Pod burką Jamila Barakzaï, Manon Quérouil Jamila
Transkrypt
Pod burką Jamila Barakzaï, Manon Quérouil Jamila
Pod burką Jamila Barakzaï, Manon Quérouil Jamila Barakzaï, twoje dni są policzone. Wyrzekłaś się islamu. Proś miłosiernego Allaha, żeby wybaczył ci wszystkie grzechy. Przygotuj się: wkrótce umrzesz. List znaleziony przed drzwiami mojego domu wypada mi z rąk. Nie jest podpisany, ale wiem, że – wbrew temu, co jest nagryzmolone na kopercie – nie został wysłany przez Szurę Kandaharskich Kobiet. To wybieg, który ma mnie zachęcić do otwarcia koperty, ale mało przekonujący co do prawdziwej tożsamości nadawcy. Ten nienawistny ton, ten napuszony styl w połączeniu z wersetem z Koranu jest natychmiast rozpoznawalny. A oskarżenie o apostazję – w Afganistanie największą zbrodnię – nie pozostawia najmniejszych wątpliwości. To, co trzymam w dłoniach, jest gniewem talibów. Bezwarunkowym wyrokiem śmierci. Zamknięta w murach domu, uchylam zasłonę, żeby zaryzykować pojedyncze spojrzenie przez okno. Słońce jest jeszcze nisko na niebie. Widzę tylko grupę dzieciaków w drodze do szkoły i ulicznego sprzedawcę, który z wielkim trudem ciągnie swój wózek. Załadowuję służbową broń, bo mam zamiar obejść dom. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się spokojne. Wiem jednak, że od tej chwili moje godziny są policzone. Nakładam na siebie kuloodporną kamizelkę, na nią burkę, pod burką ukrywam mojego starego kałasznikowa, mocno przyciskając go do serca. Kiedy już jestem na zewnątrz, staram się nie biec, oddychać powoli. Po wielekroć mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi, ale powtarzam sobie, że w tym stroju, który przypomina zakratowane więzienie, jestem tylko jednym z wielu fantomów. Po dotarciu do komisariatu kieruję się prosto do pokoju mojej koleżanki Malalaï Kakar, drugiej policjantki w Kandaharze. Wygląda przerażająco; po jej spojrzeniu zaszczutego zwierzęcia natychmiast się domyślam, że nie jest z nią dobrze. Bez słowa podaje mi pognieciony list. Taki sam, słowo w słowo, jak ten, który dostałam rano. Jej jest poznaczony wyschniętymi śladami łez. Ta jawna oznaka słabości kobiety takiej jak ona mrozi mi w żyłach krew jeszcze mocniej niż groźby szaleńców. Czuję, jak na moim gardle zaciska się pętla. Malalaï upiera się, żebyśmy o wiszącej nad nami groźbie poinformowały naszych zwierzchników; godzę się na to bez wielkich nadziei. Siedząc wygodnie za swoim biurkiem, komendant w zamyśleniu przebiega list wzrokiem. Proponuje nam osobistą ochronę, której odmawiam, bo moim zdaniem – żeby pozostać przy życiu – bardziej można liczyć na anonimowość burki niż oddanie i skuteczność jakiegoś biedaka, któremu co miesiąc wypłaca się kilka dolarów. Radzi nam, żebyśmy się tym nie przejmowały. – No przecież, moje drogie, nie będziecie brały tych gróźb na serio? Jestem pewien, że to słowa rzucane na wiatr. Co za dureń! Naprawdę trzeba mieć tupet, żeby uznać nas za strachliwe! Jak to się mówi, za „lękliwe zające”. W moim rozumieniu – za rozhisteryzowane baby, które nie potrafią znieść presji. My, dwie policjantki z Kandaharu, jednego z najbardziej niebezpiecznych miast Afganistanu, mamy być sprowadzone do rangi tchórzy przez