Ściągnij fragment!

Transkrypt

Ściągnij fragment!
Romuald Pawlak
Smocze gniazdo
Rozdział 1
Mrówki to stworzenia małe i raczej błahe z punktu widzenia nauki o Stworzeniu. A
jednak Rosselin przeklinał teraz te stworzonka słowem gromkim i obelżywym. Zupełnie jakby
świat został powołany do istnienia przez Aarafiela i jego szacowną małżonkę Dracenę specjalnie
po to, aby owe paskudne insekty uczynić sednem wszelkiego bytu.
W wielu innych komnatach arystokraci oraz służba przeklinali je równie żywo, gniotąc,
tłukąc, polewając wrzątkiem i kładąc na szlakach ich wędrówek cukier podstępnie zaprawiony
sokiem z nienawistnika bezwonnego albo wykitówki skutecznej. Ta solidarna nienawiść zbliżyła
do siebie wszystkie klasy społeczne bardziej niż rewolucyjne pisma filozofów głoszących
powszechną równość tutaj i w niebiosach.
A wszystko to za sprawą padnięcia magicznej blokady w Pałacu.
– No ale jak mogła?! – warczał wściekły Rosselin. Tłukł mrówki, a przy okazji komary
oraz ćmy, eksterminował wszelkie insekty, na które nażarty i chrapiący obok Filippon nie miał
już ochoty. Stanowił żywy obraz opowieści o bezużytecznych psach, którym nazbyt dobrotliwi
gospodarze dawali podjeść do syta, przez co zamiast rzucać się z zębami na poborców i
komorników, potrafiły wpuścić do chałupy nawet złodzieja. Jak było widać, choć smok nie pies,
ale zawsze złośliwy czworonóg…
– Jak ta bariera mogła paść? – złościł się pogodnik. – Ona miała być niezniszczalna!!!
Magiczna bariera w Pałacu była niemal równie ważna, jak porządnie obsadzony tron.
Chroniła przed owadami oraz innymi stworzeniami, które garnęły się do wieży stołecznego
kompleksu pałacowego. Przede wszystkim jednak broniła przed użyciem nieautoryzowanych
czarów. Da się przeżyć ugryzienie mrówki, ale trudno odeprzeć atak czaru iniekcyjnego, który
niepostrzeżenie sączy truciznę wprost do żył.
– Skoro padła, znaczy że mogła – sennie burknął smok, przewracając się na drugi bok.
Przy tej skomplikowanej ewolucji zaplątał sobie w supeł prawe skrzydło, więc zaklął
brzydko. Otworzył oczy i spojrzał drwiąco na Rosselina.
– I zamiast narzekać, zastanów się, których czarów chciałbyś użyć, a dotąd nie mogłeś.
Bo jak znów włączą barierę, to będziesz sobie w brodę pluć, że nie skorzystałeś z okazji, sam
zobaczysz.
Dobrze, że w izbie nie było akurat Annabell, narzeczonej Rosselina. Ta rudowłosa
piękność nie pochwaliłaby namawiania do przestępstwa, szczególnie przez smoka. No chyba
żeby ów występek przeciwko prawu miał przynieść korzyści właśnie jej. Nad tym właśnie zaczął
się intensywnie zastanawiać pogodnik: jak pogodzić własną ciekawość z zyskiem dla Annabell,
żeby zamiast pogonić ścierką, jeszcze pochwaliła?
Na razie jednak nie musiał nic kombinować, bo dziewczyna pojechała do miasta
odwiedzić Hiarryntię, swoją przyjaciółkę. Rosselin jej nie trawił, jak wszelkich innych
ekologicznych fanatyków głoszących prymat trawy nad mięsem. Nie potrafił pojąć, jak można
zabić tysiąc źdźbeł zboża zamiast jednej krowy i popełniwszy ten masowy mord, mieć czyste
2
sumienie. No bo w końcu zanim z krowy czy innej świni będą kiełbaski, jest już martwa, a ziarno
miele się w młynach na żywca!
Tymczasem z pokoju obok dobiegły hałasy i przekleństwa. To właścicielka pałacowego
apartamentu, Zejfa d’Argilach, w nieco brutalny sposób wyjaśniała swojej służącej Lence, że jak
się zapodzieje jakieś perfumy, to trzeba je odnaleźć. Tym bardziej że teraz są potrzebne, bo ona,
Zejfa, wybiera się na randkę. I potrzebuje właśnie tej purpurowej flaszeczki w kształcie serca, a
nie innej, na przykład dwóch serc w kolorze wiśni, a tym bardziej nie białych kiści bzu, które
podsuwała jej dziewczyna.
