fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Transkrypt
fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment Z języka francuskiego przełożyła Bożena Sęk 1 Dziewczyna w czerni Jesień na półkuli północnej 2006 roku Zapatrzyła się daleko przed siebie. Widzi fiołkową linię między morzem a błękitnym gładkim niebem. Widzi wiatr omiatający wodę. Widzi go, jak nadciąga. Wiatr przeczesuje alejkę porośniętą trawami, które się kołyszą. Pnie się zygzakiem w górę wzniesienia i pod włos pieści szpaler roślinności kończący się przy plaży. Przycicha potem, przyczaja się niczym drapieżny kot, pilnując drogi. I znów się zrywa, omiata asfalt, przeskakuje na rabaty wymuskanych hortensji, wzmaga się jeszcze. Zaciekawiona obserwuje, jak się nasila. Oto przybliża się wzdłuż szeregu pomalowanych drewnianych domów, jest tuż-tuż. Wspina się po pniu starego klonu górującego nad oknem. Owija się na nim jak wąż i wprawia w drżenie wszystkie gałęzie przeobrażone w długie nerwowe palce. Po czym stuka do jej okna. Przywiera do szyby. Gwiżdże i przyzywa ją trzeszczeniem gałązek uderzających w szkło. Julia jest szczęśliwa. Niecierpliwie odblokowuje zasuwkę i wytęża siły, aby podnieść kwaterę. Wychylona na zewnątrz pozwala się owiać wędrownemu podmuchowi, głęboko wdychając jego pikantne aromaty. Zamyka oczy. Poznaje go po zapachu soli 5 i asfaltu. Powietrze w Connecticut osobliwie przypomina jej powietrze Buenos Aires zapamiętane z dzieciństwa. Może tylko jest mniej gryzące, rzadsze, bardziej wyrafinowane. A może nie. Julia wie z doświadczenia, że pamięć dość kapryśnie przechowuje esencję rzeczy. Teraźniejszość często wydaje się bardziej mdła niż wspomnienia. Mimo to Julia jest szczęśliwa. Uśmiecha się. Lubi to otoczenie: wypielęgnowane krzewy w ogrodach naprzeciwko, równiutki szereg wiązów wzdłuż alei prostopadłej do plaży, żywopłot i trawnik, które oddzielają drobny piasek niczym szaniec rozciągający się równolegle do fal, i horyzont jak kreska pociągnięta z lewa na prawo. Odpowiada jej ten ład. Już wszystko sobie w życiu uporządkowała. Jest na swoim miejscu, los ma taki, jaki sama wybrała, z mężczyzną, którego kocha od zawsze. Czuje się spełniona. Wpatruje się w lazur nad klonem. Szczęście ma barwę błękitu. Horyzont jest błękitny, morze jest błękitne. Płótno Marka Rothko, myśli, palce układając w kształt ramki. Chętnie by zawiesiła ten obraz przed sobą, aby jej przypominał, że szczęście jest tuż, w zasięgu ręki. Ciekawe. Myśl o szczęściu w kolorze błękitu chyba już kiedyś przyszła jej do głowy. Wtem wiatr zaczyna gwizdać, wciska się przez okno. Klonowe gałązki czepiają się ubrania Julii, drapią ją. Niebo zdążyło pociemnieć. Julię przechodzi dreszcz. W powietrzu czuć wilgoć. Sekundę później błyskawica z góry na dół przecina jej obraz. Oślepia Julię, która czuje ból, jakby brzytwą zraniono jej oczy. Przeraźliwy trzask rozrywa ciszę. Drzewo po drugiej stronie jezdni rozszczepia się na dwoje. Ale choć serce mu pękło, spopieliło się, pień nie zapłonął. Jeden z konarów zawisa groźnie na przewodach wysokiego napięcia, które biegną wzdłuż ulicy. Julia szybko cofa głowę, zamyka okno i drżąca odwraca się od niego. Uważnie patrzy na pokój, gotowa stawić czoło temu, co może nadejść. Wszystko jednak jest w porządku, każdy przedmiot pozo6 staje w ciszy wyznaczonego mu miejsca. Mimo to rozgląda się nadal, wodząc wzrokiem po załamaniach ścian, przepatrując cienie. Ogarnia ją irracjonalna