Wyspy Szczęśliwe W Krainie Olendrów
Transkrypt
Wyspy Szczęśliwe W Krainie Olendrów
n Po powodzi brzegi zmieniły się w błoto. Dobrze, że na wodowanie licznie przybyli nasi chętni do pomocy znajomi „szczycie” wysepki 4 m nad poziomem wody. Nazajutrz z dołu rzeki zaczął wiać wiatr 4 – 5B. Dopłynęliśmy do brzegu, gdzie czekaliśmy do popołudnia, aż wiatr osłabnie, po czym ruszyliśmy dalej. Nocleg wypadł nam na betonowym nabrzeżu w Wyszogrodzie i nie należał do komfortowych. Pogoda wciążbyła równie nieprzyjemna. Nasza łódka skakała na fali jak korek. Ciągnąc mozolnie pod wiatr na wiosłach z opuszczonym mieczem (bez niego kręciliśmy się to w prawo, to w lewo), wpadliśmy na kamienną rafę i miecz się rozpadł. No i zrobił się kłopot. To był najgorszy dzień spływu. Ponieważ wiatr się stale wzmagał, z trudem dopchaliśmy się na wiosłach do dużej wyspy 3 km niżej i tam spędziliśmy cały dzień. Następnego dnia wypogodziło się zupełnie i licząc na skeg, próbowaliśmy płynąć na żaglu. „Trynidad” bez miecza jednak tępo płynęła na wiatr, miała spory dryf, ponadto ciężko reagowała na ster i każdy zwrot musiał być wspomagany wiosłem. Niewiele miało to wspólnego z żeglowaniem, więc po krótkim czasie dokonałem improwizowanej reperacji. Za pomocą nieśmiertelnej taśmy klejącej zlepiłem dwie połówki miecza i wcisnęliśmy go na sztywno w skrzynkę mieczową. Łódka zaczęła poprawnie reagować na ster, dryf ustał i szczęśliwie dopłynęliśmy do Płocka, a następnego dnia przyjechał Piotrek z naprędce wyrzezanym mieczem. W Krainie Olendrów n Trynidad bez problemów przybijał do płytkich wiślanych łach, na których bardzo często nocowaliśmy Wyspy Szczęśliwe Po tygodniu Miłosz musiał wrócić do pracy, więc w Puławach nastąpiła zmiana załoganta. Sytuacja przypominała trochę brankę, albowiem Adrian, którego kontakt z żeglugą ograniczał się do bycia pasażerem promów, został „zwerbowany” raptem dwa dni wcześniej w jednym z krakowskich pubów. Mój nowy midszypmen przywiózł ze sobą wiatr i jeszcze tego samego dnia radośnie żeglowaliśmy w kierunku Dęblina. Następnego dnia osiągnęliśmy stolicę. Plan podróży zakładał nocleg w Porcie Czerniakowskim, do którego cudem trafiliśmy mimo braku jakichkolwiek oznaczeń. Bosman nie chciał od nas pieniędzy za jeden nocleg, ale nie zgodził się na rozbicie namiotu, ponieważ „Rezydenci sobie tego nie życzą”. Postanowiliśmy zatem rozpiąć plandekę na deku. Z chwilą, gdy motaliśmy się z kijkami od namiotu, do portu wpłynęło czółno mo- torowe wypchane kompanią fotografów w kapokach. „Płyńcie do nas” wystarczyło, żebyśmy podziękowali „rezydentom” i podpłynęli w głąb przystani. Tak trafiliśmy na tratwę fundacji Ja Wisła, gdzie przyjęto nas serdecznie. Przycumowaliśmy w doborowym towarzystwie tratwy badylarki i mazowieckich czółen. Ciepła herbata, podładowanie telefonów i suche schronienie przed nocną nawałnicą dopełniły szczęścia. Po wygodnie przespanej nocy, wypoczęci, dumnie, na żaglach, przeparadowaliśmy przed pustymi nabrzeżami Warszawy, która najwyraźniej za nic miała nasz bohaterski czyn. Tuż za miastem rzeka znów powitała nas karaibskimi plażami, a piękna pogoda i łagodny półwiatr napełniały bezbrzeżnym szczęściem. Tego wieczoru, za Zakroczymiem, natknęliśmy się na archipelag kilku wysepek, nazwanych przez nas nieco na wyrost Wyspami Szczęśliwymi. Spaliśmy na Trzeci etap był chyba najbardziej żeglarski, choć Zalew powitał nas flautą i skwarem. Po noclegu w pachnących trawach na prawym brzegu rzeki mieliśmy okazję sprawdzenia naszego jachciku w warunkach „jeziornych”. Łódeczka przy trójkowym bajdewindzie radośnie bryzgała jak mały źrebaczek. Przejście przez zaporę umożliwia śluza o skromnych wymiarach 111 m długości, 10 m szerokości i 12 m różnicy poziomów. Niestety, obsługa śluzy nie zgodziła się zakwalifikować naszego galara do kategorii „łodzie wiosłowe” i musieliśmy zapłacić pełną stawkę jako żaglowiec – 6 zł 24 gr. Wisła za zaporą staje się nudna, czego nie były w stanie zrekompensować nam piękne miasta. Dodatkowo coraz częściej padało. Szczęściem od Bydgoszczy wiejące zachodnie wiatry stały się naszym sprzymierzeńcem i w ciągu dwóch dni zrobiliśmy około 150 km, osiągając chwilami zawrotną prędkość prawie 9 mil/h. „Trynidad” pędziła niczym kliper herbaciany. W Tczewie przycumowaliśmy do kei po długiej walce na wiosłach z prądem rzeki, by zwiedzić muzeum morskie (niestety, ekspozycja z łódkami wiślanymi była zamknięta). 65 064_66_06_11_rejs_po_wisle.indd 65 2011-05-05 10:33:34