Czytaj

Transkrypt

Czytaj
LOJALISTA
Bliźniaczki
I
Lipcowe popołudnie. Słońce rozpościerało się wysoko na nieboskłonie. Wiatr
delikatnie poruszał wysokie trawy na zielonych polanach i dziewiczych łąkach, nie
tkniętych przez dłoń człowieka. Docierający do uszu przemiły śpiew ptaków.
Drażniąca delikatnie nozdrza woń kwiatów: czerwonych maków, żółtych tulipanów,
czy fiołków. Pola pełne pszenicy i żyta w oddali. Rzędy fioletowych wrzosów i
rzucających daleki cień topoli. Szum liści, kołysanych przez leciutki zefirek.
Gdzieniegdzie porastały brzozy.
Taki obraz wiejskiego pejzażu pojawiał się w Jej snach. Wspomnienie słodkiego,
beztroskiego dzieciństwa. Czas, w którym nie musiała się nad niczym zastanawiać.
Godziny wypełniała zabawa. Bez trosk, bez zmartwień. Istna sielanka. Ale z jedną
niewiadomą. Jest zagadką po dzień dzisiejszy, która tylko czeka na odkrycie swojej
tajemnicy.
Siedziała na obalonym pniu drzewa. Wesoło wymachiwała nóżkami. Na Jej
twarzy gościł szeroki, słodki uśmiech aniołka. Rozwiewane krótkie blond kędziorki
dodawały uroku na Jej młodziutkiej, bladej buźce. Nieco pulchnej o niesamowicie
dużych, orzechowych i bystrych oczach małego odkrywcy, który dociekliwie chce
poznać wszystko, co ją otacza. Jak na swój czwarty rok życia była bardzo mądrą
dziewczynką. Ciągle zadawała pytania: „Co to?”, „Dlaczego?”.
Uśmiechnęła się widząc jak podchodzi to niej może z trzynastoletni chłopiec.
Brunet, ale nie widziała dokładnie. Jego twarz była zamazana. Widziała zarysy jakby
przez mgłę. Trzymał coś za plecami. Tego była pewna. Z uśmiechem wystawił przed
nią kwiat żółtego tulipana. Jego oczy jednak były strasznie realistyczne. Miały w
sobie coś magicznego, co przyciągało. Miała wrażenie, że zostały przeznaczone do
tego, by czarować. Za każdym razem, kiedy miała ten sen zdawało jej się, że potrafiły
uwieść każdą kobietę, która w nie spojrzy. Żadna by się im nie oparła. Szkoda tylko,
że nie wiedziała, do kogo należały. Bo przecież to tylko wytwór jej dziecięcej
wyobraźni, który spamiętała.
– Panno Basiu… – otworzyła gwałtownie oczy. Leżała na brzuchu, z
wyciągniętymi przed siebie ramionami. Wbiła głowę w miękka poduszkę i nie miała
ochoty się podnosić.
– Jeszcze chwileczkę… – wymruczała. Lubiła spać. Zwłaszcza rano, kiedy świeciło
słońce, a ona sama nie miała nic lepszego do roboty.
– …Bardzo proszę! – służąca podniosła zasłony. Do pokoju wdarły się ostre
promienie, rażąc ją w oczy. Nie chcąc słuchać wymówek, usiadła, przecierając
zaspane oczy. Zauważyła, jak starsza kobieta, w czarnej sukience i białym fartuszku,
przynosi do pokoju wielki bukiet kwiatów.
– …Szlak! Że też jemu się nie znudzi! Mam dość tych kwiatów! Czy nie uważasz,
że przyszły narzeczony powinien odwiedzać swoją wybrankę, a nie przysyłać
paryskie badyle?
– Co ty pleciesz? Przecież to świeże tulipany! Tylko powąchaj jak pachną!
– Nic nie chcę od tego pana! Ja go nawet nie znam! Widziałam go z dwa razy! Raz:
kiedy został mi przedstawiony i nawet się do mnie słowem nie odezwał i drugi:
kiedy przyjechał do mojego ojca prosić mnie o rękę! Czy mogę powiedzieć „tak”
mężczyźnie, którego nie zdążyłam poznać, bo woli podróżować między Francją, a
Rosją? Przecież te zaręczyny będą farsą! Pokaz dla dziennikarzy „Tygodnika
Powszechnego”! Czysta fuzja dwóch banków z pieniędzmi!
– Głupoty gadasz, dziecko! Twój ojciec nie wydałby cię za byle kogo!
– Nie chce takiego męża! Nie chce wychodzić za mąż za kogoś, kto kooperuje z
zaborcą! Lojalista carski na łasce u Moskali! To zdrajca narodu polskiego! Przez
takich jak on nigdy nie odzyskamy niepodległości!
– Matko Przenajświętsza! O czym ty mówisz? – złapała się za pierś z
niedowierzania. Dziewczyna machnęła ręką. Za długo, by opowiadać skąd
dowiedziała się takich rzeczy o przyszłym mężu. Basia wstała, a służąca zaczęła
ścielić duże łóżko z wygodnym materacem. Stała teraz obok łóżka w koszuli nocnej z
białego płótna, z długimi rękawami gorsecikowi, zapinana od kołnierzyka do pasa.
– Ojciec jest u siebie? – zapytała zmieniając temat.
– Tak! – odparła krótko.
– To pomóż mi się ubrać! Muszę z nim pomówić w cztery oczy! – początkowo
chciała iść w szlafroku, ale uznała, że poważna rozmowa wymaga poważnego stroju,
a ojciec nie tolerował, kiedy paradowała po domu w stroju do snu.
Zapukała do drzwi dwa razy. Nie usłyszała słowa „proszę”, lecz mimo to, weszła.
Ojciec siedział za biurkiem, paląc fajkę i przeglądał poranna prasę. Zawsze tak robił z
rana. Ten dość wysoki, już nieco osiwiały mężczyzna, choć dalej o młodych rysach
twarzy, jak zwykle ze skupioną miną, dawał wrażenie człowieka niedostępnego,
tajemniczego, stanowczego. Kiedy zamknęła drzwi od razu podniósł wzrok,
marszcząc czoło.
– Co to za maniery, by wchodzić bez pukania? – zapytał, ale dodał uśmiech, kiedy
Basia zaczęła się nieśmiało tłumaczyć.
– Nie…nie słyszałeś! – ojciec machnął ręką i wstał od biurka. Podszedł do córki
kładąc jej ręce na ramionach. Spojrzał na nią. Widziała, że coś ważnego musi ją do
niego sprowadzać, skoro pofatygowała się zejść do gabinetu, a nie zaczekała do
obiadu. Zawsze koło dwunastej omawiali w całym gronie najistotniejsze sprawy,
zwierzali z problemów, chwalili osiągnięciami. To był czas tylko dla rodziny i
wówczas nikt nie mógł im przeszkadzać.
– Tatku…– zawsze tak pieszczotliwie się do niego zwracała, kiedy o coś prosiła,
by mu się przypochlebić. Uśmiechnął się, doskonale znając ten ton jej głosu i uroczy
uśmiech, nieco nieśmiały, nieco zadziorny, jak u małej, bezbronnej dziewczynki,
której wyrastają różki.
– Tak moje dziecko? – zaśmiał się pod nosem. Lubił, kiedy się tak do niego
zwraca, a ta cała sprawa z pewnością jest tylko błahostką, zwykłym drobiazgiem.
– …Muszę
odpowiedziała
z tobą porozmawiać o
śmiertelnie
poważnie,
moim przyszłym
patrząc
ojcu
w
narzeczonym!
oczy.
Ten
–
zmrużył
zaintrygowany brwi. Nie przerywał jej. Westchnęła głęboko i zaczęła uszczegółowiać
cel swojej rannej wizyty u ojca. – …Nie podoba mi się!
– Basieńko, kochanie… Skąd takie przypuszczenia? Ty go raptem z dwa razy
widziałaś! – dodał z nieukrywanym rozbawieniem.
– I nie wydaje ci się to dziwne? – pokręcił przecząco głową.
– Zapewniam cię, że nie jedna pannica w tym mieście ci pozazdrości! Twoja matka
była nim wprost oczarowana! Pewnie sama wyszłaby za niego, gdyby miała te kilka
lat mniej…
– Ale tato! …Ty i mama …Romantyczna miłość, począwszy niespełniona, wielka,
idealna, wieczna…wierna aż po grób! – rozmarzyła się najwyraźniej. Choć byłą już
wychowywana w duchu pozytywizmu, patrząc na romantyczną miłość rodziców,
sięgała po wzorce. – Ja takiej miłości chcę! …A tego pana, który ma mi ślubować
miłość i wierność przed Bogiem nawet nie znam!
– Nonsens! Miłość rodzi się z czasem! I nie pleć trzy po trzy o miłości! Nie masz o
niej pojęcia, boś za młoda, by cokolwiek o niej wiedzieć moja panno! – pogroził jej
palcem na żarty. Zmrużyła brwi ze złością. Doskonale wiedziała, co to miłość.
– „Miej nawet nieduży rozum, ale swój.” – zacytowała – Dużo czytywałam!
Goethe, Mickiewicz, Słowacki! Wszyscy ci wielcy, co potrafili pisać o miłości, kochać,
nie jakiś tam mieszczuch bawidamek!
– Arystokrata, ot co! To doskonała partia dla ciebie! Niczego ci nie zabraknie!
Będziesz żyć w dostatku, a bez posagu cię z domu nie puścimy! – zamyślił się tak
bardzo, że zmienił temat. Był to człowiek nieco roztargniony. Czasami tylko udawał,
że słucha, a tak naprawdę myślał o czym innym.
– Ty mnie w ogóle nie słuchasz! …Ja nie chce wychodzić za mąż! Chcę się
zakochać, nawet jeśli byłby to tylko przelotny romans! Ale chcę kochać i chcę by
mnie kochano! – powtarzała rozmarzona.
– Oj Basieńko… – zaśmiał się. Jak zwykle lubiła fantazjować. Była przy tym urocza
jak dziecko, chyba już zostanie w niej ten pokład małej dziewczynki, bo przecież była
najmłodsza z rodziny. Dla rodziny Storoszów zawsze pozostanie dzieckiem. –
Zobaczysz, że zawładniesz jego sercem! Wystarczyło, że ja twoją matkę w pawilonie
w ogródku ujrzałem!
– Ale miała wyjść za innego! Tylko pan młody odstąpił ci narzeczonej, jak mu
zapłaciłeś! – wypowiedziała z wyrzutem, co i pogardą. Dla niej takie „gierki” nie
były uczciwe.
– Twoja matka też nie była rada, by za niego wychodzić! Teraz by byli biedni jak
mysz kościelna, bo zabraliby im majątek za udział w powstaniu! Ale do mnie też
musiała się przekonać! – uśmiechnął się na samo wspomnienie lat młodości.
– Jak wiesz lepiej, to może mi odpowiesz na pytanie: Gdzie jest teraz mój
narzeczony, jak nie ma go u boku swojej kobiety, którą to w piątek poprosi przed
wszystkimi o rękę? – zapytała retorycznie, bo z góry znała już odpowiedz, a
właściwie jej jakikolwiek brak ze strony ojca.
– To bardzo zapracowany i zajęty człowiek! Nie jest zblazowanym arystokratą,
lubi działać…Angażuje się politycznie! W tych czasach to cenna cecha! Nie walką, a
rozumem! Tak niepodległość się zdobywa! – począł rozgłaszać swoją ideologię.
– I kto to mówi? Uczestnik powstania styczniowego z 64 roku! …Mówisz tak tylko
ze względu na to, by wychwalać go w niebogłosy! A ja nie widzę, by ten pan
czymkolwiek mi imponował! – drążyła temat dalej, odpierając wszelkie argumenty. –
Tatku… – podeszła do niego bliżej. – Ja nie chcę takiego męża! …Podobno on miał
tysiące kobiet i miał romans z mężatką! – szepnęła – Bezwstydnik! – dodała, z
grymasem.
– Każdy ma swoje za uszami! A w życiu mężczyzny przychodzi taki czas, by
dorosnąć i założyć rodzinę! – uśmiechnął się. – A chyba wolisz doświadczonego
kochanka? – zaczerwieniła się i odwróciła do ojca plecami. Zaczęła spoglądać na
widok za oknem.
– Ma spłodzić syna dla ciągłości rodu…Nie ma to nic wspólnego z miłością, a
obowiązkiem…– burknęła pod nosem. – P o m o i m t r u p i e – podkreśliła – jak
Boga kocham! – dodała bardziej do siebie, że ojciec jej nie usłyszał. Był nieco
przygłuchy, co wykorzystywała, albo po prostu takiego udawał. – …Zmuszasz mnie
do ostateczności! – odwróciła się do niego plecami i pokazywała już swoją złość. Była
już znudzona i zniecierpliwiona, a bywało, że miała napady wściekłości. Stary
Storosz znowu się zamyślił i rzucił chodząc po pomieszczeniu.
– Byłaś mu przeznaczona, jak byłaś jeszcze małym berbeciem! Nasze rodziny
przyjaźnią się od lat! To jego ojciec pomógł mi ujść z życiem! Twoi bracia zostali by
półsierotami, a twoja matka młodą wdową gdyby nie Krzysztof! To mój wyraz
wdzięczności! Daje jego jedynemu synowi najmłodszą i najładniejsza z córek! To
powinno ci przypochlebić! – uniósł palec w górę, zaznaczając. Zawsze dawał jej do
zrozumienia, że jest jego oczkiem w głowie, zatem z pewnością ją rozpieszczał i
nawet nieco rozpuścił, skoro wdaje się z nim w takie bezcelowe dyskusje.
– Średniowiecze! Gdybyś wydał mnie za Rolanda, albo…Z resztą! Głupie
zabobony! Ja już co nieco postanowiłam…
– Co takiego? – zapytał, choć cały czas podśmiechiwał się pod nosem. Nie raz, jak
byłą jeszcze malutka, lubiła się z nim droczyć, czasem kłócić kto ma rację.
– Jeśli dalej będziesz utrzymywać, że mam go poślubić, ucieknę i wstąpię do
zakonu…A jak mnie znajdziesz i odeślesz z powrotem, to w moją noc poślubną
będziesz na kolanach opłakiwać moje zwłoki! Wskoczę do Wisły, a wiesz, że nie
potrafię pływać!! – krzyknęła i unosząc sukienkę, wybiegła z gabinetu ojca. Ten tylko
pokręcił głową. Była taka bezradna. Nic nie mogło przemówić ojcu do rozumu.
Nawet krzyk. A płakać nie zamierzała. Nie chciała się poniżyć. Nie uważała się za
słabą kobietkę.
II
Na peron czwarty przybywał właśnie pociąg pasażerski relacji Warszawa – Paryż.
Duża parowa lokomotywa, pozostawiająca za sobą ślad dymku, zatrzymała się z
głośnym i denerwującym świstem. Powoli drzwi wagonów się otwierały, a z nich
wychodziły tłumy ludzi. Wśród nich owy brunet. Wysoki, o odpowiednich
proporcjach, które przykrywał długi, czarny, skórzany płaszcz. Na nogach nieco
niewygodne oficerki (ale jemu to nie przeszkadzało), założone na czarne spodnie od
garnituru. Pod płaszczem marynarka i biała koszula z wykrochmalonym kołnierzem,
wyłożonym
na
wierzch.
Miał
ciemne,
rozwiane
wiatrem
włosy,
jasne,
akwamarynowe (zielono–niebieskie) oczy. Barwa szlachetnej odmiany berylu. Jakby
były wyjęte prosto z oceanu, czy morza. Na dodatek bystre, spostrzegawcze, o
niezwykłym blasku.
Rozglądał się w czyimś poszukiwaniu, kręcąc głową na różne strony. Wtem
zobaczył znajomą postać, a na jego twarzy zagościł uśmiech. Przyjaciel zawołał go
gestem ręki, by do niego podszedł. Przepuścił jakąś kobietę z dzieckiem, posyłając jej
zalotny i uroczy uśmiech, który od razu odwzajemniła. Znajdując wreszcie lukę
miedzy przechodniami, ruszył do przodu. Stanął u boku trochę niższego mężczyzny
od niego, w wieku około pięćdziesięciu lat. Również brunet o czarnych oczach, dalej
pociągający dla kobiet (nawet panien), przez swoją wysportowaną sylwetkę.
Uśmiechnął się i podał rękę brunetowi na przywitanie.
– Jak miło cię widzieć! Już myślałem, że Francuski zatrzymają cię w Paryżu na
stałe! – zaśmiał się, kręcąc głową. Zawada, bo tak nazywał się ten starszy, jak zwykle
miał specyficzne poczucie humoru.
– Owszem, gdyby Francuski lepiej znały się na francuskiej miłości, a tymczasem
nie dorównują w tym Warszawiankom, zwłaszcza tym z ulic! – zażartował, a
Zawada zmrużył oczy, przyglądając mu się jak zwykle badawczo. Po każdej podróży
zawsze wracał jak nowo narodzony, co budziło w nim zastrzeżenia, a nawet
niepokój. Znał go jednak dobrze i wiedział, że ten „niespokojny duch” musi od czasu
do czasu zasmakować życia hulaki, by choć na moment odetchnąć od spraw
politycznych, w których jest aktywnym działaczem. Pomimo, że miał dopiero
dwadzieścia osiem lat.
– Oj Marek, Marek…Kiedy ty dorośniesz? – poklepał go po plecach i ruszyli w
stronę miasta.
– Prędzej woda w Wiśle wyschnie! – podniósł palec wskazujący w górę.
– Pewnie gdyby nie te zaręczyny, nie zawitalibyście przyjacielu tutaj, prawda? –
spojrzał wymownie w jego kierunku, spacerując kamiennym chodnikiem, mijając
równe sklepy w których krzątali się subiekci, wystawy. Kamienice, wytworne
restauracje, kwiaciarnie. Marek odwrócił głowę, nie chcąc odpowiadać na jego
pytanie. Jego wyraz twarzy był nietęgi.
– Ojciec cię przysłał, żebym nie uciekł przed obowiązkiem? – zainsynuował z
grymasem. Nienawidził kontroli. Był panem własnego losu i tak też się czuł. Ostatnią
rzeczą jaką by zrobił to złamał dane słowo. I tylko ze względu na swój honor i
godność.
– Wyraziłem akurat dobrą wolę! Choć przyznam, że podobnie jak ojciec,
wolałem mieć cię na oku! – uśmiechnął się, kiedy ten się skrzywił.
– Jesteś mym przyjacielem, czy ojca? Po której stoisz stronie? – Zawada wzruszył
jedynie ramionami.
– Zależy, który z was ma rację! – zażartował, ale żart Marka najwyraźniej nie
rozweselił.
– Solidaryzuj się z kolegą, którego nieuchronnie chcą uwiązać na damskiej
smyczy! – rzucił z niezadowoleniem w głosie. Prawda jest taka, że nie był
zadowolony z tego pomysłu jego rodziny i rodziny przyjaciela ojca. Najchętniej
korzystałby z kawalerskiego życia pełną piersią, gdyby nie fakt, że musi ślubować
przed ołtarzem dziewczynie, która wydawała mu się nijaka. Ale z tym mógł
podzielić się jedynie z Zawadą. Był jego spowiednikiem już od lat dziecinnych, choć
nie płynęła w nich ta sama krew. Wcześniej nazywał go grzecznościowo „wujkiem
Adamem”, ale Zawada częściej przebywał poza granicami kraju, przeważnie na
terenie dawnych Prus i ziem zabranych, niż w Warszawie. Od czasu, kiedy dojrzał,
zaczął się zwracać do niego po imieniu, mimo sporej różnicy wieku. Stał się jego
najlepszym przyjacielem.
Po kilkunastu minutach spaceru, wsiedli w powóz na Placu Zamkowym i kazali
się zawieść pod majątek zamieszkującej tam i szanowanej rodziny Marka, zwłaszcza
wśród bogatych mieszczan, co było wyjątkiem. Straż otworzyła im bramę i ruszyli
ścieżka w stronę dworku.
Pomieszczenia w budynku wyglądały bogato. Meble, stoły krzesła, kanapy,
obrazy na ścianach. Całe wnętrze utrzymywało się na styl francuski, gdzie niegdzie
angielski. Wszystko było wartościowe i świadczyło o poziomie życia i stopniu
zamożności. W środku od Marek od razu pokierował przyjaciela w stronę salonu,
panosząc się po domu, jak po swoim. Podszedł do barku i wyciągając dwie
szklaneczki i nalał wódki. Jak uważał ta polskiego wyrobu jest najlepsza.
Przebywając za granicą tęsknił za jej smakiem. Gdy tylko umoczył usta w trunku,
usiadł wygodnie na kanapie, w lekkim rozkroku. Zawada usiadł obok niego.
Przyglądał się chłopakowi uważnie. Wyglądał na zamyślonego. Jakby nad czymś
intensywnie się zastanawiał.
– Opowiedz mi coś o tej panience! – poprosił z namysłem. Zawada zmarszczył
brwi i skupił się nad składaniem myśli w zdania.
– A co chcesz wiedzieć? Jako jej narzeczony, powinieneś sam ją lepiej poznać, a nie
wyręczać się starym przyjacielem! – Marek przewrócił oczami – …Ja wiem tylko tyle
ile gadają na mieście! – westchnął, obierając głowę o kanapę.
– A co gadają? …trochę mnie tu nie było! Nie znam najnowszych ploteczek! –
podniósł się i spojrzał Zawadzie w oczy – Mówże wszystko, co o niej wiesz!
Interesuje mnie wszystko! Jaka jest, co robi, co lubi… Od ogółu, do szczegółu!
– Zajmuje się działalnością charytatywną! – Marek wybuchł śmiechem. Adam
spiorunował go spojrzeniem, że nieładnie tak przerywać, ale ten uniósł tylko ręce w
geście poddania i pozwolił mu dokończyć. – Pisze felietony do „Tygodnika
Powszechnego”…Nawet całkiem niezłe! Czytałem! – pochwalił się, ślicznie się przy
tym uśmiechając. – Młoda, najmłodsza. Chyba ładna, ale nie widziałem jej z bliska!
– Uwierz mi, że ja widziałem i nie zrobiła na mnie większego wrażenia! Nie jest,…
jakby to powiedzieć… wykształcona! – mówiąc to towarzyszył mu przy tym chytry
uśmieszek pod nosem. – Jest chuda jak patyk! Pewnie ściska się do bólu tym
gorsetem! Pewnie chce ukryć wałki tłuszczu! A podobno to niezdrowe! I już
niemodne w Paryżu! – podniósł palec wskazujący w górę. – Ale…z bliska to żem tak
nie widział, bo jak mnie zobaczyła, to uciekła w popłochu, zawstydzona! – zaśmiał
się.
– Lepiej zapomnij o Paryżankach i ich…atutach! – ostrzegł go.
– Mądry się odezwał! – burknął pod nosem – …To ile ma lat? – zapytał wreszcie
starając doprosić się o kolejny konkret.
– Bodajże osiemnaście, czy dziewiętnaście…Jakoś tak! Przecie mówię, że młoda! –
Marek skrzywił się i wypuścił powietrze. Opadł ciężko na oparcie kanapy,
podpierając głowę na łokciu.
– Za młoda, Adamie! – rzucił z niezadowoleniem, drapiąc się po szyi. –
…Dziewczynka? – wybałuszył oczy – …Nie! Nie chce sobie nawet wyobrażać, że ona
nie… – urwał, widząc jak Zawada śmieje się pod nosem. – …posiadła podstawowych
umiejętności! Yyyy…Jednak jak na żonę, moją żonę, nie musi nawet grzeszyć
mądrością! Byle tylko była miła i uległa! – udał, że właśnie to ma na myśli, choć w
rzeczywistości chodziło mu o coś zupełnie innego. Adam go przejrzał, ale
powstrzymał się od komentarza.
– Inteligencją, tak?– dodał nutkę ironii, choć jego zachowanie Marka raczej
śmieszyło, niż denerwowało.
– Tak, właśnie! –
tą interesującą wymianę zdań przerwało nadejście starego
Brodeckiego.
– Oooooo! Kogo moje oczy widzą? – zapytał cynicznie – Mój nieodpowiedzialny
syn wreszcie raczył się zjawić! – wszedł do salonu. Adam od razu podniósł się z
kanapy.
– Miałem po wyboru pociąg wcześniejszy i zjawiłbym się tutaj z samego rana i
późniejszy! B a r d z i e j odpowiadał mi ten drugi, tato! – odparł podobnie jak on – I
nie musiałem po mnie nikogo nasyłać! Sam znam drogę na k o c h a n ą – podkreślił
z ironią – ojcowiznę! – uśmiechnął się przymilnie, że aż mdliło i podał rękę
Krzysztofowi.
– Mniemam, że dobrze wybrałeś, bo tęskno ci było do narzeczonej! Do zaręczyn
zostały dwie, no…może trzy godziny? – uśmiechnął, się podobnie jak on. Marek
przybrał srogi wyraz twarzy.
– Wątpisz we mnie? – zgromił go spojrzeniem. Miał ochotę zapytać ojca, czy
myśli, że nie ma tyle godności by wystawić siebie i jego na pośmiewisko nie
przybywając na przyjęcie. Krzysztof jednak poklepał go po ramieniu, by się nie
denerwował.
– I moje uczuciowe zaangażowanie? – dopytał po chwili – Nigdzie nie znalazłbym
odpowiedniejszej dla siebie kobiety, od tej, którą to ty mi poleciłeś! – chciał już dodać
„Mi tam wszystko jedno” i nie dać ojcu satysfakcji z wygranej bitwy w tej wojnie
charakterów, ale ugryzł się w język.
– Nie błaźnij, tylko idźże wreszcie się przygotować! Nie chcę najeść się za ciebie
wstydu! …Na własny ślub też się spóźnisz? – nie ukrywał złości i niezadowolenia
jego postępowaniem.
– Jak sobie życzysz! – zagryzł zęby – A teraz jeśli pozwolisz…t a t o… –
zironizował, akcentując ostatni wyraz – to pójdę na górę! – pobiegł schodami do
swojego pokoju.
Już po pół godzinie był prawie gotowy. Stał jednak przed lustrem męcząc się z
zawiązaniem krawata. Wręcz ich nienawidził, a zakładał tylko dlatego, że musiał, bo
tak wypada. Na co dzień nosił się mniej elegancko, raczej po moskiewsku, z
elementami mody paryskiej. Z pomocą i jako wybawienie przyszła mu jego matka.
Weszła do pokoju bez pukania. Drzwi były uchylone.
– Już zapomniałam, jak wyglądasz, synku! – odwrócił się gwałtownie i z szerokim
uśmiechem podszedł do rodzicielki. Wróciła właśnie z popołudniowej mszy w
kościele niedaleko.
– Witaj mamo! – przywitali się uściskiem, a Marek obdarował mamę pocałunkiem
w policzek. Pani Maria uniosła kilka przydługich kosmyków z jego czoła.
– Jesteś jakiś blady… – jak zwykle była przewrażliwiona. Może dlatego, że jest to
jej jedyny syn. Nie mogła mieć więcej dzieci, a o Marka lubiła się troszczyć. Dla niej
zawsze pozostanie chłopcem, ale Marek nigdy nie chciał być uzależniony od matki.
Szybko się usamodzielnił.
– Nic mi nie jest! – położył ręce na jej dłoniach – Jestem zdrów, jak ryba! …Nie
spałem w nocy! To przez to! – zapewnił, by się nie martwiła, skoro nie ma czym.
Marek stanął ponownie przy lustrze, usiłując zawiązać supeł. Niestety nie umiał
sobie z tym poradzić.
– Daj to! – pokręciła głową z grymasem. Pomogła mu z tym uporać raz dwa.
Przewiązywała go sprawnie i szybko. – Wstyd, Marku! – uśmiechnął się. –
Dokładnie, jak ojciec! – dodała podsumowanie, a na twarzy chłopaka od razu zrobiła
się nietęga. Maria od razu zauważyła ten wyraźny gest niechęci do wszystkiego, co
podobne do jej męża. Jej syn nigdy nie chciał być jak Krzysztof, ale nie podał
wyraźnego powodu dlaczego. Mimo całego szacunku do ojca, chciał być jego
przeciwieństwem. Niestety, niektórych cech nie mógł się pozbyć, jak nieumiejętność
wiązania krawatów, czy upór podczas sprzeczek.
– Gotowe! – uśmiechnęła się, głaszcząc czule po policzku. To głównie dzięki niej,
Marek był trochę rozpuszczony. Co jednak jest zrozumiałe, był jedynakiem, a pani
Maria całą energię poświęcała w wychowanie syna na poczciwego człowieka.
– Dziękuję! – ujął jej dłoń i ucałował z szacunkiem w geście wdzięczności. Nagle
posmutniał, dziwnie czymś zamyślony. To również nie umknęło uwadze pani Marii.
– Synku, ale ty nie jesteś nieszczęśliwy? Bo wyglądasz, jakbyś szykował się na
pogrzeb!
– Nie! – odparł ściszonym tonem, odwracając głowę.
– …Wierzę, z całego serca, że ona będzie ciebie warta! – uśmiechnęła się.
– Może… – odpowiedział beznamiętnie – Ale jeśli będzie w połowie taka jak ty
mamo to… Choć i tak ty jesteś najlepsza! – uśmiechnął się i puścił jej oczko. Pani
Maria popukała go po czole i z szerokim uśmiechem zadowolenia opuściła pokój.
Już się przyzwyczaiła, że Marek to istny „Czaruś”. Kiedy nie chce rozmawiać na
dany temat, potrafi tak obrócić kota ogonem, że zwłaszcza płeć piękna zapomina o
co chciała zapytać.
III
Stała przed olbrzymim lustrem, spoglądając w swoje odbicie. Jej twarz nie
pokazywała zadowolenia, wręcz sutek i złość. Czuła się jakby ktoś odebrał jej własną
wolę. Skuł kajdanami i teraz ciągnął za łańcuchy, by szła w stronę, którą jej karze
ktoś od niej silniejszy. Niewątpliwie był to jej ojciec. Człowiek wspaniały, jej
autorytet, dlatego też nie była w stanie zrozumieć dlaczego nie zważa na jej
potrzeby, zasłaniając się jej bytem i świetlaną przyszłością u boku mężczyzny,
którego ni jak nie zdoła pokochać. Który będzie ją uważał za ozdobą do marynarki,
jak swoją własność, a ona ma tylko leżeć i pachnieć jak te kwiaty, które jej słał. Będzie
dla przyszłego męża jedną z wielu w tych czasach rozpust i nieposzanowania
sakramentu. Zwykły mariaż finansowy bez uczuć wyższych. Nie chciała takiego
życia, ale nie miała wyjścia. Widocznie już tak musi być. To jej przeznaczenie.
Jej usta zgięły się w grymasie, kiedy jej mama – pani Ewa Storosz, zaciągnęła za
mocno sznurówki od jej gorsetu w balowej sukience w stylu secesyjnym. Niemal
straciła oddech.
– Ał… – syknęła z bólu – Mamo! – skarciła ją. Nie musiała dla nikogo podkreślać
swojej figury. I tak sama uważała się za mało atrakcyjną: była za niska, za szczupła,
bez pośladków, bez piersi. Nie miała czego uwydatniać jak te wszystkie kobiety z
Wiednia, czy Francji, których to sylwetka przypominała odwłok osy, czy literkę „s”.
Tren też był dla niej niewygodny i kłopotliwy, a sama spódnica sięgała do ziemi.
Dlatego tak nie cierpiała balowych kreacji. W ogóle nie lubiła bali, przyjęć. Byłą
domatorką. Najchętniej chodziłaby ma boso po domu. Miała momentami dosyć tych
butów do kostki. Pozbyłaby się też gorsetu, ale jej ojciec nigdy w życiu by na to nie
pozwolił. Od razu krążyłyby plotki, że jego córka nosi się nieprzyzwoicie. Suknie
szyte ze wziewnych, delikatnych materiałów, tylko dawały wrażenie, że są lekkie. W
rzeczywistości cały strój był ciężki. Basia w najbliższym czasie miała zamiar
odświeżyć swoją garderobę i powyrzucać wszystkie sztywne gorsety, zastępując je
tymi higienicznymi i zdrowszymi dla kręgosłupa o których ostatnimi czasy słyszała.
Najchętniej ubrałaby w suknie jakiegoś mężczyznę, a sama założyłaby spodnie. Nie
mówiła o tym nikomu, bo uznaliby za wariatkę. Ale sama kochała się w męskich
strojach, porównując się do ekstrawaganckiej kochanki Chopina.
– Muszę go dowiązać, nie marudźże! Chyba nie chcesz by pomyślał, że jesteś
nieforemna! – Basia przewróciła oczami. Mało ją to obchodziło.
– Nie mam zamiaru dla nikogo się stroić! „Najchętniej bym się oszpeciła, by ten
lowelas uciekł, gdzie pieprz rośnie!” – dodała w myślach, by nie sprowadzać na
siebie gniewu rodzicielki.
– Zobaczysz, że pan Marek zrobi na tobie ogromne wrażenie! Tylko musicie się
lepiej poznać! – zapewniła w uśmiechem. Była dumna, że oni przedstawiciele
inteligencji, wywodzący się z mieszczaństwa spowinowacą się z przedstawicielami
arystokracji o dobrym zapleczu finansowym, co było już rzadkością.
– …Nie chce go znać! Wiem o nim wystarczająco, by już pałać do niego
nienawiścią! – pani Ewa zaśmiała się w głos. Kiedy droczyła się z nimi była bardziej
słodka, aniżeli groźna, ale to tylko takie pozory. Umiała pokazać pazurki, jeśli
zaistniała taka potrzeba.
– Praktycznie nic nie wiesz! Więc nie próbuj nikogo oceniać! To nieeleganckie!
…Odwróć się! – dodała po chwili. Basia odwróciła się do mamy przodem. Spojrzała
w jej oczy, kiedy ta poprawiała fałdy od jej sukni, by potem się wyprostować i
dopracować jej uczesanie. Na fryzurę nie mogła narzekać. Dwa kędziorki z przodu,
puszczone swobodnie, a całość z tyłu finezyjnie upięta.
– Mamo… – jej głos brzmiał nienaturalnie. Był smutny i ściszony.
– Słucham cię cały czas! Mów! – w rezultacie matka cały czas się przy niej krzątała,
nawet nie mając czasu, by spojrzeć jej w oczy. Basia czuła jakby mówiła do ściany i
rzucała o nią grochem.
– …A opowiesz mi coś o tym panu? – zapytała przestraszona. Zdała sobie właśnie
sprawę, że jej protesty nic nie dadzą. Wszyscy tylko ignorują jej sprzeciw, uważając
to za fanaberię. Już wiedziała, że nie ucieknie i musi się z tym pogodzić. Więc
najrozsądniejszym rozwiązaniem było podpytać, by dowiedzieć się czegoś więcej o
osobie, z którą ma spędzić resztę życia. Nic jednak nie zagłuszy smutku,
wydostającego się z jej serca. Pani Ewa od razu się rozpromieniła. Z uporem
maniaka, zaczęła opowieść.
– Jak już ci wiadomo, to bardzo inteligentny człowiek! Studiował prawo na
uniwersytetach w Rosji, interesuje się emigracją paryską, dużo podróżuje. Jest
działaczem politycznym…SDKP?
– Nie, nie! Jaki jest, to chce wiedzieć! …Dobry? – Storoszowa wzdrygnęła
ramionami. To ją nie usatysfakcjonowało. Spuściła wzrok, jeszcze bardziej smutna.
– Był bardzo miły jak go poznałam! Ładny! …Nawet bardzo! – uśmiechnęła się
pod nosem. Nie ukrywała swojego „oczarowania” tym chłopakiem.
– A ile ma lat? – spojrzała z wyczekiwaniem na odpowiedź matki.
– Zdaje mi się, że coś koło dwudziestu ośmiu, ale nie chciałam w to wierzyć! –
Basia zmrużyła niezauważalnie oczy.
– Staro wygląda? – spytała z grymasem, po czym ugryzła się w język za swoją
śmiałość.
– Nie, skądże! Młodo! – nieco podniosła ton – Znacznie młodziej, Basieńko! – z jej
twarzy nie schodził uśmiech. Ona jakoś nie potrafiła się na niego zdobyć. Pokiwała
jedynie głową, zamyślając się. – I nie garb się! – tego już nie usłyszała.
„Był to dla niej dzień zwykły, taki jak wszystkie kolejne. A przy tym także i niezwykły, bo
ona nigdy nie wiedziała, co może ją spotkać jak tylko zwlecze się z łóżka. Zeszła schodami na
dół, słysząc odgłosy jakiejś rozmowy dochodzącej z salonu. Zmrużyła oczy, rozpoznając tylko
głos ojca. Ten drugi był jej obcy. Podeszła więc ciekawsko troszkę bliżej. Widziała tylko postać
siedzącą do niej tyłem. Gdy ojciec ją dostrzegł, uśmiechnął się na jej widok, od razu wstając.
– Dobrze cię widzieć, córko! – odparł oficjalnie – Przedstawiam ci, hrabia Marek Krzysztof
Brodecki, twój narzeczony! – Marek od razu odwrócił głowę i wstał z kanapy. Zmierzył ją
swoim badawczym wzrokiem. Poczuła dziwne zawstydzenie, mimo, że stała spory kawałek od
niego. Nie była w stanie nic z siebie wydusić. Nieudolnie otwierała tylko usta. Była w szoku,
nie zauważając, że oboje przyglądają jej się z dziwną miną. Marek wyciągnął ku niej rękę i
chciał do niej podejść, kiedy przestraszona, a co najgorsze zaskoczona słowami „twój
narzeczony”, wybiegła pośpiesznie z domu.”
W tym samym czasie, cała rodzona Brodeckich i zaproszeni goście, gromadzili się
już w salonie, oczekując na pojawienie się przyszłej panny młodej. Marek stał z
kieliszkiem wina w ręce, przy schodach, jak zawsze pogrążony w dyskusji z ojcem i
paroma jego przyjaciółmi. I jak zawsze mieli odmienne zdania na różne tematy. Nie
szczędzili sobie przy tym złośliwości. Szepty i szmery. Tak w skrócie można było
opisać atmosferę panującą na przyjęciu. Plotki, ploteczki, niedopowiedzenie. Nawet
będąc w gościach nie ustawały. Nie zabrakło nawet pana od „Kuriera
Warszawskiego”, gazety bardzo teraz popularnej.
Nagle jednak ktoś rzucił coś głośno, wskazując palcem. Wszystkie szmery ucichły.
Zrobiło się strasznie cicho. Marek jednak w przeciwieństwie do zebranych gości, nie
miał ochoty się odwracać. Dalej coś uparcie tłumaczył Adamowi. Ten go szturchnął,
by wreszcie się uciszył, (ucieszył też). Brodecki wreszcie odwrócił głowę, spoglądając
tam, gdzie wszyscy. Ten najmniej zainteresowany ze wszystkich osobnik, odstawił
kieliszek od ust, lekko rozchylając usta z zaskoczenia.
Na schodach stała już Basia. Wzięła głębszy oddech i starając się temu sprostać
poszła pewnym siebie krokiem na dół, jakby chciała Mu pokazać, że jest bardzo
charakterna i niczego się nie obawia. Zwłaszcza Jego. Nie lubiła pokazywać po sobie
słabości i prawie nikt jej nie widział, kiedy sobie tego nie życzyła. Ze sztucznie
przyklejonym uśmiechem, weszła w końcu na dół i spojrzała na „narzeczonego” z
nieukrywaną niechęcią, co było odważne z jej strony. Odwzajemnił spojrzenie i było
takie, jakie się spodziewała. Próbował ją omamić, patrząc jej głęboko w oczy z
zawadiackim uśmiechem. Może jej mamę tym „kupił”, ale jej z pewnością nie (choć
musiała przyznać, że jego oczy były naprawdę czarujące, a twarz zabójczo
przystojna). Przeszedł ją dreszcz, ale pomyślała, że to z zimna, bo okno było zbyt
mocno uchylone i przedostawał się wiatr. A Marek zdążył się jej uważnie przyjrzeć.
To już nie ta sama przestraszona dziewczynka. Dała mu do zrozumienia, że czeka
ich ciężka przeprawa, ale on kochał wyzwania, czego ona nie wiedziała.
Wystawiła rękę, a ten ją pocałował, dalej utrzymując kontakt wzrokowy. Taka
walka charakterów, „kto pierwszy mrugnie”. Po chwili milczenia, odezwał się
pierwszy.
– Miło Cię widzieć, kochanie! – odparł, tylko i wyłącznie dla zachowania
pozorów, że ich narzeczeństwo jest najnormalniejsze w świecie.
– Ja też się cieszę, że mogę pa…cię wreszcie zobaczyć! – wystawił rękę i ruszyli do
salonu. Patrzyli prosto przed siebie. Basia nie mogła się powstrzymać od
komentarza.
– Jest pan… – przerwał jej, domyślając się, co ma na myśli. Nie pozwolił się
obrażać.
– No jaki? – uśmiechnął się szyderczo. Zmrużyła wściekła oczy. Już wiedziała, że
to małżeństwo będzie czystą fikcją. Może przy odrobinie szczęścia wplącze się w
jakiś romans.
Po niedługim czasie zebrani goście zasiedli do stołu. Wytworna kolacja, z
mnóstwem jedzenia i alkoholu. Typowo polskie smakołyki. Basia jednak siedząc
obok Marka nie była głodna. Skubała jedynie kurczaka. Brodecki przyglądał się jej od
dłuższego czasu.
– Panienka nie w sosie? – gwałtownie puściła widelec, stukając o talerz. Na
szczęście nikt nie zauważył.
– Pan jest bardzo spostrzegawczy, proszę pana!
– Wszystkie kobiety mi to mówią! – posłał w jej kierunku uroczy uśmieszek, co ją
jeszcze bardziej rozzłościło.
– Już pan obejrzał sklep, który dostanę w posagu? Nie… Pewnie pan to zrobi po
ślubie, by nie wzbudzić żadnych podejrzeń, jakoby pańska rodzinna podupadała
finansowo jak wszyscy inni arystokraci – nieroby! – zaśmiał się.
– Gdybym chciał, mógłbym wykupić wszystkie sklepy pani ojca, sprzedając jedną
z moich fabryk! …Twojego ojca! – poprawił się szybko.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na „ty”. Wolałabym per „pani”,
monsieur! – spojrzała wreszcie w jego kierunku.
– Bien, mademoiselle! …Jest pani uparta! – dodał po chwili, patrząc w talerz. – Ale
podobają mi się uparte kobiety!
– Nie wątpię, że podobają się panu wszystkie k o b i e t y! – podkreśliła ironicznie.
Sama nie wiedziała skąd wzięła się u niej ta pewność siebie. Czuła coś dziwnego,
kiedy ten człowiek był blisko. Miała ochotę go rozszarpać. Byłaby wówczas bardzo z
siebie zadowolona.
– Nie, w s z y s t k i e nie… – spojrzała na niego, a on odwrócił wzrok. Spuściła
smutno głowę i włożyła o ust kolejny kęs. Kiedy była zdenerwowała, albo była po
prostu nieszczęśliwa, opychała się ciastkami, ale jak na złość nie potrafiła przytyć.
Ale teraz postanowiła już nie zamienić z nim ani słowa więcej. Nie warto.
Ich zaciętą wymianę zdań przerwał uderzający o kieliszek ojciec Marka. Wyraźnie
chciał coś powiedzieć w obecności wszystkich gości. Duma go rozpierała.
– Jestem bardzo uradowany, że mój syn poślubi córkę mojego serdecznego
przyjaciela! – Krzysztof uniósł kieliszek z uśmiechem. – Jestem pewien, że to będzie
udane i szczęśliwe małżeństwo! I tego, że obdarzy nasze rodziny dużą ilością
wnuków! – Marek, który właśnie popijał wino, mocno się zakrztusił. Basia ze złością,
mocno klepnęła go w plecy, jakby chciała się odegrać za wcześniejsze słowa. Spojrzał
na nią spod byka, a ona szeroko się uśmiechnęła.
– O to już musi postarać się twój syn, drogi przyjacielu! – wtrącił Storosz i
wszyscy się roześmiali, oprócz samych zainteresowanych. Marek przewrócił oczami
i wstał zaraz za ojcem, tak, jak się umawiali.
– Jeśli pozwolicie, tato – zerknął na ojca – panie Storosz… – tu zwrócił się do
Andrzeja – Ja…– westchnął i podrapał się po głowie – Ja…ze swojej strony pragnę
oficjalnie, przed wszystkimi państwo, poprosić pana Storosza o rękę jego córki, a
pannę Storosz, a moją…yhym… jeszcze narzeczoną, by mnie zechciała… i została
moją żoną! – Basia rozszerzyła szeroko oczy, kiedy przy niej klęknął. Z wrażenia aż
wstała. Wyciągnął z kieszeni marynarki i nałożył na jej palec pierścionek, jak
najszybciej, jak było to możliwe. Przyciągnął ją do siebie, kładąc dłoń na jej talli.
Kiedy to ekspresowe tempo wydało się podejrzane, dodał.
– Basia zgodziła się już wcześniej, prawda? To była tylko formalność! –
uśmiechnął się sztucznie. Pokiwała głową, nie chcąc robić z siebie pośmiewiska, jeśli
by teraz zaprzeczyła. Starała się ukryć swoje prawdziwe uczucia. Czuła się jakby
własny ojciec ją sprzedał. Wymusiła na sobie uśmiech. Nagle bliżej owej dwójki
podszedł dziennikarz, ze stawianym aparatem.
– Dla „Kuriera…” – niespodziewanie dla Basi, Marek chwycił ją mocniej w pasie
przyciągając do siebie i całował, do czasu, kiedy nie błysło światło, nie powstało
piękne zdjęcie. Uśmiechnął się jeszcze i spojrzał zabójczo w oczy ojcu. Wzrok
przerzucił na oszołomioną „narzeczoną”. W pierwszym momencie pomyślał, że
przeciągany pocałunek musiał się jej spodobać, do czasu, kiedy w jej dużych oczach
połyskujących łez. Wyrwała się i poszła się przewietrzyć. Powiódł za nią wzrokiem.
Na jego twarzy namalowało się zmartwienie. Było mu głupio za jego niestosowne
zachowanie, zwłaszcza, że nie pomyślał o niej. A był przecież dżentelmenem i
szanował kobiety.
Do końca przyjęcia, już jej nie widział. Rozwodził się z pozostałymi gośćmi o
sprawach politycznych, bieżących doniesień z życia Europy. W pewnym momencie
jednak dostrzegł ja, jak wchodzi do salonu, rozglądając się na boki. Przeprosił
towarzyszy i podszedł do Basi. Zostali sam na sam, gdzie nikt ichnie widział, ani nie
mógł usłyszeć.
– Proszę zaczekać! – zawołał ją, kiedy udawała, że go nie widzi. Przystanęła
zgodnie z jego prośbą. – Nie mieliśmy okazji wcześniej porozmawiać…o sobie! O
nas! – sprostował widząc jej nietęgą minę. – Niech mi pani wybaczy moją śmiałość,
jeśli poczuła się pani urażona! Jestem świadom, że nigdy wcześniej pani nie…–
urwał – pani nie byłą w tak bliskiej relacji zzzz…z mężczyzną! – sprostował, trochę
się przy tym gubiąc. – Najwyższy czas, byśmy zaczęli sobie mówić po imieniu! Za
miesiąc nasz ślub i sama pani rozumie, że…Musimy się bliżej poznać, tylko… Jest mi
przykro, że stawiam panią, cię, w kłopotliwej sytuacji, ale w najbliższym czasie
wyjeżdżam i wrócę dopiero w przeddzień uroczystości…Więc teraz jest na to
odpowiedni moment, by opowiedzieć coś o sobie! – podszedł do niej bliżej,
uśmiechając się przy tym. Ona jednak cały czas milczała. Jej oczy były rozbiegane i
rozpalone złością. – Może zechciałaby pani przejść się ze mną na spacer? –
zaproponował, dostrzegając alejkę między drzewami. Zapewne prowadziła do
ogrodu. Nic nie odpowiedziała, zatem najprościej było dla niego uznać to za oznakę
zgody. Kiedy podszedł do niej i chciał objąć w tali, by pójść jak para zakochanych,
odwróciła się gwałtownie w jego stronę i spojrzała głęboko w oczy. Odwzajemnił
spojrzenie, ale nie był w stanie zareagować, kiedy to Basia wyciągnęła rękę i
spoliczkowała go najmocniej jak potrafiła.
– Łgarz! – krzyknęła i wróciła do domu, zostawiając go samego.
IV
Dni przemijały szybko. I tak z soboty zrobiła się niedziela, z niedzieli
poniedziałek, że nawet się nie spostrzegła, że upłynęły dwa tygodnie od zaręczyn. A
tym samym zostało tylko czternaście dni do ślubu. Zgodnie z tym, co usłyszała od
przyszłego męża, ten nie pojawił się nawet w weekend. Znowu wyjechał. Tym
razem, jak się dowiedziała od służącej, (która jest roznosicielką wszelkich plotek),
miał to być Sankt Petersburg w Rosji. Jak dobrze, że istnieje wymiana informacji
między służbą poszczególnych domów. Nikt nie jest bardziej zorientowany, a służba
wie więcej, czasem niemal od domowników. I nie omieszka trzymać sekretów
rodzinnych w tajemnicy. Tacy już byli.
Przygotowania do ślubu spadły więc na rodzinę Basi, przy pomocy pani Marii i
Krzysztofa Brodeckich. Storosz zbytnio się tym nie interesowała. Wiedziała, że
zrobią wszystko, by wesele było z wielką „pompą”. Przewracała oczami, kiedy
matka, chcąc ją wprowadzić, opowiadała, ze zapowiedzi w kościele już poszły, że
zamówili już sale, kwiaty, wybrali zaproszenia … Chciała, by oswoiła się z tą myślą,
tak, jak kiedyś ona. To pomaga w późniejszym byciu żoną. Basia jednak za każdym
razem zbywała matkę, że boli ją głowa i nie ma siły rozmawiać o ślubie. Pani Ewa
doskonale rozumiała jej zachowanie. Chyba jako jedyna dostrzegała, co się z nią
dzieje. Chodziła smętna, zamyślona. Rozmawiała nawet na ten temat z mężem, ale
ten ją objął i powiedział, że to strach i że jej przejdzie. Było w tym trochę racji. Bała
się, ale nie ślubu, życia z tym „nieuczciwym draniem”, jak określiła syna Krzysztofa
Brodeckiego. Nie szczędziła sobie epitetów na jego temat i choć przez chwilę poczuła
się lepiej, a na twarzy gościł chytry uśmiech.
Na samo wspomnienie Marka Brodeckiego robiło jej się niedobrze. Jeszcze nigdy
nie spotkała tak aroganckiej, pewnej siebie i bezczelnej osoby. Pod pozorami
uprzejmości jak myślała: skrywa diabła za skórą. A ten pocałunek? „Jak on śmiał!” –
pomyślała. Ciągle była o to obrażona. Nie podobał jej się, dlatego, że był bez
zapytania. Przez napływ złości dopiero po tym, jak wróciła do siebie, zdała sobie
sprawę, że to był jej pierwszy, prawdziwy. Nie tak go sobie wyobrażała. Nie było w
nim cienia romantyzmu, namiętności. Nic. Jakby z musu całował krowę. Tylko pokaz
dla gazety, by miała się o czym rozpisywać przez tydzień. I nie myliła się. Bębniły o
tym wszystkie nagłówki. Nawet wydawca gazet brukowych, które zaczynały się
coraz bardziej rozpowszechniać.
Storosz oczywiście nie widział w tym nic złego. W końcu to normalne, że
narzeczeni się ze sobą całują. Był zaślepiony. Nie widział, a może nie chciał widzieć,
w jakiej sytuacji znalazła się jego córka. Wizja ślubu z synem jego przyjaciela
wywoływała na jego twarzy szczery uśmiech. Już dawno nie chodził taki
zadowolony z siebie. A z ust starego Brodeckiego słyszał tylko pochwały słowne
słane pod adresem jego córki, co mu przypochlebiało. Dla ojca Marka nie ma lepszej
dziewczyny w Warszawie. Tak samo, jak dla Storosza, lepszego kandydata na męża
dla Basi. I mógłby nawet być hulaką, łajdakiem i tak nie zmieniłby raz powziętej
decyzji. Chyba, że naprawdę by ją skrzywdził, ale w tych czasach mało kobiet
przyznawało się, że ich mężowie traktują je z nienależytym szacunkiem. Ukojenie,
oderwanie od rzeczywistości dawał im przecież kochanek.
Siedziała przed kartka papieru przy biurku w sypialni, na które padały promienie
słoneczne. O dziwo było jeszcze wcześnie, a ona była już na nogach. Trzymała w
ręku pióro i pochyliwszy się, zaczęła cos pisać. Mówiła na głos to, co przelewała na
papier.
– „Małżeństwo z rozsądku, czy z miłości? By sobie odpowiedzieć na tak trudne pytanie,
trzeba się zagłębić i znaleźć znaczenia, zarówno słowa: „rozsądek”, jak i „miłość”. Bo czym
jest rozsądek w obliczu miłości? Rozsądek to przymuszone racjonalne podejście do wielu
spraw. To jakaś siła, która popycha człowieka tam, gdzie osoby trzecie szykują dla niego
dogodne, przyszłe życie z myślą, że czynią to dla jego dobra. Gdzie dla obojga małżonków
liczy się wspólnota interesów, nie zawiązana żadną intercyzą. Miłość, to nierozerwalna więź.
To wspólnota serc, ciała i duszy, gdzie nie liczy się stan posiadania, a wspólnota interesów to
dobro drugiej osoby, ponad własne dobro. Dobro prawdziwe. Miłość to irracjonalne
rozumowanie, kierowane zgodnie z głosem serca, które zagłusza rozsądek. Rozum odbiera
człowiekowi wolę i wybiera inny, niż obrany przez serce kierunek drogi, jaką mamy przejść.
W czasach „dzikiego kapitalizmu” nie ma już miejsca dla miłości. Bo tylko pieniądze dają
szczęście. Bo…”
Nagle usłyszała pukanie do drzwi.
– Proszę! – odkrzyknęła, odwracając się twarzą do wejścia. Po chwili w progu
zjawiła się jej zaufana służąca. Byłą obładowana jakimiś pudłami. Basia, widząc, że
kobieta sobie nie radzi, wstała. – Pomogę ci! – zaproponowała i zabrała wielki karton
z samej góry. Miała już pytać co to takiego, kiedy służąca wyprzedziła jej myśli.
– Panienki narzeczony przysłał to godzinę temu! Nadana z Paryża, ta z Londynu?
– zdziwiła się, kładąc po kolei kartony na łóżku. – Ooo… Z Wiednia też! Przecie pan
Brodecki jest teraz w Rosji! – kobieta nie znajdowała wytłumaczenia.
– A co on znowuż przysłał? Myśli, że mnie przekupi?! Pchy! – prychnęła z
niezadowoleniem, bardziej do siebie. Usiadła z powrotem na krześle. Udała mało
zainteresowaną.
– …Pan Marek to jednak ma sokole oko! Będą pasować na panienkę jak ulał! Jakby
prosto od krawca, na miarę szyte! – służąca wyłożyła z kartonu śliczną, biała suknię
ślubną. Basia podeszła z rozszerzonymi oczami i zaczęła oglądać materiał, z jakiego
była wykonana. Czysty jedwab. Same najdroższe i najdelikatniejsze tkaniny. Przede
wszystkim – najlżejsze, zwiewne i bez tradycyjnego, uciążliwego gorsetu, co Basi
niewątpliwie się spodobało. Nie chciała się jednak do tego przyznać.
– Jezusie…Nie odlepił cen! – nie mogąc się powstrzymać, rzuciła okiem. Jej
orzechowe ślepia jeszcze bardziej się rozszerzyły. – Czyż nie uważasz, że trochę
przesadza? Przecie i tu, w Warszawie, można by dostać suknię na ślub! I to o połowę
taniej…– wykrzywiła usta w grymasie.
– Widać, nie szczędzi grosza! Dba o panią! – pochwaliła Marka za ten gest.
– To, że nie szczędzi grosza mogłam się domyślić już dawno! – burknęła. Za
każdym razem, kiedy ktoś wmawiał jej Jego dobre serce, ona zachowywała dystans i
odnosiła się do tego sceptycznie. Pieniądz i posługiwanie się ich władzą na prawo i
lewo jeszcze nie świadczą o zaangażowaniu i zainteresowaniu. – Mógł połowę
wydać na biednych, a nie trwonić majątek ojca na suknie, którą założę tylko raz!
…To niepraktyczne!
– Widać zależy mu, aby panna wyglądała tego dnia przepięknie! – uśmiechnęła się
do niej szczerze, dalej oglądając sukienki.
– „Bym nie przyniosła mu wstydu, kiedy będzie mnie prowadzić do ołtarza w
kościele!” – pomyślała, ale wolała to przemilczeć. Jeszcze pani Gabrysia
powiedziałaby o wszystkim jej ojcu, a ten zacząłby jej robić wyrzuty, że nie szanuje
dobroduszności narzeczonego. – …Mogłabyś mnie zostawić samą? Chciałabym to
dokończyć! – posłała w jej kierunku grzeczny uśmieszek.
– Ale ze mnie gapa! Mam dla panienki list! – wyjęła go z kieszeni fartuszka i
podała do ręki Storosz. Ta zaczęła otwierać kopertę.
– Od Zuzanny z Nowego Dworu! – uśmiechnęła się i zamykając za sobą drzwi,
wyszła z pokoju. Basia momentalnie zaczęła czytać list od przyjaciółki. Jedynej
prawdziwej jaką miała. Niedawno wyszła za mąż, więc cieszyła się z wiadomości od
niej. Dawno się nie widziały. List brzmiał następująco:
„Droga Basiu!
Chciałabym Cię, ale to bardzo przeprosić za to, że nie byłam na Twoich zaręczynach. Musisz
mi wybaczyć, ale źle się czułam. Matka mówiła, że to normalne, kiedy kobieta jest
brzemienna. Podobno pierwsze miesiące są najgorsze…
Nie będę tu pisać o moim nastroju. Bardziej interesuje mnie jak ty się czujesz z myślą, że za
niedługo bierzesz ślubować. Wiem, że my ze Szczepanem to inna historia. Jest cudowny,
wiesz? Bardzo się cieszy, że zostanie ojcem. Ja się trochę boję. Ale wracając do Ciebie to …na
pewno się w nim zakochasz! Widziałam wasze zdjęcie w gazecie… Ładny mężczyzna!
Pasujecie do siebie, tylko musicie się bliżej poznać. Życzę wam dużo szczęścia.
Przyjedziemy ze Szpanem na kilka dni przed waszym ślubem. Już przyzwyczaiłam się do
życia na wsi i bardzo mi się tu podoba, ale zrobię wyjątek. Musimy pobyć ze sobą trochę
więcej czasu. Tęsknię za Tobą. Nie ma tu takiej drugiej Basi, która tak mnie rozumie. Jesteś
dla mnie jak siostra i martwię się o Ciebie. Ale myślę, że będziesz z nim szczęśliwa. I nie
przejmuj się tym co gadają ludzie. To tylko plotki. Może akurat z Tobą się ustatkuje i zapomni
o innych kobietach? Szczepan co prawda jest trochę niezdarny jak zawsze, ale też stał się
bardziej odpowiedzialny. Zobaczysz, jak urodzisz mu syna, wyniesie cię na ołtarze.
Muszę kończyć, bo idzie mój mąż. Co chwila wypytuje, czy czegoś mi nie trzeba. Raj na
ziemi. Ostatnio nawet zrobiła się z niego większa gaduła. Buzia mu się nie zamyka! Gdacze
jak kura i opowiada jak bardzo kocha mnie i to dziecko.
Całuję i ściskam.
Zuzia.”
– Tsaaa…Zapomni o innych kobietach! Pokocha… – mruknęła pod nosem.
Wiedziała, że przyjaciółka chce ją pocieszyć, ale z marnym skutkiem. Jakby sama w
to nie wierzyła. Postanowiła natychmiast odpisać. Odłożyła zaczęty felieton i zaczęła
kreślić kilka słów w telegramie, który pójdzie jutro wysłać. Akurat miała pod ręką
blankiet.
„Droga Zuziu. Bardzo się cieszę, że napisałaś i że niedługo się zobaczymy. U mnie wszystko
dobrze. Też tęsknię. Basia.”
V
Nadszedł ten dzień. Już jutro odbędzie się ślub jej i Marka. Ostatnimi czasy nawet
nie miała czasu o tym myśleć. W domu zapanowała gorączka przedślubna. Jej mama
dopracowywała ostatnie szczegóły w kuchni, jakie to potrawy będą znajdować się na
stole, ojciec Marka zajął się alkoholem, po jego „szacownego synka” – jak go
złośliwie określił, nie było w Warszawie. Nie wiedział, czy zrobi ł to specjalnie, ale
był na niego wściekły, że w ogóle nie poczuwa się do odpowiedzialności. A Basia?
Była w tym wszystkim zagubiona. Już nie da się niczego cofnąć, więc można
powiedzieć, że zaakceptowała dany stan rzeczy. Co nie oznacza, że w środku się nie
buntowała.
Zuzanna Ostrowska – Żałoda zjawiła się w domu Basi przed kilkoma dniami w
samo południe. Postanowiła trochę odciążyć przyjaciółkę i codziennie ją odwiedzała.
Przynajmniej w jej towarzystwie się uśmiechała tak, jak zwykle. Właśnie teraz
spacerują po Parku Botanicznym. Usiadły na pobliskiej ławeczce. O tej porze było tu
dużo przechodniów. Park tętnił życiem. Basia pierwsza zaczęła rozmowę:
– Modlę się, by okazał się tchórzem! Czasu aż nadto, by zrezygnować! Oby dziś
do wieczora nie przyjechał! Jakby mu zależało, nie wyruszałby w kolejną samotną
podróż! Jeszcze gdzie? Do tych paskudnych M o s k a l i ! Spoufala się z zaborcą! Oto
ten cały wzór cnót, nazywany moim przyszłym mężem! …Ojciec nie zna go tak samo
jak ja! Brzydzi się plotkami a jestem przekonana, że w tym akurat nie kłamią i
wszystko co o nim mówią jest prawdą!
– Ależ ty Basiu uprzedzona! – mruknęła pod nosem – …Anuż ci się spodoba? –
zainsynuowała – Toż to twój idealny kochanek! Pamiętam co mi powiedziałaś: oczy
niebieskie, ciemne włosy, sportowa sylwetka! Czyż nie jest taki? – zapytała
retorycznie. Tak to była prawda, ale wygląd zewnętrzny dla niej do nie wszystko.
Liczył się charakter.
– Urok osobisty nie wystarczy…Nie mamy wspólnych tematów do rozmów. Bo
niby o czym? Kiedy nastanie zima ja będę pochłonięta byle pierwszą z brzegu
lekturą, a ten wyjedzie. A niech jedzie! Choćby i na Sybir! Bym go tylko na oczy nie
widziała! – Zuzia przewróciła oczami.
– Żebyś czasem nie zatęskniła! – pogroziła jej palcem. – Bo nie ma to jak przytulić
się do męża w zimowe wieczory! Mężczyzna to mężczyzna! A… – uśmiechnęła się
zawadiacko – ile daje rozkoszy… – zaśmiała się sama z siebie.
– Przestań, nie chce tego słuchać! – skarciła ją spojrzeniem. – Lepiej wracajmy,
tato będzie się niepokoił, co my tak długo w mieście robimy! Się ściemnia! – wolała
szybko zakończyć temat ślubu. Uniosła głowę i ujrzała, że słońce powoli chowało się
za widnokręgiem.
– Dobrze! – obie wstały. – Ale wiesz ty co…Kupmy piernika! …Mam
ochotę…Właściwie ono ma! – Basia uśmiechnęła się. Już widziała lekko zaokrąglony
brzuszek. Zazdrościła jej kochającego męża. Ona miała szczęście, że rodzice wybór
męża pozostawili jej woli. Była świadkiem jak rodziła się ich miłość. Dla niej było to
piękne samo w sobie.
– Za ile miesięcy? – zapytała z nagła, patrząc na brzuszek.
– Za pięć! Już się boję…Bo jak coś pójdzie nie tak? – zapytała z przerażeniem.
– Urodzisz zdrowego chłopca, ja ci to mówię! Albo dziewczynkę…Chodźże
wreszcie, bo nie zajdziemy do domu do zachodu słońca! – zaczęła ją ciągnąć za
rękaw od sukienki. Zajadając się piernikami poszły w kierunku domu Storosz.