pierwszego z brzegu podoficera? Wychodzę wściekła, ciągnąc Malalaï do gabinetu komendanta komisariatu, naszej ostatniej deski ratunku. Ledwie zasalutowałam i pomachałam mu listem przed nosem. – Bóg mi świadkiem, że jeżeli coś nam się stanie, będzie pan za to bezpośrednio odpowiedzialny. Pana obowiązkiem jest nas chronić! Komendant wysłuchuje nas uważnie, po czym daje kilka dni urlopu. To czas, jak mówi, na „opanowanie sytuacji”. Mamy pozostać zamknięte w domu – rzecz, o której wprost marzą talibowie! Co więcej, jestem przekonana, że śledztwo w sprawie znalezienia autorów listów zlecił natychmiast tylko po to, żeby nas uspokoić i zyskać na czasie. Czuję, że nie traktuje nas serio albo, co gorsza, że wydarzenia go przerastają. Wychodząc z gabinetu, uświadamiamy sobie, Malalaï i ja, że możemy liczyć wyłącznie na siebie. Nie ma jednak mowy, żebyśmy czekały na śmierć z założonymi rękami! Ponieważ talibowie znają mój adres, za rzecz najpilniejszą uważam przeprowadzkę. Trzy dni po otrzymaniu listu, nocą, przenosimy się z mężem i dziećmi do nowego miejsca – jednopokojowego, na siódmym piętrze niepozornego budynku. Nikt nie zna mojego nowego miejsca zamieszkania; postanawiam nie posyłać dzieci do szkoły, żeby zapobiec ich porwaniu albo czemuś jeszcze gorszemu. Malalaï, która mieszka z teściową i siedmiorgiem dzieciaków, nie udało się znaleźć odpowiedniego lokum. Decyduje się pozostać u siebie. Tydzień później, kiedy nasze rzeczy są już wypakowane, jestem gotowa powrócić do pracy. Nie ma mowy, żeby talibowie uwierzyli, że ze mną wygrali! Mąż błaga mnie, żebym została w domu, mówiąc, że jestem nieświadoma tego, co czynię, ale ja nie mam zamiaru kapitulować przed terrorem. Schodzę więc do podziemia, w pełni świadoma niebezpieczeństw, na które się wystawiam, ale jeszcze bardziej stawki i wagi tego, że nie mogę ustąpić. Ukryta pod burką, szykuję się do wielkiego powrotu, gdy dobiegają mnie odgłosy strzałów dochodzące z mojej dawnej dzielnicy. Przyśpieszam kroku i dochodzę do komisariatu trochę przed ósmą. Kiedy przekraczam próg, moi koledzy nie mogą uwierzyć. „Jamila, ty żyjesz? Bogu dzięki!”. Nic nie rozumiem z tego dziwnego powitania. Po dojściu do siebie komendant tłumaczy mi bełkotliwie, że właśnie odwiedził go jeden z moich dawnych sąsiadów, by zawiadomić o mojej śmierci. Podobno kilka minut wcześniej zostałam zabita przez jadących na motorze dwóch mężczyzn, tuż przed drzwiami poprzedniego domu. Przekonany, że nadal tam mieszkam, biedak – logicznie rozumując – uznał mnie za martwą. Natychmiast pojmuję krwawą pomyłkę talibów. Zmyleni przez burkę i nieświadomi mojej przeprowadzki, zamordowali nieszczęśnicę, która zajęła moje mieszkanie. Stracono ją zamiast mnie. Następnego dnia, kiedy spostrzegli swój błąd, mordercy zadali sobie trud, żeby do jej męża wysłać list z przeprosinami. Obiecali mu, jako zadośćuczynienie, że i ja nie ujdę cało. Po pewnym czasie dowiem się, że kobieta nazywała się Mourdjan, pracowała jako gosposia i miała troje dzieci. Dziesięć minut później, kilka ulic dalej, przyszła kolej na Malalaï – została zamordowana kilkoma strzałami w głowę. Jest 28 września 2008 roku, ósma rano, a ja mam wrażenie, że wali się cały