Szczęśliwy jak wiking. Wolny rynek nie musi oznaczać nierówności
Transkrypt
Szczęśliwy jak wiking. Wolny rynek nie musi oznaczać nierówności
Szczęśliwy jak wiking. Wolny rynek nie musi oznaczać nierówności 2015-08-17 15:13:20 2 Serdecznie zapraszamy do lektury interesującego artykułu na temat ""modelu skandynawskiego" autorstwa Wojciecha Orlińskiego z Gazety Wyborczej. Serdecznie zapraszamy do lektury interesującego artykułu na temat "modelu skandynawskiego" autorstwa Wojciecha Orlińskiego z Gazety Wyborczej. Słynny model skandynawski to nie wysokie podatki czy hojne zasiłki. To umowa, że państwo się wtrąca w sprawy obywateli, a obywatele wtrącają się w sprawy państwa. Jak pogodzić wzrost PKB z państwem opiekuńczym? Czy wolny rynek musi oznaczać nierówności? Jak konkurować w globalnej gospodarce, mając wysokie pensje, etaty i miesięczne urlopy? W takich sporach obie strony lubią się powoływać na "model skandynawski". Dla jednych to dowód na to, że rynkowy socjalizm istnieje i działa, dla drugich przykład systemu, który się wyczerpał. "Model skandynawski" - i załatwione, bo przecież każdy mniej więcej wie, o co chodzi. Mniej więcej. Bo właściwie, na czym polega ten "model skandynawski"? To pytanie fascynuje mnie od dawna. Kiedyś nawet się zawziąłem, żeby przekopać dostępną literaturę i znaleźć zwięzłą definicję "modelu skandynawskiego". Spotkało mnie rozczarowanie częste w naukach społecznych - nie ma jednej definicji. Choć samo pojęcie powstało w latach 30., gdy Szwecja i Dania zaczęły wychodzić z kryzysu wyraźnie odmienną drogą od reszty Europy, już w 1962 r. brytyjski politolog Richard Titmuss zauważył, że "model nordycki" oznacza mnóstwo różnych rzeczy, często sprzecznych ze sobą. Nie wiadomo nawet, ile dokładnie jest państw nordyckich. Na użytek tego tekstu przyjmijmy najpopularniejsze wyliczenie, że pięć: Dania, Finlandia, Islandia, Norwegia i Szwecja. Ropa na dwa sposoby Im bliżej się przyglądamy tym państwom, tym więcej widzimy różnic. Mój ulubiony przykład to skrajnie odmienna 3 reakcja Danii i Norwegii na odkrycie złóż ropy i gazu na należącym do nich szelfie. Takie złoża to wspólne bogactwo całego społeczeństwa, dlatego całe społeczeństwo powinno z nich korzystać w równym stopniu. Ale co to ma oznaczać w praktyce? Norwegowie powołali państwowe przedsiębiorstwo Statoil. Jego zyski wpłacane są na fundusz inwestycyjny, którym zarządza bank centralny. Fundusz inwestuje te pieniądze na światowych giełdach zgodnie z wytycznymi niezależnej Rady Etycznej (Ettikradet). Na jej liście zakazanych przedsiębiorstw i branż są firmy tytoniowe i koncerny zbrojeniowe uczestniczące w produkcji broni jądrowej albo broni łamiącej międzynarodowe prawo humanitarne (wymyślono tak skomplikowaną formułę, żeby ochronić skandynawskie firmy zbrojeniowe). Można też trafić na listę za niszczenie środowiska naturalnego, jak rosyjski koncern Norilsk Nickel, albo za łamanie praw pracowniczych, co przytrafiło się Walmartowi. Obecny centroprawicowy rząd zamierza system zreformować, twierdzi, że sprawy zaszły za daleko. W Norwegii trwa więc dziś gorąca debata nad tym, jak w sposób etyczny inwestować miliardy z ropy. Jest się o co spierać, bo fundusz to jeden z najbogatszych inwestorów świata; należy do niego prawie 2 procent kapitału na europejskich giełdach. To wszystko jest do podziału między pięć milionów Norwegów. Żeby móc skorzystać z tej fortuny, wystarczy przejść na emeryturę lub rentę. W Danii inaczej. MAERSK - każdy musiał kiedyś się zetknąć