panika. Julia chwyta kosz z brudną bielizną i zbiega po schodach aż do pralni urządzonej w piwnicy. Wpada tam zadyszana. Tyle strachu bez powodu! Wzrusza ramionami. I wtedy czuje wzbierające w niej drżenie. Zawsze przychodzi tak samo: mrowienie w piętach, które narasta, pnąc się po łydkach, i wzmaga na wysokości kolan. Julia wie, że od tej chwili będzie miała kilka minut do utraty świadomości. Na czworakach wspina się po schodach z pralni, przechodzi przez kuchnię i do salonu. Chce dotrzeć do kąta i tam się umościć, zanim będzie za późno. Sadowi się w rogu z nogami wyprostowanymi, aby utrzymać równowagę. Przez jedną króciutką chwilę cieszy się, że zareagowała w porę, po czym jej świat się wali. Właśnie uruchomiło się jej trzecie oko. Czuje, że odpływa: wzrok jej się przyćmiewa, szeroko otwarte oczy wpatrują się w gęstą białą mgłę, duch zaś przenosi się gdzie indziej. Julia zawisa w nicości, poza czasem i przestrzenią. Nie panuje nad swoim ciałem. Zostawiła je w kącie salonu niczym zrzuconą rękawiczkę. Doskonale zna tę wędrówkę, chociaż nigdy nie potrafi przewidzieć ani jak długo potrwa, ani dokąd ją zaprowadzi. Teraz już się nie boi. Wie, że nie umrze od tego, wie, że się nie udusi w tej białej substancji, w której dryfuje. Ma dar, została poinstruowana, jest częścią długiej linii takich jak ona. Cała energia jej jestestwa skupia się na tym połączeniu, które właśnie się dokonuje. Jej trzecie oko wniknie we wzrok kogoś innego, osoby, o której nic nie wie. Nagle spostrzega, że znajduje się w mrocznym pomiesz czeniu. Na wprost przez uchylone drzwi widzi od tyłu dziewczynę w ostrym białym świetle neonówek. Jest ubrana na czarno, obcisła suknia sięga jej do kostek. Starannie się maluje. Ciemne włosy ma zebrane w równiutki kok, okrągły i błyszczący jak onyks. Giętką szyję wyciąga do przodu, by twarz znajdowała się bliżej lustra pokrywającego ścianę. 7 Oczy, za których pośrednictwem Julia na nią patrzy, wodzą wzdłuż krzywizn delikatnej sylwetki od szyi po pięty, nieco dłużej zatrzymują się w dole pleców. Dziewczyna, czując, że jest obserwowana, odwraca się. Ma skośne oczy, wydatne czerwone wargi odsłaniające w oszczędnym uśmiechu idealne zęby. „Źródło” Julii siedzi na brzegu łóżka. To mężczyzna. Julia widzi mocne kolana, domyśla się nagiego ciała. Widzenie obwodowe pozwala jej dostrzec także zaciągnięte zasłony, skłębioną pościel, komodę za uchylonymi drzwiami. Jest tam również krzesło, na którym leżą byle jak rzucone ubrania. Mężczyzna wstaje i podchodzi do dziewczyny. Julia patrzy na wąską bezosobową łazienkę. Na ręcznikach rzuconych na podłogę, jeszcze wilgotnych, widnieje logo, które rozpoznaje. To hotel należący do dużej amerykańskiej sieci. Dziewczyna wyciąga rękę w geście, który ma być czuły, i prowokuje namiętny uścisk, lecz ze śmiechem szybko się z niego wyswobadza. Okręca się dokoła, po raz ostatni zerka w lustro, chwyta torebkę położoną koło umywalki i szybkim krokiem pewnie wychodzi w butach na wysokim obcasie. Zatrzaskują się za nią drzwi. Oczy długą chwilę wpatrują się w półmrok, później zbaczają w lewo, na łóżko, wreszcie zatrzymują się na telefonie komórkowym, który wibruje uparcie niczym mucha przewrócona na plecy. Mężczyzna nie odbiera połączenia. Kładzie się, zamyka oczy. I Julia na długo, rozpaczliwie długo staje się więźniem ciemności, nie może bowiem dzielić myśli ani snów tego, z którym jest połączona. Trwa to do chwili zerwania więzi. Wówczas