Koniniana
Transkrypt
Koniniana
www.koniniana.netstrefa.com.pl MIESIĘCZNIK Towarzystwa Przyjaciół Konina sierpień 2012 r. Nr 8 (116) Witam serdecznie i życzę miłego wykorzystania ostatnich wolnych dni. Jak ten czas leci (!), szczególnie zaś uczniom (najbardziej podczas wakacji) i dalibóg – już właściwie w permanencji – nam, osobom starszym. I, niestety, nic na to nie poradzimy, jesteśmy bezradni! W związku z czym, ad res meritum. Dzisiejsza edycja „Koninianów” odbiega nieco od pewnego stereotypu, do którego Czytelnicy już się nieco przyzwyczaili, mianowicie teksty krótsze, ale więcej. Natomiast w aktualnym wydaniu dajemy opracowania zdecydowanie dłuższe i naturalnie, jest ich mniej. Będziemy wdzięczni za informacje od Państwa, która forma bardziej Was satysfakcjonuje. Próba ta jest odpowiedzią zarówno dla piszących, jak i czytających. Sugerujecie (jedni i drudzy), że niekiedy teksty są zbyt powierzchowne, że trudno doprowadzić do pogłębionych rozwiązań. Ale wiem również, że duża grupa Czytelników jest przeciwnikiem „elaboratów”. Więc proponuję, aby wspólnie poszukać właściwego modus vivendi. Jednym słowem czekamy na podpowiedź, jak zagospodarować owe cztery stronice. Pierwszą witam na łamach Jagodę Naskręcką – bo to ona jako pierwsza chyba odpowiedziała na apel Zygmunta K. (st.) w sprawie oznakowania „Kaszuby”. Dziękuję również Danusi Olczak za pożegnanie w naszym imieniu Andrzeja Łapickiego (to- warzyszył mu w tym konińskim spotkaniu, nasz aktor Szymon Pawlicki). Było to chyba ostatnie spotkanie Mistrza z publicznością. Włodek Łasiński (adwokat) uzupełnia wypowiedź (zamieszczoną w „PK”) dyrektora Muzeum Okręgowego w Koninie Lecha Stefaniaka na temat znanej rodziny malarzy (Wieruszów-Kowalskich), zamieszkujących ongiś w okolicach Konina. Bardzo nas cieszą takie rozmowy na łamach. Wreszcie zapraszam do zapoznania się z artykułem Damiana Kruczkowskiego. Wydaje mi się, że Damian szykuje się do „jakiegoś ciekawszego literackiego skoku”, bardzo mnie to cieszy, zawsze będziemy mogli się pochwalić, że zaczynał w „Koninianach”. Forma ciekawa, widać duże zaangażowanie emocjonalne autora. Recenzję ciekawej książki zamieszcza Bartek Kiełbasa, i choć chwilami czyta się jak romans, to jednak interesująco autor dokumentuje „współtrwanie” na naszych ziemiach trzech grup narodowościowych – Polaków, Niemców oraz Żydów. Książka pisana jakby trochę w pośpiechu, ale warta przeczytania. Włodek Kowalczykiewicz (mł.) przedstawia ciekawe wspomnienia aktora sprzed 130 lat – faktycznie, jak ten czas szybko biegnie, leci, płynie... Jeszcze wakacyjne pozdrowienia Stanisław Sroczyński PS Panie prezydencie proszę (w imieniu sporej grupy poszkodowanych) o wydanie stosownych poleceń wymalowania kopert dla niepełnosprawnych przed konińskimi aptekami. Wreszcie zobaczyłam to miejsce które zatrzymało w wędrówce pra-pra-pra… pradziadów naszego miasta oczyma cofniętej o tysiąc lat wyobraźni zobaczyłam to co i oni wówczas widzieli (zarysy krajobrazu przecież nie zmieniają się tak łatwo) nie byli zbyt wymagający wystarczyła szeroka przestrzeń zielonej doliny dostępna rybna woda jakaś zwierzyna polna wodne ptactwo w zasięgu łowców kępy przybrzeżnych łóz i liczne drzewa upatrzyli nawet miejsce na grzebanie swych zmarłych nie wiemy skąd przybyli jak długo wędrowali aż natrafili na ten dogodny dla siebie skrawek ziemi ale wiemy że oni pierwsi zaciągnęli wartę nad swoją bezpieczną siedzibą – grodziskiem u brzegów życionośnej rzeki I… może dlatego nazywa się ona po prostu WARTA ! zdj. x 3M. Jurgielewicz Kolebka Jadwiga Naskręcka, 2.6.2012 str. 17 (str. I) Alfred i Karol Wieruszowie-Kowalscy Stosunkowo niedawno na łamach „Przeglądu Konińskiego” pan Lech Stefaniak, dyrektor Muzeum Okręgowego w Koninie wypowiedział się, iż „marzymy, żeby mieć choć jeden obraz malarza z naszego terenu” i wymienia nazwiska dwóch artystów: Alfreda Wierusza-Kowalskiego i jego bratanka stryjecznego Karola Wierusza-Kowalskiego. Dodaje przy tym: „mamy jednak nadzieję, że pojawi się kiedyś hojny sponsor, który będzie chciał złączyć swoje nazwisko z dziejami konińskiego muzeum i coś nam zafunduje” („PK” nr 21/2011). Jako mieszkaniec Konina i częsty bywalec muzeum w Gosławicach w pełni podzielam marzenia dyrektora tej placówki. Zainspirowany wypowiedzią pana Lecha Stefaniaka pomyślałem, że warto przybliżyć na łamach „Koninianów” sylwetki tych znanych malarzy polskich, z uwzględnieniem w