***
Nie wiedziały, że za jakiś czas parę ulic dalej drzwi mieszkanie Brodeckich stanęły
otworem i stanął w nich nie kto inny jak Marek. Już dawno się ściemniło i powinien
był być teraz z narzeczoną i omawiać ostatnie szczegóły ślubu. Od razu zauważył
rozgniewaną twarz ojca i zaniepokojoną jego późniejszym przyjazdem matkę. Była
zapłakana, myśląc, że jednak zrobił to, co zapowiadał: uciekł sprzed ołtarza, gdzieś
na drugi kraniec świata. Z tego co wynikało z rozkładu powinien był być w
Warszawie już od godziny. I co oni teraz powiedzą Storoszom? Pewnie niepokoili się
tak samo. Mieli się zjawić u nich wszyscy już o dziewiętnastej, a jest dwudziesta
piętnaście. Co on robił do tego czasu? Chyba oboje zdawali sobie sprawę, że nie
otrzymają na to pytanie odpowiedzi. A młody Brodecki chciał po prostu zrobić na
złość ojcu, specjalnie podając złą godzinę przyjazdu. Nie widział w tym nic złego,
póki nie zobaczył łez pani Marii. W obliczu wyrazu twarzy ojca, jednak nie pokazał
na swojej twarzy wyrzutów sumienia. Cieszył się w duchu, że udało mu się odnieść
zamierzony skutek. Był z siebie bardzo zadowolony. Nie ukrywał rozbawiania, a i
humor mu dopisywał.
Marek wymienił dłuższe spojrzenie z ojcem i poczekał, aż ten ustąpi mu drogi, by
mógł wejść do środka. Ściągnął z siebie płaszcz i rzucił go na sofę w salonie.
– Co? – rozłożył ręce przy biodrach. Musiał tą godzinkę przesiedzieć w barze, bo
jego oczy lekko się świeciły. Nie był jednak pijany, ale po jednym głębszym. – Nie
cieszycie się na widok jedynego syna? – stanął naprzeciwko rozgniewanego starego
Brodeckiego. Patrzyli sobie tak chwilę w oczy. Jeden bezczelnie i impertynencko,
drugi wściekły. Już dawno zalała go krew, a i nerwy miał w szczepach. Miarka się
przebrała. Tolerował jego wybryki, ale do czasu. Był już na tyle „stary”, by nie
zachowywać się jak rozpuszczony bachor. Nie wiele myśląc, uderzył syna w twarz,
aż się zachwiał. Zdołał jednak utrzymać równowagę.
– Ja ci dam! – miał już to zrobić jeszcze raz, kiedy powstrzymała go Pani Maria.
Nie mogła pozwolić na awanturę. To przecież ojciec i syn.
– Zostaw! – szarpnęła męża za ramię.
– Nie biłem cię za dzieciaka, to teraz się wstydu najesz, że się dałeś ojcu bić! –
pogroził mu palcem, mocno wymachując przed nim.
– Kto powiedział, że nie oddam?! – odpowiedział zezłoszczony, przecierając
wargę, na której pojawiła się kreska krwi. Zacisnął pięść, unosząc ją lekko w górę,
stawiając się Brodeckiemu.
– Ino spróbuj, to na własny ślub poobijany pójdziesz! – zagroził bardzo poważnie.
– Marek, bój się Boga! – Brodecka stanęła miedzy obojgiem – …Przestańcie obaj!
Kto to widział, żeby się syn z ojcem lał?! – podniosła ton zażenowana, co i
zdenerwowana. – Pokaż to… – chciała zobaczyć jego rozciętą wargę, ale się wyrwał.
– Zostaw! …Idę się przejść!
– Nigdzie nie pójdziesz! Zaraz to my wychodzimy do twojej narzeczonej! Już żeś
zapomniał, że masz? A może jakaś dziwka ci w głowie zamieszała? Pojechałeś na
dziwki?! – Marek zagryzł zęby ze złości. Ojciec nie miał pojęcia po co tam pojechał, a
on teraz nie będzie mu tego tłumaczyć.
– Ojciec przynajmniej nie musi daleko jeździć, pod najbliższą latarnią ma ich ze 5!
– zagryzł nerwowo zęby.
– Smarkaczu przebrzydły! – ponownie chciał dać mu nauczkę, ale tym razem ręka
mu zadrżała, pod wpływem próśb żony.
– Krzysztof! – podniosła ton pani Marysia.
– Nie wierz w jego kłamstwa! Wymyślił to na poczekaniu byłe tylko mi dopiec! –
wolał wyjaśnić to nieporozumienie z żoną. – Nigdy nie sypiałem z żadną inną
kobietą, niżeli z tobą! – dla Marka słowa ojca wydały się śmieszne, nawet jeśli przed
momentem brutalnie skłamał. – A ty…jeśli się dowiem, że wpuściłeś do sypialni
jakąś sukę, to cię wydziedziczę, zapisując wszystko na twoją żonę! Ostrzegłem cię,
pamiętaj! Bóg mi świadkiem, że dotrzymam danego słowa! Biedna dziewczyna…
Może ona cię wychowa, skoro ja nie potrafiłem! – rozłożył bezradnie ręce.
– Prędzej mi t u , o, kaktus wyrośnie, niż mną baba będzie rządzić! – pokazał na
dłoń.
– Sam się prosi, no sam się prosi, by mu w gębę przylać! – spojrzał na żonę
bezradnie.
– Napił się, to dlatego! Wiesz, że on to ma słabą głowę! – zaczęła mówić za syna.
– Mamuś, ty mnie jeszcze nie znasz! – uśmiechnął się prowokacyjnie.
– Zamilcz już, bardzo cię proszę! – skarciła Marka, odwracając głowę w jego
stronę. – Zostaw nas samych…– tym razem zwróciła się do męża, z prośbą by ten
wyszedł. Musiała porozmawiać z synem na osobności.
– Dobrze – ucałował jej dłoń – Jakby się dalej rzucał, jak zdychająca ryba, to mnie
zwołaj!
– Nie podniósłbym ręki na kobietę! – zaprotestował, stojąc znów naprzeciwko
ojca. Ponownie wkroczyła Pani Maria. Brodecki wyszedł w końcu, a matka kazała
Markowi usiąść. Posłuchał wreszcie. Ona sama usiadła obok niego.
– Syneczku… Dlaczego tyś taki niedobry dla ojca, co? On dobrze chce! –
zapewniła z całą pewnością.
– Dla siebie! – wtrącił swoje trzy grosze. – Taki jest egoista!
– Nie osadzaj go tak surowo! Wiem, że będziesz z nią szczęśliwy! Nie musisz
sobie tego udowadniać sięgając po kieliszek!
– Nie, to nie to…Nie w tym rzecz… Ja… Po prostu musiałem pobyć ze sobą sam,
pożegnać się…
– Z czym? – zapytała z rozbawieniem. – Dopiero co zaczynasz życie! – pogłaskała
go po włosach.
– Ze wszystkim! Z wolnością, z przyzwyczajeniami! …Nie zrozumiesz tego, bo
jesteś kobietą!
– Ze wszystkim idzie się oswoić! I nie przejmuj się! Nie wierzę w to, co
wygadywał we złości ojciec! ….idź się przebrać! Zaraz idziemy złożyć wizytę
Storoszom! Pewnie Basia już się martwi.
– Z pewnością! – zaśmiał się, dodając z ironią.
W tym samym czasie Basia wraz z cała rodziną siedziała w salonie, z podpartą
głową o łokieć.
– Spóźnia się… – rzucił Storosz, patrząc na zegar z kukułką, wiszącym na ścianie.
Basia ziewnęła głośno, znużona oczekiwaniem. Była najmniej zainteresowana tym
całym zamieszaniem związanym z jego przybyciem.
– O której miał mieć ten pociąg? – rzucił najstarszy z braci Storosz.
– …Może mu się kolejka wykoleiła… – wtrąciła sennie jak dotąd milcząca Storosz.
– Basiu, to nie najlepsza pora na żarty! – odpowiedział Andrzej, ojciec.
– …Broń Panie Boże! – przeżegnała się pani Ewa.
– Mamo…Musiałbym się na jutro w y s p a ć… Mogę się iść położyć? Przeprosicie
go ode mnie i powiedzie, żeby mi wybaczył, ale…ale nie miałam sił na niego czekać!
Pojdę najpierw do Gabrysi, poprosić, żeby mi pomogła w przygotowaniach do
uroczystości! Dobranoc! – nie czekając na reakcje rodziców, poszła do pokoju dla
służby. Gdy tylko zniknęła z salonu, zaczęła biec. Pobiegła do kuchni, a stamtąd
wyszła na zewnątrz.
Udała się prosto nad Wisłę. O tej porze nie było już nikogo, a ulice świeciły
pustkami. Pobiegła bliżej brzegu. Zaczęła ciężko oddychać. Wyglądała na
przestraszoną własnych myśli. Po Poloczkach spływały jej łzy. Zatrzymała się przy
samiuśkiej krawędzi rzeki.
– Boże, przepraszam, ale muszę! Ja wiem, że samobójcy…ale nie mogę za niego
wyjść! Nie chcę! Tylko ty wiesz jak bardzo tego nie chcę…Przebacz mi! – dodała już
ciszej i zaczęła wchodzić po kamyczkach do wody. Jej intuicja podpowiadała jej, że
wcale a wcale jej nie oszukał. Nie stchórzyłby w taki sposób. To tylko zwyczajna
zwłoka, a jeśli się tu zjawi dla niej oznacza to tylko jedno: ślub z człowiekiem,
którego nie kocha i życie z kimś kogo nie akceptuje i nie toleruje.
***
– Dobry wieczór! Przepraszam za spóźnienie…Wypadek losowy! – tak to właśnie
określił. O dziwo przyszedł sam. Bał się, że ojciec może coś na niego nagadać.
– Dobry Boże! Co się panu stało! – od razu zauważyła ślad po uderzeniu. Marek
nieco się zakłopotał. Na chwilę zamilkł wymyślając wymówkę.
– Obroniłem kobietę przed napadem jakiegoś łotra! – skłamał.
– Oh! Doprawdy…szlachetny gest! Zaimponował mi pan, panie Marku! –
uśmiechnęła się do niego, co od razu odwzajemnił.
– A gdzie…? – nie dała mu dokończyć.
– Położyła się, chce wypocząć przed jutrem! – pani Ewa szybko poinformowała go
o decyzji córki. Ten uśmiechnął się do w kącikach ust, skrycie. Ona tylko
przypominałaby mu, co go czeka, a dzisiaj byłby dla niej niemiły. Nie chciał wyjść na
gorszego aniżeli ona już go odbiera.
– Dobrze zrobiła! – mruknął pod nosem.
– Pardon? – Storoszowa zmrużyła oczy, zastanawiając się, czy dobrze usłyszała.
– Yyy… Chciałem powiedzieć, że nie jestem godzien, żeby taka kobieta na mnie
czekała! Niech wypocznie w spokoju! – dorzucił sprostowując nietaktowne
wcześniejsze słowa.
– Gabrysiu, idźże sprawdzić, czy śpi… Może sen jej jeszcze nie znużył i zechce się
zobaczyć z panem Markiem… – uśmiechnął się, prosząc grzecznie. Służąca od razu
poszła na górę.
– Boże!! – nagle usłyszeli przeraźliwy krzyk i mocne łomotanie butów o schody. –
Porwali ją!! Nie ma jej w pokoju!! – krzyczała przeraźliwie przerażona. Wszyscy od
razu wstali.
– Jezu! Jak to jej nie ma?! Przecie miała spać! – spojrzała porozumiewawczo na
męża, łapiąc się za klatkę piersiową. Czuła, że jej płuca pracując ciężej.
– „Może uciekła z kochankiem?” – pomyślał. To pierwsze przyszło Brodeckiemu
do głowy. – Niech się państwo tak nie denerwują, może…poszła na spacer? Taka
ładna pogoda dzisiaj! – nie wyglądał na przejętego.
– O tej porze? Czyś pan zwariował? – Pani Ewa już nie panowała nad słowami.
Powoli zdawała sobie sprawę, że ich córka naprawdę nie chce tego małżeństwa. A
ona nic nie zrobiła.
– Przepraszam… – rzucił ze skruchą.
– …Gabrysiu, zabierz panią… Zaparz melisy! …A my z panem Markiem
poczekamy na jej powrót, a w razie czego jakby się nie zjawiła, pójdziemy jej szukać!
– odparł ze stoickim spokojem Storosz, nie chcąc pokazywać po sobie
zdenerwowania. Gabrysia podtrzymując Storoszową, zaprowadziła ją do kuchni.
– Myśli pan, że byłaby zdolna uciec? – zapytał Brodecki, kiedy już zostali sami.
– Jak pan może! …Może wysiadły jej nerwy? Ostatnimi czasy snuła się po
domu…Mogłem zawiadomić lekarza! – Storosz opadł ciężko na kanapę, obwiniając
się za swoją bierność.
– Niech się pan nie martwi…Prędzej, czy później się znajdzie! – usiadł obok niego,
kładąc ojcu Basi do na ramieniu.
– Ma pan na myśli, jej zwłoki?.
– Nie! – odparł z lekkim przerażeniem. Ani przez chwilę by tak nie pomyślał. Nie
życzył nikomu, a zwłaszcza tej dziewczynie źle. – Nie – powtórzył już ciszej –
Gdzieżbym śmiał!
– Moja córka nigdy, przenigdy nie wychodziła z domu bez uprzedzenia, w
dodatku po zmroku! To porządna dziewczyna! – zapewnił go.
– Rozumiem! – odparł.
– Niech ją tylko dorwę, a… – Marek złowrogo zmarszczył brwi.
– A co takiego? Chce pan ją karać? – spojrzał prosto w oczy Storoszowi.
– Nie, skądże! Porozmawiać i przetłumaczyć, by nigdy więcej nie straszyła tak
starego ojca! Do grobu chce mnie wpędzić, takie teraz dzieci! …Wie pan ona jest
moim oczkiem w głowie! Najmłodsza córa! …Zawsze pozwalałem jej na więcej niż
starszym dzieciom! A teraz ta mała to wykorzystuje! – nagle zebrało mu się na
wspominki i zaczął się zwierzać.
– Znaczy się ma teraz ciężki charakter? To chciał pan powiedzieć? – zapytał. Bądź
co bądź lepiej by wiedział o niej więcej, nawet jeśli teraz miałyby wyjść na wierzch jej
wady.
– Jest uparta! Ale to u nas rodzinne! To dobre dziecko! Nie ukrywam, że udała mi
się najbardziej, choć kocham każdego z osobna tak samiuśko! – powiedział to z
dumą. – A przyjdzie mi teraz ją pierwszą pochować…
– Dlaczego? – nie ukrywał zaskoczenia. Wydawało mu się, że Storosz wie, coś,
czego on nie. Jakby się domyślał, co mogło się z nią stać.
– Pan widzi…Czasami mając na uwadze dobro dzieci nie widzimy, że nie tego
pragną…A ja to przeoczyłem! Ba! Nie zauważyłem!
– Ale co ma pan na myśli? – ciągle nie rozumiał. Był strasznie tajemniczy.
– Mianowicie to, że ona nie chce za pana wyjść! Bąknęła o tym raz, czy dwa… A ja
nie słuchałem… Głupiec!
– Wie pan gdzie ona jest? – ciągnął dalej, chcąc od niego coś wydobyć. Jakiś
konkret. Ale Storosz należał do osób, którzy powiedzą to, co oni w danej chwili chcą
powiedzieć innym.
– …Oj…Wiem…Niech ją Bóg ma w swojej opiece, bo teraz nic nie jestem w stanie
zrobić… Za późno…
– Do cholery mówże pan! Co zrobiła?! Gdzie jest?! Czyżby ona… – ostatnie dodał
już ciszej, nie potrafiąc dokończyć. Tym razem się przestraszył, śmiertelnie. Zadawał
setki pytań, ale Storosz jakby pogrążył się w swoim świecie, tracąc kontakt z tym.
Słysząc jakieś podniesione głosy wreszcie weszła do salonu. Co nieco posłyszała z
rozmowy. Zrobiło jej się głupio, ze tak nastraszyła ojca. Jeszcze biedaczek nabawi się
choroby serca a tego by sobie nie darowała. Na dodatek ten Brodecki. Zmartwił się
jej losem, czy tylko udawał?
– Jestem! – rzuciła wreszcie. Ojciec jak na skrzydłach wstał, pobiegł do niej i
przytulił.
– Gdzie żeś ty była? Dziecko! – nie odpowiedziała. Patrzyła tylko w kierunku
Marka nienawistnym spojrzeniem. Marek za to obserwował każdy jej ruch. Od razu
zauważył zwilżone krawędzie sukni i mokre buty.
– Zażywałaś kąpieli? Podobno warszawianki mają już swoje kąpielisko, choć nie
krępują się obecnością mężczyzn! – próbował zażartować, uśmiechając się do niej
przyjaźnie, ale na niej nie zrobiło to większego wrażenia.
– Pójdę się położyć… – ignorowała Marka, a on to widział – Przepraszam tatku,
już nigdy więcej! Przyrzekam! – spojrzała mu w oczy ze skruchą, a on rozumiejąc o
co chodzi, kiwnął głową i uśmiechnął – …A poszłam się przewietrzyć. W pokoju
było mi duszno! – dodała dla wyjaśnienia dla Brodeckiego.
– Panie Storosz…Mógłbym porozmawiać z pana córką? Nie zajmę jej dużo czasu!
– przyrzekł. Basia ukradkiem kiwała głową, że nie ma ochoty z nim na „pogaduchy”,
jednak w ostateczności się zgodził.
– Naturalnie! – odparł i zostawił ich samych sobie.
– Czego pan chce? Naprawdę jestem zmęczona! – odpowiedziała wymijająco.
– Szwendaniem się po brzegu rzeki? Nie jestem głupi! ...Zabrakło pani odwagi,
zgadłem? – wpatrywał się w nią ze skrzyżowanymi rękoma. Minę miał jednak
poważną. Stanął blisko niej patrząc jej w oczy.
– A idź pan do diabła! – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby i odwróciła się do
niego plecami.
– Czemuż to pani tak się zachowuje? – odwrócił ją na powrót w swoją stronę.
– Nie muszę się przed panem z niczego tłumaczyć! Nie jest pan nikim z rodziny!
Obcy! – podniosła brwi w górę.
– Obcy, czy nie, jutro pani mąż! – uśmiechnął się zawadiacko. – Może powinienem
był to powiedzieć już dawno, ale nie mam zamiaru znosić pani histerii! Chciałbym
żyć
z
panią
w
zgodzie,
ale
jak
widać,
nie
da
się!
Dobranoc,
pani!
..Znaczy…Powinienem powiedzieć: Dobranoc Basiu! Śpij dobrze! – zabrał płaszcz i
wyszedł. A Basia tylko posłała mu zabójcze spojrzenie i poszła do siebie.
***
Dzwony w kościele biły dokładnie na pół godziny przed uroczystością. Cała
rodzina Brodeckich zjawiła się przed czasem. Tylko od czasu do czasu witali
zaproszonych przez siebie gości. Cała Warszawa odliczała dni do tego ślubu. Z kilku
ulic gapie i przypadkowi przechodnie obserwowali co się dzieje przed kościołem.
Przystawali i wytężali wzrok, by ujrzeć „wybrankę” pierworodnego Brodeckiego.
Marek wyglądał elegancko, z klasą i aż dziw, że strój w biegu dopasowywano z
samego rana. Był obściskiwany przez wszystkie ciotki, kuzynki, które nie wierzyły,
ze kiedykolwiek nastąpi ten dzień. Uśmiechał się co prawda, żartował, ale w głębi
serca czuł, że to tylko obowiązek. Dopiero, kiedy nieśmiało podeszła do niego
pięcioletnia córka kuzynki, Marek kucnął przed nią i zaczął z nią rozmawiać. Lubił
dzieci, choć do tego się nie przyznawał.
Do rozpoczęcia mszy zostało już tylko dziesięć minut, a panny młodej, jak nie
było, tak nie ma. Marek ukradkiem zaczął się rozglądać na boki w poszukiwaniu
dorożki. Pani Maria spojrzała porozumiewawczo na męża, a ten tylko wzruszył
ramionami.
– Może się rozmyśliła? – zapytał młody Brodecki, na złość ojcu.
– Przynajmniej nie wstydziłbym się za ciebie, kiedy ty uciekniesz! – zaśmiał się, a
Marek tylko zagryzł zęby. Zbierało się coraz więcej gości. Pojawiła się Storoszowa z
córkami i synami, ich mężowie lub żony, a także wnuki.
Wreszcie się pojawiła. Dorożka podjechała pod kościół. Nie widział jej z bliska.
Tylko wielką, białą sukienkę. Storosz wysiadł pierwszy i podał dłoń córce. Ta z
trudem podniosła olbrzymi tren i za nic w świecie nie zejdzie sama. Storosz więc ją
zesadził, jak kiedyś z kucyka. Uśmiechnęła się i ojcem pod rękę podeszła do Marka.
Nie wyglądała jednak jak typowa panna młoda. Zero uśmiechu, smutne oczy.
Dopiero teraz Marek przyjrzał się jej z bliska. Nogi się pod nim ugięły. Lada
moment, a połknąłby muchę. To, jak wyglądała trudno mu było opisać. Dla niego
przepięknie. Niesamowicie i zjawiskowo. Nie spodziewał się tego. Mimo, że jej
sukienka była skromna jak na te czasy naprawdę mu się taka spodobała. Uśmiechnął
się, ale ona nie potrafiła tego odwzajemnić. Nawet nie spojrzała mu w oczy. Stanęła
przy nim milcząca. Wreszcie słysząc organy Marek wziął ją po rękę i weszli do
kościoła.
***
– I że cię nie opuszczę aż do śmierci! – tak brzmiały ostatnie słowa przysięgi
małżeńskiej, którą to Basia złożyła na swoich ustach przed Bogiem i człowiekiem
stojącym naprzeciwko. Nie patrzyła na niego, mówiła cicho, a ręka, która spoczywała
na Jego dłoni, owinięta stułą drżała. Przymknęła na moment oczy, wstydząc się
takiego kłamstwa w obliczu Boga. Nie mogła przecież przysięgać, że będzie mu
wierna, będzie go kochać i nie opuści. Marek spoglądał na nią dziwnie. Jego wzrok
wcale nie był już taki kpiący, obojętny. Spuścił głowę widząc z jakim trudem
wypowiada te słowa.
– Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący! W Trójcy Jedyny i Wszyscy
Święci… – rzucił kapłan, prosząc, by powtórzyła.
– Tak mi…dopo–móż Panie Boże Wszechmogący…W Tój–cy Jedyny i Wszyscy
Świę–ci…
Przy nakładaniu sobie obrączek podobne wątpliwości i ponowna walka z samą
sobą. Tylko, ze teraz oczy miała tak zaszklone, że popłynęły łzy, bynajmniej nie ze
wzruszenia. Marek zdawał się w tym wszystkim nie dostrzegać obłudy, bo też sam
sakrament traktował tylko jak papier do podpisania swoim nazwiskiem. Pewnie
gdyby pojmował to inaczej by się wycofał. Tak było bezpieczniej… I nie przyniósł
hańby swojej wielopokoleniowej rodzinie.
VI
***
Wesela przebiegło bez szwanku. Goście się stawili, kucharki się spisały. Było
hucznie. Nie brakło alkoholu. Tańce, śpiewy, swawole. Typowe, polskie wesele.
Wódka i zakąska, a czas leciał szybko. Basia jednak nie miała ochoty na tańce, a
mimo to nikt nie odmówił sobie przyjemności zatańczenia z panną młodą. Już nie
Storosz, a Brodecką. Z Markiem nawet na własnym weselu nie miała czasu
porozmawiać. Praktycznie cały czas tańczył z innymi paniami, w duecie, czy z
dwoma jednocześnie w kółeczko. Były w siódmym niebie. Skakał, nawet śpiewał.
Bawił się świetnie. A raczej pił, by bawić się świetnie. Basia obserwowała go tańcząc
z jakimś kuzynem ze strony Marka. Ten śmiał się, co chwila latał do stolika jednym
haustem wypijając cały kieliszek. To też dlatego, jak określiła Basia: „Schlał się jak
świnia”. Przebywał w towarzystwie innych „dam”, które, jak pomyślała Basia
„Zaraz mu wskoczą do łóżka”, bo tylko na to czyhają, ale dla niej to było najmniej
istotne. Za to Marek był zmuszony bawić się z innymi paniami, skoro jego własna
„żona” nie ma takiego zamiaru. Wyczytał to z jej oczu, kiedy tylko weszli na salę. Co
było prawdą oczywiście. Marzyła, aby ten „przeklęty” dzień szybko się skończył.
Jednakże kiedy mijały kolejne godziny, chciała by to wesele trwało wiecznie. Nie
chciała…nocy poślubnej! Wesele natomiast musiało być udane, skoro już po
oczepinach większość leżała pod stołami. A panie kiwały tylko głowami z
zachwytem, kiedy kosztowały jakiejś potrawy. Najgorsze było to, że gdyby nie te
wymuszane „gorzko”, nie spędziliby ze sobą ani minuty. Oczywiście przy każdym
pocałunku, miała grymas na twarzy, a Marek tylko musnął jej wargi, ale i tak czuła
się z tym źle. Zwłaszcza, kiedy pod koniec był już kompletnie pijany. Aż odchylała
się na bok.
Basia tuż po pierwszej wyszła z Sali, małego dworku na przedmieściach by
zaczerpnąć świeżego powietrza. Tu miała przynajmniej ciszę i spokój nie zagłuszoną
przez orkiestrę. Gdyby miała przy sobie fajkę ojca, z pewnością by ją teraz zapaliła.
Już bez welonu, z rozczochranymi włosami, stała wpatrując się w gwiazdy na niebie.
Przymknęła oczy, a tu nagle z Sali wybiegł, kołysając się na wszystkie strony, jej mąż.
– Ona temu winna, o n a…w i n n a! – język mu się plątał. – Ty winna! – pogroził
jej palcem. Podszedł do niej bliżej. – Ba–sia winna? – zaśmiał się. Choć może się
wydawać, że alkohol sprawia, że człowiek nad sobą nie kontrolują, on doskonale
wiedział, co chce przez to powiedzieć. Nie uświadomił siebie jednak, że może to
sprawiać komuś ból. On wyżalił się właśnie przez te słowa. Wódka odebrała mu
jakiekolwiek pohamowanie i zdrowy rozsądek.
– Jest…pan… p i j a n y! – podkreśliła, pokazując jak wielce się tego brzydzi. Niby
to nic w tym złego, w końcu to wesele, czas zabaw, nie pogrzeb, a jednak widziała w
tym wszystkim coś obraźliwego. Uderzenie prosto w jej osobę. Wiedziała, że musiał
aż tak bardzo rozpaczać z powodu ślubu z nią, że topił smutki w alkoholu. Po chwili,
gdy tak stali w milczeniu, podszedł do niej jeszcze bliżej.
– …Poca–łować go po–winna… – wyszeptał, patrząc to na jej oczy, to na usta. W
jego spojrzeniu było coś dziwnego. Biła szczerość, a ona tego nie widziała. Ku jej
zdziwieniu chwycił jej policzki z zamiarem złożenia na jej ustach pocałunku, ale go
od siebie odepchnęła. Wiedziała, że to nieelegancko, ale nic nie czuła do stojącego
obok mężczyzny. Kompletnie nic. A wizja, że przed nią całował tuziny innych
dziewczyn przyprawiała ją o mdłości. A coś kuło w boku.
– Zostaw mnie! …Brzydzę się panem! – spuściła wzrok. Nie wiedziała dlaczego
tak powiedziała. Miała ochotę mu nawtykać. Po minie Marka wydawałoby się, że nie
zrozumiał tego, co mu powiedziała. I chyba na to liczyła. Że niczego nie będzie jutro
pamiętać. Chciała sobie ulżyć, nie zadając bólu innym, zwłaszcza Markowi. W końcu
on znalazł się w podobnej sytuacji. Nie mogła jednak wiedzieć, że Marek wszystko
dokładnie usłyszał i przetworzył. Zakodował i ukrył gdzieś głęboko w pamięci.
Wszedł do środka, łapiąc w ręce butelkę, położoną na stole przez drzwiami
wyjściowymi na taras. Basia natomiast głęboko westchnęła.
– Dlaczego ja? – zapytała cicho samą siebie, patrząc gdzieś w dół.
***
Wesele tak bardzo spodobało się gościom, że przeciągnęło się do niedzieli. Tylko
nieliczni podziękowali za gościnę i opuścili salę. Poprawiny więc odbyły się na
podobnej zasadzie. Bez przerwy na sen. Niektórzy podnieśli się z podłogi, by znowu
na nią upaść. Basia już około dziewiętnastej naprawdę miała dosyć. Przespała może z
cztery godzinki, a Marka natomiast od godziny ósmej, do dwunastej gdzieś zniknął.
Pojawił się już nieco otrzeźwiały i usiadł obok żony. Nie wybił już ani kieliszka. Była
Storosz zdążyła się jedynie przebrać w inną suknie. Poprzednią czymś uplamiła.
Jednak te wszystkie kreacje na coś się przypały, a mianowicie jak pomyślała
Brodecka: „by je poplamić i potarte na szmaty wycierać podłogi”. Siedziała obok
Marka, a tak naprawdę z dość sporej odległości od niego. Nie odzywali się do siebie.
Patrzyli tylko, jak inni się bawią. Ci, śmiali się z „państwa młodych”, że są
niewytrzymali na wódkę i muszą się jeszcze wiele nauczyć. Kilka minut po
dziewiętnastej do Marka podszedł jego ojciec. Kolejny dzień dobiegał końca, a za
oknem już się ściemniało.
– Chodź no na momencik! – ociężale, ale jednak wstał. Brodecka przyglądała im
się przymrużając oczy. Zauważyła, jak stary Brodecki wsuwa mu do kieszeni spodni
klucze. Marek wrócił po chwili i odparł, patrząc na nią:
– Musimy iść!
– Musimy? – zapytała. Ona „nic nie musi” – myślała. Może jest mężatką, ale w
tych
czasach
kobiety
nie
są
już
niewolnicami
i
zaczynają
walczyć
o
równouprawnienie.
– Idźże córeczko! – uśmiechnęła się w jej kierunku pani Ewa. Ta spojrzała na nią
porozumiewawczo, a matka tylko kiwnęła głową. Zaczęła kręcić głową na „nie”.
Serce zaczynało jej podchodzić do gardła. Zbladła na twarzy, a jej oczy powiększyły
się do niesamowitych rozmiarów. Zastygła w bezruchu.
– Wstydzi się! – rzuciła po cichu do Marka, stając zaraz za nim. Uśmiechnęła się
przy tym.
– Chodź! Zostaną tu do rana, a nawet i tak nie zauważą, że nas nie ma! –
wyciągnął rękę w jej kierunku. Marek był jakiś dziwny. Chłodny i stanowczy, a przy
tym miał przebłyski życzliwości, nawet ciepła. Przymknęła oczy i wreszcie podając
mu rękę wstała. Wymknęli się niezauważeni, a goście bawili się dalej. Basia gdy
tylko wyszli chciała puścić jego dłoń, ale trzymał ją zbyt mocno, by mogła się
wyrwać. Wsiedli w powóz i pojechali. Basia przez całą drogę patrzyła w przeciwnym
kierunku, co Marek. Zaciskała nerwowo palce na sukience. Milczeli.
Po godzinnej drodze zajechali pod jakiś mały dworek. Nie wiedziała, że
odziedziczył go po dziadku, a teraz po ślubie stał się ich domem rodzinnym.
Wysiadł pierwszy i podał jej rękę, ale ją odrzuciła. Wyszła sama. Razem poszli do
domu. Otworzył, a Basia zaczęła się rozglądać po pomieszczeniach. Przystanęła na
moment, ale kiedy Marek szedł dalej, poszła za nim. Znaleźli się w salonie. Niczym
się nie wyróżniał, oczywiście dla Marka. Dla Basi dom był urządzony zupełnie
inaczej niż do jakiego była przyzwyczajona. Czasy późnego romantyzmu, obrazy
patriotyczne na ścianach: Kościuszko między innymi. Mimo, że i w jej domu było
miejscami patriotycznie, ale ten dom…Nie był remontowany chyba od ponad
półwiecza. A przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Może klimat tego miejsca miał
pozostać niezmienny. Czuła się dziwnie…Jakby Polska dalej widniała na mapie, a
czego ona jeszcze za życia nie doświadczyła. Marek zauważając jej reakcję na ten
dom, odważył się pierwszy zacząć rozmowę.
– Dom dziadka! Obiecałem mu na łożu śmierci, że powymieniam tylko
najpotrzebniejsze rzeczy! Na resztę pewnie by się nie zgodził i przewracał w grobie!
…A mi się tam to nie podoba!
– Ładnie! – rzuciła niepewnie. – Naprawdę tak…polsko! Jak w Soplicowie… – nie
mogła znaleźć odpowiedniejszego określenia.
– Jak? – zmrużył oczy – Polski nie ma i nie będzie! – dziwnie się oburzył – Może
za dwieście, trzysta lat jak obrośniemy w siłę! Współpracą! Ale tego już nie
doczekasz, nie ujrzysz! – westchnął ciężko, ale po chwili złagodniał, widząc jej
przestraszony wzrok i jak mruga oczami. – Idź na górę! Zaraz przyjdę! Sypialnia to
pierwsze drzwi na lewo! – jej nogi momentalnie zrobiły się jak z waty. Stała tak
chwilę, patrząc gdzieś przed siebie. Z letargu wybudził ja dopiero jego głos. Aż się
wzdrygnęła.
– Głucha jesteś? Idźże już! – wymieniła z nim krótkie spojrzenie, po czym prawie
biegiem poleciała na górę. Powiódł za nią przepraszającym wzrokiem, ale jej już nie
było. Poszedł do barku, wyjął szklaneczkę i nalał mniej niż połowę. Upił łyk, ale
wykrzywił się, więc odłożył. Złapał się za tył głowy i zaczął chodzić nerwowo po
pomieszczeniu. Był zdenerwowany i zły. Zły i zdenerwowany. I tak na przemian.
Złość kumulowała się w nim od dawna, kiedy to po jego powrocie z Francji ojciec
oznajmił mu, że najwyższy czas, by się ożenił i że ma już dla niego idealną
wybrankę. Nie dał możliwości sprzeciwu. Zdenerwowanie, że wcale jej nie zna i
musi spełnić małżeński obowiązek uwzględniając fakt, że musi być na tyle delikatny,
by nie zrobić jej krzywdy. Bo to nie jej wina, że ona się mu nie podoba. (Przynajmniej
tak się zdawało, kiedy nie zobaczył jej wczoraj w sukni ślubnej) Bo co do tego, że on
jej też nie, nie miał już wątpliwości. Sama mu to powiedziała. Po dwóch godzinach
zmagania się z własnym „ja” i wycieczkach po całym domu, to w gabinecie dziadka
oglądając pamiątki, to znowu w salonie, wreszcie poszedł na górę.
Wszedł bez pukania. Otworzył delikatnie i najpierw wyjrzał przez szparkę
między futryną a drzwiami. Siedziała na łóżku, do niego plecami, ubrana już w stój
nocny. Z tej odległości zauważył, ze ciężko oddycha, bo jej plecy unosiły się bardziej,
niż powinny. Podszedł bliżej. Nawet nie starała się niczego ukrywać. Po prostu
siedziała, z gniotąc w dłoni chusteczkę. Płakała. Rozmazany makijaż spływał jej po
twarzy. Był jej mężem, ale tak naprawdę dla niej w środku obcym. Bała się… Aż się
trzęsła ze strachu. Ma spędzić noc z kimś do którego nic nie czuje. Ktoś obcy ma ja
całować, dotykać. Taki los zgotował jej nieczuły na jej protesty ojciec. W tym
momencie czuł a do niego żal. Mógł przecież powiedzieć Markowi, by ten odwiedzał
ją częściej, że nie zachowuje się należycie, ale nie…nic nie zrobił. Wyszła za mąż za
obcego, jakby spotkała go chwilę wcześniej na ulicy i została sprzedana. Ona inaczej
podchodziła do spraw miłości. Zwłaszcza ten cielesnej. Nie chciała tak.
Marek niepewnie podszedł do niej jeszcze bliżej. Przyjrzał się dokładnie jej
twarzy. Odsunęła się od niego, kiedy tylko go zobaczyła. Z tego wszystkiego nawet
nie usłyszała jak wszedł. Nie spojrzała w jego kierunku, zaczęła ocierać policzki z łez.
Marek nigdy nie czuł się tak, jak w tej chwili. Zrobiło mu się jej żal? Pewnie tak, bo ta
dziewczyna jak pomyślał, pewnie była zakochana w kimś innym. A musi się oddać
jemu. Nie miał serca…
– Połóż się! …Przyjdę do ciebie rano! Dobranoc! – wreszcie podniosła głowę,
patrząc na niego zaskoczonymi oczyma. Odprowadziła go wzrokiem aż do kiedy nie
zniknął za drzwiami. Wyszedł. Gdy zamknął drzwi, położył na nich głowę i cicho
zaklął. Pierwszy raz poczuł, że nie zachował się jak mężczyzna, a jego męska duma
na tym ucierpiała. Ale „nie byłby godzien nosić nazwiska Brodecki”, gdyby to teraz
zrobił, skoro ona nie chce. Nie należał do osób, które muszą mieć wszystko od razu.
Jest cierpliwy…
A Basia? Nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać dalej. Wielki głaz spadł jej z
serca, myśląc, ze może gryzą go wyrzuty sumienia i chce by się lepiej poznali.
Zgodnie z tym, co powiedział, położyła się spać i w mgnieniu oka zasnęła z
uśmiechem na ustach.
VII
Wstała cała rześka i radosna. Kompletnie zapomniała, że zmieniła miejsce
zamieszkania, że spała w innym domu i z dala od rodziny. Sny miała przyjemne, że
aż chciało się wstać z łóżka i powitać kolejny dzień. Także humor miała lepszy, że
mogłaby śpiewać i tańczyć. Właśnie nucąc coś pod nosem poprawiła uczesanie i
wyszła ze swojego pokoju. Oglądając obrazy na ścianach, zeszła schodami na dół.
Przystanęła przy jednym z nich. Zawsze kiedy była cała w skowronkach, zaczynała
traktować przedmioty martwe jak ludzi. Zatem nie dziwcie się, ze zaczęła mówić do
postaci na portrecie.
– A szanowny pan, panie Jagiełło jest lekko zakurzony! – przejechała palcem po
ramie i stwierdziła z grymasem. Pewnie od tych pięćdziesięciu lat nikt tu nie
sprzątał. Nie znała, co prawda jeszcze dokładnie rozkładu pomieszczeń, ale jeśli cały
dom jest w takim stanie, jak ten obraz, jako pani domu, postanowiła to zmienić.
Czuła się nawet dumnie, na myśl, że jest „panią tego domu”. Choć nie chciała mieć
nic wspólnego z „panem”, zwłaszcza w sypialni. Zeszła w końcu na dół, a w
korytarzu spotkała służącą z jej rodzinnego domu. Była zdziwione jej obecnością
tutaj.
– Gabrysia? Tyś tutaj? Dlaczego? – zadała jej pytanie, spoglądając podejrzliwie.
– A ojciec pani nic nie wspominał? – była wielce zdziwiona – Pan Brodecki
powiedział, że zatrudni w państwa domu zaufaną osobą, dla pani rzecz jasna! By nie
czuła się pani tutaj samotnie…by za domem tęskno nie było! – zaczęła wymieniać.
– Nie wiedziałam! …Jesteśmy tu same? – najdelikatniej jak mogła próbowała
wypytać, czy Marek aby nie wyszedł. Ściszyła nawet ton, by nikt oprócz niej nie
usłyszał.
– Jest! Pan Marek zszedł na śniadanie! Bez pani zaczął, bo powiedział, że chce
pani się wyspać!
– Mhm…No dobrze! To ja poproszę świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy jak
zawsze! – obdarzyła służącą serdecznym uśmiechem i powoli pokierowała się do
jadalni. Była przestronna, a ściany pomalowane na kolor pistacjowy. Zobaczyła z
boku mały kredens, a przez sobą duży drewniany stół nakryty białym, idealnie
wykrochmalonym obrusem, rzędy krzeseł. Pomieszczenie miało duże okna i wyjście
na taras, a od niego prowadziła ścieżka do ogrodu. O tej porze roku bujnie
obrośniętego w kwiaty i owoce różnego rodzaju. Miał nawet ławeczki, gdzie można
było spocząć.
Zobaczyła, jak siedzi, czytając poranną prasę. Pokiwała przecząco głową, kiedy
ujrzała, ze zamiast pałaszować śniadanie, zajmuje się najpierw czytaniem gazety. Ten
nawyk zawsze denerwował ją u ojca.
– Dzień dobry! – rzuciła nieśmiało do Marka, podchodząc bliżej. Ten jednak tylko
podniósł na moment wzrok spod gazety i wymruczał pod nosem odpowiedź, ale nie
zrozumiała co takiego. Rozejrzała się wokół siebie i usiadła w dość sporej odległości
od niego. Wzięła do ręki nóż i masło, i zaczęła smarować nim maślane francuskie
rogaliki. Nie odzywali się do siebie przez dłuższą chwilę, ale Brodecki przerwał ta
zmowę milczenia i przemówił pierwszy:
– Jak spałaś? – spytał niby uprzejmie, ale jednak ciągle wzrok miał utkwiony w
innym niż żona punkcie. Ta podniosła głowę, spoglądając w jego kierunku.
– Wolałabym, żebyś patrzył mi w oczy, jak do mnie mówisz! – odparła najpierw
komentując jego zachowanie, lekko jak dla niej lekceważące jej osobę. Zgiął gazetę i
odłożył na bok ze złością. – Dobrze! – odparła wreszcie, spoglądając na smarowane
pieczywo.
– Nie cierpię jak ktoś prawi mi uwagi z samego rana! – musiał rzucić ripostę w jej
kierunku.
– Słucham? – podniosła oczy i udała, że nie usłyszała, czym jeszcze bardziej go
rozłościła. Wstał z łóżka lewą nogą, prawie w ogóle nie zmrużył w nocy oka, a ta mu
jeszcze utrudnia dziś życie. Nabrał głęboko powietrza do płuc na uspokojenie.
– Pewnie zauważyłaś, że wykupiłem twoja gosposię!
– Zatrudniłeś! – poprawiła go – W Polce nie ma już niewolnictwa!
– Tak, czy siak, pomyślałem, że znane ci twarze pomogą ci się tu
zaaklimatyzować! – za wszelka cenę chciał uchodzić przed nią za poważnego
człowieka, nawet zgrywać „ważniaka”.
– Cieszę się… – spuściła głowę, a Marek na moment na nią spojrzał. – A kto
zajmuje się tym ogrodem? Jest piękny! – stwierdziła z zachwytem.
– Nikt! – wzruszył ramionami – k9iedyś moja babka! Pasjonowały ją różne
roślinki… – przewrócił oczami na samo wspomnienie, kiedy to jemu samemu
nakazywała wyrywać chwasty.
– Naprawdę? – podniosła się na łokciu, z zaciekawieniem słuchając tego, co mówi.
Może nie był taki zły, jak uważała?
– Chciała, żebym znał się na ogrodnictwie, ale…Ja spośród tych wszystkich
kwitnących badyli potrafiłem rozpoznać tylko tulipany! – zaśmiała się.
– Ja lubię kwiaty! Ale te rzadsze! Na przykład orchidee! Stokrotki, a jak byłam
mała zbierałam mlecze! Plotłam z nich wianek…
– Domyślam się, ze wianek! odburknął pod nosem – „Którego nie zdążyłaś jeszcze
zrzucić!”– dodał w myślach i szybko zmienił temat – A jak ci się tu podoba? – wziął
do ust kęs bułki.
– Bardzo przytulnie, tylko te zasłony szpecą ogólny zarys pomieszczenia! –
wskazała na nie gestem głowy.
– A mi się podobają, więc zostaną! Jako jedyne nie przeżyły powstania i są nowe!
– powiedział to co myślał. Najwyraźniej dom nie zrobił na nim podobnego wrażenia
jak na niej.
– Co czytasz? – zapytała po chwili, kiedy znowu zamilkli – Mogę? – spytała po
chwili zerkając na gazetę. Zmrużyła przy tym śmiesznie oczy, wytężając wzrok, by
dostrzec tytuł.
– To nie pismo dla kobiet! Nic z tego nie zrozumiesz! – odpowiedział krótko,
niechcący wyrażając swoją opinię na temat kobiecej obniżonej inteligencji.
– Masz mnie za tępą? Mam to potraktować jak obrazę?! – podniosła lekko ton. To,
że jest kobietą nie oznacza, że ma mniejszą pojemność mózgu.
– To sprawy polityczne, a ty nie masz pojęcia o założeniach Marksa! Więc lepiej
pisz te swoje felietony! – dopiero teraz zauważyła, ze jest na nią zły. Wcześniej jakoś
nie dawał tego po sobie poznać. Wyglądał na zajętego, ale ten ton głosu… Z każdym
kolejnym zdaniem był coraz niższy.
– Jak sądzę, myślisz, że umiejętność obserwowania i opisywania rzeczywistości
posiadają wszyscy? – zmarszczyła czoło.
– Nie…Tylko ci, którzy pojęli alfabet i mogąc pisać wszystko, co im ślina na język
przyniesie, a zdania nie składają się w logiczną całość! Innymi słowy, są bez sensu!
– No jakby inaczej, skoro taka tępa mieszczanka jak ja pisuje do gazet! To chciałeś
powiedzieć?! – oburzyła się. – Za to ty wolisz podzielać poglądy człowieka, któremu
coś się uroiło w głowie! Bo ja na przykład uważam, że trzeba być naprawdę
naiwnym powtarzając jak papuga w kółko Macieju słowa za kimś, bo nie ma się nic
więcej światu do powiedzenia! – odłożył z hukiem sztućce i odsunął się od stołu. –
Równość, braterstwo! Bardzo szlachetne, tylko mało praktyczne! Zamiast pomagać
żebrakom, wy socjaliści wykorzystujecie poparcie tych biedaków, by zdobyć władzę!
I to przy pomocy kogo? Cara moskiewskiego, by potem go zgładzić!
– Dosyć!! – krzyknął – Nie będę słuchać bredni wyssanych z palca od
niedouczonej, pyskatej dziwaczki! – rzucił serwatką na słów i wyszedł.
– Prawda boli proszę pana! – rzuciła mu jeszcze na odchodne.
Tego samego dnia już nie zobaczyła Marka. Wyszedł i wrócił dopiero wieczorem,
kiedy czytała w sypialni lekturę. Nie spowiadał jej się gdzie był, ani co robił. Basię z
resztą nie wiele to interesowało. Widać ciągle uważa się za wolnego. Jak pomyślała:
pewnie włóczył się po spelunach, albo odwiedzał kochanki. Zdążyła już zauważyć,
że denerwuje Marka to, że nie jest taka potulna jakby chciał i nie myśli tak, jak on (że
w ogóle myśli). Od zawsze lubiła zadawać pytania i formułować swoje, z tego idące
wnioski. Dlatego ma twardy światopogląd. Tylko jedna rzecz, była złym
wspomnieniem, o którym od kilku lat nie mogła zapomnieć. Mianowicie stosunek do
Żydów. Nie uważała co prawda, że rządzą tym światem, ale miała do nich wyraźną
niechęć.
Przestała czytać, kiedy tylko usłyszała stukot podeszwy na schodach. Zgasiła
światło, odłożyła książkę i udała, że śpi. Gdy drzwi się otworzyły miała nadzieję, że
sobie pójdzie. Przymknęła oczy i zaczęła się modlić. Łożyła ręce i szeptała cicho.
– Zdrowaś Mario… Żeby tu nie wszedł…Łaski pełna… – wszedł, zamykając za
sobą drzwi. Podszedł bliżej, pomimo ciemności ogarniających pokój. Zamknęła
mocno powieki i czekała co zrobi. Miała jeszcze cień nadziei, że przyszedł tylko do
niej zajrzeć. Myliła się. Rzucił marynarkę na fotel obok łóżka. Usiadł obok niej i
zaczął ściągać buty. Z początku udawała, że tego nie widzi, ale kiedy wstał i zaczął
odpinać guziki od koszuli, zaprotestowała. Zapaliła światło.
– Co ty robisz?! Opuść natychmiast t e n pokój! Żądam, żebyś…– podniosła ton, a
Marek momentalnie odwrócił głowę w jej stronę.
– To jest moja sypialnia, mój dom, a ty jesteś m o j ą żoną! Jestem potwornie
zmęczony! Miałem straszny dzień, a ty mi go wcale nie umilasz jak byłabyś
powinna! Oczywiście, jeżeli miałabyś na uwadze swoje obowiązki jako żony!
Jednakże jestem świadom, że nie jesteś w stanie zrobić tego, o co bym cię mógł
prosić, zatem wybacz, ale z przykrością stwierdzam, że zostaje tutaj! – ściągnął
jednym sprawnym ruchem wierzchnie odzienie i rzucił tak samo na fotel, przy tym
zagadując ją swoim monologiem. Stał teraz przed nią półnagi. Zakryła szybko oczy
dłonią. Mimowolnie jednak rozsunęła palce, podglądając jego muskularna klatkę
piersiową. Poczuła dziwny dreszcz na plecach i zrobiło jej się gorąco.
– Nie patrzę! – rzuciła wściekle, chcąc odgonić dziwne myśli. – Bo nie chcę patrzeć
na ciebie! Jest z ciebie bezczelny…
– Dobrej nocy! – rzucił i położył się na boku, plecami do niej. – I bądź łaskawa
zgasić to światło! – dodał jeszcze, z przymkniętymi oczami. Zrobiła to o co ją
poprosił, jeśli to w ogóle szło nazwać prośbą. Odsunęła się od niego na sam
krawężnik łóżka i odwróciła plecami, tak, jak on.
– Cham! – burknęła pod nosem.
– Nie jestem głuchy, słyszałem! Lepiej uważaj na słowa, bo pomyślą, że jesteś źle
wychowana! I to nie przystoi, tak się wyrażać!
– Zamilcz! – podniosła ton. – I śpij, skoro jesteś tak zmęczony! Nie dziwota, bo
hulackie życie może człowieka wykończyć na amen! A i św. Piotr będzie mieć z
czego rozliczać!
– Sama zamknij oczy i nie gdacz jak bocian! Chcę spać! – odpowiedział krótko, ale
nie mógł się nacieszyć ciszą.
– Bocian klekocze!… – mruknęła do siebie, ale i tak doszło to do jego uszu.
Przewrócił się gwałtownie na plecy.
– Nie mądruj się! Ja z kurami spać nie chodziłem! – zaznaczył.
– Boś ty miastowy zarozumialec! – odwróciła się, mierząc go wrogim spojrzeniem.
– Panienka z okienka! – odpłacił się podobną złośliwością. Zagryzła nerwowo
zęby i odwróciła się do niego plecami, nerwowo zaciągając pierzynę. A Marek z
tryumfalnym uśmieszkiem wreszcie w spokoju mógł usnąć.
VIII
Rankiem wstała cała zesztywniała. Calutką noc przestała na plecach, jak najdalej
od Marka. Bała się ruszyć, by nie spaść z łóżka. Chyba tak naprawdę usnęła dopiero
wówczas, kiedy zauważyła jak miejsce obok niej jest puste. Na jej szczęście jej mąż
nie był śpiochem. Wyszedł, kiedy tylko wzeszło słońce. Okryła się szczelnie pościelą
i przewracając na boczek, nawet nie zauważyła, kiedy zmorzył ją sen. Wstała, kiedy
promyki słońca ostro przedzierały się przed okiennice. Zapominając się zeszła na
śniadanie jedynie okrywając się szlafrokiem, jak to miała w zwyczaju w domu
rodzinnym. Ojciec krzywo na to patrzył, ale pod namową żony, nie komentował jej
zachowania. Kiedy usiadła do stołu od razu doszła do niej Gabrysia, podając na stół
świeżo upieczony przez nią chleb. Basia jednak nie miała apetytu. Postanowiła, że
napije się tylko soku, a ten bochenek zaniesie do kościoła, by proboszcz obdarował ją
nim jakąś biedną rodzinę.
– Cóż to się stało, że pani nie ma humoru? …Zawsze taka wesolutka, a taka
markotna coś ostatnio… – stwierdziła służąca po wnikliwej obserwacji, wysuwając
wnioski.
– Mój mąż jest? – zapytała, ignorując słowa gosposi, jakby to dlaczego ostatnimi
czasy się nie uśmiecha było oczywiste. Nie miała powodu do radości.
– Wyszedł do pana Adama! Kazał pani tą wiadomość przekazać! – postawiła
przed nią szklankę ze świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym. Brodecka go
uwielbiała, co doskonale wiedziała Gabrysia. Zwłaszcza latem. Orzeźwiał i stawiał
na nogi w upale.
– „Dzięki Bogu” – pomyślała. Nie musiała znosić jego paskudnego charakteru.
Jednakże zmrużyła oczy, kiedy zorientowała się, że „uczciwy” Marek Brodecki
wraca wieczorami, a wychodzi skoro świt. – Jeśli śmie myśleć, że z tego domu zrobi
tani hotel… Niech go ręka boska broni! – burknęła pod nosem nieprzyjemnie. Na
szczęście służąca tego nie usłyszała.
Nie pozostawało jej nic innego jak nudzić się samej w domu. Zajęła się czytaniem
lektury. Tym razem była to stara poezja romantyczna jaką znalazła w bibliotece
dzidka Marka. Tu wszystko, nawet książki były sprzed epoki.
Tymczasem Marek Brodecki był zajęty rozmową ze swoim przyjacielem w jego
domu. Tutaj zawsze mógł czuć się jak u siebie. To Adam Zawada był jego
spowiednikiem, kiedy zrobił coś złego, druhem, powiernikiem największych
sekretów i to też On pozwalał zadawać sobie takie pytania na które nikomu innemu
by nie odpowiedział. Na chwilę zaprzestali rozmów o interesach.
– A jak twoja noc poślubna? Owocna? – zapytała, spoglądając na przyjaciela ze
szklaneczką whisky. Usiał na skórzanej kanapie obok Marka.
– Yhym! – odchrząknął, rozluźniając kołnierzyk od koszuli. – Jeśli panna jest
dziewicą nie spodziewaj się zaspokojenia! – odparł nie spoglądając Zawadzie w
oczy. Odwrócił głowę, starając się ukryć grymas jaki namalował się na jego twarzy.
– Bo zaspokojenie dawała ci tylko jedna kobieta?
– Urażasz mnie! – zaśmiał się.
– No dobrze, ale ta w szczególności. Domyślam się, że nie zdołałeś, drogi
przyjacielu, zapomnieć o pani Petit! – uśmiechnął się pod nosem. A Brodecki nie
odpowiedział. – …A że tak powiem inaczej, uściślając… O pięknej Elżbiecie!
– Nie widziałem jej od roku…Nie napisała ani razu od czasu wyjazdu! …A tak
nawiasem mówiąc – ściszył ton do teatralnego szeptu – to przypominam ci, A d a m i
e – specjalnie zaakcentował jego imię, kierując wzrok na niego. – …że romanse,
zwłaszcza te gorące i konspiracyjne, szybko się kończą…To ona nagle zadecydowała,
że jej powołaniem jest stanie u boku męża i rodzenie mu dzieci! – dodał z
rozżaleniem.
– Zawsze mnie to zastanawiało, że nigdy nikt nie nakrył waszej schadzki! – oboje
się zaśmiali.
– Otóż … trzeba się dobrze kryć! A! – podniósł palec w górę – I umieć tak szybko
się ubrać, jak rozebrać! – rzucił z charakterystycznym uśmieszkiem pod nosem.
– …Mniemam, że ty musiałeś być wyjątkowo szybki! – dorzucił lekko z ironią.
Oboje na chwile zamilkli. Marek wstał i podszedł do barku. Nalał sobie czystej i
wybił jednym haustem. Wspomnienie dawnej kochanki musiało go zdenerwować.
Usiadł z powrotem, obracając w dłoni szklankę.
– Eli… – mówił tak do niej pieszczotliwie, nie szczędząc francuskiego akcentu. –
była wyjątkowa…było mi jej żal, że rodzice wydali ją za takiego starca! Rozumiała
mnie…potrafiła wysłuchać! – zaczynając opowieść utkwił wzrok w jednym punkcie.
– A kiedy to? Znajdywaliście może jeszcze trochę czasu na rozmowy? Bardzo
wątpliwe… – Brodecki stracił ją wzrokiem.
– Masz moje słowo honoru! – odparł poważnie – Nie leżeliśmy całymi dniami w
łóżku! …Choć potrafiliśmy kochać się godzinami…Ale nie w tym rzecz! Była bardzo
inteligentna! Znała się na polityce i ekonomi! Czasem przeglądała księgowość naszej
fabryki! – czuł ciepło na samo wspomnienie chwil spędzonych z tą dziewczyną.
– Interesujące! – uśmiechnął się ciepło. – … Nie mówisz o niej jak o zwykłej,
przelotnej miłostce! – przyjrzał się Markowi dokładnie.
– Ja ją …kochałem! – westchnął i wstał. – Nieważne! I tak mi w to nie uwierzysz!
Nikt by nie uwierzył, aczkolwiek było to prawdą! Ale zdanie ojca na ten temat znasz!
…Być może ją przekupił? Lubiła pieniądze, ale to było jedyną jej wadą… – odparł
pewnie.
– A twoja żona? Zdążyłeś ją poznać? Jaka dla ciebie jest? – zamilkł, ale nie widząc
sensu, by okłamywać przyjaciela, odparł zgodnie z rzeczywistością.
– …Jest rozpuszczona jak dziadowski bicz! Dziecinna, uparta jak osioł! Storosz w
ogóle jej nie wychował jak należy! Nie wiem jak mógł sobie pozwolić, by kobieta
wchodziła mu na głowę! Ich zadaniem jest słuchać i być posłuszną! Najpierw ojcu,
potem mężowi! A tymczasem ona chlapie jęzorem co jej się żywnie podoba! Jakby
tego kto słuchał, to pół biedy, ale… Głupia gęś! – ostatnie powiedział ciszej, jakby
wypowiadał na głos swoje myśli. Nie szczędził słów krytyki na temat żony. Czuł się
obrażony. Już dwa razy ugodziła jego męską dumę. Jak na razie nie robi nic, by
chociaż ją polubił. Zawada przysłuchiwał się temu wszystkiemu z uwagą.
– …Może ty nie poświęcasz jej wystarczająco czasu? – zapytał, nie bardzie wierząc
w winę tej skromnej dziewczyny.
– Poświęcam jej tyle czasu, ile to jest konieczne! …Nie wiem…Może kiedyś uda
mi się z nią rozwieść! …Nie chcę całe życie się z nią użerać!
– Mówisz tak, bo w czymś ci zawiniła! …W czym? – dopytał, kiedy Marek
spojrzał na niego wymownie. Już znalazł sedno sprawy.
– Pozwól, że zostanie to moją tajemnicą! …Nawet nie warto o tym mówić…”Bo aż
wstyd” – dodał w myślach.
IX
Marek zjawił się w domu dopiero po porze obiadowej. Basia kazała czekać na jego
przybycie, ale kiedy długo nie wracał zasiadła do stołu sama. Westchnęła głośno,
kiedy służąca stawiała przed nią półmisek z pieczoną kaczką. Czuła się samotnie,
sama w tak dużym domu. Jest stanowczo za przestronny na trzy zamieszkałe w nim
osoby. Jakby budowany wprost dla wielodzietnej rodziny. Niestety jak myślała już
nawet teraz większość z tych pokoi będzie pusta.
– Niechże pani coś zje! Jest pani blada! Człowiek musi jeść, by mieć siłę! Tak nie
można jak pani postępuje!
– Mam dość tego pani! – podniosła lekko głos – Mów mi po imieniu! –
uśmiechnęła się. – Znasz mnie przecież już od maleńkości! …Głupio się czuję…Basia!
– spojrzała Gabrysi w oczy. Ta odwzajemniła ciepły gest.
– A gdzie się podział pani, t w ó j – poprawiła się szybko – mąż? Ledwo go widać
w domu! A ty jak zbity pies chodzisz…. Pan Marek tak dużo pracy ma? Bo potem nie
wiem jak z posiłkami…
– Pan Marek jest panem własnego losu! Jak chce, będzie jadać zimne, albo wcale!
Nim się proszę nie przejmuj! – dźgnęła mocnym ruchem kawałek mięsa na talerzyku
ze srogą miną.
– Nie gniewaj się, bo ja niezłośliwie, ale ja czuje w kościach, że wam się pożycie
małżeńskie nie układa! – nie odpowiedziała, tylko spuściła głowę, zatem gosposia
uznając to za odpowiedź, zaczęła ją pocieszać, tłumaczyć – Ja ci taką starą prawdę
powiem! U nas, na wsi, to z chłopem to trzeba
krótko! Bo wiesz…tam się
wychowała, swoje przeżyła! Dopiero potem do miasta ściągnęłam! – pozwoliła sobie
na małą dygresję – … No i napatrzyła się na chłopów! Zaraz po ślubie, to im jeszcze
życie kawalerskie w głowach! To trzeba ich ukrócić! – Basia zaśmiała się w głos.
– Możliwe! Tylko zależy kogo! Rozpieszczonego mieszczucha się nie da, ale
nieważne! Dziękuję za radę! …Na wsi widać wszystko prostsze…Chciałabym tak za
miasto… Gdzie lasy i pola! Łąki…A nie ulice i zabudowania! Fabryki… – rozmarzyła
się, opierając łokieć o blat stołu. Pogrążona w tej zadumie, nawet nie zauważyła jak
ktoś wchodzi. Stukot oficerek dobiegł ją dopiero w jadalni. Odwróciła głowę, a z jej
twarzy momentalnie znikł uśmiech, a pojawił grymas niezadowolenia. Stanął,
przyglądając się im z daleka. Gabrysia od razu wstała.
– Może pan by zjadł co? Jeszcze ciepłe! Dopiero co zgrzałam! – pokręcił głową.
– Nie, dziękuję! – odparł patrząc na odwróconą w jego stronę Basię ze
skrzywieniem na ustach. – Już jadłem! …Jakby kto pytał, jestem w gabinecie
dziadka! – powiedziawszy to, zniknął za zakrętem.
– Idźże tam dziecko do niego! Pogodzić się! Widać na odległość, że zły na ciebie
jest! A czasem któreś rękę pierwsze musi wyciągnąć! A kobiety to czasem muszą być
mądrzejsze od upartego chłopa! – podniosła jedną brew, insynuując. Basia spojrzała
na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał i nie dodając już słowa więcej, poszła za
Markiem. Zapukała dwa razy, aż w końcu usłyszała: „proszę”. Nacisnęła na klamkę i
weszła.
– To ty? – zerknął na nią spod jakiś dokumentów – Nie mam teraz czasu, idź do
siebie! – dodał spuszczając wzrok z powrotem.
– Jestem u siebie! – odpowiedziała pewnie. Podniósł gwałtownie głowę.
– To idź byle gdzie, tylko z daleka ode mnie! – spojrzał na nią. – Musze to
przejrzeć w s p o k o j u! – zaakcentował ostatni wyraz. A poza tym nie miał ochoty z
nią rozmawiać.
– Chce porozmawiać! – rzuciła wreszcie, ze złączonymi dłońmi.
– Potem! – odpowiedział Brodecki krótko, pochylony nad kartką. Podeszła i
położyła dłoń na dokumentach, jakie przeglądał.
– Teraz! – westchnął cicho, ale się zgodził. Wskazał n krzesło, by usiadła.
Odmówiła krótkim „Postoje”.
– Słucham! – rozsiadł się wygodniej w fotelu, krzyżując ręce na piesi.
– Długo dzisiaj myślałam… – zaczęła niepewnie, więc marek zażądał, by przeszła
do konkretów.
– Ooooo! Niesłychane! I do jakich doszłaś wniosków? Na jaki temat? –
postanowiła zignorować jego ironie i przejść do sedna. Powiedzieć to, z czym tu
przyszła.
– …Chciałabym cię przeprosić! – zmrużył oczy, myśląc, że się zwyczajnie
przesłyszał. – Byłam niemiła… Tylko to chciałam ci powiedzieć! – spojrzała na niego
jeszcze raz, odwróciła się im wyszła, zostawiając go zdziwionego.
