Pobierz PDF - Racjonalista TV

Transkrypt

Pobierz PDF - Racjonalista TV
Ordynacja
większościowa,
w
szczególności w wariancie polegającym na wyborze posłów w
jednomandatowych okręgach wyborczych, ma w naszym kraju wielu
zwolenników. Paweł Kukiz uczynił tego postulatu główny temat
swej kampanii prezydenckiej.
Jakiś czas temu doszedłem do
wniosku, że dla wielu z nich ten sposób wyboru reprezentantów
jest pewnym fetyszem. Niektórzy sprawiają wrażenie jakby
sądzili, że wprowadzenie JOW byłoby panaceum na wszelkie
bolączki polskiej polityki. Czy mają rację?
Myślę, że prostej odpowiedzi na tak radykalnie postawione
pytanie nie ma. Warto zatem przyjrzeć się poszczególny
twierdzeniom dotyczącym ordynacji FPTP (first past the post
czyli the winner takes it all) i zweryfikować ich prawdziwość.
Z racji zainteresowania polityką brytyjską staram się uważnie
śledzić kampanię do Izby Gmin, gdzie JOWy obowiązują – myślę,
że klika obserwacji przeze mnie poczynionych będzie pomocnych
w próbach odpowiedzi.
Przeciwnicy ordynacji większościowej twierdzą, że jest ona
nieproporcjonalna, zaś zgromadzenia według niej wybrane
niereprezentatywne dla przekroju poglądów istniejących w
elektoracie. Jest to zarzut prawdziwy, co doskonale ilustruje
historia wyborów w Wielkiej Brytanii. W wyborach do Izby Gmin
w roku 1983 Partia Pracy otrzymała 27,6% głosów, zaś sojusz
Partii Liberalnej i Partii Socjaldemokratycznej (który klika
lat później zjednoczył się w jednolitą partię Liberalnych
Demokratów) 25,4%. Nie jest to różnica wielka. Wielka była
natomiast różnica w liczbie obsadzonych mandatów – laburzyści
zdobyli ich 209, zaś Sojusz zaledwie 23. Po prostu tak a nie
inaczej rozłożyło się poparcie w okręgach wyborczych.
Zwycięzca ubiegłorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego
czyli eurosceptyczna Partia Niepodległości Zjednoczonego
Królestwa zdaje się być poważnym bytem na scenie politycznej,
ale wcale nie jest wykluczone, że z analogicznych przyczyn
otrzyma zaledwie kilka mandatów.
Oczywiście w ordynacji proporcjonalnej za pomocą progów
wyborczych czy zwłaszcza różnych metod przeliczania głosów na
mandaty uzyskać można bardzo rozmaite rezultaty z takiej samej
liczby głosów – np. krzywdzące lub na odwrót –
dowartościowujące małe partie. Należy też zaznaczyć, że przy
ordynacji proporcjonalnej zazwyczaj konieczne jest zawarcie
powyborczej koalicji. Bardzo często mniejsze partie, jeżeli
ich głosy są konieczne do uzbierania większości, otrzymują
wtedy wpływy nieproporcjonalnie duże wobec ich rzeczywistego
poparcia. Może więc po prostu idealnej ordynacji nie ma.
JOWy zapewniają przynajmniej stabilność rządów – głosi kolejne
twierdzenie na ich temat. Otóż nie jest to prawda, choć przez
długi czas była. Dopóki brytyjskie życie polityczne opierało
się na konkurencji Partii Konserwatywnej z Partią Liberalną, a
potem z Partią Pracy rzeczywiście raz władzę zdobywała jednak
formacja, raz druga, zaś Parlament „zawieszony”, czyli taki
gdzie nikt nie ma większości był rzadkim zjawiskiem. W 2010
jednak konieczne było zawarcie koalicji konserwatystów z
liberalnymi demokratami. Obecnie gra toczy się między aż
sześcioma poważnymi siłami politycznymi – oprócz
konserwatystów i laburzystów także liberalnymi demokratami,
szkockimi nacjonalistami z SNP, eurosceptykami z UKIP i
Zielonymi. A dodajmy do tego nacjonalistów walijskich czy
ugrupowania regionalne z Irlandii Północnej. Co najmniej
równie ciekawe co same wybory będą próby zbudowania po nich
stabilnej większości parlamentarnej. Kiedy piszę te słowa
najbardziej prawdopodobny jest rząd Partii Pracy wspierany w
Parlamencie przez SNP, choć możliwe są tez inne konfiguracje –
np. gabinet torysów zależny od poparcia UKIP. Jak widać
konieczność układania się w ramach koalicji (choć w przypadku
UK liderzy wielkich partii wykluczyli zawarcie wymienionych
powyżej koalicji, deale parlamentarne to inna sprawa) to
przypadłość nie tylko systemu proporcjonalnego.
No ale może przynajmniej ordynacja większościowa przyczyni się
do odpartyjnienia polityki, w końcu głosuje się na konkretną
osobę, a nie na szyld partyjny. Otóż nieprawda. Ilu jest tych
mitycznych „kandydatów niezależnych” w Izbie Gmin? Jakoś ich
nie widać. Głosuje się na konserwatystów czy laburzystów
właśnie dlatego, że są kandydatami swych partii. Kandydaci
nieraz spotykają się z uwagami wyborców, że chociaż im się
podobają, nie otrzymają ich głosu, bo ci nie chcą, by
premierem został lider danej partii. Kiedy w trakcie kadencji
dwóch posłów konserwatywnych zmieniło barwy na UKIP, odbyły
się wybory uzupełniające (które obaj startując pod nowym
szyldem wygrali). Więź posłów z partią jest oczywista,
bynajmniej nie są oni jakimiś wolnymi elektronami.