szczególności – nie wszystkim może wiadomego faktu – związku ich z ziemią konińską poprzez długie przebywanie i zamieszkiwanie w miejscowościach Mikorzyn i Posada, w których to posiadali swoje majątki ziemskie z pałacami. Dzisiaj to już prawie Konin. Alfred Wierusz-Kowalski urodził się 11.10.1849 r. w Suwałkach, a zmarł 16.02.1915 r. w Monachium. W 1865 roku rodzina Kowalskich przeniosła się do Kalisza i syn Alfred uczęszczał tam do gimnazjum, a w roku 1868 rozpoczął naukę w Warszawie w klasie rysunkowej i w prywatnej pracowni Wojciecha Gersona. W 1871 roku Alfred Wierusz-Kowalski udał się na studia do Drezna, potem wyjechał do Pragi, a następnie latem 1883 roku przybył do Monachium, gdzie studiował. W Monachium osiadł już na stałe i założył własną pracownię. Szybko osiągnął popularność na monachijskim rynku sztuki jako malarz polskiego obyczaju i życia polskiej prowincji. W 1886 roku został przyjęty na członka monachijskiego Towarzystwa Sztuk Pięknych, a kilka lat później otrzymał tytuł honorowego profesora monachijskiej Akademii Sztuk Pięknych. Był u szczytu powodzenia, miał wybitną pozycję w świecie artystycznym. Malował sceny z wilkami oraz prace o tematyce rodzajowej przedstawiające liczne wesela krakowskie, przejażdżki kon- ne, wyjazdy i powroty z polowań, częstym motywem obrazu był również samotny wilk. Alfred Wierusz-Kowalski brał udział w wielu wystawach międzynarodowych, obrazy jego nabywały największe galerie i muzea europejskie oraz amerykańskie. Był jednym z twórców tzw. szkoły monachijskiej malarstwa polskiego. 13.07.1889 r. Alfred Wierusz-Kowalski nabył majątek Mikorzyn, koło Konina. Akt kupna został spisany w naszym mieście. Majątek obejmował 650 ha ziemi ornej, 40 ha lasów, 150 ha obejmowały jeziora oraz pałac otoczony 16-hektarowym parkiem. O wyborze miejsca zadecydowało wiele czynników, w tym dogodne położenie Konina, bliskość rodziny i powrót w rodzinne strony. W pobliskiej Posadzie znajdował się majątek bratanka, Karola Wierusza-Kowalskiego. W niedalekim Turku ojciec malarza, Teofil Wierusz-Kowalski, pełnił jeszcze od niedawna funkcję notariusza, a przedtem był notariuszem w Kaliszu. Po zakupie majątku w Mikorzynie rodzina Wieruszów-Kowalskich zamieszkała w nim. Alfred Wierusz-Kowalski był już wówczas od dawna żonaty i posiadał pięcioro dzieci. Artysta wprawdzie nadal pracował w Monachium, jednak przyjeżdżał do Mikorzyna, gdzie przebywała jego żona z dziećmi, tak często, jak tylko to było możliwe. Inwestował w nabyty majątek, przeprowadzając w nim niezbędne prace budowlane i modernizacyjne. Mikorzyn był dla niego miejscem wypoczynku i wytchnienia od codziennej pracy, a zapewne i dumy. Nie bez znaczenia było i zabezpieczenie bytu rodziny na przyszłość. 10.08.1916 r. w Mikorzynie zmarła małżonka artysty – Jadwiga Wierusz-Kowalska z Szymanowskich. Prochy zmarłego wcześniej w Monachium artysty sprowadzono w 1936 roku do Polski; został on pochowany na cmentarzu powązkowskim w Warszawie. Majątek Mikorzyn odziedziczył najmłodszy syn Alfreda i Jadwigi Wieruszów – Jerzy. Po paru latach gospodarzenia odstąpił go swojej najmłodszej siostrze Janinie – zamężnej Swinarskiej. Małżonkowie Janina i Tadeusz Swinarscy zamieszkiwali tam do wybuchu II wojny światowej. Pałac w Mikorzynie został wybudowany w II połowie XIX wieku. Obecnie mocno przebudowany. Położony nad brzegiem jeziora, otoczony był kilkuhektarowym parkiem w czasach, gdy dobra te należały do Wierusza-Kowalskiego. Aktualnie wchodzi w skład Ośrodka Szkoleniowo-Wypoczynkowego „Wityng” i jest użytkowany do celów szkoleniowych oraz gastronomicznych. Karol Wierusz-Kowalski urodził się 25.08.1869 r. w Warszawie, zmarł 23.10.1953 r. w Poznaniu. Był bratankiem stryjecznym Alfreda Wierusza-Kowalskiego, mniej sławnym od niego, choć także znanym malarzem. Naukę rysunku rozpoczął w Warszawie, później w Krakowie u Juliusza Kossaka i Wojciecha Kossaka. Po maturze w 1889 roku wyjechał do Monachium, gdzie uczył się malarstwa w prywatnej szkole, a następnie w akademii monachijskiej, korzystając z opieki stryja Alfreda, któremu jednocześnie pomagał w realizacji jego prac. W 1899 roku opuścił Monachium i osiadł na stałe w pałacu w Posadzie, w majątku rodzinnym, gdzie spędził swoje dzieciństwo. Urządził tam sobie pracownię, malował obrazy rodzajowe z życia wsi i sceny myśliwskie. Oprócz malowania zarządzał swoim majątkiem, administrował również majątek stryja w