Eureka - Ewa Kubiak

Transkrypt

Eureka - Ewa Kubiak
Ewa Kubiak
Eureka
Dla mnie światło słoneczne jest tylko jednym z tych niejasnych wspomnień; wiem, że
istniało, ale trudno mi w to uwierzyć. Wiem, że dawało ciepło, rozjaśniało włosy, wysypywało
piegi i karmelizowało skórę, ale jak to było z nim naprawdę wiedzą tylko starsi ludzie, pogrążeni
dzisiaj w kurzej ślepocie albo depresji. Nie chcą rozmawiać o przeszłości wcale, albo są na jej
temat podejrzanie entuzjastyczni. Mówią o tamtych czasach z histeryczną nostalgią, tak jak ja
będę pewnie kiedyś mówiła o dzisiaj, które akurat w tym momencie nie jest warte nawet
wstania z łóżka.
Pamiętam już tylko resztki słońca; dłubiące mi w oczach pojedyncze i tępe promyki,
przedłużenie palca mojej matki, która kazała mi w nie patrzeć aż do pierwszych, oślepiających
łez i przebywać latem na dworze do zachodu tej nędznej czerwonej kulki, często do późna,
chociaż byłam już bardzo zmęczona. Siedziałam na kocu pod blokiem z moimi lalkami i
plastikowym zestawem do obiadu i ziewałam na szerokość tego znienawidzonego krążka,
głównego dania każdego szarego dnia. Mogłabym go z łatwością połknąć, gdybym tylko była
bliżej i gdybym chciała. Czasem zasypiałam na ławce albo na balkonie, aż w końcu, po zmroku,
mama zanosiła mnie do łóżka. Słońce wstawało już wtedy późno i na wysokość najwyżej taką,
jaką w latach swojej świetności osiągało około godziny piątej po południu. Potem zachody były
już coraz szybsze, pomimo wakacji i lipca. Wtedy chciałam być na dworze dłużej, bo byłam już
starsza, ale mama z kolei nie pozwalała mi włóczyć się po ciemku, bo w czasach jej młodości po
ciemku oznaczało noc. Denerwował mnie ten brak konsekwencji, ta rodzicielska nielogiczność.
Żałowałam, że nie korzystałam lepiej z tamtego dziecięcego więzienia mnie na wolności, że nie
całowałam kolegów, którzy wyglądali w tej krwawej poświacie jak dzicy Indianie, że nie paliłam
papierosów, żarzących się własnym światłem i że ledwo co spróbowałam wina z prawdziwych
winogron.
W pewnym okresie mama trudniła się już tylko szykowaniem przetworów; smażyła dżemy,
zaprawiała ogórki, cukinię i paprykę. Gotowała, bo później miało być dużo trudniej o owoce i
warzywa, miały być drogie oraz chore. I są. A będzie jeszcze gorzej. Cena kukurydzy jest jak za
kolbę złotych zębów; warzywniaki mają jubilerskie ceny. Pomidory są anemiczne, blade i
wielkości śliwek. Śliwek już chyba nie ma. Wiele kwiatów w ogóle nie kwitnie. Teoria Einsteina o
pszczołach być może by się sprawdziła, ale hodowla uli przeniosła się do elektrycznych piwnic,
nie pozwalając naturze na weryfikację nauki. Podobno pszczoły są teraz jednym z najbardziej
opłacalnych biznesów. To, albo montaż wielko-powierzchniowych szklarni. Jadąc krajowymi
drogami zamiast pół i łanów zbóż można podziwiać rozświetlone, szklane osiedla zamieszkałe
przez rośliny uprawne i pokurcze warzyw, które są produktem luksusowym, w przeciwieństwie
do marnych podróbek laboratoryjnych bez smaku i wartości odżywczych, ale za to o kolorach
jak odbitki od Kodaka, równie nierzeczywistych, co irytujących. Za czasów resztek słońca,
miałam ścisły zakaz otwierania jakichkolwiek słoików, bo były na okres nędzy, za to na
śniadania, obiady i kolacje mama podawała sterty warzyw gotowanych na parze, duszonych,
smażonych, pieczonych albo gotowanych. Wydawała wszystkie pieniądze na bawełniane i lniane
ubrania we wszystkich rozmiarach, nawet niemowlęce, na wypadek, gdybym kiedyś miała mieć
dzieci. Powtarzała, że „potem to będziemy chodzili ubrani w worki foliowe”. Ciągle o tych
workach. Będziemy jeść plastik, będziemy pić ropę.