Wreszcie Lenka wybiegła z płaczem, niemal zdeptała śpiącą w swoim koszyku jednooką
kotkę Latarnię i wyskoczyła na korytarz.
– Gwardziści będą mieli używanie – mruknął smok. – Szkoda. A Lenka mogła przyjść do
nas. Tyle tu kurzu na półkach…
Jakby w odpowiedzi na jego słowa za drzwiami rozległ się potworny wrzask. I nie był to
bynajmniej krzyk rozkoszy pałacowego amanta w mundurze gwardzisty i z emploi łamacza serc
trzeciej klasy. Był to przejmujący ryk bólu. A zaraz potem przez ścianę przeniknął głos krzyk
Lenki:
– A masz, bydlaku!
– No i posprzątała kurze – mruknął Rosselin, pstryknięciem palca wysyłając truchełko
następnej ćmy do kosza.
Smok skulił się w swoim kącie i nic nie odrzekł. Był na tyle mądrą gadziną, aby
rozumieć, że z rozwścieczonymi kobietami się nie dyskutuje, tylko chowa w kąt. A ponieważ
ściany miewają uszy (i to nie tylko jego własne, Filipponowe), wolał nie dyskutować także z
Rosselinem.
Kiedy po chwili Lenka spokojnym już krokiem powróciła do apartamentu, nawet Zejfa
odezwała się do niej z pewnym szacunkiem:
– Perfumy nieważne, kochanie, bardziej liczy się jednak styl bycia. Gdybyś je znalazła,
weź sobie.
***
Kiedy patrzysz na świat, widzisz duże rzeczy. Duże budynki, duże drzewa, duże
zwierzęta. A tymczasem największe zarazy są mikroskopijnych rozmiarów, zaś najgorsze są
owady, takie właśnie jak mrówki. W dodatku na przykład harpia górska składa tylko dwa jaja raz
na trzy lata, a mrówki…
Kaci miewają swoje fanaberie – jak wszyscy, którym przyszło wykonywać stresującą
pracę. Pałacowy kat miał zaś nie tylko fanaberie, ale i hobby. Kto znał go jedynie
powierzchownie, wiedział, że nikt lepiej niż Altapin nie potrafi włóczyć jelit przestępców. Człek
bardziej zainteresowany słyszał zapewne o przyznanej mu niedawno nagrodzie cesarzowej „Za
innowacyjność w dziedzinie tortur i narzędzi kaźni wszelakiej”. Ale oprócz pogodnika mało kto
wiedział, że w gruncie rzeczy oprawca był człowiekiem miłym i spokojnym.
No i kochał mrówki, stąd we własnych izbach założył ich hodowlę. Co prawda pierwsza
grupa wyzdychała, a Filippon musiał ratować życie psychiczne kata, udając że mrówki uciekły –
ale to nic nie dało. Bo kat tak się zżył ze swoimi maleństwami, że wkrótce zdobył nową, lepszą
kolonię. Podobno bardziej odporną na trudy egzystencji. Kiedy jeszcze rozmawiał z Rosselinem,
chwalił się, że te nowe, zwane od życia na pustyni piasecznikami, przeżyją go na pewno.
I to właśnie one wymknęły się spod kontroli. Wymknęły, a potem niewiadomym
sposobem rozmnożyły, choć to wyszło na jaw dopiero wtedy, gdy padła magiczna blokada.
Okazało się, że mrówki są praktycznie wszędzie, od iglicy najwyższego budynku po pałacowe
3
podziemia.
Pytanie: „Jak to możliwe?”, od jakiegoś czasu wiszące w powietrzu, z rumorem spadło na
ziemię.
Rosselin był zapewne jedną z niewielu osób mających jakie takie pojęcie o tym, co
zaszło. Nie był jednak głupcem ani poskramiaczem dzikich bestii pałacowych, nie zamierzał się
więc przyznawać, że ma w tym swój udział. Wystarczały mu własne problemy. Jego narzeczona
usilnie pragnęła zmienić stan cywilny, zamierzając zostać żoną maga. Od czego sam pogodnik –
chociaż kochał Annabell – mocno się wykręcał. No bo czy widział ktoś maga z żoną i trojgiem
dzieciaków przy boku? A jakby ją wtedy nazywali? Panią magową? A gdyby miał córkę, to co –
magówką?! Nawet jakże bogaty język imperium nie przewidział takich określeń. Co prawda gdy
Rosselin z mądrą miną użył tego argumentu w rozmowie z Annabell, dostał w pysk, ale co tam –
zasiane ziarno może jednak wyda wartościowy plon?