***
Basia siedziała w ogrodzie na tyłach domu. Czytała gazetę. Nudziła się strasznie,
nie mając nawet do kogo się odezwać. Marek dalej przesiadywał w gabinecie. Było jej
przykro, że ona wyciągnęła do niego ręka, a on dalej się na nią boczy. Przynajmniej
tak to odebrała. Lubiła tu spędzać czas. W otoczeniu roślin, krzewów, kwiatów. Tak
zastała ją Gabrysia. Biegła zdyszana, jakby zobaczyła ducha. Basia zmrużyła oczy i
zgięła gazetę w pół. Czekała aż do niej dojdzie.
– Co się stało? Pali się? – zapytała, kiedy kobieta przystanęła, nieco się pochylając
do przodu. Z trudem łapała oddech.
– Tragedia, Basiu! Tragedia! – powtórzyła, a Basia rozszerzyła szeroko oczy ze
strachu.
– Coś z Ma… – w tym momencie miała czarne myśli. Pierwszy pomysł, jaki jej
przyszedł do głowy o to, że Marek spisał testament, dlatego nie chciał, by mu
przeszkadzała, a potem palnął sobie w łeb. Jej serce niebezpiecznie podskoczyło. Na
szczęścia Gabrysia jej przerwała.
– Twój ojciec i teść przyjechał, a ja nie mam co podać na kolację! – Basia
odetchnęła z ulgą. – Uszykowałam na nas trzech, a tu taka niespodzianka…Głupia
powinnam wiedzieć, że zawsze trzeba gotować więcej! Bo jak to świadczy o naszej
gościnności! – dziewczynie udało się jakoś stłumić napad śmiechu.
– Spokojnie! Dobra kucharka i z resztek coś upichci! …A gdzie Marek? – zapytała
po chwili.
– To on ich dostrzegł jak szli ścieżką! Kazał iść po ciebie! Czekają w salonie! –
wyjaśniła.
– To chodźmy! – powiedziała Brodecka i obie wróciły do środka.
***
Weszła do salonu i od razu spojrzała na gości. Na ich twarzach pojawiły się
szerokie uśmiechy na jej widok.
– No nareszcie! Ileż można czekać! – rzucił Storosz i poszedł przywitać się z
córką.. To samo zrobił Krzysztof, który powoli zaczął traktować ją jak córkę, o jakiej
marzył. Ta uśmiechnęła się z samozaparciem. Choć widok ojca sprawił jej
przyjemność. Tęskni za domem, mamą.
– Jakoś zeszło! – odparła niepewnie.
– Mówiłem ci, że ta wizyta będzie świetnym pomysłem! – odpowiedział bardziej
do
Storosza
ściszonym
tonem.
Kiedy
przyjaciele
wymienili
ze
sobą
porozumiewawcze spojrzenie, Marek od razu wstał, by nie pomyśleli za dużo.
Podszedł do Basi, obejmując w pasie. Zerknęła na niego ukradkiem przez zaciśnięte
zęby. Wtedy przycisnął ją do siebie mocniej, by nic nie mówiła.
– A my bardzo się cieszymy, że nas odwiedziliście, prawda kochanie? Niech i nasi
ojcowie cieszą się naszym szczęściem! – uśmiechnął się szeroko, a Basia
niepostrzeżenie nadepnęła go na but. – A teraz przepraszamy na moment, musze
zamienić słówko z żoną! –oboje popatrzyli na siebie z zadowoleniem, potem na
młodych i odprowadzili ich wzrokiem.
***
Zaprowadził ją do kuchni. Jak myślał jest to najspokojniejsze miejsce w całym
domu. Zaczęła się wyrywać.
– Co ty robisz?! Puść mnie, póki mówię po dobroci! – podniosła ton
zdenerwowana jego zagraniem. – Umiem drapać! – zaśmiał się i delikatnie odsunął
ją od siebie.
– Odgrywam swoją rolę i tobie też lepiej radzę! – podniósł palec wskazujący w
górę.
– Ja nic udawać nie będę! Nie lubię kłamać jak ty obłudniku! Powiem im całą
prawdę! Że błędem był nasz ślub i że napiszemy pismo do papieża z prośbą o
rozwód! – spoglądała mu w oczy ze złością.
– Będziesz, bo ci tak każę! I nic nie powiesz! Będziesz siedzieć cicho! Rozumiesz? –
mówił spokojnie, nie podnosił głosu, co jeszcze bardziej ją zezłościło. Ona, kiedy jej
się coś nie podobało krzyczała, tupała nogami, protestowała. A w tym była zawsze
szczera.
– A ja nie mam zamiaru cię słuchać! To już nie te czasy, kiedy żony musiały być
posłuszne jak owieczki! – jej ton był wyższy. Prawie krzyczała, ale taka już była, że
nie dusiła emocji w sobie.
– Bę–dziesz! Nie najem się przez ciebie wstydu jeszcze raz! – odpowiedział
nachalniej przez zaciśnięte zęby. Spoglądał jej prosto w oczy. Zezłoszczona również
wbiła w niego, swoje ostre spojrzenie.
– Po moim trupie! Jak zamilknę to na wieki, albo jeśli sam zamkniesz mi usta!
Prędzej nie! – buntowała się, a Marek cały czas obserwował. Na jego twarzy pojawił
się zadziorny uśmieszek.
– Wiesz, że ładniej ci jak się tak złościsz? – spoglądał na nią charakterystycznym
wzrokiem, że aż zamilkła, zastygając w bezruchu. Mrugała powiekami, czując jak na
jej policzkach pojawiają się rumieńce. Brodecki za to dalej jej się przyglądał. Dopiero
teraz dostrzegł urok tych dużych, orzechowych oczu. Były niesamowite, była od nich
mądrość, pewność siebie, a przy tym kobiecość. Całe pomieszczenie ogarnęła cisza.
Słyszała nawet swoje myśli, oddech. Czuła się dziwnie skrępowana, jakby ktoś
powiązał jej ręce i nogi, które i tak robiły się wiotkie, kiedy tak na nią patrzył. Swój
wzrok skierował na jej duże usta, które z bliska wydawały mu się takie powabne i
miękkie. Wzrastało w nim pożądanie. Sam tego nie rozumiał. Tak nagle zalała go fala
gorąca, rozpalająca zmysły. Czuł, że musi ją pocałować. Stopniowo zmniejszał
między nimi odległość, a serce Basi, kiedy się do niej zbliżał, z każdym centymetrem,
biło coraz szybciej. Kiedy niemal dotykał jej ust, cicho wyszeptała.
– Co…ty…
– Knebluję ci usta! – zdążył jeszcze odpowiedzieć i nie mogąc już czekać dłużej,
złożył na jej wargach badawczy, pierwszy prawdziwy pocałunek. Dziewczyna
poczuła jak jej nogi są miękkie jak z waty. Może dlatego, że właśnie tak wyobrażała
sobie pocałunek mężczyzny. Jeszcze nigdy się tak nie czuła. Jej ciało zapłonęło. Nie
chciała uciekać. Być może dlatego, że chciała poczuć na sobie to niezwykłe doznanie.
Kiedy jest przez kogoś pożądana. Niepewnie, ale odwzajemniła pocałunek.
Oderwał się od niej gwałtownie, kiedy usłyszał czyjeś kroki. Gabrysia właśnie
wracała ze spiżarki, niosąc butelkę czerwonego wina pod pachą ze spuszczonym
wzrokiem. Nawet nie zauważyła, że Brodeccy byli w dwuznacznej sytuacji. A dla
Basi to był idealny moment na ucieczkę. Wyślizgnęła się i wróciła do pokoju. Marek
oparł się ręka o ścianę, wydmuchując z płuc powietrze i zaraz potem poszedł za nią.
Po niedługim czasie uznając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku
panowie opuścili domostwo swoich pociech, odmawiając udziału w kolacji z
wymyślonym na poczekaniu przyczyn nagłego wyjścia. Basia, kiedy tylko zamknęli
za sobą drzwi, chciała szybko wymknąć się na górę, ale zagrodził jej przejście, stając
przed nią.
– Gdzie uciekasz?
– Nie uciekam! – odsunęła się. – Jestem zmęczona i głowa mnie pobolewa! Daj mi
przejść, p r o s z ę! – ostatnie dodała nieco ironicznie.
– …Nie dokończyliśmy tamtej rozmowy! – szedł za nią, kiedy ta stopniowo
zaczynała się odsuwać.
– Ja skończyłam i daj mi odejść!
– A co? Boisz się mnie? – uśmiechnął się z lekkim niedowierzaniem, ale
przyjaźnie.
– Nie! …Ja boję się tylko pająków…A ty stoisz mi na drodze, więc zechciej, z łaski
swojej się odsunąć, nim zrobię ci krzywdę! Jestem bardzo niecierpliwa! – odparła
niepewnie.
– Ja też! Dałem ci dość czasu, nie uważasz? – wreszcie stanęła, kiedy poczuła, że
wpadła na ścianę.
– Nie wiem, o czym do mnie mówisz w tej chwili! – skłamała. – Źle się czuję! M u
s z ę się położyć! – podkreśliła.
– Proszę! – przepuścił ją wskazując drogę gestem ręki. – Leż! – wybałuszyła oczy.
– Odsuńże się! Bo zawołam Gabrysię! – zagroziła, wymachując mu palcem
wskazującym dla przestrogi.
– Przestań się opierać! Wiem, że tego chcesz! Tylko udajesz niewiniątko, bym cię
nie dotknął! Oddałaś tamten pocałunek!
– Nieprawda! Odsuń się, bo zacznę krzyczeć! – był już bardzo blisko niej.
– …Pragniesz mnie, tak samo, jak ja ciebie! – odpowiedział teatralnym szeptem.
Był już tak blisko, że czuła jego oddech na szyi. Za to Marek czuł, że zaraz spłonie,
jeśli nic nie zrobi. Ogarnęła nim wcześniej jemu nie znana rządza. Pierwszy raz tak
bardzo chciał posiąść kobietę. Tłumaczył sobie, że to pragnienie jest spowodowane
długim okresem abstynencji, że teraz mógłby rzucić się na każdą. Powstrzymywał
się przez cały pobyt ojca i marzył, by zostali wreszcie sami. Basia patrzyła na niego
przestraszonym wzrokiem, próbując wymyślić jakąś bezbolesną wymówkę.
Wymyśliła. Kiedy nie chciał posłuchać, wywróciła oczy i opadła na podłogę. A dla
Marka po prostu zemdlała.
X
Kiedy zorientował się, co się stało, szybko przykucnął i zawołał Gabrysię. Wziął
nieprzytomną dziewczynę na ręce i ułożył jej wiotkie ciało na kanapie. Próbował ją
ocucić delikatnie pukając po policzku, ale nie reagowała.
– Basia… – rzucił po chwili, kątem oka obserwując wejście do salonu, czy aby
czasem nie pojawiła się w nich gosposia. – Baśka! – nawoływał, ale na marne.
Wówczas zobaczył podbiegającą do nich służącą z watą i wódką w ręce.
– Jezusie Nazarejski! – przerażona przystanęła i zasłoniła dłońmi usta. Brodecka
wydawała jej się taka blada, jakby była umarła.
– Pomóż! Trzeba wódką! – Gabrysia polała watę i podała Markowi, cały czas
wpatrując się przestraszonym wzrokiem na podopieczną. Kiedy Basia poczuła ostrą
woń alkoholu, momentalnie pomrugała oczami i otworzyła oczy, wykrzywiając przy
tym usta w grymasie.
– Co się sta–ło? – wymruczała niezrozumiale. Podniosła się powoli, ale udała, że
nie ma na to wystarczająco sił. Opadła z powrotem na poduszkę. – Głowa mnie
boli… – szepnęła. – Jakby ktoś kuł w niej żelazo…– dodała jeszcze, spoglądając na
męża. Upewniła się przy tym, czy nabrał się na jej grę. Nie zauważyła nic
niepokojącego. Uśmiechnęła się w duchu ze swojego zwycięstwa. Od początku
przybycia tutaj czuła się jak na froncie. Toczy otwartą wojnę z przeznaczeniem i jak
na razie wygrała pierwszą bitwę.
– Usiądź…Może wody, przynieś wody! – polecił służącej.
– Nie…Już dobrze… – usiadła tym razem z pomocą niani.
– Aleś ty blada! Ja mówiła, że trzeba jeść, bo człowiek słabnie! Ale słuchać nie
chce! – zaczęła się tłumaczyć Brodeckiemu. W końcu miała zadbać, by niczego jej tu
nie brakowało.
– Zaprowadź panią do pokoju!
– Sama pójdę! – Brodecka zaczęła się wzbraniać. Wstała, ale kiedy znów udała, że
kręci jej się w głowie i usiadła z powrotem na poduszce przytrzymując skroń, Marek
dodał dobitniej.
– Bez dyskusji! Zaprowadź! – tu zwrócił się do Gabrysi skinieniem głowy. Kobieta
zgodnie z poleceniem pomogła chorej dojść do pokoju.
Jakieś dwie godziny później, kiedy to słońce już dawno zaszło, a zegar wskazywał
godzinę dwudziestą drugą, Marek odkładając pewne papiery, wstał od stołu z
zamiarem sprawdzenia jak czuję się Basia. Wszedł schodami na gorę, gdzie
napatoczył się na wychodzącą z pokoju żony pracownicę.
– Śpi! Niechże pan nie budzi i też się kładzie! …Pewnie złapała jakiegoś wirusa,
przesiadując w tym ogrodzie, albo Bóg jeden wie, co jeszcze! – odburknął coś
niezrozumiale, patrząc nieruchomo na drzwi. Gabrysia przyjrzała się jego twarzy
uważniej i po chwili dodała – Pan się nie denerwuje, ja dopilnuję, ażeby jutro była
zdrowa jak rybka! – uśmiechnęła się pokrzepiająco.
– No dobrze…W takim razie dobranoc! – rzucił i pokierował się do pokój obok
sypialni żony.
– Dobranoc! – odpowiedziała serdecznie i zeszła na dół.
***
Tego dnia pospał dłużej niż zwykle. Kiedy zszedł na śniadanie, zauważył, że
jadalnia jest pusta. Jak pomyślał, Basia musiała już wstać i zjeść. Poszedł zatem do
kuchni, a tam zastał nianię żony, pałaszującą śniadanie.
– Dzień dobry! – przywitał się.
– Ależ ze mnie gapa! Już zaraz, podaję śniadanie! – od razu wstała i chciała
podejść do kredensu, kiedy Brodecki ją zatrzymał.
– Nie trudź się, nie jestem głodny! – rzucił poważnie, zaglądając za okna, skąd
było widać ogród. Pomyślał, ze może tam zastanie Basię, czytającą książkę.
– Ukatrupie, jak doba kocham! Jak to nie głodny? Następny? Niemądry pan, czy
co?
– Basia już wstała? – ignorując jej narzekanie, zapytał z innej beczki.
– Nie, jeszcze śpi. Pewnie zmęczona! – dodała swoje trzy grosze. Marek pokiwała
głową i wyszedł bez słowa. Wszedł schodami na górę i zapukał do pokoju.
Tymczasem Basia z uśmiechem na ustach zajadała się winogronami, wylegując w
łóżku. Machała zabawnie nogami, przechylając głowę raz w jedną, raz w drugą
stronę, nuciła piosenkę. Słysząc jak ktoś puka do drzwi przełknęła ciężko ślinę.
Odstawiła szybko talerzyk, chowając pod łóżko. Wyciągnęła pośpiesznie z szuflady
chusteczkę, którą podrażniła oczy tak, że był czerwone i załzawione. Poprawiła
jeszcze białym pudrem policzki, by wyglądały na blade. Po czym ułożyła się
wygodnie na łóżku, przykrywając po samą szyję.
– Prooo–szęę! – odpowiedziała przeciągle niczym handlarz na targu. Dodała
jeszcze ochrypłą barwę tak, że wyglądała na chorą. Po chwili drzwi się otworzyły i w
głąb pomieszczenia wszedł Marek. Spojrzał na nią szybko i zamknął za sobą
drewniane drzwi. Podszedł bliżej.
– Jak się czujesz? – mogłaby przysiąść, że w jego głosie wyczuła troskę. Albo sama
sobie ją wmówiła. Jej i tak było wszystko jedno po głębszym zastanowieniu.
– …Dooo–brzeee… – ponownie chciała wstać, ale opadła na poduszkę. Nie uszło
to uwadze Marka. Była blada i te oczy… Nie pytając usiadł na skraju łóżka obok niej.
– Zawezwę lekarza!
– Nie ma potrzeby! – odpowiedziała, lekko podnosząc ton.
– Źle wyglądasz, musi cię ktoś zbadać! Już postanowiłem! Idę po niego posłać!
– Nie! – ripostowała pyskato.
– Tak! I nie licytuj się ze mną bo i tak nie wygrasz! Leż! Zaraz do ciebie przyjdę!
– Nie chcę! – odwróciła głowę, przewracając na drugi bok. Zmusiła się do kaszlu.
To jeszcze bardziej utwierdziło Brodeckiego w swojej decyzji.
***
Po około dwóch godzinach lekarz zjawił się już w domu Brodeckich. Nie należał
jednak do ludzi kompetentnych, zatem nie mógł zauważyć, że choroba Basi jest
zwyczajnie urojona. Po obejrzeniu Basi, zawołał do pokoju męża.
– I co z nią, panie doktorze? – zapytał Marek od razu, kiedy ponownie wszedł do
pokoju i wziął lekarza na stronę.
– Wydaje mi się, że to grypa! – rzucił, drapiąc się po czole. Prawdę mówiąc nie
miał pojęcia co dolega „chorej”. – Niech poleży parę dni, yyy…bierze lekarstwa,
…pije dużo ciepłego! – mężczyzna z wąsikiem, wymieniał co mu przyszło do głowy.
– Na pewno to jej pomoże? – zwątpił, przyglądając się mężczyźnie uważniej.
– Tak! Pan zobaczy, żonka będzie zdrowa za dwa, trzy dni! – zapewnił z
uśmiechem – Uszanowanko i polecam się na przyszłość! Zdrówka dla miłej pani! –
ukłonił się jeszcze i opuścił pokój. Brodecki odprowadził go wzrokiem i podszedł
bliżej Basi.
– Lepiej ci?
– Daj mi spokój! Idź sobie! Zarazisz się! – dodała szybko, by jak najszybciej go
wyprosić. O dziwo był cały czas w domu. Jakby naprawdę się nią przejmował, ale
ona w to nie wierzyła. Jak dla niej pewnie chciał się upewnić, czy może nie zostanie
wdowcem w tak krótkim czasie od ślubu.
– „Niedoczekanie twoje” – pomyślała Basia kąśliwie obrażając go w myślach.
– No dobrze, wypoczywaj! Jakbyś czegoś potrzebowała to zawołaj! Będę w pokoju
obok!
– „Bez łaski” – dodała – Dobrze…– tu udała ponownie kaszel.
Minęły wspomniane trzy dni i jak zalecił doktor Basia całymi dniami leżała w
łóżku. Śmiała się w duchu widząc jak wszyscy nadskakują jej zachciankom. Przyszli
nawet jej rodzice odwiedzić chorą córkę. Dla matki chudła w oczach. Basi tak się
spodobało udawanie chorej, ze postanowiła sobie nieco przedłużyć odpoczynek.
Teoretycznie po upływie trzech dób powinna czuć się lepiej, ale jak to określiła
Gabrysia: „ Z Basią jest coraz gorzej”. I miała rację, bo Brodecka jeszcze bardziej
wczuła się w rolę. Udawała osłabioną, małomówną, śpiącą. Dl niej była to zabawa,
bo nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji. Jej rodziciele zamartwiali się,
szukając po kątach lepszego lekarza. A Marek? Z opowieści gosposi i matki Basi,
zaczynał się martwic. Nigdy nie życzył jej śmierci i czułby się źle, jeśli zostałby sam.
Nie miał apetytu, chodził z kąta w kąt. A nawet wszelkie sprawy w fabryce
powierzył Adamowi, by nie opuszczać domu. Basia nie była z tego powodu
zadowolona. Myślała, że w ten sposób się go pozbędzie. A tymczasem skutek był
odwrotny. Nie mogła zrozumieć tej obłudy. Uważała, że pewnie już opija z kolegami
jej pogrzeb, a przed wszystkimi chce wyjść na oddanego męża.
Siedział w gabinecie dziadka i popił jednym haustem wódkę w szklance. Wtedy
drzwi się otworzyły i stanął w nich Zawada. Zauważył jak znowu napełnia
szklaneczkę. Wpatrywał się w trunek nieprzytomnym wzrokiem, nerwowo obracając
szklaneczkę.
– Poszedł? – zapytał przyjaciela i westchnął głęboko.
– Tak…Nie jest w stanie określić choroby… – rzucił spokojnym tonem, widząc, że
jest zdenerwowany, ale skrzętnie to ukrywa. Jedynym wyznacznikiem była dla niego
ta szklaneczka. Nigdy nie pił w południe.
– Szlak! – zaklął głośno. – To już trzeci dzisiaj! Czy w Warszawie nie ma
porządnego specjalisty?! – podniósł ton. – Same nieuki, imbecyle, idioci…Jutro
napiszę depeszę do przyjaciela z Krakowa!…Może on coś poradzi, jak mylisz?
– Nie wiem… Może to jakaś odmiana bakterii? – wzdrygnął ramionami bezradnie.
Wiedziała, że go nie pocieszył, ale sam nigdy nie spotkał się z objawami choroby
biorącymi się z nikąd, bo nie można znaleźć źródła zarazy. – A co jej właściwie jest?
Na co cierpi? Zastanówmy się, może to co da?
– Jest blada, jeszcze wczoraj mogła siedzieć, a dzisiaj już nawet nie może poruszyć
dłonią! Nie ma siły podnieść ręki! …Ma duszności, zawroty głowy…
– Może to suchoty? – wywnioskował, przypominając sobie objawy tej choroby
zakaźnej.
– W płucach nic nie ma! …Albo pan doktor miał zepsuty stetoskop! – dodał ciszej,
bardziej do siebie, ale Adam i tak to usłyszał.
– Marek…A może ona… wiesz… – zasugerował coś, uśmiechając się do siebie.
– Nie! Na pewno nie! – odrzucił przypuszczenia Zawady, jakoby Basia
spodziewała się dziecka. – „Nie ze mną!” – dodał w myślach. – Nie spałem z nią!
…Ostatnio… – poprawił się szybko, kiedy przyjaciel przyjrzał się mu dokładnie. O
mały włos, a popełniłby gafę.
– Przykro mi przyjacielu, ale nie mam już zielonego pojęcia cóż to może
być…Może do niej zajrzymy? – zaproponował.
– Nie, idź sam! – popił znowu wódkę, nie patrząc mu w oczy. – Denerwuje się
jeszcze bardziej na mój widok! – jego ton był jakiś dziwny. Można się nawet pokusić
o stwierdzenie, że smutny.
– Przychodzi mi na myśl, ze skoro lekarze nie umieją powiedzieć, to może ona nie
ciałem, a dusza choruje? Z tęsknoty, za domem? – Marek skrzywił się nieco.
– Nie…Chyba nie…
– To chodźże ze mną! Pewno ucieszy się, jak cię ujrzy, tylko cię nie chce martwić!
Takie już są te kobiety! Wszystko w tajemnicy trzymają, a my musimy się domyślać!
– próbował zażartować, ale Markowi nie było do śmiechu. Zgodził się jednak pójść z
nim.
Kiedy tylko Zawada wyszedł, równie zaniepokojony, co Brodecki, Marek zostając
sam na sam z zoną, usiadł na jej łóżku, patrząc na nią z troskliwie. Basia zmrużyła
nieznacznie oczy.
– Czemu nie idziesz z panem? – wyszeptała, udając, że każde wypowiedziane
słowo przychodzi jej z wielkim trudem.
– Chciałem zostać… Mogę? – nie odpowiedziała, tylko nieznacznie pokiwała
głową z samozaparciem. Nie było jej to na rękę. Była głodna, chciała przekąsić
ciasteczka, jakie skrywała pod łóżkiem, a które wyniosła ukradkiem z kuchni, kiedy
dom był pusty. – …Twoi rodzice martwią się o ciebie…Ja…ja też! …Naprawdę!
– Martwisz się o mnie? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Nieprawda! Pewnie
cieszyłbyś się, jakbym umarła! Mógłbyś znowu podróżować i …i bawić z innymi
kokietkami, znaczy kobietami! – mówiła lirycznym szeptem, patrząc mu pierwszy
raz od dłuższego czasu w oczy. Odwróciła głowę, kiedy zamilkł.
– Nie…byłoby mi przykro! …Smutno! – odpowiedział po dłuższej chwili ze
spuszczonym wzrokiem. – I dom byłby całkiem pusty…bez twojego jazgotu! –
zaśmiała się delikatnie, a on odwzajemnił szeroki uśmiech. Odwróciła momentalnie
głowę, zastanawiając się czy jest w tym wszystkim szczery. Już zdążyła się
przekonać, że potrafi czarować choćby spojrzeniem i kłamać z zimną krwią.
Przymknęła na moment oczy. Otworzyła je dopiero kiedy poczuła na dłoni jego
dotyk. Chwycił jej zimną dłoń, co raczej wynikało z natury, niż z słabego krążenia.
Zaśmiała się sama nie wiedząc czemu.
– Masz ciepłą rękę!
– A ty lodowatą! – też się zaśmiał, ale po chwili nie chcąc jej oszukiwać, dodał
poważniej – …Pojutrze, najpóźniej wieczorem zbada cię mój kolega! Na pewno coś
poradzi! – był to jedna z niewielu osób, którym ufał bezgranicznie.
– A tamci naprawdę nie wiedzą, co mi jest? – było jej trudno uwierzyć, że
oszukała aż tylu mężczyzn, którzy skończyli medycynę.
– Tamci nie mają prawa się nazywać lekarzem! – powiedział to jakby z ukrywaną
pretensją.
– …Jestem zmęczona, chcę spać! – naprawdę jej oczy same się przymykały. Te
ciągłe leżenie w łóżku było dla niej bardziej męczące od noszenia worków z
pszenicą. Zapomniała nawet o ciasteczkach.
– Pójdę już…Śpij dobrze! – posłał jej ciepły uśmiech i chciał wyjść, kiedy go
zatrzymała.
– …Mar–ek? – chyba pierwszy raz zawołała go po imieniu i nic dziwnego, że
ciężko przeszło jej to przez gardło. Odwrócił się do niej twarzą, czekając na to co ma
do powiedzenia. – A nie zostałbyś przy mnie? – jej głos brzmiał niepewnie i też
niepewnie patrzyła mu w oczy. Zamilkł na chwilę, odwzajemniając wzrok, tylko była
jakiś głębszy. Pokiwał głową i usiadł z powrotem na łóżku. Nie wierzyła, że się
zgodzi. Pomrugała jeszcze oczami i powoli na jej powieki spłynął sen.
XI
Obudziły go pierwsze promienie rannego słońca, takie wpadały przez okiennice.
Wyjątkowo wcześnie wyjrzało zza horyzont. Oświetlało ulice miasta i wsi.
Wyznaczało kolejną dobę i jak każdego ranka przypominało, że należy wstać z łóżka
i powitać to, co szykuje dla nas Bóg.
Kiedy tylko gwałtownie otworzył oczy i zamrugał, by poprawić ostrość spojrzenia
w zaspanych jeszcze oczach, ujrzał, że śpi z głową opartą na pościeli. Podniósł się,
masując obolały kark. Dopiero teraz spostrzegł, że przespał tu całą noc. Spojrzał w
kierunku Basi. Spała, tak przynajmniej mu się zdawało na pierwszy rzut oka. Co go
zdziwiło była przykryta po samą szyję kołdrą, a nie zauważył jej ruchu pod pływem
napierania powietrza do płuc. Od razu poczuł na czole kropelki zimnego potu, a jego
serce zabiło szybciej. Tak się zdenerwował, że nie wyczułby pulsu u zdrowego jak
koń człowieka, że nie wspominając już o osobie chorej.
– Basia… Obudź się! – nie reagowała. Jej sen był zbyt głęboki, a może i nawet
wieczny. – Basia! …– lekko ją szturchał, a kiedy dotknął jej rękę była taka zimna.
Szturchnął ją mocniej i dopiero wówczas otworzyła oczy.
– Czeeeego? – mruknęła pod nosem ospale i przewróciła się na drugi bok. – Dajcie
spać…– dodała, po czym ponownie odpłynęła do krainy Morfeusza. Marek
odetchnął z ulgą. Śmierć, którą ujrzał we śnie była tylko senną marą, a on miał
wrażenie, że śni na jawie. Wstał, podchodząc do okna. Odsłonił zasłonkę i od razu
jego oczy poraziło ostre światło. Wyjrzał na ganek i zobaczył znajomą twarz. Nie
dowierzał. Albo po prostu ktoś na górze sprawił ten cud. Po cichutku zamykając za
sobą drzwi zszedł na dół.
– Zaraz powiadomię pana Marka, że ma gościa! – Gabrysia uśmiechnęła się ciepło
do przybysza, kiedy oboje znajdowali się w pokoju gościnnym.
– Wiktor! – rzucił Marek z radością w głosie, kiedy tylko znalazł się w salonie. Był
to chłopak, w wieku Marka, tylko młodszy o kilka miesięcy, od razu wstał.
– Marek? Kopę lat! – panowie przywitali się w niedźwiedzim uścisku, klepiąc po
plecach. – Jak żyjesz? Gdyby nie twój ojciec szukałbym cię po całej Warszawce, a kto
wie, może po całym Mazowszu? …Podobno się ożeniłeś! No no, to która taka
naiwna? – zażartował.
– Z nieba mi spadłeś! – odparł poważnie, zmieniając temat. – Zjawiasz się w samą
porę!
– Co przyjacielu? Cierpisz na nudę? – zaśmiał się. – Może przepiszę ci jakieś
środki uspokajające, byś nie był taki pobudzony!
– Potem! Teraz musisz ją zobaczyć!
– Kogo? Twoją żonę? Aż tak ci się spodobała? No, nie spodziewałbym się tego po
tobie, bracie! Ileż my się znamy? No ile?
– Od małego, póki nie osiedliście z rodzicami w Krakowie! – odparł szybko. – Ale
to teraz nie ważne! Chodź na górę! – ponaglił go, niemal ciągnąc za rękaw od
płaszcza.
– Dobrze, już dobrze! Poznam twoją ukochaną! Prowadźże przyjacielu doli i
niedoli! – zaśmiał się znowu. Humor niezmiernie mu dopisywał. Nic dziwnego. Na
co dzień musiał zarażać uśmiechem innych. Był lekarzem i właśnie po to kończył
medycynę na Uniwersytecie Jagiellońskim, by pomagać chorym. Miał nawet w
planach założyć własny szpital dla biednych i dzieci.
Kiedy tylko weszli do środka, Basia już nie spała. Słyszała zgrzytanie schodów.
Ktoś musiał nimi iść. Z powrotem opatuliła się pościelą i położyła na plecy.
Przymknęła oczy i czekała aż nawiedzi ktoś wejdzie. Po chwili drzwi się otworzyły.
Marek wszedł pierwszy, a Basia momentalnie podniosła powieki.
– Obudziłem cię? – zaprzeczyła ruchem głowy. – Przepraszam! – dodał, kiedy jej
zaprzeczenie nie było zbyt wiarygodne, a ona raczej odegrała to teatralnie. Dopiero,
kiedy Wiktor podszedł bliżej jego mina zrzedła. – Basiu, to Wiktor, mój przyjaciel!
Jest lekarzem! Najlepszym, jakiego znam!
– Od razu tam najlepszym! – odpowiedział skromnie. – Przesadzasz! – dodał
ciszej do Marka.
– Mógłbyś ją przebadać? – zwrócił się teraz do chłopaka.
– Zrobię, co w mojej mocy!
– …Al–e ja nie chcę…– odpowiedziała cicho, jakby z trudem. A tak właściwie bała
się, że cały szwindel wyjdzie na jaw.
– …Pozwolisz, że cię przebada? To dla twojego zdrowia! – zaznaczył. – Wiem, że
to męczące, ale konieczne! …Zgódź się! – poprosił. Poprosił ją. Była tego pewna. Ten
łagodny ton z jakim do niej przemawiał był dla niej tak nowy, tak fascynujący, że nie
miała siły mu odmówić. Liczyła po cichu na łut szczęścia, że jej kłamstwo i tym
razem nie zostanie zdemaskowana.
– No…dobrze… – rzuciła niepewnie, nieśmiało.
– Zostawię was samych! – dodał jeszcze i zamknął za sobą drzwi, opuszczając
pokój.
Marek przeczekał, kiedy Wiktor skończy. Co chwila spoglądał na wiszący zegar z
kukułką i rozmyślał. Kiedy wybiła pełna godzina, aż podskoczył w fotelu. Starał się
nie denerwować, ale to było silniejsze od niego. Nie mógł powiedzieć, że nic a nic ta
dziewczyna go nie interesowała, bo skłamałby przed samym sobą. Czuł się za nią
odpowiedzialny. W końcu jej ojciec powierzył mu nad nią opiekę, oddając jej rękę.
Niedługo potem Wiktor zjawił się na dole.
– I jak? – zapytał poważnie, ale długo nie uzyskiwał odpowiedzi. Za to mina
Wiktora była skwaszona, na co Marek jeszcze bardziej się zdenerwował.
– Nie wiem, jak mam ci to powiedzieć… – odparł szczerze, spuszczając wzrok.
– …Umie–ra? – zapytał niedosłyszalnie. – No mówże wreszcie! To uleczalne?! –
podniósł nieznacznie ton.
– Tak, jak najbardziej! …Bo twoja żona cierpi na…niedopieszczenie! – nie mógł
znaleźć odpowiedniejszego słowa.
– Słucham? – wybałuszył oczy.
– Powiem wprost, bo znamy się jak łyse konie! …Nabiera cię! Nic jej nie jest! Jest
zupełnie zdrowa! …A kobiety przeważnie udają chorobę byśmy my, kochani
mężowie, spełniali ich fanaberie! Albo kiedy nie mają ochoty… – chyba to drugie
uderzyło go najbardziej.
–„Więc to tak” – pomyślał, obwiniając się za to, iż się przejął jej stanem zdrowia.
Dla niego na to nie zasługiwała. Wiktor za to pokręcił głową i klepnął przyjaciela po
plecach. – My tez udawaliśmy chorobę, by nie iść na … lekcje z literatury rosyjskiej! –
zaśmiał się.
– Ty unikałeś! – poprawił go, nie chcąc się przyznać. – Mówisz to z całkowita
pewnością? – zapytał, ale na jego twarzy pojawiała się wściekłość. Nie był już tak
przejęty, jak przed chwilą. Po raz kolejny zrobiła z niego głupca. Jego męska duma
po raz kolejny ucierpiała. Jakby kobieta napluła mu w twarz.
– Jestem absolutnie pewien! …Ooo! Już ta godzina…no nic! Na mnie już pora, ale
mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy! Zatrzymałem się w Hotelu Europejskim! Do
zobaczenie, przyjacielu! – uścisnął mu rękę i wyszedł. Brodecki nawet się cieszył, ze
jego przyjaciel wyszedł tak prędko. Nie umiałby już dłużej trzymać nerwów na
wodzy. Były w strzępach. Wziął jeden większy oddech i szybkim krokiem wchodził
schodami na górę. Wszedł do pokoju bez pukania. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
– …Prze–ciąg? – zapytała cieniutkim głosikiem, jak u pisklaka. Jego żyłka na szyi
jeszcze bardziej się napięła. Zacisnął zęby, aby powstrzymać słowa jakimi by ją teraz
potraktował. Miał naturę impulsywnego choleryka, ale wobec kobiet starał się
opanowywać.
– Jak długo jeszcze chcesz mnie oszukiwać?! – podniósł ton i przełknął ciężko
ślinę.
– Ja? Ale ja… – przerażona przewracała oczami, bojąc się jego reakcji. A jednak…
Wiktor był dobrym lekarzem, choć przy niej się nie wydał. Czekał, kiedy coś powie.
Miał nadzieję, że będzie mieć odwagę się przyznać. Stracił cierpliwość, gdy dalej
milczała. Chciała uciec. Cała aż płonęła się ze wstydu i ze strachu przed jego
zachowaniem. Zdawała sobie sprawę, że postąpiła niemądrze, a teraz spotkają ją
konsekwencje, ale pomimo to nie chciała, by tak na nią patrzył. Jeszcze poprzedniej
nocy wydawał jej się taki…czuły i troskliwy, jak z romantycznej poezji. Bała się jego
gniewu. Odkryła się i usiadła, a kiedy chciała przemknąć koło niego zatrzymał ją i
popchnął na łóżko tak, że z powrotem się położyła. Już po chwili znalazł się na niej.
– Drwisz ze mnie?! Po co to wymyśliłaś? Chciałaś zrobić ze mnie osła?! Myślisz, że
ci to ujdzie na sucho?! – zaczął krzyczeć, nie zważając na jej protesty.
– Zostaw! …Puść! – dodała, kiedy przytrzymywał jej ręce. Przymknęła oczy,
odwracając głowę w bok.
– Jestem aż taki plugawy i odpychający, że nie chcesz ze mną spać?! – w jej oczach
zaczynały połyskiwać łzy –…Chciałem po dobroci, bośmy się nie znali! Nie zrobiłem
tego w noc poślubną, bo mnie o to poprosiłaś, ale teraz to ty mnie zmuszasz, żebym
wziął cię siłą!! …Nawet jeśli nie mam na to najmniejszej ochoty! Chcesz tego?! –
szarpnął ja lekko. – No chcesz, pytam?!
– Nie chcę!! – wykrzyczała mu wreszcie w twarz. – Nie chcę byś mnie dotykał! –
dodała ciszej, już otwartymi oczyma. – To zdenerwowało go jeszcze bardziej.
Zaprzestał się hamować.
– Nie chcesz?!! …To rychło zechcesz! – pod wpływem wszechogarniającego
gniewy, przycisnął ją do łóżka swoim ciałem, a sam robiąc sobie trochę miejsca,
zaczął odpinać skórzany pasek od spodni. Zaczęła się wyrywać i kopać nogami.
Wówczas chwycił ją za kolano i unieruchomił. Wybuchła płaczem, widząc, że jest dla
niej za silny. Dopiero wtedy coś w nim pękło. Otrząsnął się z amoku złości na siebie
za swoją naiwność i na nią. Puścił ją i wstał, bojąc się własnych myśli. Przestraszył
się, że o mały włos popełniłby błąd życia, którego by żałował. Nie spodziewał się, że
może kiedykolwiek tak pomyśleć, a co dopiero… Uregulował oddech, patrząc gdzieś
w martwy punkt. Zamyślił się. Nie mógł zrozumieć, że przed moment naprawdę
chciał tom zrobić. „Dzięki Bogu tylko przez moment” – pomyślał. Przetarł twarz
otwartą dłonią i wyszedł. Basia dopiero po chwili wstała, odprowadzając go
wzrokiem. Otarła mokre policzki. Musiała się uspokoić. Trzymała się za rozkołatane
serce i obserwowała miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Brodecki.
XII
Zmierzchało się. Ulice tego miasta z każdą minutą stawały się coraz to mniej
zaludnione. Jedynie co wyznaczało drogę wędrowcom były uliczne latarnie i blask
księżyca w pełni. Nieprawe kobiety wykorzystywały nadchodzącą noc na igraszki.
Przechadzając się tak tymi uliczkami niedawnej stolicy Polski, Marek obserwował
wystawy sklepowe, pozamykane już dawno przez subiektów. Przeszedł przez
krakowskie przedmieście, obserwując miasto. Był tak zamyślony. W pewnym
momencie spuścił głowę i schował dłonie do kieszeni. Zrobiło się chłodno, a wiatr
dawał się we znaki odkrytej skórze. Wówczas podeszła do niego młoda kobieta
lekkich obyczajów. Zaproponowała, że umili mu chwile samotności swoim
towarzystwem i odpędzi smutek z jego oczu, ale odmówił i obojętnie odszedł bez
słowa. Przechodził obok nie jednego żebraka i już sam nie miał siły się zastanawiać,
czy znaleźli się na ulicy z winy dzikiego kapitalizmu, czy własnego nieróbstwa. Od
czasu do czasu z teatru wracała objęta para kochanków, czy ktoś przejechał na
rowerze.
Brodecki dopiero około 20.0, kiedy za oknami był już ciemno, wszedł do domu po
tym kilkugodzinnym spacerze po mieście. Zapalił światło. Nie zauważył jednak, że
Basia siedzi na kanapie w salonie i na niego czekała. Kiedy usłyszała, jak wraca
(stukot jego charakterystycznego obuwia) wstała, podnosząc za sobą małą
walizeczkę. Marek miał już wchodzić na górę schodami, kiedy wyczuł czyjąś
obecność za plecami. Odwrócił się i ujrzał żonę. Trzymała przed sobą w dłoniach
walizeczkę. Zmrużył oczy nie bardzo rozumiejąc. Otworzył usta, by zapytać co
takiego robi, ale wyprzedziła jego słowa, mimo, że dało się wyczuć w jej zachowaniu
respekt i strach przed Brodeckim.
– Wracam do rodziców! …Na kilka dni…Matka źle się czuje…Muszę jej
towarzyszyć w chorobie…– skłamała, co nie uszło jego uwadze. Nie patrzyła mu w
oczy, kiedy do niego mówiła.
– I już nie wrócisz! – przepowiedział jak wróżbę, z góry wiedząc co też takiego
uczyni.
– Ni–e…Wró–ce…Wrócę! – dodała już bardziej pewna siebie. Początkowo jej głos
był nieśmiały, strachliwy, ale z każdym kolejnym wyrazem głośniejszy i bardziej
dobitny.
– Kłamiesz…– mówił spokojnie, ale wcale nie było mu z jej zamiarem wszystko
jedno. Nie tylko z racji pośmiewiska, jakim byliby oboje, jeśli postaraliby się o
rozwód. A jego zdaniem do tego właśnie zmierzała Basia.
– …Ja…muszę! Inaczej postąpić nie mogę! – zaczęła się kiepsko tłumaczyć.
– Czego: „nie mogę”? – spytał, spoglądając jej w oczy.
–…Nie mogę mieszkać z mężczyzną, którego się boję, a ty mnie przerażasz… –
odparła po dłuższej ciszy ze spuszczoną głową. Między obojgiem panowało
napięcie, nie wiedzieli jak powinni byli się zachować. – Nie chcę! – Marek nie
wiedział, co ma rzec. – …Daj mi spokojnie odejść, a obiecuję, że nikt się nie dowie!
Wyjadę! …Może do Paryża, Wiednia, wszystko mi jedno! Byle daleko…
– Basia… – wyciągnął do niej rękę, ale szybko cofnął, kiedy się odsunęła. – Chce z
tobą porozmawiać… – mimo wszystko kontynuował.
– Mów…Ja słucham…
– Nie tutaj, w gabinecie… Tu ściany maja uszy, a chce, żeby to, co powiem, zostało
między nami… Proszę – dodał, kiedy zauważył, że ten pomysł nie bardzo jej się
spodobał.
– No dobrze… – odparła po chwili zastanowienia. W końcu jedna rozmowa nie
zaszkodzi, a wręcz przeciwnie. Może powiedzą sobie to, czego nigdy wcześniej nie
potrafili.
***
Chwilę później drzwi gabinetu dziadka się zamknęły. Stanął przy oknie, a Basia
przy biurku.
– Usiądź, proszę! – przysunął jej krzesło jak przystało na kulturalnego, obytego
wśród kobiet dżentelmena. Brodecki usiadł na blacie od biurka. Gdyby zajął fotel
naprzeciwko czułby się niezręcznie. To nie jest rozmowa służbowa, a bardzo osobista
i szczera. Przynajmniej taki wysynał założenia.
– …Ooo…o czym chcesz ze mną rozmawiać? – zapytała po chwili krępującego
milczenia – …Muszę iść!
– Sama, o tej porze? To nierozsądne! Najrozsądniej byłoby pozostać tutaj… –
odparł ze spuszczoną głową.
– Według ciebie! Ja sądzę zupełnie inaczej! – wtrąciła. – …Wymyśliłeś tą
rozmowę, by nakłonić mnie do pozostania z tobą? – zapytała, spoglądając mu w
oczy. – Wybacz, ale nie wysilaj się! Już postanowiłam! Odchodzę!
– Śmiem po prostu twierdzić, że teraz zachowujesz się jak rozkapryszona
dziewczynka…
– Szczyt wszystkiego! – furknęła ze złością. – Znam bardziej rozpieszczone osoby!
I nawet jedna stoi tu teraz obok! …I myśli, że za każdym razem może mieć to, czego
dusza zapragnie! – w jej głosie szło wyczuć żal i rozgoryczenia. Zwłaszcza jej
spojrzenie było chłodne i nienawistne.
– To ja powinienem czuć się urażony, nie ty! …Oszukałaś mnie, okłamałaś, a to
nie jest oznaka szacunku, a kpiny! – zmrużyła zezłoszczona oczy i chciała coś
powiedzieć, ale ją uprzedził. – Zważywszy jednak na moje bezczelne zachowanie
wobec kobiety, daje ci wolną drogę…
– Oznacza to, że mogę już spokojnie odejść? – zapytała zniecierpliwiona.
– Najpierw wysłuchasz mnie do końca! – zatrzymał ją, kiedy ta próbowała już
wstać i wyjść.
– A czegoż to ja mam słuchać? Nic nas nie łączy! To małżeństwo już od samego
początku było nieważne! Zostaliśmy do niego zmuszeni! Więc teraz postaramy się o
jego unieważnienie! …Rozejdziemy się każdy w swoją stronę i będziemy żyć po
swojemu! Tego chcesz, prawda?
– Nie, ale nie dajesz mi wyboru… Choć jeśli rozmawiamy o mnie, to chcę, żeby to
małżeństwo dalej istniało…
– Oczywiście! I znam powód! Boisz się gniewu ojca i hańby, jaka spadnie na twoje
nazwisko!
– I twoje! Nie zapominaj, że ty też je nosisz z chwilą, gdy za mnie wyszłaś! –
odwróciła głowę, by na nią nie patrzył. – Powiedz mi…Dlaczego chcesz uciec? Po co
ta choroba wyssana z palca? Żeby zrobić mi na złość? Przelewasz na mnie swoje żale
do ojca, matki?! – podniósł lekko ton, co już jej się nie spodobało.
– A co pan zrobił, żeby to małżeństwo choć trochę przypominało wspólnotę
dwojga ludzi? …Nic! Nie miał pan dla mnie czasu, bo wolał zwiedzać
świat!…Inaczej wyobrażałam sobie te wszystkie chwile, jakimi powinna się cieszyć
żona!
– Przykro mi, że nie spełniłem twoich oczekiwań! – odpowiedział z ironią.
– Bo pan się w ogóle nie starał! …Żółte tulipany… Jak miałby pan możliwość,
przysłałby mi kaktusa z karteczką: „prędzej mi na dłoni kaktus wyrośnie aniżeli
panią pokocham”!
– To ty mnie odtrącasz i nie wiem, dlaczego! Może wreszcie łaskawie mi powiesz,
czemuż to zachowujesz się tak oschle wobec mnie?
– Sam sobie odpowiedź na to pytanie, Marku… – mruknęła pod nosem.
– …Naprawdę się mnie boisz? – zapytał już łagodniej, a ona odwróciła głowę, nie
chcąc odpowiadać. Dla niego było to jednoznaczne. – …Zrobiłem coś, że mogłabyś
tak pomyśleć? …Powiedz! – dopytał, kiedy nadal milczała.
– Nie raz… – odpowiedziała wreszcie, ale cichutko patrząc mu w oczy z
wyrzutem. Mógłby przysiąść na Boga, że w tych dużych, pięknych oczach dojrzał
kumulujące się pod powiekami łzy, które tylko czekają, aby mogły swobodnie
popłynąć po policzku. Był oszołomiony tym, co usłyszał. Wstał i podszedł do okna,
łapiąc się oburącz za głowę. Nie widział w niczym swojej winy, a teraz mu ją
uświadomiła. Zawsze mu się wydawało, że kobiecie nie wiele potrzeba do szczęścia.
Piękny dom, stabilność materialna, modne stroje, rodowe nazwisko, by mogła z
dumą odwiedzać teatry, chodzić na odczyty. Zapomniał jednak o najważniejszym. O
uczuciu, która na dobrą sprawę czuł tylko raz do kobiety, która i tak była mu
zabroniona.
– Przepraszam! – odpowiedział wreszcie ściszonym tonem, bo kierował to słowo
tylko do niej i tylko ona je usłyszała.
– Za co? – zapytała zaskoczona, nie dowierzając, że może ją przepraszać.
Wydawał jej się na to za dumny, by mógł przyznać się do błędu.
– Za wszystko, za dzisiaj… Zwłaszcza za dzisiaj… – poprawił się, odwracając do
niej przodem. – …Wściekłość przesłoniła mi oczy…Za to! – dodał, by nie miała
żadnych wątpliwości. – …Nigdy bym tego nie zrobił, nie na siłę…Powiedziałem tak,
by cię zabolało…Przysięgam na swój honor! … Nie poniżyłbym tak kobiety, bo nie
mógłbym się nazywać mężczyzną, a …śmieciem!
–
Jak
dotąd
to
ja
nie
spełniłam
małżeńskiego
obowiązku…i
Twoich
oczekiwań…Wydaje mi się, że oboje chcemy iść inną drogą, więc nie widzę dla nas
szans…Nie jesteśmy sobie pisani… – odpowiedziała, spuszczając głowę. Bała się jego
spojrzenia. Nie dlatego, że ją przerażało. Dlatego, że ten niesamowity blask
przykuwa jej uwagę, odbiera trzeźwe myślenie. Byłaby gotowa na wszystko.
– Dajmy sobie jeszcze jedną szansę, jeśli tylko masz ochotę… – nic nie
odpowiedziała, zatem dodał – Natomiast jeśli nie wyrazisz zgody, zrozumiem i
pozwolę ci odejść…
– Zgodzę się, jeśli mi coś przysięgniesz … – powiedziała Brodecka zagadkowo.
– Co takiego mam ci przysiąc? – podszedł do niej bliżej. – Spełnię to, jeśli tylko
będzie to w mojej mocy…
– Przysięgnij na pamięć twego dziadka, że jeśli mnie nie pokochasz, powiesz mi o
tym! – zmrużył oczy nie bardzo rozumiejąc.
– Dlaczego miałbym to zrobić? – dla niego pojęcia miłość, a przywiązanie były
wyrazami bliskoznacznymi. Dlatego nie rozumiał dlaczego pragnie o niego takich
obietnic.
– Jeśli kogoś kiedykolwiek kochałeś to wiesz dlaczego… Przysięgnij! – dodała
szeptem. – Ja przysięgnę ci to samo! – popatrzyła mu prosto w oczy. Dopiero teraz
zrozumiał.
– A jeśli któreś nas by to powiedziało…Cóż by to zmieniło? – zapytał podobnie jak
ona.
– …Wszystko! – dopiero teraz zrozumiał. Zrozumiał wszystko. W jej zachowaniu
nie było miejsca na zawiść, żal, czy kaprys. Bała się i to nawet nie jego. Bała się
związku bez miłości. Musiała naprawdę wierzyć w siłę tego uczucia, skoro nie
potrafi budować wspólnoty dwóch ciał i dusz bez niego. Zaimponowała mu? Po
części tak, ale nie chciał się do tego przyznać. Sam tak naprawdę nie wiedział, że
miłość odkrywa tak ważną rolę w małżeństw. Może dlatego, że nigdy nie
wypytywał rodziców o łączące ich relację. Nie wiedział jaka siła może przywiązać
człowieka do drugiej osoby na tyle lat. Nie wiedział czym jest miłość. Znał tylko
pożądanie, zauroczenie, namiętność.
XIII
Siedziała w czterokołowym powodzie konnym, prowadzonym przez woźnicę.
Towarzyszył jej starszy mężczyzna i mały, roczny chłopczyk o śniadej cerze i
tlenionych włosach. Wesoło gaworzył, oblizując palec w buzi. Mężczyzna mógł
podchodzić pod pięćdziesiątkę. Włosy wpadały w odcień szarości, a wyraz twarzy
był dojrzały i ukształtowany. Wieku dodawała mu siwiejąca broda i krzaczaste brwi.
Kobieta w kapeluszu wydawała się być bardzo zamyślona. Była to wyjątkowo
atrakcyjna brunetka, o pięknych, dużych zielonych oczach. Długich rzęsach, o
pełnych i miękkich ustach podkreślonych szminką i kredką oraz kształtnym, lekko
zadartym nosie. Policzki miała zaróżowione, a zęby układały się w równy szereg,
białe niczym śnieg. Długie kosmyki prostych włosów opadały na ramiona. Jej
sylwetka była idealnie wyprofilowana. Duże, jędrne piersi uwypuklone gorsetem i
sprężyste pośladki. I pomyśleć, że ta młoda jeszcze kobieta niedawno wydała na
świat pierwsze dziecko.
Kurczowo trzymała w dłoni gazetę sprzed paru tygodni. Cały czas spoglądała na
zdjęcie, jakie pojawiło się na pierwszej stronie rubryki towarzyskiej. Był na nim
młody Brodecki z obecną już żoną. Uśmiechnęła się do siebie i przejechała z
utęsknieniem palcem po jego twarzy. Podniosła dumnie podbródek i ze spokojem
obserwowała, gdzie się teraz znajdują.
Minęło kilka dni od ostatniej szczerej rozmowy Brodeckich. Teraz, kiedy słońce
wzeszło już wysoko, oboje, choć śpią w osobnych pokojach, zeszli na śniadanie. Było
to już zwyczajem. Przynajmniej rano zamieniali ze sobą parę słów, racząc się krótką
rozmową. Postanowili, że od tego zaczną. Od rozmów, by poznać się lepiej i nabrać
do siebie zaufania. Siedział już przy jednych z wysokich gazetą obok talerza. Stół był
już nakryty przez Gabrysię.
– Dzień dobry! – przywitał się Marek. Odpowiedziała uśmiechem. Widząc jak
Basia zajmuje miejsce przy stole odłożył serwetkę, wstał i szybko podsunął jej
krzesło.
– Dziękuję! – odpowiedziała grzecznie. Nie ukrywała, że zrobiło jej się miło.
Mimochodem się uśmiechnęła. Wzięła do ręki kawałek chleba i smarowała je
masłem. – Widzę, że jak zwykle zaczynasz dzień od czytania… – rzuciła, zaczynając
rozmowę.
– Jeśli ci to przeszkadza, to… – złożył ją w pół.
– Nie, skądże! Jestem już przyzwyczajona do starych nawyków ojca! …Trochę mi
go
przypominasz…–
nie
chciała
tego
powiedzieć.
Zagalopowała
się.
–
Yyy…przepraszam! Pletę trzy po trzy…
– Nie…– odparł z samozaparciem. – No może odrobinę… – zaśmiał się, a ona
delikatnie za nim. – Przywykłem, że albo nie mówisz wcale, albo… – przerwała mu.
– Nadaję jak najęta, wiem! – wyprzedziła jego słowa. Zerknęła kątem oka na
gazetę, która leżała swobodnie w zasięgu jej ręki. Miała ochotę przeczytać jej streść,
ale bała się, że może go to urazić i znowu posądzi ją o to, że nic z tego nie zrozumie.
Marek zauważył jak bije się z myślami.
– Jak chcesz to proszę…już skończyłem! – podniosła wzrok lekko oszołomiona
jego słowami. Zmierzyła Marka zdziwionym spojrzeniem.
– Mogę? – przytaknął skinięciem głowy. – Ostatnio go niego zaglądałam… –
pochwaliła się.
– Dlaczego? – zapytał ciekawsko.
– Chciałam poznać bliżej twoje zainteresowania…
– To nie zainteresowanie! To służba! Służba dobrej sprawie! – odpowiedziała
bardzo poważnie. Spuściła wzrok i niepewnie wzięła czytadło. Przeleciała stronice
wzrokiem.
Wyczytała
między
innymi
o
zbliżającym
się
zjeździe
partii
socjalistycznych w Sanki Petersburgu.
– …Naprawdę w to wierzysz? – nie odpowiedział wprost.
– W co wierzę? Że robotnikom należy pomagać, ochraniać przed kapitalizmem?
– Nie!… W to, że niepodległość Polski szkodzi ruchowi robotniczemu i rewolucji
międzynarodowej! – sprostowała, mówiąc dokładniej. Z wcześniejszymi słowami
zgadzała się w zupełności.
– Szkodzi ideologii! – lekko się uniósł. – Ale skąd masz mieć o tym pojęcie… –
dodał już łagodniej.
– Właśnie, nie wiem! Nie wiem nic o twojej działalności politycznej, aaa…– zacięła
się na moment nieśmiało – …A chciałabym się dowiedzieć o tobie więcej!
– No dobrze… W 1892, kiedy ja byłem w twoim wieku, a ty jeszcze małą
dziewczynką odbył się zjazd polskich socjalistów w Paryżu, który miał na celu
utworzyć jednolitą partię. Ojciec wysłał mnie do Francji, żebym tam studiował,
poznał polską emigrację, a potem wstąpił do francuskiego wojska, ale…– zaśmiał się
na samo wspomnienie – …wolałem zając się czymś pożyteczniejszym…
– Wstąpiłeś do partii, co mu się nie spodobało… – wtrąciła słusznie.
– Nie, początkowo nawet nie miał nic przeciwko…Do roku 93! – Basia słuchała
tego wszystkiego z zaciekawieniem. Miał niesamowicie dobrą pamięć. Znał wszelkie
szczegóły, a ona nie pamiętałaby co jadła wczoraj na obiad.
– I co było dalej? – podparła głowę na łokciu. Opowiadał o tym wszystkim z
niezwykłym zainteresowaniem, co niezmiernie ją zaciekawiło.
– Odszedłem od „niepodległościowców” …Od Piłsudzkiego! Wraz ze swoimi
zwolennikami chciał utopić sprawę socjalizmu! – w jego głosie szło wyczuć niechęć i
wrogość.
– Odszedłeś przez to pisemko? – wskazała na gazetę.
– Poniekąd! …Wróciłem do Warszawy…– odparł półsłówkiem. – Wstąpiłem jako
podlotek do SDKP, od roku, to jest od 1900 SDKPiL! A wcześniej na kongresie II
Międzynarodówki z 1896 będąc w delegacji, poparłem stanowisko partii, że
niepodległościowe hasła PPS są szkodliwe dla ruchu! …Zrozumiałaś cokolwiek? –
zapytał po chwili, widząc Basię milczącą.
– Jedyne co rozumiem to, to, że Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy
opowiada się za kooperacją z SDPRR! Z rosyjskim zaborcą! Naszym wrogiem, z
którym powinniśmy walczyć!
– To nie wina Rosji, tylko polskiej burżuazji, że Polski nie ma na mapie Europy! –
starał się opanować zdenerwowanie.
– Ale powstańcy… – nie dał jej dokończyć.
– Mój ojciec walczył! – rzucił podniesionym tonem – I o mało nie przelałby krwi w
bezsensownej walce, z góry skazanej na porażkę! …Gdyby nie twój ojciec, pewnie
mnie nigdy by nie było…Takie są nasze szanse na niezależność! …Żadne! – pokręcił
głową – Może za sto, dwieście lat!
– Twój dziadek by się za ciebie wstydził, słysząc to wszystko! – pokręciła głową z
niezadowoleniem.
– Czasy się zmieniły… – dodał już ciszej.
– Więc dlatego warto bratać się z caratem? …Nie wiesz co mówisz! Twoja
ideologia nie wróży nic dobrego dla świata! – ostrzegła go, doskonale zdając sobie
sprawę z tego, co mówi.
– Nie rozumiesz mnie, to może lepiej będzie zakończyć tą rozmowę! I już nigdy
do niej nie wracaj!
– No dobrze… – przytaknęła, przyznając mu częściową rację. Na chwilę oboje
zamilkli zatem Basia postanowiła zmienić temat na bardziej przyziemny. – Dzisiaj
odbędzie się odpust w kościele…Razem z proboszczem i moją matką otworzyliśmy
kasę zapomogową dla biednych…Czuj się zaproszony…Będzie mi miło,
jeśli
zechcesz mi towarzyszyć… – spojrzał w jej kierunku, a Basia pogrążyła się z
rozmyślaniach. – Aż dziw, że większość uważa, że jeśli biednym da się pieniądze
wszystko
przepiją,
przehulają…A
właśnie
pieniądze
są
im
najbardziej
potrzebne…Nie ubrania, szybko psująca się żywność…
– Dobrze, pójdę! – przerwał jej wywód. Ona odwzajemniła mu się tylko
delikatnym uśmiechem.
***
Zaraz po zakończeniu mszy wyszli z kościoła. Marek użyczył żonie ramienia.
Zbierało się coraz więcej osób. Dam, szlachciców, bogatych mieszczan, jak i zarówno
biedota.
– Spójrzże! – zawołała, wskazując głową na zmierzającego w ich kierunku
proboszcza. – …Może będzie skory do rozmowy. To bardzo życzliwy człowiek! –
pochwaliła duchownego Basia. – Stójcie, księże proboszczu! – zawołała wesoło
Brodecka, a Marek przewrócił oczami. Nie chciał rozmawiać z kapłanem. Pewnie
wypytywałby go o jego zbyt rzadkie wizyty w kościele, czy wypomniał nieobecność
na spowiedzi Wielkanocnej.
– Nie, innym razem! – na szczęście ksiądz nie usłyszał Basi, zatem mogli przejść
niezauważeni.
– Czemuż to? – zapytała, kiedy pociągnął ją delikatnie w przeciwnym kierunku. –
Nie lubisz go?
– Nie zadawaj tyle pytań! To męczące! – odpowiedział wymijająco. Basia jedynie
zmrużyła lekko naburmuszona oczy. W tym tłumie odnaleźli zaprzyjaźnionych sobie
rodziców.
– Rodzice! Chodźmy, proszę! – rzekła Brodecka, a Marek się zgodził. Podeszli do
nich bliżej, gdyż nie wypadało postąpić inaczej. Basia była bardziej radosna z
powodu widoku rodzicieli. Przywitała się z nimi uściskiem, Marek uściskiem dłoni.
– Widzę, że mój „chorowitek” już w pełni sił! – odparł Storosz z uśmiechem
przepełniającej go radości.
– Więcej strachu niżeli prawdziwej choroby, prawda? – spojrzał znacząco na żonę,
a ta tylko szturchnęła go lekko w bok. Byłoby jej wstyd, gdyby zaczął opowieść o jej
kłamstwie w obecności wszystkich zebranych.
– Dzięki Bogu na strachu się skończyło! – wtrąciła Storosz, głaszcząc córkę po
policzku.
– Tylko żal serce ściska, że tak rzadko nas odwiedzacie… – dodał z westchnieniem
ojciec Basi.
– W fabryce też nie jesteś częstym gościem!
– C h w i l o w o, tato! – zaznaczył nie szczędząc lekko bezczelnego tonu.
– Mam nadzieję, że przyczyną tego zaniedbania jest właśnie ta urocza osóbka! –
kiedy tylko przebywali w swoim towarzystwie nie potrafili wyeliminować ironii i
spięć.
– Oświadczam ojcu, że akurat w tym ma rację, ale też i nie do końca! – specjalnie
złożył zdanie tak niestylistycznie.
Coś z gatunku: „nie potwierdzam, nie
zaprzeczam”. Do dyskusji wtrąciła się matka Marka, by rozluźnić atmosferę. Chwilę
porozmawiali i poszli w swoją stronę, odprowadzeni jeszcze ciekawskimi
spojrzeniami. Zwłaszcza przez starego Brodeckiego. Był bardzo podejrzliwy w
stosunku do syna.
– Dlaczego ojciec tak na Ciebie patrzył? – zapytała zdziwiona.
– Bo mnie dawno nie widział! – odparł zdawkowo. Brodecka mruknęła coś pod
nosem i odwróciła głowę. Przystanęli przy stoisku na datki. Basia chciała osobiście
dopilnować, by to wszystko trafiło do biednych rodzin. Rozglądała się i rozmawiała
z innymi kobietami, kiedy nagle do lady podbiegł góra dziesięcioletni chłopczyk i
ukradł kilka monet, jakie tylko zmieściły mu się w garści.