Duży pokój szybko stał się spiżarnią. Mama troskliwie nie wyrzuciła książek, bo jednak
papier i edukacja, ale pochowała je w kartony, a na półkach, a potem już na podłodze stawiała
tylko słoiki i weki. Piramidy rosły, ale nie groziły zawaleniem, bo mama kleiła je jeden do
drugiego taśmą, a wszystko to przycumowane było na amen do podłogi. W końcu między
zaprawami z dyni, konfiturami śliwkowymi i wiśniowymi, wzdłuż marynowanych papryk z
pieprzem, suszonych pomidorów i kupnych puszek z konserwami turystycznymi, sardynkami,
śledziami w oleju, fasolami, groszkami i kukurydzami pozostały tylko wąskie korytarze, którymi
można się było bezpiecznie poruszać po mieszkaniu.
W moje osiemnaste urodziny pojechałyśmy nad morze, żeby poopalać się w styczniowym
słońcu. Umiałam docenić znaczenie tego prezentu, chociaż byłyśmy szczelnie okutane w szale i
czapki, zza chmur przezierała tylko wąska wstęga martwego i zimnego światła, a mama płakała.
26 czerwca dwadzieścia lat temu, całkiem jak przewidzieli astrologowie, słońce zabłysło
słabym płomyczkiem, jak świeczka na roratach w ciemnym kościele na dokładnie 1,2 sekundy,
po czym ostatecznie zgasło. Od tego czasu 26 czerwca obchodzony jest ogólnoświatowy dzień
Słońca i Thomasa Alvy Edisona, który miał szczęście nie dożyć właściwej wagi swojego
wynalazku.
Pomimo wiecznej ciemności, ulice nie wyglądają po prostu tak jak kiedyś nocą. Widziałam
na filmach te światła wielkiego miasta; Las Vegas podobno straciło znacznie na popularności, bo
teraz wszędzie tak wygląda, nawet gorzej, bo jeszcze ten hałas. Brak energii słonecznej znacznie
rozwinął przemysł świetlno-neonowy. Na co większej ulicy znajdują się sztuczne słońca;
świetliste kule rozjarzone na żółto, podobno całkiem wierne oryginałowi, tylko o
nieporównywalnie mniejszej skali, rzecz jasna. Niektóre świecą na biało, inne na kolorowo,
jeszcze inne zgodnie z rzeczywistością są przepalone. Znaki drogowe były kiedyś blaszane, miały
najwyżej odblaski. To samo z szyldami sklepów, z nazwami ulic a nawet reklamami – istniały w
formie papierowych plakatów. Teraz wszystko musi się świecić, mrugać na kolorowo. I
wszystkie te światła wydają dźwięki. Na tym polu odbywa się najostrzejsza konkurencja – już
nie na waty, ale na decybele. Wszystko to razem tworzy oszałamiającą bryłę dźwięku, z którego
nic konkretnego nie da się usłyszeć, bo są to opływające człowieka fale hałasu, drgające w rytm
kroków, unoszące się nad ulicami w nieustającym przypływie. Słychać je nawet z mieszkań,
nawet przy zamkniętych oknach. Niezbędnikiem pozwalającym zasnąć najwrażliwszym i
odpornym na przystosowanie się do nowych warunków, ludziom starszym i chorym, są ścieżki
dźwiękowe z zapisem zintensyfikowanego bezdźwięku - z głośną ciszą przytłumiającą uliczny
hałas. Bo jakakolwiek forma afonii jest kolejną rzeczą, której oprócz słońca pozbawiona została
ludzkość. Cisza jest najczęściej odtwarzanym utworem nie tylko wśród cierpiących na
bezsenność, ale też wśród kierowców, uczniów, pieszych, a stacje radiowe grają ją w krótkich i
regularnych odstępach.