Julia czuje, że wyłania się na powierzchnię. Wyzwala się z czerni i przekracza mleczny opar. Światło przywraca kontury, które zapowiadają stopniowe odzyskiwanie zdolności widzenia. Powoli wraca jej wzrok: ręce ma nadal złożone na kolanach, ciało wpasowane w róg pokoju. Tylko głowa zmieniła położenie – teraz ciężko zwisa do przodu. Boli ją kark, jak zawsze po takiej wędrówce. Mocno rozciera szyję. Następnie zaczyna rozciąganie, którego nauczyła ją babcia: pomału zatacza głową pełne koła w jednym kie8 runku, potem w drugim, póki nie ustąpi zesztywnienie. W kręgach jej trzaska jak przy zgniataniu kartki papieru. Wędrówka trwała długo. Julia układa kolana w pozycji lotosu i rozciąga plecy, szyję wysuwając naprzód jak żółw. Oddycha powoli, skupia się w sobie. Odzyskuje kontrolę nad ciałem, powtarzając ruchy, które od dziecka towarzyszą jej medytacji po powrocie. Z wolna znowu zaczyna do niej docierać ruch uliczny. Przez okno widzi ekipę w uniformach krzątającą się przy drzewie trafionym przez piorun. Po burzy nie został żaden ślad, niebo jest bezchmurne. Dopiero wtedy przychodzi jej do głowy, by spojrzeć na zegarek. Jest południe. Nie zjadła jeszcze śniadania, nawet nie tknęła pracy… Na szczęście Theo ma zwyczaj wracać późno z biura. To jej daje kilka godzin na skończenie tłumaczenia i przesłanie go klientowi w terminie. Jako osoba sumienna, zabiera sporą miskę z migdałami i suszonymi owocami zalanymi jogurtem i jedząc, zasiada do tekstu. Jest piękny. Bez problemu znajduje właściwe słowa, aby przenieść myśl z jednego języka na drugi. Trudniejsze natomiast wydaje się jej przeniesienie harmonii dźwięków, rytmu, kadencji zdania. Odtworzenie melodii oryginału w innym języku to zdolność granicząca ze sztuką. I to właśnie jest dla niej największym wyzwaniem. Z pasją mu się oddaje. Julia słyszy szczęknięcie drzwi wejściowych i wzdryga się. Już wpół do ósmej. Szybko wyłącza komputer, wygładza fałdy czerwonej sukienki, na podeście zerka w lustro, z ulgą stwierdzając, że ładnie wygląda, po czym schodzi na dół. Po wędrówce nie ma śladu, niczego nie będzie musiała wyjaśniać. W kuchni Theo sortuje pocztę. Na blacie leżą już klucze i zawartość jego kieszeni. Na widok Julii odkłada przesyłki, uśmiecha się do niej, ujmuje ją w talii i razem okręcają się w kółko. Całuje ją następnie w czoło jakby na znak, że to koniec relaksu. – Głodny jestem, kochanie. I wykończony. Oczy Julii pochmurnieją. Powstrzymuje gest zawodu. Zawa9 dza wzrokiem o jego koszulę, ręce, po czym pogrążona w myślach powoli otwiera lodówkę. – Jutro piątek – odzywa się jakby nigdy nic. – Możesz wziąć wolne… – Nie mówiłem ci? Zmienili zasady: nie mogę już gromadzić nadgodzin i brać wolnego w piątki. – Przecież stale wstajesz tak wcześnie. Nawet coraz wcześniej… Poczekaj, jeśli dobrze liczę… – Nie można tak przeliczać, skarbie. Poza tym wyrabiam nadgodziny, bo szykuje się awans. Julia patrzy na niego, nie rozumiejąc. Theo wolno przechodzi przed nią, popycha drzwi lodówki i powściągając irytację, mówi: – Ciągle się nie nauczyłaś zamykać drzwi, moja droga. Opuszcza kuchnię, idzie na górę. Julia odruchowo podąża za nim. Chciałaby mu opowiedzieć o piorunie i o drzewie. Zanim go jednak dogoni, Theo znika w łazience, zamykając za sobą drzwi na klucz. 