z kontenerem z tą nazwą, bo to największa firma przewozowa świata - należy do dynastii Moller-Maersk, tak jak inne liczne biznesy generujące kilkanaście procent duńskiego PKB. Duńczycy zamiast firmy Statoil mają firmę Maersk Oil, która w 1962 r. dostała bez przetargu wieczystą koncesję na eksploatację duńskich złóż. Komu maślane ciasteczko W odróżnieniu od Norwegii czy Finlandii Dania zbudowała swoje państwo dobrobytu w porozumieniu z tamtejszymi "tłustymi misiami". Podobnie Szwecja. Fikcyjna rodzina Wagnerów, którą opisuje Stieg Larsson w trylogii "Millennium", jest wzorowana na prawdziwych dynastiach takich jak klany Rausingów (Tetra Pak) czy Wallenbergów (m.in. Ericsson i Electrolux). Ta współpraca oligarchów z lewicą zaczęła się 80 lat temu. Nie chodziło wtedy o budowę jakiegoś modelu politycznego, tylko o obronę demokracji. W maju 1931 r. wybuchł strajk w Adalen. Policja otworzyła ogień do robotników, zginęło pięciu, odpowiedzialnych 4 szybko uniewinniono. Powszechne oburzenie przyniosło socjaldemokratom imponujące zwycięstwo w 1932 r. Nowy premier Per Albin Hansson zaproponował pracodawcom kompromis jako alternatywę wobec eskalacji przemocy. W następnym roku Duńczycy zawarli "układ z ulicy Kanclerskiej", odpowiednik szwedzkiego porozumienia między federacją związków zawodowych LO, organizacją pracodawców SAF i rządem. W obu krajach lewica przedstawiła biznesowi mniej więcej taki deal: pozwolimy się wam bogacić, ale musicie płacić wysokie podatki, a wasi pracownicy mają być zadowoleni z zarobków i warunków pracy. Finowie i Norwegowie do dziś spoglądają na ten układ bez entuzjazmu, bo daleko mu do etycznych standardów naftowego funduszu inwestycyjnego. Oni najchętniej powierzyliby wszystko przedsiębiorstwom państwowym lub quasi-państwowym, takim jak wspomniany Statoil czy Norsk Hydro. To fińskie państwo skłoniło Nokię do wejścia w branżę telekomunikacyjną poprzez spółkę z państwową firmą technologiczną. Taka polityka miewa konsekwencje, na przykład "kryzys maślany" z 2011 r. W Norwegii monopol na handel produktami mleczarskimi ma spółdzielnia TINE, która zrzesza wszystkich norweskich farmerów, a państwo strzeże jej monopolu na import nabiału. W 2011 r. planiści TINE źle oszacowali popyt na masło i Norwegowie po raz pierwszy od 1945 r. musieli prosić o pomoc żywnościową Szwedów i Duńczyków. "Może nie mam milionów z ropy, ale mam w tej chwili usta pełne maślanych ciasteczek" - to typowy szwedzki komentarz z tamtego okresu. Skąd te sarkazmy i drwiny? Przecież nawet flagi mają podobne, wzorowane na duńskiej Dannebrog, jednej z najstarszych flag świata. Mówią językami, które - z wyjątkiem fińskiego - dla obcokrajowca brzmią identycznie. Muminki kontra Paszczaki Żeby wyjaśnić nordyckie animozje, trzeba się cofnąć co najmniej do czasów unii kalmarskiej, kiedy przez stulecie z okładem Skandynawia była zjednoczona pod berłem duńskich królów. Unię definitywnie zakończył w 1520 r. incydent nazywany sztokholmską krwawą łaźnią. Duński król Chrystian II zaprosił wtedy szwedzkich notabli na przyjęcie, po czym jego żołnierze gości zwyczajnie wymordowali. Oficjalna liczba ofiar - 83 - dotyczy samych notabli, a przecież trzeba było też zabić ich służbę i asystę, nie mówiąc już o zgwałceniu fraucymeru. Ten incydent wyniósł w Szwecji do władzy dynastię Wazów, przywódców antyduńskiego powstania. Dalsze dzieje Danii to utrata kolejnych terytoriów - w tym Norwegii (1814), Szlezwiku i Holsztynu (1864) oraz Islandii (1944). Duńczycy, kiedy chcą