Pomimo braku słońca, światło oślepia. Trudno znaleźć ciemną uliczkę, żeby potajemnie
obalić butelkę wina ze sztucznych jabłek, zgasić skutecznie światło przy biurku, żeby w
straszliwej ciemności obejrzeć stary horror o czarnej krwi tryskającej pod osłoną nocy. W
pragnieniu ciemności na tym – przecież czarnym – świecie, ludzie mogą najwyżej schować się
pod kołdrą, zamknąć oczy i włączyć sobie Ciszę. Podobno najlepiej znoszą to Skandynawowie.
No więc te wspomnienia o słońcu które mam, są raczej mgliste, bo przez większość mojego
życia było ono już niedysponowane, raczej śmieszne i tak naprawdę nie rozumiem tego
zachwytu nad jego zachodami, nieudolnymi i ciemnymi. Jedynym słońcem które znam, jest to ze
starych filmów padające w ciemność z oka projektora w moim pokoju. Na starych filmach
wygląda ono naprawdę dobrze, ale może to tylko efekty specjalne. W końcu teraz też wszystkie
filmy kręci się niby w pełnym słońcu, parki są rozświetlone, szmaragdzą się liście, błyszczy
woda, laski się opalają w bikini na plaży, a sensacyjne produkcje są głównie o tym, jak superbohater ratuje słońce i najczęściej mu się to udaje, zwłaszcza w amerykańskich produkcjach.
Myślę, że te stare filmy też mogły być podrasowane, przynajmniej na miarę ówczesnych
możliwości. Ja jestem dzieckiem neonów i latarni, dobrze się czuję w tej jasności-ciemności.
Miasto, które zawsze śpi zobowiązuje mnie do tego samego i tak jest dobrze.
***
Żyjemy w czasach epidemii depresji. Kiedyś ludzie częściej wychodzili z domu i się dobrze
bawili. Nie wiem. Najlepsza zabawa mojego życia to ta z koca pod blokiem, a przecież pamiętam,
że wcale nie było tak fajnie. Powszechne jak niegdyś psychoanaliza są terapie solarne, które
polegają na wytwarzaniu energii słonecznej z energii wewnętrznej pacjenta w ciemnym
gabinecie terapeuty. Masa szarlatanów zbija na tym fortunę, bo liczba samobójstw jest
zastraszająca. Moja koleżanka z ławki była jedną z pierwszych. Rzuciła się pod pociąg; uderzenie
było tak silne, że jej szczątki leżały rozrzucone na kilkuset metrach. Ich zbieranie trwało dwa
dni. To wtedy zaczęłam stopniowo oddalać się od dziejących się obok mnie wypadków i z coraz
większym zainteresowaniem oglądać wersję świata wyświetlanego na czerwonym tle
wewnętrznych części moich powiek. Po koleżance z ławki było jeszcze kilka zbliżonych
przypadków, a potem zaczęliśmy się z grubsza przyzwyczajać, dopóki nie chodziło o najbliższą
rodzinę. Więc kiedy ja też, od pogrzebu do pogrzebu odprawianego przy świeczkach z
aromaterapii, od żarówek energooszczędnych po „naturalne” firmy The Sun is Up, pomiędzy
jedną nocą a kolejną, powoli wpadałam w głęboki cień depresji, moja nieufna matka postanowiła
odkładać pieniądze nie na prawdziwe warzywa, a na pseudoterapię.
Matka jest jedną z nielicznych osób, których nie dotknęła chroniczna depresja. Ona zawsze
na przekór wszystkim okropnym zdarzeniom zachowuje zdrowy rozsądek i pogodę ducha w
granicach wyżej wspomnianego. Jest bardzo zdrowa psychicznie, co na ogólnym tle mojej
rodziny powinno właściwie uchodzić za zaburzenie w ramach odstępstwa od chorej normy.
Zawdzięcza to prawdopodobnie temu, że jest katolicką czarownicą i mieszka na wsi otoczona
przez cmentarzysko swojego dawnego ogrodu, który wciąż pielęgnuje na jakichś nowych,
czarnych zasadach. Pamiętam jak jeszcze za czasów słońca, kiedy miałam może z osiem lat,
poszłyśmy na mokradła koło stawu sąsiadów, żeby zebrać czarcie żebro – ziele, które miało
pomóc na moje dziecięce migreny, a które swoje specjalne właściwości osiąga dokładnie 15
sierpnia, w dzień wniebowstąpienia matki boskiej zielnej. Potem czezło, a zerwane po
piętnastym i użyte groziło szaleństwem. Wypełniłyśmy naparem z ziela kilka misek, w których
kolejno moczyłam schorowaną głowę. Płyn w każdej kolejnej misce czerniał i gęstniał po użyciu,
a w ostatniej została już tylko smolista i lepka maź. Wszystko to trzeba było wylać w miejscu, w
które nikt nie chodzi, bo ten brud to była moja choroba, która mogła zaatakować kogoś kto w by
w nią wdepnął.