Kłopoty miał jednak nie tylko ze swoją dziewczyną. Wciąż był pogodnikiem trzeciej
kategorii, choć nie bez szans i obietnic Rady Magów, że przeskoczy wyżej.
Zejfa nadal traktowała go jak chłopca na posyłki. Dobrze, że jak dotąd nie musiał wynosić
śmieci.
Smok, zamiast być wsparciem, zaczął żyć własnym życiem. Albo żarciem, bo wszystko
zależy od punktu jedzenia.
Mag czasem miał więc ochotę strzelić sobie w głowę z kuszy. Albo samemu zakląć się w
kamień.
No i teraz te przeklęte mrówki. Uciążliwe, denerwujące i grożące katastrofą w razie
odkrycia, że pogodnik maczał w tym palce, a smok pazury. Filippon co prawda żył zgodnie z
filozofią wyrażoną w późnych pismach Sarturusa: Nie warto myśleć o tym, że może być gorzej, bo
i tak będzie, ale Rosselin spędził niejedną nieprzespaną godzinę na rozmyślaniu o smutnych
konsekwencjach swej – a jakże! – dobroci i miłości bliźniego.
A dziś miał się dowiedzieć, że problem jest jeszcze większy, niż to dopuszczał w
najczarniejszych myślach.
Postanowił rozprostować nogi, a raczej kości nieco zardzewiałe po długim wylegiwaniu
się w łóżku. Zresztą nie miał ochoty patrzeć na obżartego robactwem Filippona, który okazał się
nad wyraz tępym, krótkowzrocznym smoczyskiem.
Skoro nie było bariery, pogodnik przez chwilę rozważał, czy by dla fantazji nie użyć
jakiegoś zgrywnego zaklęcia. Ale żadnego takiego nie znał! Nie był taki jak adept Yandarian,
który poznawszy zaklęcie owocowe, zamieniające – dajmy na to – piasek w dowolny pożądany
owoc, natychmiast go użył, i to po kilku szklanicach ferteńskiego. Pechowo dla siebie w pobliżu
stada szpaków. Te w mig wyczyściły kosz z czereśniami, w jaki przez pomyłkę zamienił sam
siebie Yandarian, zamiast użyć pobliskiej pryzmy piasku. Potem szpaki rozpierzchły się na
wszystkie strony i szukaj wiatru w polu, a z samych pestek nie dało się adepta odzyskać.
Natomiast dla nauki magicznej wypłynęła z tego wielka korzyść. Rada uznała, że należy do
zaklęcia dołożyć drobny czar zabezpieczający.
Kroczył więc Rosselin ponuro pałacowymi korytarzami, aż nagle jak obuchem w plecy
dostał straszną nowiną w łeb. A konkretnie w uszy.
Wcześniej jeszcze zaczepił go jeden z magów-kopistów. Byli to czarodzieje zbyt podłego
sortu, aby umieli coś naprawdę pożytecznego, jednak do szybkiego powielania książek nadawali
się lepiej niż zwykli, śmiertelnie powolni przepisywacze. Czasem Rosselin śnił koszmar, w
którym zmieniano mu specjalizację na taką właśnie i grzązł pośród półek pełnych kurzu.
– Ty, pogodnik, może byś jakiś czar naszykował, żeby zarazę wymrozić albo co? –
burknął kopista, przecierając załzawione oczy. – Bo mnie te mrówki tak wkur… chciałem
4
powiedzieć, że się mylą z literami, jak łażą po książkach.
– Myślimy nad tym cały czas – z mądrą miną odparł Rosselin, starając się zwalczyć nagłą
senność, jak zawsze kiedy rozmowa wkraczała na temat ciężkiej pracy. – A na razie może weź
urlop?
Później, w drodze do knajpy, spotkał Brunhilda ver Didloga.
Z Brunhildem to była zabawna historia. Oficjalny narzeczony Zejfy d’Argilach z
początku traktował jej pracownika jako niepotrzebny balast albo zawalidrogę na trakcie
wiodącym do szczęśliwego małżeństwa. Ale kiedy już się przekonał do jego osoby, to na dobre –
i trwał w tym niezachwianie.
Bardzo w tym pomógł nałóg, który na pałacowe kazamaty wprowadził pogodnik – palenie
nikorośli. Co prawda po chwilowym entuzjazmie okazało się, że nie tylko uzależnia on mocno,
ale później ściany oraz ubrania bardzo śmierdzą. Niemniej w oczach wielu nałogowców
Brunhild, w końcu zaufany przyjaciel tego-który-wie-skąd-wziąć-ziele, tylko zyskiwał mimo
narastających protestów żon i kochanek. A Didlog umiał to docenić.