Mikorzynie. Działał społecznie, pełniąc przez 16 lat obowiązki sędziego pokoju. W okresie I wojny światowej służył w wojsku, które opuścił w 1926 roku. Poświęcił się wówczas tylko pracy artystycznej. W Poznaniu prowadził salon sztuki. Wystawiał swoje obrazy w Warszawie, Łodzi, Bydgoszczy oraz Poznaniu, a jego prace cieszyły się dużym powodzeniem. Najwięcej podejmował tematów, w których ukazywał rodzinne obyczaje, konie i swojskie sceny rodzajowe. W 1939 roku został aresztowany przez Niemców i przebywał przez parę tygodni w konińskim więzieniu, następnie wywieziony do Ostrowca Świętokrzyskiego, zbiegł do Warszawy, gdzie spędził okres okupacji. Po wojnie wrócił do pałacu w Posadzie, w którym przebywał do 1951 roku, kiedy przeniósł się do Poznania, gdzie zmarł. Pochowany został na cmentarzu parafialnym na Podolanach w Poznaniu. Pałac w Posadzie pochodzi z II połowy XIX wieku. W latach powojennych był wykorzystywany jako budynek mieszkalny dla wielu rodzin lokatorskich. W dekadzie lat osiemdziesiątych XX wieku został starannie odrestaurowany na siedzibę Państwowej Służby Ochrony Zabytków – aktualnie jest siedzibą delegatury konińskiej Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Poznaniu. Otacza go kilkuhektarowy park. Tak się składa, że również stosunkowo niedawno, bo w ubiegłym roku, ukazała się w wydawnictwie DJG monografia napisana przez panią Elizę Ptaszyńską „Alfred Wierusz-Kowalski 1849-1915”. Autorka w piękny i przystępny sposób opisała życie i twórczość artysty. Książka jest dokumentowana ilustracjami czarno-białymi i kolorowymi. Posiadam tę książkę i z niej korzystałem. Zawiera ona także liczne odnośniki o Koninie, więcej o Mikorzynie, jest warta, by do niej zajrzeć i zachęcam do jej nabycia. Warto także – chociażby przy okazji wyjazdu na Mazury lub do krajów bałtyckich – wstąpić do Muzeum Okręgowego w Suwałkach, gdzie znajduje się stała ekspozycja obrazująca życie i twórczość Alfreda Wierusza-Kowalskiego z licznymi dziełami, pamiątkami, rodzinnymi dokumentami i meblami należącymi do artysty oraz jego rodziny. Odwiedziłem w tym roku oba pałace w Mikorzynie i w Posadzie, obszedłem je dookoła, zajrzałem nawet do wewnątrz. Nigdzie nie zauważyłem tablicy bądź napisu, że należały one do wybitnych przedstawicieli twórców kultury polskiej, jakimi niewątpliwie byli malarze artyści Alfred Wierusz-Kowalski i Karol Wierusz-Kowalski, którzy tam zamieszkiwali i tworzyli. Dobrze byłoby taką tablicę umieścić i przedkładam ten pomysł pod rozwagę – dla użytkowników i właścicieli tych obiektów bądź władz Starostwa Powiatowego w Koninie. Warto upamiętnić tych wielkich artystów przez tyle lat związanych z ziemią konińską. Natomiast panu dyrektorowi Lechowi Stefaniakowi – a przy okazji i nam wszystkim – życzę szybkiego spełnienia jego marzenia. Włodzimierz Łasiński Andrzejowi Łapickiemu zdj. M. Jurgielewicz Mistrzu słowa, str. 18 (str. II) Twój czas był bogaty w blask talentu, kolory przyjaźni, aksamit głosu, piękną i czystą polszczyznę, szacunek dla kultury. Chciało się Ciebie oglądać, chciało się słuchać. Każdej granej postaci ofiarowałeś część siebie. Mówiłeś: teatr – to też sam aktor. Pełen wewnętrznej siły, chłodnego dystansu, czaru osobistego – wiedziałeś, po aktorze pozostaje ulotność, świadectwo tych, którzy go oglądali. Twój czas nigdy się nie skończy. Będzie odradzał się w ogrodzie wspomnień. Dziękujemy za twórczą obecność w Konińskim Salonie Poezji. Dziękujemy za Twoją niepowtarzalność… Danuta Olczak Saga o Reymondach Rok 1892. Po raz kolejny podkręcił płomień w lampie naftowej i spróbował jeszcze chwilę skupić się na czytaniu. Jednak głośne rechotanie żab i delikatne piski nietoperzy nie pozwoliły skoncentrować się powtórnie na lekturze, a i pora była już stosunkowo późna, dlatego 50-letni Edward Reymond zamknął oprawny w skórę traktat o najnowszych maszynach rolniczych i skierował się w stronę balkonowego okna swojego gabinetu. Po drodze zajrzał przez uchylone drzwi sypialni i wsłuchiwał się chwilę w miarowy oddech Emmy, która spała spokojnie w ich szerokim łożu małżeńskim. Wyszedł na balkon, oparł dłonie na kutej barierce balkonu i wciągnął głęboko powietrze, a w raz z nim, specyficzny zapach znad Warty, która toczyła swe szare wody spokojnie tuż u podnóża brzegu, na którym stał jego dom, zapach kwitnących lip i wiosennych kwiatów z klombów, które tuż pod balkonem kazała założyć, jeszcze Paulina, pierwsza żona