świat. Rozdział 1. Komunistyczna młodość Nazywam się Jamila Barakzaï; jest to nazwisko wielkiej rodziny pasztuńskiej z regionu Kandaharu, na południu Afganistanu, gdzie – zgodnie z naszym kalendarzem – urodziłam się w 1345 roku . Rodzice nie mogli tego przewidzieć, ale wydaje mi się, że moje imię, które po arabsku znaczy „piękna”, nie bardzo do mnie pasuje. Jestem wprawdzie wysoka i mam jasną cerę – cenioną rzadkość wśród afgańskich kobiet – ale również ostre rysy i kwadratową twarz. Myślę, że mam za mało wdzięku, abym mogła być zakwalifikowana do kategorii ładnych kobiet, nawet jeśli prezentuję się nieźle i jestem raczej zadowolona z tego, czym obdarzył mnie Bóg. Urodziłam się w obdarzonej ośmiorgiem dzieci rodzinie, jako druga z kolei, pomiędzy Szafiką, starszą ode mnie o dwa lata, a Naimą, która jest o rok ode mnie młodsza. To ona powinna mieć na imię Jamila – z tą jej małą buźką, manierami księżniczki i włosami blond, przez które przezywaliśmy ją „ruską małpą”, kiedy chcieliśmy doprowadzić ją do wściekłości. Potem, z regularnością metronomu, przychodzili na świat: Szarifa, Ahmad Szah, pierwszy chłopiec, oczko w głowie mamy, Fariba, Laïlama i wreszcie ostatni Suleiman, młodszy ode mnie o siedem lat. Właśnie do niego żywię szczególną sympatię, bo mimo różnicy wieku i – jakoby – mojego silnego charakteru, zawsze był wobec mnie opiekuńczy. W nocy po zamordowaniu Malalaï, i później, aż do naszego wyjazdu z Kandaharu, uparcie nie kładł się spać, żeby mnie lepiej pilnować. Widzę go, jak wczesnym rankiem, z wymiętą twarzą i zaczerwienionymi z niewyspania oczami, z uśmieszkiem w kąciku ust, zdaje się mówić: „No widzisz, nadal żyjesz!”. Kiedy mam zaledwie rok, przeprowadzamy się z Kandaharu w ślad za ojcem, policjantem, któremu minister spraw wewnętrznych zaproponował lepsze stanowisko w Kabulu. Tata pożycza trochę pieniędzy, żeby dla całej naszej rodziny kupić mały biały domek, ze studnią pośrodku ogrodu, z której matka codziennie czerpie wodę do mycia i posiłków. Ponieważ mamy tylko dwa pokoje, rodzice po kilku latach są zmuszeni dzielić swój z moimi dwoma braćmi, natomiast my, dziewczyny, po każdym kolejnym porodzie ścieśniamy się coraz bardziej w naszej izbie, modląc się skrycie, żeby mama rodziła już tylko chłopców. Nasza mała sypialnia tętni życiem, często się kłócimy, przede wszystkim z Naimą, która ma skłonności do rozkazywania i nigdy nie chce pożyczać swoich rzeczy. Mimo wszystko jesteśmy zżytym rodzeństwem. Z wczesnych lat pozostały mi wyłącznie dobre wspomnienia. Kabul mojego dzieciństwa to wielkie miasto o bezładnym wdzięku. Otoczone namiotami nomadów, z ich stadami baranów, i rozsianymi w okolicznych dolinach małymi wioskami, rozciąga się w górskiej dolinie poprzecinanej wysokimi brunatnymi wzniesieniami. Miasto kontrastów. Stary Kabul leży nad błotnistą rzeką o tej samej nazwie, z chatkami ulepionymi z gliny i piaszczystymi uliczkami. Nową część pokrywa szachownica brukowanych ulic, gdzie wznoszą się urzędowe budynki ze szkła i betonu. Ta część stolicy zdaje się należeć do innego świata, świata studentów i mężczyzn w garniturach (którzy wyglądają, jakby zawsze się gdzieś śpieszyli), nowoczesnych restauracji, a