– Złodziej! Ludzie! – krzyknęła jedna z dam stojących obok Basi. Chłopczyk zaczął
uciekać, nie patrząc przed sobą. Oglądał się za siebie i przypadkowo Marek stanął
mu na drodze. Odruchowo przytrzymał chłopca, słysząc krzyk kobiet. Zaczął się
wyrywać, ale nie miał siły. Marek też nie przytrzymywał go zbyt mocno.
– Spokojnie! – powiedział, by się uspokoił. Od razu dobiegły do nich kobiety,
proboszcz i jacyś dwaj mężczyźni o srogich wyrazach twarzy. Zapewne ich mężowie.
– Antoś, dziecko…Boga w sercu nie masz? – zapytał z troską w głosie ksiądz.
– Paskud jeden! – wtrąciła jedna z kobiet z grymasem. Wtedy dobiegła do niech
Basia. Spojrzała spod byka na Marka, że też złapał do biedne dziecko. Ona
pozwoliłaby mu uciec a sama dopłaciła tyle ile zabrał. Może była zbyt pobłażliwa,
ale bardziej od marka orientowała się w jakiej kiepskiej sytuacji są tacy ludzie.
– Gdzie jest jego matka?! Ukarać trzeba jak bachora na rabusia chowają! – odparł
jeden z zebranych mężczyzn.
– Ja z nim porozmawiam! – zaoferowała Brodecka spoglądając po kolei na
każdego. – W cztery oczy… – zaznaczyła i wzięła chłopca za rękę – Chodź Antek…
Nie bój się! – uśmiechnęła się przyjaźnie. Stanęła z nim z dala od tego zbiorowiska i
przykucnęła, spoglądając mu w oczy. Przetarła mokry od łez policzek.
– Masz! – wcisnęła mu w dłoń banknot. – Idź i daj mamie! Ale to co trzymasz w
rączce musisz oddać! Rozumiesz? – zapytała łagodnie, a on pokiwał głową, ze
spuszczonym wzrokiem. Wysypał na jej dłoń monety. – I nie rób tak więcej… Poproś
mnie, nie trzeba kraść! …A teraz zmykaj do domu… – poczochrała go po włosach.
Chłopiec uśmiechnął się i ruszył biegiem w stronę domu. Wstała, otrzepując
sukienkę, a kiedy odwróciła się ujrzała męża.
– Nie postąpiłaś właściwie… A jak znowu zacznie kraść? – zapytał.
– Wtedy zrobiłabym to samo, co dziś! – pokręcił głową, uznając, że jest jeszcze za
młoda, by cokolwiek wiedzieć o wychowaniu dzieci, a on sam miał o tym blade
pojęcia. W duchu przyznał jej rację. Chyba sam postąpiłby podobnie. – Wracamy! –
dodała, kiedy wyminęła go koło drzewa unosząc krawędzie od sukienki.
***
Szli dróżką w stronę domu. Nie wracali już do tematu chłopca. Praktycznie cały
czas milczeli, albo witali się ze znajomymi osobami na mieście. Wreszcie mogli
zaznać spokoju w domu. Marek otworzył drzwi i przepuścił ją przodem. Wtedy w
przedpokoju zjawiła się Gabrysia, wycierając ręce w fartuszek.
– Dobrze, że państwa widzę! Mają państwo gościa, a właściwie pan Marek… –
oboje spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Nie spodziewali się żadnej wizyty. –
Pani nalegała, czy aby czasem nie mogłaby na pana poczekać! Jest w gościnnym! –
wyjaśniła służąca.
– Pani? – zapytała z niezrozumieniem, obserwując reakcję Brodeckiego. Ten bez
słowa wszedł do salonu. Nie dowierzał własnym oczom. Na kanapie siedziała
piękna brunetka o kasztanowych włosach. Na widok Marka uśmiechnęła się
promiennie i wstała.
– Marek!! – krzyknęła radośnie z francuskim akcentem. – Bonjour! Ça me fait
plaisir de te voir!
– Eli? – wybałuszył oczy. Był totalnie oszołomiony jej widokiem. Nie spodziewał
się, ze jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy. Poczuł dziiwne ukłucie w środku. Nie był
zadowolony, ale ukrywał swoje prawdziwe uczucia pod oznaką uprzejmości i
sztucznego uśmieszku. Kobieta, kiedy tylko znalazł się obok rzuciła mu się na szyję i
pocałowała w policzek.
– Comment ça va?
– Merci, je
vais
bien!
–
uśmiechnęła się
szeroko
i zalotnie.
Zajęty
podtrzymywaniem rozmowy nawet nie zauważył jak nieswojo czuje się w tym
wszystkim Basia. Jak pomyślał pewnie połowy nie rozumie. On porozumiewał się z
nią bez problemu, choć był dla niej także nauczycielem języka polskiego. Jednakże
uczył ją przeważnie słów oznaczających uczucia. Pół Polka pół Francuska, jak
Chopin, często przebywała w Polsce, a po ślubie z Polakiem zamieszkała w
Warszawie. Do czasu, kiedy nie osiedli we Francji.
– Permettez–moi de vous présenter ma femme… Przedstawiam ci… Basia, moja
żona! – przetłumaczył i objął Brodecką w pasie z cynicznym uśmieszkiem patrząc w
oczy byłej.
– Zona? Barrchdzo mi miłło! Elizabeth Petit! – zmierzyła dziewczynę wzrokiem i
ze sztucznym uśmiechem wyciągnęła ku niej rękę.
– Barbara Sto…Brodecka! – poprawiła się szybko i obie uścisnęły sobie dłonie. –
Enchantée de faire votre connaissance!
– Ooo! – zdziwiła się, że stojąca obok kobieta doskonale się z nią porozumiewa.
– Eli, znaczy…– poprawił się szybko, nie chcąc ujawniać przez Basią kim
naprawdę dla niego była. – Elżbieta to moja dawna … przyjaciółka!
– P r z y j a c i ó ł k a? – zaakcentowała Basia, spoglądając to na męża to na
Francuzkę. –
Mettez–vous à l'aise! – uśmiechnęła się z samozaparciem i również
dokładnie się jej przyjrzała. Dla Basi była niczym Afrodyta. Nie była w stanie się z
nią równać urodą. Posmutniała trochę, ale nie pokazała tego po sobie. – Asseyez–
vous! – wymieniła krótkie spojrzenie z Markiem.
– Merci beaucoup! – podziękowała i usiadła na kanapie naprzeciwko Basi i Marka.
– …Alle tu u was miłłłło… – rzuciła po chwili krępującego milczenia. –
Marrku…Mogę porochzmawiać z tobą na osooobności? – pytanie skierowała w
kierunku Brodeckiego – Je voudrais parle a te? – powtórzyła po francusku, bojąc się,
że mógł nie zrozumieć.
– Avec plaisir! – rzucił z przekąsem. Już doskonale znał temat rozmowy, ale nie
miał ochoty go zaczynać. Dla niego to przeszłość.
– Je vous en prie – odpowiedziała za niego, odwracając głowę, kiedy Elizabeth
spoglądała na nią pytająco.
– Później Ci wytłumaczę… – rzekł jeszcze do Basi na odchodne i oboje
pokierowali się w stronę gabinetu.
***
– Co ty tu robisz?! – podniósł ton, kiedy tylko przymknął za nimi drzwi.
Doskonale wiedział, że więcej rozumie niż udaje przez Basią.
– Chciałam się z tobąąą zoobaaczyć! …Tak wiele nas łączy! – wyznała wprost,
spoglądając mu z utęsknieniem w oczy. Te akwamarynowe oczy z niezwykłym
blaskiem i głębią.
– Bzdura! …Wyjechałaś! Zła…złamałaś mi serce! Cierpiałem z twojej winy, więc
po co wracasz?! – był już dość wzburzony. Przysunęła się do niego bliżej i położyła
dłoń na jego torsie.
– Nie mogę bez ciebie żyć! Ciągle o tobie myślę! …Usycham za życia…–
wyszeptała mu wprost do ucha, przytulając się do niego. Założyła mu ręce na szyi.
– Eli… – rzucił z westchnieniem, jakby walczył sam ze sobą. Jego ciało lgnęło do
niej, jak opiłki żelaza do magnesu. Za to umysł kazał mu, by wyprosił ją natychmiast
za drzwi.
– Lubię, jak mnie tak nazywasz… – szepnęła miękko do ucha, drażniąc je
uwodzicielsko oddechem.
– Odejdź! – z trudem odsunął ją od siebie, chwytając za ramiona. – Jestem żonaty!
– zaznaczył z desperacją spoglądając jej w oczy.
– Ja też mam męża, a wtedy nie stanowiło to dla nas przeszkody! – dotknęła jego
policzka, a potem opuszkiem palca gładziła po miękkim zaroście. Wówczas obudziło
się z nim pożądanie. Nadal pragnął jej ciała. Ciała które swego czasu doprowadzało
go do szaleństwa. Było jak zakazany owoc, a mimo to smakowało najlepiej.
– Byłem szczeniacko zakochany! I to był mój błąd! Spełniałem twoje kaprysy, a ty
to wykorzystywałaś!
– Dojrzałam…– wyjaśniła.
– Ja też! Nie chcę oszukiwać Basi tak jak ty oszukiwałaś męża! Nie zgotuję jej tego
samego losu, bo wiem, jak boli zdrada! …A ty mnie zdradziłaś, odchodząc! Bez
pożegnania!
– Napisałam list…Dotarł do Ciebie? – spytała po chwili. Nie odpowiedział na to
pytanie przez dłuższą chwilę, bowiem nawet go nie przeczytał. Spalił w kominku,
kiedy tylko go otrzymał. Nawet nie otworzył.
– Spaliłem! Wyrzuciłem, nie pamiętam! – odparł szybko, jakby ścigał się z
galopującym koniem.
– Mareek …Pragniesz mnie, tak samo jak ja ciebie! Czuje to! Nie opieraj się temu
uczuciu… – przysunęła się blisko, ocierając jego twarz włosami.
– Moja dusza
płonie, kiedy jesteś blisko… – wyszeptała cicho. Ich usta niemalże stykały się w
całość. – Pozwól mi być dla ciebie ważną, jak wtedy…Pamię–tasz? …Ty i ja…w
dusznym pokoju…Te wszystkie wspólne noce…Ucieknijmy daleko, tam, gdzie
okolica będzie nam nieznana a ludzie przyjaźni…– oboje czuli przyśpieszone bicie
serca. Przymknął oczy i po chwili znów poczuł smak jej słodkich ust, złączonych z
jego w namiętnym, pełnym pożądania pocałunku.
Stała tak z oczami powiększonymi do wielkości orzecha. Już myślała, że może od
niego wymagać wierności. Nie spodziewała się, że może myśleć o innej kobiecie w
ich domu. To jak cios w plecy. Na cóż prosił, by ich małżeństwo nadał było ważne,
skoro już na wstępie nie potrafi go uszanować, łamiąc szóste przykazanie? Po raz
kolejny się na nim zawiodła. Wyszła z gabinetu, zamykając drzwi z hukiem.
___________________________________________________
* Bonjour! – Dzień dobry!
* Ça me fait plaisir de te voir – Miło mi cię widzieć
* Comment ça va? – Co słychać?
* Merci, je vais bien – Dziękuję, czuję się dobrze
* Enchantée de faire votre connaissance – Miło mi panią poznać
* Mettez–vous à l'aise – Proszę czuć się jak u siebie w domu
* Asseyez–vous – Proszę usiąść!
* Merci beaucoup! – Dziękuję bardzo
* Je voudrais parle a te? – Chciałabym z tobą porozmawiać
* Avec plaisir – Z przyjemnością
* Je vous en prie – Proszę bardzo
XIV
Nawet nie zauważył, jak drzwi zamknęły się z hukiem, gdy Brodecka opuściła
pomieszczenie. Pewnie gdyby się zorientował, ze była świadkiem dwuznacznej
sytuacji, nie baczyłby na nic i za nią pobiegł, chcąc wszystko wyjaśnić. Oni pomyśleli,
że to przeciąg, bo może chcieli tak myśleć. Ten dźwięk jednak przywrócił Marka do
rzeczywistości. Supły, jakimi go spętała, poluźniły się. Nie udało jej się znów zwabić
go do kryjówki i upolować, jak zwierzynę łowną. Nie zastawiła na niego swoich
pajęczych sideł, niczym czarna wdowa. Ocknął się z letargu i tej rządzy, która
wprowadzała go w stan półświadomości i odbierała trzeźwe myślenie.
Kiedy poczuła, że nie odwzajemnia już jej pocałunków, tylko stoi jak skamielina,
rozłączyła ich wargi i spojrzała na niego z niezrozumieniem. Była pewna, że od
dzisiaj znów połączy ich ten gorący romans, o którym mimo upływu czasu nie
potrafiła zapomnieć.
– Dosyć! – krzyknął – Żądam, byś natychmiast opuściła ten dom! – jego głos był
stanowczy, a on sam był rozwścieczony. O mały włos, a wpadłyby w pułapkę,
zastawioną przez…kobietę.
– Pourquoi? …Ja nie rozuuumiem! – zapytała, kiedy zabrał jej ręce i odsunął na
bok.
– Nie chcę, żebyś mnie nachodziła! Nigdy więcej! …Od dzisiaj nie jesteś tu mile
widzianym gościem! – odpowiedziała nawet na nią nie patrząc. Z trudem
powstrzymywał się przez uszczypliwościami.
– Ale Marek, ja cię kocham! Nie rań mnie w taki okrutny sposób! – po jej policzku
potoczyły się łzy, lecz Brodecki nie potrafił już w nie uwierzyć.
– A ty mogłaś?! – krzyknął, na co ona spuściła wzrok i zamilkła. – Opuść ten dom
po dobroci, nim wyprowadzę cię siłą! – powtórzył bardziej dosadnie. Jej obecność
zaczynała go drażnić.
– Nie zostawiaj mnie! – ponownie się do niego przysunęła, kładąc głowę na klatce
piersiowej, ale tym razem nie dał, aby znowu nim zawładnęła.
– Wynoś się, mówię! – wyszeptał bardzo zrozumiale. Odsunęła się od niego,
patrząc mu w oczy rozbieganym wzrokiem. – Jeśli myślałaś, że znów ci ulegnę, to
jesteś w błędzie!
– Kochasz mnie, tylko jesteś zły! – próbowała mu wmówić.
– Nie, teraz wiem, że nie! I nigdy nie kochałem! – tu skłamał. Sam już nie
wiedział, co właściwie czuł do te kobity. Miłość, czy tylko pożądanie? Do tej pory
myślał, że kochał. Teraz czuł do niej tylko żal i nienawiść. Zrozumiał, że ta kobieta,
która deklarowała, że dla niego porzuci rodzinę i męża, nigdy nie kochała ani tego
bezbronnego chłopczyka, ani mężczyzny u swojego boku, a tym bardziej jego. Jego
zdaniem znów chce się zabawić, bo znudziła jej się rola matki i żony. Kobieta, która
chce porzucić rodzinę, nie jest warta, by została żoną, matka, a tym bardziej, żeby by
mówić o niej jak o damie.
– Jesteś podłym człowiekiem, Marek! Porzucasz mnie, dla tej flądry, twojej żony?
– zdenerwowała się, że od tak po prostu ja odtrącił.
– Nie pozwolę, byś w mojej obecności obrażała Basię! – wystawił palec w jej
kierunku, ostrzegając przed swoim gniewem. – Chyba nie myślisz, że osoba z moimi
korzeniami mogłaby zadawać się z …dziwką! – Eli zacisnęła zęby ze złości. –
Właśnie nią dla mnie jesteś, Eli! Zwykłą salope, tylko zamiast na ulicy, sprzedajesz
się w małżeńskim łóżku! – przechylił głowę, kiedy wymierzyła mu policzek.
– Fils de pute!! – wykrzyczała i wybiegła.
– Adieu! – odkrzyknął na Eli na odchodne. – I bon voyage! – uśmiechnął się do
siebie, czując, że wreszcie zrzucił z siebie ciężar niespełnionej, fałszywej miłości.
Wreszcie zakończył ten etap w swoim życiu.
Poprawił koszulę i zamknął drzwi od gabineciku dziadka. Zeszedł schodami w
niesamowicie dobrym nastroju. Nawet pomyślał, że wybierze się z Basią na spacer
do Ogrodu Botanicznego. Wstąpiła w niego nowa siła. Powoli szedł do w stronę
salonu, myśląc, że właśnie tam znajdzie Brodecką. Zdziwił się, że drzwi prowadzące
do ogrodu są otwarte. Spojrzał jeszcze w stronę, w którą miał iść, a mimo wszystko
wyszedł na zewnątrz. Dopiero wtedy ujrzał Basią. Stała pomiędzy drzewami
owocowymi, odwrócona do niego plecami. Powoli podszedł do niej bliżej, ale ona
nawet nie słyszała zgrzytu zadeptywanej trawy pod jego podeszwami.
– Basia? – zawołał ją, ale odpowiedziała mu w tej samej pozycji.
– P a n i E l i z a b e t h nie zostanie na noc? – specjalnie zaakcentowała, ale jej
głos był przygaszony i smutny. Mógłby przysiąść, że nawet się załamał.
– Pani Petit już nas opuściła! – odpowiedział szybko. Widziała, że żona specjalnie
unika z nim kontaktu wzrokowego. Powiedziawszy to, delikatnie odwrócił Basię w
swoją stronę. Trzymała w ręku chusteczkę.
– …Dlaczego płaczesz? – zapytał zaskoczony i wręcz przestraszony.
– Ze złości! – odpowiedziała mu tonem małej skrzywdzonej dziewczynki.
– A jakiż jest powód tej złości? – zapytał ponownie nie zdając sobie sprawy z jej
rozterek. – Złość na co? – ciągnął, kiedy nie usłyszał odpowiedzi.
– Na kogo! – poprawiła Marka. – Miej choć odwagę się przyznać!
– Do czego? Nie rozumiem! – zmrużył oczy, przyglądając się jej badawczo.
– Że wróciłeś do swojej kochanicy! – wykrzyczała wreszcie.
Te słowa odbiły się echem w jego głowie. Kompletnie zesztywniał, nie wiedząc co
odpowiedzieć. Nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, że mogła przyłapać ich na
schadzce, której tak naprawdę nie było. Nic między nimi, nigdy nie było. Poczuł
silną potrzebę wytłumaczenia się. Chciał coś odpowiedzieć, ale jakby miał
powiązany język.
Basia patrzyła na niego z nadzieją, że może nie był takim obłudnikiem, za jakiego
go teraz uważa. Przez moment pomyślała, że może zaprzeczy temu co widziała i
powie coś, w co uwierzy. Kiedy Brodecki stał jak słup soli bez słowa, uznała jego
milczenie za potwierdzenie jej słów i chciała go wyminąć, lecz w porę oprzytomniał.
– Daj wyjaśnić! – poprosił patrząc jej w oczy, ale szybko ją puścił, kiedy w jej
oczach zauważył iskry wymierzone prosto w niego.
– Okłamałeś mnie! Nie zależy ci na tym małżeństwie, więc daj mi wolność! A mi
nie zależy na pozorach, by nie gadano o nas w towarzystwie snobów!
– Mi też nie! – odparł Brodecki podobnym tonem, co Basia.
– Więc jutro wysyłam pismo do papiestwa! – była bardzo zdecydowaną.
– Wysłuchaj mnie! – rzucił błagalnie, widząc, że Basia mówi jak najbardziej
poważnie. – Ta pani już nas nie odwiedzi! – zapewnił.
– Ooo…Jakże mi przykro…Musisz strasznie cierpieć w swojej powściągliwości! –
zironizowała. – Mniemam, że od dziś, będziecie się spotykać w hotelikach za
miastem!
– Basiu… – złapał ją za rękę, ale szybko ja wyrwała, mimo, że jego dotyk od
zawsze był dla niej przyjemny. – Nie wchodzę dwa razy do tej samej rzeki! A ta
kobieta to już tylko przykra przeszłość. Nie dałem jej nadziei na odnowienie tej
znajomości, mimo, że nalegała, rzucając mi się w ramiona! – czasem potrafił być
szczery aż do bólu – Wyjechała na tarczy!
– Nie wierzę ci! Całowałeś ją!
– Nie ja pierwszy! – wtrącił w trakcie jej potoku słów.
– Zamilcz! – zdenerwowała się, kiedy jej przerwał – Ta piękna kobieta dalej
wzbudza w Tobie pożądanie! – wcale się nie dziwiła. Eli była naprawdę piękna.
Nawet w połowie nie przypominała jego ideału kobiety. Za to równocześnie zdała
sobie sprawę, że Marek podoba jej się fizycznie. Wywołuje u niej dziwną mieszankę
uczuć. Kiedy patrzyła w jego oczy, fala gorąca zalewała ją od środka, a kiedy czuła
na swojej dłoni jego dotyk, dreszcz przechodził jej po plecach. Wcześniej nie czuła
tego mrowienia w żołądku, kiedy był blisko jakiś mężczyzna.
– Nie zaprzeczam, podoba mi jej ciało, ale tylko to! W środku jest zepsuta jak
przegniłe jabłko!…Czyżbyś była zazdrosna? – zapytał po chwili z delikatnym
uśmiechem na ustach.
– W twoich najśmielszych snach! – odburknęła. – Nie wierzę w ani jedno Twoje
słowo! Wierzę w to, co widziałam! – dodała.
– Mój ojciec nigdy nie zdradził matki! – rzucił, mają nadzieję, ze to ja przekona co
do jego prawdomówności. – Wiem to, chociaż od lat nie potrafimy się ze sobą
porozumieć! … Nie łamię danego słowa, chociaż ze względu na Boga w którego Ty
tak wierzysz!
– To się okaże! Daje ci tydzień! Jestem wręcz pewna, że do niej pobiegniesz, jak
spragniony łoś! – wyminęła go i wróciła do swojego pokoju.
_____________________________
* Pourquoi? – Dlaczego?
* Salope – Dz**ka
* Fils de pute – Sk******n
* Adieu – Żegnaj
* Bon voyage – Szczęśliwej podróży
XV
Przez niezasłonięte okiennice wdzierało się światło od księżyca w pełni. Noc była
spokojna, nawet ciepła. Idealna pogoda na spacery, ale nikt nie miał tego w zamyśle.
Na ulicach pełno szubrawców. Wskazówka na zegarze wybiła północ. Korzystając z
tego, ze wszyscy śpią, zeszła schodami na dół. Sama już dawno powinna była już
spać. Jednakże zaczytała się jak to miała w zwyczaju w utworach sprzed półwiecza.
Przynajmniej na moment zapomniała o sprawie z jej mężem i jego kochanką. Tak
właśnie myślała – że nie potrafił się przed nią przyznać do romansu. Cichutko jak
myszka, bez obuwia, na paluszkach zakradła się do biblioteki na dole. Rozejrzała się,
czy nikt aby nie kręci się w pobliżu. Czułaby się trochę nieswojo, gdyby ktoś ze
służby, a nie daj Bóg Marek, zauważył, że wałęsa się po nocach. I o ironio, w
dodatku w takim stroju!
Nacisnęła delikatnie na stalową, wygrawerowaną klamkę i bezszelestnie
zamknęła za sobą drzwi. Stanęła naprzeciwko wielkiego regału ciągnący się po
jednej ze ścian, przez cały pokój. Niewielkie refleksy białego światła księżycowego
padały na jej ciemną w mroku twarz. Zmrużyła oczy i odwróciła się, spoglądając na
drugi, podobny regał. Dwa ustawione były na kształt litery: „L”.
– Gdzież mogło to być? – zapytała samą siebie, przechadzając się wzdłuż pokaźnej
biblioteki od której półłukiem oddzielony jest gabinecik, w głębi pomieszczenia. Nie
miała pojęcia skąd ją wyłożyła. Stanęła w miejscu i założyła ręce na biodrach.
– A tu, na lewo, czwarta od góry półka! – wówczas usłyszała za sobą czyjś głos.
Przestraszyła się tak, jakby przemówił do niej duch. Odwróciła gwałtownie głowę,
łapiąc się dłonią za mostek. Myślała, że będzie tu sama, a jednak nie.
– Czemuś jeszcze nie śpisz? – zapytał nie kto inny jak Marek, który siedział za
biurkiem, przeglądając świstki dokumentów, przy starej lampie naftowej.
– Jaaa… – przeciągnęła samogłoskę, lekko się jąkając. – Ja przyszłam to oddać! –
wskazała na trzymaną w ręku książkę.
– No to i ja widzę! – rozsiadł się wygodniej na krześle, krzyżując ręce na
ramionach. Jej przestraszone oczy wydały mu się tak śmieszne, że nie krył uśmiechu
pod nosem. – Czasem i ja się tu gubię! Dziadek był pasjonatem literatury! Kochał
książki, których mi nie kazał dotykać…Może miał rację! Wtedy byłem nieznośny i
dla zabawy mógłbym pobrudzić je atramentem! – pozwolił sobie na małą dygresję. –
Tylko nie każ mi myśleć, że panny z dobrych domów noc przeznaczają na inne
rozrywki! – humor go nie opuszczał.
– Jakieś znowu rozrywki? – zapytała zmieszana, dotąd w większości milcząca
Basia, nie widząc, że stroi sobie z niej żarty. – Nie robię nic złego…Ino lubię czytać,
dużo czytam! – wyjaśniła, ale dla niego wcale nie musiała się przed nim tłumaczyć.
Brodecki wstał od biurka i podszedł w jej stronę. Basia w tym czasie starała się
dosięgnąć wskazanej przez Marka półki. Wspinała się na palce. Wtedy Marek
zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Nie wydała się zawstydzona, stojąc przed
nim prawie naga, gdyby nie jeden narzucony na siebie materiał sukienki do snu.
Albo po prosu nie zdawała sobie z niczego sprawy. Było jej zbyt gorąco, by wkładać
na siebie to wszystko.
– Może ja pomogę? – zaproponował.
– Nie trzeba! I ja sama potrafię! – Marek zaśmiał się skrycie. W ogóle nie patrzyła
mu w oczy. Może bojąc się, że gdy to zrobi na jej policzkach pojawia się rumieńce.
– Skądże znowu! Nie wątpię, jednakże ja zrobiłbym to szybciej!
– Tak bardzo ci śpieszno, żebym sobie poszła? – zapytała zmieniając temat.
Wreszcie na niego spojrzała.
– Nie chcę byś sobie poszła! Bardzo miło jest mi na ciebie patrzeć! – wybałuszyła
oczy i spojrzała na niego dziwnie.
– Pchy! – zakpiła. – Mówisz tak, bym podejrzeń nie nabrała! Czyżbyś tam kogoś
chował, dobrze myślę? Może i to miejsce ustronne, ale bywają i lepsze!
– Jeśliś taka pewna to proszę! …– zaprosił ją gestem ręki w głąb pokoju. –
Zezwalam, byś się tu rozejrzała! Miej jednak na uwadze te posegregowane kartki,
więc z tego względu, proszę cię, nie narób bałaganu! To księgowość fabryki! Długo
żem ją porządkował, a i zmęczony już jestem! – wzruszyła ramionami lekceważąco.
– Zrobiłabym to i bez twego pozwolenia! – powiedziawszy to, niepewnym
krokiem podeszła bliżej gabineciku.
– W istocie! – potwierdził wybuchając śmiechem. – Znalazłaś już kogo? –
krzyknął, by usłyszała.
– Nikogo! – odpowiedziała rzucając ostatnie spojrzenie na biurko. – …Czego tak
się śmiejesz? – zapytała podenerwowana, kiedy wróciła, upewniona, że są tutaj tylko
we dwoje. – Tym razem uszło ci to na sucho, bo przyszłam za późno, ale
następnym… – przerwał jej wywód.
– No cóż? Kogo będziesz chciała tu spotkać? Już raz ci coś powiedziałem! – dodał
ostatnie już poważniej.
– Kto wie? – zastanowiła się teatralnie – Może jakiegoś czarta pod postacią
kobiety? – zapytała. – Mogę dać sobie rękę uciąć, że tu była! I nie kłam, że nie! –
ponownie się zaśmiał.
– Aleś ty uparta! Tu nikt nie był! – przewrócił oczami.
– Nie wierzę! Jest późna noc, a ty tu! To oczywiste! Ja nie głupia, swoje oczy mam i
widzę!
– Owszem byłem, ale sam! Siedziałem nad papierami! – zapewnił, spoglądając jej
w oczy.
– Drzwi od altanki są uchylone! Nie dbasz o szczegóły, widoczne gołym okiem!
– Tak samo jak tobie, było i mi duszno! Wyszedłem odetchnąć! Oto cała prawda!
– Czyżby? – powątpiewała dalej.
– Uwzięłaś się, czy co? Prawdę mówię, a jeśli nie wierzysz, to ja ci powtarzać
setny raz nie będę! – odparł już zrezygnowany jej nieugiętością. – Idź już spać, bo
bredzisz! Dobranoc! – wyszedł, zostawiając ją samą.
– Ja bredzę?! – uniosła się. – Co za…Wrrrr! – urwała, tupiąc nogą ze złości, jak
rozłoszczona dziewczynka. – Też mi coś! Mądrala jeden! – burknęła pod nosem i
wyszła zaraz za nim.
Stała przed olbrzymim lustrem dwudrzwiowej szafy, kiedy tylko otworzyła oczy i
poderwała się z łóżka. Spoglądała na swoje odbicie. Czy to co powiedział było
prawda? To co powiedział: że miło jest mu na nią patrzeć. Z góry uznała to za
krzywoprzysięgłe pochlebstwo. Doskonale wiedziała, jaki typ kobiety preferuje
Marek. Tym bardziej wydało jej się to niedorzeczne. A mimo to, starała się znaleźć w
sobie to, co przykułoby jego uwagę i ładnie to wyeksponować. Problem jednakże w
tym, że w sobie nic takiego nie widziała. Potrafiłaby jedynie wymienić co jej się w
sobie nie podoba. Począwszy od stanowczo jak dla niej za małych piersi, po nos,
który wydawał jej się za duży.
– Kłamca! „Ale uroczy” – dodała w myślach.
Zrezygnowana, ubrana już w sukienkę zeszła na śniadanie. Przy stole siedział już
Marek. Miała ochotę się cofnąć się i nawet wykonała krok do tyłu, ale odwrócił
głowę. Spojrzał na nią i uśmiechnął się widząc jej naburmuszoną minę.
– Dzień dobry! – rzuciła i jakby nigdy nic usiadła przy stole.
– Mam nadzieję, ze nie zapomniałaś wstać dzisiaj prawą nogą! Chociaż podobno
kobiety tak mają… – rzucił bardziej do siebie z nadzieją, że tego nie usłyszy.
– Co mają?
– Lubią jak to mówią w Wielkopolsce: „odstawiać chimery!”. Jednakże nic się nie
stało. Staram się rozumieć te…gorsze dni! – znalazł jak najłagodniejsze określenie.
– Nie mam gorszych dni! …Znaczy mam, kiedy osoba z która mieszka mnie
bezczelnie oszukuje i kłamie w żywe oczy!
– Ten upór ci wszedł w krew! U was wszyscy w rodzinie tacy? – zapytał, zerkając
na nią spod gazety.
– Nie nazwałabym tego tak! – zaznaczyła.
– Jeśli tak uważasz! – zagryzła nerwowo zęby, widząc, że znowu ja ignoruje,
jednocześnie czytając, co rozmawiając z nią.
– Mógłbyś być tak dobry i odłożyć tą gazetę, kiedy do mnie mówisz? – zapytała
przez zaciśnięte zęby.
– Przecie mówiłaś, że mogę? – spojrzał na nią zmrużonymi oczami. Nie krył
rozbawienia. Już go nie denerwowały jej nieco infantylne złośliwości, a wręcz
przeciwnie.
– Ale teraz mówię tak! – podniosła lekko ton.
– No dobrze, tylko chciałem doczytać do końca! Zainteresowałaś mnie! –
odpowiedział szczerze.
– Czymże niby? – zapytała nie rozumiejąc.
– Twój felieton! No…Może to nie Prus, ale mądrze napisane, doprawdy jestem
pełen podziwu! Zmyślnie omijasz cenzurę! – rozchyliła lekko usta z zaskoczenia. Nie
spodziewała się pochwały, tym bardziej od Marka. Uśmiechnęła się delikatnie.
– Dziękuję! …Ale! – ocknęła się szybko. – Ale nie wiem, co to ma do rzeczy!
– Nic…Myślałem tylko, że sprawi ci to przyjemność jak powiem, że coś robisz
dobrze! Ale może następnym razem zachowam to jednak dla siebie, bo co bym
powiedział i tak będzie źle!
– Tylko: „coś”? – tylko tyle wyłapała z jego wypowiedzi.
– Tylko się nie złość!
– Sam powiedziałeś: „coś”! Coś kojarzy mi się bardziej z czymś nijakim, aniżeli
dobrym!
– Ja tylko…
– Lepiej już nic nie mów! Nie chcę tego słuchać! – wstała od stołu i ruszyła z
kierunku pokoju.
– A śniadanie? – zapytał, odwracając się w jej kierunku.
– Straciłam apatyt! – odburknęła unosząc sukienkę, pobiegła schodami na górę.
Brodecki już nic z tego nie rozumiał. Chciał dobrze, a wyszło jak zawsze. Zamyślił
się, zastanawiając się, co zrobił nie tak, kiedy nie zauważył, że od kilku minut
przygląda się im Gabrysia.
– Coś się stało? – zapytała może trochę wścibsko, ale Marek nawet nie zwrócił na
to uwagi.
– Kaprysi! …Nie rozumiem! – westchnął.
– Pani Basia to od jakiegoś czasu dziwnie się zachowuje! Najpierw zła, potem
znów radosna! W domu taka nie była! Rzadko na kogoś się gniewała! – tłumaczyła
służąca, a Marek słuchał jej szukając jakiejś rady. Może wyjaśnienia.
– No dobrze, w razie czego powiedź, że poszedłem odwiedzić przyjaciela, a
potem do fabryki! – odparł i wymijając ją wyszedł.
***
Marek z Adamem spacerowali starówką, idąc w stronę fabryki. Rozmawiali
chwilę o spisanej wczorajszej nocy przez Marka księgowości. Zawada jednak chcąc
go wypytać jak układają się jego sprawy w małżeństwie szybko zmienił podjęty
chwilę wcześniej przez nich temat. Jednakże marek wyprzedził jego myśli.
– Eli wróciła z Francji… – rzucił z nagła jakby była to najzwyklejsza rzecz na
świecie. Oboje spojrzeli sobie w oczy, a Brodecki zamilkł. Jak gdyby chciał, aby
przyjaciel się domyśli co zrobił, a on nie musiałby mu tego tłumaczyć, jednak Adam
zrozumiał wszystko n odwrót.
– Znów cię omotała? Przecież to zwykła flądra! – Adam – ten, który zawsze unikał
wypowiadania na głos swoich ocen na temat innych, teraz nie potrafił się przed tym
uchronić. Na samą myśl, że Marek, mógłby znowu wplątać się w romans z mężatką
zalewała go krew. Był zwolennikiem, by ten ułożył sobie życie z żoną.
– Wiem! Głupi byłem! …Zrobiła ze mnie niewolnika! I toż to wcale nie była
miłość, a przywiązanie! Łączyło nas tylko łóżko! I dlatego mam szczerą nadzieję, że
już dawno znalazła się w pociągu powrotnym! Nie chcę jej widzieć już nigdy! –
odparł krótko.
– Twój ojciec gdyby to usłyszał, już gnałby do Kościoła dać na Mszę w
podziękowaniu, żeś zmądrzał! – zaśmiał się, ale Marka ten żart nie rozbawił.
– Ojciec jest zadowolony ze wszystkiego, co jest po jego myśli, ale nie chcę teraz o
nim rozmawiać! – uniósł palec wskazujący w górę.
– Jak chcesz! To może wspomnisz coś o Basi? – zerknął na przyjaciela.
– Basia, Basia… – westchnął głęboko z zastanowieniem. – Zobaczyła mnie i Eli!
Weszła, kiedy ja i ona…– rzucił po i odwrócił głowę, bojąc się patrzeć na zmieniający
się wyraz twarzy Zawady.
– Co takiego?! – krzyknął.
– Nie chciałem! Zobaczyła to, czego nie powinna, a teraz…Powiedziałem,
tłumaczyłem, ale nie daje wiary w moje słowa! …Nie chcę, by tak myślała!
– To ona nie taka ci obojętna, skoro interesuje cię to, co o tobie myśli? – zapytał
podejrzliwie.
– Jest dla mnie, jak…jak siostra! Kuzynka! Przywykłem, że jest! – odpowiedział
szczerze.
– A ona czuje podobnie?
– W tym rzecz, że nie wiem! Chyba mnie nie polubiła…– na jego twarzy pojawił
się lekki grymas – Chodzi zła na mnie! Jakaś taka…dziwna jest z zachowania!
– A coś ty myślał? Że jej tak prędko gniew przejdzie?
– Szczerze powiedziawszy…tak! – odpowiedział z lekkim zająknięciem.
– Oj Marek, Marek! Drogi przyjacielu, radzę ci, by skruszyć lód jej serca, musisz jej
pokazać, iż ci zależy! Przypadkiem się składa, ze mam dwa bilety do teatru na jutro!
Zdaje się, że inscenizacja „Dziadów” powinna była ją zainteresować!
– Zdaje się, że tak… – uśmiechnął się pod nosem, nie kryjąc zadowolenia. Miał już
obmyślony plan działania.
***
Niepewnie otworzyła powieki. Sen był miły i przyjemny. Od wczorajszego
poranka praktycznie nie widziała się z Brodeckim. Nawet nie widziała, kiedy wrócił.
Już kładła się spać. Spotkała go jedynie, kiedy chciała napić się wody i poszła do
kuchni. Nie odezwał się do niej ani słowem, zatem poszła, skąd przyszła, odwrócona
na pięcie.
Przeciągnęła się leniwie, na zajmowanej lewej stronie łóżka i z szerokim
uśmiechem powitała nowy dzień. Podniosła oczy i przechyliła głowę w prawo.
Jakież było jej zdziwienie, kiedy zobaczyła, leżący swobodnie na poduszce
pojedynczy, żółty kwiat tulipana. Usiadła natychmiast i powąchała. Zapach był
intensywny i miły w doznaniu. Mimochodem uśmiechnęła się do siebie. Jak
pomyślała Marek musiał się tu zakraść wyjątkowo bezszelestnie.
– Tylko dlaczego? – zadała sobie to pytanie, ale nie potrafiła znaleźć nań
odpowiedzi. Ale bynajmniej pierwszy raz tak bardzo ucieszyła się z kwiatka. Widać,
że był świeżo zerwany z ogrodu. To już nie te „paryskie badyle”, a „najpiękniejszy
tulipan jaki wyrósł z ziemi”.
Wesoła
jak
skowronek
pośpiesznie
zbiegła
po
schodach.
Czuła
się
taka…wyjątkowa i dowartościowana. Uśmiech nie schodził z jej twarzy, a trudno
uwierzyć, że sprawił to jeden, mały gest. Pierwsze kroki pokierowała do ogrodu.
Lubiła tu przebywać i czasem żałowała, że jest tu za rzadko.
– Aleś wy wszystkie piękne… Ale ten jest najładniejszy! Ponad wszystkie kwiaty
świata! – zerknęła jeszcze raz na ten podarowany, delikatnie dotykając opuszkiem
palca jego płatków. Uśmiechała się przy tym promiennie, ukazując śliczne
„dołeczki”. Dotknęła ziemi na której rosły. Była sucha. – Ale zapachem się nie
różnicie! Zapach macie taki sam… – wstała i zaczęła recytować znany sobie
wierszyk, przechadzając się po ogrodzie i w rym machała sukienką.
„Na pobliskiej polanie, przy wrzosowym drzewie,
Rosły dwa tulipany i kochały siebie.
Trawy zazdrościły tej do siebie miłości,
Ptaki im śpiewały o ich szczęśliwej radości.
Cała polana huczała że są tak szczęśliwi,
Bo się oni nawzajem o siebie troszczyli.
On pieścił jej płatki swoimi listkami,
Ona urzekała go pięknymi oczkami.
Lecz gdy wiatr dowiedział się o tej miłości,
Postanowił rozdzielić ich od tej namiętności.
Chuchnął i dmuchnął ile tylko miał siły,
Ona zdążyła szepnąć kocham cię mój miły.
Wpatrywał się w to miejsce, tam gdzie ona rosła,
Wspominał piękne czasy, gdy mu radość niosła.
Sam smutny rósł i ocierał oczy,
Gdy zobaczył że ktoś do niego kroczy.
Ktoś zerwał biednego tulipana,
Gdy wrócił do domu, wstawił go do dzbana.
Jego liście od razu odżyły,
Kiedy panią tulipanową w dzbanie zobaczyły.
Stała tam radosna i płakała,
Że zobaczyła swojego Pana Tulipana.”
Odwróciła gwałtownie głowę a dwa uplecione warkocze obiły się o jej policzki.
Rozszerzyła szeroko oczy. Ujrzała bowiem przed sobą postać swojego męża.
Przyglądał się jej już dłuższą chwilę, ze skrzyżowanymi rękoma. Zawstydzona,
przekręciła głowę i zaczęła owijać kosmyk włosów na palec.
– Rozmawiasz z kwiatami? – zapytał rozbawiony. Nie odpowiedziała.
– Powiedz mi… Jakim cudem zawsze tyś jest tam, gdzie ja? – stała do niego
plecami, bojąc się odwrócić.
– W przeciwieństwie do ciebie chodzę spać późno, a wstaję wcześnie! – podszedł
bliżej. – I tak samo jak ty, lubię tu spędzać czas, zwłaszcza p o r a n k i! – zaznaczył i
westchnął głęboko, wdychając to świeże powietrze. W głębi serca miał coś z
romantyka, ale nigdy się do tego nie przyzna publicznie. – Widzę, że spodobał ci się
prezent…
– Jaki prezent? – schowała za siebie kwiatek.
– Trzymasz w dłoni m o j e g o tulipana, od mnie dla ciebie!
– Nieprawda! Żem go przed chwilą zerwała, a twój wyrzuciłam! – skłamała, nie
chcą się przyznać do prawdy. Na szczęście dalej stała do niego tyłem, więc nie
mógłby spojrzeć w jej oczy. Jej oczy nie potrafiłby skłamać. Podszedł do niej bliżej,
nachylając się na jej ramieniem.
– Nie musisz się odwracać! I tam wiem, że zmyślasz!
– A cóż to za różnica, że twój, czy nie twój? Tulipan, jakich tu wiele! –
przekomarzała się.
– …Bo jeśli mój, to nie usłyszałem jeszcze podziękowań! – szeptał jej wprost do
ucha. Nie wiedziała, czy nagle temperatura powietrza tak gwałtownie wzrosła, że
zrobiło jej się tak gorąco, czy to wskutek złości, że podszedł do niej o metr za blisko.
Fala gorąca zalewała jej ciało od środka, a w brzuchu fruwało jej stado motyli.
Pewnie z głodu, jak sobie tłumaczyła na ten czas. Odwróciła się do niego twarzą i
rzuciła od niechcenia:
– Dziękuję! – opowiedziała wreszcie, jakby myśląc, że po tych słowach odejdzie.
– Tak myślę, iż zasłużyłem sobie na coś więcej! – spuściła na moment wzrok i
uznając, ze naprawdę powinna to zrobić, powtórzyła, już szczerze.
– Naprawdę dziękuję! To było bardzo miłe!
– Nie wątpię, ale ciągle mi mało! – był nieustępliwy w dążeniu do określonego
celu. Oboje na chwilę zamilkli, patrząc sobie w oczy. Basia wolała nie wiedzieć co
takiego Marek ma na myśli. Zastygła w bezruchu. Brodecki, widząc, ze ona nie
przejmuje inicjatywy, pochylił się nad jej głową, a wzrok utkwił nie tyle na jej
pięknych oczach, co pełnych ustach. Przewracała oczami, czując, jak dziwna siła nie
pozwala jej zaprotestować. Nie mogła zrobić kroku. Wpatrzony w jej twarz
kompletnie zapomniał o otaczającej go zewsząd naturze. Wydawało mu się, że to
ona jest najważniejszą częścią tej natury, jak ten świeżo zerwany kwiat. Miał ochotę
znów poczuć smak jej ust, bo zapach jej ciała odbierał mu trzeźwe myślenie. Te
chwile zdarzały się tak rzadko, że każda z nich była dla niego cenna i godna
zapamiętania. Był już bardzo blisko, bardzo blisko. Już za blisko, zatem Basia
obudziwszy się z letargu szybko wspięła się na palce i musnęła wargami jego
policzek. Bez słowa odeszła w stronę drzwi wejściowych do domu. Marek został w
sam, wpatrzony w jej oddalającą się sylwetkę. Westchnął zawiedzony, ale
mimowolnie na jego twarzy pojawił się uśmiech.
XVI
Noc była ciepła, a lekki wiaterek padający na twarz przyjemny. Jednakże na
ulicach nie brakowało kałuż i błot spowodowane przez małą ulewę, która
przetoczyła się przez Warszawę. Oni jednak zdawali się tego nie dostrzegać. Właśnie
wychodzili z Teatru. Na kamiennych chodnikach pojawiły się niewielkie kałuże
wody opadowej i błoto.
Szli powolnym krokiem, począwszy nie odzywając się do siebie ani słowem.
Poczekali chwilkę, aż tłum ludzi rozejdzie w swoje strony. Przeważnie byli to
zblazowani arystokraci, czy bogate mieszczaństwo, włączając w to również
inteligencję. Już dawno się ściemniło, ale mimo wszystko panował ruch. Godzina też
nie była aż tak późna. Kiedy odeszli już kawałek (szli jak to w zwyczaju, pod rękę.
Nie było mowy, by mogło być inaczej). Marek wreszcie odważył się zapytać.
– I jak się podobało? – zapytał spoglądając w jej kierunku. – Doprawdy byłem
mile zaskoczony, gdy zechciałaś przyjąć moje zaproszenie! Bałem się, że
odmówisz…– uśmiechnął się lekko.
Nie spodziewał się, że kiedy zaproponuje jej wieczorne wyjście, ta zgodzi się bez
zawahania. Tylko tu nasunęło mu się pytanie: Czy zrobiła to dla niego, czy dla
„Dziadów” Mickiewicza?.
– Nie wypadało odmówić. Możesz traktować to także jako forma podziękowań! –
odpowiedziała przewrotnie, z głową odwróconą na bok. Próbowała ukryć delikatny
uśmieszek i iskierki w oczach. Czuła się wyjątkowo, kiedy od pewnego czasu Marek
zaczął o nią zabiegać. Przynajmniej tak chciała to odbierać.
– A sztuka była naprawdę zachwycająca! Choć wersja k s i ą ż k o w a podobała
mi się bardziej! – zaznaczyła. – Ale tyś zdaje się nie był w połowie zainteresowany,
tak jak ja, nie mylę się? – dokończyła już z lekką ironią. Widok Marka jak niemalże
przysypia, a z niektórych ważnych dla niej kwestii kpi i wyśmiewa był dla niej
naprawdę irytujący.
– To prawda, cała ta sztuka starych przesączona była naiwnym patriotyzmem, że
aż mdliło! …A ta apropo „starych”…Rodzice zapraszają nas na niedzielny obiad… –
zmrużyła zaskoczona oczy – Zaczną się dąsać, jeśli nie przyjdziemy, a ojciec już
zapowiadał, że odczyta to jako zniewagę!…Będą też i twoi rodzice! – dodał, kiedy
Basia już szykowała odmowne wytłumaczenie. – I ja również nie jestem z tego
powodu zadowolony! – zaznaczył. Myślał, że i ona odbierze to podobnie, a
mianowicie tak samo jak i on nie będzie skora by tam się wybrać. Miał też taką małą
nadzieję. Nie chciałby znowu wysłuchiwać z lekka przydługich kazań ojca.
– W takim razie musimy złożyć im wizytę…Miło będzie zobaczyć ich wszystkich!
– zdobyła się na delikatny, ale szczery uśmiech. Brodecki jedynie przytaknął, lekkim
skinieniem głowy.
***
Następnego dnia Basia postanowiła na przekór sobie udowodnić, że jest
prawdziwą kobietą i zerwać raz na zawsze z obrazkiem przemiłej dziewczynki. W tej
decyzji utwierdziła ją była kochanka Marka. Kiedy przyjrzała się jej dokładnie,
zobaczyła jak bardzo się od siebie różnią. Sama tego nie rozumiała, ale na myśl, że
może być od niej lepsza, dostawała „białej gorączki”. Eli była urodzoną kokietką.
Potrafiła uwodzić mężczyzn i to zdaje się musiało się im podobać. Pamięta jeszcze z
jakim apetytem patrzył na nią Marek. Nie wiedziała, czy dla niego, czy dla siebie,
zapragnęła stać się zmysłową kobietą. Chyba z chwilą, kiedy zdała sobie sprawę, że
może być dla Marka atrakcyjną, chciała się podobać, choć nie była pewna, czy dobrze
robi. Nie do końca rozumiała istotę bycia pociągającą. Nie czuła jeszcze swojej
kobiecości. Obiad u teściów może nie był zbyt dobra okazją, by wypróbować zmianę
na mężu, jednak nie miała lepszej. Ta nadarzyła się sama.
Westchnęła głęboko i powolutku zaczęła schodzić ze schodów, prowadzących do
głównych drzwi. Zniecierpliwiony Brodecki postanowił zaczekać na Basię na
zewnątrz. Był na nią nawet zły, że się tak guzdrze. Kiedy usłyszał dźwięk
zamykanych drzwi, intuicyjnie odwrócił głowę. Nie wiedział, czy ten cud, który
powoli kroczy w jego kierunku widzi na jawie, czy we śnie. Nie poznał własnej żony.
Właściwie jeszcze nigdy nie traktował jej w takich kategoriach. Bardziej jako siostrę,
poza epizodami, kiedy lgnął do jej ciała, co było absolutnie naturalne, niż aktem
kazirodczym. Od pewnego czasu zaakceptował jednak jej sposób bycia, tą
infantylność, a przy tym niezależność, hart ducha i chciał spróbować, mimo
wszystko za radą Adama. Tymczasem miał wrażenie, że naprawdę stoi przed nim
piękna kobieta, a nie nieco kapryśna panienka z dobrego domu. To nie ta Basia, którą
myślał, że zdążył już w całości poznać.
Poczekał, aż do nie podejdzie. Stał tak, jakby zakuto mu nogi w kajdany i nie
może się ruszyć, nie potrafiąc się nie na nią napatrzeć.
– Możemy iść…Chyba, że pojedziemy bryczką! Nie chcę byśmy się spóźnili! –
zaczęła, nawet nie zdając sobie sprawy jakie wywarła na Marku wrażenie. Brodecki
sprytnie się maskował. Za to Basia spuściła wzrok. Była trochę, a nawet bardzo
zawiedzona, że nie zdołała podziałać na jego zmysły. Jak pomyślała: „I ślepiec
dostrzegłby różnice”. Znów westchnęła głęboko z rozczarowaniem.
– Ja wolałbym się przejść, to tylko kawałek… – zrobił to umyślnie. Chciał by droga
przebiegła im jak najdłużej, by mógł patrzeć i patrzeć…Basia była zaskoczona, ale nie
chciała się sprzeczać, więc oboje ruszyli ścieżką prowadzącą do dworka Brodeckich.
***
W godzinach dopołudniowych zostali ochoczo powitani przez rodziców. Nie
mogli się już doczekać ich przyjścia. Niemalże co chwila wyglądali na ścienny zegar.
Zjawili się lekko spóźnieni, co nie było winą wyłącznie Basi ( to przecież Marek
wymyślił długi spacer). Obiad zapowiadał się oficjalny, zatem i strój musiał być
odświętny.
– Basieńko! Córcia, jak tyś wypiękniała! Jak z obrazka zdjęta! – w progu
przywitała ją matka z szerokim uśmiechem. Po chwili zjawili się Krzysztof, Storosz i
pani Ewa.
– Witaj tato! – odparł dotychczas milczący Marek. Wszyscy weszli do środka.
– Już myślałem, że syn mój zgubił drogę na ojcowiznę! – bynajmniej nie chciał
zabrzmieć złośliwie. Wychodziło to samo.
– Niestety, muszę cię rozczarować…Z moją pamięcią jest wszystko dobrze…a
szkoda! – uśmiechnął się ironicznie – Drogę znam! – podniósł palec wskazujący w
górę. – …I po grób nie zapomnę jak mnie dzieckiem z takim wielkim trudem tu
chowałeś, tato! – użył mickiewiczowskiej naleciałości. Jeszcze pamiętał jak ojciec
kazał mu czytać „Pana Tadeusza” za dzieciaka pod przymusem. Wolał biegać i
skakać po drzewach, aniżeli siedzieć przy stole i studiować lekturę.
– No idźże wreszcie! – ponagliła męża pani Maria. – Siadajcie… Siadajcie do stołu!
Jedyne co Marek zdążył zauważyć, kiedy był tak zajęty dyskusją z ojcem, to
wyraz Basi by nie kłapał ozorem, co mu ślina na język przyniesie.
– Jestem tu gościem, a wstyd mi za Ciebie! – szepnęła cicho, kiedy zajmowali
miejsca przy długim stole, już nakrytym smakowitościami.
– To nie musisz! To tradycja tego domu! Przywykniesz! – uśmiechnął się szeroko,
ale ona odwróciła głowę.
Obiad przebiegł i spokojnej, rodzinnej atmosferze. Śmiano, panowie podjęli
dyskusję. Tylko Marek siedział milczący, wpatrzony w swoją żonę. Nawet nie zjadł
za dużo. Przebierał widelcem w talerzu, zastanawiając się co ją skłoniło to takiej
zmiany. Nie dochodziły do niego głosy rozmów. Zamyślony, był pogrążony w
swoim świecie, w którym istniała tylko Basia. Chyba dawno nie widział jej tak
uśmiechniętej i radosnej. Z jej twarzy nie schodził uśmiech. A przy tym siedząc tuż
obok czuł zapach jej perfum, który przyciągał ją do niej jakby była padliną, a on
wygłodniałym zwierzęciem.
Z letargu wybiło go pytanie Storosza:
– A kiedy to ja wnuka doczekam? Już tyle czasu po ślubie, a tu ani widu, ani
słuchu! A ja już nie pierwszej młodości, pan Bóg w każdej chwili na tamten świat
mnie zesłać może!
– Tato! Bóg to w pierwszej kolejności te łajzy zabierze! A dobrym ludziom da
pożyć sto lat! – skarciła ojca Brodecka, nie chcąc tego słuchać. Nie wyobrażała sobie,
by jej ojca przy niej nie było.
– Basia! Ale taka prawda! …Może wnuk już mój w drodze, a zataić to chcecie
przed dziadkiem? – uśmiechnął się szeroko.
– Nic mi o tym nie wiadomo! – odpowiedział dyplomatycznie Marek, by jak
najszybciej zakończyć ten temat. Jakby nie patrzeć dla niego nieco uciążliwy.
– Może i prędzej niż myślisz! Dzieci to prawdziwy skarb, największy dar! – te
słowa skierowała bardziej do Marka, widząc nutkę niechęci w jego głosie. Na pewno
nie raz myślała, jak to jest być matką i chciałaby nią zostać. Marek na dzień dzisiejszy
dzieci traktował bardziej jako obowiązek i dowód męskości, choć je lubił. Może sądzi
tak dlatego, bo nie ma jeszcze własnych.
– Tylko najpierw mąż i żona muszą ze sobą sypiać! Innej rady nie ma! – wyszeptał
jej na ucho. Skarciła go spojrzeniem
– Niekoniecznie! – odburknęła mu na złość i wstała. – Przepraszam, pójdę
obejrzeć ogród! …Są w nim takie piękne kwiaty! – dodała z lekkim uśmiechem i
rozmarzeniem. Najchętniej przeprowadziłaby się na wieś. Tak…na wieś!
– Pójdę ci potowarzyszyć! Oprowadzę cię! – wstał z Anią, wycierając twarz
serwetką.
– Ależ nie trzeba! Poradzę sobie s a m a! – podkreśliła, chcąc być stanowcza.
Podszedł do niej bliżej i cicho powiedział…
– Ależ nie daj się prosić! – zmrużyła oczy domyślając się co też takiego ma na
myśli. Rzucił szybkie spojrzenie w kierunku ojca, zatem przestała się opierać. W tym
momencie pomyśleli o tym samym: chcieli uciec od niewygodnych pytań.
– …Przepraszamy was! – Marek zwrócił się tym samym do zebranych. Chwytając
ją pod rękę, oboje wyszli do ogrodu jak najdalej od rodziców.
Przeszli kawałek, zatrzymując się w gloriecie w stylu francuskim – wymalowanej
na biało z czerwoną kopułą, gdzieś po środku zagospodarowanej zieleni. Oparła się
o barierkę, obserwując widoczek. Marek stanął obok niej.
– Jesteś dzisiaj… – zawahał się – „Piękna kobieta podoba się oczom. Dobra kobieta
– sercu. Pierwsza jest klejnotem, druga zaś skarbem!” – odparł jakby ten cytat miał
„powiedzieć” to, czego on nie potrafi opisać.
– Słuuucham? – przeciągnęła myśląc, że go jej uszu docierają sprzeczne słowa,
jakie teraz przed chwilę usłyszała.
– Napoleon Bonaparte! – wyjaśnił i spojrzał na nią maślanym wzrokiem. Z bliska
wyglądała jeszcze piękniej. Dzisiaj dla niego lśniła jak diament. W tej bordowo–
czarnej sukience, podkreślającej zgrabną sylwetkę, w lekko pofalowanych włosach,
opadających swobodnie na jej odkryte ramiona i z mocniejszym makijażem przybyło
jej kilka lat. Co tylko było na jej korzyść. Zdawała się być dojrzałą i świadomą
kobietą.
– Aaa…Rozumiem…– …tak naprawdę to nie rozumiała. Nie rozumiała i nie
potrafiła znaleźć puenty, bo przecież ona nie jest tym klejnotem, ani diamentem. Nie
dla niego.
Zaczął, kiedy między obojgiem przez dłuższą chwilę panowało milczenie.
– Popieram twego ojca! – rzucił zagadkowo.
– W czymże znowu? Nie wierzę, byś go poparł! Macie inne poglądy… – przerwał
jej wywód nie ma temat. Nie na temat na jaki on chce mówić. Podszedł do niej bliżej,
jak dla Basi za blisko i najchętniej by go od siebie odsunęła.
– …Musimy zacząć zachowywać się jak! mąż i żona – powiedział to niemal
szekspirowskim szeptem. Obrócił ją do siebie twarzą, składając dłonie na jej placach.
Oszołomiona rozchyliła usta, próbując coś powiedzieć, ale język stanął jej kołkiem.
Jedynie patrzyła na niego rozbieganym wzrokiem. – …Robiłaś to umyślnie?
Chciałaś, żebym jak pies za tobą poszedł i tylko czekał aż zostaniemy sami? …Tutaj
możesz podtrzymywać ogień, który rozpaliłaś we mnie przy obiedzie!
– Czyś ty zgłupiał? – powiedziała to śmiertelnie poważnie.
– Tak, jestem głupi, że nie widziałem tego, co powinienem widzieć od razu, a co
tyś starannie ukrywała!
– Niczego przed Tobą nie ukrywałam! Puść mnie…Chcę zobaczyć dalszą część
ogrodu… – próbowała się wysunąć z jego objęcia, ale trzymał ją mocno.
– Nie mogę, bo jak to zrobię to będę żałować! … Zobacz, co ze mną zrobiłaś! –
pochylił się nad jej ustami, które teraz stykały się niemal z jego. – Uwielbiam na
ciebie patrzeć… – przystawił czoło do jej czoła. – …uwielbiam twój zapach… – otarł
swój policzek o jej miękkie i aksamitne kosmyki włosów, szukając drogi do jej ust.
– Pozwól mi uwielbiać cię całą…– ściszył jeszcze bardziej ton, tak, że usłyszała to
tylko ona i . Przymknął oczy i wówczas złączył ich usta w pocałunku – namiętnym i
czułym.
XVII
Nie spodziewała się, że go przyjmie… że przyjmie tą pieszczotę, choć bardzo
nieśmiało i niepewnie, to odda. Niczym nie opisana rozgrzewająca fala ciepła
przeszyła jej ciało, a nogi stały się wiotkie, jakby to zaraz miały się ugiąć pod jej
ciężarem. Jednakże nie mogła upaść, bo miała oparcie silnego męskiego uścisku,
który by jej na to nie pozwolił. Ten pocałunek był dla niej niezwykły. Czuła go całą
sobą, jakby to teraz właśnie poznała to, co było dla niej wówczas nieznane, obce.
Każdy kolejny był śmielszy, a przy tym tak delikatny i subtelny. Uczyła się dopiero
sztuki całowania, a on nie śpiesząc się pokazywał jej ile przyjemności może dać to
doznanie. I musiał przyznać, że szybko się uczy. Pozwoliła zawładnąć instynktowi i
intuicyjnie wykonywała wargami każdy kolejny ruch. Spajała ich wargi w jedność.
Kiedy nie wiedziała co ma zrobić z rękoma, oplótł jej dłonie na swojej szyi, a sam już
pewnie i odważnie chwycił jej podbródek. Druga ręka spoczęła na jej biodrze,
stopniowo muskając palcami materiał sukienki, by wyczuć dotykiem kształt jej
smukłej tali.
Tymczasem nawet nie zauważyli, jak z okiennic wychodzących z salonu na ogród,
widać doskonale glorietę. Przypadek chciał, że do okna akurat podeszła pani Maria.
Zmrużyła oczy niedowierzając własnym oczom, ale w duchu uśmiechnęła się do
siebie, jak i na twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Krzysztofie!
–
zawołała
szeptem
męża,
nie
odrywając
wzroku
od
„zakochanych”. – Pojedźże no do okna! Ino szybko! – nawoływała dalej.
– Pali się? Syna twego szukam! – jak zwykle, kiedy „mały” Marek coś zrobił,
Brodecki tak zwracał się do żony, mówiąc, ze to jej syn. – Już dawno winien przy
stole prowadzić z ojcem poważną rozmowę, ale uciekł, nim się zaczęła! A i gości ktoś
zabawiać musi, bo Brodeckiego juniora dla teściów nie ma! – Brodecka przewróciła
oczami.
– Daj spokój! Nie marudźże i podejdź tu wreszcie! – tym razem dał się przekonać.
– A cóż żeś tam ujrzała? – ociężałym z lekka krokiem, zerknął przez okno,
dokładnie widząc przez sobą ten sam obrazek. Krzysztof nie dowierzając swoim
oczom, przetarł szybko szybkę od okularów i założył na nos, ale i tak nic to nie
zmieniło. Widok był podobny, tylko bardziej wyostrzony.
– Do licha! – zaklął pod nosem. Maria uśmiechnęła się szczerze z zadowolenia,
kątem oka zerkając na oszołomionego męża.
– I słusznie, że synową ojca wolał, aniżeli ojca niedowiarka! – skomentowała i z
gracją klepnęła męża po ramieniu zakrytym marynarką, po czym wróciła do gości.
– Chłystek jeden! – zagryzł nerwowo zęby, po czym wybuchł śmiechem z
własnych słów i równie zadowolony z syna, podobnie jak żona, zasiadł do stołu.
W tym samym czasie Basia nie miała pojęcia, że taka jedna chwila zapomnienia
może przysporzyć jej aż takich wrażeń. Naprawdę musiała przyznać, że w sprawach
miłosnych miała przed sobą prawdziwego mężczyznę. Wręcz uznała, co było do niej
niepodobne, że to, iż zapewnie przez jego sypialnię przewinęło się mnóstwo kobiet,
wyszło mu na dobre. Marek był tą chwilą tak pochłonięty, że przestał panować nad
sobą. Nie patrzył gdzie się teraz znajdują, owładnęła go pożądanie, którego nie mógł
powstrzymać. Pragnął tej kobiety, od kiedy ujrzał ją na przyjęciu zaręczynowym.
Wówczas tej bezbronnej dziewczynki, a dziś ujrzał w niej dojrzała, piękną kobietę.
Zapłonęło w nim to pragnienie pobudzające wszystkie zmysły, odbierające trzeźwe
myślenie, ogarniające całe jego ciało. Pragnienie, które dzisiaj, niekoniecznie teraz
może się spełnić.