2 Pierwsza wędrówka Lato na półkuli południowej 1962 roku Za pierwszym razem miała pewnie około pięciu lat. Mieszkała w Colonia del Sacramento w Urugwaju, w starym domu na tyłach portu górującym nad ujściem rzeki. Bawiła się na zakurzonym podwórku z dala od starszego rodzeństwa, które dokazywało, zeskakując z murku do ogrodu obok tylko po to, by doprowadzać do szału starego psa sąsiada. Wiedziała, że jest uboga. Nie dlatego, że jej czegoś brakowało, lecz dlatego, że mama narzekała na biedę. Dla Julii słowo „bieda” było pozbawione znaczenia. Osobliwie wiązała je ze swobodą, która pozwalała jej żyć na uboczu świata dorosłych. Ale też rozumiała, że z tego właśnie powodu ojciec ich opuścił. I bardzo jej go brakowało. Mama pokazywała jej palcem Río de la Plata i tłumaczyła, że pojechał za pracą tam, do Argentyny, po drugiej stronie wody. „Rzeka srebra, rzeka pieniędzy…”, powtarzała sobie Julia jak zaklęcie. Co więcej może być po drugiej stronie? Godzinami stała przy balustradzie, patrząc na port w Colonii i bezmiar rozmigotanej srebrnymi refleksami szarej wody, która była jej horyzontem. Nie rozumiała. – Mamo, czemu tata wyjechał? – Żeby nam przywieźć pieniądze. Julia z fascynacją wpatrywała się w metalicznie skrzącą się 11 wodę, która rozciągała się u jej stóp. Odwracała się i z uporem drążyła: – Ale mamo, z taką rzeką pieniędzy już nie trzeba nam pieniędzy! Matka wznosiła oczy do nieba i odpowiadała zirytowana: – ¡Nena! ¡El Río de la Plata no es ni un río, ni es de plata!* Reprymendy mamy sprawiały uciechę bliźniakom. Prawie dwa lata od niej starsi, często robili z niej kozła ofiarnego. Bezlitośnie się z niej naigrywali, wiecznie ją popychali, podstawiając jej nogę, aby się przewróciła. Z pomocą spieszyła jej starsza siostra Anna, która przeganiała ich, lejąc obu po pysku, a ją tuliła, szepcząc do ucha: – Tata niedługo wróci, nie martw się, Julio. Tylko Anna potrafiła ją uspokoić, ponieważ ona także czekała. I w końcu Julia z powodu dystansu, który narzucała surowa matka, przeniosła na starszą siostrę całe uczucie przeznaczone dla ojca. Z bliźniakami chętnie by się czasem pobawiła, lecz za bardzo się bała braci i ich zuchwałości. W dodatku sami nauczyli się pływać i teraz życie spędzali w wodzie, gdzie Julia nie mogła im towarzyszyć. Tamtego popołudnia Julia była na podwórku za domem, siedziała przed wejściem kuchennym. Palcem rysowała kształty na ubitej ziemi i zbierała kamyki do butelki po oleju. Zwykle o tej porze dzieci były już po obiedzie. Anna odgrzewała im to, co matka ugotowała z samego rana, zanim poszła do pracy. Tego dnia jednak mama kazała im czekać, aż wróci. Miała przywieźć jedzenie ze wsi. Słońce prażyło mocno. W przykrótkiej bawełnianej sukience po siostrze Julia się nudziła, siedząc niewygodnie na stopniu z szorstkich kamieni. Najpierw jakoś nieszczególnie się jej zrobiło, prawie jak przy gorączce, ale jak zwykle nic nikomu nie powiedziała w obawie, że zostanie zbesztana. Następnie poczuła mrowienie w nogach; sądząc, że oblazło ją robactwo, zaczęła się ze złością otrzepywać. * 12 Dziecko! Río de la Plata ani nie jest rzeką, ani rzeką pieniędzy! Potem szybko opanowało ją drżenie, ogarniając całe ciało, kolejno sztywniały jej kończyny, aż zupełnie znieruchomiała. Przerażona ile sił w płucach zawołała Annę, lecz histeryczne wrzaski bliźniaków i ujadanie starego psa zagłuszyły jej krzyk. Naraz straciła wzrok i pomyślała, że wpadła do Rzeki Pieniędzy, która ją prześladowała. Dusiła się uwięziona w gęstym białym oparze niemającym zapachu ani smaku. Oderwana od ciała, stężała i ślepa, unosiła się w nicości. Na