Teraz energicznym psyknięciem przywołał do siebie maga.
– Nowinę mam!
Rozespany Rosselin wciąż z trudem łapał prawidłowy pion. Ale rozumiał, że należy
wysłuchać Brunhilda.
Ten nie chciał rozmawiać na korytarzu, słusznie uważając, że ściany mają uszy.
Zaprowadził pogodnika do świeżo otwartej winiarni na samym dole pałacowej wieży, niedaleko
szpitala Bernarda O’Cencora.
Mag nie miał dotąd okazji zajrzeć do „Krwawego Dzbana”. Z cesarskim medykiem
kojarzyły mu się same złe wspomnienia, oczywiście prócz udanej próby wyłudzenia od
Brunhilda małej wysepki, Wolwina. Stąd niespieszno było pogodnikowi pchać się do knajpki,
gdzie serwowano czerwone wino niewiadomego pochodzenia, a mięsne dania mogły zostać
pozyskane nie w drodze uboju, ale amputacji.
Teraz jednak nie było wyjścia. Didlog rzadko go zawodził. Baron miał dobry wywiad, na
którym opierał swą pozycję w pałacu.
Winiarnia nie rozczarowała Rosselina – zły gust, z jakim ją urządzono, doskonale
pasował do jego wyobrażeń. Na ścianach wisiały pamiątki po przeróżnych złoczyńcach Fertu i
całego Imperium. Tu samopał, którym Janduda pozbawił życia ulubionego karła cesarza –
Hilariuchę, tam miecz, który zbój Majdej przyłożył do grdyki samemu pierwszemu doradcy
cesarza Oleandra.
– Doradź mi, w co mam zainwestować, albo cię zatnę! – tak mu ponoć powiedział, a
doradca zaczął się jąkać:
– O... b-b-b... li...
Wielu potem twierdziło, że Oleander miał na myśli: O, błagam, litości, jest jednak
faktem, iż niedługo skarb cesarski wyemitował pierwsze obligacje. I to bez pokrycia!
Sporo podpisów pod pamiątkami nic Rosselinowi nie mówiło. Wiedział za to, że
większość wspominanych tu osób skończyła rozwłóczona, ścięta albo postrzelana na miazgę. Ze
starości zmarł chyba tylko niejaki Parastyl, ale wyłącznie dlatego, że schował się kiedyś w
wielkim kompleksie wapiennych jaskiń na rzadko uczęszczanym Wybrzeżu Moskańskim, po
czym zapomniał drogi powrotnej. A że znalazł tam wielki skład żywności pozostawiony przez
nie wiadomo kogo, to i dożył sędziwego wieku, przy okazji czyniąc ów kompleks atrakcją
turystyczną dzięki swoim rzeźbom wykonywanym z nudów.
Brunhild zabełtał swoim kubkiem pełnym substancji winopodobnej, po czym oceniwszy,
że chyba tylko stół mógłby podsłuchać ich rozmowę, konspiracyjnym szeptem oznajmił:
5
– Z pewnych ust słyszałem, że będą nas ewakuować z pałacu.
Ewakuacja! Słowo to zmroziło Rosselinowi krew w żyłach.
– Z czyich? – wyjąkał, czując, jak mu ślina zasycha w gardle.
Didlog obejrzał się za siebie, a jego trzy podbródki latały każdy w inna stronę.
– Ważnych – wyjawił z satysfakcją. – Na razie to plan, ale jeśli magowie nie poradzą
sobie z plagą, to trzeba będzie wybudować nowy pałac albo ten skutecznie odmrówczyć. Z
ludźmi w środku to raczej niewykonalne, prawda?
I zadowolony z siebie, siorbnął wytrawnego pliseńskiego – lub mikstury, która za owoż
pliseńskie pragnęła uchodzić. Patrząc na gębę szynkarza, pogodnik miał przekonanie, że żółtość
boskanki w jego pucharze także zdradza bliskie kontakty z warsztatem medyka. Z niesmakiem
odsunął od siebie kielich.
– A kiedy? – spytał. Widmo przenosin poraziło go do głębi, jednak nadal ważne było, czy
jest to perspektywa odległa, czy liczona w dniach. Życie nauczyło bowiem Rosselina, że jak coś
ma mieć miejsce jutro, to może się zdarzyć lub nie, ale plany robione na miesiące czy lata zwykle
wymagają całego szeregu korekt. Albo i wycofania się z nich całkowicie.
Didlog bezradnie rozłożył ręce.