Większych różnic nie ma też w komforcie w jakim mandaty
zdobywają faworyci partyjnych central. Między „biorącymi
miejscami na listach” a „bezpiecznymi miejscami” (wystawienie
w JOWie, gdzie zdobycie mandatu przez daną partię jest pewne)
nie ma większej różnicy. Ba, to nawet w ordynacji
proporcjonalnej wyborca ma większość możliwość „wycięcia”
nielubianego kandydata ze „swojej” listy (vide perypetie
Mariana Krzaklewskiego w wyborach do Parlamentu Europejskiego
2009 r.).
Czy oznacza to, że okręgi jednomandatowe nie mają zalet?
Oczywiście że mają! Przede wszystkim bycie posłem wybranym w
jednomandatowym okręgu to jednak większa odpowiedzialność –
zarówno przed wyborcami, jak i swoim ugrupowaniem. Niby partia
może przenieść skompromitowanego posła do innego okręgu,
jednak wydaje się, że lokalna komórka partyjna mogłaby wtedy
protestować. To już nie „wkład” w gotową listą, tylko kandydat
na sukces którego lokalni działacze będą pracować – muszą więc
go akceptować. No i ci kandydaci naprawdę wyciskają z siebie
siódme poty podczas prowadzenia kampanii. Oczywiście nie ci z
„bezpiecznych” okręgów – ale oni udzielają się wtedy w
kampaniach koleżanek i kolegów. U nas politycy aż tak nie
starają, bo nie mają tak dużej i bezpośredniej motywacji –
mogą zawsze liczyć, że „lokomotywa wyborcza” pociągnie,
natomiast w ordynacji większościowej faktycznie może się w
teorii liczyć każdy glos
A same „bezpieczne okręgi”. Cóż, są bezpieczne, bo sami
mieszkający w nich wyborcy tego chcą. Pojedynczy głos niby nic
nie znaczy (jak wyżej zaznaczyłem – może znaczyć), ale setki
czy tysiące takich głosów już tak. Teoretycznie mieszkańcy
mogą w każdej chwili przestać popierać faworyta i wówczas
okręg przestanie być „bezpiecznym”.
W ordynacji większościowej tracą sens bytu formacje odwołujące
się do jednej grupy społecznej czy skupiające się na tylko
jednej sprawie. Platformie ni wystarczyłoby już „powstrzymanie
PiSu przed dojściem do władzy”, a PiSowi „badanie katastrofy
smoleńskiej” czy „walka z ideologią gender”. Żeby myśleć o
sprawowaniu władzy, formacje musiałyby skutecznie odwoływać
się do jak najliczniejszych i najróżniejszych grup elektoratu.
Partie nie byłyby raczej jakimiś ideologicznymi sektami, ale
szerokimi obozami pełnymi różnorodnych, nie zawsze tożsamych
nurtów – jak są nimi partie amerykańskie czy brytyjskie, a w
sumie i francuskie obozy polityczne. Nieskuteczny,
przegrywający kolejne kampania lider byłby w końcu obalany
przez frondy w łonie własnej formacji.
Wydaje mi się, że właśnie w wymuszeniu powstania sprawnych,
szerokich i inkluzyjnych aparatów partyjnych tkwi największa
potencjalna szansa związana z wprowadzeniem JOW. Uważam za
nieporozumienie łączenia postulatu zmiany ordynacji z retoryką
antypartyjną. Myślę, że wyniko to z tego że Polakom słowo
„partia” wciąż źle się kojarzy. Po części wynika to zapewne z
konotacji, jakie niosło ono w czasach PRL, a po części z tego
że i obecne partie jakieś szczególnie udane nie są. Tak się
jednak składa, że partie polityczne to podstawowe narzędzie do
wpływania na życie publiczne w systemie demokratycznym. Jeśli
nie podobają nam się partie, zmieniajmy je od środka lub
zakładajmy własne. Może w systemie opartym o ordynację
większościową będzie to przynosiło bardziej obiecujące
rezultaty?
Czy w Polsce należy wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze?
Na to pytanie każdy powinien odpowiedzieć sobie sam. Moim
zdaniem taki eksperyment mógłby wymusił wykształcenie się w
Polsce zupełnie nowych nawyków politycznych i na dłuższą metę
mógłby okazać się korzystny. Ale jestem świadom wielu efektów
ubocznych, jakie mogłoby to przy okazji pociągnąć. Z pewnością
nie należy też spodziewać się żadnego odpartyjnienia i
„obetonowania” sceny politycznej. Przeciwnie, może dojść do
jej całkowitego zabetonowania, choć może na zdrowszych
zasadach i według racjonalniejszych kryteriów. Z całą
pewnością nie będzie też tak, że po zmianie systemu wyborczego
na JOW wszystkie problemy naszego kraju znikną jak odjęte
czarodziejską różdżką.