całe życie zapamiętała tę chwilę. Pozbawiona siebie zrozumiała wtedy znaczenie słowa „umierać”. Oddychać na powrót zaczęła dopiero, gdy wzrokiem przebiła mleczny tuman, który ją wchłonął. Znowu zobaczyła konkretne kształty istot i przedmiotów. Ale zrozumiała zarazem w tamtej chwili, że to, co ogląda, nie należy do niej. Obrazy przesuwały się panoramicznie, jakby szła, a przecież miała świadomość, że jest kompletnie sparaliżowana, niezdolna zapanować nawet nad kierunkiem swojego spojrzenia. Można by sądzić, że to sen, że po prostu zasnęła. Tyle że wszystko było inne, jakby rozdzieliła się na dwoje i patrzyła oczami, które nie należały do niej, znalazłszy się w świecie, do którego przeniesiono ją w charakterze intruza. Swoim dziecięcym rozumkiem Julia nie pojmowała, dlaczego jest już noc. Domyślała się, że za splątanymi chmurami nad jej głową kryje się księżyc w pełni. Widziała dziób statku kołyszącego się na wzburzonej wodzie, jakby stała na rufie. Gwałtowny wiatr podnosił fale, które zalewały pokład. Julia aż zapomniała o strachu zafascynowana magią widowiska, przed którym czuła się niepojęcie chroniona. Wtem w jej pole widzenia weszła Anna. Kierowała się ku dziobowi uczepiona relingu tak mocno, aż wszystkie mięśnie jej się napinały. Próbowała podejść do bliźniaków, którzy przycupnęli w kałuży wymiocin niebezpiecznie blisko skraju pokładu. Julia nie widziała matki, lecz kątem oka domyślała się obecności ojca po swojej lewej, przy sterze. W tej chwili przez pokład przewaliła się ogromna fala. Dziób spowiła zasłona piany. Sekundę później Anna zniknęła. Pole wi13 dzenia Julii obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Chciała się rozejrzeć za Anną, miała jednak przed sobą wykrzywioną twarz krzyczącego ojca. Na pierwszym planie rozpoznała białe żylaste ręce matki, która się go czepiała. Julia była swoją matką. Z przerażeniem zrozumiała, że ogląda wszystko jej oczami. Obrazy widziane w kolejnych sekundach wyryły się jej na zawsze w pamięci. Twarz ojca zapadła się jak twarz nieboszczyka. Zobaczyła dłonie matki bijące go, drapiące, próbujące wyrwać mu ster, aby zawrócić łódź. On zaś oniemiały wpatrywał się w jakiś punkt w tyle, w punkt, który oddalał się nieubłaganie, znikał pośród wściekle skotłowanych fal. Niezdolny wykonać jednego ruchu, patrzył, jak tonie jego życie. Julia także chciała się na niego rzucić, zmusić go, by skoczył do wody. Dlaczego nic nie robi? Nagle znów się zmieniło jej pole widzenia. Na ułamek sekundy ujrzała siebie jak w lustrze. Była zdrętwiała, z przerażeniem w oczach czepiała się spódnicy matki, wrzeszcząc równie głośno jak ojciec. Wstrząs był tak silny, że się odłączyła. Spadła w pustkę szarpana konwulsjami i leciała wsysana przez wir. Chciała krzyczeć, przyzywać pomocy, uwolnić się z tego ciała, które nie należało do niej. Niespodziewanie znalazła się w czymś białym i lepkim, zewsząd zgniatana próbowała się wynurzyć, by zaczerpnąć powietrza. Lądowanie miała twarde, szeroko rozwarła usta, chłonąc tyle powietrza, ile mogły pomieścić jej płuca, które z bólem się nim napełniły. Poznała słono-gruszkowy zapach swojej siostry Anny, jeszcze zanim ją zobaczyła. W południowym świetle grudniowego dnia oczy jej wyschły w czasie transu, tak że nic teraz nie widziała. Anna ją nawoływała, mocno nią potrząsając jak szmacianą lalką. Julia wybuchła nieludzkim krzykiem, zalewając się łzami, które były efektem strachu, gniewu i bezsilności. Nie