomyślał Tony w tej samej chwili, gdy z głębi korytarza wypadł
zwalisty osobnik z siekierą pożarniczą, którą posuwiście
zataczał płaskie łuki, jakby był ponurym żniwiarzem. Po
każdym machnięciu siekierą, w powietrzu unosiła się mgiełka
krwi. Napastnik całą uwagę skupiał na swoich niedoszłych
ofiarach i z uporem parł ku wycofującym się mężczyznom.
–Sprowadź ich do mnie. Nie ma gdzie się skryć. Sprowadź
ich do mnie. Nie ma gdzie się skryć – recytował monotonnym głosem i systematycznie zmniejszał dystans dzielący go
od pielęgniarzy. Jeszcze kila kroków, a ostrze siekiery znowu
się zagłębi w ludzkim ciele.
Chociaż szaleniec nie był jego pacjentem, Tony dobrze
wiedział, kto to taki. Studiował akta wszystkich osadzonych,
u których zdiagnozowano skłonność do przemocy – po części
20
z powodu zainteresowania tego typu ludźmi, ale również
dlatego że wiedzę na ich temat traktował jak swoistą polisę
ubezpieczeniową. Wszystko jednak wskazywało na to, że dzisiejszego wieczoru może stracić premię za bezwypadkowość.
Przystanął kilka stopni przed podestem.
–Lloyd – odezwał się cicho.
Allen nie zareagował, tylko nadal machał siekierą w rytm
swojej mantry:
–Sprowadź ich do mnie. Nie ma gdzie się skryć…
Teraz już zaledwie kilkanaście centymetrów dzieliło sanitariuszy od zakrwawionego ostrza.
Tony odetchnął głęboko, wyprostował ramiona.
–Nie w taki sposób masz ich do niego sprowadzić –
powiedział, starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej
autorytatywnie. – On nie tego chce od ciebie, Lloyd. Błędnie
zrozumiałeś przesłanie.
Allen przystanął, spojrzał na Tony’ego, a potem zmarszczył brwi w wyrazie zaskoczenia, jakie ogarnia psa, gdy
nęka go natrętna osa.
–Już czas – warknął.
–Masz rację. W tym punkcie się z tobą zgadzam. – Tony
zszedł o stopień niżej. – Rzeczywiście już czas. Lecz wybrałeś
niewłaściwą metodę. Odłóż siekierę, a znajdziemy lepszy
sposób.
Cały czas usiłował zachować surowy wyraz twarzy i najmniejszym gestem nie zdradzić, że strach skręca mu żołądek
w lodowaty supeł. Gdzie, do cholery, podziewa się grupa
wsparcia? Tony nie miał złudzeń co do własnych możliwości w zaistniałej sytuacji. W najlepszym razie zdoła skupić
na sobie uwagę Allena na tyle, żeby pielęgniarze wraz z rannym sanitariuszem zdążyli się ewakuować w bezpieczniejsze miejsce. I chociaż doskonale sobie radził z szaleńcami
21
i psychopatami wszelkiej maści, wiedział, że jego uzdolnienia
nie wystarczą, by przywrócić Allena do stanu jakiej takiej
równowagi. Wątpił nawet, czy zdoła go nakłonić do odłożenia broni. Wiedział jednak, że musi spróbować. Tylko
dlaczego, do kurwy nędzy, nie nadciągała kawaleria?
Allen przestał wymachiwać siekierą niczym kosą i teraz
ustawił ją tak, jak baseballista ustawia kij, gdy szykuje się
do odbicia.
–Już czas – powtórzył. – A ty to nie On – zawyrokował
i jednym susem pokonał dzielącą ich przestrzeń.
Był niesamowicie szybki. Tony zdołał jedynie zauważyć
błysk wypolerowanego metalu oraz smugę czerwieni. Chwilę
później gdzieś w połowie wysokości jego nogi eksplodował straszliwy, promieniujący ból. Tony padł niczym ścięte
drzewo. Z powodu szoku nawet nie był w stanie krzyczeć.
W jego głowie wybuchło oślepiająco białe światło. A zaraz
potem zapadła ciemność.
22

Podobne dokumenty