Nie zorientował, kiedy z ust, zaczął całować jej szyję. Był jakby w amoku. Istniała
tylko ona. Wówczas do Basi dotarło co też zaraz ma zamiar zrobić. Nie mogła na to
powoli, ponieważ to ani nie miejsce, ani nawet nie wie, czy jest na to gotowa. Nie
wie, czy tego chce…z nim.
– …Nie… – szepnęła cichutko i przekręciła głowę na bok, przymykając oczy.
Kiedy nie przestawał zaczynała się niespokojnie poruszać, wiercić. – Ni–eee! –
powtórzyła już dobitniej. Dopiero teraz usłyszał. Przerwał na moment pocałunek, ale
mimo to był bardzo blisko.
– Co nie? – zapytał, nie bardzo rozumiejąc. Potraktował to jak zwykłą zabawę,
walkę przeciw temu, czego i tak oboje pragną. Na jego ustach pojawił się szeroki
uśmiech rozbawienia i rozluźnienia. Delikatnie stykali się czołami, a Marek w
przerwach na wypowiadane słowa skubał jej wargę, delikatnym pocałunkiem.
– Nie, proszę! – zabrała jego rękę ze swojego biodra i udało jej się wyszarpnąć z
uścisku. Odsunęła się od Brodeckiego o prę kroków. Nie udało jej się uciec. Nie
rezygnował tak łatwo. Przysunął ją do siebie.
– Uciekasz, tylko czemu? Nie broń się przed tym!…Chcesz być ze mną?
– Nie wiem…być może… – odparła przewrotnie.
– Zatem pozwól mi być blisko ciebie! Nie odtrącaj, a daj się ponieść temu, co do
mnie czujesz! …Bo czujesz to co ja, prawda? – zapytał, spoglądając jej w oczy.
– Tylko, że ja nie wiem, co czuję! Nie wiem, czy to co wieczne i trwałe, czy tylko
chwilowe!
– A cóż to za różnica? …Daj się nam tym cieszyć tu i teraz! Chodź… – uśmiechnął
się zachęcająco – Znam takie ustronne miejsce! Nikt nam nie przeszkodzi! – ujął jej
dłoń i chciał gdzieś prowadzić, ale wyszarpnęła się.
– Nie, powiedziałam! – podniosła ton. – Nie wiem, co mam jeszcze rzec, byś
zrozumiał!
– Basiu…Nie bój się, do tego nie trzeba wielu słów!
– Zaiste! – zironizowała śmiejąc się przy tym. – A ja nie zrobię niczego, jeśli
jakikolwiek mężczyzna będzie przekonywać mnie milczeniem!
– Przed momentem przekonywać cię nie musiałem! …Cholera! Więc o co ci
chodzi?! – podniósł ton, już lekko podenerwowany.
– Nie chcę być tym, kim ty pragniesz, żebym była!! – krzyknęła, a on popatrzył na
nią z niezrozumieniem. Dodała. – Nie zrobisz ze mnie swojej kolejnej kochanki!
– A co w tym takiego złego! Jak oboje tego chcemy? Nie udawaj świętoszki!
Jesteśmy małżeństwem tak? To normalne i nie obrazisz tego swojego Boga! – to już
kolejny raz, kiedy zabawiła się jego uczuciami. Nie mógł na to pozwolić. Jego duma
mu ma to nie pozwalała.
– Bluźnierca i cynik! – popatrzyła na niego z nutką złości.
– Mów jak chcesz, ale wiem, że wkrótce sama do mnie przyjdziesz! – dodał już z
lekkim uśmiechem na twarzy. Był tego tak pewny jak tego, że Sankt Petersburg jest
stolicą carskiej Rosji.
– Pchy! – prychnęła i poszła w kierunku wejścia do domostwa teściów.
– Niech to szlag! – zaklął i założył ręce na głowę. Pochodził tak chwilkę, by się
uspokoić. Nie był zdenerwowany. To raczej efekt tego, co robi z nim ta dziewczyna.
Obiad przedłużył się tak, że zostali aż do kolacji. Jak to określiła pani Maria: „Tak
rzadko ostatnio widuje syna, że skoro już raczył ich odwiedzić, trzeba przytrzymać
go w rodzinnym domu trochę dłużej. Kiedy tylko wrócili do domu, Basia zamknęła
się w pokoju i położyła spać. Długo jednak sen nie mógł spłynąć na jej powieki.
Wpatrywała się w sufit i rozmyślała. Nie mniej niż Marek, który zastanawiał się, czy
aby naprawdę zrobił coś nieodpowiedniego, skoro tylko pokazał jak bardzo pragnie
własnej żony.
Wstała bardzo wcześnie i nie chcąc spotkać Marka, poszła od razu do kuchni.
Nalała sobie świeżego mleka i usiadła przy stole. Była smętna, a jej oczy dziwnie
smutne, bez błysku. Tak zastała ją Gabrysia.
– Ooo dzień dobry Basieńko! – uśmiechnęła się jak zwykle szczerze i radośnie. Aż
dziw, że w tej jednej osobie mieści się aż tyle radości życia. – A coś ty znów taka
markotna? Nie można się smucić, bo dobrze na zdrowie nie robi! – dosiadł się do
podopiecznej.
– A z czego tu się cieszyć? – westchnęła i zaczęła mieszać łyżeczką w cukrze.
– Jakże z czego, moje dziecko? Tyś młoda, ładna a i męża masz dobrego! Toż to
same powody do radości! – zmartwiła się jej stanem. Nie pytając usiadła na krześle
obok. – To czemuś?
– …To nie smutek, to zawód! – wyjaśniła.
– A na czym żeś się tak zawiodła? – ciągnęła ją za język, ale dobrze wiedziała, że
jak się człowiek wygada, to mu lżej na sercu. Miała już powiedzieć, kiedy zauważyła
jak wchodzi Marek.
– Gabrysiu, zaparz mi proszę kawy, bo umiera…m – zmrużył oczy widząc żonę
tak wcześnie. Zwykle to on pojawiał się tu z rana. Zamilkł, kiedy dostrzegł, że
rozmowa ucichła kiedy tylko wszedł. Spojrzał na Basię, ale ona ignorowała jego
obecność. – A co to za konspiracja, drogie panie? …Czy ja o czymś nie wiem?
– Poproszę śniadanie na górze! – rzuciła i bez słowa wyminęła Marka w progu.
Powędrował za nią wzrokiem, po czym zapytał służącej.
– Żaliła się na coś?
– Skądże znowu?! Ja nic nie wiem, proszę pana! – albo mu się zdawało, albo
naprawdę słyszał w głosie pracowniczki pretensję, bo było niegrzeczne i wręcz
bezczelne. – W takim razie to ja poproszę śniadanie! …No na co czekasz? – zapytał
dość nieprzyjemnie. Gabrysia zmierzyła go wzrokiem. Zagryzła zęby i wyjęła chleb,
masło i postawiła przed nosem Brodeckiego.
– Proszę! Bozia rączki dała! …A ja muszę to zanieść Basi! – wybałuszył oczy.
– Ja to zrobię, a Gabrysia w tym czasie przygotuje mi porządne śniadanie! –
odpowiedział
dobitniej.
Nie
lubił
rozkazywać
służbie,
nie
należał
to
naburmuszonych arystokratów, ale też nie cierpiał, jak ktoś lekceważy jego polecenia
i jego osobę. Gdyby to nie była niania Basi, pewnie porozmawiałby inaczej. – Późno
wrócę, tak?
– Tak, wyraził się pan jasno! – zła jak osa, zaczęła zaciskać w palcach fartuszek.
– To co mam zanieść?
– To! – podała mu do ręki tackę z jedzeniem. Kiedy spojrzał na jej złość w oczach,
chciał, by przestała się na niego gniewać. Taki już był, ze szybko się denerwował, ale
równie szybko mu przechodziło.
– I niech się Gabrysia już tak nie złości! Bo będę na siebie zły, że się na mnie
Gabrysia gniewa! – uśmiechnął się nieśmiało.
– Niechże pan już idzie! – pokręciła głową, a kiedy zniknął z jej pola widzenia,
zaśmiała się.
Stał tuż na drzwiami, i podpierając metalową tackę na jednej ręce, zakukał dwa
razy.
– Proszę! – usłyszał za drzwiami. Nacisnął zatem na klamkę i wszedł. Stała przed
lustrem wielkim szafy i poprawiała sukienkę. Początkowo nawet nie zauważyła kto
wszedł. Słyszała jedynie kroki.
– Połóż na stoliku! – zaleciła. – I dziękuję za fatygę! – rzekła ciepło i przyjaźnie.
Trzymała ręce za siebie i z uporem starała się zapiąć zamek od sukienki, który
niedopięty, odsłaniał jej plecy. Niestety z marnym skutkiem. Nie usłyszała
zamykanie drzwi, zatem Gabrysia musi tu jeszcze być.
– Pomożesz mi z tym? – poprosiła. Nie słysząc odpowiedzi, spuściła wzrok i
czekała aż Gabrysia do niej podejdzie. Kiedy podniosła oczy w odbicie zauważyła
nie postać niani, a Marka. Zapiął zamek szybko, jednym sprawnym ruchem. Aż się
przelękła i prawie podskoczyła. Stała nieruchomo, kiedy pochylił się nad jej uchem i
szepnął:
– Od dzisiaj to ja będę przynosił ci śniadania do łóżka… – podrażnił oddechem
skórę i nie potrafiąc się powstrzymać, musnął szybko wargami jej szyję. Odsunęła się
od niego gwałtownie.
– Nie życzę sobie byś wchodził do mojego pokoju, kiedy jesteś nieproszony! –
ostrzegła.
– Przecież pukałem! – poprawił ją. – Wpuściłaś mnie.
– Tak, ale myślałem, że to Gabrysia! A teraz proszę cię, żebyś wyszedł i nie wracał
dopóki czegoś nie pojmiesz! – nie mogła nie powiedzieć, że zmiana ich relacji z
kompletnego braku zainteresowania, na erotyczne napięcie jej się nie podobała, bo
jakby nie patrzeć się do siebie zbliżyli, ale nie chciała by traktował ją jak przygodę.
Inaczej nigdy nie wytworzą stałego związku.
– I tak już na mnie czas, ale do zobaczenie wieczorem! Może zdążę na kolację!
– A mogę z łaski twojej wiedzieć gdzie idziesz? …Marek! – za późno. Już wyszedł.
– Skoro tak bardzo tego chcesz… – powiedziała do siebie, a resztę dopowiedziała
już w daleko skrytych myślach.
Marek jednak nie zdołał przybyć na kolację. Wszedł do domu, kiedy już się
ściemniło. Nie wiedziała gdzie był, ani co robił do tego czasu. Nie tłumaczył jej się.
Chadzał własnymi ścieżkami, czym pokazywał, że nie ma bladego pojęcia o
partnerstwie. I gdyby nie to, że kot zawsze spada na cztery łapy, już pewnie dawno
by się martwiła. Czy czystej dobroci serca – jak to sobie tłumaczyła. Basia długo
myślała nad tym, co w ostatnim czasie między nimi się dzieje. Dla Brodeckiej Marek
był tylko i aż mężczyzną, a ona jest tylko kobietą. Kobietą, która do tej pory jest dla
niego tak niedostępna jak najgrubsze mury średniowiecznego zamku. I jeśli aż tak
bardzo mu się podoba, to niech w końcu zrobi, czego chce. Skoro tak bardzo zależy
mu na jej ciele, a nie na niej samej, to jak uznała: nie ma już co liczyć na coś więcej.
Marek i tak nie zrozumie, czym jest oddanie się ukochanemu z miłości. A ona jest już
zmęczona uświadamianiem mu podstawowych wartości jakim powinni się kierować
ludzie, chcący założyć rodzinę.
Chcąc jak najszybciej zakończyć tą całą grę, gdzie to nie ona rozdaje karty, kiedy
tylko się ściemniło, otworzyła drzwi od sypialni męża. Weszła tylko w koszulce
nocnej. Stanęła przed łóżkiem i westchnęła głęboko, przymykając na moment oczy.
Miała pewne obawy, ale pomyślała, że to jedyny sposób, by wreszcie przestał mącić
w jej głowie. Po chwili zrzuciła z siebie materiał i przykryła się kołdrą o samą szyję.
Mimo, że i on jej się podobał, mogła nawet powiedzieć, że coś do niego czuje, miała
już dość czekania, aż wreszcie otworzy przed nią serce. Zrezygnowała z marzeń o
romantycznej miłości, jaka połączyła jej rodziców. Dla niej w tych czasach stała się
już niemożliwa. Poddała się zatem spełnianiu małżeńskiego obowiązku. Chciała
definitywnie zakończyć to, do czego dążył Marek przez te wszystkie dni, czarując ją
swoją czułością. Zawiodła się na nim, myśląc, że mógłby się w niej zakochać. Tak po
prostu. Tak, jak ona. Tak…Zakochała się w Marku. Chyba od początku, kiedy
zobaczyła go po raz pierwszy. Długo z tym walczyła, nie chciała się przyznać, a
kiedy pomyślała, że najwyraźniej Marek poczuł to samo, znów czar prysł.
Marek za to postrzegał to tak: nie wiedział kiedy, ale niedawno zrozumiał, że to co
ciągnie go to Basi, to uczucie podobne, które łączyło go z Eli. Pragnął jej tak samo, a
może nawet i bardziej. Chciał aby była blisko. Odkąd zdał sobie sprawę, że
właściwie nigdy nie kochał kobiety, nie obchodziło go to, jak długo potrawa ta
fascynacja Basią. Nie zastanawiał się nad tym, póki jeszcze jest tą fascynacją
oślepiony. Jednakże widział w Basi nie tylko obiekt westchnień, ale inteligentną i
dobroduszną dziewczynę. Wręcz prostolinijną, trochę pyskatą, co tylko dodawało jej
uroku. Teraz bił się w pierś jak nie mógł widzieć w niej tego wszystkiego od razu.
Jednakże było coś, co go zastanawiało, co różniło uczucie do Elżbiety od Basi. Gdy
udawała chorą, przejął się bardziej, niż sam po sobie się tego spodziewał. Nie było
praktycznie chwili, by nie mógł przestać o niej myśleć, a kiedy czuł się taki bezradny,
widząc jak leży tam, odarta z sił, nie potrafił sobie wyobrazić, że mogłoby jej
zabraknąć. Może dlatego, ze Eli okazała się intrygantką, kokietką, a Basia była
zupełnie inna? Nazwał to troską, ale czy to troską było, tego już dokładnie nie
wiedział.
Zmęczony całym tym dniem, nie był nawet głodny. Miał ochotę wziąć kąpiel i
położyć się spać, odpocząć. Nie zapalał światła. Jedynym blaskiem, rzucającym cień
był blask księżyca. Ściągnął marynarkę i przewiesił ją przez krzesło. Westchnął
ociężale i miał już rozpinać kolejne guziki od koszuli, kiedy biały cień padł na łóżko i
ją zobaczył. Nawet nie wiedział co ma powiedzieć. Zabrakło mu języka. Nie
dowierzał, że mogłaby przyjść do niego tak szybko. Nigdy nie rozumiał kobiet i
chyba nigdy nie pojmie ich specyfiki. Przełamał jednak zdziwienie i zapytał:
– Ty tutaj? Nie pomyślałbym cię tu zastać, że…weźmiesz moje słowa
tak…dosłownie! – nie wiedział dlaczego na jego twarzy mimochodem zagościł
uśmiech. Podszedł do niej bliżej.
– Przyszłam, bo sam tego chciałeś! – rzuciła z czymś, niczym nieokreślonym, w
głosie. Usiadł na skraju łóżka, ale jeszcze zachowując między nimi dystans. –
Przyszłam, żeby dać ci to, czego tak bardzo chcesz! – zmrużył oczy nie bardzo
rozumiejąc. – I rozwiać moje głupie nadzieje o miłości, która mogłaby nas w
przyszłości połączyć, ale nie połączy, bo i ja przestałam wierzyć w miłość!! –
podniosła ton. – Masz teraz okazje, panie mój i władco! Leżę tu przed tobą okryta
jedynie cienkim materiałem z aksamitu i czekam aż mnie weźmiesz, bez…miłości!
…No więc bierz póki sama ci to daję!! Po co czekać!! Przecież …po co czekać na
uczucie, które i tak nie nadejdzie! Nie odwzajemni… – nie dokończyła. Gdyby teraz
przyznała by się przed nim, że go kocha, poczułaby się jeszcze bardziej upokorzona.
Brodecki przez pierwsze sekundy całkowicie oniemiał, po czym wysłuchał
uważnie jej słów. Każde docierało do niego w zwolnionym tempie. Zwłaszcza słowa
„bez miłości”. Jak mógł być taki głupi! Ślepy, by nie zauważyć, że go odrzucała nie
dlatego, że to był jej kaprys, a próba czasu, by zdołał ją pokochać nim połączy ich
cielesność. Dała mu niezła lekcję. Fala czegoś zimnego spłynęła po jego ciele. Jakby
ktoś oblał go wiadrem zimnej wody. Miłość to był dla niej fundament, na którym
chciała budować małżeństwo. To był jej jedyny warunek. Gdyby on chociaż wiedział,
czym jest dla niej miłość…Sam nie wiedział czym jest, bo nigdy nie kochał
prawdziwie.
Wstał gwałtownie i podszedł do okna. Wpatrywał się niewzruszony w widok jaki
rzucał się jego oczom. Wreszcie odparł:
– Ubierz się!
– Co?! – zaśmiała się cynicznie.
– Ubierz się i wyjdź! – wpatrywała się w jego postać nieprzerwanie. – Głucha?
Ubierz się i daj mi spokój! – chciał zostać sam, by wszystko przemyśleć. I tak miał już
wyrzuty sumienia.
– Już…Już mnie nie chce–sz? – jej głos lekko się załamał. – Tak by się to
skończyło…Chciałbyś raz, drugi, trzeci, aż w końcu uznałbyś, że cię nudzę i
poszukałbyś sobie nowej zachcianki! Jakiejś…
– Zostaw mnie samego! Proszę! – przerwał jej. – I zamknij za sobą drzwi!
– …Jakiejś nowej suki! – dokończyła mimo wszystko. – …A ja tak nie chcę… –
szepnęła. Narzuciła na siebie szybko koszulę nocną i wybiegła, zatrzaskując za sobą
drzwi. Odwrócił głowę, dopiero, kiedy usłyszał huk.
XVIII
Cała atmosfera w rodzinnie Brodeckich była dość napięta. Najbardziej
zainteresowani ową sytuacja, jaka miała miejsce kilka dni temu, kompletnie się
mijali, unikając jakiegokolwiek kontaktu (a było to możliwe, wszakże dom był duży).
W ciągu dnia nawet śniadania jadali osobno, a Marek więcej czasu zaczął spędzać u
przyjaciela, czy gdzieś włócząc się po mieście. To, co między nimi zaszło, a właściwie
do czego nie doszło było dla oboje krępujące i kłopotliwe. Nie wiedzieli, jak wybrnąć
z tego martwego punktu w jakim się znaleźli. To jak skrzyżowanie dróg w którym
każdy chce iść w inne strony (myląc zamiary tej drugiej osoby). Brakuje im
odważniejszego kroku, konkretnej rozmowy o przyszłości.
Tego dnia wszystko zapowiadało się podobnie. Nie było przełomu, jakby siedzieli
w okopach i czekali na kolejny ruch wroga, który tak naprawdę nim nie był. Wręcz
przeciwnie. Basia zaklejała właśnie kopertę z listem do przyjaciółki. Zuzia już dawno
się nie odzywała. Chciała się dowiedzieć co też ciekawego u niej słychać i jak się
przygotowuje do porodu. Niosła go właśnie do Gabrysi, by wysłała. Jednak, kiedy
służąca ją tylko zobaczyła, niemal nie wpadły na siebie w korytarzu.
– Basiu, Basiu, nieszczęście! – zaatakowała Basię z nagła głośnym krzykiem.
– A co ty opowiadasz? – zmrużyła oczy z zaciekawieniem.
Możliwe, że Gabrysia po raz kolejny histeryzuje i robi z igły widły.
– Jakie znowu nieszczęście? – dopytała, czekając aż Jóźwiakowa złapie spokojny
oddech.
– Matka twoja… – zaczęła już delikatniej, ale nie wiedziała, że to jeszcze bardziej
podtrzymywała Brodecką w napięciu.
Mrugała nerwowo powiekami i lekko rozchyliła usta.
– …Mama moja? – szepnęła. – Co z nią?! – dodała już głośniej niemało
przestraszona.
– …Chora w łóżku leży, na targu powiadali, a że tobie los matki nie obojętny, to
uznała, że powinnaś wiedzieć, moje dziecko. – mówiła już spokojnie.
– A jak się czuje? Co to za choroba, wyleczalna? – położyła dłonie na ramionach
Gabrysi, spoglądając na nią z nadzieją, że wie coś więcej.
–…Ja tylko tyle, ni grama więcej nie wiem! Nie bójże się, na pewno szybko pan
Bóg postawi ją na nogi! – próbowała ją pocieszyć, ale wieść o chorobie mamy nie była
wiadomością przyjemną.
Przestraszyła się, bardziej tą niewiedzą jak na razie.
– Obyś i rację miała…Jadę tam dowiedzieć się czegoś…Może zostanę na kilka dni,
zależy… – próbowała się na spokojnie zastanowić, opanować zdenerwowanie.
A co panu przekazać? Martwić się będzie…
– …Powiedź mu…Albo lepiej nic mu proszę nie mów! I tak nie zauważy, że mnie
tu nie ma… Rzeczy nie biorę, pokój choć pusty, to nadal ma pełne szafy ubrań.
Zaopiekuj się domem! – zaleciła jeszcze na odchodne i wyszła, zakładając na ramiona
płaszcz.
Wieczorem, kiedy to Marek raczył wrócić do domu, zobaczył kompletną ciszę.
Gabrysia zawsze kładła się zaraz po zmierzchu, miała to już we krwi od dzieciaka,
wychowała się na wsi.
Marek miał zamiar z nią porozmawiać. Wreszcie przyznał się przed sobą, że
„praca” konspiracyjnego rewolucjonisty (choć na razie powściągliwego w
działaniach) wcale nie pomaga mu w zacieśnieniu więzi z Basią. Właściwie to nawet
nie mógł o tym za wiele powiedzieć. Z pewnością groziło mu więzieniem, czy
zesłanie na Sybir. Można powiedzieć, że był drugim Feliksem Dzierżyńskim a
przynajmniej jego naśladowcą. Z resztą znał go bardzo dobrze. Można powiedzieć:
byli przyjaciółmi, podobni charakterologicznie, o podobnych poglądach na świat.
Obaj brawurowi, nieco romantyczni. Marek tak samo, jak Feliks był wychowany w
atmosferze głębokiego patriotyzmu i katolicyzmu. W szkole nie mógł nawet
uczestniczyć w zajęciach z języka rosyjskiego. Wówczas pierwszy raz zaznajomił się
z ideą socjalizmu. Zaczął czytywać wszystkich znakomitych ekonomistów
angielskich, historyków francuskich, filozofów i niemieckich teoretyków socjalizmu
naukowego, których pracę udostępniał mu sam Dzierżyński. Robił to zwykle
wieczorami, kiedy Brodecka myślała, że śpi. Dlatego kładł się tak późno, a w dniami
zajmował się kolportażem materiałów partyjnych, a jako uczestnik narad
robotniczych, wsłuchiwał się w mowy przyjaciela. Niekiedy sam buntował
robotników przeciwko pracodawcom. Był blisko zarządu Głównego, ale nie był jego
bezpośrednim członkiem. Wierzący marksista, co nie znaczy, że nie powątpiewał w
sens istnienia tej idei. Wówczas pomocny był Dzierżyński, który utwierdzał go w
tym przekonaniu. Dużo razem rozmawiali.
Marek jednak miał też i swój plan działania. Wiedział, że jeśli zdradziłby go Basi
ta zaczęłaby mu odradzać ten zamiar. Ale on miał ochotę zrobić to od dawna i nie
dlatego, że nienawidził osobę, która powinna być dla niego autorytetem. Po prostu,
chciał uświadomić coś ojcu. Jego zdaniem jego żona była zbyt prostolinijna, by
zrozumieć jego walki w dobrej sprawie, niekoniecznie uczciwymi sposobami.
Zapukał kilka razy, ale sypialni nikt mu nie otworzył. Wszedł powoli, myśląc, że
Basia może już śpi. Łóżko jednak było idealnie zaścielone, nietknięte. Zdziwił się,
może nawet przestraszył.
– „Do diabła, przecież nie mogła nigdzie pójść…” – pomyślał.
Czym prędzej ruszył schodami na dół. Mimo, że wiedział, że Gabrysia śpi,
zakukał do jej pokoju. Kiedy mu nie otworzyła po prostu wszedł. Musiał wiedzieć,
gdzie jest Basia. Czuł się… – nawet nie potrafił tego pojąć. Służba zapewne wie
więcej niż pan tego domu. Jóźwiakowa na pewno musiał coś wiedzieć i zaraz mu to
powie.
– Jezus Maria! – przestraszyła się. – Pukać pana nie nauczono?! Bezczelność! –
pozwoliła sobie na małe kazanie.
– Przepraszam za najście, ale musze się dowiedzieć, gdzie jest Basia!
– Gdyby pan tak był żoną bardziej zainteresowany i jej rodziną, to może by
wiedział, że Basia do matki pojechała, zobaczyć jak się ma biedaczka. Boże, uchowaj
ją od złego! – przeżegnała się, a Marek tylko przewrócił oczami.
– Jak to pojechała? Kiedy? – przeszedł do konkretów.
– Z rana jakoś tak było… – powiedziała nieco zaspanym głosem i głośno ziewnęła.
– A powiedziała na ile jedzie? – Gabrysia jedynie pokręciła głową.
– Czy ja tam wiem, może i mówiła…Słabą pamięć mam! – wykręcała się,
spuszczając głowę. – Ino jakby się tak zastanowić, to nie mówiła…
Brodecki powoli tracił cierpliwość. Otworzył usta, by cos powiedzieć, ale
wyprzedziła go gosposia, z chytrym uśmieszkiem.
– Pan taki strachliwy, jakby od pana uciekła! Nie uciekła! Wróci! I niechże się już
pan nie boi! – spojrzał na nią spod byka i wyszedł.
– Będę w gabinecie… – dodał.
– Światło zgaście, bo ostatnio to ja łaskawie musiała za pana. Pan tam tak długo
przesiaduje, aż dziw człowieka bierze…
– Dobrej nocy! – rzucił na odchodne i zamknął za sobą drzwi.
Gabrysia jedynie pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
Marek po kilku godzinach przeglądania papierów, szedł właśnie kłaść się spać.
Zatrzymał się między równoległymi drzwiami do pokoju Basi i jego. Nie wiedząc, co
go podkusiło, noc miał zamiar spędzić w pokoju żony. Ten miał w sobie pewne
życie, a jego był pusty.
Dziwnie się czuł, kiedy wstał rano i jadał śniadania w samotności. Tak jak przez
kolejny tydzień bez Basi. Nawet kiedy jej nie widział, miał wrażenie, że gdzieś się tu
kręci. Czuł jej obecność, jakby była duchem, dobrym duchem tego domu. A teraz nie
czuł nic. Był sam w tak wielkim pomieszczeniu, słyszał dokładnie tykanie zegara,
które zaczynało go denerwować. Był po prostu za cicho. Był już przyzwyczajony, że
albo z rana budzi go dyskusją z błędnym pojmowaniem jego działalności, kiedy
czytał gazetę, albo milczeniem, które było tak wymowne. Wystarczy, że na nią
spojrzał. Ostatnio nawet przyzwyczaił się do tych „mijanek.
Tęsknił? Można by tak było powiedzieć. Wprost nie mógł się doczekać, kiedy
znowu się tu zjawi, i kiedy znów ją zobaczy, nawet naburmuszona ze skwaszoną
miną na jego widok. Nieświadomie liczył kolejne dni, a co go martwiło, nie miał
pojęcia ile to jeszcze potrwa. Zwyczajnie się nudził, był rozdrażniony, nie potrafił się
skupić nad lekturą. Jedynym plusem było to, że choć raz porządnie się wysypiał.
Przed Gabrysią naturalnie uszedł na obojętnego. Rzeczywistość była zupełnie inna.
Postanowił, że jeśli się dzisiaj nie zjawi, jedzie do teściów i nawet jeśli by się opierała,
sprowadzi ją tu siłą. Był także zły, że nie miał od niej żadnej wiadomości, choćby
najkrótszego liściku, a duma nie pozwalała mu odwiedzić żonę, a teraz z upływem
tych dni, żałował. Znudzony, mimo, że miał co robić, postanowił odwiedzić
rodziców. Zawsze towarzyski i otwarty, otaczany przez innych ludzi, teraz czuł się
samotny.
Swoim przybyciem sprawił rodzicom nie lada niespodziankę. Ta wizyta to pretekst,
by przestać myśleć o Basi. Matka przywitała go jak zawsze entuzjastycznie. Ojciec jak
to stary Brodecki. Był powściągliwy i podejrzliwy. Co było zaskoczeniem dla Marka,
w trakcie trwającej rozmowy, Krzysztof wszedł na temat choroby pani Ewy – mamy
Basi.
– A że tak powiem, żony, toś ty już dawno na oczy nie widział mój synu,
słyszałem… – napomknął Brodecki.
– A od kogo? – zapytał od razu. – Ojciec jak zwykle ma informacje z pierwszej
ręki… Ba! – uniósł palec w górę – Ojciec bardziej doinformowany niż sam Mikołaj II,
to może mi powie jak zdrowie teściowej? – dodał z ironią.
– Patrzcie…Jakbyś się pofatygował z łaski swojej, to byś wiedział. Ale powiem…
Nic poważnego! Lekka infekcja dróg oddechowych. Góra trzy dni leżenie w łóżku.
– Mhm… – przytaknął. – „To po co ona jeszcze tam?” – nie mógł odpędzić od
siebie tej myśli.
– To gdzieżeś się włóczył, żeś czasu nie znalazł na odwiedziny? – zapytał po raz
kolejny, robiąc łyk trunku. – …Ci twoi robotnicy, zgraja anarchistów, ważniejsi niż
rodzina, ot co! – sam odpowiedział na zadane przed siebie pytanie.
Marek zacisnął pięści. Dzisiaj nie miał ochoty na dyskusje.
– Będę musiał się z ojcem nie zgodzić, ale moje zdanie nieważne, w końcu ojciec
za mądry, by w takie głupstwa, jak jego pierworodny wierzyć! – uśmiechnął się z
żalem.
– I jedyny, dzięki Bogu! – te słowa, choć wypowiedziane w złości, były dla Marka
przykre.
– Skoro tak ojciec w Boga wierzy, to niech da większą składkę! Może się zlituje i
syna mieć nie będziesz! – wstał i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Kiedy pani Maria wróciła z wiadomością, że zaraz poda obiad, jego już nie było.
– A gdzie Marek? – zapytała zdziwiona, ale mąż zamilkł.
XIX
Aura była doskonała do odbycia spaceru przed obiadem. Świeciło słońce, wiał
lekki, orzeźwiający wiaterek. Otaczająca natura, piękna pogoda i zadbana zieleń w
środku zurbanizowanego miasta postawiłaby na nogi nawet umarłego. Nie dziwota,
że Basia zaprosiła na spacer panią Ewę. Ta bez wahania przystała na propozycję.
Czuła się już znacznie lepiej. Choroba okazała się niegroźna i szybko odzyskała siły,
choć obawiano się, że to gruźlica. Na szczęście obawy okazały się bezpodstawne a w
płucach nic niepokojącego się nie dzieje. Suchoty to tylko wybujała wyobraźnia
zmartwionego, przewrażliwionego męża, troszczącego się o żonę.
Obie szły pod rękę, z szerokimi uśmiechami pod nosem, wdychając w nozdrza
świeże powietrze.
– Może mama chce odpocząć? Przebyłyśmy już kawał drogi, a ojciec kazał mieć
cię na oku! – zapytała troskliwie, po chwili ciszy.
– Oj, Basiu! Ojciec gada różne głupoty! Nawet nie zdążyłam dostać zadyszki!
Przestańże mnie mieć za obłożnie chorą! Pan doktor wyraźnie powiedział, żem
zdrowa! – zaśmiała się i kiwnęła głową.
– Tylko, że z tymi doktorami jest tak, że różnie się znają na rzeczy… –
uśmiechnęła się pod nosem, wspominając swoją przygodę.
Teraz chciało jej się z tego śmiać. Zachowała się naprawdę dziecinnie.
– Co konkretnie?
– Oj nic! Tak mi się powiedziało… – matka zmierzyła ją przenikliwym
spojrzeniem, ale dała spokój.
Przeszła na poważniejszy temat. Właściwie nigdy nie było czasu o tym
porozmawiać z czym Storoszowa czuła się okropnie. Zafundowała swojej córce tak
nagłe wkroczenie w dorosłość, a być może wcale nie była jeszcze gotowa, jak
wcześniej oboje sądzili.
– A Marek odezwał się chociaż? Nie proszę, by teściową odwiedzał, ale żeby
własnej żony? Po mojemu, trochę nieładnie z jego strony taka ignorancja! – Basia nic
nie odpowiedziała.
Sama przecież nawet nikogo nie posłała, by zawiadomić go, kiedy wraca, czy o
stanie zdrowia mamy. Nie wiedzieć dlaczego ciągle uważała to za sprawę osobistą.
Nie potrafiła się z nim dzielić rodzinnymi sprawami.
– …Coś mi mówi córeczko, że u was nie za dobrze, prawda? – spojrzała na nią
podejrzliwie.
– Nie mamo, mylisz się! Wszystko dobrze. Marek pewnie nie chciał się narzucać.
Goście jak jest się chorym są uciążliwi. Jestem przekonana, że wynika to z jego
dobrego wychowania. A my żyjemy w zgodzie, spokoju… Jak każdy inny! –
uśmiechnęła się z samozaparciem.
Pani Ewa nie była zbytnio przekonana, zatem dorzuciła:
– Ojejku! – dotknęła ręką ust, wybałuszając oczy – Gapa ze mnie! …Zapomniałam
pozdrowień przekazać od Marka! – skłamała. – Życzy ci zdrowia i z utęsknieniem
wyczekuje mnie w domu.
– To zrozumiałe! Ubolewa, że wolałaś zająć się starą matką, aniżeli nim! –
zaśmiała się tym razem dając wiarę w jej słowa.
Nie widziała powodu, dla jakiego miałaby kłamać.
– Mała lekcja pokory dobrze mu zrobi. W jednym jest w gorącej wodzie kapany, a
do drugiego to zawsze ma jeszcze czas… „Tylko, że ja już nie chcę czekać” –
pomyślała w duchu.
– Nie bardzo rozumiem… – spojrzała na córkę zdziwiona jej słowami.
– Ten mężczyzna to jedna wielka zagadka i ja też niczego nie rozumiem… –
westchnęła głęboko, spoglądając przed siebie.
– Ważne, że dobry dla ciebie… Bo dobrze się sprawuje?
– Tak, tak! – odparła pewnie.
Pani Ewa westchnęła. Chciała wreszcie z nią poważnie porozmawiać.
– Usiądźmy! – zaproponowała.
Zajęły miejsce na ławeczce pod drzewem.
– …Basiu…Chciałam cię prosić, byś mi wybaczyła, że nie powiedziałam ci tego, co
dziewczyna wiedzieć powinna przed ślubem… – Brodecka zmrużyła oczy z
niezrozumieniem.
Zrozumiała, kiedy Storoszowa dokończyła zdanie.
– Było tak mało czasu… A ja… – urwała.
– Mam nadzieję, że twój mąż był dla ciebie delikatny i wyrozumiały… –
przełknęła ciężko ślinę, starając się nie poczerwienić ze wstydu.
Ten temat był dla niej krępujący. Ale nie prawdą było, że nie wiedziała nic o akcie
miłosnym. Podsłuchiwała rozmowy starszych sióstr w wieku dojrzewania. Gdy
dorosła sama podpytywała zamężne przyjaciółki, ale rzeczywiście nic nie dało jej
pełnego obrazu. Ona rozumiała to jako dopełnienie łączącej dwojga ludzi miłości, a
nie zaspokajanie rządzy.
Nagle przez myśl jej przeszło, by powiedzieć prawdę.
– Bo ja… Ja… – nie mogła się przemóc.
Znów wróciły wspomnienia jak Marek potraktował ją tamtej nocy i jak ona jego.
Oboje w tej kwestii nie mogą się porozumieć. Umilkła.
– Tak, córcia? – pogłaskała Basię po policzku, widząc, że coś ją trapi. – Będzie ci
lżej jak powiesz co ci ciąży na sercu… – uśmiechnęła się pokrzepiająco.
Miała nadzieję, że wreszcie jej powie, dlaczego jest taka smutna.
– Bo…ja… ja się chyba zakochałam… – jej oczy naszły łzami.
Z trudem było jej się do tego przyznać, zwłaszcza, kiedy wiedziała, że to uczucie
nieodwzajemnione. Teraz wiedziała, co czują „jej” romantycy w książkach.
– Matko Boska! W innym?– zapytała odruchowo Ewa. – Dziecko!
– W Marku… – dodała, a Storoszowej kamień spadł z serca.
– O mało ducha bym nie wyzionęła przez ciebie! – pokręciła głową z
niezadowoleniem. – Bóg moich próśb wysłuchał! Bardzo się cieszę. – uśmiechnęła
się.
– Ale mamo, posłuchaj… – po jej policzku spłynęła łza, ale szybko ją przetarła.
– Nie płacz… Nie ma co płakać! – jej łzy odebrała jak te wzruszenia. – Ciesz się i
dziękuj Bogu! …Jak się ojciec dowie…Nie uwierzy! Poleci dać na Mszę dziękczynną!
– zachichotała. – …Widzisz, a tak się wzbraniałaś przed małżeństwem! Niech no cię
przytulę! – przytuliła ją do siebie mocno niezmiernie zadowolona.
Zdawała sobie sprawę, że związek tych młodych miał trudne początki. Za to Basia
mocno przymknęła powieki.
– „Jak ty nic nie rozumiesz…” – pomyślała.
– Nie ma na co czekać! – odparła, kiedy wypuściła ją z ramion – Ja już opieki nie
potrzebuję! Wracaj do męża.
– Wolałabym zostać jeszcze parę dni…Z przezorności…Ze względu na mamę. –
uśmiechnęła się sztucznie, mając nadzieję, że tym ją przekona.
Nikt jej z domu nie wyganiał, jednak swój dłuższy pobyt musiała czymś
uargumentować, by uniknąć pytań, a z odpowiedziami na nie byłoby już kiepsko.
– Na miły Bóg, ja naprawdę czuję się dobrze! Dziś wieczorem powiem woźnicy,
by cię zawiózł do domu! Pewno tyś stęskniona, a ja cię tu zatrzymuję!
– Dobrze… – odpowiedziała ze spuszczonym wzrokiem. – …Wracamy? – dodała
smutno.
Pani Ewa pokiwała głową.
Tymczasem w domu państwa Storosz pojawił się niezapowiedziany gość.
Zgodnie z poleceniem poczekał na gospodarza w salonie. Usiadł na kanapie.
Rozglądał się ciekawsko po pomieszczeniu. Niby tu był nie raz, ale zawsze
króciutko. Teraz chciał poznać rodziny dom swojej żony bliżej i zrozumieć co ją
właściwie tak ciągnie tutaj oprócz głębokiej więzi z rodzicami, zwłaszcza z ojcem,
której w duchu nawet jej trochę zazdrościł.
Dostrzegając na kominku czarno–białą fotografię, podniósł się i podszedł bliżej.
Wziął do ręki jedną fotografię oprawioną w ramkę, która przykuła jego największą
uwagę. Skądś tą dziewczynkę znał, na pewno widział ją wcześniej. W dzieciństwie
nieraz mu się śniła. Zawsze to sama scena, jakby wydarta z pamiętnika. Był wtedy
dzieckiem, nie kojarzył, czy to co widział we śnie było prawdą, czy też wytworem
wyobraźni. Teraz słusznie domniemywał, że to Basia. Była identyczna jak
dziewczynka ze snu.
Siedziała na malutkim kucyku, to zdjęcie wykonano gdzieś na wsi. Wyglądała
słodko. Wziął je do reki i zaśmiał się do siebie. Wówczas usłyszał za sobą głos
Storosza.
– Marek? – podszedł do zięcia z wyciągniętą ręką.
– Witam pana! – oboje uścisnęli sobie dłonie na powitanie.
Storosz od razu dostrzegł do też takiego trzyma w dłoniach.
– Mała diablica… – uśmiechnął się pod nosem – Uparła się, że chce usiąść na
kucyka. Lubiła zwierzęta, wieś, nadal lubi. Tu u mojego brata w Słomczynie.
Spędzała tam każdziutkie wakacje. – popukał palcem do zdjęciu z uśmiechem.
– Pamiętam… – nawet gdyby chciał nie ukryłby uśmiechu, jaki pojawił się na jego
twarzy.
Storosz odstawił zdjęcie na miejsce.
– Zabierz ją na wieś, a będzie cię po rękach całować. – zażartował Andrzej. – A co
cię do mnie sprowadza? Jakaś osobista sprawa? – zapytał, ściągając z nosa okulary.
Zdziwił się, że jak dotąd nie pojawił się tu ani razu, a teraz przychodzi, jakby
nigdy nic.
Dlatego też dzisiaj Storosz był wobec Marka powściągliwy, traktował go z dozą
dystansu. Może nawet był na niego zły.
– Niekoniecznie. Zastałem Basię? …Chciałbym zabrać, o ile pan pozwoli, do
domu. – wyjaśnił cel wizyty w skrócie.
– Chym… – mrugnął, zastanawiając się – Nie napomknęła nic o powrocie…Żona
już czuję się lepiej, więc pewnie nastąpi to niebawem. A teraz wybrała się z matką na
spacer, jakąś… – tu spojrzał na zegarek wiszący na ścianie. – …godzinę temu.
Zechcesz zaczekać i się dowiedzieć?
– „A może wcale nie chce wracać?…” – pomyślał. – Nie, niechże pan tylko
przekaże, że byłem! … I czekam na Basię w domu. – mówił nieco niepewnym
głosem.
– Dobrze…
Miał już wychodzić, kiedy zatrzymał się jeszcze na moment.
– Panie Andrzeju? – zawołał.
– Słucham?
– …Naprawdę nic nie wspominała? – zapytał spoglądając teściowi prosto w oczy.
– Nie, słowem nie wspomniała! – potwierdził nieco kąśliwie, z ironią w głosie.
– A może…
– Tak? – czekał aż wreszcie usłyszy pełne pytanie.
– Nieważne…Niech pan przekaże jeszcze najlepsze życzenia dla żony!
Dowidzenia!
***
Westchnęła głęboko kładąc dłoń na klamce. Bała się przekroczyć na nowo progu
tego domu. W tym rodzinnym było jak zawsze beztrosko. Tylko nocami miała czas
myśleć o Marku, może nawet tęsknić. Wczoraj nawet jej się śnił, ale ten sen był zbyt
piękny by mógł być prawdziwy.
Niepewnie nacisnęła na klamkę, wzięła małą walizeczkę, weszła i postawiła ją w
przedpokoju. Dom wyglądał na opustoszały. Nie paliła się nawet świeca. Wszędzie
ciemności. Uznając, że Marek prawdopodobnie przesiaduje w biblioteczce, albo poza
domem, poszła się położyć na górę.
Weszła do sypialni, ściągając po drodze płaszczyk i przewiesiła przed krzesełko.
Podeszła do okna. Widok jaki się rozpościerał był taki inny od tego w rodzinnym
domu. Z tej okna było widać ogród ogarnięty ciemnościami. Przymknęła oczy i
wzięła głębszy oddech. Jednak nie prawdą było, że nie było jej brak tego miejsca.
Było i to nawet bardziej niż początkowo jej się wydawało.
Odwróciła gwałtownie głowę, zaraz jak zapalił lampkę na stoliku nocnym. Marek
siedział na łóżku przyglądając się jej z niedowierzaniem.
– Wróciłaś… – odezwał się pierwszy z rosnącym uśmiechem na twarzy.
Przyglądała mu się niepewnie, w czasie którym wstał i podszedł do niej bliżej.
Ciągle obserwowała z udawaną obojętnością.
– Wróciłam… – powtórzyła za nim po chwili ciszy, beznamiętnie.
– Byłem u twego ojca… – odparł, by rozluźnić zagęszczającą się atmosferę.
– Przekazał! – odpowiedziała szybko.
– Nie spodziewałem się, że zobaczę cię jeszcze dzisiaj…– skierował w jej stronę
swój zawadiacki uśmieszek, tym razem bardziej widoczny dla oczu. – …Ale bardzo
się cieszę… – odparł szczerze.
Nie uwierzyła. Gdyby tak było przynajmniej starałby się udawać zainteresowanie.
A Marek dopiero teraz tak naprawdę zdał sobie sprawę jak bardzo mu jej brakowało,
mimo, że nie praktycznie cały czas ich relacje nie układały się za dobrze. Postanowił
to zmienić i to nie tak jak do tej pory – nieudolnie, nijako, nie tak jak powinien.
Czego Basia się kompletnie po Marku nie spodziewała ten bez słowa więcej po
prostu ją do siebie przytulił na przywitanie. Stała jednak niewzruszona. Przewróciła
oczami. Odsunął ją od siebie i złapał za obie dłonie, patrząc głęboko w oczy. Chciał
się pojednać, raz na zawsze.
– Przepraszam cię za to u moich rodziców i później… – tym także ją zaskoczył.
– Przyjmuję… – rzekła. – „Idź do diabła, jeśli kłamiesz, a ja ci uwierzę”. –
pomyślała.
XX
Macki mroku okryły przysypiającą Warszawę w początkach XX wieku. W
secesyjnych kamieniczkach, starych i nowych dworkach, dalej okazałych budynkach
z przed lat, poprzednich epok mało kto zapalał lampkę. Wszyscy, co do jednego
przeważnie wtuleni w poduszkę zamykali oczy i odpoczywali we śnie, by jutro gnać
z powrotem do fabryk (zdobywać kolejne grosze na utrzymanie wielodzietnej
rodziny), czy używać beztroskiego życia arystokraty. Na szczęście ci względnie
bogatsi, ale tylko o grubość portfela, niekoniecznie o bogactwo duchowe, pomagali
tym słabszym, by prowadzić do obopólnego rozwoju. Życie codzienne było
podstawą we wszelkich literackich pracach. Można było o nim czytać tomami, z
tymże ją to życie codzienne zaczynało nudzić. Wręcz stwierdziła, że jej życie
przestało się jej podobać, bo nie jest takie jakie sobie za dzieciństwa wymarzyła.
Siedziała przez pustą kartką papieru, trzymając w ręku wieczne pióro.
Intensywnie nad czymś myślała. Była skupiona. Twarz miała posępną, a oczy
strasznie smutne. Spuściła wzrok i lekko pochylając się nad kartką zaczęła pisać:
„"Bliski jest wielki dzień Pański (...) głos dnia Pańskiego okrutny, wtedy z rozpaczy
zakrzyknie i mocarz. Dzień ów będzie dniem gniewu, ucisku i utrapienia, dniem ruiny i
spustoszenia (...), dniem trąby i krzyku wojennego…”
Nieuchronnie ów człowiek zbliża się do momentu, gdzie jak zawiesina stanie w miejscu. Bo
czego ma szukać, kiedy to wszystko, co nie odkryte, odkrył? Nastąpi wyczekiwany koniec.
Nastąpi apokalipsa rozumu. Właśnie pozytywna myśl staje się niepożyteczna, chyli się ku
zapomnieniu, bo przeczy samej sobie. Samotna chęć poznawania będzie uciążliwa dla wielkich
uczonych. Nie znajdą oni bowiem podstaw do zgłębiania tajemnic świata, powątpiewając w
ich istnienie, a młodzi przestaną wierzyć w sens samego istnienia…
Życie codzienne? Po co to komu, jak ono i na tej płaszczyźnie jest puste. Brak mu uniesień,
wzlotów ku niebu, czyli jest nic nie warte. Nie ma przełomu, jest tylko przełom wieku.
Otaczająca nas szarzyzna. Nic się nie dzieje. Człowiek pustoszeje z myśli, idei. Nawet uczucia
nie zaspokajają pustoty w duszy. Miłość jest cierpieniem, a cierpienie prowadzi do
wyniszczenia. Przeto romantycy mieli racje. Zżera jak pasożyt, więc czy nie lepiej byłoby jak
ten Ikar, przeżywszy chwilę uniesienia, doprowadzić do swojego kresu? Zaspokoić ciekawość,
podstawowe potrzeby bycia w innym, nowym świecie, nabywszy nowego doświadczenia? Nie
lepiej byłoby, gdyśmy sami pomarli, aniżeli czekali na pożarcie? (…)”
Przerwała nagle pisanie i odwróciła głowę w stronę drzwi.
– Proszę – odpowiedziała wreszcie, kiedy to już po raz drugi usłyszała pukanie.
Nie spodziewała się, że w drzwiach stanie Marek z delikatnym uśmiechem na
ustach. Odwróciła się z powrotem, udając, że coś pisze. Brodecki podszedł bliżej i
stanął obok niej.
– Przyszedłem życzyć ci dobrej nocy… – zaczął jej się bacznie przyglądać.
– A dziękuję, wzajemnie! – odpowiedziała ozięble.
– Co robisz? – zapytał, próbując zajrzeć spod jej ramienia na zapisane zdania.
– Nic takiego! – przewróciła oczyma i odłożyła pióro na miejsce.
Zdawać by się mogło, że wręcz nie może się doczekać, kiedy wyjdzie.
Najwyraźniej Marek nie miał zamiaru skończyć ich rozmowy na dwóch nic tak
naprawdę nie znaczących słowach. Zamyślona, nawet nie zauważyła jak sięga po
kartkę.
– Pozwolisz! – zaczął przeglądać nakreślony tekst.
– Nie pozwolę! – odsunął się, by nie dosięgła. – Nie czytajże tego, powiedziałam! –
stanęła przed nim, zbijając w niego znaczące spojrzenie, ale Marek był
niewzruszony. Przeczytał.
– To moje prywatne zapiski! – porzuciła z pretensją.
– Wybacz, nie mogłem się powstrzymać przed przeczytaniem. – odparł nawet na
nią nie patrząc. Nie ukrywał, że to, co przeczytał zrobiło na niego wrażenia, ale
niekoniecznie pozytywne. Przeraził się.
– Bezczelny! – fuknęła ze złości.
– Owszem, może jestem nieokrzesany, ale co ty tu za niedorzeczności wypisujesz
przechodzi wszelkie granice! – odparł poważnie, bynajmniej nie złośliwie.
– Absurdem jest twoje czcze gadanie! Piszę to co uważam za stosowne, bo to
wypływa ze mnie! I wypraszam sobie, jakoby moje myśli były…właśnie… –
zmrużyła na moment oczy – jakież to? Słucham! – skrzyżowała ręce na piersi,
przyglądając się Markowi z zainteresowaniem.
Wyczekiwała odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie.
– Chcesz to opublikować? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Jak skończę…A czemu by nie? Zgłaszasz sprzeciw?
– To co napisałaś…Wynikało to z obserwacji, czy…tak też czujesz? – spojrzał jej w
oczy, ale ona unikała jego wzroku.
– Nie twoja w tym głowa! – zawahała się na moment. – Przepraszam cię bardzo,
ale nie jestem dzisiaj zbyt skora do rozmów. Jestem zmęczona, więc jeśli byłbyś tak
dobry i zostawił mnie samą, byłabym zobowiązana…
– Ale powiedz…Myślałaś kiedykolwiek o tym, by…z sobą skończyć? – prychnęła
śmiechem.
– Dajże spokój! Chce zostać sama…
– Ostatnie pytanie, obiecuję! – podszedł do niej bliżej. – Jesteś nieszczęśliwa, źle się
tu czujesz?
– Sama…proszę! – powtórzyła, nie odpowiadając.
– No dobrze… – westchnął smutno. – Dobranoc, Basiu!
– Dobranoc. – poczekała aż wyjdzie, po czym przymknęła na moment oczy.
Długo nie mógł zasnąć. Nurtował go ten fragment tekstu, jaki przeczytał. Biło z
niego wyraźne zgorszenie, smutek, cierpienie. Kiedy pomyślał, że być może to
wszystko może być jego sprawką nie chciał w to uwierzyć, a jednak dopuszczał do
siebie tą myśl, czuł się winny. Z początku nie był dla niej zbyt dobry, a teraz widzi,
że ta dziewczyna zasługuje na coś o wiele więcej. Zrozumieć co nieco pomogła mu ta
rozłąka na parę dni. Odtąd obiecał sobie, że zmieni do niej stosunek.
Nazajutrz, układała właśnie sukienkę, która trochę się wygniotła (zapomniała
wczoraj dać jej do uprasowania), kiedy usłyszała za drzwiami dobrze jej znajomy
głos.
– Basiu, otwórz! – ta momentalnie poderwała się do drzwi, otwierając je.
– Kto taki mądry, by montować tu piętro! Ale ja się zmęczyła!
– Ale co Gabrysia robi z tym śniadaniem?
– Pan Marek sobie zażyczył, by cię obsłużyć w pokoju…
– Mój mąż tak powiedział? – zdziwiła się, co jednocześnie ucieszyła.
Jakaś fala ciepła przeszyła jej serce.
– Tak… – nie rozumiała co w tym takiego dziwnego – Kazał przekazać i to… –
stawiając tackę na małym stoliku, wyjęła zza fartuszka małą karteczkę.
– Dziękuję. Następnym razem możesz przekazać Panu Markowi, że mam jeszcze
sprawne nogi i mogę zejść do jadalni.
– Dobrze, z przyjemnością przekażę! – wymsknęło się gosposi.
Gdy się zorientowała, jaką palnęła gafę, szybko się zreflektowała i opuściła
pomieszczenie. Basia mogła w spokoju przeczytać liścik od Marka. Rozwinęła
kartonik i zaczęła czytać …
„Wyszedłem wcześnie z rana, zatem niech nie zdziwi Cię moja nieobecność. Kiedyś
zapewne opowiem Ci o sprawach, o których teraz mówić nie mogę. Chciałbym Ci życzyć
miłego dnia i do zobaczenia na obiedzie. Zaprosiłem przyjaciela, Adama. Poznaliście się na
naszym weselu. Jestem pełen nadziei, że jego wizyta nie sprawi Ci kłopotu. Marek”.
Długo wpatrywała się z zapisaną kartkę. Tak naprawdę nie rozumiała w
zupełności postępowania Marka. Próbowała go rozgryźć jak twardego orzecha, ale ni
jak jej się to udawało. Mimochodem na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. Treść
liściku była taka…miła. Może powinna dać mu szansę? Szansę na to, by pokazał, jaki
jest prawdziwy Marek?
Należała do osób gościnnych, staropolskim zwyczajem, więc nawet osobiście
dopilnowała przygotowań do obiadu. Niekoniecznie dla Marka, co dla samej siebie.
W rozmowie z Zawadą wydał jej się sympatycznym i ciepłym człowiekiem. Jednakże
ich rozmowa była zbyt króciutka, by mogła powiedzieć o nim coś więcej. Przecież
przyjaciele Marka, winni być jej przyjaciółmi. Mimo to…
…siedziała jak kołek tępo wpatrując się w prawie pusty talerz. Dłubała widelcem
w napoczętej rybie, podpierając brodę na łokciu. Nie skupiała się nad tematem
rozmowy, którym były wspominki Zawady o pobycie w zaborze pruskim. Brodecka
nie była dziś zbyt towarzyska. Obaj panowie za to śmiali się wesoło, z opowiadanej
przez Adama anegdotki o pewnym Niemcu.
– I wtedy on patrzy i tak patrzy i mówi: – Jedźcie do Niemiec dobrodzieju,
majątek waszych dziadów już tam jest! – Marek wybuchł śmiechem. – A wiecie, że
na 10 kobiet niemieckich 12 jest brzydkich? – Brodecki ledwo powstrzymał się przed
kolejnym napadem. – Na własne oczy widziałem! Nie to co Basia… – tu
porozumiewawczo spojrzał na Basię.
Marek przytaknął bez zawahania.
– Też tak uważam! – uśmiechnął się w jej stronę, kiedy dopiero co zauważył, że ta
wcale ich nie słucha. – Basiu? – zapytał zmartwionym głosem.
– Najmocniej pana przepraszam, ale nie najlepiej się czuję…
– Mów mi po imieniu…Jeszcze nie taki stary ze mnie wyga! – Basia uśmiechnęła
się subtelnie.
– Dobrze. …Jeszcze raz przepraszam i do zobaczenia! Zapraszam ponownie! –
pożegnała się z Zawada i poszła do siebie. Marek, kiedy była już przy schodach,
chciał pójść za nią, ale Adam kazał mu usiąść z powrotem.
– Marek! …Zostaw! – Brodecki ociężale usiadł na krześle i ciężko westchnął. –
Skoro zostaliśmy sami, to teraz mi powiesz, przyjacielu, co to za pomysł z tym
zaproszeniem, że ja o niczym nie wiem?
– Miałeś więcej kobiet! Znasz ich naturę bardziej, pomyślałem więc, że możesz mi
posłużyć za nauczyciela…
– Ja, stary kawaler? – zaśmiał się.
– Otóż to! Już raz poszedłem twoim przykładem i nie miałem kobiet dłużej aniżeli
na jedną noc, więc teraz wymyśl co inne, bym nie stracił do ciebie resztki
poszanowania. – zażartował dla rozluźnienia.
– A E… – przerwał mu gwałtownie.
– Ona to osobna historia, tak samo nieprawdziwa jak jej obłudny charakterek.
…Więc co mi radzisz? – spojrzał na niego, jak na zbawiciela.
– W związku z czym? Nie bardzo rozumiem, w czym miałbym ci być pomocny…
– Bo…Nie, nie mogę ci o tym powiedzieć! To upokarzające! – skarcił się za swój
niewyparzony język.
– Jeśli powiedziało się A, należy i B. Słucham! – usiadł naprzeciwko.
– ...Jesteś pierwszym, któremu ja to… – zawahał się, wziął głęboki oddech i
wreszcie wykrztusił – Nie…Nie spałem z nią…, a pociąga mnie cholernie!
– Od jak dawna? – zapytał zaintrygowany.
– Dawien dawna, powiem więcej: dzieliliśmy ze sobą tylko pościel! …W c a l e,
Adamie! – podkreślił, dla wyjaskrawienia wagi sytuacji.
– Nie spisałeś się? …– Marek wbił w niego roziskrzone spojrzenie – Może ty jej się
nie podobasz? – chciał go zdenerwować, co mu się nie udało. Spojrzał na przyjaciela
spod byka.
– To niemożliwe! ...Nie pytaj! Po prostu to wiem! – wyprzedził słowa przyjaciela.
Chciał oszczędził mu szczegółów ich niedoszłego zbliżenia w altance. Zawada
westchnął i po chwili zastanowienia, dodał:
– …Przekonałem się na własnej skórze, że kiedy kobieta odmawia…to… – Marek
wszedł mu w zdanie.
– Myśli „tak”? To do Basi nie podobne, ona zawsze mówi co myśli! Zapomnij o
tych twoich mądrościach, do niczego mi się nie przydały!
–…to kocha kogoś innego… – dokończył mimo wszystko.
Brodecki zmarszczył czoło niedowierzając temu, co słyszy.
XXI
Spoglądał na Adama przed dłuższą chwilę i wybuchł śmiechem. Ten żart
rozbawił go najbardziej ze wszystkich, jakie dzisiaj recytował. Nie wątpił bynajmniej
w prawdziwość tych słów, ale w stosunku do Basi były niedorzeczne. W życiu Basi
nie było i nie może mieć kochanka, żadnego innego mężczyzny. Nieskromnie
pomyślał, że poza ojcem i braćmi to on jest jedynym mężczyzną, z którym łączą ją
jakieś więzy. Jego żona w jego mniemaniu to ascetka pod tym względem, choć w
swojej naturze aniołka potrafi wysunąć pazurki.
– Nonsens! – dalej się uśmiechał. – …Basia nie może kochać innego! Jest na to
zbytnio religijna…– nie mógł znaleźć odpowiedniejszego słowa.
– To nie wyklucza tejże możliwości, ani do niczego nie zobowiązuje. Zastanów się
nad tym. Na mnie i tak już pora.
– Otóż nie mam nad czym, przyjacielu! – zapewnił święcie przekonany.
– Skoro żeś tak pewny, nie będę tu truł! – uśmiechnął się, jednak siejąc gdzieś w
Marku niepewność i pewną wątpliwość.
– Odprowadzę cię! – zaproponował, kiedy Adam zakładał na głowę kapelusz.
– Bym zapomniał…Ojciec cię prosił, byś przejrzał dokumenty nowych maszyn
przed
zakupem!
Jest
już
nieco…zniecierpliwiony
twoim
niedbalstwem
i
opieszałością… – dorzucił najłagodniej, jak potrafił.
Brodecki zaśmiał się skrycie.
– Ojciec i jego kapitał z zachodu…– mruknął pod nosem, przewracając oczami. –
Chym… na cóż muszą się przydać moje prawnicze umiejętności! – uśmiechnął się. –
Nie po to na mnie wypruwał kieszenie, bym teraz był dla niego bezużyteczny…
– Ostatnio to bardzo modne słowo! Bezużyteczny… Gdzieś to czytałem, bodajże w
artykule o końcu epoki… Takie tam nie istotne sprawy. – machnął ręką.
– Racja, bardzo nieistotne… – podsumował z przyklejonym do twarzy grymasem.
– …Ale racz zauważyć, że jeszcze chwila a mój kochany tato przejmie moje prawo
własności i zmieni dotychczasowy zarząd …w n a s z e j fabryce! – podkreślił – I
wprowadzi tam swoje bestialskie zasady! …Nie ma do mnie zaufania…
– To już przesada! Nie prorokuj, ino zajmij się wreszcie fabryką jak należy! –
pogroził mu palcem na żarty i wyszedł.
– Adam! – Brodecki przypomniawszy sobie o czym, zatrzymał przyjaciela przy
bramie. – A rada? Tamta była nijaka! …Co mogę zrobić, by przekonać do siebie
Basię?
– Zachowuj się przyzwoicie, a wszystko samo się potoczy…
– Za mało mnie znasz! – wyszczerzył się w zawadiackim uśmiechu.
– Za dobrze, smarkaczu! Moja rada taka: nie ma nic bardziej sprawdzonego od
widoku zadowolonej twarzy kobiety z podarowanego prezentu. – zainsynuował
doraźnie.
Na twarzy Marka pojawiło się zamyślenie.
– „Tak…to może mieć sens” – pomyślał w duchu.
Gdy podniósł skupione oczy, dostrzegł przejeżdżającą drużką obok bryczkę,
powożone przez dwa konie. Zaświtała w głowie mu pewne myśl. Przypomniał sobie
bowiem o pewnych słowach i uroczym zdjęciu małej dziewczynki z wielkimi jak
dwa kasztany oczami.
Upłynęło kilka długich dni. Dokładnie równy tydzień. Sytuacja nie uległa zbytniej
zmianie, po za ty, iż Basia dużo czasu spędzała poza domem. Przeważnie u
rodziców. Tamte ściany stały jej się za ciasne. Nie ma nic przyjemnego w
przesiadywaniu prawie pustym tak dużym domu. Kiedyś mogła spędzać dużo czasu
z przyjaciółką, jedyną prawdziwą jaką miała. Obie jednak ułożyły sobie życie,
wyszły za mąż założyły rodziny. Mimo, że przyjaźnią się nadal i zapewne już do
końca życia, tęskniła za nią. Wtedy były niemal nierozłączne, a teraz chciałaby cofnąć
czas i znów móc żyć tak beztrosko. Marek tak jak sobie obiecał, starał się bywać
częściej w domu, ale więcej mówił, niż robił. Skończyło się na niespełnionych
obietnicach, z czym nie czuł się zbyt dobrze, a do jego niesłowności Basia zdążyła się
już przyzwyczaić. To była jedna z tych wielu małych wad Marka.
Wróciła właśnie z targu na jaki wybrała się wraz z Gabrysią. Pomogła zanieść jej
świeże warzywa do kuchni.
– Postradałeś zmysły?! – wybuchł nagłą złością, po usłyszeniu od Brodeckiego
zaskakującej nowiny – Chcesz zakupić to… włochate bydle? A przemyślałeś, gdzie
będziesz go trzymać? Przywiążesz go do drzewa?…To jakiś absurd, czysta głupota!