wkurzać Szwedów, na przykład w internetowej dyskusji, nazywają króla Christianem Dobrym. Gdy w Danii jakiś historyk pochwali Chrystiana, Szwedzi są oburzeni niczym Polacy, którym Rosjanin czy Niemiec nadepnie na historyczny odcisk. A Duńczyk, patrząc na mapę Europy, widzi więc mniej więcej to samo, co Polak czy Węgier: byłe włości, które kiedyś na skutek własnego fatalnego błędu oddzieliły się i dlatego teraz 5 nie mają masła. Islandczyk zaś korzysta z każdej okazji do zemsty. Podczas boomu gospodarczego na początku minionej dekady islandzcy biznesmeni chętnie kupowali duńskie firmy i - jak podejrzewali Duńczycy - doprowadzali do ich zamknięcia. To spotkało Illum, najsłynniejszy dom towarowy w Kopenhadze, czy równie słynny Hotel d'Angleterre. Norwegowie widzą arogancką byłą metropolię i w Danii, i w Szwecji, pod której zaborem żyli w latach 1814-1905. Uraz wobec Szwedów wpisali sobie nawet do hymnu: "Pamiętacie, co się zdarzyło w Frederikshald?". A zdarzyło się to, że Norwegowie zabili tam w 1718 r. króla Karola XII. Szwecja była wtedy u szczytu potęgi. Pokonała Rosję, na polskim tronie zainstalowała Stanisława Leszczyńskiego - i tylko Norwegii nie udało się zająć. "Dlatego dziś brakuje wam masła" - dodaje w tym momencie Szwed. W myślach, bo przecież czerpie przecież narodową dumę z tego, że nie jest nacjonalistą jak Duńczyk, Norweg czy Fin. Bo Szwedom wystarcza dominacja kulturalna. Wzornictwo przemysłowe, teatr, literatura kryminalna, poezja czy muzyka pop - są najlepsi. Do tego lubią dowodzić, że najwybitniejsi artyści czy intelektualiści u sąsiadów są w istocie Szwedami. I czasem rzeczywiście są, jak choćby najsłynniejsza Finka Tove Jansson. Rodzina Muminków z jej książek jest otoczona przez większość wyznającą inny system wartości. Jansson sportretowała swoich fińskich sąsiadów jako Paszczaki, w oryginale "Hemulen", co nawiązuje do szwedzkiego słowa "hemul": "poprawny, właściwy, zgodny z powszechnie przyjętymi normami". Finowie nie obrazili się, bo oni z kolei w sąsiadach widzą - jak my w Czechach - duże dzieci, które nie wiedzą, co to wojna, bieda i nieszczęście. Niepodległość wykuwali w latach 1917-18 w krwawej wojnie domowej białych przeciwko czerwonym, która pochłonęła 30 tys. ofiar - w trzymilionowym narodzie. Zaraz potem Finlandię zaatakował Związek Radziecki i drugi raz w ciągu jednego pokolenia straciła 30 tys. ludzi. Dlatego Fin traktuje sąsiadów jak Muminki, duże dzieci zajmujące się wydumanymi problemami. "Kryzys maślany"? Dajcie spokój. Gdybyśmy się poddali Stalinowi po dwóch godzinach, tak jak Duńczycy Hitlerowi, tobyście dopiero się dowiedzieli, co to brak masła. Milion sof z Ikei Mimo tylu różnic coś te kraje łączy. Jeśli ktoś układa ranking najlepszych państw świata, to bez względu na to, czy jako kryterium przyjmie korupcję, bezpieczeństwo, zaufanie do państwa i współobywateli, edukację, zdrowie czy po prostu ogólne uczucie szczęśliwości, te pięć państw znajdzie się w pierwszej dziesiątce. A często po prostu stanowi pierwszą piątkę. Czy to dlatego, że te kraje odnalazły jakąś idealną formułę ustrojową? 