– Tego na razie pewno nikt nie wie. Nawet cesarzowa, która musiałaby oficjalnie taką
decyzję podjąć, też nie.
***
Wracając do swojej izby, Rosselin rozmyślał nad słowami Brunhilda.
Podejrzewał, że zanim Ktoś Ważny wypowiedział słowo „ewakuacja”, szeptało o tym
sporo mniej ważnych osób. I to raczej nie arystokratów, bo ci mieli za wiele do stracenia. Choć
arystokratyczna skóra jest nadzwyczaj cienka, to w pałacu wyprawiano ją najdelikatniej. Poza
pałacem zyskiwała tylko na wadze, bo na znaczeniu zawsze traciła.
Zapewne był to ktoś spośród pałacowej służby. Na takich awanturach zawsze najgorzej
wychodzi właśnie personel – niczemu niewinny, a oskarżany o wszystko. Co innego wywołać
ucieczkę, a w trakcie ucieczki panikę. Ileż sreber może wtedy tajemniczo zaginąć? Ileż cennych
kamieni zmienić właściciela… Ba, nawet tytuły szlacheckie mogą się pojawić i zniknąć, bo
pieczęcie i papiery, które wyparowały w Fercie, mogą ujawnić nowego arystokratę na drugim
krańcu Imperium.
O ile więc arystokraci mogli się obawiać zaginięcia kufrów, precjozów i innych dóbr
gromadzonych przez pokolenia, służba musiała się zastanawiać, jak tu zniknąć z ludzkich oczu
jako kuchcik albo lokaj na dziewiątym piętrze pałacu, a objawić się jako baron w Astio albo
szanowany kupiec korzenny w Lobodermii.
Rosselin pamiętał jednakże o jednym: każdą nowinę – obojętnie, dobrą czy złą – można
wykorzystać dla własnej korzyści. Pogodnik postanowił to właśnie uczynić i uprzedzić Zejfę.
Baronowi brzuch utrudniał szybkie poruszanie się po pałacowych korytarzach, zaś trudny
charakter narzeczonej sprawiał, że Brunhild von Didlog czasem wolał do niej nie podchodzić.
Bywało nawet, że budził się z krzykiem, gdy mu się przyśniła.
– Ewakuacja? Z pałacu? – oburzonym głosem spytała dwórka, kiedy pogodnik po
wywołał ją najpierw z apartamentu, a potem zawiódł w miejsce, gdzie zakręcający przy
narożniku wieży korytarz pozwalał rozmawiać bez obawy podsłuchania przez nadchodzących
znienacka. No chyba że spory fikus był zakamuflowanym szpiegiem. Na wszelki wypadek
Rosselin potraktował go czubkiem buta. – I to akurat teraz, gdy na następnej randce mam dać
kosza hrabiemu Formidable?!
Rzeczywiście, dla Zejfy d’Argilach ewakuacja musiała być prawdziwą katastrofą. Bo co
6
ją obchodziły mrówki, skoro Filippon regularnie oczyszczał jej apartament z wszelakiego
tatałajstwa. Natomiast hrabia Formidable… o, to była historia warta zachodu, pieśń warta
wysłuchania.
Hrabia Formidable cierpiał na potwierdzony prawomocnym orzeczeniem sądu uwiąd
uczciwości. I był uczciwy jak nikt na świecie – chyba że znalazł się w obecności dam
obwieszonych klejnotami. Kradł je lub wyłudzał, bowiem potrafił owinąć sobie owe nieszczęsne
damy dookoła palca.
Co prawda utracone dobra można było odzyskać. Hrabia Formidable organicznie nie
znosił bowiem dramatycznych scen i szlochu. Starał się po uzyskaniu kosztowności uciec,
zrywając zażyłą znajomość przez posłańca, w przejściu korytarza albo w innych okolicznościach,
gdzie wstyd lub towarzystwo utrudniały porzuconej damie tryśnięcie fontanną łez i wpadnięcie w
bolesne spazmy.
No i zawsze można się było w porę opamiętać, zerwać pierwszej, zażądać klejnotów, a
nawet nieoczekiwanie wybuchnąć łzotokiem. Zaskoczony i przyparty do muru hrabia często nie
miał wyjścia: wolał oddać klejnoty niż znosić wyrzuty. Szczególnie gdy w pobliżu znalazła się
cesarzowa.
Zejfa do niedawna omijała Formidable’a z lekceważeniem, choć ten od miesiąca czynił
starania, aby uznała go chociaż za wygodny podnóżek. Brunhild wysłał nawet rosłe chłopię, aby
ostrzegło drania, że czci damy ma kto pilnować.