Nie rozumiem! Doprawdy nie rozumiem, skoro sam uważasz, że zyski z rolnictwa są
żadne!
– Jeśli pozwolisz mi dokończyć… – wtrącił, podnosząc lekko głos, by przekrzyczeć
Adama.
Z powodzeniem.
– Dziękuję! – dorzucił z ironią – …To w moim zamyśle ma to być prezent… dla
Basi… Może i ja za wsią nie przepadam, za to Basia i owszem! A stajnią się nie
przejmuj… – w tym momencie wyjął z szuflady pewien dokument. – Uzgodniłem z
pewnym zubożałym gospodarzem, który ściąga z rodziną za chlebem do miasta, że
w zamian za wypożyczenie stajni, znajdzie pracę u n a s w fabryce! Stąd potrzebuję
kilku podpisów w papierach!
– I mam się na to zgodzić, taa? – zapytał postawiony przez faktem dokonanym.
– W tej kwestii będziesz musiał się zgodzić, jeśli ci nie obcy los tych biedaków…
– Wykluczone! Nie będę wspólnikiem twoich matactw! Niech no tylko Krzysztof
się dowie co ci chodzi po głowie! Wydziedziczy ciebie, twoje wnuki i dzieci twoich
wnuków! A ja go w tym poprę, – wskazał ręką na siebie. – bo za niedługo wszystko
przetrwonisz na…swoje kaprysy!
– Gdy wydawałem pieniądze na dziwki w niczym ci to nie wadziło! – mruknął co
siebie, co Adam i tak usłyszał.
Zmroził go chłodnym ostrzegawczym spojrzeniem.
– Ychym…Już postanowiłem i zdania nie zmienię. – dodał spokojnie i stanowczo.
– Uparty jak osioł, jakbym widział twojego ojca!
– Zatem wiesz, że nie ustąpię! …Rozsądniej z twojej strony byłoby się zgodzić i
wyjść z dyskusji z twarzą! – skitował z uśmieszkiem pod nosem niezmiernie
zadowolony ze swojego dokonania.
Wiedział już, że ma przyjaciela w garści tą dygresją. Czasem były irytujące. Na
szczęście Zawadę nie denerwują tak, jak starego Brodeckiego, dlatego ich relacje są o
wiele bardziej przyjazne.
– …Cóż także nie zdziwi cię moja odpowiedź: Nie, powiedziałem! – dodał
stanowczo, a Marek spojrzał mu w oczy wielce zdziwiony, po czym posmutniał.
Brodecka gdy wróciła, co ją niebywale zdziwiło, usłyszała parę podniesionych
głosów w salonie. Było to dla niej dziwne, bo przecież zostawiła dom opustoszały.
Szybko jednak zorientowała się do kogo należą. Nie potrafiąc powstrzymać
ciekawości, przystawiła ucho do drzwi i zmrużyła oczy.
Tymczasem Marek z Adamem mieli swoją tajemnicę dla jakiej zamknęli się w
gabineciku. Pomoc Zawady była Markowi niezbędna, zatem ten nie miał nawet
ochoty odmawiać.
– …Basia? Co Basia?! Co ty mi tu proponujesz?! Nie będę się poniżał i wstydził
za…tą chudą szkapę! Maszkara! Brakuje jej charakteru, nie jest ani piękna, ani
szlachetna! Nie ma wdzięku, płynnych ruchów! Jest nieposłuszna i źle się prowadzi!
– Ale jest inteligentna, jak to ująłeś, kiedy się jej przyglądałeś! – dodał do obrony
Zawada, ale Marek przerwał mu gwałtownie.
– Ale nie błyszczy! Poza tym, co z tego, skoro brak jej urodzenia! Nie nadaje się do
niczego…
W tym momencie odsunęła ucho od drzwi. Oczy jej naszły łzami, a serce pękało
na pół. Nie spodziewała się tylu gorzkich słów, jakie usłyszy. Miała ochotę wybiec i
już nigdy nie wracać. A już zaświtała jej w głowie nadzieja na szczęśliwe małżeństwo
po upływie tego tygodnia, gdzie Marek był naprawdę miły i opiekuńczy. Nawet nie
zraził ją tymi niedotrzymanymi obietnicami aż tak bardzo. Dla niej mężczyzna,
którego kocha nie musi być idealny, byle czuł to samo.
Podciągając wyżej sukienkę, wbiegła schodami na górę. Przekręciła zamek w
drzwiach, nie chcąc nikogo widzieć. Tym bardziej męża obłudnika. Rozpłakała się
jak dziewczynka, rzucając się na łóżko. Zacisnęła w palcach krawędzie od poduszek.
Miała ochotę umrzeć, skończyć to pasmo nieustannego cierpienia.
Tymczasem w gabinecie Marek dokończył swoja myśl, czego Basi dane już być nie
mogło.
– …Nawet pługa by nie uciągnęła! Ta klacz jest za stara. – obaj stali [pochylając się
nad zdjęciami koni, jakie zrobił Marek przez ten tydzień.
– Wysokie stawiasz wymagania! – podsumował Adam, wydmuchując głęboko
powietrze z płuc.
– To musi być klacz czystej krwi angielskiej! Wyjątkowa…
– Słono za takie zwierze zapłacisz. …Właściwie czemuż koń? – spytał ciekawsko –
Nie mógłby być to pies lub kot? Kobiety i zwykłe kwiaty zadawalają, byle były
darowane z serca!
– Twoja radą było, bym coś wymyślił, więc …wymyśliłem coś niespotykanego, a
kwiaty…Raczej nas od siebie oddaliły.
To kiedy jej powiesz, cóż to za niespodzianka?
– Jak znajdę odpowiedniego konia. – rzucił po czym oboje wybuchli śmiechem.
XXII
Nie wychodziła z pokoju do wieczora. Smutna, przygaszona zamknęła się za
cztery spusty, nie chcąc nikogo oglądać. Długo płakała. Nie potrafiła pohamować łez,
pomimo usilnych starań. Uspokoiła się troszkę, padając ze zmęczenia. Sen jednak nie
chciał spłynąć na jej powieki. Ciągle huczały jej w głowie słowa Marka. Przykre
słowa. Przeleżała na łóżku z kilka godzin wtulona w poduszkę. Nie myślała już o
niczym. Z martwym wzrokiem spoglądała w przestrzeń sypialni. Blada, (jakby
włożyła na swoją i tak już śniadą cerę tonę pudru) z podpuchniętymi i czerwonymi
oczami.
Nagle usłyszała pukanie do drzwi. Za nimi stała Gabrysia z filiżanką świeżo
zaparzonej herbaty, jaką nosiła na tacy. Pomyślała wcześniej, że Basia musiała
zasnąć, skoro tak długo nie wychodzi. Zainteresowana, weszła po usłyszanym
słowie: „Proszę”.
Jak tylko pojawiła się w pomieszczeniu Storosz kciukiem zaczęła ocierać
pozostałości po łzach. Nie życzyła sobie, aby ktokolwiek wiedział o tym, że płakała.
Wolała ten fakt ukryć, zabrać do groby, by nikt nie dowiedział się o jej bezkresnej
naiwności.
– Ciepła herbata z miodem. Pomyślałam, że miałabyś ochotę… – rzuciła
entuzjastycznie kładąc tackę na stoliku.
– Nie potrzebnie się Gabrysia kłopotała… – odpowiedziała Basia ochrypłym,
cichutkim głosikiem, leżąc plecami do gosposi.
Ta od razu zauważyła, że coś jest nie tak. Zmrużyła oczy nieufnie i podeszła do
niej bliżej. Usiadła przed nią, by móc spojrzeć jej w oczy.
– A coś ty taka blada, dziecko? Znowu cię jakie choróbsko dopadło? – od razu
przyłożyła dłoń do jej skroni, sprawdzając temperaturę.
– To nic. Głowa mnie boli… – odparła oschle, nie spoglądając niani w oczy.
– Źle się czujesz? To może ja po lekarstwo pójdę, albo okład zrobię… – Gabrysia
wstała, ale Basia szybko ją zatrzymała:
– Nie! …Nie trzeba. Przejdzie. – wymusiła na sobie uśmiech.
Gabrysi nie przekonał.
– Powiem panu Markowi… – gwałtownie jej przerwała. – Pamiętam jak ostatnio
nerwowy taki chodził…
– Nic nie mów! – podniosła lekko ton, ale szybko, reflektując się. – Nie chcę go
niepokoić niepotrzebnie…Ma dość zmartwień. – dodała, starając się, by to, co mówi
brzmiało wiarygodnie.
– Dobrze. Ale herbatę wypij. Dobrze Ci zrobi dziecko. Odpoczywaj, boś blada jak
ściana!
– Dziękuję. – uśmiechnęła się delikatnie i poczekała aż zostanie sama w pokoju.
Gabrysia zamknęła za sobą delikatnie drzwi, a kiedy odwróciła się w stronę o
mało co nie wyzionęła ducha.
– Jezus! – krzyknęła.
Kompletnie nie zauważyła nadchodzącego pana domu. Przestraszyła się, że tak
nagle „wyrósł z ziemi”.
– Nie. To tylko ja. Na Boga nie wyglądam! No… może bliżej mi do diabła! –
uśmiechnął się zawadiacko, ale Gabrysia jedynie pokręciła głową.
– Ani to śmiesznie, ani mądrze mówicie… – skomentowała niewątpliwie jako
praktykująca katoliczka uradzona jego słowami.
– Gabrysia wybaczy, że nie rozbawiłem. – zaśmiał się skrycie z naburmuszonej
miny niani. Trochę przypominała mu jego nianię, z którą się lubił droczyć. Pomagała
matce Marka w jego wychowaniu do 4 roku życia. Chciał ją ominąć, kiedy stanęła
mu na drodze. Zaskoczony, zapytał:
– Co Gabrysia robi? …Chce wejść do Basi!
– Nie wolno! Basia nie pozwoliła!
– Jak nie wolno?! – oburzył się nieco. – Tam jest m o j a żona! M n i e wolno! –
podkreślił i chciał ja wyminąć, ale znów to samo. – Niechże Gabrysia ustąpi
przejścia! – nalegał dalej.
– Pan uparty, ale ja nie puszczę! Basia źle się czuję i jest zbyt słaba na wizyty! –
Marek od razu zmienił wyraz twarzy.
– A co jej dolega? …Chora? – spojrzał na drzwi z obawą w oczach.
Gosposia ugryzła się w język, przypomniawszy sobie o złamanej obietnicy.
– Mam niewyparzony język! – burknęła pod nosem do siebie. – Nie, głowa tylko
boli… – znów się powstrzymała. – „Co ja plotę? ”– pomyślała.
– Gabrysia to język będzie musiała szorować mydłem jeśli kłamie! Albo od razu
do spowiedzi niech idzie… – nie uwierzył w jej słowa.
Zauważył, że nie przepada za nim.
– Prawdę mówię! …Kazała nie mówić panu. I teraz gniewać się na mnie będzie…
– spuściła wzrok.
– Wytłumaczę Gabrysię przed nią. A teraz niech Gabrysia wraca do siebie!
– Dajcie jej dziś spokój! Rano pan do niej zajrzy. Prosiła, by nikt jej nie
przeszkadzał, a ja bym znowu słowo złamała… zrozumcie mnie! – dodała łagodnie,
spoglądając mu w oczy.
Marek chwilę się zastanowił, ale po wzięciu głębszego oddechu, przystał na jej
propozycję.
– Niech będzie, ale jakby pytała, to niech wie, że pytałem o nią. – chciał już
schodzić na dół, jak każdego dnia do gabineciku dziadka, kiedy tym razem
zatrzymała go gosposia.
– A pan? Życzycie sobie czegoś do napicia?
– To co zwykle: tylko nie taką lurę! – rzekł, po czym zszedł na dół.
– Lura, pchy! – fuknęła zła, wcale a wcale nie zgadzając się ze słowami Marka.
XXIII
Słońce ledwo wstało, kogut na wsiach zdążył zapiać dopiero dwa razy, a
Gabrysia już cała rześka i gotowa do pracy, nuciła cichutko pieśń ludową. Zamknęła
bezszelestnie drzwi od swojego pokoju, by nikogo nie obudzić i z uśmiechem na
ustach weszła do kuchni, mieszczącej się tylko o dwa kroki dalej. Prędzej
spodziewała się tu zastać ducha, jaką marę, czy zjawę, nawet Marka (zawsze był z
tego ranny ptaszek) niźli Basię. Widok był o tyle niecodzienny, gdyż Brodecka jak na
te „chucherko”, jak ją zwykła nazywać, podjadała sobie z przygotowanego, obfitego
stosu jedzenia, ustawionego na wielkiej tacy. A na niej było wszystko: od tuczących
ciastek i kawałków rożnych ciast (czekoladowych, z masami), słodkich bułeczek,
dżemu, do jakże świeżych i soczystych owoców i warzyw, na przykład: jedynie
dobrze umytej marchewki. Basia nie zapomniała także o zawsze świeżo wyciśniętym
soku z jabłek, jakim zawsze raczyła się z rana odkąd sięga pamięcią. Dla niej był jak
ambrozja dla greckich bogów.
– Chryste panie! – wyszeptała zdziwiona kobieta jak ta filigranowa osoba może
mieć miejsce by pomieścić w sobie tyle smakołyków.
Wcześniej albo tego nie zauważyła, albo Basia skrzętnie ukrywała przed nią swój
wilczy apetyt.
– Dzień dobry! – odpowiedziała, kiedy to wreszcie podniosła oczy i zauważyła
stojącą w progu zaskoczoną nianię.
Nie mówiąc ani słowa pochwyciła tackę w obie ręce i wyminąwszy Gabrysię w
kuchennych drzwiach najwyraźniej skierowała się po schodach na górę do swojego
pokoju.
– Smacznego! I niech ci idzie na zdrowie… – rzuciła, odwracając się do Basi. –
…Ino żeby z tego, jakiejś niespodzianki nie było… – dodała do siebie.
W odpowiedzi Basia posłała jej tylko szczery uśmiech. A Gabrysia? Nawet nie
była w stanie wysunąć wnioski z dziwnego zachowania podopiecznej.
Jakiś czas później, kiedy zanosiła wyschnięte pranie, by schować je potem po
szafach, natknęła się na wychodzącego z pokoju Marka. I tu kolejne zaskoczenie, bo
pan tego domu już dawno powinien wyjść, a pokój miał być pusty, jak zawsze, by
mogła w nim posprzątać. Z takim właśnie przeświadczeniem szła na górę.
– Dzień dobry, Gabrysiu! – rzucił rozluźniony, bardzo wesoło, poprawiając
mankiety od koszuli. – Cóż to miałem za sen…Tak mi się spało! – przeciągnął się
teatralnie z uśmiechem.
– To może ja pójdę śniadanie zrobię? – zapytała uprzejmie.
– Nie, nie ma takiej potrzeby! Sam się obsłużę, a Gabrysia ma dzisiaj wolne! –
wybałuszyła oczy – Co Gabrysia tak patrzy?
– A bez powodu. – uśmiechnął się i pełen energii miał już schodzić ze schodów,
kiedy Gabrysia go niepewnie zatrzymała.
– A…a nie zajrzy pan do żony? – zatrzymał się i spojrzał gosposi w oczy.
Spuścił po chwili wzrok, rozsunął wykrochmalony mankiet i zerknął na zegarek.
– Uła…– skrzywił się nieznacznie i spojrzał w na drzwi od sypialni Basi. – Nie
zdarzę! – rzucił smętnie. – I tak już spóźniony jestem! – wytłumaczy się jeszcze
Gabrysi. – Potem! – puścił jej oczko i zbiegł po schodach. Kobita wzdrygnęła jedynie
ramionami i zajęła się swoimi obowiązkami z w domu, jakie przypadały na
dzisiejszy dzień.
Tymczasem z tacki systematycznie obywało. Taca stawała się coraz to lżejsza, a
Basi brzuch cięższy. Wczorajsza przypadkiem podsuszana rozmowa dała jej sporo
do myślenia. Nie chciała już wypłakiwać oczu przez niespełnioną miłość, bo ani to
nie pomaga, ani niczego nie zmieni. Zamiast tego, postanowiła rozniecić gorące
uczucie, jak nie w Marku, to w kimś innym. Bo przecież mało to mężczyzn chodzi po
świecie? Jakiś na pewno by się znalazł, zdolny odwzajemnić to co czuje. Zanim to
jednak nastąpi, postanowiła, że „musi nabrać trochę ciała”, by stać się bardziej
atrakcyjną, a kochanego ciała nigdy nie za wiele. Może wtedy oczy markowi zbieleją,
ale już będzie za późno na jego zaloty. Może stąd nawet wyjedzie? Ucieknie! Jak
myślała: „Ucieknie z ukochanym, który jak księżniczkę uwolni ją z tej „smoczej
wieży” i uwolni od tego ślepego „potwora”” – jak to określiła męża w myślach.
Swoimi neoromantycznymi wizjami nie bardzo wpasowywała się w
pozytywistyczne założenia epoki, zapominając o tym, że miłość to nie katar i nie
można się z niej wyleczyć.
Około południa natomiast Adam z Markiem mieli do załatwienia bardzo ważną
sprawę we wsi za Warszawą. A to jakże ważną sprawę było kupno najlepszego
konia od pewnego gospodarza.
– A co sądzisz o tej klaczy? – Adam przerwał na chwilę dyskusję z chłopem i
próbował zawołać zawsze chadzającego „własnymi ścieżkami” Marka.
Kompletnie nie przysłuchiwał się wytworzonej dyskusji i bynajmniej nie
zauroczyły go wiejskie widoki, pomimo tego, iż były piękne. Lasy, pola pszenicy, czy
innego zboża.
Zawada stał przed barierką z drewna obserwując prezentowanego na wolnym
powietrzu konia przez młodszego syna ubogiego wieśniaka. Zwierze na lince
rytmicznie kłusowało na lince po kawałku zieleni zataczając linię koła. Adamowi ten
koń wydał się odpowiedni dla kobiety: delikatny, o subtelnej urodzie. Nie był może
najszybszy, ale bardzo spokojny i nie niebezpieczny.
– Przepraszam na moment. – przeprosił gospodarza i podszedł do Brodeckiego,
by zamienić z nim słówko. – Nie wydajesz się zbytnio zainteresowany tą całą
komedią z kupnem nikomu niepotrzebnego konia! – skomentował jego zachowanie,
które nie ukrywała, lekko go poirytowało.
– Bo mnie Adamie nie interesuje kupno t e j klaczy! Nie ma w sobie za grosz tego,
czego szukam! – dał znać o swojej wybrednej naturze. – Koń musi pokazywać siłę,
olśniewać, a ty proponujesz mi…kota w worku! Nie widzisz, co on tu nam pokazuje?
To cherlawe bydle przeznaczone do rzeźni, a pokazywane nam tylko, bo ten… –
powstrzymał się przed przekleństwem, ale nie jego wina, ze nie przepadał za
chłopami. – …chce wydoić głupich panów z miasta! Ale ja się nie nabiorę!
…Gospodarzu! – wymijając przyjaciela, zawołał starca i ruszył w kierunku
mężczyzny.
Kiedy przystanął, odparł:
– Pokażcie stajnie, jeśli można! Chciałbym się rozejrzeć! Pozwolicie, że kupię
konia, którego sam wybiorę! – znając się trochę na naturze chłopów domyślał się, że
ten nie odpuści zanim
– Nie chceta panie tego? Przeca to najlepszy, jaki mi się uchował! Zdrowiutki,
mocny w nogach! Dajcie tysiąc rubli i koń wasz! I wyjdziecie na swoje, by nie
obedrzeć ze skóry dobrodzieja! …Ordynacie! – dodał po chwili przymilnym tonem,
by zmiękczyć jego wolę.
– Nie, nie! Wolałbym innego. Słono zapłacę! – uśmiechnął się w kącikach ust
insynuująco.
– No to choćta, choćta! – rzucił machając ręką. Wiedząc, iż pieniądze są mu
potrzebne, a trafił mu się wyjątkowo uparty „wielki pan”.
Marek przechadzał się stajnią z przeświadczeniem, że już nic interesującego nie
zakupi.
– Aleś wybredny, hrabio! – zaśmiał się pod nosem Zawada, kiedy oglądali inne
okazy.
Brodecki jedynie posłał mu dłuższe, gniewne spojrzenie. Dalej przyśpieszył kroku
i poszedł już sam. Przystanął, mrużąc oczy. Jego uwagę przykuł jeden wierzchowiec.
Koń bardzo szlachetny i elegancki, o lekkiej budowie ciała i wysokim osadzeniu
ogona. Mała, sucha głowa z profilu wyglądająca nieco szczupło. Był to koń o dość nie
spotykanej w tej rasie maści karo. Od razu się Markowi spodobał. To było to, czego
szukał: charakteryzował się siłą, pięknem i odwagą. Miał wszystko czego wymagał
od tego zwierzęcia. Nie potrafiąc się powstrzymać pogłaskał go po pysku.
Uśmiechnął się mimochodem, widząc, że koń nie jest głupi, bo wydał mu się trochę
nieufny.
– Angielski? – zapytał z uśmiechem, odwracając się do chłopa.
– O nie mój panie, arab z czystej krwi! – odpowiedział z lekkim zawahaniem,
obserwując Brodeckiego. – Takiego to ze świecą szukać, a i tak pan nie znajdziesz!
– Yhym… – przytaknął i zastanowił się chwilę. – Biorę go! Ile chcecie? – zapytał
wieśniaka, kiedy ten do niego podszedł.
– On nie na sprzedaż! – zaznaczył dosadnie gospodarz.
– Podajcie swoją cenę, a dostaniecie!
– Panie, mówię, nie na sprzedaż! Inne tak! Ten ogierek n i e t! – podkreślił, mocno
gestykulując rękoma.
– Dwa tysiące? – gospodarz zaprzeczył głową. – …Dziesięć? – Adam spojrzał na
niego gwałtownie. – Dwadzieścia? – Brodecki szedł w zaparte, konsekwentnie
starając się dopiąć swego. – Zastanówcie się! …– odwrócił się na moment,
przygryzając pięść. – Niech stracę! Trzydzieści gospodarzu, to moje ostatnie słowo!
Więcej nigdzie nie dostaniecie!
– Ten koń nie na sprzedaż! – tupnął nogą, by dać znać, że jego nachalność go
zdenerwowała.
***
– Pięćdziesiąt tysięcy rubli za konia! – odparł na głos Zawada, kiedy wyszli ze
stajni.
Marek za to był zadowolony z siebie, jak nigdy.
– Dobrą cenę utargowałem! Za takiego konia warto! Słyszałeś: bezcenny!
– Bezcenny, albo i nie…ale ja ostrzegałem! …Niech no cię ino ojciec złapie! Pójdzie
do banku i zobaczy, że brakuje niezłej sumki…Dopiero wtedy będziesz się
tłumaczyć! – odparł poważnie, bowiem nie było mu teraz do śmiechu.
– Dlatego potrzebna mi twoja pomoc. Wystawisz mi fikcyjne zaświadczenie, że te
pieniądze przekazałem na zbożne cele. Prawdą jest, że nikt nie śmie pytać kto i ile
daje i czy w ogóle daje…A niech ojciec sobie myśli, że mi wiara wróciła. – zaczął
tłumaczyć, gestykulując.
Kopał przy okazji kamyk.
– Ojciec księgowości nie zna, a księgowość przełknie wszystko, tylko trzeba ją
sprytnie obejść! – dokończył i uśmiechnął się.
– Za to ty się znasz a prawnik winien wiedzieć, że to nieuczciwe…
– A kto to sprawdzi? …W tej epoce dzikiego kapitalizmu każdy robi pod siebie! –
zakpił z lekka.
Adam przewrócił oczami i poszedł przodem, nie chcąc słuchać.
***
Czuła się fatalnie. Na widok jedzenia robiło jej się jeszcze gorzej. Żołądek miała
tak nasycony, że myślała, ze zaraz pęknie. Powoli nie przyjmował już kolejnych
porcji czekoladowego ciastka. Sam widok tych pyszności zaczął ją mdlić. Z trudem
przełknęła ostatni kęs i odłożyła talerzyk. Jej i tak blade policzki zrobiły się jeszcze
bielsze. Czując, jak zaraz zwymiotuje, zakryła ręką usta i pobiegła do łazienki.
Gabrysia pukała z trzy, może z dwa razy, ale nie usłyszała „proszę”. Weszła mimo
tego, zapytać o to co przygotować na obiad. Dochodzące z łazienki odgłosy
niezmiernie ją zainteresowały. Ciekawość duszy domagała się sprawdzić co też tam
się dzieje. Weszła.
– Boże…Basiu, dziecko! – od razu przykucnęła przy pochylonej nad miską. – Co
ci?
– Nie wiem… – rzuciła cichutkim głosem, a po chwili oparła się o ścianę, głęboko
oddychając. – Przyniosę świeże ręczniki…
– Nie, lepiej już! – uśmiechnęła się troszeczkę na przymus.
Niania pomogła jej wstać i położyć się do łóżka.
– Żeś miała apetyt! – skomentowała, widząc prawie puste talerze.
– Już nic nie przełknę!… Nie dobrze mi… – jęknęła, przymykając oczy.
Basia miała nadzieję, że nikt już nie zakłuci jej spokoju i migiem wydobrzeje.
Ponowne pukanie do drzwi sprawiło, że na jej twarzy wyrysował się grymas.
Stukot był tym razem bardziej natarczywy.
– Marek pewnie…Niechże Gabrysia o niczym mu nie wspomina! – poprosiła. –
Nie chce, by mnie widział!
– Ale… Tak trzeba. Trzeba powiedzieć. – kręciła głową na nie, aż w końcu musiała
ulec.
– Nie! …Niech odejdzie! Liczę na Gabrysię!
Wstała od łóżka i poszła przegonić „tego natręta” jak określiła Marka na ten
moment.
– Basia wstała? Już 11.00. Chyba nie chce przeleżeć w łóżku pół dnia…
– …Nie. Odpoczywa.
– A po czym tak się zmęczyła? – zaśmiał się. – Z resztą, jak Gabrysia mnie
przepuści, sam ją spytam o to! – rzucił dyplomatycznie, lekko przymilnie.
Próbował ją wyminąć, ale zagrodziła przejście. Posłał jej dłuższe spojrzenie i
skrzyżował ręce. Miał już pytać, co tym razem wymyśliła jego żona, ale…gosposia
go wyprzedziła.
– Niech pan zaczeka. Wpuszczę was, bo powinniście wiedzieć…
– Cóż takiego ważnego? – zmrużył oczy.
– …Miałam wam nie mówić, ale …Basia to jeszcze dziecko, na życiu się nie zna,
młoda, niedoświadczona, nie rozumie tego, a to przecie normalne jest, że jak
kobieta jest przy nadziei…
– Słucham? – przerwał jej, myśląc, że się zwyczajnie przesłyszał. – Jak to przy…?
– No…ja…ja tak myślę. Basieńka pewno spodziewa się pana dziecka… – w tej
chwili poczuł, jakby ktoś mocno uderzył go w głowę.
XXIV
Gabrysia zmrużyła oczy, zauważywszy, że pan domu nie wykazuje zbytniej
radości na posłyszaną nowinę. Stał ociężale, sztywno, jak wbity w ziemię pal.
Poluźnił kołnierz od koszuli, a zęby miał ściśnięte, jakby w złości. Brwi ściągnął, a
usta wykrzywił w grymasie. W pewnym momencie przez myśl kobiety przeszło, że
palnęła jakoś gafę lub też Marek tak przejął się na myśl o błogosławionym stanie
żony, że lawa chwila, a omdleje z wrażenia. Jeśli byłby to gniew szybko zrozumiała,
że być może ona swoim niewyparzonym językiem wygadała to, co państwo chcieli
zachować w tajemnicy…A być może, właśnie Basia miała w zamiarze wyznać
Brodeckiemu tą niespodziewaną wieść w odpowiedniejszym czasie, a ona zepsuła
niespodziankę. Zrobiło jej się głupio. Ale taka już była: nie pomyśli, a powie. A na
żałowanie było już za późno.
– Jaka ja jestem niemądra! – rzuciła, chcąc się zreflektować.
Tymczasem Marek poczuł się upokorzony jak jeszcze nigdy przez kobietę. Chyba
zaczął wszystko pojmować. Ta obojętność Basi nie brała się z niechęci i złości na
niego. Ba, nawet nie wynikało to z jej żywiołowego usposobienia i mocnego
charakterku, a z powódek czysto prozaicznych: spodziewa się dziecka innego. Już
rozumiał te łzy podczas ich nocy poślubnej, sprzeciw wobec decyzji ojca do
zawierania tego małżeństwa. Bowiem, czy małżeństwo z przymusu jest coś warte,
jeśli kocha się kogoś innego? Z góry skazane jest na porażkę. W jednej minucie te
wszystkie chwile do których sięgnął pamięcią, kiedy go odtrącała, obierała się, były
dla niego juz całkowicie naturalne. Wytłumaczył jej zachowanie. Musiała przeżywać
tragedię, kiedy chciał się do niej zbliżyć. Musiała więc bardzo kochać tamtego, by
nawet będąc jego żoną, nie przestawała o nim myśleć, nie mogła się przełamać,
rozpamiętując nieformalną łączącą ją więź z ukochanym. Dalej musiała czuć się
mocno związana z byłym kochankiem. A może…A może nigdy z nim nie
zerwała?…Tylko Marek sądząc, że ta młodziutka dziewczyna jest jeszcze za młoda,
by wiedzieć cokolwiek o miłości, uznał ją za niewinną. Teraz zaczynał się wstydzić,
że głupi myślał, że jest dziewicą. A była niewiele lepsza od tych wszystkich
panienek, jakie wcześniej znał. A teraz co by wymyśliła, jeśliby się teraz nie
dowiedział? Że jeśli się do niego tak z nagła zbliży, zdoła ukryć, że w dziecku nie
będzie płynąć jego krew?
Różne myśli przechodzi przez jego głowę, a każda, potworniejsza od swojej
poprzedniczki, jeszcze bardziej banalna. Ocknął się. Wątpliwości, złość, rozżalenie,
że zrobiła z niego idiotę po raz kolejny wzięło górę. Jak się teraz okazało, jego
sprytna żonka to intrygantka. Jeszcze gotów pomyśleć, że mizoginistyczna natura
kobiet jest prawdą. Z pozoru niewinne, szlachetne jak Ewa, to kobiety fatalne, istne
kusicielki z piekła rodem. Choć nigdy nie przyszłoby mu to do głowy.
– Niechże Gabrysia idzie do kuchni, zrobi mi herbaty z łaski swojej. – odparł
grubym głosem.
– Nastawię samowar i zaraz przyniosę.
Wszedł, jakby uderzył w niego piorun, zatrzaskując drzwi z hukiem przed nosem
Gabrysi, kiedy ta zaczęła się tłumaczyć. Zaskoczona Basia, aż podskoczyła na łóżku.
Zsunęła z kolan tackę i wstała, układając suknie.
– To niegrzeczne wchodzić tak bez pukania… – rzekła, nerwowo oglądając się na
mały bałagan za sobą.
Przestraszyła się od razu dostrzegając bojową minę Marka. Ten bez głowa
podszedł do niej i chwycił za łokieć, nie zważając na jej protest i zaskoczone oczy.
– Mów w tej chwili czyje to dziecko! – krzyknął tak, że aż zmrużyła oczy jak mała
dziewczynka, która dowiedziała się właśnie, że zrobiła coś złego.
– Nie wiem, o czym do mnie mówisz. Zachowujesz się jak szalony! Puść mnie!
– Nie, póki się nie dowiem kto to taki. Nie pozwolę, by byle jaki amant śmiał się ze
mnie po katach, bo nie umiem upilnować swojej kochliwej żony… – rzucił, przez
zaciśnięte zęby, patrząc jej w oczy z narastającym gniewem.
Oczy mu naszły błyskawicami, którymi mógłby teraz spokojnie ciskać.
– …Myślałaś, że zataisz przede mną, że masz kochanka?! Możesz robić wszystko,
na co masz ochotę, ale nie zniosę takiego upokorzenia…Nie spodziewałbym się po
tobie…
– Coś ty sobie ubzdurał?!
– …Proszę cię, nie upokarzaj się jeszcze bardziej, bo stracę do ciebie szacunek… –
powiedział już spokojniej, domyślając się, że krzykiem niczego nie wskóra.
– Ale ja nie wiem o jakim dziecku mówisz? – zapytała ciszej. – Na Boga, to bzdura!
Marek!
Jej głos już drżał, a mimika twarzy stała się nerwowa. Zdenerwował ją ten atak.
– Twój Bóg cię nie uratuje…No mówże! – milczała. – …No gadaj!! – wstrząsnął ją
lekko za ramiona, ale opamiętał się szybko i odszedł, odwracając plecami do
zdenerwowanej dziewczyny.
– Nie wiem, czym sobie zasłużył, że się nawet przyznać nie chcesz…
– To łgarstwo! Ten, kto o tym rozpowiada, bezczelnie skłamał! Nie spodziewam
się dziecka! – wyjaśniła, kiedy swoim milczeniem dał jej ku temu okazję.
Odwrócił głowę, nie patrząc Basi w oczy, jakby z góry wiedział, że jej
usprawiedliwienie jest wyssane z palca, wymyślone na szybko.
– Nie wierzysz mi…? – głosik jej stał się taki cieniutki jak u świergającego ptaszka.
– Podaj mi tylko jego nazwisko, a przysięgam, że nic mu nie zrobię. Nie musisz się
bać…– odwrócił się z powrotem. – Rzucę mu tylko rękawice, by odzyskać honor z
jakiego zakpiłaś swoją zdradą… – dodał ironicznie, z wyższością pyszałkowatego
arystokraty, jaka ujawniała się wtedy, kiedy ktoś uraził jego dumę.
Z trudem dotrzymałby obietnicy, bo niejeden w szale złości zaszlachtowałby
kochanka w łóżku, nim te zdążyło ostygnąć i żaden nie miałby prawa mieć o coś
takiego pretensji.
– Ale z kimże ty chcesz się bić, jak na nic złego nie zrobiłam!! – krzyknęła już
prawie w płaczu.
Oczy już jej naszły Łazami, ogarniała bezradność.
– Może to złe nie jest – skinął głową na jej brzuch – …ale matkę ma… – urwał, nie
chcąc obrażać kobiety.
– Ty ośle uparty! Nie spodziewam się dziecka! Co mam jeszcze powiedzieć?!
Przysiąc?! – jego niewzruszona postawa, nienawiść w oczach sprawiły, że rozpłakała
się na dobre, zakrywając ręką usta.
Upadła bezwiednie na krawędź łóżka. Jej płacz przepełniał go żalem do siebie.
Nie potrafił stać tak jak i tego słuchać. To jakby wbijano mu w ciało igły. Teraz
widział, że nie byłaby tak bezlitosna do kłamstwa, gdyby nie miała powodu. Ten
znalazł już sobie sam.
– Był żonaty… – wywnioskował tak po prostu.
To było pierwsze co przyszło mu do głosy: musiał ją w sobie rozkochać i porzucić!
– „A to drań. Wymiguje się od odpowiedzialności” – pomyślał. – Nie chce tego
dziecka?
Basia kiwała przecząco głową w takiej bezradności, że nie nawet słów jej
brakowało.
– „Słów już na ciebie nie mam…” – przeszło jej przez głowę.
Nie wiedząc już jak mu uświadomić, że żyje w kłamstwie, kiwała głową na „nie”,
jakby to miało co pomóc, czy wyjaśnić. Zmiękło mu serce. Podszedł do niej i kucnął.
– Opowiesz mi kto jest tym łajdakiem, a … to… to niewinne dziecko może
przecież otrzymać moje nazwisko. Tylko powiedź prawdę. I już nie płacz…
– Wole pomilczeć, bo opowiadać nie mam o czym. Mam czyste sumienie, jak Bóg
mi świadkiem. Nie będę też cię po stokroć przekonywać, że nie miałam kochanka, a
tym bardziej nie noszę jego dziecka. Nie chcesz, nie wierz. Twoja wola… – przetarła
policzki obiema dłońmi z łez. – Ciężkim kłamstwem byłoby dopiero, gdybym
powiedziała, że to dziecko, jest twoje…Ale go nie ma, n i e m a ! – powtórzyła z
naciskiem.
Zwątpił. Wydawała się być taka szczera.
– …Cholera jasna! – zaklął. –– uniósł się, ale sam się opamiętał.
– To zechciej mi wytłumaczyć, skąd te objawy? …Je też wymyśliła twoja niania?
To znaczy, że co? Zrobiła ze mnie idiotę?! – odpowiedział sobie sam na postawione
pytanie.
Basia jednak, mając dość tej absurdalnej sytuacji, wstała i nie wiele myśląc,
wygarnęła, tak, jak czuła w tej chwili:
– Nawet gdybym potrafiła kłamać i kłamałabym tak, byś nawet nie domyślił się w
moich słowach nieszczerości, to nic w porównaniu z twoją obłudą!
– Czym? Obawiam się, że nie rozumiem.
– Pan ordynat z „bożej łaski” – zaakcentowała ironicznie – już nic nie zrozumie!
Słyszałam wszystko, czego usłyszeć zapewne nie miałam nigdy! I…muszę przyznać,
że ma pan bogactwo…epitetów! – zmrużył oczy, nie wiedząc dlaczego teraz płacze,
skoro zaczynał jej wierzyć. – Pamiętam: „Nie będę się poniżał i wstydził za tą chudą
szkapę! Maszkara! Brakuje jej charakteru, nie jest ani piękna, ani szlachetna! Nie ma
wdzięku, płynnych ruchów! Jest nieposłuszna i źle się prowadzi!” …Czy aby czasem twoje
własne słowa nie są dla mnie większym upokorzeniem? – zapytał delikatnie.
Marek słysząc jednocześnie powagę w tonie z jakim wylewa swój żal, nie udało
mu się ukryć rozbawienia. Zaśmiał się. Prawie pokładał ze śmiechu. Dla niego było
to nie do pomyślenia, że mogła pomyśleć, że mówi o niej. Za to dla Basi jego śmiech
mówił jednoznacznie: kpi z niej, znowu z niej kpi, wyśmiewa w żywe oczy. Nie
wytrzymała. Zdenerwowała się jeszcze bardziej.
– Chcesz wiedzieć, czemu to tak źle się czułam?! Wmuszałam w siebie jedzenie, by
sprawić ci przyjemność! Chciałam być jak te wszystkie piękne kobiety, które uwodzą
jednym spojrzeniem! …Chciałam być taka, jak ta twoja paryżanka, która złamała ci
serce! Nabrać zgrabnych, pełnych kształtów! …Chciałam ci się podobać… Ale teraz,
kiedy to wszystko powiedziałam, mam ochotę zapaść się pod ziemię! Już mi
wszystko jedno… – wyszeptała ostatnie.
Marek pokręcił głową. Teraz on nie miał słów, by wytłumaczyć tą serię omyłek.
– …I ty pomyślałaś, że to ja o tobie t a k mówię? – zapytał z naciskiem.
– A o kim?! – uniosła się, spoglądając Markowi w oczy.
– A nie! …Wybacz, że popsuję ci niespodziankę, ale jestem zmuszony!
– Niespodziankę?
– Teraz to już w zasadzie po niespodziance… – stwierdził bardziej do siebie. –
Szukałem dla ciebie konia… usłyszałaś jakiś skrawek mojej rozmowy z Adamem
odnośnie jednego niezadowalającego mnie okazu! …Это всё! – wyjaśnił jak
najdokładniej, a jednocześnie najkrócej jak się tylko dało.
Dziewczyna aż usiadła z wrażenia.
– Ko–nia? – zapytała szepcząc.
Jakoś nie mogła podnieść głosu. Marek z lekkim uśmiechem, widząc jej speszenie,
usiadł koło dziewczyny na łóżku.
– Podobno lubisz konie, wieś… – zamilkła, nieśmiało spoglądając mu w oczy.
Nie mógł się powstrzymać, by nie zapytać jeszcze raz.
– Jak mogłaś pomyśleć, że ja tak o tobie? …Dla mnie… – spoglądał na nią
rozbieganym wzrokiem, pełnym ciepła z niezwykłą głębią. – …jesteś śliczna. –
szepnął.
– Napra–wdę? – powiedział to tak poważnie, że trudno było jej w to uwierzyć.
Jakoś nie chciał odpowiadać. Wolał to wyrazić w inny, bardziej obrazowy sposób.
Stopniowo zbliżał się do jej ust. Tak bardzo chciał ją pocałować. Chyba dopiero,
kiedy była blisko, na wyciągnięcie ręki, odczuł, jak bardzo tego pragnie. I nie
pozwoli, by tym razem przestraszona uciekła. Zatrzyma ją. I zacznie oswajać z
uczuciem, jakie w obojgu się rodzi. Był tego pewien, że w obojgu. Przymknęła oczy,
poddając się całkowicie. Prawie dotykał jej ust swoimi, kiedy do pokoju weszła
Gabrysia z filiżanką herbaty. Od razu od siebie odskoczyli. Kobieta nawet nie
zdawała sobie sprawy, że w czymkolwiek im przeszkodziła.
– Herbata dla pana.
– …Dziękuję. Może Gabrysia odejść. – odburknął przez zęby.
Patrzył na nią, by już sobie poszła, ale ona dalej stała.
– A ty Basiu sobie życzysz czegoś?
– Nie! – odpowiedział za nią, już lekko poirytowany.
Kobieta spojrzała na Brodeckiego podejrzliwie. Ale dopiero kiedy Basia pokiwała
głową z lekkim uśmiechem, opuściła pomieszczenie. Fuknęła przy tym lekko
urażona zachowaniem pana domu.
Marek nie rażony nagłym wtargnięciem, znów spojrzał jej w oczy i zapytał
wprost:
– Wyjedź ze mną… Na parę dni…
– …Gdzie?
– Na wieś… Pokaże ci stary folwark mojego dziadka. On sam odziedziczył go po
swoim ojcu. Przechodzi z pokolenia na pokolenie.…Zgódź się! – poprosił, patrząc
błagalnie w oczy.
Chwile udała, ze się zastanawia, po czym rzuciła z uśmiechem:
– A pokażesz mi tą niespodziankę?
Długo nie odpowiadał. Patrzył jej w oczy, po czym oboje wybuchli śmiechem.
***
Wyruszyli w drogę o świcie. Według planu na miejsce mieli dojrzeć późnym
popołudniem. Basia nie mogła doczekać się, co też takiego wymyślił Marek. Po co
ten cały wyjazd? Dziwne to wszystko. Nie miała pojęcia co knuje. Jednakże biorąc
pod uwagę jego ostatnie słowa, jakie jej wyznał przez wyjazdem. Coś zmieniło się w
jego zachowaniu, nie wiedziała tylko co dokładnie. Jedno było pewne: nie mogła
doczekać się, kiedy zobaczy to zwierzę, jakie dla niej wybrał. Była zaskoczona, że
zdecydował się na prezent. Tak kosztowny prezent. Tak…niesamowicie miły
prezent. Całą drogą przemilczała, rozmyślała, ale z delikatnym uśmiechem na
ustach, wpatrzona w okienko.
Wreszcie dotarli. Marek wysiadł pierwszy i pomógł żonie, służąc dłonią. Po kilku
godzinach jazdy powozem, a racji, że do tejże małej wioski nie prowadziły tory
kolejowe, dojechali. Brodecka zobaczyła przez sobą mile wyglądający…mały
dworek? Z pewnością, musiał to być dworek. Nie był duży, ale za duży, by nazwać
to „mieszczańskim” domem. Był okazały. Budownictwo może stare, ale w bardzo
dobrym stanie. Okolica wyglądała uroczo. Cicho, spokojnie. Przepięknie. Dużo areał
ziemi: pola, łąki. Zauważyła, rozglądając się, że gdzieś dalej mieści się gospodarstwo
i chyba jakaś stodoła. Dalej drużka prowadziła do innych domostw, był też las. Cała
wieść chyba od razu jej się spodobała. Ah…nie raz tęskniła za tą wujka, będąc w
zatłoczonym mieście.
– Basiu…– rzucił, ale widać nie usłyszała, bo dalej z zainteresowaniem oglądała
okoliczne widoczki.
Uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem.
– Tak? – ocknęła się po chwili i spojrzała w jego kierunku.
– Wejdźmy do środka. Pewnie już na nas czekają. – przepuścił damę przodem, po
czym ruszył do drzwi wejściowych.
Miał już otwierać drzwi i pozwolić, by weszła Basia, ale zatrzymał się zamyślony.
– Czemuż tak stoisz? Nie wchodzimy?
– …Czy zechcesz mi potowarzyszyć na spacerze? Powiem woźnicy, by wniósł
nasze bagaże.
– Chym… – przygryzła lekko dolną wargę. – Z rozkoszą. – zachichotała, a Marek
podał jej dłoń.
Chwile później radośnie spacerowali już wzdłuż dróżki…
XXV
Do zmierzchu zostało raptem parę godzin, ale spacer od razu po przyjeździe
dobrze im zrobi. Z dala od miasta, na łonie natury, muszą przyzwyczaić się do
powietrza tu tak rześkiego i świeżego, jakiego w Warszawie nie uraczysz. Tam tylko
dym z kominów od fabryk można nabawić choroby płuc i trafić do szpitala, by
potem znów cierpieć na to samo.
Jednak nie to było w namyśle Marka powodem, by wyjechać na wieś, spacerować
po zielonych łąkach. Zrobił to dla Basi. On sam nie lubił ani wsi, ani też chadzać
piaszczystymi dróżkami. Ona zdawała być się tym wszystkim zafascynowana.
Rozglądała się na boki, z promiennym uśmiechem. Ale milczała, zatem i on jakoś nie
kwapił się, by się odezwać. Ze dwa razy otworzył usta, by coś powiedzieć, ale
pewnie i tak by go nie słuchała, zajęta czym innym. Zrezygnował zatem i wolał
ukradkiem się jej przyglądać.
Basia, nie myśląc, że Brodecki na nią patrzy, spojrzała wreszcie w jego stronę.
Marek od razu udał, że też nie zauważa jej spojrzenia.
– To twoje ziemie? Ładnie tu… – pochwaliła z uśmiechem.
– Ojca. To wszystko kiedyś będzie moje. To, tamto! – wskazywał palcem, a Basia
zmrużyła oczy, kiedy wyczuła w jego głosie niezadowolenie z tego faktu, jakby nie
chciał ich odziedziczyć.
– Pan ordynat woli szum stalowych maszyn, od szumu wiatru? – spytała
spoglądając na Marka jedynie kątem oka, z uśmieszek zmieniła na lekko
naśmiewający.
– Bynajmniej nie wsi. Wolę widzieć postępy cywilizacji, tutaj jakby się zatrzymała
od kilku wieków.
– I czyż to nie jest cudowne? – zapytała entuzjastycznie, odwracając się do niego
przodem, a sama zaczęła iść tyłem do drogi. – Czas jakby się zatrzymał… –
podniosła lekko rąbek spódnicy.
– Być może dla mieszczanki. Ja spędziłem tu pierwszych pięć lat życia, później
każde wakacje, raczej z przymusu i święta, dopóki dziadek po śmierci babci nie
przeniósł się do Warszawy. Po takim czasie i tobie by się tu obrzydło. – zaznaczył.
– Wcale nie! Mogłabym tu zamieszkać na wieczność!…Stój! – zawołała nagle,
kiedy coś nie dawało jej spokoju.
Zatrzymał się wedle jej prośby, co jej się nawet spodobało. Jeszcze ani razu jej nie
posłuchał. Raczej to na niej próbował wymusić posłuszeństwo. Przynajmniej jej się to
tak wydawało. Teraz przeszło jej przez głowę, że chciałaby tak od czasu do czasu
nim porządzić, potrzymać na krótkiej smyczy, by nie uszedł za daleko, tylko po to,
by nie miał jej za słabej. Chciała mu dorównać.
– To co my tu robimy, jeśli tak bardzo ci tu źle? – spytała nieco naburmuszona jego
postawą.
– Tego nie powiedziałem. Po prostu… – urwał uznając, że byłby zbyt wylewny,
jakby jej to powiedział.
I właśnie takich zachowań Marka nie rozumiała. Kiedy naprawdę widziała w nim
szczerość, nagle przerywał. Jakby nie wypadało mówić dalej, albo się wstydził
mówić prosto z serca.
– Po prostu lubisz tu przyjeżdżać! – odpowiedziała z niego.
– Nieprawda!
– Owszem, prawda! Widzę to w twoich oczach! – zaczęła się z nim droczyć i miała
wyraźną przewagę.
Przyśpieszyła kroku podskakując jak króliczek, cały czas odwrócona tyłem na
przód.
– To znaczy tyle, że nie potrafisz patrzeć! – odburknął.
– A daję ci słowo honoru, że potrafię! – uśmiechała się pod nosem, napawając
swoim zwycięstwem.
Aż oczy jaśniały jej niezwykłym blaskiem jak dziecku, które wygrało zakład. Sam
nie wiedział, czy to dlatego, że wyraźnie stawia na swoim, czy, że jest…szczęśliwa.
Chciałby, by to było to drugie. Nawet nie wiedział, jak bardzo. Nie pamiętał kiedy
widział ją uśmiechniętą tak prawdziwie. W Warszawie częściej widział ją smutną. Tu
wręcz odwrotnie. Uśmiechała się do niego, wyłącznie do niego. Mogłaby go budzić z
takim uśmiechem każdego dnia…
– Ty, mnie? – zapytał, powstrzymując się, by nie parsknąć śmiechem.
– Ychym… – nieświadomie przygryzła dolna wargę, patrząc mu w oczy.
Nie myślał, że będzie umiała sprawić, by i on się uśmiechnął. Kiedy tak patrzyła,
nie sposób było nie odwzajemnić podobnego gestu. Że też był tak ślepy, że nie
widział tego wcześniej. Zarażała uśmiechem, jak chorobą. A te tańczące ogniki w
oczach, czy była zła, czy jak teraz, uśmiechnięta, poruszały jego twarde, jak mniemał,
serce. Jeszcze chwila, a się rozkruszy.
To jej spojrzenie, niczym w hipnozie, zadziałało na niego tak, że nie potrafił się
powstrzymać, przed zadaniem kolejnego pytania.
– To cóż jeszcze prócz tego w nich widzisz? – zapytał niemal lirycznym szeptem z
rozbieganymi oczami, które teraz patrzyły z oczu na usta.
I być może odpowiedź usłyszał by zaraz, gdyby nie banda wiejskich dzieci,
wybiegających z zakrętu, jakie wpadły na Basię i o mało co nie wywróciłyby
Brodeckiej, gdyby Marek jej nie przytrzymał. Lekko oszołomiona, szybko wyrwała
się z uścisku i ujrzała przed sobą jeszcze jednego chłopca z przewiązana opaską na
oczach. Podszedł bliżej Basi z wyciągniętymi rękoma. Dziewczyna uśmiechała się
serdecznie i kucnęła. Chłopczyk po omacku dotknął jej twarzy. Dopiero wówczas
odskoczył, ściągając opaskę. Uśmiechnął się jednak, kiedy Brodecka przyglądała mu
się z uwagą. Chłopczyk spojrzał na Marka. Przestraszył się, nie mniej niż reszta
dzieciaków. Zaczęły go wołać.
– Samochwały… – szepnęła dziewczyna. – Józio, chodź tu no! – krzyczały i
nawoływały brata.
Zwłaszcza najstarsza dziewczyna, na oko piętnastoletnia. Na wsi raczej panowała
bieda.
– Wracaj! – rozpoznała po ubiorze, że to na pewno właściciel tej ziemi lub co
najmniej jego gość.
Nikt inny nie chodzi tu tak ubrany. pobiegł do rodzeństwa, nawet nie oglądając
się za siebie. Basia niewiele z tego rozumiała. Dlaczego aż tak się ich przestraszyli?
Zwłaszcza Marka. Spojrzała na męża pytająco.
– Czemuż uciekli?
– To wieśniacy.
– Wystraszyłeś to dziecko! – odparła z wyrzutem.
– Czym niby? – zapytał niedowierzając w to oskarżenie.
– Spojrzeniem… – wyjaśniła Basia. – Wyniosłym spojrzeniem. – dodała. – Nie
zasłużył, byś go tak traktował. Dzieci rozumieją więcej aniżeli mogłoby się wydawać.
– spojrzała na niego.
– Co takiego zrobiłem? Nie rozumiem. – dziwił się nadal.
– Stroisz wielkiego pana! – zarzuciła Basia smutno.
– Nie! To ludzie na około tak uważają. – odparł spokojnie. – …To mój ojciec na to
sobie zapracował. Gdzie się nie pokażę, mierzą mnie jego miarką. Ojciec był
skonfliktowany z chłopami, dużo wymagał, a ci pamiętają rządy tego „burżuja”.
– A ja myślę… – przerwała na moment, bojąc się dokończyć, jednakże nie mogła
tego nie powiedzieć. – Ja myślę, że nie lubisz dzieci i ten chłopiec to wyczuł… –
powiedziała to najdelikatniej jak tylko się dało.
– Lubię. – odparł pewnie, uśmiechając się w kącikach ust.
Skrzyżował ręce, widząc jak ta odpowiedź Basi o wiele bardziej się spodobała.
– A swoje? – nie wiedziała dlaczego o to spytała.
Przecież zarzekała się, że przynajmniej ona nie chce mieć z nim dzieci, a reszta
mało ją interesuje, bo to nie jej sprawa z kim Marek będzie mieć potomstwo. Rozwód
chyba już dawno nie wchodzi w rachubę. Mimo to, czekała na odpowiedź, jakby jego
słowa były słowami delfickiej wyroczni.
– Pokocham…byle były z tobą. – dodał już z mniejszą pewnością.
Lekko speszona odwróciła się i zaczęła iść do przodu, bez Marka. Niepotrzebnie
pytała. Czuła jak jej policzki się rumienią. Czuła na sobie wzrok Brodeckiego. Oplotła
na palec kosmyk włosów i skręcała loczka. Szła ze spuszczonym wzrokiem tam,
gdzie ją nogi zaniosły. Marek po chwili ją dogonił i niespodziewanie chwycił jej dłoń.
– Chodź, pokażę ci coś… – podniosła oczy i nieśmiało na niego spojrzała.
Kiwnął głową dla zachęty i pociągnął ją delikatnie we wskazanym kierunku.
***
Znaleźli się w przepięknym miejscu. Kiedy tylko je ujrzała od razu skojarzyła.
Początkowo sama nie chciała w to wierzyć, ale była tu kiedyś. Przynajmniej w snach,
ale z pewnością tu była. Ale przecież to niemożliwe. Nie mogła tu być. Tylko skąd
zna ten obalony pień drzewa? Siedziała na nim, jak wtedy, we śnie jako mała
dziewczynka. Stała osłupiała, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Pobiegła do pnia i
usiadła na nim. Jednak to nie był tylko sen. Przypomniała sobie. Zamknęła na
moment oczy i znów wrócił ten sam obraz…
Siedziała na obalonym pniu drzewa. Wesoło wymachiwała nóżkami. Na Jej twarzy gościł
szeroki, słodki uśmiech aniołka. Rozwiewane krótkie blond kędziorki dodawały uroku na Jej
młodziutkiej, bladej buźce. Nieco pulchnej o niesamowicie dużych, orzechowych i bystrych
oczach małego odkrywcy, który dociekliwie chce poznać wszystko, co ją otacza. Uśmiechnęła
się widząc jak podchodzi to niej może z trzynastoletni chłopiec. Brunet. Trzymał coś za
plecami. Z uśmiechem wystawił przed nią kwiat żółtego tulipana. Dziewczynka uśmiechnęła
się serdecznie, a chłopiec usiadł obok niej…
Kiedy otworzyła oczy intuicyjnie spojrzała w prawo i zobaczyła, jak Brodecki
siedzi obok niej, wpatrzony przed siebie.
– Byłam tu… – szepnęła.
Marek zmrużył oczy, udając, że nie rozumie. Dokładnie wiedział o czym teraz
mówi. Pamiętał tą małą, wtedy jego zdaniem, nieznośną dziewczynkę, którą to
musiał się przez chwilę zajmować, kiedy ich rodzice urządzili sobie pogawędkę.
Szkoda, że wtedy nie do końca wiedział kim była, ale zdjęcie tej samej dziewczynki u
Storoszów wszystko wyjaśniło.
– W tym samym miejscu, co i teraz…Byłam mała, nie pamiętam ile miałam lat. –
opowiadała dalej.
– Cztery. – zaśmiał się.
Basia zmrużyła oczy, patrząc na niego zaciekawiona.
– Tak myślę, że cztery. Zgaduję. – odwróciła znów głowę i mówiła dalej.
– …I wówczas podszedł…
– Chłopiec… – dokończył za nią, ze spuszczonym wzrokiem.
Nie odpowiedziała, ani nie przytaknęła. Patrzyła na Marka, bez mrugnięcia
okiem, wpatrzona, jak w święty obrazek.
– …I dał ci… – wyciągnął coś za siebie. – …tulipana…Takiego żółtego, bo nie
mógł innego znaleźć, a chciał, by ta dziewczynka dała mu spokój i za nim nie
chodziła jak kaczuszka.
Dalej milczała, oszołomiona tym, do czego zdolne jest przeznaczenie. Tu musi być
sprawka przeznaczenia, niczego innego. Podobało mu się, jak na niego patrzy, ale
mogłaby wreszcie coś powiedzieć. A siedzi zapowietrzona, jakby zobaczyła jakąś
nocną marę. Bynajmniej się nią nie czuł.
Wreszcie się ocknęła i odwróciła głowę.
– Wiedziałeś od początku, że weźmiemy ślub, czy tak? – spytała cicho. – Ja
dowiedziałam się ostatnia? – wyczuł w jej głosie nutkę żalu.
– Nie. Ojciec zrobił z tego wielką tajemnice, póki mi tego łaskawie nie oświadczył
któregoś razu. Wtedy myślałem, że chce mi zrobić na złość za te moje…– urwał.
– Miłostki? – uśmiechnął się pod nosem.
– …i wcale nie ustalił wcześniej tego ślubu. – dokończył, udając, że nie słyszy tego
pytania.
Niech sobie na razie tak myśli. Później jej wytłumaczy, że nie było ich tak dużo jak
sądzi.
– Nadal żałujesz, że nie skoczyłaś do rzeki? – spytał po chwili, przypominając
sobie jej powrót do domu teściów z mokrą sukienką do kolan.
– Prawie wcale. – odpowiedziała zagadkowo.
Bo co też oznacza to: „prawie”? Obiecał sobie, że nim skąd wyjadą, dowie się tego.
– A ty? Żałujesz, że przyjechałeś późniejszym pociągiem? – zaśmiał się na głos, nie
mogąc się powstrzymać.
– Prawie wcale. – powtórzył, lecz z mniejszą powagą w głosie. – Wracamy? Nie
widziałaś jeszcze domu. A zaraz się ściemni.
– Jeśli pokażesz mi obiecaną niespodziankę. – uniosła brwi do góry, drocząc się.
– Jutro – skrzywiła się z niezadowoleniem. – Obiecuję! – dodał, by ją przekonać.
Poudawała skwaszone miny, by pokazać na ustach uśmiech. Wstał pierwszy i
podał jej rękę. O dziwo zaczął biec, jak dziecko, szarpiąc ją za rękę.
– Gdzie tak pędzisz?! – zapytała w biegu.
– Matylda nie lubi spóźnialskich. A zaraz podaje kolację!
– Matylda? – imię kobiece, jakie wydobywało się z jego ust, już chyba zawsze
będzie ją drażnić.
– Kucharka! – odpowiedział i przyśpieszył. – Poznasz!
– Nie nadążam za tobą! Zwolnij kroku! Rękę mi zaraz wyrwiesz! – krzyknęła.
Zatrzymał się i odwrócił do niej twarzą. Ledwo łapała oddech.
– Je–steś po–my–lony! – wyjąkała ledwo, pochylając się do przodu.
Śmiał się z niej, ale nie była zła. Sama by się z siebie śmiała, gdyby miała siłę. Nie
widząc innego wyjścia, by dotrzeć na czas, przerzucił zaskoczoną żonę przez ramię i
zaczął truchtać dopóki się nie zmęczył. Protestowała, by ją postawił, ale z czasem
było jej nawet wygodnie. Postawił ją dopiero przed drzwiami do domu.
***
Po obfitej kolacji przyszedł czas na sen. Niczego nieświadomy administrator
folwarku przygotował jeden pokój. Było idealnie wysprzątane, że aż lśniło. Dla Basi
było niepojęte, że jedna rodzina może posiadać aż trzy domy w obliczu zubożenia
arystokracji i wzrostu znaczenia inteligencji. Jeden na wsi i dwa w Warszawie ( z
czego jeden z nich stał niegdyś pusty). Jej dużej rodzinie wystarczał jeden, nie, żeby
był znowu olbrzymi, ale swój.
Siedziała na łóżku, czesząc włosy przy toaletce. Spojrzała kątem oka na dużą
drewnianą szafę do kompletu i duże, idealnie zaścielone łóżko. Wydało jej się za
duże dla jednej osoby. Spokojnie zmieściłyby się ze trzy. Wstyd by jej było, jakby
teraz miałaby spać tu sama, wygodnie rozłożona na całej szerokości materaca.
Jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że nie umie się dzielić, a przecież musiała to robić
przez całe życie, mimo, że była najmłodsza i to jej przeważnie ustępowano.
Jej dziwne rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Ostrożne jakby ktoś bał się,
że ją obudzi.
– Proszę! – zawołała, a w drzwiach stanął Marek.
Cofnął się jednak o krok, kiedy zobaczył ją w koszuli nocnej. Wolał nie myśleć, co
kryj się pod spodem, za cienką warstwą materiału.
– Chciałem zapytać, czy podoba ci się pokój. – rzucił, zamykając za sobą drzwi, ale
nie patrzył w jej kierunku, bo nawet by nie potrafił.
– Bardzo. Jest przytulny i nowoczesny. – spojrzała w kierunku Marka.
Zdziwiła się, kiedy nie odwzajemnił jej spojrzenia.
– Cieszę się. – odpowiedział oglądając ściany, jakby był tu po raz pierwszy. –
Przyszedłem po parę rzeczy. Piotr omyłkowo wstawił tu mój bagaż. Zabiorę go i już
mnie nie ma. – rzucił dla wyjaśnienia, by jej nie obrazić, po czym nachylił się nad
kuferkiem. Wziął go w ręce i miał już wychodzić, kiedy na chwilę się jeszcze
zatrzymał.
– Dobrej nocy. – uśmiechnął się z zamiarem opuszczenia pokoju, kiedy Basia
rozpaczliwie go zatrzymała.
– A łóżko jest wygodne? – cofnął się.
– Yy… Tak, myślę, że tak. W razie czego zawołaj Matyldę. – wyjaśnił.
Tym razem myślał, że na dobre opuści pokój, ale pomylił się. Znów usłyszał jej
zawołanie.
– Marek? …A ty gdzie będziesz spał? – zapytała nieco ciszej.
Zmrużył oczy zaciekawiony tym pytaniem.
– W pokoju obok.
– A jaki jest tamten pokój? – zadała kolejne dziwne pytanie.
– Mniejszy i bez łazienki. Trzeba chodzić na korytarz. Nie zechciałabyś zamiany,
daje ci słowo.
– Aaaa… – jęknęła.
Spojrzał jeszcze raz na Basię i powolnym krokiem zmierzał do wyjścia.
– …Możesz zostać… – zaproponowała nieśmiało, kiedy stał w progu.
Odwrócił się i spojrzał na Basię. Podniosła głowę i odwzajemniła jego spojrzenie.
XXVI
Powoli unosiła powieki. Skąpa jasność poranka wybudziła ją z krainy snów.
Westchnęła, jakby było to jej pierwsze tchnienie. Jakby na nowo się narodziła. Czuła
w sercu spokój niczym niezakłócony. Zamrugała dwa razy. Zmętniały obraz po
trochu wyostrzał się. Spał miarowo, a niesforny kosmyk opadał na Jego otuloną
słońcem twarz. Rozkosznie, jak dziecko. Leżał na wyciągnięcie dłoni, zwrócony w jej
stronę. Rozchyliła lekko usta w uśmiechu. Oczy zabłysły. Lśniły teraz kiedy na niego
patrzyła. Spojrzeniem pełnym uwielbienia. Wolała, by się nie zbudził, by dalej mogła
patrzeć. Poruszył się delikatnie, a ona nawet nie drgnęła, bojąc się, że przerwie mu
sen. Ale ręka paliła się do dotyku. Rozciągnęła palce i powoli przysuwała do czoła.