Edwarda. Przed sobą miał drewniany most na Warcie, z którego wjeżdżało się prosto do Konina, tuż za mostem cerkiew prawosławną, dalej starostwo i miejski rynek. Konin, spokojne, urokliwe miasteczko, do którego sprowadził się blisko trzydzieści lat temu. Spojrzał delikatnie w prawo, na brzegu, na którym stał jego dom, w ciemności zamajaczyła mu wieżyczka jego fabryki maszyn rolniczych, dalej drzemały uśpione pozostałe budynki jego dominium. Tak, interesy układały się pomyślnie, będzie mógł kiedyś spokojnie odejść, nie martwiąc się o przyszłość dwóch swoich synów, Karola i Ludwika. Odwrócił się i spojrzał w górę, bardziej domyślił się niż zauważył żeliwną tablicę wmurowaną tuż nad drzwiami balkonowymi; praca jest źródłem powodzenia, przytoczył to motto w duchu i uśmiechnął się do siebie. Następnie wszedł do środka, przymknął drzwi balkonowe i udał się do sypialni. Emma nadal spała, spał cały dom, tuż za ścianą spał Ludwik, w dalekiej Łodzi spał Karol, a za rzeką spał Konin, jego mała ojczyzna. Tak zapewne mogły wyglądać późne wieczory w konińskim pałacyku Reymonda, który dziś, zapomniany, niemal totalnie zrujnowany, choć nadal piękny, gości w swoich wnętrzach, jedynie nietoperze i inne stworzenia, które zdołają się do niego dostać. Przypadkowy przechodzień chcąc, nie chcąc musi zwrócić na niego uwagę. Nawet dziś, choć zaniedbany i chylący się ku upadkowi, budzi podziw swoim eklektycznym pięknem i powoduje, iż przez chwilę przechodzień zastanowi się, któż mógł zamieszkiwać tak piękne domostwo. Jak sama, ukuta przez koninian, nazwa wskazuje, zamieszkiwał ten dom niejaki Edward Reymond z rodziną. Kim był? Otóż, powojenne władze uznały jego syna za Niemca, w Koninie przyjęło się nazywać go Szwajcarem, tymczasem był Pola- kiem o szwajcarskich korzeniach. Urodził się, jak można przeczytać w jego akcie zgonu z 17 października 1895 roku, w Ozorkowie w roku 1842, jako syn fabrykantów, Jerzego (Georga) i Rozalii Reymondów. Ojciec jego, przybył na tereny dzisiejszej Polski, najprawdopodobniej z miasta Sainte Croix w kantonie Vaud w Szwajcarii. Skąd takie przypuszczenia? Otóż w 1897 do Polski, już po śmierci Edwarda, przybył jego kuzyn, Alfred Charles Reymond. Alfred urodził się w St. Croix w 1861 roku, ukończył szkołę teologiczną w Lozannie, po czym jesienią 1893 wyjechał do USA, gdzie jako młody pastor luterański prowadził działalność misyjną i sprawował opiekę nad rodakami. Jak wspomina jego prawnuk, Jerzy Reymond z Radomia, w początkowej fazie pobytu Alfreda w Polsce, wspierali go krewni z Konina. Stąd też moje przypuszczenie, iż rodzice Edwarda musieli pochodzić z tamtych rejonów Szwajcarii, tym bardziej że w tamtejszych okolicach mieszka obecnie wiele osób o nazwisku Reymond. Reymondowie trafili na stosunkowo gorący okres w życiu naszego kraju. Zawirowania historii sprawiły, iż różnie plotły się ich losy. Alfred Charles Reymond 12 sierpnia 1897 roku został zatrudniony w lubelskim Gimnazjum Męskim, gdzie uczył francuskiego, zastępując chorego nauczyciela. Następnie pracę kontynuował w Łomży, gdzie założył rodzinę, żeniąc się z Julią Przemyską, której matka, Louise Martin, również była Szwajcarką, pochodzącą z miejscowości L’Auoberson koło St. Croix. Z tego związku, między innymi, w roku 1902 urodził się syn Stefan Kazimierz. Louise Martin, jak wspomina jej potomek, Jerzy Reymond, była zaangażowana w pomoc działaczom niepodległościowym w Polsce, którym pomagała wyjeżdżać do Szwajcarii, aby uniknęli represji ze strony zaborców. Z Łomży rodzina Reymondów przeprowadziła się do Sandomierza, gdzie 14 listopada 1908 roku Alfred Charles podjął pracę w Progimnazjum Męskim, przekształconym w 1912 roku w Gimnazjum Męskie. W lipcu 1915 roku zgodnie z poleceniem władz szkolnych ewakuował się z synem do Kurska, gdzie kontynuował pracę pedagogiczną. Po zamknięciu w 1917 roku ewakuowanej szkoły, przeniósł się do Moskwy. Natychmiast po rewolucji październikowej próbował wydostać się z synem z Rosji, co urzeczywistniło się, jak opowiada jego prawnuk, dopiero w 1920 roku. Osiadł w swoich stronach rodzinnych, gdzie zmarł w roku 1941. Chyba najstarsze wzmianki o rodzinie Reymondów w Koninie, można znaleźć w księgach metrykalnych konińskiej parafii ewangelicko-augsburskiej. Pod datą 9 czerwca 1866 roku odnotowano, iż w Koninie przyszła na świat Matylda Otylia Reymond, córka Edwarda i Pauliny z domu Herzog. W tym też czasie, wspomagany zapewne przez rodziców, Edward rozpo- czyna działalność, która stanie się zarodkiem późniejszej Fabryki Narzędzi i Maszyn Rolniczych Reymonda. Można zatem domyślać się, iż interesy układały się Edwardowi pomyślnie. Niestety, inaczej przedstawiało się życie rodzinne. Edward i Paulina Reymondowie w ciągu kilku zaledwie lat, ponieśli wielkie straty. 