Teraz jednak dwórka polowała na wielki diament – och, naprawdę wielki, rozmiarów
dużego jabłka! – który niedawno Formidable wyłudził od Lapimpiny Pong. Na samą myśl o
kamyczku damie d’Argilach świeciły się oczy. Czasem śniła, że klejnot, połyskując na jej piersi,
wypala oczy podłym amantom…
Dodatkowo diament – jak twierdziła rozszlochana z żalu Lapimpina – poza pałacem
zabezpieczał odzież przed kurzem i (uwaga!) owadami. To także wydało się dwórce niezwykle
kuszącą właściwością owego precjozum. No bo cóż zrobić, gdy jakaś paskudna mrówka stanie jej
na drodze i w najważniejszym momencie zaplącze się w koronkę sukni albo, nie daj Draceno,
wylezie na wyszminkowany policzek???
Krótko mówiąc, Zejfa miała zamiar pierwsza zerwać z hrabią, a jako odszkodowanie
wziąć ów klejnot. Na razie jednak kusiła Formidable’a, chodząc na randki obwieszona
świecidełkami porządny sklep jubilerski.
Gdy tylko Rosselin zniknął jej z horyzontu, natychmiast pobiegła się podzielić nowiną z
kilkoma zaprzyjaźnionymi damami.
Ale nie był to dobry pomysł. A nawet okazał się fatalny i druzgoczący w skutkach. Zejfa
wracała do swego apartamentu ponura i zła, obracając w myślach słowa, o znajomość których
nikt by nie podejrzewał tego kruchego dziewczęcia o niewinnym spojrzeniu sarenki.
Bezceremonialnym kopnięciem w podogonie obudziła smoka, który znów zaległ paszczą
w pościeli, wystawiając na świat tylne włości.
– Mam dla ciebie robotę, leniu! – warknęła. – Wstawaj, spać możesz później albo i wcale.
Byś czasem zapracował na miskę żarcia, padalcu!
Filippon ciężko westchnął. Zapracować?! To było jedno ze słów, które wiele razy słyszał,
a mimo to jego znaczenia nie rozumiał. Ale nie był w nastroju do kłótni, więc przesunął paszczę
na plecy, żeby spojrzeć na wściekłą dwórkę.
– No? – spytał. – O co chodzi?
– A o to – Zejfa z impetem usiadła na łóżku – że rozmawiałam z Hedonią Yrtek. Och,
kochana, co tam ewakuacja, kiedy ma się większe kłopoty, nieprawdaż? – mi powiedziała ta
żmija jadowita. – Zejfa niemal syczała ze złości. – I nie wiem, czy ona wie, że Formidable
7
zamierza mnie rzucić, czy tylko nędzne insynuacje mi wciska, żeby mnie podenerwować w
odwecie za to, że jej wczoraj powiedziałam, że ten krem, co to go kupiła, skuteczny jest bardzo,
szczególnie dla starszych osób w sam raz…
Smok pogubił się w tym jednym zdaniu wypowiedzianym na wydechu.
– I?
– Dowiedz się wszystkiego! – nakazała dwórka.
– Wszystko to nicość – odparł filozoficznie smok. – A co konkretnie cię interesuje, Zejfa?
Dama dworu zdawała się tracić cierpliwość. Dlaczego ten głupi smok nic nie rozumie?!
– Konkretnie to masz mi sprawdzić, czy hrabia Formidable chce mnie rzucić – rozkazała.
Na to Filippon roześmiał się ochryple, całkiem tracąc ochotę na sen w tak nieprzyjaznych
okolicznościach.
– To mogę ci powiedzieć bez chodzenia do świątyni Draceny albo do stojącego tuż obok
zamtuza dla mnichów – stwierdził, gdy już przestał rechotać. – Formidable chce cię rzucić z
pewnością.
Odczekał jedno uderzenie serca i dodał:
– Bo nie ma takiej kobiety, z którą by wytrzymał na stałe.
Później jaszczur zwiał ścigany przez pęk nożyczek, pilniczków do paznokci oraz
flakonów z perfumami Annabell, którymi cisnęła w niego wściekła dwórka.
***
Tymczasem mrówcza plaga narastała ze wszelkimi tego skutkami.
Oczywiście można było przewidzieć, że Joanna f’Imperte zechce ich wezwać przed swoje
oblicze i porozmawiać oficjalnie, a nie tak po prostu pomiędzy głównym daniem a deserem.
W końcu komu cesarzowa ma kazać uczyć insekty posłuszeństwa, jak nie swoim
doradcom, nieprawdaż? – rozmyślał pogodnik. Okręcony swoim płaszczem śmiało wędrował
korytarzem w stronę sali audiencyjnej.