Odgarnęła nieco przydługie, odstające pasemko z zmierzwionych włosów, czule
muskając skórę. Nienasycona gładziła opuszkami palców policzek. Był taki męski,
taki szorstki, chropowaty, drapiący…
Odsunęła powolnie rękę, szepcząc:
– „Stała tam radosna i płakała, że zobaczyła swojego Pana Tulipana”… – bojąc się, że
kiedy otworzy oczy, jego żywe, ogniste spojrzenie niczym spojrzenie bazyliszka, ją
zabije.
Wstała zatem najciszej jak tylko się dało. Wyszła oglądając się za siebie. Dopiero
wówczas otworzył oczy. Nie mogła wiedzieć, że Marek już od dawna nie spał. Czuł i
słyszał wszystko. Uśmiechnął się chytrze do siebie, nie kryjąc zadowolenia. Rozłożył
się jeszcze wygodniej i westchnął. Teraz do dopiero się prawdziwie wyspał –
przeszło mu przez głowę.
Cała noc powstrzymywał swoje rządze na wodzy, by tylko jej nie dotknąć, by jej
nie obrazić. Teraz popadł w wątpliwość, czy by tak bardzo mu się opierała, a czy on
wytrzymałby kolejną taką noc. Jej bliskość omamiła jego umysł i ciało.
***
Postanowił nie zwlekać z okryciem niespodzianki. Niech wreszcie pozna jego
hojność. Może wreszcie przestanie myśleć, że nie ma do niej serca. Zakrył jej oczy
obiema dłońmi. Poczuła ciepło, ale starała się opanować zdenerwowanie. Powolutku
wskazywał jej drogę. Dbał o to, by Basia nie potknęła się o żaden kamyk. Szli dość
spory kawałek do stajni.
– Ale gdzie mnie tak prowadzisz? – spytała tak samo zdezorientowana, kiedy
zatrzymał się na środku ścieżki, jak i podekscytowana. – Jeszcze się potknę i skręcę
nogę.
– Przytrzymam cię, a jak skręcisz nogę, to będę cię niósł! – zapewnił radośnie.
Uśmiechnęła się, czego nie był w stanie zauważyć.
– Straszne uczucie mieć przed oczami tylko mrok… – pozwoliła sobie na dygresję,
zmieniając temat na przykrzejszy.
– Dlatego jestem twoim przewodnikiem po tych ciemnościach. Zaraz dojdziemy. –
uszli może jeszcze z kilkanaście kroków, po czym Marek się zatrzymał.
Pomyślała, że to już. Chciała ściągnąć dłonie Marka ze swoich oczu. Jeszcze jej na
to nie zezwolił.
– Nie otwieraj oczu, póki nie powiem. – zaznaczył.
– Chce już! – postawiła się.
Nie ugiął się przez jej zniecierpliwieniem, ale w tym wypadku było mu to
absolutnie wybaczone od razu.
– Nie otwieraj oczu i podaj mi rękę, proszę. – poprosił.
Uśmiechnęła się zaciekawiona, ale była posłuszna. Ściągnął dłonie z tej oczu.
Trzymała je ciągle zamknięte. Ujął jej delikatną dłoń w swoją. Była naprawdę taka
krucha i ciepła. On przeważnie ma zimne łapska. Basia nic takiego nie zauważyła.
Może tylko to, że chyba zaczynają mu się pocić, ale przecież mogłoby jej się
wydawać.
– „Nie podobno przecie by się teraz czym denerwował? Bo czym niby.” –
pomyślała Brodecka.
Marek zbliżał jej dłoń go pyska ogiera. Trzymała ją tak sztywno jakby wkładała
rękę do ula pełnego os. Wreszcie dotknęła palcami końskiej sierści otworzyła oczy.
Stał przez nią w zagrodzie kary ogier trochę powyżej trzyletni. Koń zarżał tak
donośnie, że dziewczyna lada moment znalazła się przy Marku.
– Nie bój się. Nie ugryzie. – odpowiedział ze śmiechem.
Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy.
– Podoba się? – zapytał sam, widząc, iż Basia nawet słowa z siebie wydusić nie
może.
W swoim zamierzeniu chciał też wykorzystać okazję, by upewnić się, że sprawił
jej radość. Za to Basia już śmielej podeszła do zwierzęcia i z szerokim uśmiechem
wyciągnęła dłoń i poklepała go po pysku. Odwróciła się do Marka już o wiele
bardziej weselsza.
– Mój jest? – spytała jak dziewczynka, niedowierzając.
Ten podarek był zbyt cenny, zbyt drogi jak dla niej. Nie zasłużyła sobie, a
mgnieniu oka zakochała się w tym stworzeniu.
– Piękny… – szepnęła znów patrząc z miłością na zwierzę – …bo to on, prawda?
– On. – potwierdził i podszedł bliżej Basi.
Sam przyjrzał się ogierowi z bliska. Sierść miał czystą, idealnie wyszczotkowaną.
– To porządny koń, a nie pierwszy lepszy wałach. – oznajmił. – To znaczy, że…
– Wiem co to oznacza. – zachichotała, śmiejąc się z Marka.
– Jak go nazwiesz? – zapytał, by odzyskać powagę.
– Karino, od maści. – odpowiedziała natychmiast, dalej głaszcząc zwierzę.
– To niech tak będzie. Karino. – powtórzył, lekko przeciągając.
Na moment oboje zamilkli, po czym Basia zbliżyła się do męża na dosłownie
jeden, mały kroczek. Spojrzała na niego, a on odwzajemnił jej spojrzenie.
– Dziękuję… Jeszcze żaden mężczyzna nie podarował mi tak wiele…
– To mało ich znałaś. – stwierdził z uśmiechem.
Nawet nie wie, jak bardzo czekał na te słowa. Wynagradzały cały trud, wszelkie
starania. Nieskromnie jednak liczył na coś więcej. I otrzymał, choć nie tyle, ile by
chciał. Wzniosła się na palce i musnęła ustami jego policzek, po czym spojrzała mu w
oczy. Patrzył na nią z pożądaniem w oczach. Widziała to już nie raz, ale zawsze bała
się to nazwać jak należało. Nic jednak nie poradził, że jej pragnął. Z każdym dniem
coraz bardziej. A ten jej słodki pocałunek narobił mu apetytu na więcej. Sam w
pokoju czuł się jak w celibacie. Teraz Basia z łaski swojej go zniosła.
Pochylił się lekko do przodu, chciał złączyć ich wargi w pocałunku, ale odsunęła
się, nim zdążył to zrobić, co nie oznacza, że i tym razem nie chciała. Bardzo chciała
przypomnieć sobie jak całuje. Odwróciła się do niego plecami i przygryzła dolną
wargę. Jeszcze przyjdzie pora, by sobie przypomniała. Marek cierpiał w duchu. Jaka
szkoda, że jego nieświadoma młoda żona nie wie, ile w tym było kokieterii. Może i
być myszką, jeśli tego chce. Do czasu. Kotek i tak ją złapie.
– Kto sprawuje nad nim pieczę? – spytała dla rozluźniania.
– Stajenny ojca. Dorabia tu po godzinach. Płacę mu za to. – wyjaśnił.
– Właśnie. Po drodze mijaliśmy dużą stajnie. Czemuż ten koń jest tu, a nie tam?
– Ten koń jest tylko twój, a wiemy o nim tylko my czworo.
– Czworo? – umiała liczyć.
On zdaje się nie. Ze stajenny i ich dwójka daje liczbę trzy.
– Ty, ja, stajenny Alfred i Adam.
– A co ma do tego twój przyjaciel?
– Pomagał mi z dobrej woli ukryć ten…mały kant przed moim ojcem.
– Kant? …Dopuściłeś się oszustwa…dla mnie? – zapytała lekko oszołomiona.
– Zaraz oszustwa! …Ale można to i tak nazwać. Bo prawdą jest, że księdzu
proboszczowi na tacę się nie zagląda?
– Księdza proboszcza w swoje szachrajstwo nie wciągaj! …Kosztował dużo?
Spójrz mi w oczy i powiedz, że kłamię. – podeszła do niego bliżej. – Wtedy uwierzę.
– Nie potrafił skłamać.
– Dużo.
– Jak dużo?
– Cena i tak była zbyt niska. Oddałbym i wszystko co mam, jeśli…– znów
zanurzył się w jej orzechowym spojrzeniu. – …jeśli to sprawiłoby ci radość. – sam nie
wiedział, co skłoniło go do takiego szczerego wyznania.
– …Ja…Nie zasłużyłam. – odsunęła się, lekko zmieszana.
Nie chciała by przekupywał ją drogimi prezentami.
– …Nie chcę, byś …byś chciał mnie kupić. Bo nie ma takiej ceny, rozumiesz? –
szepnęła.
– Nie śmiałbym tak…Uwierz. – i uwierzyła mu, wystarczyło tylko słowo.
Na jej twarzy zagościł nieśmiały uśmiech. Skoro zdolny był by spełnić jej
najskrytsze pragnienie, nie mogło być mowy o przekupstwie, a darze płynącym
prosto z serca. Zaimponował jej. Bardzo.
XXVII
Na tym poważna rozmowa ustąpiła tej o sprawach mało istotnych. Przeważnie to
Marek odpowiadał na pytania Basi odnośnie mieszkańców tej małej wioski. Miedzy
innymi o starym kowalu, rodzinach chłopskich, okolicznym weterynarzu, który
leczył i chorych ludzi, jak także o okolicznych mieszczanach, którym życie w dużym
mieście obrzydło. Znał tu wszystkich, a Brodecka w wiedzy męża chciała skorzystać.
Spytała także o niewielki drewniany Kościółek i miejscowego kleryka. Chciała z jego
pomocą zorganizować datki na biedne dzieci. Biegała ich tu cała masa z
wielodzietnych rodzin, odzianych skromnie w podartych lub za małych ubrankach.
Ich jedynym zajęciem jest pomoc ojcu w ciężkich pracach na polu, a zabawą bijatyka,
bieganie i taplanie się w błocie po deszczu po same uszy lub przy studni, bo nie
posiadają żadnych innych zabawek. Może poza wystruganą przez ojca figurką konia
z drewna, czy innego zwierzaka. Mijani w konnych powozach ludzie spoglądali na
nich nieufnie. Nikt mile się nie uśmiechnął, ani na uśmiech z oznaką szacunku nie
odpowiedział. Przejechał lub przeszedł tylko obojętnie. Dla niech byli jak
możnowładcy, obcymi, którzy przyjechali na wieś dla rozrywki, nie o życiu tutaj
pojęcia.
W pewnym momencie Basia wysunęła rękę spod ramienia Marka i przystanęła.
– Pójdę zerwać te kwiaty z łąki. O tam! – wskazała na polankę za gęstymi
krzakami i spaloną chatą. – Ty możesz już wracać do domu, proszę. Trafię. –
zapewniła.
– Boisz się, że usłyszę jak śpiewasz przy zbieraniu kwiatów? – zapytał z
uśmiechem, drocząc się. – Ale jeśli chcesz. Tylko nie za długo, bo będzie padać.
Spójrz na te chmury… – rzeczywiście na nieskalaną błękitną płaszczyznę, zaczęły
nachodzić ciemne chmury.
– Dobrze. – zgodziła się, a Marek odwrócony tyłem szedł drużką w stronę
posiadłości.
Uszła tylko kawałek, by zobaczyła jak w tych gęstwinach coś się rusza.
Początkowo pomyślała, że to może jakiś królik uciekł z hodowli, ale gdy powoli
podchodziła bliżej wyraźnie słyszała czyjś oddech. Chrapliwy, zmęczony, ciężki.
Wszystko było jasne, gdy ujrzała postać ludzką. O delikatnych rysach mimo
naciągniętego na głowę kaptura jak u ojców Paulinów na Jasnej Górze i długiej
podartej miejscami szaty poznała, że jest to młoda dziewczyna. Przede wszystkim po
dłoniach. Siedziała skulona nie chcąc pokazywać twarzy. Obok niej stał jakiś balot z
wodą, popękane naczynia wyniesione z chałupy. Zauważyła, że ktoś przynosił
czerstwy chleb lub raczej rzucił jak psu. Pomyślała natychmiast, że musi być chora i
ktoś nieludzki zamiast wezwać lekarza, bał się że się zarazi. Dbał tylko o siebie, by
sam nie zachorował. Wreszcie dziewczyna podniosła głowę i skierowała na Brodecką
swój wzrok. Oczy były poczerwieniałe, przekrwione, ale młode. Miała rany na całym
ciele. Trzęsła się z zimna. Musiała mieć gorączkę. Basia wyciągnęła powoli rękę, aby
wesprzeć cierpiącą tym czułym gestem, którym chciała jej ulżyć. Chciała ją
pogłaskać, uspokoić. Już prawie dotknęła ciała dziewczyny, kiedy obca dłoń jej na to
nie pozwoliła. Poczuła ucisk w pasie, jak ktoś zaczyna ją odciągać od chorej na siłę.
Zaczęła się wyrywać. Rozpoznała tego „napastnika” od razu.
– Puść! Chcę pomóc chorej!! – zaczęła krzyczeć i wiercić się jak nieposłuszne
dziecko.
Marek jednak trzymał ją za pewnie i prowadził dróżką w stronę domu.
– Zdrowie ci nie miłe! Ta dziewczyna ma tyfus! – rzekł ku wyjaśnieniu.
– To idźże do diabła, a mnie zostaw! Tchórz jak wszyscy! Uciekasz jak diabeł
przed święconą wodą! Boisz się pomagać, bo tylko droga ci własna skóra! Mi nie! –
wykrzykiwała, aż przystanął na te obelgi.
Przytrzymywał ja jednak nadal, że nie mogła się ruszyć. Wiedział, że ma na dobre
serce. Gotowa do pomocy nie pomyśli o sobie. Na szczęście miała jego.
– Bądź ludzki! Daj mi pomóc tej biedaczce! – poprosiła, widząc jak spogląda na nią
bez ruchu.
Krzykiem nic nie zadziała, a jak przyszło jej na myśl, rozgniewała Marka tymi
przykrymi słowami.
– Tak nikomu nie pomożesz! Zaszkodzisz tylko sobie swoją lekkomyślnością! Do
domu! – rozkazał jak ojciec kapryszącej pociesze i puścił ją wolno.
Stanęła, wpatrując się w Marka ze złością. Fuknęła, odwróciła się do niego
plecami, zagniatając w dłoniach kant spódnicy. Udała się, że kieruje się w stronę
domu. Wyminęła sprytnie Marka i chciała biec z powrotem do dziewczyny. Basi
jednak nie udało się zwieść męża. Znów pochwycił to uparte dziewczę w pół i
przysiągł sobie, że choćby za ucho a zaprowadzi ją do środka.
– Baśka! – uniósł się, przy przestała się z nim szarpać.
Brodecka czuła się źle. A już zaczynała myśleć, że poślubiła dobrego człowieka.
– Dlaczego tyś taki nieczuły…Masz za nic życie innych? Tylko twoje jest coś
warte? A cierpiących chcesz rozdeptać jak robaki, by nie roznosili zarazy? –
wyszeptała prawie, a w jej oczach o mało co nie zebrałyby się łzy żalu.
– Twoje życie dla mnie najcenniejsze. Posłałbym dla niej po lekarza z Warszawy,
gdybyś tylko mi na to pozwoliła i posłuchała.
– Naprawdę zrobiłbyś tak, czy tylko teraz mówisz tak, by mnie uspokoić? Bo
przestraszyłeś się, że stracisz dużo w moich oczach?
– Naprawdę. Daję ci słowo honoru. – wypowiedział patrząc jej w oczy. – I już
nigdy nie myśl, że jestem nieludzki i nieczuły.
– Obiecuję. – uśmiechnęła się w kącikach ust, zadowolona z dobrodusznego
zachowania Marka.
Nie rozumiała dlaczego nie chciał ukryć przed nią swoją szlachetność. Aż miała
ochotę go wycałować szczęśliwa. Wstydziła się jednak. Oboje wrócili do domu.
***
Przy obiedzie była czymś wyraźnie zasmucona i zbyt małomówna, jak na nią.
Grzebała ino widelcem w prawie nietkniętej pieczeni i wzdychała po cichu.
Odzywała się tylko, gdy mąż zadał pytanie. A na odpowiedzi jednak nie wysilała się.
Myślami wróciła do dziewczyny znalezionej przy spalonej chacie, skrytej w bujnych
chwastach. Przeraził ją widok, jaki ujrzała na własne oczy. Krew zmroziła się w jej
żyłach. Odcięta od trosk biedoty, w imię pracy u podstaw, jedynie pomagała tym co
proszą, zapominając, że prawdziwa bieda o jałmużnę nie poprosi. Zbyt wstydzi się
nędzy, czy nie wiele skorzysta z łaski bogatych. Marek zauważył jej strapienie, ale
nie do końca wiedział z czego wynika. Przełknął ostatni kęs, wytarł usta w
chusteczkę i zapytał:
– Nie smakuje ci? – dopiero teraz się ocknęła.
Spojrzała na talerz unikając podejrzliwego wzroku Brodeckiego.
– Nie, bardzo dobre…– wzięła do ręki nóż i widelec i ukroiła kawałeczek. –
Możesz pochwalić kucharkę… – wymieniła z nim szybkie spojrzenie i postarała się o
delikatny uśmiech na ustach.
– Nie widzę przekonania w twoim głosie…Raptem podzióbałaś jak ptaszek…To
trochę inna kuchnia, do której przywykłaś w Warszawie… – ciągnął dalej temat, nie
do końca przez siebie pożądany, ale w swoim zamierzeniu chciał tylko nakłonić
dziewczynę do rozmowy z nim.
Wtem z pewnością dowie się czym się tak przejęła.
– Nie w tym rzecz…Żal mnie ściska, jak wspomnę o tej dziewczynie… Biedna… –
znów się zamyśliła.
– Jakiej dziewczynie? – zaciekawił się.
Już prawie zapomniał o przygodzie sprzed paru minut, ale Basia nawet nie
usłyszała jego pytania. Odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Ile mogła liczyć lat? W moim wieku?
– Mówisz o tej…– zmrużył oczy. – …dziewczynie, która cierpi na tyfus? –
zrozumiał wreszcie
– Owszem… – potwierdziła kiwnięciem głowy.
– Nie przypatrywałem się, wyglądała marnie…Chyba choroba posunęła ją w
latach…
– Młoda była. – poprawiła męża. – Po oczach było znać…A jak chora? Lekarz ją
obejrzał? Co mówił? – dogadała się odpowiedzi.
– Z tego co słyszałem, tak… – odparł nieco obojętnie, co nie oznacza, że los tej
dziewczyny jest mu całkowicie obojętny.
I on był zdumiony do czego może doprowadzić brak higieny, ale był już na tyle
przyzwyczajony, że traktował to, jak problem, który nie dotyczy tylko jego otoczenia.
– …Uleczy ją? – spytała smutno. – Jest na to sposobność? – odwrócił na chwile
głowę.
Nie chciał patrzeć w jej pełne nadziei oczy, skoro prawda jest okrutna.
– Miejmy nadzieję…We współczesnej medycynie znają już metody, by zapobiegać
roznoszeniu chorób, wiele z tych nieuleczalnych niegdyś jest teraz wyleczalnych,
więc może i na tyfus wynaleźli lekarstwo… – odparł zdawkowo, nie chcąc jej wprost
mówić, że ta dziewczyna za niedługo umrze.
– Skąd ta pewność? – zmrużyła oczy, bacznie mu się przyglądając.
Zachwycała ją ta jego wiedza. Nic dziwnego. Marek to taki obieżyświat.
– Wiktor, mój przyjaciel, pamiętasz go? – kiwnęła głową. – …Sporo opowiadał, a i
ja trochę studiowałem na uniwersytecie w Moskwie…Dawne dzieje…– zaśmiał się. –
Bardziej
interesowało
mnie
prawo
i
księgowość…To
głównie
dzięki
Adamowi…Szczęśliwie je skończyłem, mimo, że ojciec wysyłał mnie do wojska… –
chciał zmienić sprytnie temat.
Mimo, iż się skarał, Basia nie uwierzyła w jego zapewnienia i ani myślała
rozmawiać o czym innym. Prawdę mówiąc wiedziała, co czeka tą dziewczynę, ale
szukała odpowiedzi w Marku. Może miała cień nadziei na cud boży?
– …Umrze, prawda? – dodała po chwili, ze spuszczonym wzrokiem.
Głupi był, myśląc, że da ją oszukać. „To mądra kobieta” – pomyślał.
– Przeżyje jeszcze z góra miesiąc… – dodał dosadnie, tak, jak chciała. – Za bardzo
się przejmujesz…Inne nawet by na nią nie spojrzały, brzydząc się przykrym
widokiem…
– …Tobie też to urąga…Gdzieżby ordynat spojrzał na zmarnowanego chorobą
biedaka… – zironizowała wyraźnie, patrząc mu w oczy z ostrymi jak brzytwa
ognikami.
– Nie myślisz tak… – uśmiechnął się, a ona odwróciła głowę.
Tym razem wygrał.
– …Marek? – zapytała po chwili milczenia i namysłu.
– Słucham cię…– podśmiechiwał się pod nosem.
– Jak duży jest twój majątek? – zdziwił się tym pytaniem.
– Nie tylko mój. Bez uzgodnienia nie mogą go tknąć. Jak pewnie wiesz, do moich
obowiązków należy troszczenie się byt materialny moich krewnych…
– Jak duży, pytam! – ponagliła go.
– Sam nie potrafię się doliczyć…ale jakby oszacować…Kilkanaście milionów…
– W rublach?
– W dolarach…Za dziadka było trzy razy mniej… dziadek lubił sobie poużywać…
– zaśmiał się. – …Z dziwkami… – dodał, udając, że myśli, że Basia nie rozumie…
Lubił ja denerwować. Tak ładnie się złości. Nadymała buzie. Nie cierpiała, jak
stroi z niej żarty. Doskonale wiedziała co ma na myśli ten czasem bezczelny,
bezpośredni, wulgarny…
– Ale ojciec sprytnie mnożył, co miał…I zrobiło się z tego to, co teraz, ale i tak to
nie to, co kiedyś mieliśmy…Niczego ci nie zabraknie. – zapewnił. –…A czemu
pytasz? – nie rozumiał do czego zmierza w tych swoich pytaniach.
– Bo… bo sobie pomyślałam, że jakby tak odkładać z 5 procent z zysku i ogólnej
kwoty, miesięcznie, to my byśmy nie zbiednieli, rodzina by tego nie odczuła, a
potrzebujący mieliby… – nie dał jej dokończyć, bo wybuchł śmiechem.
Zmrużyła oczy, dziwiąc się z czego tak sobie kpi.
– Bardzo szlachetne z twojej strony, ale…
– …Ale nie? – podniosła lekko ton.
Nie odpowiedział, westchnął tylko głęboko. Ma zbyt dobre serce dla biednych.
– Basiu…Im nie są potrzebne pieniądze. Przepiją, albo przegrają w karty…
– Za mało ich znasz…
– A ty to lepiej? – nie chciała już tego słuchać.
Widocznie nie przemówi do tego „szlacheckiego rozumku”. A ona i tak będzie
pomagać, bez przyzwolenia Marka, a za to bożą pomocą…
W tym momencie do jadalni weszła kucharka, chcąc zebrać talerze.
– A wy, pani, nic nie zjedliście?
– Straciłam apetyt! – podniosła ton, wstała i okręcając się na pięcie, wyszła. On tez
wstał, odprowadzając ją wzrokiem, po czym usiadł z powrotem. Zastanawiał się nad
jej propozycją…Może nie upierałby się tak, jakby go poprosiła? Przystać na to nie
mógł, ale znalazłby własny sposób…
***
Kiedy Marek zajęty był rozmową z zarządca domu, Basia wymknęła się
z
sypialni, w której zamknęła się na klucz, udając obrażona, po czym wyszła
niezauważona, prosto do kuchni. Wzięła to, co jej w ręce wpadło: chleb, bułeczki,
owoce i słodkości dla maluchów. Zapakowała wszystko w koszyk i postanowiła to
rozdać biednym.
– Udławcie się, cholerni patrycjusze, bo się wam we łbach od tego przepychu
poprzewracało... – to powiedziawszy wyszła, kierując się na wieś.
***
W tym czasie Marek po skończonej rozmowie, zaczął wypytywać o Basię. Pewnie
zła na niego. Pomyślał, że może przejażdżka poprawi jej humor i już się gniewać nie
będzie.
– Widzieliście gdzieś moją żonę? – spytał jednego z pracowników, wchodzących
do domu.
Nigdzie jej nie było, przeszukał cały dom.
– A widziałem, do wsi poszła.
– Sama?! – zdenerwowała go ta informacja.
– A sama, sama. Widać, że zadowolona była.
Niech no tylko wróci, to obiecuje, że w jej okna stawi kratę, a drzwi zarygluje. W
miejscu przez chwile nie usiądzie – taka narwana natura. Postanowił jednak
poczekać jak wróci.
– I co tam robi? – dopytał , bojąc się, że nów będzie chciała pomagać chorym.
– Jedzenie biednym rozdaje…Dzieciaki, to roześmiane jak nigdy! Jedzą te
słodkości, aż im się uszy trzęsą… – zamyślił się. – Dobra żonę macie…A wszystkim
rozpowiada, że to z pana dobrej woli te dary… – uśmiechnął się.
„Za dobrą” – przeszło mu przez głowę. Zamilkł. Chyba zrozumiał ile dla niej to
pomaganie znaczy. Poza tym ciepło mu się zrobiło na sercu z tego ostatniego zdania.
Pewnie, gdyby teraz z nią był, sam cieszyłby się z dzielenia, do czego chyba jej by się
nie przyznał. Zmieni zdanie, co rzadko się zdarza, nie tylko z uwagi na jej prośbę.
Może właśnie też ze względu na ten dziecięcy uśmiech…
– Powiedzcie jej, że chce ją widzieć, jak tylko wróci… – jego ton nie brzmiał jednak
przyjemnie, lecz bardzo oficjalnie, wręcz ze złością, a znając starego Jana
naopowiada jej, jaki to on jest zły. I dobrze. Im mniej się będzie spodziewać, tym
bardziej mu podziękuje. Jan za to tylko kiwnął głową.
***
Mogła przewidzieć, że będzie niezadowolony. Wezwał ją do siebie, by ją zbesztać
za to, co zrobiła. Tak przynajmniej zrozumiała ze słów starego Jana. Ale ona nie
pozwoli, by krzyczał na nią z byle powodu. Postawi się, wysoko unosząc brodę. A
Marek nie ma na tyle do niej praw, by nie pozwalać jej robić tego, co chce. Czuła się
wolnym człowiekiem, jak napisano w Biblii. Ma w końcu wolna wolę. A żona nie
zawsze musi być posłuszna mężowi, jeśli myśli, że on robi nie tak, jak ma być. Ona
też ma prawo do wymagania czegoś od męża, a nie tylko na odwrót. Nie da sobie w
kasze dmuchać, taka już była. Nauczy Marka, jak ma postępować, skoro on sam
jeszcze tego nie wie. Weszła, nawet nie pukając. Chciała mu w ten sposób
zakomunikować, że nie boi się tej rozmowy. Wstał, kiedy weszła, jak nakazuje
zwyczaj.
– Usiądź, proszę! – zdławił śmiech z jej buntowniczej miny.
– Postoję. – wyprostowała się.
– Nie będę siedział, kiedy kobieta stoi, siadaj! – rozkazał.
Ustąpiła. „Przynajmniej w tym myśl, że masz nade mną władze”.
– …Podobno widziano cię na wsi…Rozdawałaś…a mniejsza. Prawda to?
– Prawda. – wstała pod wpływem targających nią emocji – I jeśli myślisz, że będę
cię za to przepraszać, to się grubo mylisz! …I nie interesuje mnie, żeś zły na mnie.
Powiem więcej. Będę to robić nadal, póki mnie siłą w domu nie zamkniesz!
– Zmuszasz mnie do ostateczności… – uśmiechnął się. – Ale dobrze. Każe Janowi
zaryglować drzwi i zabić okna dechami, byś nie szwendała się po psi i trwoniła
moich pieniędzy! – westchnęła przerażona, wybałuszając oczy.
Aż usiadła z powrotem. Nie sadziła, że jest zdolny do takiego okrucieństwa. A
ten ton. Opanowany, stanowczy, bez jakichkolwiek uczuć. Czyżby aż tak go nie
znała?
– Będziesz wychodzić, kiedy pozwolę. I o wszystko będziesz pytała mnie o
zgodę. Zrozumiałaś?
Takiej przerażonej jej jeszcze nie widział. Nie potrafił już dłużej powstrzymywać
śmiechu. Parsknął śmiechem.
– Śmiesz się jeszcze z tego śmiać? – zapytała drżącym głosem.
Naiwną miał żonę, ale kochaną.
– Basia, Basia, Basia…– spojrzał na nią, a ona już zaczynała rozumieć, że znów się
z niej śmieje. – Wezwałem cię w innej sprawie, więc nie patrz na mnie, jak na kata…
– Masz trudne do odgadnięcia poczucie humoru… – odwróciła głowę i położyła
dłonie na sukience, klnąc się za swoją głupotę.
Naskoczyła na niego, jak kotka broniąca swojego terytorium, w czasie kiedy on
śmiał się z niej w duchu. „Okropny on”! – pomyślała. Wstał i kucnął przed nią, kiedy
dalej siedziała na krześle z odwróconą głową.
– Być może, ale zaczynam się obawiać, kiedy zaczynasz o mnie myśleć, jak o
tyranie…
– Często mylne sprawiasz wrażenie…A to już płynie z twojego wrednego
charakteru…– zaśmiał się z tych słów.
Mogłaby go tak teraz obrażać, ale i tak by się tym nie przejął.
– …Mogę ci już wreszcie powiedzieć, co chciałem, nim zaczęłaś używać swojego
ostrego języka?
– Możesz.
– Do czego to doszło, żebym własną żonę o zdanie pytał… Stracę przy tobie
twarz… – zażartował, a ona zachichotała, nie mogąc się powstrzymać.
– …Zgadzam się.
– Nie rozumiem. – spojrzała mu w oczy z niezrozumieniem.
– …Zgadzam się na…na to, co mi zaproponowałaś przy obiedzie, ale zmienię
trochę warunki…– znów jej oczy się rozszerzyły ze zdumienia.
– Zrobiłbyś to dla mnie? – zapytała ściszonym tonem.
– Zrobiłbym. – powtórzył.
– Aaaaa! Dziękuję! – rzuciła mu się na szyję, ale nie utrzymał równowagi. Upadł
na plecy.
Pech chciał, że w tym momencie do pokoju, bez pukania, weszła Matylda, myśląc,
że pokój jest pusty. Widząc dość niecodzienna sytuację, zawstydzona, zakryła ręką
usta.
– Przepraszam! – wybiegła szybko.
Kiedy Basia zorientowała się, że leży na Marku, w mig wstała, poprawiając
sukienkę.
– To ja…to ja… – próbowała wymyślić na poczekaniu jakąś wymówkę, by uciec.
– To w ramach podziękowań, waćpanna pojedzie ze mną na przejażdżkę. Nie
wypada odmówić. – dodał, widząc na jej twarzy zawahanie.
Kiwnęła głową, że się zgadza.
***
Basia spokojnie czekała aż stajenny wyprowadzi jej Karino na polanę i Przekaże
wodze Markowi. Nie mogła się napatrzeć na to zwierzę. Już stał się jej pupilem.
Kiedyś miała psa w domu stryja, ale którejś nocy zniknął, a kiedy wrócił nabawił się
wścieklizny od wilka.
– Dziękuje Alfredzie. Jakby ojciec pytał o coś, wiecie co macie mówić? – zapytał
jeszcze dla pewności.
Spór z ojcem o tego konia odłożył na potem. Kiedyś i tak się wyda.
– Dobrze. Możecie już wracać. Poradzimy sobie. – zapewnił, klepiąc zwierzaka po
pysku.
– Umiesz jedźcie konno? – zapytała Basia, kiedy stajenny się oddalił.
– Ojciec zatrudnił nauczyciela, kiedy miałem naście lat. Na wypadek, gdyby przy
poborze przydzielili mnie do kawalerii. – zaśmiał się na to wspomnienie.
Spędził tu wtedy całe wakacje. Spadł chyba tyle razy, że poobijał sobie wszystkie
kości, aż w końcu nauczył się trzymać się w siodle prosto. Wtedy był jeszcze za
smarkaty by się postawić ojcu, przed tym, by nie szykował go na oficera.
– Jak chcesz mogę cię nauczyć. – zainsynuował.
– Ale ja potrafię dosiadać konia. …Mogę udowodnić! – dodała naburmuszona,
kiedy nie chciał jej w to uwierzyć.
Podał jej wodze w zamiarze sprawdzenia jej umiejętności. Oczywiście pomoże jej
jak nie podoła. Myślał początkowo, że chciała mu zaimponować, sypiąc pod sobą
dołek. Kiedy jednak wskoczyła na siodło nie krył podziwu.
– No, no. Nie śmiałbym nawet przypuszczać, że posiadasz takie ukryte talenty. –
śmiał się spoglądając na Basię z dołu.
– Wuj mnie nauczył. Mówiłam już, że spędzałam wakacje u niego. – uśmiechnęła
się.
– Jak chcesz poczekać, to wrócę po konia ze stajni ojca i możemy się wybrać na
przejażdżkę po wsi. Zgadzasz się? – nic nie odpowiedziała.
– Nie. – wsiadła z konia. – Wolę nie.
– Siodło niewygodne? – zapytał, zauważając na przeciera kręgosłup.
– Niewygodnie to jest tak jeździć. Trudno utrzymać równowagę. A ze mnie żadna
królowa angielska. – wyjaśniła z pretensją. – Nauczysz mnie po męsku? – zapytała z
nadzieją w głosie.
– Okrakiem?! Żarty sobie stroisz! Nigdy! – nie zgodził się kategorycznie.
– A dlaczego to? – zapytała smutno.
– Bo to nie przystoi kobiecie. Kobieta nawet jeżdżąc konno powinna wyglądać jak
dama, a nie jak chłopka.
– To możesz nazywać mnie chłopką, ale tak jeździć i tak się nauczę o! – odgryzła
się.
– No dobrze uparciuchu. Sprawdzę tylko, czy koń nie jest zbyt narwany w jeździe,
by łatwiej cię instruować. Nie chciałbym żebyś sobie coś obiła. – wyszczerzył zęby w
uśmiechu.
– „Żeby tobie ktoś guza nie nabił jak zaraz nie wrócisz” – pomyślała.
– Zaraz wracam. Przejadę tylko naokoło. – krzyknął na odjezdne.
***
Czekała i czekała, a Marka nadal nie było. Widać przejażdżka tak mu się
spodobała, że zapomniał o tym, że tu czeka. Już powie mu do słuchu jak tylko wróci.
Tak ją takim zachowaniem denerwuje, a on się jeszcze z niej naśmiewa. Czasem
współczuła teściom, myśląc, że nie raz nerwy musiał im napsuć, co było akurat
prawdą.
Zawsze lubił psocić i na jej niedolę jeszcze z tego nie wyrósł. Odjechał jedynie
mały kawałek dalej. Spoglądał na zegarek na ręku, ile to czasu upłynęło nim
odjechał.
– „Już powinna zacząć się niepokoić” – pomyślał z uśmiechem. – No! Biegnij
narobić trochę rabanu. – klepnął konia w zad, a ten pognał w stronę stajni.
Tymczasem Basia już zaczynała się martwic. Wtem ujrzała zakopującego w jej
stronę Karino, bez jeźdźca. Zrozumiała co się stało. Zagniotła w palcach spódnicę i
pobiegła drużką w stronę w jaką udał się Marek. Kiedy zobaczyła jak leży na ziemi,
sama omal się na nią nie osunęła. Dobiegła bliżej i ukucnęła przed nieprzytomnym.
– Marek…Marek! Otwórz oczy! – próbowała go ocucić, pochylając się blisko nad
jego głową.
Jak na zawołanie otworzył jedno oko, potem drugie. I kasztanowe oczy Basi
zrobiły się tak wielkie jakby były nabrzmiałe.
– Chciałem tylko sprawdzić, czy przejmiesz się moim losem. – uśmiechnął się
ślicznie.
Basia już szykowała się, by powiedzieć mu parę niemiłych słów, kiedy sama
zaśmiała się z tego niewinnego żarciku.
– „Nawet nie wiesz jak umierałam z niepokoju. I się nie dowiesz” – pomyślała,
pozostawiając w kącikach ust ślad zadziorności.
***
Leżał na trawie z przymkniętymi oczami i z rękoma założonymi za głowę, w
czasie kiedy Basia siedziała po turecku oparta o pień drzewa. Układała z kwiatów
wianuszek, jak kiedy była małą dziewczynka. Lubiła spędzać popołudnia na
świeżym powietrzu. Zwłaszcza w taka pogodę.
– Marek? – otworzył natychmiast oczy i spojrzał na nią. – …Czemuś ty tak nie
lubisz Polski? – chyba miała dzisiaj dzień na zadawanie dziwnych pytań.
– Bo jej na mapie nie ma? – zaśmiał się, znów zamykając oczy.
– …Nie czujesz się Polakiem, a powinieneś…Przynajmniej tu, na polskiej wsi…Bo
to polska ziemia…A nie twoich braci, Rosjan – próbowała mu przemówić do
rozumu.
– Założona na prawie magdeburskim. Polska, czy nie polska…co za różnica? Za
niedługo
nie
będą
potrzebne
granice
państwowe
w
imię
rewolucji
proletariatu…Wtedy oczyści się Europę i robotników spod kapitalistycznej władzy
burżujów… I to nie jest tak, jak zawsze myślałaś. Carat jest i moim wrogiem. –
zagalopował się trochę w tłumaczeniach. – Wybacz – pewnie nic nie rozumiała –
…to zbyt wielka polityka dla ciebie.
– Za to Twoja ideologia… – przerwał dziewczynie.
– Nie moja… – poprawił ją.
– …Jest straszna – dokończyła – …demoniczna… – zaśmiał się.
– To nie sąd ostateczny, to równość…
– Strach mnie ogarnia, gdy to mówisz… Powinieneś, jak Polak, w tajemnicy
budować nowe państwo polskie, przeciwstawiać się zaborcom…
– A po co nam kolejna, pusta, koronowana głowa?
– Twoja lojalna bierność jest gorsza od zdrady… – wyznała, nie hamując języka.
– Nie zdradzam, bo nie ma czego i kogo…Walczę w słusznej sprawie… –
pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
– Marek, czy ty nie słyszysz tego dźwięku słowika, latających bocianów, nie
widzisz tych starych lasów, łąk z makami? Gdzież indziej to znajdziesz, jak nie u nas,
tu, na polskiej ziemi? Tu nawet powietrze jest inne, niż wszędzie…
– A widziałaś, te stepy akermańskie, którymi Mickiewicz się tak zachwycał? Albo
Alpy we Francji, winnice we Włoszech? Możesz być wszędzie…To snobizm,
mówiąc, że co polskie, to lepsze… – nie chciała już tego słuchać.
Nie wzbudzi w nim Polaka, jeśli sam nie będzie tego chcieć.
– Żal mi twoich przodków, co za ciebie krew przelewali na polach bitew w imię
miłości ojczyzny… – westchnęła, a Marek znów otworzył oczy.
– Mi żal, ludzi, którzy poginęli bezmyślną śmiercią w powstaniach…
– Wiedzieli za co giną i za to im chwała…
– Wypytujesz mnie dziś co chwila o coś, to pozwolisz, że tym razem ja zadam ci
pytanie?
– Jeśli cię to męczy, mówić mogłeś…Zamilkłabym. – wtrąciła, miedzy jego
słowami.
– Nie męczy… Więc pytam. – jej milczenie uznał za zgodę. – Kochałaś kogoś? –
przekręcił się w jej stronę, chcąc popatrzeć w jej w oczy.
– Kocham wiele osób. – odpowiedziała po chwili, ze spuszczonym wzrokiem.
– A jak kobieta mężczyznę? – sprostował.
– …Bóg jeden wie… – odparła po chwili, nie chcąc odpowiadać.
– Nie Boga się pytam, a Ciebie… – podniosła wzrok niepewnie spoglądając na
Marka.
– Nie wiem, może… – odparła, ponownie spuszczając wzrok.
– Znam go? – dopytał, podniósł się i usiadł bliżej Basi.
– Kogo? – zapytała, już speszona i zdenerwowana.
– Tego szczęśliwca... – podniosła głowę zdziwiona tymi słowami.
Pomrugała oczami, jakby niedowierzała temu, co przed sekundką powiedział.
– Nie wiem, czy byłby szczęśliwy, jakbym mu powiedziała…– odpowiedziała
ściszonym tonem, prawie szeptem, kiedy przybliżał się do jej twarzy.
– Byłyby, jak każdy…– nie mówiąc już nic więcej po prostu ją pocałował.
Nieśmiało odwzajemniła pieszczotę, czym zachęciła Brodeckiego do kolejnego.
Namiętniej wbił się w jej usta, tak, że serce teraz chciało jej wyskoczyć. Sprawiał jej
tylko przyjemności, że nie protestowała przed kolejnym pocałunkiem, zapominając
się. Za to ciało Marka powoli rozpalała gorączka. Położył ją na trawie i powoli unosił
jej spódnicę i włożył pod nią rękę, która spoczęła na kolanie. Otworzyła oczy. Nie
była gotowa. Musi nadejść ta chwila. Przerwała pocałunek i zrzuciła go z siebie, bez
tłumaczeń. Wstała.
– Idę zajrzeć do koni. – wymyśliła na poczekaniu i pobiegła.
Zły był w środku, ale musiał zrozumieć swoja żonę. Obiecał, że poczeka. Ale, w
duchu powtarzał, że już za długo nie wytrzyma. Nie jest z kamienia…
Tymczasem Basia zatrzymała się przy małym stawku, gdzie zostawili zwierzęta,
przywiązane do drzewa. Podeszła bliżej i przystanęła, zamyślona. Wspomniała
chwile, kiedy ja całował. Dawno nie czuła się tak błogo i przyznać musiała, ze już za
tym tęskni. Dotknęła rękę ust, przymykając oczy. Z jednej strony chciała, z drugiej się
bała…
Ocknęła się i odwróciła przodem do wody. Może to pozwoli jej na chwilę
zapomnieć. Ujrzała dwa pływające łabędzie, białe, o puszystych piórach. Weszła na
mały mostek, idący daleko w wodę i kucnęła przyglądając im się z bliska. Wyglądały
jak para kochanków. Nie bały się jej. Westchnęła, bo znów myślami powróciła do
tych pocałunków. Nie dawały jej spokoju. Po chwili znów spojrzała na ptaki.
Przypomniała sobie, że w kieszeni spódnicy ma kawałek chleba z dzisiejszej
wyprawy do wsi (kazała przyszyć Gabrysii, uważając, że będzie praktyczna). Wyjęła
i krusząc rzuciła na tafle wody. Łabędzie przypłynęły bliżej, dzióbiąc w wodzie. Były
na tyle blisko, że chciała dać im jedzenie z ręki. Wychyliła się, z wyciągniętą ręką.
Zrobiła to jednak zbyt gwałtownie, po traciła równowagę i chlusta do wody. Na jej
nieszczęście, nie nauczyła się pływać.
– Marek!! …Marek!! – zaczęła wołać pomocy, starając się utrzymać na
powierzchni.
Brodecki od razu usłyszał, jak nawołuje jego imię. Przybiegł najszybciej, jak się
dało.
– „No masz ci los” – pomyślał i pobiegł jej na ratunek. Ściągnął w biegu buty i
niewygodny płaszcz i wbiegł do wody. Podpłynął do dziewczyny i chwycił w pasie,
po czym ciągnął do brzegu. Dzięki Bogu, skończyło się tylko na strachu. W mig
znaleźli się na trawie. Basia przytuliła się do męża. Bała się, że zginie tak głupią
śmiercią.
– Już dobrze… – odsunął ją lekko od siebie, spoglądając w jej zastraszone oczy. –
Trzęsiesz się… – zauważył, jak drży, a szczeka dygotała.
– Woda była lodowata…– wyjaśniła, przecierając ramiona.
Pokręcił głową. Miał ochotę na nią nakrzyczeć, ale nie zrobił tego. Wziął do reki
swój płaszcz. Zanim jednak go nałożył na ramiona dziewczyny, obejrzał ja od stóp
do głów. W przemoczonej sukience, przylegającej mocno do zgrabnego ciała, z
sztywnymi od zimna sutkami i w mokrych, pokręconych jasnych włosach wyglądała
pięknie. Poczuł rozgrzewające gorąco.
– Przemoczona jak kura, wyglądasz znacznie ponętniej…Tak wszystko do ciebie
ładnie przylega… – piekące rumieńce pojawiły się na jej policzkach.
Onieśmielona, wyrwała mu z ręki płaszcz i sama się nim okryła. Coś dziwnego
działo się w jej głowie i sercu dzisiaj. W środku jakby chowała wolno tlący się ogień.
Musiała choć chwile zostać sama. Pobyć w ciszy, uspokoić kołatające serce. Albo i
nie… Podeszła do swojego konia i wsiadła.
– Baśka, co ty wyczyniasz?
– Jadę do domu… – odparła nie patrzac mu w oczy.
– Sama? Zgubisz się! Jadę z tobą.
– Nie! – zaprotestowała.
– …Uraziłem cię czym? – zapytał nieco przestraszony.
– Nie! – odpowiedziała natychmiast. – Skądże… Chce tylko pobyć w
samotności…Nie jedź za mną. Wrócę na kolację…
***
Nie mogła słuchać jak tak się z niej naśmiewa. I tak było jej wystarczająco wstyd.
Wpadła do stawu jak dzieciak. Że też musiała się tak wychylać. Wyminęła marka i
poszła przodem.
– „Biada ci, jak za mną pójdziesz” – pomyślała.
Na szczęście za nią nie szedł, by jej jeszcze bardziej nie rozgniewać. Wiedział, że ta
złość jest tak ulotna jak motyl i zaraz jej przejdzie. Niech tylko doschnie. Słońce było
wysoko, świeciło mocno. Pewnie zmierza teraz do domu, by się przebrać. Chciałby
usłyszeć jej odpowiedz na pytanie: „Gdzieżeście się tak skapali?”. Od razu chciało
mu się śmiać.
Basia natomiast ani myślała wejść taka do domu. Właśnie ze względu na te
wszystkie pytania. Postanowiła się gdzieś schować, by wrócić do domu już sucha.
Schowała się w stajni. Konie nakarmione, więc Alfred nie będzie tu schodził. Ma inne
zajęcie. Tyle zdążyła zauważyć. Weszła niepostrzeżenie, zamykając drewniane
drzwi. Pomyliła się jednak. Nie była do stajnia, a stodoła. Usiała na sianie.
Przynajmniej było miękko. Tylko robiło się coraz bardziej zimno. Kichnęła.
Przecierała ramiona, modląc się, by tylko nie nabawiła się zapalenia płuc.
Tymczasem Marek, kiedy sam dotarł do domu po spacerze, był przekonany, że
Brodecka już tam jest. Spotkał po drodze Matyldę, więc zapytał:
– Basia jest na górze? – kobieta zmrużyła oczy.
– Ja od paru godzin nikogo nie widziała. Ino Alfreda. – wyjaśniła.
Marek pokiwał głową i postanowił, że sam ja poszuka. Zgubiła się w drodze. Był
tego pewien.
W tym samym czasie Basia nie mogła przestać myśleć o tych chwilach, kiedy to
Marek całował jej usta. Chciała, żeby tu był, żeby zrobił to znowu Niemalże wyznała
jak gorące żywi do niego uczucia. Jeszcze to co powiedział. Tak, ona byłaby
szczęśliwa, wielce szczęśliwa, gdyby czuł podobnie…
Przechadzał się po folwarku, odtąd zaczynając poszukiwania. Wypytał Jana, ale i
on niczego nie zauważył. Szedł w stronę stajni myśląc, że Basia chciała obejrzeć po
drodze i tą należącą do ojca. Zauważył jednak uchylone drzwi od starej chaty, która
kiedyś służyła do innych celów. Wszedł do środka, sam nie wiedząc dlaczego. Nie
żałował, kiedy ujrzał siedzącą Basię. Oj, nie bardzo była ucieszona tym przyjściem.
– Czekasz tu na kogoś? – zapytał dla rozpoczęcia rozmowy, podchodząc do Basi
znacznie bliżej.
– Nie.
Jaką to miała ochotę powiedzieć mu, że zepsuł jej plany ukrycia się tutaj. Nie
mogła jednakże uświadamiając sobie jak bardzo ją widok Marka ucieszył. Na
szczęście materiał odzieży zdążył już nieco wyschnąć. Był tylko wilgotny. Brodecki
nie pytając o pozwolenie usiadł obok Basi.
– Nawet nie wiesz jak bardzo lubiłem bawić się na snopkach siana.
Rozkopywałem je w trakcie zabawy do czasu, kiedy nie przyłapał mnie Jan…Wtedy
była to jedna zalet pobytu tutaj. – nie wiedział dlaczego zaczął wspominać, a Basia na
tą opowieść uśmiechnęła się lekko.
Odwrócił się do niej twarzą. W tych pofalowanych od wiatru, poskręcanych od
wody włosach wyglądała nieziemsko, jak bogini. Przewracała delikatnie oczami,
widząc jak obdarza ją dłuższym spojrzeniem. Odwzajemniła je w pełni, nieco
zamglone. Przez jej plecy przechodziły dreszcze, ale nie z zimna. Pragnęła go, tak
samo jak on pragnął jej na polanie. Dlaczego więc czekać. Zbyt wiele zmarnowali
czasu. Wiedziała, że nie zrobi nic sam. Kiedy tylko chciałby spróbować,
powstrzymuje go, a on jak posłusznie piórko unosi się tak wysoko, na ile pozwala
mu swoim podmuchem. Teraz tez widzialna ten ogień w jego spojrzeniu. Rozpaliła
go i niedługo ulegnie samospaleniu jeśli nadal niczego nie zrobi. Czuła jak chciałby
zmniejszyć miedzy nimi odległość. Nawet gdyby chciała się oprzeć, uciec, nogi miała
jakby ktoś zakuł je w kajdany. Nie mogła nimi poruszyć, ale też nie chciała uciekać.
Już nie. Chciała, żeby ją całował, teraz, już. Nieważne miejsce, ważna chwila. Chwila
zapomnienia, warta chwil uniesienia.
– Kochaj mnie… – wyszeptała, niemalże poruszając jedynie ustami.
Zrozumiał. Widziała ten delikatny uśmiech w kącikach ust. Wreszcie skruszyła
ten lód, który z niezrozumiałych względów nadal stał między nimi murem. Nie
chciała, aby pytał ją o zapewnienia, czy aby pragnie właśnie tego na pewno.
Pocałował ją subtelnie. Przymknęła oczy, oddając pieszczotę.
– Kocham cię…Miałem ci przysiąść, że powiem ci, jak to się nigdy nie stanie. Ale
stało się. Zakochałem się w tobie. Teraz ty mi powiedź, czy czujesz to samo. Czujesz?
– zapytał z nadzieja w przerwach, kiedy muskał ustami jej szyję.
– Czuję…Już od dawna czuję. – wyszeptała.
Kazimierz Przerwa–Tetmajer
Mów do mnie jeszcze…
Mów do mnie jeszcze... Za taką rozmową
tęskniłem lata... Każde twoje słowo
słodkie w mym sercu wywołuje dreszcze –
mów do mnie jeszcze...
Mów do mnie jeszcze... Ludzie nas nie słyszą,
słowa twe dziwnie poją i kołyszą,
jak kwiatem, każdym słowem twym się pieszczę
mów do mnie jeszcze...
Znów całował jej usta, pozwalając sobie na głębsze pocałunki. Pieścił jej szyję,
nagie ramiona. Zaczął rozpinać koszule. Jej delikatne palce mężnie mu w tym
pomagały. W końcu ją zrzucił i półnagi przykrył żonę swoim ciałem. Chciał, by
zapamiętała te ich pierwsze intymne chwile, kiedy jak nakazał Bóg staną się jednym
ciałem i jedną duszą. Bez oporów mógł teraz wsunąć rękę pod spódnicę. Dotykać
gładką skórę ud. Pieścić ją całą i widzieć jak tego dotyku się domaga, by razem mogli
czuć się spełnieni aktem, w którym bardziej od pożądania liczyła się miłość i
oddanie.
Kazimierz Przerwa–Tetmajer
Lubię, kiedy kobieta...
Lubię, kiedy kobieta omdlewa w objęciu,
kiedy w lubieżnym zwisa przez ramię w przegięciu,
gdy jej oczy zachodzą mgłą, twarz cała blednie
i wargi się wilgotne rozchylą bezwiednie.
Lubię, kiedy ją rozkosz i żądza oniemi,
gdy wpija się w ramiona palcami drżącemi,
gdy krótkim, urywanym oddycha oddechem
i oddaje się cała z mdlejącym uśmiechem.
I lubię ten wstyd, co się kobiecie zabrania
przyznać, że czuje rozkosz, że moc pożądania
zwalcza ją, a sycenie żądzy oszalenia,
gdy szuka ust, a lęka się słów i spojrzenia.
Lubię to – i tę chwilę lubię, gdy koło mnie
wyczerpana, zmęczona leży nieprzytomnie,
a myśl moja już od niej wybiega skrzydlata
w nieskończone przestrzenie nieziemskiego świata.
XVIII
Już wówczas wiedziała, że często to będzie wracała to chwil, kiedy po raz
pierwszy przekroczyła z Markiem barierę swojej cielesności. Przypieczętowali swój
małżeński związek, który jak dotąd można byłoby z wielką łatwością podważyć.
Wiedziała, że miejsce może niezbyt dostojne, ale nie dbała to, bo i sama nie czuła się
damą, a kobietą która pragnie bliskości męskiego ciała ukochanego. Mogła to
wreszcie poczuć się kobietą, pieszczoną dotykiem już wcale nie obcej dłoni na swoim
nagim ciele. Pamiętała dokładnie jak to rozpinała guzik po guziku śnieżnobiałą
koszulę, jak czuła po opuszkami palców „gęsią skórkę” zakochanego w niej
mężczyzny. Nie była jeszcze wtedy świadoma na jak wielkie męki skazała
Brodeckiego tym celibatem. Bo nawet jeśli jego ciało uległoby pokusie w postaci
pięknej amazonki, która gotowa jest dać co dusza zapragnie, on ciągle pozostałby
myślami przy Basi i w mig opamiętał przed zdradą. Tamtego dnia ogarnęła ją
wówczas taka fala gorąca, pożądania, że pod jej pływem wpadła letarg.
Przymkniętymi powiekami zdawało jej się, że Marek przypala ją ogniem, a przecież
tylko obdarowywał pocałunkami każdy zakątek jej ciała. Luka w pamięci nie
pozwalała przypomnieć momentu, kiedy ją jej pozbawił. Jedynie co mogła mu
wypomnieć to, iż tej czułości było jej za mało. Wzrósł apetyt, czując niedosyt, że zbyt
szybko połączył ich w jedno. Potem jednak i to potrafiła zrozumieć, kiedy to
początkowy ból przeistoczył się jak larwa w motyla w rozkosz, rozrywającą jej ciało.
Nie wiedział jak długo to trwało, ale czuła głód powietrza, jakby otaczały ją wokół
sybirskie śniegi. W rzeczywistości każdy bodziedź odpierała podwójnie. Ogrzewał ją
swoim oddechem, ciepłem swojego ciała, tak, że nagle znalazła się na pustyni, a jego
pocałunków brakowało jej jak wody i gdyby jej nie napoił uparłaby z pragnienia, tak
jak teraz umiera z rozkoszy. Potem już opadli z sił. Złapali oddech, miarowy
spokojny. Ubrali się i marek widząc jak zmorzył ją sen, zaniósł ją do łóżka, tłumacząc
się tym, iż jej wyczerpana końska jazdą. I może nawet Jan by uwierzył, gdyby nie
pojedyncze kłębki siana we włosach młodego Brodeckiego, których to nie zauważył,
zapomniał otrzepać i figlarnie porozrzucane kosmyki jako tako ułożyć.
Uniosła delikatnie rozmarzone powieki, śniące o niebieskich migdałach. Obraz
ciepłych wspomnień pierw zamazał się a potem już znikł zupełnie. Nie mogła pojąc,
jak Sonia mogła oddawać się obcym mężczyznom bez miłości. Jak bardzo musiała
być zdesperowaną. Stąd te rozmyślania o chwilach na wsi. Przejechała dłonią po
kartce papieru, jakby to było prześcieradło obok niej, po przeciwnej stronię.
Ukradkiem tylko rzuciła okiem w lewo. Nie spodziewała się, że go tam zastanie. On
nie lubił się wylegiwać, jeśli ma robotę na mieście. Westchnęła delikatnie i po raz
drugi spojrzała na stronicę książki. Powieść trzymała na kolanach. Trochę ważyła,
ciążącą w jej dłoniach. Siedziała na łóżku, przykryta aksamitną pościelą tak, że
wystawały tylko ramiączka od przewiewnej koszulki z cienkiego materiału. Choć
kochała wiejskie pejzaże, świeże powietrze i prostotę, dzisiaj miała ochotę tonąc w
luksusie. Chciała, by wszyscy byli na jej skinienie, choć sama nie rozumiała tego
nastroju. Może nadto umilała chwile Markowi i sobie, że teraz zmęczona, nie
ruszyłaby się z miejsca? Być może trochę i za tym tęskniła spędzając na wsi dwa
tygodnie. A może tęskno było jej za domem? W prawdzie teraz to jej dom. Jej i jej
męża. Każdy poranek w tym domu przepełnionym romantyczną ideą, był dla niej
niezwykły. Czuła spełnienie i radość, gdy zbliżała się godzina szósta, mogąc
spoglądać na jego uśpiona jeszcze twarz. Jaszcze niedawno sama kładła się wcześnie,
a wstawała późno. Teraz nogi same zwały się do wstania, by tańczyć i śpiewać. I tak
na okrągło od przeszło miesiąca. Energia ją rozpierała jeszcze bardziej niż kiedyś. Z
małego dołka, w jaki wpadła przed wyjazdem, udręczając się nad sensem
nieodwzajemnionej miłości, Brodecki w mig ją wyciągnął dwoma słowami. Świat
znów postrzegała w ciepłych barwach. Uwielbiał tą jej pozorną infantylność dziecka,
kruchość połączoną z zadziornym charakterem młodej emancypantki. A i sam Marek
ostatnio wydał jej się jakby przyjaźniejszy. Uśmiechał się przy niej (a co wcześniej
rzadko robił). Wyzbył się tej lodowatości z oczu, zmienił oschły i powściągliwy
stosunek (z czym było mu nie raz trudno) na wręcz odwrotny. Ciągle nienasycony
zachowywał się jak źrebaczek, który dopiero co nauczył się chodził i chce ino skakać,
biegać. Podobała jej się ta nowa szata jej męża. Tak sobie myślała, że chyba nigdy go
nie rozszyfruje, bo on na zawsze będzie dla niej zagadką nie do odgadnięcia. Ma tyle
masek, ile chce.
Tak zadumaną, pogrążoną w lekturze zastał ją Marek. Czytała Zbrodnie i karę.
Uśmiechnął się i dopinając mankiety od śnieżnobiałej koszuli, podszedł bez szelestu.
Nie zauważyła go. Dopiero, gdy poczuła na sobie jego wzrok, uniosła głowę i
spojrzała na jego łagodną twarz. Na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech.
Podobało się Basi, jak na nią patrzył, lecz nie była na tyle oswojona, by nie być już
skrępowaną.
– Czemuż tak patrzysz? – spytała, gdzieś w głębi pragnąć, by usłyszeć od męża
czułe słowo.
– Patrzę na swoją żonę i oczom nie wierze… – odpowiedział z miłością w głosie,
nie zaniechując spojrzenia.
Spuściła głowę, ukrywając zadziorny uśmieszek od nosem.
– A co jest powodem twojego niedowierzania? Twoja żoną jestem nie od dziś.
Powinieneś był już się przyzwyczaić do mojego widoku. – przewracała odruchowo
kartki, udając, że rozmowa niezbyt ją interesuje.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej i podszedł bliżej. Położył się obok niej na łóżku i
podparł głowę na łokciu, patrząc w kierunku dziewczyny.
– Codziennie, gdy cię widzę rano, wydajesz mi się jeszcze ładniejsza niż
wczorajszej nocy...
– Mówisz tak, bo czegoś ode mnie oczekujesz? Na darmo twoje starania, tym
razem ci nie ulegnę. – nie odpowiedział, bo wybuchł śmiechem.
W jej słowach było tyle prawdy, ile prawdy jest w namowach subiekta do kupna
niepotrzebnej pary butów przez bogatego panicza, określając ją jako okazje nie do
przepuszczenia.
– Drwisz sobie ze mnie? – nie mogła już powstrzymywać uśmiechu.
– Gdzieżbym śmiał. Jedynie martwi mnie, że podważasz prawdomówność moich
słów.
– A może myśli mnie takie nachodzą, że za jakiś czas przestanie ci się wydawać i
zapragniesz poszukać lepszego widoku, nie mogąc patrzeć na mnie? – zapytała,
nieświadomie kręcąc loka.
– Już raz ci coś powiedziałem. I życzyłbym sobie, żebyś pamiętała.
– Ale nie zaszkodzi, żebyś mi przypomniał, prawda? – spojrzała na niego słodko
w wyczekiwaniu, a on zamilkł.
Nie, nie da jej tej satysfakcji. Nie powie jej tego, co ona i tak już doskonale wie.
Poza tym nie lubił nadużywać tych słów. Miało zbyt dużą wartość dla niego. Nie
wymusi na nim, choćby nie wie co! Sam jej powie, jak najdzie go na to ochota.
– Co czytasz? – spytał, chcąc zmienić temat.
– Dostojewskiego. To powieść o…– nie zdołała dokończyć, bo jej przerwał.
– Czytałem. – zmrużyła oczy. – Ciekawa.
– Mnie też się podoba. A najbardziej to, że Sonia pojechała za Rodian`em na
Syberię. Dzielna kobieta…Musiała bardzo go kochać. – zamyślił się na chwile.
Nie mógł się powstrzymać przed zadaniem tegoż pytania.
– A czy ty, …pojechałabyś, jakby to mnie na Syberie zesłali? – w jego głosie
pojawiła się lekka nieśmiałość, czego dotychczas nie znała.
– Pojechałabym. – odparła bez zastanowienia. – Ale chyba teraz już nie zsyłają? –
nic nie odpowiedział, to nie ciągnęła tematu.
Zbyt poważny, jak na ranną pogawędkę.
– …Poza tym ty nie byłbyś zdolny do zabójstwa. – dodała, z całkowitą pewnością.
– Skąd ta pewność? – zapytał poważnie.
Nie było w tym za grosz ironii, czy żartu.
– Znam pana, panie ordynacie. – spojrzała na niego, a on odwrócił głowę,
spoglądając nieprzytomnie przed siebie.
Zmrużyła oczy, nie odrywając wzroku od męża. Ocknął się po chwili, z
uśmiechem chwycił ją za podbródek i pocałował, delikatnie muskając ustami jej
wargi, w podzięce za tak dobre mniemanie o nim. Otworzyła oczy, dopiero kiedy
oderwał się od jej ust. Pogłaskała jego policzek. Ujął wtedy jej dłoń i pocałował.
– Jadłeś już? – spytała troskliwie, a Marek kiwnął głową.
Podobało mu się, że od miesiąca tak się o niego troszczy. Obchodzi prawie jak z
jajkiem.
– Powiem Gabrysii by…
– Nie trzeba, wychodzę. – posmutniała na ostatnie słowo.
Wstał, nie chcąc widzieć jej smutku i zawiedzenia w oczach.
– Do s w o i c h robotników? – nie spodobał mu się ton głosu, z jakim to
powiedziała.
Zapewniała go, że rozumie jego „sprawy”, choć nie miała o nich pojęcia.
– Basia… – poprosił, by zmieniła nastawienie. – Nie rób takiej zbolałej miny, bo
wiesz, że jedno twoje słowo a zostanę… Nie dręcz mnie…
– Niech będzie!…A biada ci, jak gdzieś się zaczniesz włóczyć! I nie każ mi na
siebie długo czekać! – odparła patrząc na niego tak zdecydowanie, jakby wydała mu
rozkaz, że aż po plecach dreszcz mu przeszedł.