7 lutego 1867 roku zmarła ich córeczka Otylia, która miała 28 dni. Rok później, 18 lutego 1868 roku, zmarła kolejna córka, zaledwie dwudniowa Natalia. W międzyczasie musiała umrzeć również Matylda Otylia, gdyż akt zgonu 23-letniej Pauliny Reymond z domu Herzog, córki Wilhelma i Julianny, fabrykantów sukna z miejscowości Błaszki, z dnia 28 marca 1868 roku, wspomina, iż pozostawiła ona po sobie jedynie męża i syna Karola. W trakcie kwerendy, którą przeprowadziłem w księgach metrykalnych parafii ewangelickoaugsburskiej, nie natrafiłem na akt urodzenia Karola, jak i akt ślubu Edwarda i Pauliny, zatem sądzić można, iż urodził się on jeszcze zanim Reymondowie przybyli do Konina. Oprócz Ludwika Arnolda, Edward i Emma nie posiadali więcej dzieci. Zdawać by się mogło, iż taka seria nieszczęśliwych zdarzeń, załamałaby niejednego człowieka. Edward jednak się nie poddawał. Być może miał na względzie dobro maleńkiego synka, którego pozostawiła pod jego opieką, Paulina. Już 20 października roku 1869, z drugiej żony, Emmy Karoliny z domu Pietsch ze Zduńskiej Woli, rodzi się Edwardowi drugi syn Ludwik Arnold, który stanie się kiedyś dziedzicem konińskiego dominium Reymondów. Działalność Edwarda kwitnie. Wszak w całej Europie, jak i na świecie przemysł w tamtych czasach miał się wyjątkowo dobrze. Zdawać by się mogło, iż Edward Reymond, jako pierwszy, z powodzeniem zaszczepił tę gałąź gospodarki na konińskim gruncie. Ciężka praca, jak i szereg osobistych niepowodzeń, być może nadszarpnęły zdrowie Edwarda. Umiera on zdecydowanie przedwcześnie, w wieku 53 lat, w roku 1895. Zwłoki Edwarda Reymonda spoczęły w rodzinnym grobowcu na cmentarzu ewangelickim w Koninie przy ul. Kolskiej. Do dziś można oglądać piękny grobowiec z czarnego kamienia z równie piękną spiżową figurą Chrystusa, stojącą nad miejscem, w którym niegdyś wisiały tablice informujące, kto z rodziny Reymondów spoczywa w tymże grobowcu. Na przełomie XIX i XX wieku Ludwik Arnold Reymond, dziedzic Fabryki Narzędzi i Maszyn Rolniczych, żeni się z Alojzą z domu Rohnstock. W krótkim czasie po sobie, na świat przychodzą trzy ich córeczki: 17 października 1900 roku Irena Zofia, 27 kwietnia 1902 roku Zofia Helena, 24 listopada 1903 roku Maria Emma. Z pozostałych z zawieruchy wojennej metryk, znajdujących się w posiadaniu konińskiego oddziału Archiwum Państwowego w Poznaniu, nie udało się ustalić, czy przed rokiem 1900, a po roku 1903, Ludwik i Alojza doczekali się jeszcze jakichś potomków. Wiem za to, iż 31 października 1907 roku, w wieku 64 lat, zmarła Emma Karolina Reymond z domu Pietsch, córka Wilhelma i Krystyny z domu Francke, druga żona Edwarda, matka Ludwika. Nie jest też do końca pewne, co stało się z Karolem Reymondem, starszym synem Edwarda. Kilka z archiwalnych numerów gazety „Republika” z 1925 roku, podaje, iż na ul. Pańskiej 77 w Łodzi, rezydował nie kto inny, jak inż. K. Reymond (czyżby Karol?), przedstawiciel na obwód przemysłowy łódzki, Towarzystwa Akcyjnego R. Wolf z MagdeburguBuckau, produkującego lokomobile na parę przegrzaną. Zarówno bliskość Łodzi i Konina, jak i sam inicjał imienia, a przede wszystkim lokomobile i maszyny rolnicze, pozwalają podejrzewać, iż chodzi o Karola Reymonda z Konina. Mam nadzieję, iż potwierdzi te przypuszczenia dalsza kwerenda archiwalna. Od pierwszych podpisów pod aktami chrztów czy zgonów, jakie składali Reymondowie, a jakie udało mi się oglądać, widać, iż nie manifestowali swego obcego pochodzenia, a czuli się Polakami. Każde imię zapisywali w polskojęzycznej wersji. Zatem od zawsze Edward, nie Edouard, zawsze Ludwik, nie Louis, czy Karol, nie Charles. Zachowało się też kilka relacji świadczących o tym, iż Reymondowie angażowali się aktywnie w życie społeczne ówczesnego Konina. 10 lipca 1921 roku mieszkańcy miasta organizują przyjęcie i raut z okazji wizyty marszałka Piłsudskiego w Koninie, na które między innymi nakrycia na stoły wypożycza pani Alojza Reymond. 