także kin. Do kina chodzimy od czasu do czasu, na zmianę, jeśli mamie uda się zaoszczędzić trochę pieniędzy na kupno kilku biletów. Mówiąc szczerze, bardziej niż filmy pamiętam upajający zapach sprzedawanych przy wejściu do sali małych, dymiących szaszłyków zawiniętych w placki z miękkiego ciasta. Za każdym razem, kiedy błagam mamę, żeby kupiła mi chociaż jeden, niezmiennie udziela mi tej samej odpowiedzi: „Jamila, nie mamy pieniędzy na twoje kaprysy rozpieszczonego dziecka”. Cóż, na pociechę szeroko rozwieram dziurki w nosie i pożeram placuszki w wyobraźni. W drodze powrotnej lubię przechadzać się wzdłuż sklepowych wystaw w centrum miasta. Fascynują mnie małe niebieskie kamyki lapis lazuli i zwierzęce skóry, wiszące w kurzu przed ciasnymi kramami. Najbardziej podobają mi się jednak chwile, kiedy ojciec nakłada tradycyjny pasztuński strój i zabiera nas na wielkie narodowe święto. Wydaje mi się wtedy taki piękny, z tym jego orlim profilem, ostrymi rysami grubo rzeźbionej twarzy i nieśmiertelnymi wąsami, które łaskoczą go w dziurki od nosa. Pachnie wtedy przepięknie, mieszanką lawendy i wody kolońskiej, którą skrapiam się po kryjomu, kiedy on jest w pracy i bardzo mi go brakuje. Uwielbiam też przebierać się za niego; kiedy tego nie widzi, wykradam z szafy jego starannie rozwieszony mundur. Mogę godzinami podziwiać odbicie własnej twarzy, trochę za bardzo osłoniętej zbyt dużą czapką. Czy te przebierane seanse są, jak twierdzi matka, źródłem mojego powołania? Czy też po prostu moja wielka miłość do ojca, która popycha mnie, żeby wszystko robić tak samo jak on, a nawet jeszcze lepiej? Po raz pierwszy idę do szkoły, w wieku siedmiu lat, do szkoły dla dziewcząt, zwanej Bayaqi, w Saradji, w starej części Kabulu. W tym samym roku 1973, po zamachu stanu, nasz król Zahir Szah zostaje usunięty z tronu przez swojego kuzyna Muhammada Dauda. Mój kraj staje się republiką, co w niczym nie zmienia mojej codzienności. Jestem dobrą uczennicą, pilną i zdyscyplinowaną, często w pierwszej trójce, i zawsze umierającą ze wstydu, kiedy na koniec roku szkolnego zdarzy mi się spaść kilka miejsc niżej. Przedmioty, do których mam predyspozycje, to nauki ścisłe: matematyka, fizyka, biologia… Moim zdaniem reguły i formuły, skostniałe w ich niewzruszonej logice, dają poczucie bezpieczeństwa. Jednak w przeciwieństwie do tego, o czym marzą koleżanki – wszystkie chciałyby zostać lekarzami albo profesorami – nie widzę siebie na długich studiach, a jeszcze mniej siedzącej za jakimś biurkiem. Mam inne ambicje. Od kiedy pamiętam, zawsze chciałam być policjantką. Nigdy nie miałam cienia wątpliwości – byłam do tego stworzona. Rodzinna anegdota mówi, że jako małe dziecko dostawałam ataków wściekłości, kiedy moje koleżanki, zmęczone ciągłym odgrywaniem czarnych charakterów, na próżno próbowały zamienić się ze mną rolami. Przez to moje usposobienie pewien buntujący się chłopiec został nawet pewnego dnia odwieziony do szpitala. Ta historia obiegła dzielnicę i moja biedna mama przez dobry tydzień nie ośmielała się wychodzić z domu. Pamiętam, jak tego wieczoru powiedziała do taty: – Przy takim temperamencie trzeba ją będzie szybko wydać za mąż. Wtedy się uspokoi… (…)