Kiedy posłaniec przyniósł oficjalne zaproszenie na audiencję, zarówno mag, jak i jego
smok, nie dostrzegli w tym niebezpieczeństwa, a nawet wręcz przeciwnie. Rosselin włożył
przyzwoite ubranie, Filippon przyjrzał się każdej łusce z osobna i wszystkim razem, po czym o
wskazanej porze stawili się w małej sali, w której cesarzowa zwykła urządzać narady.
W pewnym sensie było to jedno z kilku serc Imperium. Zupełnie jak u Filippona, który w
razie potrzeby tworzył kilka organów, na przykład głów – bo co trzy głowy, to nie jedna.
Joanna nie była w humorze. Albo była, tyle że w tak podłym, że muchy padały,
podleciawszy na odległość wyciągniętego ramienia. Spojrzała najpierw na Rosselina, wzruszyła
ramionami, po czym przeniosła wzrok na smoka.
– Oczyść pałac z mrówek – zażądała. Wiedziała, co smok potrafi, i teraz nadszedł czas,
aby z tego skorzystać.
Filippon westchnął. Popatrzył na kilku doradców cesarzowej, którzy psuli powietrze w
komnacie, nie potrafiąc nic mądrego wymyślić.
– A co to ja jestem, jakimś czyścicielem? – burknął. – Insektorem?
Wszyscy zastygli ciekawi, czy za te grubiańskie słowa zostanie skazany na włóczenie jelit
po uprzednim wyluzowaniu z kości, a wcześniej pogruchotaniu wszystkich stawów.
– Nie, jesteś moim rycerzem – odpowiedziała jednak ze spokojem cesarzowa, drapiąc się
w swędzące miejsce na łokciu, mimo że akurat żadnej mrówki nie było w pobliżu. – Pasowałam
cię, nie pamiętasz?
Rosselin, już pełen ulgi, że to nie o niego chodzi, uśmiechnął się na wspomnienie tamtej
sceny.
8
Smok też ją pamiętał.
– Ale to było na niby! – mruknął z niezadowoleniem.
– To było na naprawdę – wycedziła Joanna, przestając się drapać i wbijając gniewny
wzrok w swego rycerza z ogonem. – Masz obowiązki. Magowie nie potrafią sami pozbyć się
mrówek. Pomóż im. Bo jak nie, to…
Dzieci bawią się czasem w taką grę, że ktoś urywa zdanie wpół i czeka, aż po
przedłużającej się chwili niecierpliwości ktoś wreszcie zada pytanie: I co?
Smok jednak należał do bystrzaków. Zdawał sobie sprawę, że pozostaje mu tylko bierny
opór, czyli milczenie.
– No! – zakończyła zadowolona cesarzowa, powracając do drapania. – To do roboty,
Filippon!
***
Oczywiście niemal każdy dworzanin, a nawet byle ciura, miał swoją teorię na temat plagi,
która ogarnęła najpierw pałac, następnie Wewnętrzne Miasto, aby wreszcie wylać się się na cały
Fert niby pożar.
Magowie wobec tych drobnych stworzonek okazali się zaskakująco bezradni. Owszem,
próbowali je wytępić, ale wszelkie energiczne działania na razie zostały zablokowane, odkąd
jeden z magów-inżynierów niefrasobliwie wyznał, że istnieje ryzyko uszkodzenia konstrukcji
pałacu.
Powracało też pytanie, dlaczego tak się stało. Zastanawiali się nad tym wszyscy:
magowie, dworzanie, Rosselin z Filipponem, prosty lud, a nawet i teologowie. Pogodnik chciwie
zbierał wszelkie informacje na ten temat. Rzecz jasna, wyjaśnienia były wzajemnie sprzeczne,
jak to w życiu bywa.
Pałac w większości uważał, że to albo magowie chcą coś wymusić, albo jest to próba
obalenia Joanny. Na wszelki wypadek mała armia została posłana w góry, gdzie na wygnaniu
przebywał małżonek cesarzowej.
Magowie skłaniali się ku twierdzeniu, że albo magia samoistnie się psuje, albo pomaga jej
w tym jakiś czynnik, na przykład smok. Któryś wspomniał zbiegłego maga, choć nie wymienił
Irapia z imienia. Słuchającemu tego Rosselinowi natychmiast przypomniał się staruszek Orodis,
który rozpękł niebo.