Moja matka wierząc w rytualno-zielne kuracje, pomimo świadomości koniunktury terapii
solarnych, uznała je widocznie za sensowne i w końcu pewnego wczesnego, jesiennego poranka
zwleka mnie z łóżka i prowadzi aż na drugą stronę ulicy do sutereny w której dawniej mieścił się
warzywniak. Jest to wycieczka na którą potrzebuję wizy w postaci butów i kurtki, wycieczka co
najmniej zagraniczna, biorąc pod uwagę moje zwyczajne wyprawy, nie dalsze niż do łazienki czy
lodówki.
Tak naprawdę jest mi wszystko jedno gdzie się znajduję, dopóki nie muszę wykonywać
zwielokrotnionych posunięć kończyn wprawiających mnie w ruch inny niż przewracanie się z
brzucha na wznak, utrzymywać pozycji pionowej albo otwierać ust w celu emisji dźwięku. Jeżeli
chodzi o cele spożywcze, jestem bardzo żywotna. Mój przełyk pracuje z pasją i pełnym
zaangażowaniem nad pochłanianiem pokarmu. Bez wytchnienia ruchem dżdżownicowym
przesuwa jedzenie w stronę wiecznie głodnego żołądka. Dogłębne nienasycenie. Gorzej jest z
metabolizmem. Obżeram się wszystkim, co tylko matka mi poda, a głównie tym, co sama sobie
przynoszę z kuchni, bo zaniepokojona moja tuszą mama, wydziela mi już posiłki i karmi tylko
przetworami z lepszych czasów albo pieczywem czerstwym od razu po wyjęciu z pieca. W
chwilach euforii i siadu prostego, krwi wpompowanej gwałtownie do głowy, następuje akcja:
zamawiam dostawę jedzenia ze sklepu dwa piętra pode mną. Widzę jak młody sprzedawca,
patrzy na mnie z obrzydzeniem wyraźnie rysującym się pomimo grzywki, która przecież
zupełnie zasłania mu twarz. Przynosi mi pod drzwi plastikowe torby chrupek glukozowofruktozowych, cukierki aspartamowe, ciastka o smaku sorbitolu i colę zero. Zjadam i wypijam
wszystko, zanim mama przyjdzie z pracy z upolowaną na piwnicach natką trupiej pietruszki.
Muszę, inaczej by wyrzuciła. Po takim posiłku zwykle wpadam w stupor i nie chce mi się nawet
wstać do łazienki, żeby zrobić miejsce na więcej. Przycumowanie po godzinach sennej żeglugi do
zimnego lądu bezkresnej podłogi, jest jak niebezpieczna wyprawa w nieznane. W pokoju
ciemność kwitnie bujnie, a składają się na nią wszystkie jej odcienie, od ciemnej szarości po
egzotyczny gatunek głębokiej czerni. Matka pielęgnuje ten nocny ogród za pomocą ciężkich stor,
zakurzonych, bo nie odsłanianych od miesięcy, które nie przepuszczają odblasku neonu
mrugającego na zielono tuż pod moim oknem. Cisza jest uprawiana poprzez wytapetowanie
ścian i okien dźwiękoszczelnym materiałem, prawie tak popularnym jak utwór Cisza. Po
przedarciu się do łazienki przez gąszcz niebezpiecznych cieni, rzucanych przez meble i stosy
porozrzucanych po pokoju ubrań, wysikuję idealną słomkę moczu tak złocistego, jakby
pochodził ze świetlanych pól pszenicznych, a nie z moich zapuszczonych trzewi.