6 Opisałem różnice między nimi, żeby podkreślić, że proste wyjaśnienia - "A bo ci mają ropę, a tamci byli neutralni" - nie są w stanie wyjaśnić tego fenomenu. Nie wyjaśnia go też inny popularny mit: że oni najpierw zbudowali bogactwo, a potem mogli się zająć opieką społeczną. Było odwrotnie. Wszystkie kraje nordyckie zaczynały od tego, co nasi politycy nazywają pogardliwie "równym dzieleniem biedy". Dopiero po kilkudziesięciu latach mogli przejść do tego, co szwedzki premier Tage Erlander w 1946 r. nazwał czasem zbierania owoców. Nawet wtedy tych owoców nie było zbyt wiele. Szwecja dopiero w 1973 r. prześcignęła Stany Zjednoczone pod względem PKB na głowę mieszkańca. A jednak w tym samym roku kończyła realizowany od dziesięciu lat "Miljonprogrammet", czyli program budowy miliona tanich mieszkań, dzięki czemu w sektorze komercyjnym i na rynku wtórnym ceny nie poszybowały w kosmos jak przez ostatnie kilkanaście lat w Polsce. Przy okazji publiczny program poza rozwiązaniem problemu miliona rodzin przyniósł fortunę biznesmenom. Milion mieszkań to przecież milion sof z Ikei i odkurzaczy Electrolux, a także milion łazienek, w których ktoś musi ułożyć kafelki. "Nowych mieszczan" było na to wszystko stać, bo nie mieli na głowie kredytu hipotecznego. Dlatego mimo wysokich podatków tamtejsi biznesmeni też są zadowoleni z "modelu nordyckiego". Co tu zrobić... Zróbmy socjal! "Ale ten model jest obecnie w kryzysie" - czytam to w polskich mediach od dobrych dwóch dekad. Chodzi o to, że "model nordycki" to właśnie nieustanne zarządzanie kryzysem. Pierwszym socjaldemokratycznym premierem Szwecji był Hjalmar Branting. Kiedy obejmował władzę wiosną 1920 r., nie myślał jeszcze o milionie mieszkań, tylko o tym, jak nie dopuścić do wojny domowej, która przed chwilą pustoszyła Finlandię. W latach 30., kiedy kształtował się "model nordycki", Duńczycy i Szwedzi myśleli z kolei, jak nie dopuścić do upadku demokracji i powstrzymać eskalację strajkowej przemocy. Nawet powszechnie podziwiane duńskie flexicurity łączące elastyczne zatrudnianie z bezpieczeństwem socjalnym jest owocem perturbacji. 7 Poul Nyrup Rasmussen został premierem w 1993 r. w obliczu podwójnego kryzysu: gospodarczego - bezrobocie wynosiło 12,4 proc. - i politycznego. Jego konserwatywny poprzednik podał się do dymisji. Poszło o traktowanie uchodźców z ogarniętej wojną domową Sri Lanki. Opinia publiczna nie mogła wybaczyć konserwatystom nie tego, że ograniczają ich liczbę przecież pod takim hasłem wygrali wybory! - tylko że premier nie powiedział w parlamencie całej prawdy na temat działań swojego ministra sprawiedliwości. Centroprawicowa koalicja się rozpadła, naprędce sformowano centrolewicową - i socjaldemokrata Nyrup nagle musiał przestać krytykować rząd za to, że nic nie robi z wysokim bezrobociem, tylko sam coś z nim zrobić. Szukając pomysłów, sięgnął po koncepcję, o której dyskutowano właśnie w Holandii. I od 20 lat cała Europa ostrożnie przymierza się do skopiowania czegoś, co w Danii wprowadzono w ciągu roku. Kraj chorych ludzi O co chodzi? W systemie flexicurity zniesiono ochronę pracownika przed zwolnieniem. Pracodawca może go wyrzucić praktycznie z dnia na dzień, prawie tak jak w Ameryce. Różnica polega na tym, że wyrzucony może leżeć przez dwa lata do góry brzuchem, a państwo będzie mu wypłacać 90 proc. ostatnich zarobków. Początkowe cztery lata skrócono, bo 40 proc. zwolnionych Duńczyków i tak w ciągu trzech miesięcy znajdowało następną pracę. Kto w Polsce by nie chciał na takich warunkach wylecieć z pracy choćby jutro? Żeby było śmieszniej, zasiłki są tylko nieznacznie mniej atrakcyjne, kiedy pracownik odchodzi z własnej inicjatywy. Dlaczego w Danii w ogóle ktokolwiek jeszcze pracuje?! - taki okrzyk się nasuwa także piszącemu te słowa. Ale nie Duńczykom. Według badań w razie wygranej na loterii, która rozwiązałaby na zawsze problemy finansowe, 70 proc. deklaruje, że