19 lutego 1922 roku mieszkańcy Konina organizują przedstawienie, w którym bierze udział panna Maria Reymond. Rok później, bo w lutym 1923 roku, pani Alojza Ludwikowa Reymond, znajduje się na liście darczyńców Instytutu Gazowego. W tym samym roku, kiedy kasztany dopiero co przekwitły, a maturzyści mogą myśleć o wakacjach, dziękują oni państwu Reymondom za darowiznę w wysokości 50000 marek na rzecz Balu Maturzystów Akademickiego Koła Koninian. Z powyższych przykładów wynika, iż niegdyś szwajcarska krew Reymondów stała się absolutnie polską i jedynie obco brzmiące nazwisko było pamiątką po Szwajcarii, z której wiedli swój ród. A oni sami ukochali swoje małe, polskie ojczyzny, czemu dali dowód, przede wszystkim podczas II wojny światowej. Reymondowie stawiali na pracę i wykształcenie, zgodnie z kanonem swojej religii. Stąd też Stefan, syn wspomnianego Alfreda Charles’a, zdobył gruntowne wykształcenie, początkowo w Szwajcarii, gdzie żył jego ojciec. Tam uczęszczał do szkoły o profilu technicznym, jednak po naleganiach matki, która osiadła w Radomiu, wrócił do Polski i ukończył liceum ogólnokształcące, a następnie studiował nauki polityczne w uniwersytecie poznańskim. Wiem też od jego wnuka, Jerzego, iż Stefan w okresie studiów był korespondentem Polskiej Agencji Telegraficznej i redaktorem „Ziemi Radomskiej” oraz brał udział w pracach BBWR. Po ukończeniu studiów przez jakiś czas pracował w Międzynarodowym Biurze Pracy Ligi Narodów w Genewie, a po powrocie pełnił funkcję okręgowego inspektora pracy. W okresie okupacji Stefan Kazimierz Reymond był zaangażowany w działalność konspiracyjną, co było powodem jego aresztowania przez gestapo w styczniu 1941 roku. Wywieziono go do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie wkrótce po przybyciu został stracony. Nie mniej dramatycznie potoczyły się losy rodziny Reymondów z Konina. Theo Richmond w swojej książce „Uporczywe Echo. Sztetl Konin” wspomina, iż Ludwik Reymond angażował się w pomoc żydowskim przyjaciołom i sąsiadom. To on, dzięki zapewne kontaktom pozostałym z czasów prowadzenia interesów, znajomości języków obcych, jak i podobieństwu wyznania, załatwił niemiecką przepustkę Henrykowi Kapłanowi, synowi Mojżesza Kapłana, żydowskiego dziedzica wsi, obecnie dzielnicy Glinka, która umożliwiła mu ucieczkę i przeżycie. Nie są znane dokładne okoliczności ani data śmierci Ludwika Reymonda, ale wieść gminna niesie, iż za okazanie dobrego serca i opór wobec władz okupacyjnych, został on rozstrzelany przez hitlerowców krótko przed końcem wojny. Faktem z kolei jest, iż po zakończeniu wojny, w roku 1945, Reymondowie z Konina, niesprawiedliwie i krzywdząco uznani za Niemców, zostali wywłaszczeni i wyjechali z Polski na zachód. Niestety, mimo usilnych poszukiwań, nie udało mi się do dziś, skontaktować z żadnym z potomków Ludwika Reymonda. Jednak nie ustaję w poszukiwaniach. Tak właśnie, w wielkim skrócie, przedstawiają się losy rodziny Reymondów, która na swój nowy dom wybrała Polskę, a jeden z jej odłamów wybrał Konin. A zatem od dziś, spacerując od mostu Żelaznego ul. Wojska Polskiego ku staremu Koninowi, kiedy dojdziesz do kładki przy bulwarach nad Wartą, obejrzyj się przechodniu w prawo, spójrz – póki masz jeszcze okazję, bo nie wiadomo, jak długo jeszcze postoi – na pałacyk Reymonda i wspomnij tych koninian, i zadumaj się nad ich losem i nad losem spuścizny po ludziach, którzy włożyli ogromny wkład w rozwój naszego miasta. Być może, w jednym z ocalałych jeszcze fragmentów szyby czy pustym oczodole okiennym, mignie smutno uśmiechnięta twarz Edwarda, a spoglądając na ganeczek, wyda się, iż Ludwik Reymond stoi i szerokim gestem zaprasza nas, swoich sąsiadów, do środka. Na koniec moja prośba. Wszystkich, którzy posiadają jakiekolwiek informacje na temat rodziny Reymondów, stare dokumenty, wspomnienia, zapiski, fotografie członków rodziny, proszę o kontakt na e-mail: [email protected], albo na nr tel. dostępny w redakcji, jak i Towarzystwie Przyjaciół Konina. Być może wspólnie uda nam się uzupełnić i poszerzyć wiedzę na temat rodziny Reymondów. Damian Kruczkowski str. 23 (str. III) „Listy ex–aktora do ex–aktora” Po każdym spektaklu, dzieląc się wrażeniami, zwykliśmy również oceniać luminarzy widowiska. Jednakże jest i druga strona medalu, w postaci pytania: Jakie odczucia wynieśli aktorzy ze spotkania z nami? Bardzo ciekawym spojrzeniem na ówczesny Konin oraz Koło są wspomnienia jednego z członków trupy aktorskiej odwiedzającej nasze miasta przed 130 laty. W 1891 nakładem drukarni A. Kurządkowskiego w Radomiu