Schody do gabinetu lekarskiego prowadza w doł, do piwnic. Okna i drzwi tego przybytku sa
okratowane, co z miejsca dodaje mi otuchy, bo wyglądają jak ostatnia twierdza, jak przyjemne
więzienie w którym natychmiast mam ochotę zostać zamknięta na dożywocie, z którego nie
będzie mnie tak łatwo wyciągnąć jak z łóżka. Na żelaznych drzwiach wisi ksero z nazwiskiem
terapeutki, doktor Ewa Kubiak. Stoimy i pukamy, bo o ironio, pomimo hałasu doktor Kubiak nie
dorobiła się dzwonka do drzwi. Po dłuższej chwili otwiera nam kobieta około sześćdziesięciu lat
i od razu czuję do niej sympatię, kiedy widzę, że centralne miejsce w jej gabinecie zajmuje
niezasłane łóżko. Zresztą może to nie sympatia, tylko po prostu zrozumienie.
Doktor Kubiak patrzy na nas wzrokiem znudzonym, ale jednocześnie zdecydowanym. Jest
to wyraz twarzy z którym wykonuje się obowiązki, które wiadomo, że nie mają sensu, ale z
czegoś trzeba żyć. Mówi, że na jednej sesji to się nie skończy, że jej metoda przypomina trochę
medytację, a ta wymaga czasu, koncentracji i systematyczności. To mówiąc sięga po papierosa z
atestem oryginalnego tytoniu, co już daje nam wyobrażenie o cenie terapii i co przygnębia nieco
matkę. Spotkanie palacza, który w dodatku nie pali elektrycznego papierosa, jest już dzisiaj nie
lada rzadkością, a samo palenie jednym z bardziej wyrafinowanych sposobów umierania. Doktor
zaciąga się, aż oczy występują jej z czaszki i mówi na wydechu:
- Chciałabym porozmawiać z … - zerka w komputer - z córką. W cztery oczy.
- Dobrze, zaczekam na zewnątrz – matka wstaje skwapliwie, przyzwyczajona już do tego
fragmentu spotkań z wszelkimi terapeutami.
- Nie trzeba – doktor obrzuca ją krótkim, pobłażliwym spojrzeniem, trochę jakby opędzała
się od komara, które ostatnio są plagą – Poradzimy sobie same.
Mama przytakuje niezdecydowana w taki sposób, że od razu wiadomo, że będzie
podsłuchiwać pod drzwiami, po czym niezdarnie wychodzi z gabinetu. Właściwie trudno to
pomieszczenie nazwać gabinetem, bo oprócz niby-lekarskich akcesoriów są tu stosy gazet, nielekarskich książek, ubrania przerzucone przez krzesła i prywatne zdjęcia zatknięte za mętne i
ślepe lustro.
Doktor wygląda na zmęczoną i nie zanosi się na to, żebyśmy miały zacząć cokolwiek. W
końcu gasi drugiego papierosa i z szafki w biurku wyjmuje coś, co przypomina zwykłą lampkę
biurkową, tyle, że z czasów słonecznych, na zwykłą żarówkę.
- Podłącz to tam – rzuca kabel i wtyczkę w moją stronę, wyciąga lusterko kieszonkowe i
ogląda czubek swojego nosa. - Nie mam już żadnego piega – mówi wyjaśniająco i jakby z żalem –
Za stołem.
W końcu znajduję wyrwane ze ściany gniazdko we wskazanym przez nią kierunku.
- Podłączyłaś? Posiedź chwilę pod tą lampą, niektórym to pomaga.
Wpatruję się w ciepłe światło sączące się spod szerokiego klosza. Trochę to trwa, staram
się skupić i w końcu od tego uporczywego patrzenia, lampa zamienia się w jakiś absurdalny
przedmiot, którego już nie rozumiem. Przypomina mi się smak brudnych firanek u mamy, a
może to jest zapach, takie słone i nagle czuję, że znowu chcę umrzeć. Wtedy żarówka przepala
się z sykiem.
- Poszła? – Kubiak przypomina sobie o mnie – Trudno, to i tak nieważne. Ta lampa to taki
pic dla luksusowo chorych i z matkami, które nie chcą wyjść. Naświetlenia żarówką OSRAM i
masaż gałki ocznej wiązką laserową, którą mam przy breloczku od klucza dają efekt placebo
działający w 90 procentach przypadków. Resztę odsyłam do konkurencji. Chodź – wykonuje
gest, który ma być zapraszający i otwiera drzwi prowadzące w głąb sutereny.