Nie umiał tak wyjść. I nie chciał. On jeden nie należy do tych co słucha rozkazów.
Zawsze jest z nimi na bakier. Zaczął rozpinać mankiety od koszuli.
– Co ty takiego wyprawiasz?
– Nie każe ci na siebie długo czekać… – ściągnął z siebie koszule i z chytrym
uśmieszkiem rzucił się na łóżko, unosząc kołdrę. Niczym jak wąż zaczął się
wślizgiwać do środka i przyciągnął dziewczynę do siebie, aż położyła się na plecy.
Zaśmiała się, kładąc pospiesznie książkę na bok. Wstrzymała oddech, gdy rozchylił
jej uda, zaczął je delikatnie gładzic opuszkami palców, unosząc przy tym koszulkę w
górę. Obdarowywał jej skórę gorącymi pocałunkami i czułym dotykiem, powoli
pozbywając z niej tego kawałka materiału.
– …A już…ci nie śpie–szno? – ledwo zdołała wyjąkać, zdławionym, cieniutkim
głosikiem.
Rozkoszne ciepło pieściło jej ciało. Lada chwila a się rozpuści. Serce uderzało jak
kowadło. Prawie mdlała. Wiedział gdzie i jak ma ją dotykać, całować, by mu uległa,
prosząc by nie przestawał. Sztukę kochania miał opanowaną do perfekcji.
– Nie zając. Poczekają. – odparł, kiedy wreszcie wysunął głowę spod kołdry i
przełożył przez jej głowę koszulkę, odrzucając za siebie. Pocałował ją namiętnie, a
ona wtopiła palce w jego włosy, zakładając ręce na jego szyi.
***
Na dwunastą był umówiony z Adamem w Łazienkach w Starej Pomarańczarni,
która była miejscem spotkań towarzyskich. Nie miał konkretnego powodu. Fabryka
porcelany prosperowała dobrze pod czujnym okiem Zawady i seniora Brodeckiego.
Marek bywał tam rzadko. Tu podpisać jakiś dokument, weksel itp. Bardziej
zajmowały go sprawy na mieście o których to nawet sam jego najbliższy przyjaciel
nie miał bladego pojęcia. Teraz na rozmowę z kompanem zaprowadziły go sprawy
osobiste. Poszedł po radę do bardziej doświadczonego w sprawach kobiecych serc,
które to Adam niejednokrotnie łamał i któremu nie jedna kobieta napsuła krwi.
– Po co to takie tajemnice? Ukrywasz coś przed Basią? Kolejna niespodzianka? –
zadawał pytanie za pytaniem Zawada z chytrym uśmieszkiem pod nosem. – Chyba
nie chcesz zakupić kolejnego konia za cenę kamienicy na krakowskim Przedmieściu?
– Nie, żadna tajemnica. Nie umówiłem się tu z tobą by… – urwał nagle, by przejść
do sedna. – Kocham Basię! Jest dla mnie ważna, n a p r a w d ę ważna, jak nikt inny
nigdzie na świecie. – podkreślił w obawą, że przyjaciel nie byłby skłonny uwierzyć w
jego słowa.
Adam cierpliwie czekał, aż ten skończy.
– Dlatego nie wiem, co robić. Czuję, że ona mną…zawładnęła! – powiedział to tak
poważnie, że Zawada nie wybuchł skrytym śmiechem. – Robię wszystko, co chce,
myślę jak ona chce, niedługo zacznę chodzić tam, gdzie mnie zawlecze! …Obiecałem
jej, głupi, że będę jej mówił dokąd wychodzę i kiedy wrócę. Wszystko jej będę mówił,
zawsze, bo spojrzała na mnie błagalnie kasztanowym wzrokiem i … inaczej nie
mogłem. Nigdy tak źle się nie czułem. Tak źle, a zarazem tak bosko. …Bredzę? –
zapytał po chwili dostrzegając niezrozumienie na twarzy przyjaciela, który nic nie
pojął z tego zlepku słów.
– Jak zakochany! – odpowiedział, klepiąc przyjaciela po barku.
– Nie rozumiesz mnie… – dodał spuszczając głowę. – …Nie chce być
niewolnikiem miłości. Żadnej wcześniej nie udała się ta sztuka… Nawet z Eli
pozostało trochę zdrowego rozsądku, a z Basią…?
– Kawalerskie życie się skończyło i to cię tak boli, bracie! I tak miałeś go za nadto.
Nawet po ślubie. – Brodecki wymierzył w druha wrogie spojrzenie niezadowolenia.
– Teraz należysz do kogoś i rzeczą oczywistą jest to, że będzie liczyło się jej szczęście,
nie Twoje. Wpadłeś do dołu i już się z niego nie wygrzebiesz, na szczęście.
– Tez tak ciebie omamiła kiedyś dziewczyna? – zapytał, chcąc mieć pewność, że
nie tylko on jest aż tak naiwny.
– I to nie raz. Basia to prostolinijna, urocza dziewczyna. Początkowo myślałem, że
to wystraszone kurcze, ale teraz powinienem bardziej zamartwic się o ciebie. –
uśmiechnął się. – …Krzysztof i Storosz będą zadowoleni z waszego zachowania.
Nareszcie żeście oboje zmądrzeli! – skomentował.
Marek w duchu przyznał przyjacielowi rację. Czuł się z Basią szczęśliwy. Już
prawie to zapomniał, że życie może mieć aż tyle kolorów. Jedyne czego się bał, to
tego, że kiedykolwiek może ją stracić, a tego by nie przeżył…
Między obojgiem zapanowała chwila ciszy, którą przerwał Zawada, żartując:
– To jak? Mogę liczyć w najbliższym czasie na chrześniaka? – Marek szybko
skierował na niego swoje spojrzenie.
Po chwili jednak je złagodził, sam się uśmiechnął.
– Staramy się codziennie… – Adam wybuchł śmiechem, szturchając Marka w bok
za swoją lekko perwersyjną szczerość. – A o ojcu mi nie wspominaj. Nie widziałem
się z nim od kłótni i nie zamierzam.
– Obu wam nerwy puściły ostatnio. A mnie też szlak trafia jak mam być między
wami pośrednikiem.– wyjaśnił Adam, jak on widział ten „odwieczny” konflikt. –
Może czas na odwiedziny i podanie ręki? – zaproponował z nadzieją, a Marek chwilę
się zastanowił.
Jak pomyślał Basia pewnie uważa, że jest wyrodnym synem, a teraz chciał, by
żona była z niego zadowolona ze wszystkiego co robi. Przecież wyznała mu kiedyś,
że uważa go za dobrego człowieka.
– Odwiedzić, odwiedzę, ale nie przeproszę! A jak jeszcze raz od anarchistów
wywie, to mnie popamięta jak mu w fabryce prawdziwy rokosz urządzę! –
zapowiedział pewny siebie w złości, gestykulując palcem, paplając przy tym o dwa
słowa za dużo.
– Coś ty powiedział?! – uniósł się słysząc co ten szczeniak wygaduje.
– A nic. Tak mi się powiedziało. – wyjaśnił.
Umilkli oboje natychmiast. Adam obserwował go uważnie. Wyszli już dawno z
Łazienek i przechodząc koło kościoła, Marek dostrzegając biedaczkę z dzieckiem na
rekach. Rzucił do kapelusza pieniądze jakie tylko miał przy sobie i to nie jakieś tam
drobne, a banknoty. Kobieta podziękowała dobrodziejowi, a on odwrócił głowę.
Zbyt twardy był na takie widoki biednych, już przyzwyczajony.
– Basia ci operację serca przeprowadziła, że ostatnio taki hojny się stałeś? –
zapytał, choć powszechnie było wiadome, że taka praktyka lekarska była jak dotąd
niemożliwa.
– Powiedzmy raczej, że odrodziła we mnie skłonność do czynienia dobra… A ty
co tyle pytań zadajesz? – zapytał poirytowany, kiedy otwierał już usta by zadać
kolejne.
– Powiedzmy, że mam to we krwi. – zawtórował mu w podobnej składni zdania.
– Śledztwo prowadzisz? Nie czas i nie masz powodu. – zapewnił.
– Nie mam? Ostatnio jakiś nieswój jesteś …Jakbyś mi prawdy do końca nie mówił
i coś ukrywał…Ale może mi się wydaje. – spojrzał na niego ostrzegawczo, wyraźnie
sugerując, by nie robił głupstw i niczego nie kombinował.
Zawada znał za dobrze jego porywczy charakter.
– Nie robię nic czego zabraniałoby moje sumienie.
– To dobrze, bo zabrzmiało jakbyś zawczasu próbował odkupić winy.
Karcące spojrzenie Brodeckiego odwiodło go jednak od tej piekielnej myśli.
– Właściwie…Nigdy mi tego nie powiedziałeś… Dlaczego zrezygnowałeś z
posady sędziego śledczego na Śląsku? …To dzięki twoim opowieściom skończyłem
prawo. …Nie patrz tak. Ciekaw jestem po prostu. – wyjaśnił.
Z twarzy Adama natychmiast znikł uśmiech.
– Początkowo studiowałem prawo w Wiedniu, następnie przyjaciel zaproponował
mi pracę jako sędzia śledczy. Zbierałem dowody na zabójców swoich żon, matek,
bogu ducha winnych kobiet – ofiar szaleńców. Zawsze musiałem być pewny, że na
szubienicy zawiśnie właściwy.
– To dlaczego wróciłeś do Królestwa? – zapytał lekko zniecierpliwiony, choć
opowieść go zainteresowała.
– Raz…Raz przeze mnie powieszono niewinnego…Męża swojej żony, ojca swoich
dzieci… – wyjaśnił patetycznie.
– Zrezygnowałeś tylko z powodu tylko jednej pomyłki? Dajże spokój. Każdy ma
prawo do błędu…Nie rozumiem! – urwał.
Adam wiedział, że przyjaciel chciał go jedynie pocieszyć, a on sam już przywykł,
że teraz robi to z czym niespecjalnie się czuje.
– …Chociaż nie, rozumiem… – poprawił się po chwili Marek. – I nie wyobrażam
sobie jak można się czuć idąc na stracenie, nie robiąc nic złego… – aż dreszcz bladego
strachu przeszedł mu po plecach.
XXIX
Była taka szczęśliwa. Tak nienaturalnie szczęśliwa. Przeszło jej przez głowę, że
człowiek bardziej już być nie może. Bo jeśli w niebie czułaby się jeszcze lepiej, jak tu,
a ta siła szczęścia jest o stokroć spotęgowana…Nie, nie potrafiła sobie wyobrazić
jeszcze większego szczęścia. Otworzyły się przed nią bramy niebios już za życia. Już
za życia ma wszystko, czego jej trzeba: własny dom, kochającego męża, dbającego o
potrzeby jej duszy i ciała. „Ty, nędzny człowiecze” – rozmyślała o sobie w duchu,
kręcąc głową z niedowierzaniem. Zbyt wiele otrzymała ostatnimi czasy. Wydawało
jej się, że nie zasługiwała na taką łaskę. Nie po tym, z jakim uporem broniła się przed
małżeństwem, klęła na ojca za ten absurdalny pomysł, użalała się nad swoim
marnym losem, wyrzucając Bogu drogę, jaką jej obrał. Nie po tym, jak chciała
skończyć ze swoim cierpieniem i tym, ile razy umyślnie okłamała męża, ile razy go
skrzywdziła. Wstyd ją brał, za każdym razem, gdy wspomniała strach, kiedy Marek
stanął o krok za blisko. Gdyby teraz przeszedł obok niej obojętnie, serce by jej pękło a
słone łzy potoczyłyby się strumieniami po policzku. Pokochała go z całej duszy. Był
jej całym światem, całym jej życiem. Potrzebowała go jak powietrza, jak wody.
Umarłaby z bólu, gdyby go przy niej nie było. Tęskniła nawet wtedy, gdy nie zdążył
jeszcze wyjść. Bo coś ściskało ją w środku i puściło dopiero wtedy, gdy go ponownie
ujrzała, przytuliła mocno do piersi. A gdy na nią spojrzał, och…Nieba by mu
przychyliła, wdzięczna za ten najmniejszy gest, za ten oznak jego miłości do niej.
Trudno było jej uwierzyć, że Marek ją kocha. Nie była, jak kobiety, z którymi miał
styczność. Ani piękna, ani mądra. Łatwa tym bardziej. Skąd wiec ta cierpliwość, jaką
do niej miał? Oczywiście, że z miłości. Kochał ją, choć dla niej ta jego miłość była
niemożliwa. Nie mogła pojąc, jak osoba taka, jak on, mogła pokochać osobę, taka, jak
ona. Porównywała ich uczucie do tych utopijnych, o jakich wiele razy czytywała.
Wszystko by się zgadzało, gdyby to uczucie tylko sobie uroiła. A mimo to, że była
taka wyśniona, tak wymarzona, była jak najbardziej prawdziwa. Aż po kres
wieczności.
Westchnęła głęboko i wystawiła szyję, z na wpół przymkniętymi oczami,
rozkoszując się błogimi promieniami słońca. Uwielbiała przebywać w ogrodzie
przed południem. Słońce wtedy górowało wysoko, delikatny wiaterek owiewał jej
twarz, co łechtało jej spragnioną natury i wiejskich krajobrazów duszę. Uśmiechnęła
się przyjaźnie, unosząc kąciki ust lekko w górę. Było jej przyjemnie. Tutaj
przynajmniej nie nudziła się tak, czekając na Marka. W tym miejscu mogłoby go
wcale nie być, co nie oznacza, że miałaby coś przeciwko, gdyby nagle się tu pojawił.
Dziś z samego rana znów gdzieś zniknął. Pytała, ale odpowiedzi unikał. Czasem w
żartach mówiła o sobie jako żona żołnierza, czy marynarza. Bo teoretycznie rzecz
biorąc, Marek miał coś w sobie z tych dwóch panów: często wyjeżdżał, nie było go
całymi dniami w domu. Może odkąd wrócili, było to rzadsze, ale jednak nie zmienił
swoich przyzwyczajeń. Zaraz po wspólnym śniadaniu, przy którym czytał świeżą
prasę, wychodził „na miasto” – jak mawiał. Pozwalała mu na to, bo co innego miała
zrobić? Wystarczyło jej zapewnienie, że gdyby go poprosiła, by tym razem został,
zrobiłby to bez wahania. Objęła się obiema rękoma w talii i uśmiechnęła się szerzej
na wspomnienie, kiedy kilka dni temu właśnie tak zrobił. Zastygła jednak w tej
pozycji odrobinę za długo, bo instynktownie zsunęła lewą dłoń na brzuch.
Otworzyła oczy i usiadła już normalnie. Spostrzegła na stoliku obok coś w rodzaju
starej księgi z grubą i twardą okładką. Na pierwszy rzut oka przypominała wiekową
książkę. Nie była jednak zapisana, kartki były puste, zrobione niestarannie, jak za
dawnych czasów, kiedy uczono się dopiero robić kartki papieru. Może właśnie
dlatego ją kupiła dwa dni temu, przypadkiem, kiedy podczas towarzyszenia
Gabrysii w codziennych zakupach, napotkała na sklep kolonialno– galanteryjny.
Weszła, niby z ciekawości…
– A ty gdzie? – poczuła na ramieniu zimną dłoń gosposi. – Chodźże, boś cała
blada! Kto to widział, żeby bez jedzenia do tego czasu chodzić. – Brodecka
wywróciła oczy ku niebu, kiedy ta nie patrzyła.
– Nie mogłam nic przełknąć. – wydukała na odczepne, oglądając wystawę
sklepową z zaciekawieniem.
Było tam wszystko, od drogiej porcelany, złotych sztućców, zabawek, przyborów,
dodatków do sukienek, kapeluszy, parasoli, parasolek aż do książek i rzeczy
przywiezionych z najdalszych zakątków świata, z koloni – dziwne instrumenty,
meble, skóry. Niektórych nawet nie potrafiła nazwać. Dziwne, że wcześniej nie
zwróciła na ten sklep uwagi. Może dlatego, że był ukryty między warzywniakiem, a
sklepem z rybami.
– Przygotuję ci pożywne śniadanie, ze świeżych owoców i warzyw, żebyś nabrała
sił…od razu żołądek przestanie ci się buntować. Za dużo świństw ostatnio w niego
pakowałaś. – Basia uśmiechnęła się uroczo.
– Miałam na nie ochotę. – odparła tajemniczo, uśmiechając się podobnie uroczo.
– Nie ociągaj się, nie mamy tyle czasu!
– Chcę wejść do tego sklepu. – wyjaśniła Basia spokojnie, patrząc w oczy byłej
niani.
Brzmiała przy tym dość stanowczo. Jak wtedy, gdy była jeszcze mała
dziewczynką i za wszelka cenę chciała postawić na swoim. Nie awanturowała się
przy tym, jak inne dzieciaki, dała tylko uległej niani jasny komunikat.
– A czego ty tam chcesz szukać? – spytała, patrząc na podopieczną podejrzliwie.
– Rozejrzeć się. – poprawiła starszą kobietę, bez złośliwości. – Nie zabiorę ci wiele
czasu. Wejdę i wyjdę. – Gabrysia przyjrzała się Basi uważnie.
Wtedy ona posłużyła się swoim wdziękiem osobistym i uśmiechnęła się, jak
aniołeczek. To musiało dostatecznie przekonać gosposie, bo westchnęła głęboko i
machnęła ręką.
– A idź, tylko szybko wracaj!
– Dziękuję. – powiedziała i weszła pospiesznie do środka. Zabrała jedną z ciężkich
toreb od kobiety, w podziękowaniu, że wyraziła zgodę. Może nawet chciała jej się
trochę przypodobać. Gdy tylko ją uniosła, pożałowała swojej decyzji. A z drugiej
było jej strasznie żal, że niania musi nosić tak ciężkie torby sama. Od tego można się
pochorować. Marek nie każe jej nawet się schylać, kiedy potrzebuje coś z dolnych
półek w bibliotece. Robi to sam, a gdy jest za wysoko, woła dozorcę, choć z niechęcią,
by ten przyniósł stołek. Już ona coś wymyśli, by Gabrysia nie musiała tego robić.
Zatrudni tragarza. Uspokoiła myśli, gdy znalazł się już na środku sklepu. Zaczęła
krążyć oglądając, co sprzedawca ma do zaoferowania. Znalazła coś odpowiedniego.
Zwróciła jej uwagę od samego początku.
– W czym mogę służyć, szanownej pani? Może nową parasolkę, albo broszkę w
kolorze szafiru? Znakomicie wkomponowałaby się do koloru pani sukienki,
podkreślając urodę szanownej pani…Albo…
– Nie, nie! – przerwała rozgadanemu subiektowi z nerwowym uśmiechem. –
Interesuje mnie…– podeszła bliżej i wskazała wzrokiem na odpowiedni przedmiot –
…ta książka. Dam piec rubli… – na twarzy wysokiego, ale strasznie chudego
mężczyzny z mocno wystającymi kośćmi policzkowymi pojawiło się zmieszanie…
– Pan wybaczy, dziesięć, stoi?
– Przykro mi, ale… – Basia zmrużyła oczy. – „To szczyt wszystkiego! – pomyślała.
– Nie dam za ten staroć, piękny bądź, co bądź, ale staroć piętnaście rubli!”.
– W takim razie poszukam odpowiedniczki w innym sklepie, skoro tej książki nie
zamierza pan mi sprzedać…– miała już unieść wysoko głowę, udając obrażoną, ale
uświadomiła sobie, że za bardzo zależy jej na tym „starociu”, by tak łatwo
zrezygnować z zakupu.
Nigdy nie miała takich zachcianek, czy kaprysów, ale do tego przedmiotu już
czuła sentyment.
– A, że tak zapytam z innej beczki, zna pan mojego męża, Marka Krzysztofa
Brodeckiego? – mężczyzną wreszcie przełamał się i wybuchł śmiechem.
– Jest pan impertynencki! Niech no tylko się dowie o tej zniewadze mój mąż,
powie panu do słuchu! A w najlepszym wypadku zrezygnuje z pojedynku na rzecz
rekompensaty majątkowej na dom dziecka! „Już ja bym się o to postarała!” – dodała
w myślach.
Za to facet natychmiast zbladł i zaczął Basię solennie przepraszać.
– Niech mi pani wybaczy mój nietakt. Serdecznie panią przepraszam, ale źle mnie
pani zrozumiała. Ta książka jest warta góra z dwa ruble. Jest pusta. Ktoś celowo
zostawił ją niezapisaną, by móc ją sprzedać jako materiał na pamiętnik…na bardzo
wartościowy pamiętnik, jak dla poety jakiego, by mógł tam tworzyć swoje dzieła. –
zwłaszcza ostatnie zdanie bardzo zaciekawiło Basię.
Artysta, poeta – świat zupełnie inny, niż pozytywistyczna Warszawa. Świat wokół
Krakowa, cyganerii, kawiarni…Świat, o którym się mało mówiło w stolicy, a który
był dla niej fascynująco niezwykły i nowy.
– Biorę ją. – zwyciężyła artystyczna część jej duszy. – Dam wam pięć rubli. Te
dodatkowe trzy za historię tego pamiętnika. – „Mojego pamiętnika” – dodała.
– Mój pamiętnik…– rzuciła cichutko do siebie, wracając do świadomości.
Trzymała przedmiot w dłoniach i obracała na wszystkie strony. Dziwne, że
jeszcze w nim nic nie zapisała. Nie było jakoś okazji. Musiałaby pisać, kiedy Marka
nie było w domu. Nie dla utrzymania tajemnicy. Marek nie był ciekawski.
Tolerowałby, jakby miała swoje sekrety, o których by nie wiedział, bo on też nie o
wszystkim jej mówi, tylko, że ona nie chciała nic trzymać przed nim ukrywać. Chce
się z nim wszystkim dzielić. Ale nie…jest jedna sprawa. Coś bardzo ważnego, o
której mu powie przy odpowiedniej okazji. Tak, to będzie jej pierwsza tajemnica w
tym pamiętniczku. Tu ją opisze.
– Artystka, poetka…Być może mam coś z tego … – mówiła do siebie przez rząd
zębów wystrzeżonych w uśmiechu. „Każdy poeta ma swoje tajemnice, skryte w
wierszach” – pomyślała. – A ja będę pisać prozą…– zachichotała delikatnie.
Wzięła do reki piórowo i zaczęła pisać. Zdążyła tylko przyłożyć stalówkę z
atramentem do szorstkiego papieru, kiedy usłyszała swoje imię.
– Basiu?
– Marek… – szepnęła do siebie radosna.
Już zdołał zapomnieć, jak piękny jest jego głos. Taki kojący na jej zbolałe serce.
Wystarczyło, że powiedział jedno słowo, a już przestało boleć. Do tej pory nawet nie
czuła bólu, nie docierał do niej, ale kiedy wreszcie wrócił, a ona usłyszała ukochany
głos zrozumiała, że bolała ją ich krótka rozłąka.
Zamknęła pośpiesznie książeczkę i wstała z uśmiechem. Uniosła krańce sukienki i
pobiegła w stronę, z której dobiegał ten głos.
Stał na samym początku ogrodu. Kiedy ją ujrzał biegnącą wprost do niego,
uśmiechnął się szeroko. Zdziwił się jednak, kiedy przywarła do jego ciała zbyt
gwałtownie. O mało co nie stracił tchu, tak mocno do niego przywarła. Chce go
udusić? Może to nawet zrobić gołymi rękoma, byle czuł jej zapach…
– Marek… – powtórzyła, obejmując go obiema dłońmi w tali.
– Jestem, jestem… – ucałował ją w czubek głowy i delikatnie od siebie odsunął,
chwytając za ramiona.
Chciał coś powiedzieć, ale go wyprzedziła.
– Nigdy więcej mnie na tak długo nie zostawiaj! – pożaliła się, patrząc na męża
smutno.
– Wiem, że się za mną stęskniłaś, ale nie było mnie raptem całe dopołudnie…
– Za długo. Obiecaj, że mnie nie zostawisz samej, przenigdy… – zdziwił się, co
przestraszył tym wyznaniem.
– Coś się stało pod moją nieobecność? – spytał cały zatroskany i przyjrzał się
dziewczynie podejrzliwie rozbieganym wzrokiem. – Cała drżysz…
– Nie, ale mogło. Mogłam umrzeć z tęsknoty… – powiedziała to tak poważnie, że
nie zdołał stłumić śmiechu.
Wybuchł.
– Basia, Basia… – objął ją ramieniem. – Moja Basia… – dodał szeptem.
Przymknęła oczy. Nagle otworzyła je gwałtownie i odsunęła się powoli zanim
zdążył ją pocałować na przywitanie. Przewrócił oczami.
– Masz rację, powinienem bardziej dbać o to, żebyś miała co robić, kiedy mnie
przy tobie nie ma, ale nie musisz karać mnie w ten sposób. Ja też się za tobą
stęskniłem, bardzo… – Basia jednak zdawała się go nie słuchać.
Była dziwnie rozkojarzona. Przed chwilą była bliska płaczu, a teraz zachowuje się,
jakby był niewidzialnym i wcale nie cierpiała z tego powodu.
– Co mówiłeś? – zapytała, gdy już ocknęła się z dziwnego letargu.
Pokiwał głową i przyciągnął ją do siebie obejmując w talii.
– Nie wiem, czy pamiętasz…– wymruczał jej do ucha. – …ale to dziś mam zabrać
swoją żonę w bardzo interesujące miejsce…
– Jakie miejsce? – zagryzła dolna wargę.
Z początku wydawało mu się, że się z nim droczy, ale kiedy spojrzał w jej
rozmarzone oczy, był pewien, że jakimś cudem zapomniała.
– Nalegałaś, żebym zabrał cię do fabryki… – wyjaśnił, przyglądając się
dziewczynie badawczo.
Zmrużyła oczy, jakby z opóźnieniem przetwarzała te informację, po czym jej oczy
rozbłysły. Wrócił jej entuzjazm.
– To dziś? Zabierz mnie tam czym prędzej! Chcę to zobaczyć! – poprosiła.
– Co tylko chcesz, lecz pozwól, że najpierw przywitam się z moją żoną jak
należy… – pochylił się lekko do przodu, po czym delikatnie musnął wargami jej
pełne usta.
XXX
Dziwny, wewnętrzny niepokój ogarnął jej myśli i ciało. Słowami obranymi w
logiczne zdania swych obaw wyjaśnić nie potrafiła. Wyśmiano by ją.
Najrozsądniejszym jakoby wyjaśnieniem jest po prostu rzec, że miała przeczucia.
Przeczucia, podpowiadające jej skołowanemu umysłowi, że jakieś licho wisi w
powietrzu. Złe przeczucia. Czuła, że coś nadchodzi wielkimi krokami. I to coś, co
przybędzie do Warszawy lada chwila, nie jest mile widziane w jej świecie. Pojęcia
bladego nie miała, co to takiego mogłoby być. Miała tylko te przeczucia. Intuicja, jeśli
uprzednio założymy, iż mamy w nią wierzyć, pobudzała jej wyobrażenie jutra i
działała tak usilnie, że nie mogła spokojnie pięciu minut usiedzieć. Im dłużej się
zastanawiała, tym bardziej zapadała się w niewiedzy. Nie rozumiała, czymże
miałaby się martwić. Wszakże od ponad miesiąca czuła się najszczęśliwszą kobietą
na świecie. Skąd zatem te wątpliwości? Być może bała się, iż ktoś zakłuci jej
sielankowe życie i ten raj tak nagle przerwie? Co najdziwniejsze z jej perspektywy to
pewność, że to, co będzie mieć miejsce to zasługa lub inaczej rzecz ujmując sprawka
jej niewinnego męża. Taki radosny się zrobił i niecierpliwy, jakby odliczał czas do
czegoś ważnego. Wystarczyło, że spojrzała w jego oczy. Jak u chłopca, który zrobił
komuś psikusa, coś przeskrobał, a na dodatek ten nieszczęśnik, na którego trafiło o
niczym nie wiedział. Umowa i tajemnica. To kryło się w głębi spojrzenia. Marek cały
był pobudzony, chowając się pod maską opanowanego, zdystansowanego stoika.
Tylko oczy go zdradzały. Błyszczały bardziej niż zwykle z podekscytowania. Czyżby
miałby z jej przeczuciami jakiś związek?
– „Niech się dzieje co chce!” – pomyślała.
Co przyjdzie, to przyjdzie. Poczeka na tą „rewelację”, nie myśląc nad nią za wiele.
Ma ważniejsze rzeczy na głowie w tej chwili. Aż uśmiechnęła się do swoich myśli.
Ona dopiero ma rewelację! Z przeczuciami bywa tak, że niekiedy są omylne. Ona
wie, że w tym wypadku o pomyłce mowy nie ma! Niech no tylko Marek się dowie…
Gabrysia właśnie zmierzała do pokoju Brodeckich, by wymienić starą pościel, na
tą czystą i pachnącą, kiedy jej była podopieczna wychodziła z łazienki. Z początku
Brodecka jej nie zauważyła. Basia zaczerpnęła głęboko powietrza i spuściła na
moment oczy, opróżniając płuca. Twarz zmarszczyła się ledwo zauważalnie z bólu.
Położyła dłoń na brzuchu, jak gdyby ją bolał, czy burczało w nim z głodu. O mało
obie na siebie nie wpadły.
– Basieńko, kochana, ty nie w ogrodzie? Wyjrzyj przez okno, pogoda sama
zachęca. Takie piękne słońce i wiatru prawie wcale. Zazwyczaj już dawno powinnam
cię tu nie widzieć.
– Zazwyczaj. – podkreśliła z zadziornym uśmieszkiem zadowolenia. – Jednak dziś
za pozwoleniem Gabrysii, zrobię wyjątek. Ochoty coś nie mam, by wychodzić… –
wyjaśniła, dalej tłumacząc się tajemniczo.
– Zawsze taka chętna byłaś…W domu się sama nudzisz. To skąd ta zmiana,
pytam? Nie jesteś w humorze? Zła na kogoś, może znów chora? – zgadywała jakby
postawiono przed nią zagadkę, ale dziewczyna pokręciła przecząco głową.
– Skądże. I niechże Gabrysia zachowa dla siebie te niedorzeczne insynuacje.
Wszystko u mnie, jak trzeba. Z nastrojem włącznie. Tylko zmęczona okropnie! –
dodała podniesionym głosem, usiadła miękko na pościeli i posłała niani serdeczny
uśmiech.
– Zmęczona? – zdziwiła się. – Czymże, u licha? Używaj nóg, pókiś młoda.
– Gabrysia i tak nie zrozumie! Na darmo by były moje starania…– odparła ostrzej,
lecz widząc minę gosposi –…Znaczy chciałabym, aby Gabrysia zrozumiała i
pojęłaby w jednej chwili, ale powiedzieć nie mogę. Jeszcze nie. – poprawiła się, nie
chcąc sprawiać przykrości. – Wkrótce sama zobaczy…Ma Gabrysia moje słowo.
– Aż mnie strach ogarnia… – odparła szczerze, przyglądając się dziewczynie
bacznie, okiem sokoła. – Z tobą to wszystko możliwe. – Brodecka zachichotała,
rozbawiona tym stwierdzeniem. – Tak mówisz, jakby to co złego było…
– Nie musisz sobie łamać głowy. To akurat nic złego, wręcz przeciwnie. –
zamyśliła się na moment, a jej uśmiech ani na moment nie znikał z twarzy. –
Szczęście…Prawdziwy dar…
– Niewiele rozumiem z twego zachowania…
– A wie, że Gabrysia ma rację? Sama jeszcze niewiele rozumiem, co się ze mną
dzieje w środku, wszystko jest takie…nieznane, nowe, nie wyuczone, a przychodzi z
taką łatwością, samoistnie, naturalnie, jak tabliczka mnożenia…co bardzo mi
odpowiada – urwała na moment. – …Niesamowite, że już czuję nadchodzące
zmiany. Czuję się cięższa, wypełniona życiem. Jestem, co prawda, trochę nerwowa,
lecz ponoć to normalne, że czasem kobieta ma czarne myśli…Raz się śmieje, a za
drugim razem płacze, boi się, sama nie wie czego…tak, to musi być powód. –
zagalopowała się ze swoimi spostrzeżeniami, refleksją. – Oj, głupoty plotę, bo
patrzysz na mnie, jak na opętaną… – zaśmiała się. – Nie przejmuj się. Wzięło mnie na
gadanie bez sensu…To przez ten upał. Strasznie tu duszno. Mogłabyś uchylić okno?
– Oj, drogie dziecko, co ja z tobą mam… – mruknęła do siebie i spełniła jej prośbę.
– Że też pan Marek nie ma cię jeszcze dość…Od twoich opowieści to głowa boli… –
bynajmniej nie zabrzmiało to jak żart, ale Brodecka tak to potraktowała.
– Z mężem nie mamy czasu rozmawiać, to i na głowę nie narzeka...Na sen też się
nie uskarża… – starsza kobieta spojrzała na Basię karcąco i oblała się rumieńcem
zawstydzenia.
Basia zachichotała odwracając się do Gabrysii plecami.
Był zdziwiony. Był wielce zdziwiony faktem, że ojciec wezwał go (oczywiście za
pośrednictwem Adama) na rozmowę na tyle ważną, że żądał niemalże, by
natychmiast się stawił u niego. Nie w naturze miał posłuszeństwo. Samoistnie nakaz
potraktował niepoważnie, bo ileż to razy to ten bezzwłoczny, okazywał się później
błahy. Dlatego też Marek jak to miał zawsze zwyczaju zbuntował się i zamiar miał
taki, by pójść do ojca o porze, która to jemu będzie odpowiadała i którą to sam sobie
wyznaczy. Nienawidził rozkazów, brzydził się nimi. Właśnie przez brak taki brak
dyscypliny, którą to stary Brodecki wpoić mu próbował od małego, nie był dobrym
materiałem ani na żołnierza, a tymbardziej na oficera. Zbyt oporny był na tą naukę.
Tą odpowiednią porą jak okazało się później był czas poobiedni. Spędziwszy w
miłym towarzystwie żony, zapomniał niemal o czekającej go wizycie. Nie dziwota.
To ona, bo jakże inaczej, była dla niego teraz priorytetem. Przy niej, zapominał o
bożym świecie. Paliłby się mogło nieopodal, wybuchnąć kolejne powstanie, a on
nawet świstów od wystrzeliwanych kul by nie usłyszał.
Tym razem jednakże Marek dumał przez cały niemal posiłek po co ta szopka z
nagłym wezwaniem do rodzinnego domu. Czyżby coś stało się z jego matką,
rozchorowała się? Bóg jeden wie. W mig żałować zaczął, że chociaż ten jeden jedyny
raz odkąd to zaczął mieć swoje, odmienne zdanie, które wypowiadać mógł
swobodnie na forum publicznym bez grożących mu za to konsekwencji, nie mógłby
schować dumy w kieszeń i przestać być niepokornym. Oszczędziłoby mu to
podobnych utrapień i być może jak wielce niepotrzebnego gdybania.
Szybko jednak tą myśl odrzucił. Gdyby z Brodecką było coś nie tak,
pofatygowałby się tu oznajmiając mu to osobiście, zatem dobrze zrobił –
usprawiedliwiał się. Sprawa nie była aż tak poważna. Bo co może być na tyle ważne,
by zakłócić mogło mu teraz małżeńskie szczęście?
– Dokąd to się wybierasz? – przyzwyczaiła już się, że obawiać się nie musi, że na
tego typu pytania odpowie jej milczeniem.
Wszystko jej teraz mówił, prócz tego, o co sama nie wypytała, bo nie czuła takiej
potrzeby.
– Do ojca. Pragnie rozmawiać, ale w jakiej sprawie nie zdradził. Idę się tego
dowiedzieć. – na twarzy Basi zagościł szeroki uśmiech.
Do tej wizyty dopisała sobie własną „ideologię”: przeprosiny. Tak, była o tym
przekonana.
– Wrócę niedługo. – obiecał i pocałował Brodecką w czubek głowy, pochylając się
na krzesłem.
Basia odprowadziła Marka wzrokiem. Słońce świeciło tak wysoko, a ona nawet
pojęcia nie miała jak go spożytkować. Postanowiła wybrać się na spacer do Łazienek
w towarzystwie Gabrysi.
***
Na progu tego małego pałacyku stanął niecałe pół godziny później. Wolno szedł, z
nogi na nogę w równym tempie. Miał czas i w około się porozglądać, i zamyślić. Nie
wracał na siebie zbytniej uwagi. Był jak każdy przechodzień. Kiedy jednak dotarł do
celu, stanął i lekkim wahaniem zapukał do dużych masywnych frontowych drzwi z
mosiężną klamką. Otworzyła mu służka – młoda dziewczyna o jasnych włosach w
fartuszku, z włosami uplecionymi w kok. Pracowała dla jego rodziców od niedawna,
a w zamian mogła pobierać nauki, by być może w przyszłości stać się guwernantką.
Była sierotą. Niedawno straciła ojca. Brodeccy bardzo sobie ją chwalili. Marek ujrzał
ją dopiero pierwszy raz. Był mężczyzną, zatem jej naturalna uroda rzuciła mu się w
oczy. Taki miły początek tego wizyty tutaj.
– Dzień dobry, wejdźcie. Czekają na pana. – wyjaśniła dziewczyna anielskim
głosem.
Marek uśmiechnął się w kierunku dziewczyny z sympatią. Dla niego była jeszcze
za młodziutka. Miała z góra siedemnaście lat. Wszedł w głąb korytarza, gdzie
znajdowały się schody. Tak dawno tu nie był, że rozglądał się z zainteresowaniem.
Wtem zjawiła się pani Maria z szeroko otwartymi rękoma na widok syna.
Uśmiechnął się jeszcze serdeczniej na widok matki zdrowej i radosnej. Podszedł do
niej pierwszy i pochwyciwszy jej dłoń, pocałował.
– Witaj, mamo. – kobieta uśmiechnęła się i pogłaskała syna po policzku jak gdy
jeszcze był małym chłopcem.
Dla niej ciągle taki będzie, mimo, że ma przed oczyma obraz dorosłego
mężczyzny.
– Ojciec ma z tobą do pomówienia. – wyjaśniła, gdy stanęli obok siebie patrząc
sobie prosto w oczy.
– Wiem, dlatego tu jestem. Nie wiem tylko co może być tak istotne, że mnie tu
sprowadza.
– Aż tak ci nie żal tego domu? – pochmurniała, słysząc od syna tak okrutne dla
niej słowa.
Chciałaby tak bardzo mieć go tu z powrotem, choć wiedziała dobrze, iż jest to
niemożliwe. Wyfrunął już z tego gniazda, by założyć swoje, a jej pozostawało się
cieszyć szczęściem jedynego syna.
– Żal. – odpowiedział wreszcie. – Chociażby przez wzgląd na ciebie. – uśmiechnął
się ponownie, ale tym razem inaczej, bardziej głupkowato.
Pani Maria pokiwała głową z dezaprobatą, co i uśmiechem zadowolenia.
– Ojciec nic nie wspominał, po co posłał po mnie? – milczenie potraktował jak
odpowiedź zaprzeczającą.
Po chwili milczenia kobieta dodała:
– Synku, obiecaj, że złość cię nie weźmie i zachowacie oboje spokój. – zmrużył
oczy, zaskoczony co musi obiecać.
Nie przyszedł tutaj się kłócić, a rozmawiać jak inteligentni, cywilizowani ludzie.
– Wiesz, prawda? Wiesz coś dlaczego kazał mi się tu zjawić. Powiedz… –
poprosił.
– Wyjaśni Ci ojciec. Idźże już, bo czeka i czeka. – ponagliła Marka.
– Dobrze. Do zobaczenia. – rzucił w stronę mamy i poszedł w kierunku gabinetu
seniora.
Drogę przebył w dziesięć sekund. Zapukał, lecz nie czekając na „proszę”, wszedł
jak do siebie. Stary Brodecki albo to udawał, albo naprawdę nie zauważył
początkowo jak wszedł. Wpatrzony w okno siedział na fotelu, przy dużym
drewnianym biurku.
– Dzień dobry, tato. – odpowiedział ostrożnie.
Brodecki odwrócił gwałtownie głowę w jego stronę i zobaczywszy spóźnionego
syna, aż grymas złości pojawił się na jego twarzy. Poczekał aż do niego dojdzie.
Wziął do ręki krzesło stojące naprzeciwko i odsunął je na bok, ustawiając jednym
ruchem krzywo. A dlatego to wszystko, bo gdyby usiadł z nim twarzą w twarz,
czułby się nieswojo. Jakby musiał się spowiadać z czegoś, a przecież sumienie miał
czyste. Senior potraktował natomiast jego postawę jak wyraz lekceważenia.
Przełknął nerwowo ślinę, rozluźnił napięte mięśnie i odparł:
– Jak się miewa Basia? – wywrócił oczy ku niebu.
Mógłby chociaż raz okazać litość i nie wypytywać go o sprawy z żoną. Doskonale
wiedział, że lepiej. Miał swojego niezawodnego informatora. Swojego nuncjusza.
– Nieważne. – zacisnął pięści, gdy nic nie odpowiedział.
Między obojgiem znów zapanowała chwila ciszy.
– Powiedź mi…za jakie grzechy Bóg skazuje mnie na taki wstyd za syna
malwersanta… – młody Brodecki zmrużył poirytowany oczy.
– O czymże mówisz? Odpowiedź z łaski swojej. – starał się zachowywać spokój,
co jeszcze bardziej zezłościło starego.
– Psia krew! Nie udawaj, krętaczu jeden! – podniósł głos, trzaskając pięścią w stół.
Nienawidził tego. Nienawidził jak ktoś na niego wrzeszczał. Od razu i w nim
zrodziła się złość, że on sam miał ochotę krzyczeć.
– Słucham? Doprawdy nie mam pojęcia o cóż to n o w e g o mnie oczerniasz! –
podniósł ton z naciskiem. – Przychodzę tu po zgodę, z dobrej woli, bo mnie wyrzuty
sumienia ruszyły, że z własnym ojcem wojnę prowadzę, ale widzę teraz, że z ojcem
inaczej się nie da! – krzyknął.
– Milcz, smarkaczu! Nie chciej, żeby mi ręka zadrżała! W moim domu mam prawo
krzyczeć tylko ja! – upomniał syna, wstając z miejsca.
Ten zagryzł jedynie zęby ze złości, palce zacisnął w pieści.
– Umilknę, z szacunku dla matki, która nie życzyła sobie kolejnej awantury. Ale
ojciec najpierw usłyszy, co mam mu do powiedzenia! Niech wie co o nim myślę, bo
zdania nie sposób zmienić, mimo starań zrozumienia jego zgryźliwej natury!
…Ojciec prawdopodobnie słyszał o prawie do obrony? – dodał po chwili drapiąc się
po głowie i poprawiając pozycję na krześle.
Wykorzystując okazję, że ojciec jeszcze się kontroluje, dodał:
– Czy potrafi tylko siać zamęt i terror, a prawda jest, że nigdy nie ma racji? Bo
racja nie trzyma się ust upartego tytana. – uśmiechnął się cynicznie, nieco
prowokacyjnie.
Stary Brodecki zdołał się opanować, choć ręce zacisnął w pięści. Miał ochotę rzucić
Markiem o ścianę, by wreszcie się uciszył.
– Najpierw to ty mi powiesz, gdzie są zdefraudowane pięćdziesiąt tysięcy rubli, a
potem na oczy już więcej widzieć cię nie muszę! – zażądał tonem, nie znoszącym
sprzeciwu.
Szybko jednak klął się za ostatnie. Za to, że Markowi udało się go tak
sprowokować. Widział jak dalekie od przyjemności jest dla niego przebywanie w
tym domu, co zabolało.
– Nie dam przetrwonić wszystkiego takiemu hulace! – ostrzegał, pokazowym
gestem.
Krzysztof wziął głębszy oddech, ale nawet i to nie pozwoliło się mu uspokoić.
– Bo oczywiste dla ojca jest, by o wszystkie karygodne postępki mnie oskarżać, bo
tylko ja jestem na tyle niegodziwy, by się ich dopuścić, prawda? Ojciec jest tak
prawy, reguły ma w tak głębokim poważaniu, że okrucieństwo kradzieży jest dla
niego tak samo potworne co zabójstwo z premedytacją i tylko dlatego, że dopuścił
się go jego jedyny syn. Jabłko, które upadło zbyt daleko od jabłoni. Syn, który ma za
nic zasady stworzone przez arystokratycznych półgłówków. – szydził dalej.
– Wyrażaj się. Mówisz o swoich przodkach. Gdyby nie ich wysokie urodzenie,
klepałbyś teraz biedę! – upomniał Marka.
Senior zdążył już nieco uspokoić rozkołatane nerwy.
– Wolałbym żreć ziemię, niż brzydzić się pieniędzmi, którymi przyjdzie mi
rozporządzać! – zagryzł przy tym zęby, nie miał zamiaru uważać na słowa.
Wypowiadał je z całą mocą.
– Skoro chcesz…Tak! Wziąłem te pieniądze, ukradłem, bo nie zapytałem ojca o
zgodę, przetrwoniłem. Mógłbym wziąć o wiele więcej, a ty byś o tym nie wiedział. –
wściekły zapomniał z kim mówi.
Zapomniał o szacunku do rodziciela. Uważał go za równego sobie, z kim może
walczyć na słowa bez żadnych skrupułów.
– Teraz niespecjalnie się z tym kryłem. – ciągnął – Chciałem abyś się dowiedział.
Następnym razem będę ostrożniejszy. To jest do mnie podobne i zawsze będzie!
Złamałem zasadę. Nie miałem prawa uszczuplić majątku rodziny, ale żadne to słowo
nie określi satysfakcji z ich wydania. Na co nie powiem. Sprawa osobista. I nie żałuję,
że to zrobiłem! – zapewnił z całą powagą, niezwykłą pewnością siebie.
– A w razie niewypełnienia zobowiązań statutowych zawsze możesz być go
pozbawionym na rzecz innego członka rodziny. – zagroził, choć słowa ułożył
bardziej jako ostrzeżenie.
Marek potraktował te słowa dobitnie.
– Grozisz mi?! – oczy zaszły mu połyskującymi ognikami furii.
– Ostrzegam, że nie będę takiego zachowania dłużej tolerował. Znaj jednak moją
cierpliwość. Daję ci ostatnia szansę, byś się poprawił. Masz rodzinę! Zwarz na nią! Ja
ze swojej strony żądam tylko przeprosin. Miej odwagę synu przyznać, że mi się
należą, że źle postąpiłeś! – próbował tym razem z dobrocią, wiedząc, że krzykiem
niczego nie wywalczy.
Tyle razy zdążył się już o tym przekonać, a ciągle w konfrontacji z Markiem
popełniał ten sam błąd. Pozwalał zapanować nad sobą nerwom, nim potoczyć
rozmowę na spokojnie.
Marek zaśmiał się cynicznie. Tym razem nie da się wprowadzić w poczucie winy.
Nie w te z jakim tu przyszedł. Postanowił otworzyć ojcu oczy. Za długo zwlekał. Nie
pozwoli by więcej myślał, że jest egoistą, lekkoduchem. Całe jego życie opiera się na
myśleniu o innych.
– Nie! Ja ustąpić nie zamierzam. Już nie! To ty powinieneś mnie przeprosić! Za
wszystkie wyzwiska! Za swoją ślepotę! Skoro nie chcesz to ty będziesz z tego
powodu płakał, nie ja! Już postaram się o to, byś wszystko stracił. W s z y s t k o!
Syna już straciłeś! Do zobaczenia w piekle! – wykrzyczał i wyszedł, trzaskając
drzwiami.
Jeszcze następnego dnia zwołał potajemne zebranie kilku najbliższych znajomych,
wierzących w te same ideały, co on, wraz z przedstawicielem robotników z fabryki
Brodeckiego seniora. Spotykali się tam gdzie zawsze. Na zapleczu mało uczęszczanej
knajpki w totalnej konspiracji. Długi czas zajęło, by zdobył ich zaufanie. Tak samo
było w przypadku pracowników z fabryki, by w końcu uznali młodego za
szerzyciela idei sprawiedliwości i równości społecznej, a nie awanturnika,
występującego przeciw rodzinie z zawiści. Omówili szczegóły jutrzejszego
wystąpienia.
Nazajutrz tylko z pozoru każdy opatrzony w tobołek z chlebem na śniadanie
szedł do pracy. Dzisiaj nikt nie miał zamiaru pracować, a domagać się swoich praw.
W imię wyższych celów, lepszego życia. Nie ważne jaką cenę mieliby ponieść.
Wszyscy mieli już dość ciężkiej harówy za marne grosze, za które ciężko się jest
wyżywić. Szczęśliwi ci, którzy dożyli do emerytury. Nikt nie był też pewien, że
wróci do domu. Swoje żony i dzieci pozostawili w błogiej nieświadomości tego co los
przyniesie. Szli na wojnę, gdzie tylko jedna strona zostaje zwycięzcą i bierze
wszystko. Reszta przegrywa. Może wszystko stracić, nawet swoje życie.
***
Otworzyła swój nie zapisany jeszcze pamiętnik, przyłożyła do chropowatej
powierzchni stalówkę wiecznego pióra i zatrzymała się przez napisaniem
pierwszego słowa. Uniosła głowę, głowiąc się, jak mogłaby zacząć. Myślała, a im
dłużej to robiła, tym bardziej nie wiedziała. Myślała zbyt długo, bo kropla czarnego
atramentu kapnęła na pożółknięty papier, robiąc niewielkiego kleksa. Już miała
kciukiem ścierać plamkę, ale to pogorszyłoby wygląd kartki. Złość ją na siebie
wzięła. Jak mogła naiwnie wyobrażać sobie, że kartka sama zacznie się napełniać
słowami, łączonymi w harmonijną całość…Ciężki żywot poety. Teraz to widzi. Ile to
włosów z głowy musi wyrwać, by choć jedno słowo wyłuskać z udręczonej głowy?
Nagle jej uwagę skupiło coś innego. Usłyszała krzyki. Przeraźliwe krzyki gosposi,
która zapewne biegła po schodach. Powtarzała nałogowo: „Tragedia, tragedia!”.
Puściła mimo uszu ich znaczenie. Wyolbrzymiała zapewne. W tejże chwili pani
Gabriela otworzyła mocnym szarpnięciem drzwi od sypialni Brodeckich. Nie
trudziła się, by przynajmniej zapukać. Wpadła, dysząc, jakby ścigała się z bykiem.
Basia momentalnie odwróciła głowę i wstała z krzesła. Kobieta podbiegła do
dziewczyny bliżej, chwyciwszy za ramiona.
– Basiu, nieszczęście! Tragedia się stała… – Basia rozszerzyła szeroko oczy.
Coś mocno za serce chwyciło, a krew nabuzowała się w jej żyłach. Na myśl od
razu przyszedł jej Marek. To jego musiała dotyczyć ta tragedia. Inaczej nie
podniosłaby takiego rwetesu. Jednakże czy nie mogłaby być delikatniejsza w
słowach? Ona i tak zaraz umrze z niepokoju o niego. Nogi miała jak z waty, a twarz
pobladła jej na kredowy odcień.
– Marek… – szepnęła bardzo cichutko, bo w gardle utkwiła jej wielka gula.
– …Pan Marek… – zaczęła, wahając się jak zareaguje.
– No mówże co z nim! – krzyknęła, nie mogąc opanować zdenerwowania. –
Ranny?
– Nie, nie! Twój mąż, dziecko… – nie zdołała wyjąkać.
– Zlutuj się i gadaj no! – warknęła jeszcze głośniej, zachęcając gosposię do
mówienia.
Ta otrzęsneła się wreszcie.
– Ludzi podburzył w fabryce ojca! Ich krzyki słychać aż na Krakowskim
Przedmieściu! – miała skłonności do przesady, ale puściła ostatnie zdanie mimo uszu
i skupiła się na ważniejszym.
– Co takiego? Drwisz? Jaśniej, proszę!
– Strajk urządza! Robotników tam co niemiara! Banda rozbestwionych krzykaczy!
Wyszli przed bramę i nie chcą pracować. Postulaty wysunęli do seniora Brodeckiego.
Ludzie mówią, że szarpanina się w złości wywiązała i stary Brodecki wyrzucił
pośrednika z gabinetu, klnąc na nieposłusznych. Nie zechciał przystać na żądania, a
prowodyr tegoż zamieszania zakazał pójść na ustępstwa to wzburzeni rujnują, co im
w łapy wpadnie. Sieją grozę i zniszczenie! Wszyściutko psują: maszyny, narzędzia
jakieś! Nikogo się nie słuchają, ino…no…Tym tłumem to właśnie pan Marek kieruje!
A zaraz pewnie przybędą oddziały rosyjskie i zaczną strzelać! Boże, uchowaj! –
przeżegnała się pośpiesznie.
– Nie… – szepnęła oszołomiona Basia – Nonsens! – odsunęła się, kręcąc głową z
niedowierzaniem. – Nie Marek. Nie mógłby na ojca…! – rozbieganym wzrokiem
próbowała ogarnąć to co usłyszała. – …Jak śmiesz mówić mi te oszczerstwa o moim
mężu prosto w twarz? – podniosła ton zdenerwowana – Nie wierzę ci! – krzyknęła.
– Jak Boga kocham. Wybacz, że się tak niepochlebnie wyraziłam, ale…prawdę
mówię. Na własne oczy widziałam, słyszałam – poprawiła się.
Brodecka oddychała płytko, ciężko, zbladła jeszcze bardziej na wieść o oddziałach
rosyjskich. By nie upaść przytrzymała się poręczy krzesła.
– Wiesz gdzie to jest? – spytała Basia, starając się brzmieć zrozumiale.
– No tak…Niechże ci do głowy nie przyjdzie, by tam iść! Zabraniam, dla twojego
dobra!
– Już przyszło. Wskażesz mi drogę. Trafię sama! – zapewniła, biorąc się w garść.
Po zbolałej minie i słabości zostały tylko smutne, wystraszone oczy.
– Nie możesz tam iść! – krzyknęła gosposia, powstrzymując dziewczynę za łokieć,
kiedy stała już przy drzwiach od sypialni.
– Tam jest mój mąż! – odkrzyknęła ciętą ripostę. – Idę po niego, zatrzymam,
przebłagam! Cokolwiek, by tylko odwieść go od tego szaleństwa! Nie wie, co robi! Ta
jego ideologia przesłoniła mu oczy…Nie pozwolę, by dał się zabić w imię bzdurnych
haseł! ...Gdzie to? – dodała stanowczo.
Gosposia zastanowiła się chwile, czy dalszy opór coś da, ale zrezygnowała
westchnęła tylko i podała dokładny adres.
***
Wysiadła z powozu kilka metrów od fabryki. Kiedy woźnica zdziwiony zapytał,
po co kazała mu jechać pod miejsce zamieszek i wyjaśnił, że kobiecie nie wolno iść w
środek piekła, wcisnęła mu w dłoń pieniądze, pięknie dziękując za usługę i kazała
mu natychmiast zamilknąć. Unosząc spódnicę, pobiegła bliżej. Usłyszała za sobą
krzyki mężczyzny, ale nic sobie z nich nie robiła. Woźnica w końcu przestał wołać.
Przystanęła przed bojkotującym tłumem brudnych, wrzeszczących robotników nie
widząc, by owy tłum zachowywał się tak karygodnie, jak z opowieści Gabrysii. Stali
i powtarzali hasła. Nie robili szkód, nikomu krzywdy. Znowu gosposia
nazwymyślała. Czym prędzej jednak chciała ich powstrzymać, nim ktoś wreszcie
powiadomi kogo trzeba. Dźwignęła się na palce, szukając wśród mężczyzn marka,
ale robotnicy, niczym ogromne dęby, zasłaniali jej widok. Obeszła ich z innej strony i
wówczas go dojrzała. Stał za samym przedzie i coś krzyczał. Przemawiał, a ci go
słuchali jak w zbawiciela. Niewiele rozumiała o czym mówił. Głosy zlewały się ze
sobą i prócz hałasu, bębniącego z mocą kowadła w jej uszach, słyszała ino bicie
swojego rozszalałego serca.
Przeciskała się przez robotników, jak kotka, a stado wielkich mężczyzn patrzyło
na ta drobną dziewczynkę, jak na zagubione dziecko. Stanęła w pierwszym rzędzie.
Zobaczyła go i teraz doskładanie usłyszała ukochany głos i to, o co walczył.
– Nie jesteście niewolnikami kapitalistycznych burżujów, co harują od dnia do nocy dla
swoich panów! To nie średniowiecze, panowie! Osiem godzin pracy i do domu, do rodziny,
żony, dzieci! Dobra praca i uczciwa płaca! Takie czasy nastały! O to trzeba walczyć! Ileż
można siedzieć cicho i zagryzać zęby? Koniec z wyzyskiem masy przez nielicznych
arystokratów! Miarka się przebrała! Dość upokorzeń! Siła to lud! W was jest siła, w chłopach,
robotnikach by odwrócić tą feudalną drabinę! Nie ma już panów! To Wy, możecie być
panami! Zakończcie rządzy klasy wyzyskiwaczy, tyranów, próżniaków! Koniec z biedą! Dla
każdego chleb! Koniec z chorobami! Gwarancja opieki lekarskiej dla robotników! Chcecie
własności? Ziemia dla chłopów, tak, na własność, bo wy, spracowanymi rękoma sialiście
ziarno! Nie oni!
Stała tam i oczom nie wierzyła. Łzy cisnęły jej się do oczu. Jej Marek oszalał.
Buntuje ludzi przeciw czemuś, w co wierzy. Do tego stopnia wpatrzony, że gotów
ponieść każdą cenę. Oczy miał jak u Marsa – mitologicznego boga wojny. Głos
demagoga, czy jak u wodza buntowników. Był zawzięty, stanowczy, władczy,
waleczny, miał posłuch. Ludzie go uwielbiali, przytakiwali, odnaleźli w nim
nadzieję. …Nie poznawała go.
Wtedy ją dostrzegł i urwał w półsłowie. Twarz mu się zmieniła. Z szykującej do
walki na zaskoczona, smutna, przepełnioną bólem. Po chwili strząsnął się i
dokończył. Wiedziała, że zaraz do niej podejdzie i wypyta co tu robi. Tak też się
stało.
– Co ty tu robisz? Wracaj do domu! – krzyknął i zaczął ją odciągać na bok.
Wyszarpnęła się.
– Wrócą, jeśli i ty wrócisz! – postawiła mu warunek.
– Nie mogę. – odparł krótko.
– Ważniejsi są ci ludzi, niż moja wola? …Marek, oprzytomniej! Zaraz będą tu
oddziały! Rozpędź tłum, a nikomu nie stanie się krzywda! – nic nie odpowiedział. –
Proszę cię! – krzyknęła błagalnie, a po jej policzkach potoczyły się dwie słone łzy.
– Wracaj do domu, powiedziałem! – za wszelką cenę starał się ignorować słowa
Basi, ale głos mu lekko zadrżał na widok jej łez.
– Spójrzże co narobiłeś! Buntujesz ludzi i to gdzie? Przeciwko twojemu ojcu? Co z
tobą?!
– Nic. A to miałem już dawno w planach.
– Nie wierzę… – odsunęła się od niego o krok, na co Marek nieco się ożywił.
Patrzyła na niego tak dziwnie, jak na obcego, którego się boi.
– Nie robię nic, co byłoby przeciw mnie samemu…Zrozum moją walkę, tylko o to
proszę. – chwycił jej dłoń, ale natychmiast ją wysunęła.
– Prosisz o zbyt wiele, bo ja zrozumieć nie zamierzam powstania przeciwko ojcu,
którego powinieneś dążyć szacunkiem! I to nazywasz „walką”? Masz rodzinę za
wroga?! Ta walka niesie za sobą tylko chaos, łzy i śmierć! Błagam cię, zaniechaj tego.
Zaniechaj, póki jeszcze możesz! – krzyknęła, po czym dotknęła jego policzka, gdy ten
wyglądał na spokojniejszego.
– Już za późno. – odsunął się. – Stało się. I nie ojciec jest dla mnie wrogiem, a Oni
wszyscy, klasa panująca! – wyjaśnił, by nie uważała go za wyrodnego syna.
– Walczysz przeciwko swoim! Wszyscy jesteśmy od Piasta!
– Kiedy brat dręczy brata?! – zaśmiał się, kpiąc z tej niepoprawnej myśli. – To
obrona! Ja im tylko pokazuje, jak mogą zacząć się bronić!
– Bratając się z wrogiem? Zamiast z nimi, próbowałbyś walczyć o wyższe cele, jak
twoja ojczyzna! Za tą walkę bym cię podziwiała, jak bohatera!
– Właśnie kierują mną wyższe cele, o jakich pojęcia nie masz!
– Nie! Kieruje tobą nienawiść i żal… Bo jesteś… – urwała, czując, że
powiedziałaby coś, czego by pożałowała.
– No dokończ, jeśli masz odwagę! –warknął.
Zdenerwowanie i jego dopadło.
– Bo jesteś lojalistą! – krzyknęła przez płacz – Może nie na usługach cara, jak
uprzednio myślałam, ale nie robienie nic dla Polski, znaczy dla mnie to samo, co
wbijanie noża w plecy przyjacielowi. Tu i tu nie pomagasz, a szkodzisz! Zdrajca!
Jesteś zwykłym zdrajcą! – popatrzyła na jego roziskrzone spojrzenie i szybko
pożałowała swoich słów.
Po jej policzkach znów potoczyły się łzy. Brodecki spuścił głowę i opanowując
nerwy, odezwał się po chwili spokojniejszym tonem.
– Może. – przyznał. – Mogę być i zdrajcą dla ciebie. Lojalistą. Boli mnie jednak, że
nie jesteś po mojej stronie, bo żona powinna być przy mężu, nawet, kiedy
postępowania jego nie rozumie. Ale to przeboleję. – szepnął.
– Nie chcę tak myśleć o tobie. – wyłkała. – A jeśli bym cię poprosiła, rzuciłbyś to?
– Nie każ mi wybierać… – wydusił, a głos mu zadrżał.
– A jeśli błagała? – przysunęła się do niego z powrotem, na tyle blisko, by dotknąć
jego dłoni i mocno ścisnąć.
– Wiesz, że zawsze wybiorę ciebie. Lecz czy była byś szczęśliwa, widząc, że mnie
czegoś brakuje? Byłabyś? – nic nie odpowiedziała, co uznał za odpowiedź. –
Basiu…Wiedziałaś mniej, lub bardziej, czym się zajmuję. Teraz przyszedł czas żniw.
Wyszliśmy z ukrycia. Będziemy walczyć! – specjalnie używał liczby mnogiej. – Na to
pracowali. A ja ich w tym popieram. Nie robię tego na złość ojcu. – dodał delikatnie
głaszcząc kciukiem jej policzek i zmazywał łzy. – Widziałaś jak było w fabryce mojej i
Adama? Chce, by było tak wszędzie. By ci biedni ludzie nie musieli więcej wysyłać
kobiety i dzieci do pracy. By nie musieli umierać, chorować…Dopiero zaczęła się
moja walka, ale obiecuję, przysięgam, że nie zrobię nic, co mogłoby zakłócić nasze
szczęcie. Rozumiesz mnie?
– … A co…jeśli… – odezwała się po chwili ciszy. – …jeśli poprosiłabym, byś
zaczekał z tym jeszcze jakiś czas?
– A na cóż miałbym czekać? – zaśmiał się przyjaźnie.
Spojrzała mu w oczy i ostrożnie położyła dłoń na jego. Powiódł za nią wzrokiem z
delikatnym uśmiechem. Bez słowa skierowała ich dwie złączone dłonie na jej płaski
jeszcze brzuch. Momentalnie spojrzał jej w oczy, szukając potwierdzenia. Delikatnie
kiwnęła głową. Oszołomiony, poruszał ustami, chcąc o coś zapytać, powiedzieć, ale
gula utkwiła mu w gardle. Oddech miał trochę przyspieszony. Nie ma sensu, by
cokolwiek mówił. I tak nie wyrazi radości, jaka mu sprawiła. Oczy zaszkliły mu się
ze wzruszenia. Z ruchu jego nieśmiałych warg odczytała, że powiedział z oczami
pełnymi miłości: „Dziękuję”. Przytulił ja do siebie mocno, całując w czubek głowy.
Szczęśliwa, uroniła ostatnia łzę. Łzę wzruszenia.

Podobne dokumenty