ukazała się pióra Karola Hoffmana książka pt. „Listy ex-aktora do ex-aktora”. Autor publikację zadedykował przyjacielowi słowami: „Wiernemu wspólnikowi doli i niedoli aktorskiej koledze i przyjacielowi Józefowi Głodowskiemu”. Swoje retrospekcje zaczyna w następujący sposób: „Wspomnienia aktora prowincjonalnego dadzą czytelnikom bodaj przybliżone pojęcie o stanie sztuki na prowincji, o bycie (nie mogę napisać o dobrobycie) aktorów, o wzajemnym stosunku publiczności do aktora i odwrotnie, o działalności dyrektorów, o doborze repertuaru, słowem o wielu rzeczach i niektórych innych. Rękojmią wierności tych notatek, bezpretensjonalnie kleconych, jest ścisła bezstronność… W rozdziale pt. „Słowo o teatrach amatorskich – Konin, Koło, Turek i Łęczyca” Karol Hoffman napisał: „Mały nasz kraik, z dziesięciu drobnych cząstek złożony, jakże wielką przedstawia rozmaitość typów ludowych, jak różnobarwną wiązankę gór, lasów i rzek, grodów i wiosek, powiązanych wspólną nicią tradycji i braterskiej miłości. W ciągłej wędrówce z miejsca na miejsce przedsiębranej w celu służenia sztuce i budzenia życia szlachetniejszymi aspiracjami w najdalszych zakątkach, długo błądziłem z miasteczka do miasteczka, z guberni do guberni, z piosnką i mową ojczystą na ustach, zanim wreszcie dostałem się w kaliskie strony. …Kaliskie strony w ogóle wywarły na mnie nader sympatyczne wrażenie. Lud tu wesoły, swobodny, na pozór szczęśliwy, lubiący się bawić, ale daleki od nadużyć i zbytków… Ten rys ludowej fantazji wpadł mi w oko od razu, tem łatwiej że przybyłem tu z okolic lubelskich, gdzie mnie uderzył przeciwny kontrast. Za to, uderza wędrowca zniemczenie tutejszych mieszkańców… Zniemczenie to wyraża się dalej w udzielającej się naszym mieszczanom i ludowi żyłce wyzyskiwania „Drzeć łyko, kiedy tylko się da”, a zwłaszcza z podróżnych ciągnąć do ostatka za mieszkanie, usługę, pranie itd. Najbardziej pod tym względem zmaterializowanym jest Konin, do którego losy najpierw mnie zaniosły…”. Ze słów Karola Hoffmana o ówczesnych mieszkańcach Konina można odnieść wrażenie, że nie tylko mieszkańcy Poznania mogą pretendować do miana „potomków wygnańców ze Szkocji za skąpstwo”. Autor książki gubernię kaliską traktuje bardzo pozytywnie słowami: „Ma to dobre- go do siebie a wygodnego dla przyjezdnych artystów, że prawie w każdem mieście posiada stałe i udekorowanie locum pod teatr, czego w innych guberniach jak; lubelskiej, siedleckiej…”. Kolejno o Koninie Hoffman wspomina: „Ale wracam do wrażeń podróżnych. Konin należy do miast porządniejszych i ładnie zabudowanych. Centrum jego stanowi rynek, około którego kupią się gmachy biur rządowych, cerkiewka, dwie porządne cukiernie, apteka (oprócz której jest druga, zaraz w sąsiedniej ulicy), sklepy i inne. Z cukierni wybrałem sobie za locum, i dla firmy, i dla taniości produktów z jadłodajni, zakład restauracyjno-cukierniczy p. Jankiewicza i s-ki. Zawsze tu pełno i gwarno, tu stołują artyści, tu się sprzedają bilety teatralne. Z pism są: „Kurjer Warszawski”, „Kaliszanin” i humorystyczne. Drukarnia p. Michla bardzo porządna, posiadająca doskonałe czcionki, odbijające szybko i bez zmyłek, słowem, unikat wśród małomiasteczkowych drukarń. Tegoż p. Michla księgarnia pełna nowości, zaopatrzona obficie w dobór książek do czytania, z obsługa szybką grzeczną… Teatr reprezentuje szopa na instrumenty pożarne, duża wygodna dla publiczności. Scena równie obszerna, dekoracyj kilka, ale ładne. Słabą stroną lokalu teatralnego stanowi drożyzna niepraktykowana, gdzieindziej i niepewność jutra: lada deszcz, mróz lub nawet „chmurka” – instrumenty wtaczają się do szopy, a lary i peanty artystów wyrzucają się za drzwi… Publiczność uczęszcza do teatru dość chętnie i licznie, ale gustuje jedynie w sztukach efektownych, wystawnych, w rodzaju „Chaty za wsią”; Komedy nie proteguje, z wyjątkiem renomowanych. Bardzo popierają teatr tutejsi starozakonni, którzy w swojem gronie liczą duży zastęp inteligencji, asymilującej się pojęciami i dążeniami z rdzenną ludnością kraju... W ogóle Konin byłby dość gościnnym dla teatru, gdyby nie bajeczne koszty spektaklowe, które pochłaniają część wpływu. Drugim z kolei miastem, gdzieśmy rozbili swoje namioty, było Koło. Miasto dziwnie rozrzucone i rozlegle zabudowane lubo nie więcej mieszkańców od Konina liczące, rozdzielone rzeką Wartą na przedmieścia i właściwe miasto… Retrospekcje z wizyty w obu miastach kończy