Teologowie głosili, że to Dracena i Aarafiel kłócą się niemiłosiernie, wobec czego należy
pójść do świątyni i dać sutą ofiarę, aby ich pogodzić. To wyjaśnienie trafiało jednak do
przekonania tylko elicie – głupkom pierwszej kategorii.
Sam pogodnik skłaniał się ku twierdzeniu, że to Irapio eksperymentuje.
A smok…
Dzielny rycerz cesarzowej trwał na posterunku obojętny na dyrdymały. Szczególnie że
następnego dnia po ceremonii doradzania Joanna f’Imperte przysłała mu osobisty prezent:
przepis wykaligrafowany na czerpanym papierze, ślicznie iluminowany. Dziesięciu kopistów
musiało zapewne zarwać noc, aby spełnić tę fanaberię władczyni Imperium.
Była to receptura, jak uwarzyć smoczy ogon w mrówczych jajach.
Podczas jego czytania Filippon, który do tej pory ani pazurem nie ruszył, aby spełnić
swoją powinność wobec ojczyzny, bladł coraz bardziej. Z jego pyska wydobywał się złowrogi
syk.
Wreszcie zeżarł papier, czknął i ruszył do – jak należało przypuszczać – roboty. Albo
zabić cesarzową. Jednak to drugie wyjście Rosselin uznał za mniej prawdopodobne.
No i teraz wędrując korytarzem, mag nagle natknął się na trzy głowy zagarniające niby
9
lemiesze mrówki łażące po ścianach. Łby wyjrzały zza zakrętu i przybliżały się szybko, sunąc po
suficie oraz bocznych ścianach. Chwytny ogon czyścił w tym samym czasie podłogę.
– I tak bym je zjadł – mruczały niby to do siebie gniewnie smocze łby – ale co za dużo, to
niezdrowo. Niestrawności można się nabawić.
Jedna z nich zerknęła nieprzyjemnie na pogodnika.
– Zejdź mi z drogi, nędzny, niesmaczny robaku – warknęła.
Mag poczuł łagodne pchnięcie i wszystkie głowy Filippona przemknęły obok niego niby
wicher, znikając nie tylko w mroku korytarza, ale i postronnym z oczu.
Bo pałac miał wiele pięter, jeszcze więcej korytarzy, tragicznie dużo izb do oczyszczenia,
a przepis cesarzowej, nawet zeżarty i strawiony, nadal posiadał swoją moc urzędową.
Nikt jednak nie musiał oglądać wstydu smoka. Chyba żeby zaraz potem zostać
skonsumowanym.
***
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie Zejfa.
– No dobra, smoku – powiedziała dwa dni później – miło, że dotarłeś do siódmego piętra,
ale jeszcze lepiej by było, gdybyś zszedł na czwarte i odrobaczył apartament hrabiego
Formidable.
– Jutro – obiecał jaszczur.
– Zaraz! – tupnęła nogą dwórka. – Obiecałam mu to!
Filippon spojrzał na Rosselina. Ten jednak, nawet jeżeli udawał, że smok powinien
współpracować w sprawie paskudnego hrabiego, to nie widział powodu, aby o tym mówić. Smok
wycedził więc z wściekłością:
– Mam dosyć, Rosselin! Nieodwołanie mam dosyć i zaraz zacznę gryźć!
Zacisnął pazury, starając się powstrzymać złość, wybuch której zniszczyłby apartament
Zejfy. Wściekle drapnął pazurem podłogę, zdzierając parkiet głęboko na trzy palce, bo jednak
łatwiej mu było wymienić klepki w podłodze, niż zmienić własną naturę.
Dwórka aż westchnęła, bo nigdy nie widziała smoka tak wściekłego. Zaniemówiła – ze
strachu lub tłumionej furii. W końcu szkoda niszczyć własny apartament.
– Trzeba sobie było nałowić innych smoków, jak żeście tacy mądrzy! Nałapać, na smycz i
obrażać, i oskarżać od rana do wieczora za wszelkie grzechy tego świata! – syczał Filippon.
Wreszcie ruszył do wyjścia, ale nie byłby sobą, gdyby się nie odwrócił.
– Jutro wymawiam służbę cesarzowej.
Pogodnik spojrzał na struchlałą Zejfę. Też jej takiej nigdy dotąd nie widział. Mikstura
złożona ze strachu i wściekłości potrafi doprawdy niezwykle buzować.
– Nie wiem, jak go znajdziesz, Zejfa – zaczął Rosselin słodkim głosem – ale ja bym się
jednak postarał go znaleźć i bardzo, bardzo przeprosić. Bo jak on zniknie, a nas znajdą, to twoje
klejnoty przejmie cesarski komornik.

Podobne dokumenty