List z Ameryki

Transkrypt

List z Ameryki
Jacek Lech
List z Ameryki
Wichita, 28 stycznia 2002
Moi drodzy!
Już w jednym z poprzednich listów
pisałem, że najwięcej kłopotu przysparzają mi licealni pierwszoklasiści.
Wynoszą z gimnazjum dziwne przyzwyczajenia i przekonania (z których
później, na szczęście, wyrastają).
Moich uczniów mogę podzielić na trzy
grupy: tych, którym zależy na ocenach
i pracują uczciwie, by mieć je jak najlepsze, tych, którym zależy na ocenach, ale nie robią nic, by były dobre
i tych, którzy nic nie robią i na niczym
im nie zależy. Przewaga dwóch ostatnich grup jest miażdżąca.
Pierwsza i ostatnia grupa nie wymagają chyba szczegółowego omówienia;
najciekawsza jest druga. Charakterystyczna postawa tych uczniów sprowadza się do stwierdzenia: „Przyszedłem
do szkoły i w ten sposób zrobiłem
swoje. Teraz oczekuję, że nauczyciel
zrobi swoje i nauczy mnie swojego
przedmiotu”. Przytoczę kilka typowych przykładów.
Tanya opuściła kilka kolejnych lekcji i ma kłopoty z nadrobieniem
zaległości. Podeszła do mnie i oczekuje mojej pomocy. Proponuję jej
pomoc rano przed lekcjami. Nie,
Tanya nie może rano. No, to może
w czasie przerwy na lunch? Nie,
Tanya ma inne plany. A po lekcjach?
Nie, też niemożliwe. „No, to trudno,
musisz spróbować opanować materiał samodzielnie”. Tanya jest oburzona: „Jak to, to po co są nauczy-
26
ciele, jeśli mam sama siedzieć nad
książkami?”
Podobną rozmowę miałem z uczennicą, która przyszła do mojej klasy
z innej szkoły. Po tygodniu jej uczestnictwa w zajęciach przypadł termin
klasówki. Dziewczyna stwierdziła, że
nie może jej napisać, bo nic nie umie.
Zapytałem, czy robi coś w celu uzupełnienia zaległości. Była szczerze oburzona. „Przecież przychodzę na zajęcia. Pan jest nauczycielem, niech mnie
pan nauczy”. Moje próby wytłumaczenia, że nie mogę z nią omówić całego
zaległego materiału na lekcji, bo klasa
już ten materiał opanowała i że mogę
jej pomoc przed lekcjami lub po –
spełzły na niczym. Usłyszałem niemal
dosłownie: „Ja przychodzę na lekcje.
Pan jest nauczycielem, niech pan coś
zrobi!”
Phil nie może zrozumieć, dlaczego ma
ocenę niedostateczną, chociaż jest na
każdej lekcji i odrabia wszystkie zadania (to nic, że błędnie). Przypominam
mu reguły oceniania: prace domowe
stanowią zaledwie 10% oceny końcowej, 50% stanowią klasówki, a 20%
sprawdziany. Klasówki i sprawdziany
Phil pisze fatalnie, bo nic nie umie,
a nic nie umie, bo na lekcjach w ogóle
nie pracuje. Phil rozumie słowa, które
wypowiadam, ale nie rozumie sensu
mojej wypowiedzi. W kółko powtarza:
„Jak mogę mieć niedostateczną ocenę,
ZA GRANICĄ
CYAN BLACK
ML2 str. 26
skoro odrabiam prace domowe i przychodzę na lekcje?”
Przypomniała mi się opowieść jednego
z nauczycieli historii Ameryki, który
w swojej klasie miał chłopca z Francji. Po pewnej klasówce uczniowie
z oburzeniem stwierdzili, że nauczyciel powinien podwyższyć ich oceny,
bo klasówka była za trudna. „Nie była
tak trudna – odpowiada mój znajomy
– skoro wasz kolega z Francji zdobył
maksymalną liczbę punktów”. Amerykańscy uczniowie odpowiedzieli oburzeni: „No tak, ale on się uczył!”
Wracając do pracy domowej: otoczona
jest przez uczniów jakimś tajemniczym nimbem. Gotowi są rozwiązywać w domu ogromniaste zadania bez
sprzeciwu. Jeśli opuszczą lekcje, to
skrupulatnie przychodzą do nauczyciela i dowiadują się, co było ostatnio zadane. Odrabiają tę pracę i przynoszą ją do sprawdzenia. Oczywiście,
jak wszędzie, zdarzają się wyjątki,
ale większość prace domowa odrabia.
Inna sprawa, że dla uczniów nie jest
już tak istotne, czy zadania są poprawnie rozwiązane czy nie. Zawsze na
początku lekcji przedstawiam odpowiedzi do pracy domowej i oczekuję
pytań z tym związanych. Większość
uczniów, jeśli zauważy błąd, to po
prostu zmienia swoją odpowiedź na
nową, poprawną, nie wnikając, skąd
się wziął.
Moi amerykańscy uczniowie traktują
klasówki jak jakiś sprawdzian szybkiego pisania, a nie wiedzy. Początkowo przygotowywałem 30 pytań.
Pierwsi machali kartką na znak, że
skończyli, po 20 minutach, ostatni po
30 minutach. Teraz pytań przygotowuję 50. Nie są one zazwyczaj skomplikowane, ale wymagają choć chwili
zastanowienia. Moi uczniowie kończą pisać po 30-40 minutach. Na nic
zdają się moje apele, aby sprawdzili
swoje rozwiązania. Według nich nie
ma to najmniejszego sensu i lepiej
przez pozostałą cześć lekcji podrzemać.
Inną bolączką jest kiepska praca na
lekcji. Uczniowie odpływają myślami,
a przywołani do porządku przez
nauczyciela nie okazują żadnego zakłopotania. Zbywają każde (nawet
najprostsze) pytanie nauczyciela krótkim „nie wiem” i mają spokój.
Niektórzy nauczyciele sami rozwiązują wszystkie zadania na tablicy. Inni
proszą o to uczniów. W moich klasach niezależnie, czy zadanie rozwiązuję ja, czy uczeń, połowa klasy
obserwuje to, nie przejawiając żadnej aktywności. Na pytanie, czemu nie
notują, odpowiadają, że nie ma takiej
potrzeby, skoro wszystko rozumieją.
Moje barwne porównania („nie sposób nauczyć się pływać, patrząc na pływających i rozumiejąc wszelkie zasady
pływania; aby nauczyć się pływać,
trzeba samemu spróbować”) zbywane
są kpiącymi uśmieszkami. Na klasówkach oczywiście wychodzi, że miałem
rację, ale uczniowie nie dostrzegają
związku między sposobem, w jaki się
uczą (albo nie uczą), a ich wynikami.
Nic nie umieją, bo mają kiepskiego
nauczyciela.
Mamy ogromnie trudny zawód.
Pozdrawiam!
Jacek
Od redakcji: Nasz redakcyjny kolega
Jacek Lech wyjechał na rok do Stanów
Zjednoczonych, gdzie uczy matematyki
w szkole średniej, a jego synowie chodzą
do szkół niższego szczebla. Otrzymujemy
od niego niezwykle interesujące listy ze
spostrzeżeniami na temat funkcjonowania amerykańskich szkół. Przedstawiliśmy jeden z nich.
ZA GRANICĄ
CYAN BLACK
ML2 str. 27
27