Gabinet Kubiak jest jednocześnie jej mieszkaniem i szpitalem, albo czymś w rodzaju
poczekalni dla chorych, w której przebywają czekając na wyzdrowienie. Jestem typem
człowieka, który lubuje się w najkrwawszych horrorach, wybebeszaniu na stole operacyjnym i
oglądaniu zwłok w otwartej trumnie, ale mdleję gdy pobierają mi krew. Dlatego pacjenci pani
doktor nie robią mi dobrze na żołądku, ani na żadnym innym ogranie. Są to ludzkie szczątki
obleczone w złej jakości ciało. Jeden z mężczyzn drzemiący przy okratowanym oknie
przypomina kruchą i bladą wydmuszkę. Na widok tych ludzi czuję się nagle o wiele lepiej, niż
jeszcze przed chwilą, siła kontrastu prawie wykrzywia moje usta w szczerym uśmiechu - jestem
zdrowa, świetna terapia! Ta szarada wydaje mi się coraz bardziej interesująca. Jest jasne, że
Kubiak nie wie co robi. Opowiada, że studiowała malarstwo i że jej teoria ma podłoże
kolorystyczne i polega mniej więcej na tym, że zintensyfikowana żółć poprzez swoją barwę musi
wytworzyć najpierw fizyczne ciepło, a potem światło. Jest to jawny absurd, więc chcę zwrotu
kasy, ale najpierw pooglądam sobie ten gabinet kuriozów, który tu sobie zorganizowała.
Kiedy wręcza mi pojemnik do badania moczu, staje się jasne, co jest źródłem żółci z którą
tak intensywnie pracuje. Spodziewam się morfologii, ale to ją nie interesuje. Każe mi nasikać do
pojemnika i przynieść go do laboratorium, w którym zamiast zapachu środków odkażających
uderza mnie ostry i gryzący zapach uryny różnej daty. Stojaki z probówkami pełnymi moczu pną
się aż pod sufit, stojąc w porządku kolorystycznym na stole pełnym zawijasów z kruchego szkła i
innego laboratoryjnego sprzętu. Paleta rozpoczyna się od chorobliwej pomarańczy, przez
dojrzewającą pod ledowymi żarówkami cytrynę, kolor rozcieńczonej lemoniady, po blade
popłuczyny, za którymi stoi już tylko przezroczysta ciecz. Doktor Kubiak badająca mocz
wszystkich swoich pacjentów regularnie, zaobserwowała, ze każda kolejna porcja jest bledsza
od poprzedniej, a pacjenci których trzyma w izolatkach - pozbawieni nie tylko słońca
słonecznego, ale w ogóle światła - przynoszą jej już tylko wodę. Na widok mojego pojemnika nie
kryje poruszenia; z miejsca zabiera się do pracy i jest wyraźnie podniecona.
- To może być to! Istnieje ścisła zależność między żółcią moczu a nasłonecznieniem. Pracuję
nad wytrąceniem z moczu moich pacjentów żółtego pigmentu tak intensywnego, że nastąpi
samozapłon.
Badania na rybach głębinowych jej nie wyszły. Zamówiona przez Internet Malacosteus
niger z nadmiernie rozwiniętym narządem wzroku i zdolnością do bioluminescencji, co prawda
nie pękła w transporcie przez skok ciśnienia, ale z powodu braku planktonu i brudów z dna
morza przeżyła tylko dwie godziny. Prawdopodobnie wieźli ją tu w jakichś antybiotykach albo
konserwantach, a może wanna pani doktor jest za płytka. Tak, możnaby ją spuścic w toalecie, ale
ona się raczej się nie zmieści, a po śmierci już nie chce pęknąć. Została zatem teoria oparta na
żółcieni indyjskiej, której pigment otrzymywano niegdyś z moczu krów. Kubiak nie posiada
rzecz jasna dostępu do liści mango, które były dietą tamtej trzody, ale i tak decyduje się postawić
na siki i czekać aż w jej kolekcji pojawi się kombinat koloru i konsystencji, który będzie
odpowiadać jej poszukiwaniom.
- Tą żółcienia najlepiej malowało mi się światło – wyznaje.