znajdowała słów na wyrażenie swoich uczuć. Uwieszona szyi Anny wrzeszczała, nie potrafiąc wytłumaczyć, o co jej chodzi. Nie wiedziała, jak się znalazła w swoim łóżku pobrudzona krwią. Anna jej wyjaśniła, że upadła na twarz na schodach kuchen14 nych i skaleczyła się w czoło. Zobaczyła wtedy bliźniaków: stali ze zwieszonymi rękami z jednakowym oszołomieniem w oczach, z tak samo wpadniętymi policzkami. Gwałtownie wyrwała się z objęć siostry i rzuciła na braci, drapała ich i gryzła drobnymi ząbkami, okładała piąstkami, wrzeszcząc, aż pryskała na nich śliną, że to wszystko przez nich, że Anna umarła, a oni nic nie zrobili. Zaalarmowana krzykami matka wpadła jak burza do pokoju. Ledwie starczyło jej sił, by oddzielić Julię od braci. Godzinami później uspokajała córkę pieszczotami, łakociami i obietnicami nagrody. Ale nawet błagania Anny nie były w stanie uciszyć szaleństwa Julii. Uczepiona szyi starszej siostry nadal wołała, że Anna nie żyje i nikt nic nie zrobił. W następnych dniach nie było z nią lepiej. Za nic nie chciała przestawać z bliźniakami i ciągle się domagała, aby pozwolono jej pójść nad samo morze. Wbiła sobie do głowy, że nauczy się pływać. Matka obserwowała ją z dala przeniknięta uczuciem, jakim nie darzyła żadnego ze swych dzieci – uczuciem, które bardziej przypominało rezygnację niż czułość. Pozwalała jej na wszystko, nakazała jedynie Annie, aby jej pilnowała. Annę zaś instynktowną odrazą napawała słona woda, w której taplali się bliźniacy. Tylko miłość do młodszej siostry i nadzieja, że w ten sposób uda się ją wydobyć z szaleństwa, pozwoliły jej pokonać ten wstręt. Zgodziła się wejść z Julią do nieprzeniknionej wody Rzeki Pieniędzy, jednakże dziewczynkę trudno było z niej wyciągnąć. Całymi dniami Anna podtrzymywała ją na powierzchni, Julia zaś machała rękami i nogami, tak jak podpatrzyła u braci. W końcu nauczyła się pływać i niebawem radziła sobie w rzece równie dobrze jak bliźniacy. Po czym nakłoniła do tego samego Annę, która przystała bardziej z miłości do niej niż z przekonania. Nadeszło Boże Narodzenie, a wraz z nim szczęście i zwiastun kolejnego: ojciec wrócił z Argentyny. W dodatku obładowany zapasami jedzenia. Udało mu się dostać skromną posadę w Buenos Aires, znalazł także dom dla rodziny. Jego żona nie posiadała się z ra15 dości, zarażała nią wszystkich dokoła. Oprócz Julii, która uparcie trzymała się na uboczu. Pewnej nocy, gdy starsze rodzeństwo już posnęło, słuchała, jak rodzice godzinami rozmawiają przy stole kuchennym. Naprawdę mówili o wyjeździe z Urugwaju i chociaż Julia nie za bardzo rozumiała, co to znaczy, ton ich głosów wystarczał, aby serce jej szybciej biło. Nie chciała opuszczać Colonii. Lubiła swój mały świat, brukowane ulice, które pięły się zygzakiem, jakby zdążały ku niebu, krzywy dom pochylony na zboczu, nakryty nierównymi różowymi dachówkami. Tym terenem zawładnęły okoliczne koty, które Julia dokarmiała ukradkiem. Czuła się panią tej przestrzeni na swoją miarę i pozbawionej zagrożeń, panią dni, których porządek zależał od jej widzimisię i jedynie Anna miała prawo sprzeciwu, a także panią swojej dziecięcej samotności, którą potrafili uszanować wszyscy z wyjątkiem matki. Później przez jakiś czas nikt nie wspominał o przeprowadzce, Julia więc myślała, że poniechano tego pomysłu. Z wolna jej lęki ustąpiły. W sumie może faktycznie wszystko jej się tylko przyśniło? Ojciec, podobnie jak reszta rodziny, poczuł się