pracowałoby dalej. A 57 proc. - że nawet nie zmieniłoby swojego zajęcia. W Polsce komentarzom o modelu flexicurity towarzyszy zwykle zastrzeżenie, że nas nie stać na taką hojność. Rzeczywiście - ale byłoby, gdyby naszym głównym bogactwem był kapitał społeczny. Tak jak w krajach nordyckich. Przeciętny Duńczyk należy do trzech różnych organizacji. W typowym przypadku dwie z nich wiążą go z miejscem pracy - jedna duża i jedna mała. 8 Tą dużą jest oczywiście związek zawodowy. Trzy czwarte pracowników należy do związków, które pilnują, żeby Duńczycy pracowali w dobrych warunkach, za dobre pieniądze, i nie przemęczali się zbytnio. Nominalnie tydzień pracy ma 37 godzin, realnie przeciętny Duńczyk pracuje 18,5. Ta mała to wolontariat w ramach danego biura czy fabryki, np. amatorski zespół, który występuje w celach charytatywnych. Duńczyk angażuje się w to z pasją, dlatego całkiem serio może powiedzieć, że już dawno odszedłby z pracy, ale zostaje, bo chór nie znajdzie dobrego barytonu. Dla Polaka to niepojęte. Z "Diagnozy społecznej" zespołu prof. Janusza Czapińskiego wynika, że chociaż ogólnie żyje nam się coraz szczęśliwiej, przeciętny Polak jest niezadowolony z dwóch dość istotnych elementów swojego życia. To miejsce pracy i miejsce zamieszkania. Chcielibyśmy pracować gdzie indziej oraz mieszkać gdzie indziej, ale nie możemy, bo kredyt, bo rodzina, bo brak innych ofert. W całej Skandynawii niezadowolenie z miejsca pracy traktuje się jak chorobę. Od lekarza można dostać zwolnienie na "wypalenie zawodowe". W Szwecji kilka lat temu centroprawicowy premier Fredrik Reinfeldt próbował te zwolnienia nie tyle zlikwidować, ile narzucić im trzytygodniowy limit. Zrezygnował pod ogniem powszechnej krytyki. Zadowolenie z miejsca zamieszkania Szwed, Duńczyk czy Norweg osiąga zaś dzięki temu, że chociaż państwo ingeruje w wiele aspektów życia codziennego, obywatel przeważnie styka się nie z instytucjami państwowymi, ale ze swoją gminą, "kommune". U nas państwo zbiera podatki i odpala część samorządom, u nich jest odwrotnie. To jeden z powodów, dla których Skandynawowie mają mniejszy opór przed płaceniem wyższych podatków. Nie patrzą na nie jak na coś, co wpada w czarną dziurę gdzieś w stolicy; to kasa, która będzie wydana w ich okolicy, a na co - zadecyduje zebranie "kommune" z udziałem mieszkańców. Równocześnie kraje skandynawskie znajdują się wysoko w rankingach wolności gospodarczej czy łatwości prowadzenia biznesu. W zestawieniu "Doing Business" Dania zajmuje czwarte miejsce na świecie, za Singapurem, Nową Zelandią i Hongkongiem, a pierwsze w Europie. Norwegia jest szósta, Finlandia dziewiąta, Szwecja i Islandia to miejsca 11. i 12. Polska jest na miejscu 32. I niejeden polski biznesmen pozazdrościłby tego, że chociaż jego duński czy szwedzki kolega płaci większe podatki, to nie musi zatrudniać kogoś takiego jak doradca podatkowy. Tamtejszym podatnikom urząd skarbowy wręcz doradza, jak się rozliczać, żeby wyszło jak najmniej. Tu znów kłania się kwestia zaufania i przejrzystości. Jak z Kowalskiego zrobić Larsena 9 Tylko czy w Polsce można odtworzyć skandynawskie rozwiązania? Jak dowiedziono wyżej, różnice mentalności między nami a nimi są takie jak między nimi samymi. Polski charakter narodowy to mieszanina fińskiego honoru, duńskiego indywidualizmu i islandzkiej skłonności do brawury. Niektóre rozwiązania stosowane w krajach nordyckich oczywiście nigdy u nas nie przejdą - ale nie szkodzi, bo niewiele przeszło we wszystkich. Polska raczej nigdy nie