następującą konkluzją: „Warunki wynajmu lokalu nadzwyczaj przystępne, za salę płaci się zaledwie 1/3 część tego, co w Koninie…”. Po raz pierwszy odnoszę zadowolenie ze skromnych łamów miesięcznika „Koniniana”, bowiem mogę się nimi zasłonić, omijając superlatywy, w jakich autor książki widzi Koło. Z tego powodu równie nie zauważyłem przypisu pod tekstem informującego, że: „Obecnie pobudowano w Kole nowy murowany teatrzyk, elegancki i wygodny”. Czego dowody uznania oraz „zazdrości” dla ówczesnych mieszkańców Koła składa. Włodzimierz Kowalczykiewicz Retrospekcje w książce Zdzisława Kulawinka „Tam, gdzie konwalie …” Zdzisław Kulawinek to myśliwy i przedsiębiorca z Kalisza, który już od najmłodszych lat na wycieczkach, fascynujących wędrówkach, polowaniach, w towarzystwie ojca, stopniowo poznawał i pokochał fascynujący wielokulturowy świat społeczności Puszczy Pyzdrskiej na obszarze między Stawiszynem a Grodźcem. Mimo upływu przeszło pół wieku od tamtych wypraw, w jego pamięci utkwiły wyraźnie obrazy poznanych wtedy osób, wielu odwiedzonych tajemniczych miejsc. Poznał fascynujące historie zasłyszane od mieszkających tutaj Polaków i Niemców. Widoczne ślady dawnej przeszłości stopniowo ulegają jednak zniszczeniu – umierają starsi ludzie – strażnicy przeszłości, wszystko nieodwracalnie przemija, dlatego autor postanowił napisać książkę – świadectwo dla potomnych, opowieść o rzeczywistości, której już nie ma. Z wielką nostalgią wspomina te miejsca, gdzie przez wieki mieszkali blisko siebie Polacy, Niemcy czy Żydzi. Książka podzielona jest na dwie części. Na końcu znajdują się mapki sytuacyj- ne miejsc oraz dokumentacja: przyrodnicza oraz etnograficzna opuszczonych domostw, cmentarzy, kościołów – czyli tego, co ostało się jeszcze po osadnikach olęderskich i Żydach zamieszkujących kiedyś te tereny. Niektóre świątynie ewangelickie przejęli katolicy, w innych nadal spotyka się garstka ewangelików, tylko nieliczne cmentarze olęderskie otoczone są opieką przez okolicznych mieszkańców. W pierwszej części pojawia się osoba Edwarda – skarbnika wiedzy o tutejszej przyrodzie i historii, mieszkającego samotnie we wsi Konary. Wielokrotnie odkrywa on przed odwiedzającą go młodą osobą o imieniu Zosia tajemnice tych terenów; oprowadza po ciekawych przyrodniczo miejscach, pokazuje stare chałupy z rudy darniowej, cmentarze olęderskie, opowiada o pogmatwanych losach Polaków i Niemców, uczy tajników fotografowania zwierząt. Interesujące są historie osadników niemieckich, którzy pokochali tą ziemię, zakładali tu rodziny. Niestety, wojna sprawiła, iż zmuszono ich do walk w armii hitlerowskiej, wcześniej w 1939 r. władze polskie zmobilizowały ich jako żołnierzy polskich. Po wojnie władza komunistyczna potraktowała ostałych się olędrów, którzy nie uciekli do Niemiec, jako obywateli drugiej kategorii. Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych, zastrzega sobie prawo ich redagowania i skracania ADRES REDAKCJI: 62-510 Konin, ul. Przemys³owa 9, tel. 63-243-77-00, 63-243-77-03 ISSN 0138-0893 [email protected] Redaktor prowadzący – Stanisław Sroczyński, Zespół redakcyjny – Piotr Rybczyński, Zygmunt Kowalczykiewicz (st), Jan Sznajder, Janusz Gulczyński, Włodzimierz Kowalczykiewicz (mł), (Internet) str. 24 (str. IV) Ta część książki kończy się sceną pogrzebu Edwarda, wielkim smutkiem Zosi i jej partnera Eryka – dziennikarza, osoby pochodzenia niemieckiego, zamieszkałego w Paryżu. Część druga książki w większej mierze poświęcona jest czasom współczesnym, mniej jest odwołań d o przeszłości. To Zosia oprowadza po terenach Puszczy Pyzdrskiej Eryka, a także przywozi na te tereny jego babcię, urodzoną w Borowcu Starym koło Grodźca. Ta młoda osoba dzieli się wiedzą przekazaną jej przez zmarłego Edwarda, a także poszerza ją, szukając u regionalisty z Zagórowa dokumentacji dotyczącej losów tutejszych Żydów podczas okupacji. Szczególnie wyraziście przedstawione są uczucia babci Eryka powracającej po latach w rodzinne strony i usiłującej rozpoznać znane z dzieciństwa miejsca. Po przeczytaniu tej książki – świadectwa ogromnej miłości, jaką autor darzy te tereny – można pokusić się o sformułowanie następującego przesłania: to młode pokolenie m a za zadanie przekazywać pamięć o daw- nych osobach i wydarzeniach, chronić ją od zapomnienia. Ta ciekawa książka Zdzisława Kulawinka jest do nabycia w parafii ewangelicko-reformowanej w Żychlinie. Bartosz Kiełbasa