w obowiązku na powrót oswoić córkę. Pewnego dnia, gdy trzymając się za ręce, szli razem na targ, z iście kobiecą minką zaglądając mu w oczy, powiedziała: – Nareszcie sami! Ojciec roześmiał się w głos. Chwycił ją na ręce i zakręcił się z nią. Aż Julia myślała, że uleci ku błękitnemu niebu, które wabiło ją i rozkosznie pozbawiało tchu, szczęśliwa w trzymających ją silnych ramionach. Wyjazd zaskoczył wszystkich. Pewnego ranka przyszedł jakiś człowiek w szyprówce na głowie, z naburmuszoną miną i oznajmił, że łódź gotowa i że jeszcze tego wieczoru muszą wypłynąć. Zapanowało iście biblijne zamieszanie. Co tylko było w domu, zdemontowano, poskładano, pozwijano, spakowano, obwiązano sznurkiem i ustawiono w stos przed wejściem. Nikt nie dowierzał, że całe życie może się sprowadzić do tak niewielu przedmiotów. 16 Julia zbierała wszystko, co inni wyrzucali. Zaopatrzywszy się w sznurek, nawlekała na niego puste plastikowe butelki, które znajdowała w domu i w ogródku, i wlokła za sobą różaniec powyginanych pojemników niczym najcenniejszy skarb. Pośród krzątaniny, w którą zaangażowana była cała rodzina, jej dziwactwo przyjęto z ulgą, wszyscy się bowiem bali, że w obliczu wyjazdu znowu dopadnie ją atak. O zmierzchu ruszyła procesja w kierunku przystani. Czekał tam na nich kapitan. Julia od razu rozpoznała łódź. Wrócił strach, którego doświadczyła podczas wizji – zaczęła krzyczeć przerażona. Kapitan o nastroszonych czarnych brwiach i wyłupiastych oczach wziął jej reakcję za kaprys i zezłościł się. Zagroził nawet Julii, że spuści jej lanie, sądząc, że jej rodzicom brak autorytetu. Julia się nie uspokoiła. Nie rozstając się ze swoim różańcem z pojemników, schowała się między kolanami ojca, który polecił dzieciom, by usiadły z nim na rufie łodzi. Kapitan tymczasem dokonywał załadunku swojej jednostki, pod bacznym spojrzeniem matki odpowiednio rozmieszczając ich mienie w ładowni. Noc rozjaśniał księżyc w pełni, niebo było bezchmurne i bezgwiezdne. W oddali zaczynały się gromadzić gęste czarne chmury, lecz rejs miał potrwać niedługo, najwyżej dwie godziny. Ledwie jednak wyszli z portu, podniósł się wiatr i coraz wyższe fale spowolniły łódź. Wszystko potoczyło się bardzo szybko, jak w transie Julii. Bliźniacy dostali choroby morskiej, więc kapitan posłał ich na dziób. Anna chciała im pomóc i ruszyła ku braciom, czepiając się relingu. Łódź zaczęła się kołysać niebezpiecznie, kapitan odszedł zatem, by ciaśniej ustawić ładunek na dziobie. Na chwilę u steru zastąpił go ojciec Julii. I właśnie wtedy wezbrała potężna fala, tocząc się z grzmotem, aż runęła na pokład. Kapitan w samą porę zdążył się przywiązać liną i przyciągnąć do siebie bliźniaków. Anna zaś przeleciała przez reling. Łoskot fali zagłuszył wrzask Julii kurczowo ściskającej różaniec z pojemników. Pozostawiony u steru ojciec krzyczał, nie 17 wiedząc, jak manewrować łodzią, rozpraszał go w dodatku histeryczny lament żony. Anna tymczasem zniknęła w dolinie fali. Łódź nabrała wody, toteż kapitan zwijał się jak w ukropie, by zapobiec najgorszemu, równocześnie ile sił w płucach wykrzykiwał rozkazy, których jednak ojciec Julii nie mógł zrozumieć. Bliźniacy wahali się ledwie sekundę. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia, rzucili się ku Julii, wyrwali jej z rąk różaniec z pojemników i skoczyli z pokładu. Julia zobaczyła jeszcze głowę Anny unoszącą się jak korek między dwoma grzbietami fal i straciła przytomność.