będzie krajem otwartym na imigrantów tak jak Dania czy Szwecja. Ale Finlandia też nie jest - i nie wyrzucają jej z Rady Nordyckiej. Nie wyobrażam sobie w Polsce walki z alkoholizmem tak drastycznej jak w większości krajów nordyckich, gdzie alkohol można kupić tylko w sklepach państwowego monopolu, w których - jak napisał pewien angielski dziennikarz - panuje taka atmosfera, jakby zakład pogrzebowy dorabiał sobie pokątnymi aborcjami na zapleczu. Ale nie wyobrażają jej sobie także w Danii, w której panuje ogólna awersja do zakazów. Mogę sobie natomiast doskonale wyobrazić przeniesienie do Polski tego, co stanowi jedyny wspólny element "modelu nordyckiego" - to stawianie interesu przeciętnego obywatela na pierwszym miejscu. Gdy w kraju nordyckim odkrywają ropę, pierwsze pytanie zawsze brzmi: "Co zrobić, żeby korzystało z niej całe społeczeństwo?". Konkretne rozwiązania mogą być tak odmienne, jak Statoil i Maersk Oil, ale pytanie jest wspólne. My mieliśmy debatę dotyczącą gazu z łupków, podczas której politycy koncentrowali się na tym, kto jest ruskim agentem, kto się sprzedał i kto komu nie przerywał. Nie było dyskusji, co zrobić z domniemanym bogactwem, żeby przeciętny Kowalski miał coś z niego dla siebie. Ten rodzaj rozumowania jest praktycznie nieobecny w polskiej debacie publicznej. Polscy politycy fetyszyzują abstrakcyjne parametry makroekonomiczne, takie jak PKB, inflacja czy bezrobocie. Stąd dramatyczne rozminięcie się języka elit z językiem wyborców, gdy politycy mówią o Polsce jako o "zielonej wyspie". To wspaniale, że w Polsce PKB rośnie szybciej niż w starej Unii, ale co z tego mam ja, Kowalski? Dlaczego nadal lepiej być bezrobotnym tam niż dobrze opłacanym specjalistą tu? I czy per saldo, po zbilansowaniu wszystkich kosztów i wpływów, jestem na węglu na plus czy na minus? Skandynawscy politycy postępują odwrotnie. 10 Wykres PKB i bezrobocia za ostatnie kilkadziesiąt lat przypomina tam rollercoaster. Parametry makroekonomiczne nigdzie nie są powodem do dumy. Szczególnie dotyczy to Islandii, która zapłaciła słono za spekulacyjny boom przed 2008 r. Islandczycy pozwolili bankom zbankrutować, ich szefowie dostali surowe wyroki - do 4,5 lat więzienia - a premiera postawiono przed Trybunałem Stanu za zaniedbanie obowiązków. To oczywiście spowodowało krótkotrwałą zapaść parametrów makroekonomicznych - ale po pierwsze, tego domagali się obywatele, a po drugie, kryzys trwał dość krótko. Od 2012 r. Islandia znów jest na plusie. Istotą "modelu nordyckiego" są bowiem nie tyle konkretne rozwiązania gospodarcze, często bardzo zróżnicowane, ile inne postrzeganie relacji państwo - obywatel. Za sprawą doświadczenia PRL u nas bardzo długo postrzegano ją tak, że dobre państwo to państwo nieobecne w życiu szarego obywatela. Oczekiwaliśmy od państwa przede wszystkim tego, żeby się nie wtrącało. W Skandynawii, owszem, często się wtrąca. Ale to działa w obie strony. Obywatele są wręcz zachęcani do wtrącania się w sprawy państwa, zarówno w sprawach dużych - przykładem islandzkie referenda po kryzysie jak i stosunkowo małych, w rodzaju gorącej debaty, czy rowerzystów należy objąć obowiązkiem jeżdżenia w kaskach. Te dyskusje do naszych mediów przedostają się w postaci wieści typu: to już koniec "modelu nordyckiego", bo Szwedzi czy Norwegowie właśnie wycofują się z tego czy z tamtego. Tak naprawdę jest wprost przeciwnie. Dopóki o wszystkim transparentnie debatują, cały czas tkwią w tym modelu. Od przeszło 80 lat. Źródło i foto: Wyborcza.pl 11