Nie słucham tej wariatki, która miesza swoje teorie z moczem pacjentów, a jedyne światło
na jakie może sobie pozwolić to najwyżej symbol żarówki z dymków komiksowych. Oprócz jej
pokątnych działań jest tylko półmrok i moje zażenowanie, które szybko traci na sile i przechodzi
w zobojętnienie, zbyt ciemne, żebym mogła dalej kontynuować rozmowę, czy chociaż słuchać jej
wywodu, który osadza się mętnie na dnie probówki z czymś świetlanym, co błyska obiecująco.
Czuję, że blat o który się opieram ciepleje i pocą mi się ręce, które kurczowo o niego opieram,
żeby nie upaść, skoro moje gałki oczne już dawno penetrują głąb czaszki w rozlazłym połśnie. U
mnie w głowie jest już zdrowie i dobra pogoda, nic mnie nie obchodzą jej eksperymenty, jestem
wyleczona. To laboratorium służy mi najwyżej jako senna scenografia kuchennego blatu, na
którym kroję prawdziwe oliwki o których tylko czytałam i oglądam arbuza, których podobno w
ogóle już nie ma i wrzucam je do sałatki z włosów Kubiak, która szturcha mnie mocno,
podłamuje mój łokieć i każe mi patrzeć w światło.
Zrobiła je. Podobno prawdziwe, słoneczne. Z pacjentów. Jak spałam. Z resztek słońca
poukrywanych po ich starczych ciałach, ze starych słonecznych złogów. Ja nie mogę potwierdzić,
że to autentyk, bo się nie znam. Jak dla mnie jest OK, parzy w skórę, obserwuję ramię, czy nie
pojawią się piegi, ale to się chyba tak szybko nie dzieje. Coś musi być na rzeczy, bo do
laboratorium schodzą się pacjenci-lunatycy jakby ktoś im nagle podłączył prąd. Oni są starzy,
więc raczej się nie mylą. Ja tylko nadstawiam rękę i patrzę. Tych ludzi jest coraz więcej,
wdzierają się do środka gwałtownie, tłuką szkło i są motorycznie niesforni po całych miesiącach
siedzenia bez ruchu w poczekalni. Kubiak się cieszy, ale też niepokoi, chce jednak zachować
piony i poziomy pomieszczenia, ale tu panuje tylko ruch, pęd i euforia. W końcu pojawia się też
facet-wydmuszka, szturmuje całe to szkło bezładnie, zupełnie zafiksowany na wątłym światełku
iskrzącym się na dnie probówki, przedziera się przez wszystkie szklane spiralne konstrukcje,
chce się ogrzać, chce oślepnąć tak normalnie, chociaż na chwilę, chce się cofnąć w czasie i znowu
być młodym. Jego nogi są jednak z papieru, nie nadążają za chęcią, załamują się pod nim krusząc
dokładnie przy żółtej piramidzie i facet wywala się na tą całą tęczę sików, które stoją w
słoiczkach, probówkach i flakonach, wylewa wszystko; od słodkiego oranżu i ugru chorych na
nerki, przez beż pszenicy, zaschnięte kryształki bursztynu aż po bladą i kwaśną cytrynę – całą
paletę słonecznej malarki Kubiak. Strugi moczu zalewają całą podłogę, stół i mętny promyczek
słońca. Wszystko gaśnie, robi się ciemno, duszno i tylko śmierdzi moczem. Nie wiem jak opisać
ciąg dalszy, bo jest zbyt ciemno, ale to już chyba koniec terapii i przypominam sobie o matce,
która zaczęła już pewnie nieśmiało pukać w drzwi gabinetu, szarpać za klamkę, a w końcu nie
wiedzieć co robić. Stoi teraz pewnie na chodniku strapiona, ze zwieszoną głową i moknie na
deszczu pod słońcem ulicznym, z którego nie będzie tęczy.
Wychodząc zauważam jeszcze wyblakłe zdjęcie zatknięte za okienną framugę; coś jakby
szkielet ze skrzydłami, podrabiany Letatlin, w której to konstrukcji pozuje doktor Kubiak. Tak mi
się przynajmniej wydaje, że to ona. Chcę się lepiej przyjrzeć, ale zdjęcie jest zbyt wyblakłe, żeby
zobaczyć dokładnie.